9954
Szczegóły |
Tytuł |
9954 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9954 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9954 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9954 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KEN McCLURE
JOKER
(Prze�o�y�: Maciej Pintara)
AMBER
2002
Cz�owiek jest w afryka�skiej wiosce, gdzie ludzie padaj� jak muchy. Dwadzie�cia
cztery godziny p�niej l�duje w Los Angeles i nawet nie wie, �e ma wirusa Lassa czy Ebola.
Joshua Lederberg, laureat Nagrody Nobla,
profesor na Uniwersytecie Rockefellera
w Nowym Jorku
�Discover�, grudzie� 1990
Dop�ki nasz dom nie stanie w p�omieniach, nie zdajemy sobie sprawy, �e w mie�cie
brakuje woz�w stra�ackich. Us�yszymy jeszcze o Eboli. Liczba ludno�ci w Afryce ro�nie,
ingerencja wirusa w �rodowisko nasila si�. Pr�dzej czy p�niej kto� znowu przywlecze go z
d�ungli.
Anthony Sanchez, badacz wirusa Ebola
z Centrum Chor�b Zaka�nych w Atlancie
�Discover�, stycze� 1996
Wyt�pienie ospy to wspania�y przyk�ad wsp�pracy mi�dzynarodowej, ale jest wiele
innych przyk�ad�w niedoko�czonych spraw, jak walka z polio, gru�lic� i malari�. Wszystkie
choroby zaka�ne s� wsp�lnym zagro�eniem, zw�aszcza w czasach gdy ludzi zbli�aj�
mi�dzynarodowe podr�e i interesy. Choroby zaka�ne nie uznaj� granic. Do ich zwalczania
potrzebna jest globalna kooperacja.
Hiroshi Nakajima, dyrektor generalny
�wiatowej Organizacji Zdrowia
kwiecie� 1997
Prolog
Edynburg, Szkocja
Paul Grossart, dyrektor Lehman Genomics UK, by� zdenerwowany. Szef
ameryka�skiej centrali firmy przyje�d�a� do niego, zamiast wezwa� go do Bostonu, i Grossart
czu� si� niepewnie. Jego kierownicy sekcji przygotowali si� do prezentacji, mieli slajdy i
diagramy pokazuj�ce osi�gni�cia swoich grup badawczych. Personel techniczny posprz�ta�
laboratoria i stara� si�, �eby praca wrza�a w nich jak w ulu, na wypadek gdyby go�cie chcieli
tam zajrze�. Sekretarki dopilnowa�y, �eby biura pachnia�y jak stoiska kosmetyczne. Na g�rze
w ksi�gowo�ci przygotowano otwarte dokumenty finansowe do kontroli. Ich autorzy byli
pe�ni optymizmu i gotowi do przedstawienia wizji �wietlanej przysz�o�ci. Porz�dek dnia
nakazywa� ka�demu u�miecha� si� do wszystkiego, co si� rusza.
Mimo to Grossart czu�, �e ma spocone d�onie, gdy sta� z r�kami z ty�u przy oknie w
swoim gabinecie i czeka� na przyjazd go�ci. Wydawa�oby si�, �e nie ma si� czego obawia�.
Dla wszystkich firm biotechnicznych w Zjednoczonym Kr�lestwie przysz�y ci�kie czasy, bo
�rodowisko biznesmen�w uwa�a�o, �e obiecuj� wi�cej, ni� daj�, ale Lehman przetrwa� burz�
topniej�cego kapita�u inwestycyjnego lepiej ni� wi�kszo��. W ci�gu dw�ch ostatnich lat
wprowadzi� na rynek kilka udanych zestaw�w diagnostycznych. Pr�by z dwoma nowymi
�rodkami chemioterapeutycznymi sz�y dobrze. Docelowe terminy uzyskania obu licencji
zaczyna�y wygl�da� realistycznie. Ale Grossart wci�� podejrzewa�, �e co� jest nie tak. Czu� to
przez sk�r�. Wizyta Amerykan�w by�a zapowiadana jako rutynowa, ale wiedzia�, �e chodzi o
co� wi�cej.
Na parking wjecha� czarny mercedes sedan klasy S. Grossart podszed� do biurka i
nacisn�� guzik interkomu.
- Ju� s�, Jean. Daj nam pi�� minut, potem przynie� kaw� i ciasteczka. Dopilnuj, �eby
reszta wiedzia�a, �e przyjechali.
- Za�atwione.
Grossart poprawi� krawat i zbieg� po schodach ze swojego gabinetu na pierwszym
pi�trze do holu. U�miechn�� si� do wysokiego, szczup�ego m�czyzny, kt�ry wszed�
pierwszy.
- Mi�o ci� zn�w zobaczy�, Hiram - powiedzia� i wyci�gn�� r�k�; najpierw wytar� j� w
gar�� chusteczek higienicznych w kieszeni. - Dawno si� nie widzieli�my.
- I ciebie te�, Paul. - Hiram Vance, wiceprezes Lehman International, wskaza�
m�czyzn� za sob�. - To doktor Jerry Klein z naszego laboratorium w Bostonie. Jest szefem
dzia�u medycyny molekularnej.
Grossart u�cisn�� d�o� niskiemu m�czy�nie z czarn� brod� i w �le dopasowanym
ciemnym ubraniu. Klein przypomina� mu troch� rabina. Grossart mia� wra�enie, �e facet jest
zdenerwowany jak on.
Weszli na g�r� do holu, gdzie powiesili p�aszcze, potem do gabinetu Grossarta.
Porozmawiali chwil� o pogodzie i �urokach� listopadowego lotu nad Atlantykiem. Sekretarka
Grossarta przynios�a kaw� i zosta�a przedstawiona go�ciom. Przywita�a ich i u�miechn�a si�
uprzejmie.
- Mog� panom jeszcze co� poda�? - zapyta�a.
- Na razie dzi�kujemy, Jean - odpar� Grossart. - Wi�c od czego chcecie zacz��? -
zagadn��, kiedy drzwi si� zamkn�y. - My�la�em o obchodzie laboratori�w, kr�tkich
prezentacjach przygotowanych przez personel naukowy, wizycie na produkcji, a potem mo�e
w biurach?
Vance spojrza� na drzwi.
- Czy ona mo�e nas tu pods�ucha�?
- Mam do Jean pe�ne zaufanie - odpowiedzia� zaskoczony Grossart.
- Nie o to pyta�em - odrzek� Vance.
W odpowiedzi Grossart wy��czy� interkom.
- Nie, nie mo�e.
Vance by� przera�liwie chudy, mia� niezdrow� cer� i podkr��one czarne oczy.
- Jeste�my w du�ych tarapatach - oznajmi�.
- Wi�c to nie rutynowa wizyta?
Vance pokr�ci� g�ow�.
- Rezygnujemy z projektu �Snowball�. Musimy to przerwa�.
- Co?! - wykrzykn�� Grossart. - Przecie� wszystko idzie dobrze! I co z umow�?
- Wiem, wiem - przytakn�� Vance. - Ale Jerry znalaz� powa�n� przeszkod�. Poka� mu,
Jerry.
Klein otworzy� neseser, wyj�� cienkie akta w niebieskiej ok�adce i wr�czy� je
Grossartowi, nie patrz�c mu w oczy. Grossart zacz�� czyta�. Kiedy sko�czy�, prze�kn�� z
trudem.
- Jeste�cie ca�kiem pewni? - wychrypia�.
Klein przytakn��.
- Niestety - mia� akcent nowojorskiego �yda. - Sekwencja wygl�da na cz�� genom u
gospodarza, ale tak nie jest. Niech pan spojrzy na homologi�.
- Jezu Chryste - wymamrota� Grossart. - Powinienem by� wiedzie�, �e to zbyt pi�kne,
�eby mog�o by� prawdziwe. Ju� za p�no, �eby to odkr�ci�. Co my teraz zrobimy, do
cholery?
- Musimy natychmiast przerwa� produkcj� - powiedzia� Vance. - Ale...
Grossart wci�� wpatrywa� si� w dokumenty Kleina. W g�owie mia� m�tlik.
- Ale co?
- Mo�e na tym powinni�my sko�czy� - odpar� Vance, obserwuj�c uwa�nie jego
reakcj�.
Grossart podni�s� wzrok znad dokument�w i spojrza� na niego pytaj�co.
- Chcesz powiedzie�, �e powinni�my siedzie� cicho?
- Uwa�am, �e musimy by� praktyczni - odrzek� Vance. - Za p�no, �eby co� zrobi� z
materia�em, kt�rego u�yto. Je�li zaczniemy si� spowiada�, ukrzy�uj� nas. Firma padnie, a my
b�dziemy sko�czeni. Prawnicy ju� si� o to postaraj�. O ile wiem, masz... zobowi�zania, Paul?
Grossart nie m�g� si� z tym pogodzi�. Z trudem skoncentrowa� si� na pytaniu. Jasne,
�e mia� zobowi�zania. Sto pi��dziesi�t tysi�cy d�ugu hipotecznego, dwoje dzieci w
prywatnych szko�ach i �on�, kt�ra lubi�a wygodne �ycie. Ale...
- Ta firma o wiele lepiej przys�u�y si� ludzko�ci, je�li zostanie w bran�y - powiedzia�
Vance. - Pomy�l o tym, Paul.
Grossart z��czy� d�onie pod brod�. Ko�ysa� si� lekko w fotelu i zastanawia�, co robi�.
Czu� ucisk w �o��dku. Tak bardzo wierzy� w projekt �Snowball�, �e utopi� w akcjach firmy
ca�� got�wk�, jak� tylko m�g� zdoby�. Okay, szed� na skr�ty, �eby przyspieszy� spraw�. Ale
taki jest biznes. To wy�cig. Nie by�o w tym nic nieuczciwego. To po prostu... interes. A teraz
wszystko szlag trafi�. Nagle i bez ostrze�enia znalaz� si� w tej sytuacji i ba� si�.
- Chryste, nie wiem! - wykrzykn��. - Mam ochot� posypa� g�ow� popio�em i
przeprasza�... ale... jak m�wisz... na d�u�sz� met� nic dobrego z tego nie wyjdzie, do cholery,
skoro jest ju� za p�no.
- Wierz mi, �e wszyscy mamy takie my�li - pocieszy� go Vance. - Gdyby mo�na by�o
cofn�� czas, zrobiliby�my to. Ale nie mo�na, Paul. Po prostu si� nie da.
- Kto o tym wie? - zapyta� Grossart.
- Tylko my trzej. Jerry przyszed� ze swoim odkryciem najpierw do mnie i
uzgodnili�my, �e zatrzymamy to dla siebie, dop�ki nie pogadamy z tob�. Wielka Brytania to
jedyne miejsce, gdzie rzucili�my ten towar, �e si� tak wyra��.
Grossart nerwowo z��cza� i roz��cza� ko�ce palc�w. Jego m�zg pracowa� na pe�nych
obrotach, ale nie m�g� jasno my�le�; za du�o by�o do ogarni�cia. Postanowi� nie by�
mi�czakiem i nie waha� si�. Tamci dwaj mieli czas wszystko przemy�le�, wi�c musieli doj��
do s�usznego wniosku. B�dzie z nimi trzyma�.
- W porz�dku - zgodzi� si�. - Siedzimy cicho.
- Rozs�dny z ciebie facet - pochwali� Vance. - Firma nie zapomni o twojej lojalno�ci
przy corocznym podziale premii.
Grossart nagle poczu� si� jak szmata. Spojrza� na Vance�a i zrobi�o mu si� niedobrze.
Nie cierpia� samego siebie, ale nie mia� ju� odwrotu. Prze�kn�� �lin� i odwr�ci� wzrok.
- Wi�c po sprawie - powiedzia�.
Vance odchrz�kn��.
- Obawiam si�, �e nie ca�kiem. Jest jeszcze jeden problem.
Grossart czu�, �e d�u�ej nie wytrzyma; musi p�j�� do �azienki.
- Jaki problem? - wychrypia�.
- Pr�bki krwi pobrane rutynowo od ludzi pracuj�cych nad projektem �Snowball�,
kt�re przys�a�e�...
- Co z nimi?
- Jerry jeszcze raz je zbada� w zwi�zku z naszym drobnym k�opotem, kiedy tylko go
odkry�. Dwie mia�y wynik dodatni.
- Chcesz powiedzie�, �e dwojgu moim ludziom zagra�a to dra�stwo?
- Jest taka mo�liwo�� - przyzna� Klein.
- I co teraz zrobimy, do cholery?
- Nie mo�emy ryzykowa�, �e si� tu rozchoruj� i ludzie dodadz� dwa do dw�ch -
odrzek� Vance. - Przy twojej wsp�pracy natychmiast ich przeniesiemy. Na wszelki wypadek,
rozumiesz. Je�li b�dzie trzeba, dostan� najlepsz� opiek�. Obiecuj�.
- A co powiedz� rodzinom? - zapyta� Grossart.
- �e projekt, nad kt�rym pracuj�, wymaga wyjazdu do jednej z naszych stacji
do�wiadczalnych, powiedzmy w p�nocnej Walii. Wymy�limy im tam jakie� zaj�cie.
Potrzymamy ich na uboczu, dop�ki si� nie upewnimy, czy nic im nie grozi. Dla os�ody
podwoimy im pensje. Co ty na to? Przynajmniej tyle mo�emy zrobi�.
- Co najmniej - odpar� Grossart. - O kogo chodzi?
Klein zajrza� do swoich notatek.
- O Amy Patterson i Petera Doiga.
- Znasz ich? - zapyta� Vance.
Grossart by� zazwyczaj uprzejmy, ale teraz zacz�y mu puszcza� nerwy.
- Jasne, �e ich znam - warkn��. - Patterson przysz�a tu po doktoracie. Jest u nas od
blisko trzech lat. Doig to technik medyczny. Przeni�s� si� do nas jakie� dziewi�� miesi�cy
temu z laboratorium jednego z miejscowych szpitali. Oboje s� w porz�dku. - Wsta�. -
Przepraszam, ale naprawd� musz�...
1
Lot British Airways, Ndanga-Londyn
Humphrey James Barclay od kilku dni nie czu� si� dobrze i dlatego �atwo wpada� w
rozdra�nienie. Nie m�g� tego zrekompensowa� nawet fakt, �e wraca do domu po
niesko�czenie d�ugiej wizycie s�u�bowej w �rodkowej Afryce.
- Rany boskie! - mrukn��, kiedy stewardesa odkry�a, �e sko�czy� si� jej tonik i
przekaza�a to bezg�o�nie kole�ance przesadnym ruchem warg, obdarzaj�c go firmowym
u�miechem.
- Chwileczk�, prosz� pana. Z lodem i cytryn�?
Barclay przytakn�� i ugryz� si� w j�zyk. Wewn�trz a� si� gotowa�. Jak mog�o jej
czego� zabrakn�� po obs�u�eniu zaledwie trzech rz�d�w?
Kole�anka pos�usznie donios�a p� tuzina ma�ych puszek toniku i stewardesa wr�czy�a
Barclayowi drinka. Wzi�� go bez podzi�kowania, szybko otworzy� tonik i wla� troch� do
d�inu. Wypi� koktajl dwoma du�ymi �ykami, po�o�y� g�ow� na oparciu fotela i zamkn�� oczy.
Pal�cy smak alkoholu w gardle pom�g�, ale nadal czu� nieprzyjemne gor�co i b�l w ca�ym
ciel�. Wyci�gn�� r�k�, �eby zwi�kszy� dop�yw powietrza z nawiewu nad g�ow�. Zabola�y go
mi�nie ramienia. Skrzywi� si�, na czo�o wyst�pi�y mu krople potu. Szarpn�� ze z�o�ci�
ko�nierzyk koszuli, ale zapi�ty guzik nie pu�ci�. Barclay poczu� now� fal� frustracji. Poci�gn��
tak mocno, �e guzik wystrzeli� w oparcie fotela z przodu i gdzie� upad�. Barclay nie zamierza�
go szuka�. Z powrotem po�o�y� g�ow� na oparciu. Elegancka kobieta na fotelu obok skupi�a
si� na magazynie ilustrowanym i udawa�a, �e niczego nie zauwa�y�a.
Barclay zn�w zamkn�� oczy i pomodli� si� w duchu, �eby to nie by�a grypa. Tylko nie
to. Je�li nie po�o�� raportu na biurku pieprzonego sir Bruce�a Collinsa najp�niej jutro po
po�udniu, mog� si� po�egna� z moj� pieprzon� karier�. Nawet si� nie obejrz�, a polec� z
Ministerstwa Spraw Zagranicznych prosto na zasi�ek dla bezrobotnych. Teraz mnie widzisz, a
za chwil� nie. Jezu Chryste, Marion by�aby po prostu zachwycona. Ona i ta jej zarozumia�a
rodzinka.
Barclay rzuca� g�ow� z boku na bok. Dostawa� md�o�ci, wirowa�o mu w oczach.
- Chryste, nie wytrzymam - j�kn��.
Wierci� si�, �eby znale�� wygodn� pozycj�. Bez skutku. Jeszcze kilka dni, a potem
mog� si� po�o�y� do ��ka na tydzie�. Albo na cholerny miesi�c, je�li b�dzie trzeba. Stara� si�
skoncentrowa� na tym, co napisze w raporcie. Nic dobrego, stwierdzi� kwa�no. Nikt przy
zdrowych zmys�ach nie powinien jecha� do tej pieprzonej dziury, jak� jest Ndanga. Tym
cholernym krajem rz�dzi banda drobnych cwaniaczk�w. Bardziej interesuje ich za�o�enie
kont w szwajcarskich bankach ni� zrobienie czego� dla narodu, kt�ry rzekomo reprezentuj�.
Zagraniczna pomoc p�jdzie na mercedesy i garnitury od Armaniego, zanim cz�owiek zd��y
powiedzie�: abrakadabra.
W�a�nie to mia� ochot� napisa�, ale oczywi�cie wiedzia�, �e tego nie zrobi. Ni�szy
urz�dnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie jest od polityki. W sprawie Ndangi ju�
zapad�a decyzja. Rz�d Jej Kr�lewskiej Mo�ci wyci�ga r�k� w ge�cie przyja�ni i partnerstwa.
Proponuje pomoc, cho� Ndanga nie ma ropy czy innych wa�nych surowc�w, kt�rych
potrzebujemy. Ale jest tam strategicznie po�o�one lotnisko z przyleg�o�ciami. Ministerstwo
Obrony uzna�o, �e mo�e si� bardzo przyda� Kr�lewskim Si�om Zbrojnym, gdyby w krajach
na po�udniu sprawy wymkn�y si� spod kontroli. A na to si� zanosi. Uzgodniono wi�c du�e
dofinansowanie Ndangi. Za kilka tygodni poleci tam minister spraw zagranicznych, �eby
zapewni� nowy re�im o brytyjskim poparciu. Barclaya wys�ano do Ndangi, aby przetar� szlak
i upewni� si�, czy przygotowania do wizyty post�puj� zadowalaj�co. Ministrowi nie mo�e
zabrakn�� papieru toaletowego w g��bi Afryki.
Rozpi�� szarpni�ciem nast�pny guzik koszuli i poczu� stru�k� potu na policzku.
- �le si� pan czuje? - spyta�a zaniepokojona s�siadka.
Barclay odwr�ci� g�ow�, �eby na ni� spojrze�, ale niewyra�nie widzia�. Kobieta
wydawa�a si� otoczona aureol� jaskrawych, kolorowych �wiate�.
- Chyba z�apa�em gryp� - odpar�.
- To pech - powiedzia�a. Wr�ci�a do lektury, ale odsun�a si� kawa�ek i zas�oni�a r�k�
usta. - Powinien pan poprosi� stewardes� o aspiryn� - zasugerowa�a.
Barclay skin�� g�ow�.
- Mo�e poprosz�. - Zerkn�� znacz�co przez rami�. - Jak b�dzie wolna.
Otworzy� z wielkim wysi�kiem neseser i wyj�� plik papier�w. Czu�, �e musi
zanotowa� punkty, kt�re chce podkre�li� w raporcie. Ochrona g��wnego portu lotniczego w
Ndandze jest kiepska - zapisa�. - Zalecane... Urwa�, kiedy na kartk� kapn�a wielka kropla
krwi z nosa. Przez moment wpatrywa� si� w czerwon� plam� jak zahipnotyzowany.
- Jasna cholera - mrukn��. - Co jeszcze b�dzie?
Wyci�gn�� z kieszeni chusteczk� higieniczn� i przytkn�� do nosa. Zd��y� zatrzyma�
nast�pn� kropl�. Po�o�y� g�ow� na oparciu i tamowa� krew. Bo�e, jestem ci�ko chory. P�ka�a
mu g�owa, bola�y go oczy. Nagle poczu� co� nowego... wilgo�... Mia� mokre spodnie. Powoli
w�o�y� r�k� mi�dzy nogi. Tak. O, m�j Bo�e, co za wstyd. O, m�j Bo�e, wszystko, tylko nie
to. Jak mog�em si� zmoczy� i nie wiedzie� o tym? - zastanawia� si� z za�enowaniem. �ci�gn��
mi�nie zwieraj�ce i przekona� si�, �e nadal je kontroluje. Wi�c jak to si� sta�o? Bo�e! Nie
prze�yje tego. Zacz�� planowa�, jak wybrnie z niezr�cznej sytuacji. Po wyl�dowaniu zostanie
na miejscu, dop�ki wszyscy pasa�erowie nie wyjd�... Tak, to w�a�nie zrobi. Przy odrobinie
szcz�cia za�oga nawet nie b�dzie pami�ta�a, kto siedzia� na tym miejscu.
Chaotyczne my�li zn�w przerwa� potworny b�l g�owy. By� niemal nie do zniesienia.
Mimo to Barclay poczu� co� nowego. Ma nie tylko mokro mi�dzy nogami; wilgo� jest...
lepka! Cofn�� r�k�, na wp� otworzy� jedno oko i spojrza� na d�o�. Krew!
Widok jego zakrwawionej r�ki popchn�� s�siadk� do dzia�ania. Wstrzyma�a oddech i
si�gn�a do przycisku sygnalizacyjnego nad g�ow�. Wciska�a go raz za razem, dop�ki nie
przybieg�y dwie stewardesy.
- Jego r�ka... - wyj�ka�a i odsun�a si� najdalej, jak mog�a. - Jest zakrwawiona. M�wi�,
�e z�apa� gryp�, ale sp�jrzcie na niego!
Do Barclaya ju� nie dociera�o, co si� dzieje dooko�a. Wysoka gor�czka wywo�a�a
delirium, n�ka�y go fale b�lu i md�o�ci. Jedna ze stewardes, Judy Mills, pochyli�a si� nad nim.
- S�yszy mnie pan? Mo�e pan powiedzie�, co panu jest?
Barclay uni�s� powieki. Otworzy� usta, ale nie m�g� wym�wi� s�owa. Zamiast tego
zwymiotowa� prosto na Judy, kt�ra skrzywi�a si� z obrzydzenia. Jej profesjonalizm zast�pi�a
na moment odraza i gniew.
- Nie mo�ecie go gdzie� zabra�? - zapyta�a kobieta na �rodkowym siedzeniu.
- Samolot jest pe�ny, prosz� pani - odrzek�a druga stewardesa, Carol Bain.
- Musicie co� zrobi�, na lito�� bosk�! On jest zakrwawiony.
Pasa�erka mia�a racj�. Krew z nosa sp�ywa�a po twarzy Barclaya i plami�a prz�d jego
koszuli.
- Spr�buj zatamowa� krwotok - poleci�a kole�ance Judy. Zrobi�a, co mog�a, �eby
wyczy�ci� uniform, i teraz wr�ci�a.
Carol opar�a g�ow� Barclaya na zag��wku. Uwa�a�a, �eby nie by� �na linii ognia�.
Przy�o�y�a mu chusteczki higieniczne do nosa i spojrza�a na Judy.
- Co dalej? - szepn�a.
- Trzymaj go tak. Sprawdz�, czy na pok�adzie jest lekarz.
Judy posz�a do kokpitu i po chwili kapitan og�osi�, �e je�li w samolocie jest lekarz,
prosi go o zg�oszenie si� do personelu. Carol ci�gle przyciska�a chusteczki do twarzy
Barclaya. Poczu�a ulg�, gdy w g��bi samolotu odezwa� si� sygna�. U�miechn�a si�. �eby
ukry� to przed pasa�erami, spojrza�a w d�. Na widok krwi na spodniach nieprzytomnego
Barclaya przesta�a si� u�miecha�. By�a pewna, �e to nie z nosa.
Judy podesz�a do niskiego, �ysego m�czyzny, kt�rego inna stewardesa prowadzi�a z
g��bi samolotu. Zatrzymali si� w ��czniku mi�dzy przedni� i tyln� kabin� pasa�ersk�.
- Jest pan lekarzem? - spyta�a Judy.
- Tak. Nazywam si� Geoffrey Palmer. W czym problem?
- Pasa�er z przodu zemdla�. Krwawi z nosa i... zwymiotowa�. Nie mog�a si�
powstrzyma� od patrzenia w d� na swoj� sp�dnic�.
Palmer domy�li� si�, co zasz�o. U�miechn�� si�.
- Uroki tej pracy... Prawdopodobnie choroba powietrzna i omdlenie na widok w�asnej
krwi. Mog� go obejrze�, je�li pani chce.
- By�yby�my bardzo wdzi�czne.
Judy ruszy�a pierwsza w kierunku dziobu samolotu. Jej nadzieja, �e wszystko wr�ci
do normy, wyparowa�a na widok spanikowanej miny Carol.
- Co jest? - szepn�a.
- On mocno krwawi... z do�u.
Carol podkre�li�a to ruchem g�owy.
- Zobaczmy, co si� dzieje - powiedzia� Palmer. Nie s�ysza� cichej wymiany zda� i
zamierza� opanowa� sytuacj�.
Stewardesy odsun�y si� i przepu�ci�y go do nieprzytomnego m�czyzny.
Palmer spojrza� na koszul� Barclaya.
- Rany, ale si� urz�dzi�e�, ch�opie. Tak to jest z krwi�. Wsz�dzie si� dostanie.
Sprawdzi� puls, potem uni�s� kciukiem jedn� powiek� Barclaya. Jego zachowanie
natychmiast si� zmieni�o; straci� pewno�� siebie. Wyprostowa� si� i bezwiednie wytar� r�k� o
klap� marynarki.
- Doktorze, on krwawi gdzie� z do�u - szepn�a Carol. - Niech pan spojrzy na jego
spodnie.
Pa�mer popatrzy� na czerwon� plam� na ciemnym materiale.
- O, m�j Bo�e - wymamrota� i cofn�� si� o krok.
Stewardesy wymieni�y zaniepokojone spojrzenia.
- Co pan o tym my�li, doktorze? - zapyta�a Judy, bardziej z obaw� ni� nadziej�.
Palmer wytrzeszcza� oczy na Barclaya.
- Musimy si� umy�.
G�owa Barclaya opad�a na bok i pasa�erka na �rodkowym fotelu wstrzyma�a oddech.
- Jego oczy... - wykrztusi�a. - Zobaczcie, krwawi� mu oczy! Zr�bcie co�, na lito��
bosk�!
- Chryste, wi�c to prawda - j�kn�� Palmer. - Musimy si� umy�.
Judy da�a znak Carol, �eby zosta�a z Barclayem. Zaprowadzi�a Palmera do kuchni z
przodu samolotu i zaci�gn�a zas�on�.
- O co chodzi, doktorze? - spyta�a. - Co mu jest?
- Uwa�am, �e to gor�czka krwotoczna - wyja�ni� wstrz��ni�ty Palmer.
Spojrza�a na niego.
- Nic mi to nie m�wi. A dok�adniej?
- To mo�e by� Ebola.
- Ebola? O, m�j Bo�e.
- Musimy si� umy� i trzyma� od niego z daleka.
- Przecie� jest pan lekarzem. Nie zamierza mu pan pom�c?
- Jestem radiologiem, na lito�� bosk� - parskn�� Palmer. - Co mog� wiedzie� o Eboli,
do cholery? Poza tym, nikt tu nic nie zrobi. Niech pani powie kapitanowi, �eby zawiadomi�
przez radio ziemi�, �e prawdopodobnie mamy na pok�adzie przypadek wirusowej gor�czki
krwotocznej. Id� si� umy�. Radz� pani i kole�ance zrobi� to samo.
Palmer znikn�� w �azience. Oszo�omiona Judy popatrzy�a za nim.
- Wielkie dzi�ki - mrukn�a i wr�ci�a do Carol, kt�ra sta�a przy siedzeniu Barclaya.
- Co si� dzieje? - zapyta� pasa�er z nast�pnego rz�du.
- Mamy chorego - odrzek�a Judy. - Ale nie ma powodu do obaw.
- Bez jaj - rzuci� drwi�co m�czyzna. - Co z nim jest, do cholery?
- Na razie nie wiadomo. Ale lekarz podejrzewa, �e to mo�e by�... malaria,
- Biedny facet - skomentowa� pasa�er. - Paskudna sprawa.
- Czy to zara�liwe? - zapyta�a jego �ona.
- Nie, kochanie. Przynajmniej tak s�ysza�em... Ale mo�e lepiej zapyta� lekarza.
Palmer wyszed� z �azienki i ruszy� przej�ciem miedzy siedzeniami. Nadal wygl�da� na
wstrz��ni�tego. Judy przej�a inicjatyw�.
- Doktorze, w�a�nie m�wi�am zaniepokojonemu pasa�erowi, �e podejrzewa pan u
naszego chorego malari�.
Popatrzy�a na niego znacz�co.
- To nie jest zara�liwe, prawda, doktorze? - upewni� si� m�czyzna.
- Nie - odpar� Palmer z wahaniem i powt�rzy� bardziej zdecydowanie: - Nie jest.
Przecisn�� si� za stewardesami, �eby nie zbli�a� si� do Barclaya, i poszed� dalej.
Pasa�erowie byli zaskoczeni.
- Nic pan nie mo�e zrobi� dla tego biednego go�cia? - zdziwi� si� zaniepokojony
pasa�er.
Palmer nie zatrzyma� si�.
- Nie... nic - odpowiedzia�. - Zajm� si� nim na lotnisku.
- Co si� sta�o z czuwaniem przy chorym? - odezwa� si� pasa�er.
- Czasy si� zmieni�y - wtr�ci�a si� jaka� kobieta.
- Musz� porozmawia� z kapitanem - powiedzia�a Judy do Carol. - Wszystko gra?
Carol skin�a g�ow� i u�miechn�a si� s�abo. Wci�� przyk�ada�a chusteczki do twarzy
Barclaya. Na cienkich plastikowych r�kawiczkach mia�a czerwone plamy.
- Nie s� dziurawe? - zapyta�a Judy.
- Chyba nie. Dlaczego pytasz?
Mina Judy m�wi�a sama za siebie.
- Sprawdzaj je co jaki� czas. Nied�ugo wr�c�.
- Cze��, Judy. Jak nasza ofiara? - zagadn�� kapitan, kiedy wesz�a do kokpitu i
zamkn�a za sob� drzwi.
Przykucn�a mi�dzy dwoma fotelami.
- Nasz doktorek... - zacz�a z niesmakiem - podejrzewa Ebol�. Nie jest ekspertem, bo
to radiolog, ale wydaje si� pewien, �e to rodzaj wirusowej gor�czki krwotocznej. Prosi o
zawiadomienie przez radio Londynu.
Kapitan zmarkotnia�.
- Cholera, tylko tego nam brakowa�o. Tym si� chyba �atwo zarazi�?
- Wcale nie - wtr�ci� si� pierwszy oficer. - Wszyscy tak my�l�, ale w rzeczywisto�ci to
mniej gro�ne ni� niekt�re bardziej pospolite choroby. Mo�na to z�apa� przez kontakt z
p�ynami ustrojowymi.
- Dobrze wiedzie�, John. Sk�d masz takie wiadomo�ci?
- Kilka miesi�cy temu by�em na szkoleniu. Wystraszy�em si� jak cholera, ale
zapami�ta�em, co m�wili o Eboli.
Kapitan odzyska� dobry humor.
- Chyba nie wymienia�a� z tym go�ciem p�yn�w ustrojowych, Judy?
- Obrzyga� mnie od g�ry do do�u.
- Cholera! Umy�a� si�?
- Niezbyt dok�adnie.
- Zr�b to teraz. Zmie� ca�e ubranie. W�� wszystko, co masz na sobie, do
plastikowego worka i zapiecz�tuj.
- Dobrze.
- Czy nasz doktorek zajmuje si� nim?
- Nie. Carol si� nim opiekuje. Facet krwawi z nosa, oczu i gdzie� z do�u.
- Wi�c co robi ten lekarz?
- Sra ze strachu.
- A� tak? Pos�uchaj, je�li Carol si� ubrudzi, niech te� si� przebierze. Jak sko�czycie,
przykryjcie tego go�cia plastikowymi workami i kocami.
- Ma wysok� gor�czk� - zaprotestowa�a Judy. - Ugotuje si�.
- Trudno. Musicie odseparowa� jego p�yny ustrojowe. Rozumiesz?
Judy przytakn�a.
- Id� si� umy�. Przeka�� na Heathrow dobr� wiadomo��.
- Za ile l�dujemy?
- Za siedemdziesi�t pi�� minut.
Judy wysz�a z kokpitu i zamkn�a si� w �azience. Przebra�a si� i w�o�y�a brudny
uniform do foliowego worka. Po wyj�ciu za�o�y�a �wie�y fartuch i nowe plastikowe
r�kawiczki. Upewniwszy si�, �e nie s� dziurawe, wzi�a g��boki oddech i z u�miechem
odsun�a zas�on�. Z promienn� min� do��czy�a do Carol przy siedzeniu Barclaya.
- Co z nim? - spyta�a szeptem.
- �pi albo jest nieprzytomny. Nie jestem pewna.
- Id� si� przebra�. Stare ubranie w�� do worka i zapiecz�tuj go. Co robisz ze
zu�ytymi chusteczkami?
Carol spojrza�a pod nogi, gdzie le�a� worek na �miecie.
- Wrzucam tam, ale ju� si� ko�cz�. Ten facet si� wykrwawi. Nie mo�emy tego
powstrzyma�?
- Nie w tych okoliczno�ciach - odpar�a Judy. - Musimy po prostu odseparowa� jego
krew. Jasne?
Carol skin�a g�ow�. Przekaza�a kole�ance tampon z chusteczek, wzi�a z pod�ogi
worek i posz�a na dzi�b samolotu. Judy zosta�a sama z Barclayem. Patrzy�a, jak czerwona
stru�ka przesi�ka przez chusteczki na jej pa�ce os�oni�te cienkim plastikiem. Wzdrygn�a si�
ze strachu na my�l, �e razem z krwi� mo�e wyp�ywa� wirus Ebola. Jej trosk� o pasa�era na
moment zast�pi�o pragnienie, �eby umar� i przesta� krwawi�. Kiedy Barclay poruszy� g�ow�,
t�tno skoczy�o jej powy�ej stu pi��dziesi�ciu. Bo�e, nie pozw�l mu si� ockn�� i wierci�,
modli�a si�. S�siadka Barclaya by�a tak samo zaniepokojona. Podnios�a wzrok i ich spojrzenia
si� spotka�y. Jedna wiedzia�a, co my�li druga. Ale pasa�erka martwi�a si� z przyczyn
estetycznych - po prostu nie chcia�a mie� obok siebie rzucaj�cego si�, wymiotuj�cego,
krwawi�cego m�czyzny. Judy chodzi�o o �ycie swoje i innych.
Barclay nie odzyskiwa� przytomno�ci, by� na to zbyt chory. Ale gdzie� w jego umy�le
odzywa� si� alarm funkcjonuj�cy od dzieci�stwa: musi i�� do toalety. Rzuca� g�ow� z boku na
bok i pr�bowa� wsta�. Judy powstrzymywa�a go jedn� r�k�, drug� przyciska�a chusteczki do
jego twarzy. Barclay stawa� si� coraz bardziej pobudzony, a Judy przera�ona. Obejrza�a si�
niecierpliwie, czy nie wraca Carol, ale nie zobaczy�a kole�anki.
Pasa�er siedz�cy za Barclayem zauwa�y�, co si� dzieje.
- Mo�e powinna pani zapi�� mu pas?
No jasne, pomy�la�a Judy, u�miechaj�c si� do siebie. �e te� na to nie wpad�am.
Spr�bowa�a zapi�� klamr�, ale Barclay wierci� si�. S�siadka nachyli�a si�, chc�c pom�c. W
ko�cu zale�a�o jej na tym, �eby Barclay siedzia� spokojnie.
- Dzi�kuj� - powiedzia�a Judy i unieruchomi�a mu rami�.
Kobieta zapi�a klamr� i mocnym szarpni�ciem zlikwidowa�a luz pasa. Spojrza�a na
swoje r�ce; by�y czerwone od krwi przesi�kaj�cej przez koc na brzuchu Barclaya. Judy by�a
przera�ona, ale wzi�a si� w gar��. Kobieta nie mog�a wyj�� bez odpi�cia pas�w i
przesuni�cia Barclaya. Musia�a zosta� na swoim miejscu.
- Dam pani chusteczki - powiedzia�a spokojnie Judy.
Carol wr�ci�a z �azienki.
- Przynie� tej pani chusteczki i butelk� wody mineralnej - poprosi�a j� Judy. - Tylko
szybko.
Carol przynios�a r�wnie� plastikowy worek. Wr�czy�a wszystko pasa�erce.
- Prosz� dok�adnie umy� r�ce - poleci�a Judy - i wrzuci� wszystko do worka.
- Ale przecie� malari� nie jest zara�liwa?
- Nie jest, prosz� pani, to tylko �rodki ostro�no�ci.
- �rodki ostro�no�ci? - powt�rzy�a z niepokojem kobieta i po chwili zrozumia�a. - A
tak, krew. M�j Bo�e, my�li pani, �e on mo�e mie� AIDS?
- AIDS? - zirytowa� si� kto� w nast�pnym rz�dzie. - Kto ma AIDS? My�la�em, �e to
malaria.
- Nikt nie ma AIDS, prosz� pana. Prosz� si� uspokoi�. To nieporozumienie.
W tym momencie Barclay zrezygnowa� z p�przytomnej walki o p�j�cie do toalety i
wypr�ni� �o��dek. Fetor wywo�a� g�o�ne protesty najbli�szych s�siad�w. Judy i Carol by�y u
kresu wytrzyma�o�ci.
- Prosz� pa�stwa - powiedzia�a Judy - wiem, �e to bardzo nieprzyjemne, ale za nieca�e
czterdzie�ci minut b�dziemy na Heathrow. Mamy ci�ko chorego pasa�era, kt�rym musimy
si� zajmowa�. Prosz� o spok�j i cierpliwo��. Otw�rzcie pa�stwo nawiewy, a Carol rozda
pachn�ce chusteczki . Trzymajcie je przy twarzach.
Carol rzuci�a kole�ance pytaj�ce spojrzenie.
- We� perfumy wolnoc�owe - poleci�a Judy.
2
- Panie i panowie, m�wi kapitan, Jak niekt�rzy z pa�stwa
ju� wiedz�, mamy na pok�adzie chorego pasa�era. Dlatego nie
b�dziemy mogli od razu wyj�� z samolotu. Wiem, �e to
niewygodne, ale dostali�my polecenie, �eby podko�owa� na
stanowisko nieco oddalone od budynku terminalu i czeka� na
dalsze instrukcje. B�d� pa�stwa informowa� na bie��co. Na razie
prosz� o cierpliwo�� i wyrozumia�o��.
Judy czu�a si� tak, jakby kto� w�a�nie podpali� lont i zaraz mia�a nast�pi� eksplozja.
Nie czeka�a d�ugo. W samolocie wybuch�o og�lne niezadowolenie. Rozleg�y si� gniewne
oskar�enia.
- M�wili�cie, �e to malaria! - zawo�a� facet na siedzeniu za Barclayem. - Ok�amali�cie
nas! Co jest grane, do cholery? Co mu jest?
- Mamy ci�ko chorego pasa�era, prosz� pana. W tej chwili nie mog� powiedzie�
wi�cej, ale prosz� o cierpliwo��.
- Do diab�a z cierpliwo�ci�! Co� tu jest nie tak. Mamy prawo wiedzie�. Co przed nami
ukrywacie? Co mu jest?
- Nie jestem lekarzem, prosz� pana,..
- Ale on jest - parskn�� facet i wskaza� kciukiem za siebie. - Co powiedzia�?
- Przykro mi - odpar�a Judy - ale naprawd� nie mog� dyskutowa�...
- Wszystko jasne - przerwa� jej pasa�er. - Doktorek nie chce mie� z tym nic
wsp�lnego, tak? O ile pami�tam, ola� to i wycofa� si� sprytnie na swoje miejsce. Co jest z tym
go�ciem, do cholery? Pieprz� to... P�jd� do ty�u i sam go zapytam.
Zacz�� odpina� pas. Judy chcia�a go powstrzyma�, ale �ona m�czyzny oszcz�dzi�a jej
k��tni.
- O, m�j Bo�e, Frank! - wykrzykn�a na widok b�yskaj�cych niebieskich �wiate� na
zewn�trz. - Tam s� kosmonauci!
Zamieszanie ucich�o, gdy pasa�erowie wyjrzeli przez okna i zobaczyli, �e samolot
otaczaj� pojazdy ratownicze. Na tle nocnego nieba miga�y lampy. Z przodu na p�ycie lotniska
sta� rz�d ludzi w pomara�czowych skafandrach ochronnych, kt�re os�ania�y ich od st�p do
g��w. W szybach he�m�w odbija�y si� �wiat�a.
- Witam wszystkich, tu zn�w kapitan - odezwa� si� w interkomie
przyjazny, spokojny g�os. - Za chwil� podjad� autobusy i przewioz� nas
do centrum recepcyjnego. Tam dowiemy si� wi�cej o sytuacji i
mo�liwo�ci skontaktowania si� z krewnymi i przyjaci�mi.
Dzi�kuj� za cierpliwo��. Mam nadziej�, �e to wszystko nie
potrwa d�ugo. Prosz� zosta� na miejscach i czeka� na instrukcje
naszego personelu.
W g�o�nikach rozleg�y si� Cztery pory roku Vivaldiego.
Widok na p�ycie lotniska najwyra�niej otrze�wi� pasa�er�w. Wojownicze nastawienie
zast�pi�a obawa i og�lna akceptacja sytuacji. Agresywne protesty i mrukliwe gro�by z
��daniami odszkodowa� ucich�y. Zapanowa� strach przed nieznanym.
Barclay zosta� zabrany z samolotu jako pierwszy. Dwaj ludzie w pomara�czowych
skafandrach nakryli go plastikow� kopu��, znie�li po stopniach na p�yt� lotniska i wsun�li do
czekaj�cej karetki. Potem wyprowadzono pasa�er�w z czterech rz�d�w za Barclayem i z
rz�d�w przed nim. Skierowano ich przednimi schodami do autobusu z kierowc� w
pomara�czowym skafandrze. Wsz�dzie unosi�a si� wo� �rodk�w odka�aj�cych; rozpylono je
na pod�odze pojazdu. Na pok�ad samolotu wesz�a ekipa dezynfekcyjna. Zwolnion� cz��
kabiny odgrodzono plastikow� foli� i dok�adnie spryskano ten rejon. Pozosta�ych pasa�er�w
wyprowadzono tylnymi drzwiami do nast�pnych autobus�w. Cz�onkowie za�ogi wyszli
ostatni. Umieszczono ich w oddzielnym autobusie, kt�ry mia� pojecha� za innymi do
awaryjnego centrum recepcyjnego. Kiedy autobus ruszy�, obejrzeli si�. Ekipa dezynfekcyjna
spryskiwa�a samolot wewn�trz i na zewn�trz.
- Ciekawe, co b�dzie dalej - powiedzia� kapitan.
- Przychodzi mi na my�l s�owo �kwarantanna� - odrzek� pierwszy oficer.
- Cholera.
- Ostro�no�ci nigdy za wiele.
- Chyba tak.
- Ile to mo�e potrwa�? - zapyta�a Judy.
Pierwszy oficer pokr�ci� g�ow�.
- Mo�e zatrzymaj� tylko tych, kt�rzy byli najbli�ej tego go�cia albo mieli z nim
kontakt.
- �wietnie - mrukn�a ponuro.
- Nie p�kaj, Judy. Nie b�dzie tak �le. Pomy�l, ile si� naogl�dasz telewizji w ci�gu dnia
- odpar� pierwszy oficer z u�miechem.
- Chyba wola�abym zachorowa� - odparowa�a.
- Dobrze si� spisa�y�cie - pochwali� kapitan Judy i Carol. - Sytuacja nie by�a �atwa.
- Ch�tnie powiedzia�abym, �e nie ma sprawy - odpar�a Judy - ale to by�a chyba
najgorsza przygoda w moim �yciu. Ten facet krwawi� chyba z ka�dego miejsca na ciele.
- W�a�nie - przytakn�a Carol. - Kiedy� zastanawia�am si�, czy nie zosta� piel�gniark�.
Teraz dzi�kuj� Bogu, �e tak si� nie sta�o. Praca stewardesy to mo�e nic wielkiego, ale
zajmowa� si� takimi rzeczami na co dzie�? Dzi�kuj� bardzo.
Pasa�erowie, kt�rzy nie mieli kontaktu z Barclayem w czasie lotu lub wcze�niej,
zostali zwolnieni do domu. Zostawili tylko adresy. Poinstruowano ich, �eby zg�osili si� do
swoich lekarzy og�lnych, gdyby �le si� poczuli. Ci, kt�rzy siedzieli ko�o niego, trafili do
szpitala na kwarantann�. W�adze nazwa�y to rozs�dnym �rodkiem ostro�no�ci. Do tej grupy
do��czy�y dwie stewardesy i doktor Palmer; w sumie dwadzie�cia sze�� os�b.
Humphrey Barclay zmar� cztery dni p�niej. Gor�czka nie ust�pi�a, wi�c nie zobaczy�
plastikowej kopu�y, pod kt�r� le�a� na oddziale specjalnym, ani piel�gniarek w
�kosmicznych� skafandrach, kt�re stara�y si� przynie�� mu ulg� w ostatnich godzinach �ycia.
Nie zobaczy� te� �ony, dw�ch c�rek, swoich rodzic�w i te�ci�w, bo na oddziale specjalnym
obowi�zywa� zakaz odwiedzin. Nie zd��y� dostarczy� raportu z Ndangi swoim szefom w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale jego �mier� m�wi�a sama za siebie.
Starsza stewardesa Judith Mills zmar�a osiem dni po Barclayu, jeden dzie� przed pani�
Sally Morton - pasa�erk� z fotela tu� obok niego - i dwa dni przed doktorem Geoffreyem
Palmerem. Obawiano si� o Carol Bain, bo po pi�ciu dniach �le si� poczu�a. Ale okaza�o si�,
�e to tylko przezi�bienie. Geoffrey Palmer by� ostatnim zmar�ym z samolotu, ale nie ostatni�
ofiar� wirusa. Jedna z piel�gniarek opiekuj�cych si� Barclayem zarazi�a si� mimo stroju
ochronnego i te� zmar�a.
Zab�jczy wirus afryka�ski powstrzymany - informowa� �The Times�.
Przedstawiciele s�u�by zdrowia zapewniali, �e nie zanotowano dalszych zachorowa� i nie
nale�y si� ich obawia�; sytuacja zosta�a opanowana. Mimo to prasa nie porzuci�a tego tematu.
Jedne dzienniki przepowiada�y w stolicy zaraz� podobn� do epidemii d�umy z siedemnastego
wieku, inne pisa�y o tym, jak �atwo w dzisiejszych czasach przenie�� wirusy czaj�ce si� w
sercu afryka�skiej d�ungli na Zach�d, co jest �zas�ug�� szybkiego transportu lotniczego.
Stosunkowo niska liczba zgon�w i szybkie powstrzymanie wirusa o�mieszy�o gazety,
kt�re przewidywa�y czarny scenariusz. Jedna z nich sprytnie przesz�a do ofensywy, ��daj�c
wyja�nie�, jaki to dok�adnie wirus. Twierdzi�a, �e jej czytelnicy �maj� prawo wiedzie�. Inne
przegapi�y t� lini� ataku, gdy� nie by�o oficjalnego o�wiadczenia o zidentyfikowaniu wirusa
ani wrzawy, �e kto� co� wie. �Nowe choroby afryka�skie�, jak je nazywa�o wiele gazet,
uznano za problem, kt�ry nie musi obchodzi� czytelnik�w z Chingford czy Surbiton.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Londyn
- Maj� racj�. - Bruce Collins od�o�y� gazet�. - Nadal nie wiemy, jaki wirus dopad�
biednego starego Barclaya i reszt�.
- My�la�em, �e s� pewni, �e to gor�czka Ebola, sir - odpar� jeden z o�miu m�czyzn
siedz�cych wok� sto�u.
- Takie by�o i jest przypuszczenie - powiedzia� Collins. - Zapewne s�uszne, bior�c pod
uwag� wszystkie symptomy. Ale nie mamy jeszcze oficjalnego raportu laboratoryjnego.
- Nie spiesz� si�.
- Widocznie naukowcy potrafi� pracowa� nad takimi wirusami tylko w warunkach
BL4, jak to nazywaj�. Wszystkie pr�bki musia�y pojecha� do rz�dowego o�rodka obrony
biologicznej w Porton Down do analizy. Tak czy inaczej, musimy szybko zdecydowa�, czy
minister mo�e lecie� do Ndangi, czy nie.
- W tej sytuacji nie widz� takiej mo�liwo�ci - odezwa� si� jeden z m�czyzn. Pozostali
mrukn�li potakuj�co.
- Musz� wam przypomnie�, panowie, �e ta wizyta jest wa�na dla nas i dla Ndangi. Oni
potrzebuj� naszego poparcia, a my dost�pu do ich lotniska na po�udniu. Je�li odwo�amy t�
podr�, mog� zerwa� umow�.
- Chyba zrozumiej�, �e w czasie wybuchu choroby taka wizyta nie ma sensu?
- W tym problem - odpowiedzia� Collins. - Wed�ug nich nie ma �adnego wybuchu
choroby. W�adze ndangijskie twierdz�, �e od dw�ch lat w ich kraju nie by�o przypadku Eboli
ani innej gor�czki krwotocznej.
- Musia� by�. Jak inaczej Barclay z�apa�by wirusa? Tym si� mo�na zarazi� od innej
osoby, zgadza si�?
- Albo od zara�onej ma�py, o ile mi wiadomo.
- Nie podejrzewam Barclaya o kontakty z szympansami,
- Wi�c jeste�my w impasie - skwitowa� Collins.
- W�adze ndangijskie po prostu k�ami�.
- Musz� przyzna�, �e przysz�o mi to do g�owy - powiedzia� Collins. - Zrobi�em wi�c
dyskretne rozeznanie w �wiatowej Organizacji Zdrowia. Od roku nie zarejestrowali w
Ndandze przypadku gor�czki krwotocznej.
- Mo�e Barclay podr�owa� po Afryce? - zasugerowa� kto�.
- O tym te� pomy�la�em - odpar� Collins. - Ale widzia�em jego dziennik. Nie mia�
czasu bawi� si� w turyst�. Poza tym w �adnym z kraj�w granicz�cych z Ndang� od p� roku
nie by�o Eboli.
- A kontakt z nosicielem?
- Lekarze wypowiadaj� si� do�� mgli�cie o statusie nosiciela tych chor�b. Niekt�rzy
uwa�aj�, �e taki stan naprawd� nie istnieje. Ale s� zgodni, �e rekonwalescent mo�e przenosi�
na innych wirusa przez p�yny ustrojowe.
- Wi�c gdyby stary Humphrey przespa� si� z jak�� �kr�low� nocy�, kt�ra ostatnio na
to chorowa�a, m�g�by si� zarazi�?
- Barclay by� raczej mi�o�nikiem �National Geographic� i szklaneczki przez snem -
odrzek� Collins. - Ale gdyby mia� jak�� przygod�, co z innymi klientami tej kobiety? Do tej
pory powinni ju� nie �y�.
- Nawet je�li z�apa� to w ten spos�b, nie widz� powodu do odwo�ywania wyjazdu
ministra.
- S�usznie - zgodzi� si� Collins. - Dop�ki wierzymy, �e w Ndandze rzeczywi�cie nie
wybuch�a ta choroba.
- Mog� co� zasugerowa�, sir?
- Oczywi�cie - zach�ci� Collins.
- Warto porozmawia� z lud�mi z Inspektoratu Naukowo-Medycznego w Ministerstwie
Spraw Wewn�trznych. S� czym� w rodzaju detektyw�w medycznych, prawda?
- Dobry pomys� - przyzna� Collins. - Powiem Jean, �eby um�wi�a mnie z ich szefem.
Jak on si� nazywa?
- Macmillan, sir. John Macmillan.
Inspektorat Naukowo-Medyczny, nazywany w skr�cie Sci-Med, by� niezale�n�
kom�rk� Ministerstwa Spraw Wewn�trznych. Kierowa� ni� John Macmillan. Podlegaj�cy mu
inspektorzy dochodzeniowi o wysokich kwalifikacjach naukowych i medycznych zajmowali
si� problemami, wobec kt�rych policja okazywa�a si� bezradna.
Policjanci nie mieli si� czego wstydzi�. Trudno by�o od nich oczekiwa�, by wpadli na
to, �e w pewnym szpitalu liczba udanych zabieg�w chirurgicznych jest du�o ni�sza ni� w
innych, stosuj�cych niemal identyczne procedury. A nawet gdyby to dostrzegli, nie byliby w
stanie znale�� ewentualnych przyczyn. Nie mogli te� zauwa�y�, �e pewne substancje
zamawiane przez uniwersytecki Wydzia� Chemii s� w rzeczywisto�ci u�ywane do produkcji
narkotyk�w. Sci-Med spotka� si� w przesz�o�ci z tymi sprawami i rozwi�za� je. W pierwszym
przypadku starzej�cy si� chirurg zosta� zmuszony do rezygnacji, w drugim laboranci stan�li
przed s�dem.
Po wizycie sir Bruce�a Collinsa Macmillan poprosi� swoj� sekretark�, �eby
zadzwoni�a do doktora Stevena Dunbara. Dunbar by� inspektorem dochodzeniowym Sci-
Medu od ponad pi�ciu lat. Teraz mia� urlop po ostatnim �ledztwie.
- Jest na urlopie dopiero od tygodnia - przypomnia�a Rose Roberts.
- Dzi�kuj�, wiem o tym - warkn�� Macmillan. - I o tym, �e przy ostatniej robocie
dosta� zdrowo w ko��. Ale to zajmie mu tylko kilka dni. Prosz� go wezwa�.
Steven Dunbar odebra� telefon, kiedy si� pakowa�.
- W�a�nie mia�em wyjecha� na P�noc do c�rki - odpowiedzia� pannie Roberts.
- Przykro mi. Przypomnia�am szefowi, �e ma pan wolne dopiero od tygodnia, a urlop
pooperacyjny zawsze trwa miesi�c. Mimo to kaza� pana wezwa�. Je�li to pana pocieszy, ta
sprawa podobno nie potrwa d�ugo.
- W porz�dku. Do zobaczenia o trzeciej - odpar� Steven.
Szanowa� Johna Macmillana. Szef dba� o swoich ludzi i stale walczy� o zachowanie
niezale�no�ci i swobody dzia�ania Sci-Medu. Inspektorat, kt�ry by� jego pomys�em,
wielokrotnie udowadnia� swoj� przydatno��. Sci-Med wykrywa� przest�pstwa, kt�re inaczej
nigdy nie zosta�yby ujawnione, i m�g� by� przyk�adem, jak powinna funkcjonowa� instytucja
rz�dowa. Jego administracja, ograniczona do minimum, s�u�y�a przede wszystkim
personelowi z pierwszej linii frontu. Steven wiedzia� od znajomych lekarzy ze spo�ecznej
s�u�by zdrowia, �e wi�cej czasu zajmuje im wype�nianie papierk�w ni� leczenie chorych.
Nikt nie szed� prosto do Sci-Medu. Si�� inspektoratu by�o to, �e przyjmowani do pracy
inspektorzy dochodzeniowi wnosili szerok� wiedz� i do�wiadczenie. Jako detektyw
medyczny Dunbar mia� oczywi�cie odpowiednie kwalifikacje, ale nie poci�ga�a go praca
lekarza. Po studiach i dw�ch rezydenturach szpitalnych odkry�, �e po prostu nie ma do tego
serca. By� m�ody i pe�en energii, wychowa� si� w G�rach Kumbryjskich i potrzebowa� zaj�cia
umo�liwiaj�cego wykazanie si� sprawno�ci� fizyczn�.
Po odbyciu rocznej praktyki klinicznej wst�pi� do wojska. Trafi� do pu�ku
spadochronowego, gdzie znalaz� du�o wi�cej ni� tylko okazj� do wykazania si� sprawno�ci�
fizyczn�. Przeszed� odpowiednie szkolenie i sta� si� ekspertem w dziedzinie medycyny
wojskowej, co wykorzysta� kilkakrotnie podczas p�niejszych przydzia��w do si� specjalnych.
S�u�y� w r�nych punktach �wiata, a ceniono nie tylko jego wiedz� medyczn�, ale r�wnie�
inicjatyw� i energi� przy wprowadzaniu innowacji. Bardzo chcia� zosta� w SAS, lecz natura
tej s�u�by narzuca�a limit wieku. Kiedy uko�czy� trzydzie�ci trzy lata musia� odej��. By� ju�
za stary na komandosa.
Na szcz�cie w por� pojawi�a si� mo�liwo�� pracy w Sci-Medzie. By�o to zaj�cie w
sam raz dla niego. Wprawdzie nadal musia� wykorzystywa� swoje kwalifikacje medyczne, ale
nie przy ponurych zabiegach chirurgicznych, usuwaniu kurzajek i przepisywaniu tabletek
przeciwdepresyjnych. Jako inspektor dochodzeniowy dostawa� zadania odpowiednie do jego
wiedzy i m�g� je wykonywa� po swojemu. Sci-Med zapewnia� wszystko, co by�o mu
potrzebne, od fachowych ekspertyz po bro�.
Z punktu widzenia inspektoratu Steven idealnie nadawa� si� do tej roboty. By�
lekarzem i zarazem dysponowa� umiej�tno�ci� przetrwania i radzenia sobie w ekstremalnie
trudnych warunkach. Co istotne, umiej�tno�ci te naby� w prawdziwych sytuacjach, a nie
podczas teoretycznych kurs�w, na kt�rych odpowiada si� na pytania w stylu: �Jak
przekroczy�by pan wyimaginowan� rzek�?� Szybko robi� post�py i po kilku latach sta� si�
bardzo cenionym cz�onkiem personelu Sci-Medu, sam czerpa� te� niema�� satysfakcj� z
pracy.
Steven wyszed� ze swojego mieszkania na pi�tym pi�trze w Docklands i pojecha�
taks�wk� do Ministerstwa Spraw Wewn�trznych. W granatowym garniturze, jasnoniebieskiej
koszuli i krawacie pu�ku spadochronowego wygl�da� bardzo elegancko. Wszed� do budynku i
pokaza� legitymacj�. John Macmillan prezentowa� si� nie gorzej. Pod wieloma wzgl�dami
byli podobni. Obaj wysocy, szczupli, dobrze zbudowani. Dzieli�a ich natomiast spora r�nica
wieku. Macmillan, starszy o �adnych par� lat, mia� siwe w�osy g�adko zaczesane do ty�u, a
Steven ciemn� czupryn�.
- Mi�o ci� widzie�, Dunbar. Siadaj.
Steven usiad� i wys�ucha� przeprosin Macmillana za odwo�anie go z urlopu.
- Jamieson i Dewar s� zaj�ci. Mia�em do wyboru: da� to kt�remu� z naukowc�w albo
tobie. Wybra�em ciebie.
- Czuj� si� zaszczycony - odrzek� Steven z lekkim u�miechem.
Macmillan przygl�da� mu si� przez chwil�. Szuka� oznak sarkazmu, ale nie znalaz�.
- W ka�dym razie, na pewno wiesz o przypadku Eboli w samolocie z Afryki?
- Czyta�em o tym w gazetach - przytakn�� Steven. - Paskudna sprawa.
- Mog�o by� du�o gorzej, ale procedury przewidziane na takie sytuacje sprawdzi�y si�.
Sko�czy�o si� �tylko� na pi�ciu zgonach, cho� to �adna pociecha dla rodzin ofiar.
- Wi�c w czym problem? - zapyta� Steven.
- Samolot przylecia� z Ndangi. Pasa�er, kt�ry zachorowa� i zarazi� innych, by�
urz�dnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przygotowywa� w Afryce wizyt� ministra.
Ludzie z ministerstwa s� zaniepokojeni.
- W czasie wybuchu choroby taka wizyta by�aby g�upot� - powiedzia� Steven.
- W�adze ndangijskie twierdz�, �e nie ma �adnego wybuchu choroby.
- Wi�c jak ten facet j� z�apa�?
- Dobre pytanie.
- Rany boskie, chyba nie zamierza pan wys�a� mnie do Ndangi? - przerazi� si� Steven.
- Nic z tych rzeczy - u�miechn�� si� Macmillan. - Ministerstwo Spraw Zagranicznych
chce si� po prostu upewni�, czy tamtejsze w�adze nie k�ami�. Kontaktowa�em si� ju� ze
�wiatow� Organizacj� Zdrowia w Genewie. Nic nie s�yszeli o wybuchu choroby. Ale
pomy�la�em, �e m�g�by� pogada� ze swoimi przyjaci�mi i znajomymi z medycznych
organizacji charytatywnych i spr�bowa� si� czego� dowiedzie�.
- Za�atwione - odrzek� Steven. - S� ju� pewni, �e to Ebola?
- Z Porton nie ma jeszcze odpowiedzi, ale wszystko wskazuje na jeden z rodzaj�w
gor�czki krwotocznej.
- Wi�c to mo�e nie by� Ebola, tylko Lassa albo choroba marburska. To zreszt�
niewielka r�nica. I tak nikt nie potrafi nic zrobi� z tym dra�stwem.
- Dzi� wieczorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jest briefing dla
zainteresowanych stron - powiedzia� Macmillan. - Mo�e wyjdzie co� nowego. Powiniene�
tam wpa��.
Steven skin�� g�ow�.
- Panna Roberts wprowadzi ci� w szczeg�y.
Reszt� popo�udnia Steven sp�dzi� na telefonowaniu do przyjaci� i koleg�w. Chcia�
ustali�, jakie misje medyczne i organizacje charytatywne dzia�aj� aktualnie w Ndandze.
Dowiedzia� si�, �e trzy. Mi�dzy innymi du�a francuska organizacja Lekarze bez Granic. Mia�
znajom� koordynatork� w ich paryskim biurze. Zadzwoni� do niej.
- Simone? Tu Steven Dunbar z Londynu.
- Steven! Mi�o ci� s�ysze�. Nie odzywa�e� si� od wiek�w. Co u ciebie?
Po wymianie uprzejmo�ci Steven zapyta� o gor�czk� krwotoczn� w Ndandze.
- Nic o tym nie wiem - odpar�a Simone. - Ale zaczekaj chwil�.
Czekaj�c, wygl�da� przez okno swojego mieszkania. By�o s�onecznie, ale z zachodu
nadci�ga�y czarne chmury.
Simone wr�ci�a na lini�.
- W tej chwili nie mamy �adnych meldunk�w o gor�czce krwotocznej w Ndandze ani
w s�siednich krajach.
- Dzi�ki, Simone. Jestem zobowi�zany.
- Wi�c kiedy zobaczymy ci� w Pary�u?
- Mam nadziej�, �e wkr�tce. Zjemy razem kolacj�.
3
Briefing w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zaczyna� si� o wp� do �smej. Steven
przyjecha� dziesi�� minut wcze�niej. Zasta� ju� ponad pi��dziesi�t os�b. Niekt�re zna�, innych
nie. W�r�d znajomych by� Fred Cummings, konsultant mikrobiolog przydzielony do
spo�ecznej s�u�by zdrowia w Londynie. Wyr�nia� si� w t�umie przerzedzon� jaskraworud�
czupryn� i jedn� ze swoich ulubionych krzykliwych marynarek sportowych.
Steven podszed� do niego.
- Du�a impreza - zauwa�y�.
- Porton chcia�o rozmawia� ze wszystkimi zainteresowanymi naraz, zamiast
organizowa� seri� spotka� z szefami wydzia��w zdrowia i lokalnymi w�adzami - odrzek�
Cummings.
- Wi�c zidentyfikowali to?
- Miejmy nadziej�. Bawili si� z tym wystarczaj�co d�ugo. Stawiam pi�tk� na Ebol�.
Steven zignorowa� zak�ad.
- Gor�czka Ebola na Old Kent Road... Sztuczka magiczna.
Cummings u�miechn�� si�.
- Ty mi to m�wisz? Odk�d wyl�dowa� ten cholerny samolot, nie daje mi to spokoju.
Dystyngowany m�czyzna poprosi� o cisz�. Steven domy�li� si�, �e to kto� z
Ministerstwa Spraw Zagranicznych. T�um zamilk�. Na podium wesz�y cztery osoby.
Przedstawiono je jako zesp� badawczy z Porton Down. Szefem zespo�u by� doktor Clive
Phelps, wysoki, niezdarny m�czyzna z g�st� siw� czupryn� i rzadk� brod�. Zaj�� miejsce
poprzednika i bez potrzeby stukn�� dwa razy w mikrofon. Steven zastanawia� si�, jak ten go��
mie�ci brod� pod mask� chirurgiczn�.
- Dobry wiecz�r - zacz�� Phelps. - Domy�lam si�, �e wszyscy obecni s� z bran�y
medycznej. Oczywi�cie z wyj�tkiem personelu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kt�ry ma
w�asne powody, aby ��da� informacji. Nie b�d� niczego owija� w bawe�n�. To filowirus.
- A to niespodzianka - mrukn�� Cummings. - �Daily Mail� twierdzi tak od tygodni.
- Ale wbrew rozpowszechnianym domys�om i pog�oskom, to nie Ebola - ci�gn��
Phelps.
- Wi�c to musi by� choroba marburska - szepn�� Cummings. - S� tylko dwa
filowirusy.
- I nie choroba marburska.
- Jasna cholera - zakl�� pod nosem Cummings. Poczu� si� jak podw�jnie wyko�owany
frajer w komedii filmowej.
Sala zawrza�a.
- Wi�c jakim sposobem to mo�e by� filowirus? - zapyta� g�o�no Cummings.
- Pod mikroskopem elektronowym okazuje si� by� w��knisty i tworzy w��kniste
odga��zienia o d�ugo�ci do czternastu tysi�cy nanometr�w. Innymi s�owy, wygl�da jak
filowirus. I oczywi�cie wywo�uje gor�czk� krwotoczn�, bardzo podobn� do Eboli, je�li nie
identyczn�. Chorzy dostaj� wysokiej gor�czki, skurcz�w �o��dka i md�o�ci. Krwawi� obficie
z niemal wszystkich cz�ci cia�a.
- Wi�c dlaczego m�wi pan, �e to nie Ebola?
- Cztery znane nam podtypy Eboli, kt�re scharakteryzowali�my w przesz�o�ci, maj�
�rednic� osiemdziesi�ciu nanometr�w. Ten wirus ma sto dwadzie�cia nanometr�w �rednicy.
- Mo�e to nowy podtyp? - zasugerowa� Cummings.
Phelps niepewnie wzruszy� ramionami.
- Mo�liwe - przyzna�. - Ale ma�o prawdopodobne. Zbadali�my kwas nukleinowy
wirusa; dlatego to tyle trwa�o. S� znacz�ce r�nice, uwa�amy wi�c, �e to nowy wirus.
- Tylko tego nam potrzeba - szepn�� Cummings do Stevena. - Jeszcze jeden cholerny
wirus afryka�ski.
- S� jakie� domys�y co do jego pochodzenia? - zapyta� kto�.
- �adnych - odrzek� Phelps. - Ale prawd� m�wi�c, nadal nie wiemy, sk�d si� bierze
Ebola. A znamy t� chorob� od ponad trzydziestu lat. Jej naturalne �r�d�o jest wci�� tak� sam�
zagadk�, jak w momencie pojawienia si� pierwszego przypadku zara�enia.
- Nowy wirus zosta� �atwo powstrzymany. Czy na tej podstawie mo�na powiedzie�, �e
jest mniej gro�ny od Eboli? Pami�tam, �e