9914
Szczegóły |
Tytuł |
9914 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9914 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9914 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9914 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wies�aw Wernic
Cz�owiek z Montany
ILUSTROWA� S. ROZWADOWSKI
CZYTELNIK � 1976* WARSZAWA
�Czytelnik�. Warszawa 1976. Wydanie II.
Nak�ad 50 290 egz. Ark. wyd. 14; ark. druk. 19. Papier druk. mat.
kl. V, 70 g, 82x104. Oddano do sk�adania 6 X 1975 r. Podpisano do
druku 16 III 1976 r. Druk uko�czono we wrze�niu 1978 r.
Zak�ady Graficzne w Toruniu
Zam. wyd. 777; druk. 2006. Cena z� 25.�
Printed in Poland
Pocztmistrz
Ta sprawa nie podoba�a mi si� ju� od samego pocz�tku. Podczas d�ugiej jazdy poci�giem Karol nie szcz�dzi� si� i argumentacji, aby mnie przekona�, �e si� myl�. Osi�gn�� sw�j cel, gdy wysiedli�my z wagonu na przystanku o d�wi�cznej nazwie Bell1 , moja twarz rozja�ni�a si� u�miechem, prezentuj�c oblicze cz�owieka zadowolonego z siebie i ze �wiata. Ale rych�o zgas� we mnie ten pogodny nastr�j.
Poci�g znikn�� gdzie� na kra�cu horyzontu, a my dwaj: Karol Gordon i ja, pozostali�my samotni na pustym niby-peronie, tu� obok s�upa z napisem �Bell�. Nie by�o tu �adnego stacyjnego budynku.
Przed nami, nieco w prawo, w szerokiej niecce gruntu wznosi�o si� kilka dom�w, zapewne uzasadniaj�cych istnienie kolejowego przystanku. Wygl�da�y niepozornie, powiem nawet: wr�cz odpychaj�co. Na drodze � nikogo, przed zabudowaniami � nikogo.
Spojrza�em za siebie, ale tam � poza nasypem �elaznego szlaku � widnia�a jeszcze wi�ksza pustka i jeszcze bardziej ponura, je�li to w og�le mo�liwe. Daleko, daleko majaczy�a szara barykada � pot�ne pasmo G�r Skalistych z wierzcho�kami gin�cymi w chmurach, bo niebo by�o niskie i ciemne.
� Pan Warrert jako� nie przyby� � powiedzia�em do swego towarzysza, k�ad�c akcent na s�owo �jako��, co zabrzmia�o do�� zgry�liwie. Ca�y optymizm, jakim napompowa� mnie Karol, zd��y� ju� wyparowa�.
� Trzeba zasi�gn�� j�zyka � odpar�. � Chod�my.
Najch�tniej wsiad�bym z powrotem do wagonu, ale wagon porwa�a przed paru minutami dymi�ca lokomotywa, a o godzinie nadej�cia innego poci�gu nic nie wiedzia�em. Nawet nie by�o kogo zapyta�.
Pocz�apa�em za Karolem d�wigaj�c na pasku przewieszonym przez lewe rami� skromne zawini�tko, a na pasku przewieszonym przez prawe rami� � sw�j sztucer. Co za szcz�cie, �e nie zabrali�my siode�!
Z brudnego nieba pocz�� si�pi� drobniutki, ale g�sty deszcz i uczyni�o si� jeszcze bardziej mroczno.
Tak powita�a nas Montana i chocia� przestrzegano mnie, �e na podg�rzu wiosna jest zazwyczaj d�d�ysta, a chmur na niebie wi�cej ni� s�o�ca, rzeczywisto�� zaprezentowa�a si� jeszcze gorzej.
Karol wkroczy� na rozje�d�on� drog�, ja � za nim. Min�li�my stoj�ce w dole trzy czy cztery cha�upy, na kt�re m�j towarzysz nie zwr�ci� uwagi maszeruj�c ku nie znanemu mi celowi. By�em tak przygn�biony, zoboj�tnia�y na wszystko, �e nawet nie zapyta�em, dok�d zmierza. Kropelki wilgoci pocz�y �cieka� z ronda mego kapelusza, gdy Karol zatrzyma� si� i wskaza� palcem nieokre�lonego kszta�tu budowl�.
� Ju� niedaleko � wyja�ni�. � To tam. Wyci�gaj nogi, Janie. Deszczyk jest nieco dokuczliwy.
Zeszli�my z drogi �agodn� pochy�o�ci�, na kt�rej zapada�em si� po kostki. Deszcz musia� by� w Bell zjawiskiem codziennym. Wreszcie dobrn�li�my do �cie�ki, dobrze rozdeptanej, pe�nej czarnego b�ota. T� w�a�nie �cie�k� doprowadzi� mnie m�j towarzysz pod drzwi domu, raczej baraku skleconego z grubych tarcic, tyle �e wyposa�onego w dwa okienka, przez kt�re przenika�o md�e �wiat�o. Nad okapem dachu stercza�a d�uga deska z wymalowanym na niej napisem: �Bell Saloon�. Wkroczyli�my do wn�trza. Dwa sto�y, kwa�ny od�r piwa pomieszany z woni� bardzo kiepskiego tytoniu, za szynkwasem cz�owieczek okr�glutki, z obliczem jak ksi�yc w pe�ni, w bia�ym kitlu, kt�ry by� jedynym bia�ym przedmiotem w tej s�abo o�wietlonej salce.
Ksi�ycowa twarz zwr�ci�a si� ku nam, a w�wczas dostrzeg�em gin�cy w�r�d t�ustych policzk�w perkaty nosek i ma�e, okr�g�e oczka.
� Whisky? � zapyta� g�osem tak cienkim, �e gdybym nie widzia� osoby, s�dzi�bym, i� m�wi dziecko.
Karol nie od razu odpowiedzia�. Najpierw zerkn�� ku mnie:
� To nam chyba dobrze zrobi, Janie. Na ten deszcz. Skin��em g�ow� nie mog�c oczu oderwa� od t�u�ciocha. Kiedy stawia� przed nami szklanki, szk�o prawie znikn�o w jego grubych jak poduchy d�oniach. Wypili�my.
� Czy nie by�o tu pana Warrena? � zagadn�� Karol.
Grubas zamruga� powiekami.
� Z Canyon Creek? � zapyta� piskliwie.
� Chyba tak to si� nazywa albo bardzo podobnie.
Pami�tam, �e to jest jaki� kanion.
� Warren siedzi w�a�nie w Canyon Creek � stwierdzi� ober�ysta � a innego Warrena nie znam.
� To na pewno ten. Czy nie wspomina�, �e ma si� z nami spotka�?
� Nie.
� A dok�d poszed�?
� Wsiad� na konia i odjecha�.
� Dok�d?
� Pewnikiem do siebie. Do Canyon Creek.
� �wietnie! � wykrzykn��em. � Ale nas urz�dzi�!
� To jakie� nieporozumienie � spr�bowa� mnie uspokoi� Karol. A zwracaj�c si� znowu do ober�ysty: � Warren mia� nas oczekiwa� na przystanku kolejowym.
� Dzisiaj?
� Oczywi�cie.
� Nie widzia�em go. By� przed trzema dniami.
� Wi�c odjecha� przed trzema dniami? � wykrzykn��em pe�en oburzenia i gdyby m�j wzrok posiada� si�� karabinowej kuli, grubas pad�by trupem.
� W�a�nie tak, panie.
Ano c�! Sprawa sta�a si� jasna. Warren z Canyon Creek nie zjawi� si� na um�wione spotkanie, mimo �e to przed kilku dniami zosta�o ustalone.
� Si�d�my, Karolu � powiedzia�em. � Ju� mi nogi zdr�twia�y.
Powlok�em si� do bli�szego z dwu sto��w i klapn��em na �awk�. Obok nikt nie siedzia�. Natomiast przy dalszym stole zauwa�y�em cz�owieka dumaj�cego nad wielkim kuflem piwa. Karol pozosta� jeszcze przy szynk w�sie, ale o czym rozmawia� z szynkarzem � nie zwr�ci�em uwagi. Bardzo czu�em si� zm�czony podr� z dalekiego Milwaukee. Grzbiet mnie bola�, nogi jak z o�owiu, a oczy prawie same si� zamyka�y, taki by�em senny. Wreszcie Karol przysiad� obok, a okr�glutki gospodarz postawi� z brz�kiem dwa szklane naczynia pe�ne ��tego, pieni�cego si� p�ynu.
� G�odny jestem � mrukn��em spogl�daj�c niech�tnie na kufle.
� Zaraz podam � grubas sk�oni� si� zabawnie i odszed�.
� No i widzisz, Karolu � szepn��em � ten tw�j Warren jako� o nas zapomnia�.
� Taki on m�j, jak i tw�j � oburzy� si� � ale poniewa� o nim s�ysza�em jako o cz�owieku s�ownym...
� Zapewnia�e� mnie o tym wielokrotnie przez ca�� drog� i jeszcze przedtem. Wi�c chocia� nie mia�em serca do tej wyprawy, przekona�e� mnie. Ale teraz... � machn��em r�k� na znak rezygnacji.
� Mog�o mu si� co� przydarzy�. Przecie� to dziki kraj!
Co do tego nie �ywi�em �adnych w�tpliwo�ci, chocia� m�j poprzedni (przed laty) pobyt w Montanie trwa� zaledwie kilka dni i ograniczy� si� do wschodniej, rolniczej cz�ci obszaru pokrytego w dwu pi�tych (na zachodzie i na po�udniowym zachodzie) wysokimi i trudno dost�pnymi g�rami. Wiedzia�em jednak, �e jeszcze do roku 1850 Montana (w��czona pierwotnie do stanu Idaho) by�a jedynie krain� Indian, traper�w i handlarzy sk�r. Nieco fort�w obsadzonych sk�po przez wojsko i ca�kowite bezdro�e, kraj falistych prerii i skalnych prze��czy, �yznych dolin i ja�owych perci.
Montana pocz�a si� zaludnia�, gdy w latach 1857� 63 odkryto z�ote �y�y, a od roku 1880 � rudy miedzi. W�wczas zako�czono budow� pierwszej linii kolejowej, ��cz�cej wielkomiejskie centra Wschodu z dalekim Zachodem i jeszcze dalszym wybrze�em Pacyfiku. Jednak mimo takiego usprawnienia komunikacji Montana tylko obszarem swych wielkich r�wnin, zagospodarowanych ju� przez farmer�w, pokazywa�a oblicze jako tako cywilizowanego kraju. Reszta, stanowi�ca wi�kszo�� terytorium, pozosta�a pustkowiem rozci�gaj�cym si� mi�dzy nielicznymi i bardzo prymitywnymi osadami i miasteczkami, takimi jak Bannach (nad Grasshofer Creek), Virginia City (nad Alder Gluch) czy Helena, zawdzi�czaj�cymi swe powstanie s�siedztwu z�� mineralnych: z�ota, miedzi i srebra.
Piwo nie by�o z�e, a humoru nabra�em, gdy t�usty karczmarz postawi� przed nami dwie miski paruj�cej jajecznicy.
� Nie mam nic innego � t�umaczy� si�. � Widzicie, panowie � tu zni�y� g�os � do mnie przychodz� raczej na picie ni� na jedzenie � zn�w sk�oni� si� zabawnie, gdy Karol zatrzyma� go.
� Czy mogliby�my zosta� tu na noc?
Grubas roz�o�y� r�ce w ge�cie bezradno�ci.
� Poza t� izb� i kuchni�, w kt�rej sypiam, nie mam nic wi�cej. Spr�bujcie pyta� si� po domach.
� Coraz lepiej � mrukn��em zanurzaj�c blaszan� �y�k� w misce.
� A Canyon Creek daleko? � znowu zapyta� Karol.
� Dzie� jazdy, ale po nocy nie radz� jecha�. Drogi tu bardzo kiepskie, �atwo zb��dzi�.
Popatrzy� na nas okr�g�ymi oczkami i nie us�yszawszy nic wi�cej pow�drowa� za szynkwas, gdzie zaj�� si� ha�a�liwym ustawianiem butelek.
Spo�ywali�my w milczeniu jajecznic�, gdy z trzaskiem i piskiem �le naoliwionych zawias�w rozwar�y si� drzwi i buchn�o na nas ch�odem i wilgoci� wieczoru. Zatupota�y buty na deskach pod�ogi. Jeden, dwu, trzech, czterech... Przybysze omin�li nasz st� i pomaszerowali ku szynkwasowi. Stan�li tak, �e widzia�em jedynie ich plecy.
� Mo�e zapyta� o nocleg? � zaproponowa�em szeptem Karolowi.
� Je�li to s� tutejsi... ale najpierw wypada przyjrze� si� im dobrze. Tak, by tego nie dostrzegli.
�atwo powiedzie�! Nie mia�em okazji obejrzenia ich twarzy. Na szcz�cie rozmowa prowadzona przy bufecie wyja�ni�a w du�ym stopniu, kim byli go�cie saloonu. Rozmowa g�o�na, nazbyt g�o�na.
� Whisky! Najlepsza, jak� masz, grubasie! Dla nas wszystkich!
Cz�owiek, kt�ry to m�wi�, a raczej: krzycza� � mia� szerokie bary, po�atan� i brudn� kurt�, kapelusz zsuni�ty na ty� g�owy. Tyle mog�em zauwa�y�. Tkwili jeden obok drugiego tak ciasno, �e zas�onili szynkwas i posta� karczmarza. Tylko z brz�ku szk�a mog�em wywnioskowa�, �e grubas dobrze si� uwija�. Nagle w�r�d pokrzykiwa� i klepania po plecach, ruszyli w g��b izby. Fundator ni�s� kwadratow� butl�, a za nim kroczyli, obj�ci ramionami, trzej towarzysze. Przez mgnienie oka s�dzi�em, i� przysiada si� do nas, ale nie. Pomaszerowali, niezbyt �wawo i troch� chwiejnie, w kierunku drugiego sto�u, za kt�rym usiedli gadaj�c g�o�no, jak ludzie nie zwracaj�cy uwagi na otoczenie. Pocz�tkowo s�dzi�em, �e samotny go�� przy tamtym stole nale�y do tej samej kompanii. Pomyli�em si�. Ledwo pocz�y stuka� szklanki, podni�s� si� i z na p� opr�nionym kuflem podszed� do nas.
� Zbyt g�o�ne towarzystwo � powiedzia� usprawiedliwiaj�co.
Skin�li�my g�owami, a Karol wykona� nawet zapraszaj�cy ruch r�k�. Troch� zez�o�ci�o mnie przybycie obcego. W�a�nie chcia�em zapyta� Karola, co zamierza pocz��. Z listy mo�liwo�ci wymaza�em ju� nocleg u kt�rego� z tych s�siad�w wrzeszcz�cych przy drugim stole. Doko�czy�em jajecznicy i zwr�ci�em si� do nieznajomego:
� Nie wie pan przypadkiem, kiedy odje�d�a poci�g z Bell? Jakikolwiek poci�g na wsch�d?
Karol drgn��. Nie w smaku mu by�o moje pytanie. Dobrze to odczu�em.
� Jutro wczesnym �witem.
� Na pewno? � zapyta�em powt�rnie, pe�en smutku, a r�wnocze�nie nadziei, �e nieznajomy przypomni sobie o jeszcze jednym poci�gu wyruszaj�cym z Bell dzisiaj.
U�miechn�� si� i popatrzy� na mnie badawczo:
� Pilno panu? Ale nic z tego. Znam rozk�ad jazdy na pami��, zreszt� poci�g�w nie jest tu zbyt du�o.
� Pracuje pan na kolei?
� Nie, ale moje zaj�cia pozostaj� w pewnym zwi�zku z rozk�adem jazdy. Od wielu ju� lat.
Wyja�nienie to zabrzmia�o nieco tajemniczo, lecz by�em zbyt zm�czony, �eby pyta� o cokolwiek. Zapad�em w milcz�c� dr�twot�, z kt�rej wyrwa� mnie dopiero .pijacki wrzask od tamtego sto�u. Podnios�em g�ow�.
Z czw�rki przybysz�w tylko dwu tkwi�o niedbale rozpartych na �awach. Dwaj pozostali sterczeli obok trzymaj�c si� za ramiona i usi�uj�c zachowa� r�wnowag�. Tak to wygl�da�o na pierwszy rzut oka. W rzeczywisto�ci jeden szarpa� drugiego w spos�b wcale nie serdeczny, wrzeszcz�c przy tym na ca�y g�os.
� My�l�, �e lepiej b�dzie, je�li st�d p�jdziemy � rzek� m�j s�siad. � Nie wiadomo, czym si� ta awantura zako�czy.
� Opuszcza pan nas?
� Tak. Radz� uczyni� podobnie.
� Niestety � westchn��em. � Nie mamy dok�d si� uda�.
Spojrza� na Karola, p�niej na mnie.
� S�ysza�em, �e szukacie noclegu... Znajdzie si� u mnie miejsce. Chod�cie. Tu zaczyna si� robi� zbyt gor�co.
W�a�nie szarpi�cy si� za ramiona pijacy stracili r�wnowag� i run�li na wydeptane deski pod�ogi, a ich kompani wybuchn�li r��cym �miechem.
� Ma pan racj� � przyzna� Karol. � Czas st�d odej��. Jeste�my wdzi�czni za pomoc, doprawdy nie wiem, gdzie przysz�oby nam sp�dzi� dzisiejsz� noc.
� G�upstwo. Chod�cie, panowie!
Karol zap�aci� grubasowi i wymkn�li�my si� w mokry mrok. Deszcz wci�� si�pi� i wszystko wygl�da�o jeszcze bardziej ponuro ni� przed godzin�. Cz�apa�em po b�ocie. Paskudna, zimna m�awka zrasza�a mi twarz i d�onie. Na domiar z�ego od czasu do czasu zrywa� si� wiatr i ci�� w policzki jakby tysi�cami k�uj�cych szpileczek.
Jak d�ugo trwa�a w�dr�wka � nie potrafi�em obliczy�. Mo�e to by�o kilkadziesi�t, mo�e kilkaset krok�w. Nagle id�cy przede mn� Karol i nieznajomy dobroczy�ca zatrzymali si� tak raptownie, �e o ma�o na nich nie wpad�em.
� Janie � odezwa� si� Karol � strzelili�my kapitalne g�upstwo...
� Na pewno � mrukn��em niech�tnie.
� Ale� nie o to chodzi, tylko:., musz� wr�ci� do saloonu. Przecie� gdyby si� o nas kto pyta�. Przepraszam � zwr�ci� si� do naszego przewodnika � jak mam okre�li� miejsce noclegu?
� Poczta. Stacja pocztowa. Nie ma nikogo w okolicy, kto by do niej nie trafi�.
� �wietnie. Poczekajcie, postaram si� szybko rzecz za�atwi�.
� Nie � zaprotestowa� nagle nasz go�cinny nieznajomy. � Idziemy we trzech. Tu nie jest zbyt bezpiecznie, a poza tym r�ne rzeczy mog� si� wydarzy� w saloonie. Mo�e pijacy ju� wyszli, mo�e uspokoili si�, ale po co ryzykowa�? Troch� znam tamtych i twierdz�,
�e sk�onno�� do alkoholu nie jest ich najwi�ksz� wad�.
� Ach tak? � zdziwi�em si�. � Miejscowi?
� Bawi� w Bell niekiedy kilka dni, niekiedy kilka tygodni. P�niej znikaj�. Nigdy nie wiadomo, na jak d�ugo.
� Traperzy?
� Gdzie tam! Handluj� byd�em p�dzonym z po�udnia. Niekiedy sami przyprowadzaj� stada i sprzedaj� po zadziwiaj�co niskiej cenie, ale nie da�bym i z�amanego centa za to...
Ju� si� nie dowiedzia�em, za co m�j rozm�wca nie da�by centa, bo stan�li�my pod drzwiami saloonu. Karol wszed� pierwszy. W salce by�o cicho i pusto. Jedynie gruby szynkarz podzwania� butelkami i szklankami. Karol podszed� do gospodarza, chwil� z nim porozmawia�.
� Dzi�kuj� � powiedzia� na zako�czenie. � Idziemy.
Znowu zag��bili�my si� w mokr� czer� nocy. Wszystko si� kiedy� ko�czy, wi�c i mozolna w�dr�wka dobieg�a kresu. By� nim obszerny placyk, na kra�cu kt�rego czernia� nieforemny kszta�t, niski i bardzo szeroki. Gdy podeszli�my bli�ej, stwierdzi�em, �e nie jest to �adna budowla, lecz palisada utworzona przez wbite w ziemi� grube belki, ostro zako�czone. Nasz przewodnik zatrzyma� si�, us�ysza�em lekki zgrzyt i w �cianie ukaza� si� prostok�t wej�cia.
� Prosz� do mego pa�acu!
Przepu�ci� nas, a p�niej zawar� w�ziutk� furtk�. Rozleg� si� metaliczny szcz�k �elaznej zasuwy pchni�tej energiczn� d�oni�. Po drugiej stronie palisady rozci�ga�o si� obszerne podw�rze, przez kt�re ruszyli�my g�siego. Zamyka�em poch�d �ciskaj�c w gar�ci luf� swego sztucera, mocniej ni� by�o potrzeba. Nie podoba�a mi si� ta palisada, zamkni�ta furtka, czarny dziedziniec, w g��bi kt�rego dojrza�em wreszcie jakie� zabudowania. W dwu miejscach, zapewne w oknach, b�yska�y md�e �wiate�ka. W ich kierunku powi�d� nas gospodarz budynku, kt�ry przypomina� stare blokhauzy wznoszone ongi� na kresach ziem Dzikiego Zachodu. Nagle obok dwu �wiate�ek ukaza�o si� trzecie. Pad�o migotliw� �cie�k� na czarn�, b�otnist� ziemi�.
� Czy to ty, ojcze?
� Tak. Powiedz matce, �e mamy go�ci!
W nik�ym blasku zamajaczy� jaki� cie� i znik�. Razem z nim znik�o �wiate�ko, ale oto ju� stali�my na progu. Wkroczyli�my do obszernej sieni, zupe�nie pustej i nieco roz�wietlonej niepewnym brzaskiem przenikaj�cym poprzez uchylone drzwi wiod�ce w g��b domostwa. Stara�em si� wytrze� zab�ocone buciska o... deski pod�ogi, z niewielkim jednak rezultatem. Podobnie zreszt� jak i Karol. Kto�, wida� zauwa�y� nasze wysi�ki i oceni� je nale�ycie, bo nagle wbieg� do sieni ch�opiec i roz�o�y� na deskach szeroki prostok�t materia�u.
� Dzi�kuj�, Fred. Wytrzyjcie, panowie, o to. M�j m�odszy syn. Uprzedzi�e� mam�? �wietnie. Witajcie, panowie, w moim skromnym domostwie. Prawd� m�wi�c, nie moje ono, ale tyle ju� lat tu mieszkam... Jestem pocztmistrzem w Bell. Nazywam si� Sandusky.
Wymienili�my w�asne nazwiska, a gospodarz wprowadzi� nas do s�siedniej izby, o�wietlonej lamp� zawieszon� u stropu. Tu znajdowa� si� st� otoczony krzes�ami. Zd��y�em jeszcze zauwa�y� kilka obrazk�w wisz�cych na �cianach, dwa �by nied�wiedzie, a pod nimi pi�kn�, ozdobn� fajk� india�sk�, tradycyjny kalumet. Lampa pali�a si� jasno, rzucaj�c blask na czyst� pod�og�, na b�yszcz�cy blat sto�u i schludnie wygl�daj�ce �ciany. Wszystko tu �wiadczy�o o dobrobycie w�a�cicieli.
� Siadajcie � zaprasza� gospodarz. � Zaraz znajdzie si� woda do mycia i co� chyba lepszego do picia. Nie s�dz�, aby �Bell Saloon� zaspokoi� wasz apetyt.
� Prosz� sobie nie robi� k�opotu � odpar� Karol. �
Nie mamy wielkich wymaga�. Co� nieco� na przek�sk� i wi�zka s�omy do spania.
Ta manifestacja skromno�ci nie przypad�a mi do smaku. Po niewygodach podr�y kolej� (uwa�am jazd� w wagonie za znacznie bardziej m�cz�c� od jazdy na koniu) marzy�em o odpoczynku lepszym od tego, jaki mog�a zapewni� Karolowa �wi�zka s�omy�. Te� pomys�!
Uspokoi� mnie �miech gospodarza:
� O wi�zk� s�omy trudniej u mnie ni� o wygodne ��ko i gdyby pan upiera� si� przy s�omie, znalaz�bym si� w powa�nym k�opocie. Przecie� ja mam osiem pokoj�w go�cinnych stoj�cych pustk�. Z ��kami oczywi�cie! To jest olbrzymi budynek. Z sal� jadaln�, magazynem, stajniami, wozowni�, pokojami dla pocztylion�w... � u�miechn�� si� widz�c nasze zdziwione miny.
� Tu pewno by�a stacja dyli�ans�w, prawda? � zagadn�� Karol.
� W�a�nie tak.
� Dawno nast�pi�a degradacja tej szacownej budowli?
� Przed pi�ciu laty. Od dnia, w kt�rym po raz pierwszy us�yszano w Bell gwizd parowozu.
� Teraz nie ma pan chyba wiele do roboty?
� I tak, i nie. Przepraszani, co� si� tam op�nia... � wyszed� przymykaj�c drzwi za sob�.
Siedzieli�my w milczeniu. Po jakich� dw�ch minutach ukaza�a si� naszym oczom zupe�nie nowa posta�: ch�opak wysoki i szczup�y, o rysach twarzy przypominaj�cych oblicze pocztmistrza.
� Ojciec prosi, aby panowie rozgo�cili si�. Tam jest �azienka. Bro� mo�e zosta� � doda� spostrzeg�szy, �e zerkn��em w kierunku k�ta, gdzie postawili�my nasze strzelby.
Zaprowadzi� nas do niewielkiego pokoiku, kt�rego �rodek zajmowa�a drewniana kad�, co� w rodzaju prymitywnej wanny, co � jak na te strony � by�o luksusem. Poza tym na �cianie wisia�y r�czniki, a na dwu taboretach sta�y miednice pe�ne czystej wody. Spogl�daj�c na ten sprz�t z zadowoleniem, przypomnia�em sobie domy osadnicze na zachodnich kresach, gdzie go�cia nie do miski z wod� i do myd�a si� prowadzi�o, ale do sto�u. O wod� do mycia nale�a�o specjalnie prosi�. Niekiedy... wywo�uj�c zdziwienie na twarzach gospodarzy. My�l�, �e choroby, kt�rych przyczyn� jest brud, tylko dlatego nie wytrzebi�y pierwszych osadnik�w, �e osady znajdowa�y si� jedna od drugiej w znacznej odleg�o�ci, utrudniaj�c przenoszenie si� zarazy. A c� dopiero m�wi� o w�drownych traperach, w olbrzymiej wi�kszo�ci uwa�aj�cych czynno�� mycia tylko, za strat� czasu i oczywi�cie nie u�ywaj�cych myd�a.
�ci�gn�li�my wilgotne od deszczu kurty i koszule. Gospodarz zjawi� si� akurat wtedy, gdy czysta woda w miednicach zamieni�a si� ju� w brudn�, a my przyg�adzali�my d�o�mi potargane w�osy.
� Pozw�lcie, panowie...
Poprowadzi� nas poprzez labirynt korytarzy i mrocznych zakamark�w a� do sporej salki, kt�rej �rodek zajmowa� st� nakryty �nie�nym obrusem, na widok kt�rego a� przystan��em ze zdumienia. Teraz otworzy�y si� przeciwleg�e drzwi i do salki wkroczy�a gromadka � jak si� domy�li�em � domownik�w: kobieta i dwu ch�opc�w. Zostali�my przedstawieni pani domu z ceremonia�em nie znanym na Dzikim Zachodzie. Oto mieli�my przed sob� pani� Els� Sandusky, Freda i Allana � dwu syn�w.
Zaraz zasiedli�my do sto�u. Przed nami sta�y talerze i p�miski. Bardzo energicznie zaj��em si� zimn� wo�owin�, na przemian ze �wi�sk� szynk�, kt�ra � co tu du�o gada� � by�a znakomita! Rozmow� podtrzymywa� Karol, ja tylko wtr�ci�em od czasu do czasu s��wko, zaj�ty g��wnie szynk�, a ponadto dyskretn� obserwacj� domownik�w.
James Sandusky twarz mia� poci�g��, raczej blad�, z wysokim czo�em, na kt�re spada� niesforny kosmyk jasnych w�os�w. Nie dojrza�em �lad�w siwizny. Tylko kilka zmarszczek pod oczami i g��bokie bruzdy od ust do podbr�dka �wiadczy�y, �e okres m�odo�ci mia� poza sob�. Trzyma� si� prosto, prawie sztywno, przypominaj�c starych, wys�u�onych weteran�w wojny. Okaza� si� bardzo rozmowny. Raz zwraca� si� do �ony, raz do Karola, to znowu przekomarza� si� z synami �artuj�c z jakiego� Neda, kt�ry podkuwa� konie bardzo szybko, gdy czyni� to sam, ale bardzo d�ugo, gdy za towarzysza mia� Allana lub Freda. Zwr�ci�em uwag� na wymow� niekt�rych s��w. Sandusky musia� by� przybyszem z Europy. Z jakiego kraju � tego oczywi�cie nie mog�em odgadn��. W sumie zrobi� na mnie korzystne wra�enie. Jednego tylko nie potrafi�em dociec: co wp�yn�o na pocztmistrza, �e z mrukliwego, ma�om�wnego, jakim wyda� mi si� w saloonie, zamieni� si� w gadu��?
Pani Sandusky wygl�da�a znacznie m�odziej od m�a. Stanowi�a typ kobiety najcz�ciej spotykany na pogranicznych � jak je dawniej zwano � ziemiach Zachodu. Typ wiernych towarzyszek pierwszych osadnik�w, nie l�kaj�cych si� wysi�ku fizycznego i ci�kich warunk�w bytowania pierwszych miesi�cy, ba, nawet lat pionierskiej gospodarki. Pomy�la�em, �e Elsa Sandusky potrafi r�wnie dobrze w�ada� strzelb�, jak motyk� czy siekier�; r�wnie dobrze gotowa�, jak je�dzi� konno. W jej s�owach odkry�em taki sam obcy akcent, jak u m�a. �cie�ki �yciowe ich obojga na pewno nie rozpocz�y si� od zawiadywania wielk� stacj� dyli�ans�w, od pracy stosunkowo �atwej, chocia� ongi� tak1 samo pe�nej niebezpiecze�stw, w jakie obfitowa�o �ycie rolnika czy hodowcy zagubionego w�r�d pustkowi Montany, Arizony lub Nowego Meksyku. Jednak tych dwoje � m�g�bym si� o to za�o�y� � start do samodzielnego �ycia zaczyna�o w warunkach na pewno gorszych od tych, kt�re im stwarza� pobyt nawet w tak prymitywnym miasteczku, jak Bell.
A synowie? Byli karni, pos�uszni, ma�om�wni przy stole. By� mo�e skr�powani obecno�ci� obcych. M�odszy podobny z twarzy do matki, starszy � do ojca.
� Nad czym tak dumasz, Janie? � Karol wyrwa� mnie z moich kontemplacji. Musia�em wygl�da� zabawnie, bo wszyscy u�miechn�li si�.
� Przepraszam � odpar�em nadrabiaj�c min�. � To zm�czenie. Dlatego jestem troch� roztargniony. Czy mog� prosi� o jeszcze jeden kawa�ek tej cudownej pieczeni?
Pocztmistrz natychmiast na�o�y� mi spory p�at mi�sa zapytuj�c jednocze�nie, sk�d przybywamy.
� Z Milwaukee � obja�ni� Karol.
� Ho, ho! To rzeczywi�cie spory kawa� drogi.
Mia� racj�. Z Milwaukee nad jeziorem Michigan a� do tego zagubionego Bell by�o co najmniej p�tora tysi�ca mil2, i to w linii powietrznej! Dobrze to sobie obliczy�em na mapie, jeszcze przed wyruszeniem w podr�.
� Tak � potwierdzi� m�j towarzysz � szmat drogi. Wiem, �e w okresie osadniczych w�dr�wek wozy przebywa�y t� przestrze� od wczesnej wiosny po p�n� jesie�. A za szcz�liwc�w mogli si� uwa�a� ci, kt�rych �niegi nie zaskoczy�y w drodze, je�li si� nie
myl�.
� Na pewno si� pan nie myli � przytakn�� Sandusky. � Wiem co� o tym...
Zamilk� nagle, jakby przestraszy�y go w�asne s�owa.
� Kolej bardzo przybli�a odleg�o�ci � wtr�ci�em, aby przerwa� milczenie. � To znaczne u�atwienie podr�y.
� Ja jednak wol� dyli�anse � odpar�.
Roze�mia�em si�:
� �a�uje pan swej stacji? �e przesta�a by� centralnym o�rodkiem �ycia w Bell? Na pewno dyli�ans wyznacza� tu godziny dnia.
Spojrza� na mnie bacznie.
� S�usznie � odpar�. � Widz�, �e nie jest to panu obce. Kolej na pewno skraca odleg�o�� i przybli�a, ale... nie zawsze sprawy i ludzi najlepszych � doda� zagadkowo.
C� to mia�o znaczy�? Nie zd��y�em sformu�owa� pytania, bo wtr�ci� si� jeden z syn�w pocztmistrza, ten wy�szy, Allan.
� Ojcze, widzia�em dzi� Powisa.
Gospodarz skin�� g�ow�:
� Ja r�wnie�. W gospodzie.
� By� sam?
Pytanie zada�a pani Elsa, wyczu�em w nim nutk� niepokoju.
� Jeszcze z trzema. Zawsze ci sami, tylko Kulawca brakowa�o.
� I co robili?
� C� mieli robi� w saloonie? Po prostu pili.
Przy moim stole, ale skorzysta�em z uprzejmo�ci pan�w i przesiad�em si�.
� Nie trzeba by�o wchodzi�, James. Wiesz, co to za ludzie.
� A� za dobrze, ale ja by�em pierwszy. Przyszli w p� godziny p�niej.
� A ju� my�la�am, �e wynie�li si� st�d na zawsze...
� Czy to w og�le kiedykolwiek nast�pi? Ale zmie� my temat, naszych go�ci on nie interesuje.
� Przeciwnie � zaprotestowa� po�piesznie Karol.
� Dobrze wiedzie�, kogo nale�y unika�. Zw�aszcza �e mamy zamiar sp�dzi� tu z przyjacielem co najmniej kilka tygodni.
� W Bell?
� Niezupe�nie. Raczej w okolicy.
� Przybyli�cie zapolowa� w tych stronach?
W tym miejscu Sandusky u�miechn�� si� jako� dziwnie. Co by�o przyczyn� tego u�miechu, zrozumia�em dopiero p�niej.
� Chc� pokaza� swemu towarzyszowi, jak wygl�da Montana.
� B�dziecie mieli k�opot z ko�mi, a w tych stronach to jedyny �rodek lokomocji, skoro zrezygnowali�cie z kolei. A poza tym... kraj ma�o bezpieczny. Obawiam si�, �e w Bell nie kupicie �adnego wierzchowca, nie m�wi�c ju� o uprz�y. Allan � zwr�ci� si� do syna
� nie widzia�e� Kulawca?
� Nie. Znikn�� przed kilku dniami.
� Szkoda. Ju� m�wi�em, �e nie by�o go w saloonie. To jedyny cz�owiek, kt�ry potrafi dostarczy� przyzwoitego czworonoga, nawet z siod�em. Co prawda powiadaj�, �e pochodzenie tych koni jest bardzo r�ne...
� Koniokrad? � zapyta�em rozbawiony.
� To ci�kie oskar�enie. Zw�aszcza w tych stronach. Nie mam na to �adnych dowod�w. Podejrzewam.
� Kto to jest ten Kulawiec?
� Nazwali�my go tak, poniewa� utyka na jedn� nog�. W Bell nie mieszka. Pojawia si� tu od czasu do czasu, niekiedy razem z lud�mi Powisa. Podejrzany typ, ale zna si� na koniach i je�li komu potrzeba dobrego wierzchowca...
� My�l�, �e obejdziemy si� bez jego us�ug � wtr�ci� Karol. � Czy zna pan Warrena? Tego z Canyon Creek?
Znowu tajemniczy u�miech na twarzy naszego gospodarza.
� Ach, oczywi�cie � odpar� � Czy obieca� Wam konie?
Przytakn��em i zaraz ugryz�em si� w j�zyk, bo Karol spojrza� na mnie ostro i skierowa� rozmow� na inny temat.
� Jak tu wygl�da sprawa z listami?
� O co panu chodzi dok�adnie?
� Czy... na przyk�ad nie gin� przesy�ki pocztowe?
I kto je dor�cza?
� Ja sam albo m�j syn.
� A je�li list jest adresowany do osoby mieszkaj�cej poza granicami Bell?
� W�wczas zdarzaj� si� k�opoty. Niekiedy adres jest tak podany, �e nie spos�b znale�� odbiorcy.
� Jak pan w�wczas post�puje?
� Rozpytuj� si�. To tu, to tam... Je�li to nie daje wynik�w, odsy�am list nadawcy.
� A je�li nadawca nie poda� swego adresu?
� Chowam list do szuflady albo wtykam go za szyb�. Mo�e kt�ry� z przygodnych interesant�w zauwa�ywszy adres potrafi go w�a�ciwie odczyta�. Poza tym mam prawo rozpiecz�towa� kopert�. Niekiedy informacja zawarta w niej wska�e b�d� nadawc�, b�d� te� odbiorc�. Czemu pan o to pyta? Czy�by zagin�� pa�ski list?
� Wys�a�em pismo do Warrena wyznaczaj�c mu termin spotkania na dzisiaj. Mia� przyby� z ko�mi.
� Listy adresowane do Canyon Creek odbiera co pewien czas sam Warren albo kt�ry� z jego ludzi.
W tej chwili nie le�y tu ani jedna przesy�ka do Canyon Creek.
� Dziwne � stwierdzi� Karol. � Czy�by Warrenowi wydarzy� si� jaki� wypadek?
� Nic o tym nie s�ysza�em.
� I c� teraz poczniemy? � wtr�ci�em. � Je�li i jutro Warren po nas nie przyjdzie?
Pokr�ci� g�ow� i zagadn�� pocztmistrza:
� Naprawd� nie mo�na tu naby� konia?
� Rzecz zupe�nie nieosi�galna. Gdyby jeszcze by�
Kulawiec, mo�na by spr�bowa�...
� A pan nie ma wierzchowc�w?
� Owszem, ale tylko dwa.
� Dla nas wystarczy.
� Ba, my sami prawie codziennie z nich korzystamy.
W g��bi serca poczu�em ulg�. �A wi�c � pomy�la�em � nie pozostanie nam nic innego, jak opu�ci� t� zakazan� dziur�.� Ale moj� nadziej� natychmiast pogrzeba� pocztmistrz.
� Je�eli panom zale�y na szybkim wyje�dzie do Canyon Creek, wy�l� do Warrena mego syna. Allan po drodze odda listy, a z Canyon Creek, jak si� pospieszy, wr�ci w p�tora dnia.
Uprzedzi�em Karola i o�wiadczy�em, �e nie mo�emy skorzysta� z tej propozycji. By�aby nadu�yciem go�cinno�ci. W�wczas m�j przyjaciel zaproponowa�, �e sam uda si� do Canyon Creek.
� Jednego konia na p�tora dnia chyba mo�ecie po�yczy�?
� Droga nie jest daleka, ale bardzo trudna. Mo�e pan zab��dzi�, za to Allan zna j� dok�adnie. Po co wi�c ryzykowa�?
Stan�o wi�c na tym, �e pojedzie syn pocztmistrza.
Zrobi�o si� ju� do�� p�no, kiedy gospodarz z nale�ytymi honorami zaprowadzi� nas do go�cinnego pokoju i �ycz�c dobrej nocy zamkn�� za sob� drzwi.
Dwa bardzo szerokie staro�wieckie �o�a, wielkie jak karety, sta�y pod �cianami. �rodek zajmowa� st�, a na nim ma�a naftowa lampka rzuca�a doko�a md�e �wiat�o. Otworzy�em okno, aby wyp�dzi� duszny zapach �wiadcz�cy o tym, �e od dawna nikt pokoju nie przewietrza�. Wypogadza�o si�. Deszcz przesta� si�pi�, chmury p�yn�y po niebie coraz rzadsze, a� ujrza�em pierwsze gwiazdy, a potem r�bek krzywego jak india�ski tomahawk ksi�yca.
Srebrny brzask rozja�ni� ponur� przestrze� podw�rca i niedaleki cz�stok�. Jego zaostrzone pale przypomnia�y mi � nie wiem, dlaczego � #�upy, do kt�rych czerwonosk�rzy przywi�zywali swych je�c�w przed odbyciem ta�ca �mierci. Wzdrygn��em si�.
� Zimno ci, Janie? Noce w tych stronach, zw�aszcza wiosn�, s� do�� ch�odne. Jednak jutro b�dzie pogoda s�oneczna.
� Postawi�e� na swoim � odpar�em pomijaj�c temat pogody. � B�dziemy teraz czeka� na Warrena, nie wiadomo jak d�ugo.
� Wiadomo, wiadomo. W p�tora dnia Allan wr�ci.
Ani si� spostrze�esz, jak czas minie, tym bardziej �e gospodarze s� sympatyczni.
� To prawda � stwierdzi�em � ale czy� zauwa�y�, jak pocztmistrz si� zmieni�? Co� mi si� w tym nie podoba. Sta� si� bez �adnej widocznej przyczyny nagle taki gadatliwy, jak gdyby chcia� ukry� przed nami sw�j niepok�j. Czego on si� niepokoi?
� M�w ciszej.
� Ach, wi�c i ty nie czujesz si� tu najlepiej � stwierdzi�em nie bez zadowolenia.
� I �ciany maj� uszy. Ja r�wnie� podejrzewam, �e pocztmistrz czego� si� l�ka.
� Mo�e nas?
� Nie s�dz�. Nie prosi�by na nocleg. Wiesz, my�l�, �e Sandusky jest naprawd� bardzo rozmownym cz�owiekiem. Tak, chyba tak. On si� czego� l�ka�, kiedy by� poza domem, dlatego milcza�. Odzyska� dobry humor, kiedy znalaz� si� we w�asnym domu.
� A Warren? � zapyta�em. � Co z twoim listem? I ten... jak�e mu tam... Powis.
� Jedno z drugim mo�e nie mie� nic wsp�lnego. Nas o tyle obchodzi przyczyna niepokoju pocztmistrza, o ile wi��e si� ze spraw� Warrena. Czas poka�e.
� Albo nie poka�e � odpar�em przekornie. � Chcesz prowadzi� policyjne �ledztwo?
� Chc� dowiedzie� si� prawdy. Je�li Warren nie zas�uguje na pomoc albo je�li wszystko jest jakim� chytrym kruczkiem, kt�rego celu jeszcze nie znamy, ale si� dowiemy, kt� nam przeszkodzi ruszy� w g�ry i prerie? Jak dawniej, zobaczysz... � przerwa� i schwyci� mnie za rami� � Patrz � szepn��, a po chwili doda�: � Cofnij si�, Janie.
Uczyni�em to natychmiast. W takich wypadkach nale�a�o bezwzgl�dnie s�ucha� si� Karola.
Z twarz� ukryt� za okienn� framug� spogl�da�em na nier�wne wyci�cia palisady. Ukaza�a si� nad nimi g�owa nakryta okr�g�ym kapeluszem. W chwil� p�niej ujrza�em cz�owieka wychylonego do po�owy piersi. Jak zdo�a� wdrapa� si� po tak wysokiej i prawie g�adkiej �cianie?
Karol chyba odczyta� moj� my�l, bo odpar�:
� Stan�� na grzbiecie konia albo ma drabin�.
� Trzeba zawiadomi� Sandusky'ego.
� Poczekaj!
Teraz ujrzeli�my ca�� sylwetk� nieznajomego. Opu�ci� si� wolno na r�kach i skoczy�, potem ruszy� prosto w kierunku domu. Rzuci�em si� do sto�u, aby zgasi� lampk�, ale Karol powstrzyma� mnie
� Ju� za p�no � szepn��. � Zauwa�y�by.
Istotnie, musia� zauwa�y� �wiat�o, bo zmierza� ku naszemu oknu. A mo�e to by� po prostu jeszcze jeden mieszkaniec tego domu? Mo�e jaki� pomocnik Sandusky'ego?. Tylko dlaczego przechodzi� przez p�ot?
Nieznajomy nadal zmierza� ku �wiate�ku lampki jak cz�owiek nie maj�cy zamiaru si� ukrywa�. W tym miejscu musz� wyja�ni�, �e sypialnia nasza znajdowa�a si� na bardzo wysokim parterze, tak �e nie spos�b by�o dosta� si� do wn�trza przez okno, nie korzystaj�c z drabiny lub czyjej� pomocy.
Czeka�em, co nast�pi. Maszeruj�cy zatrzyma� si� tu� przy �cianie. Chyba nas dostrzeg�, bo odezwa� si�:
� Pom�cie mi wej��. S�yszycie?
Wychyli�em si� nieco zza framugi.
� Pan Warren? � zapyta�em zdumiony.
� Prosz� mi poda� r�k�, doktorze � odpar� znajomy
g�os. � Troch� tu wysoko.
Paddg Warren
�eby zrozumie� poprzednie zdarzenia, trzeba cofn�� si� w czasie prawie o dwa miesi�ce. Wtedy si� w�a�nie rozpocz�a ta dziwna i ma�o prawdopodobnie, u przecie� prawdziwa historia.
By� luty 1886 roku. Tego dnia w Milwaukee, moim rodzinnym mie�cie, od rana pada� �nieg. Ale nie taki, jaki jest ozdob� zimy. �nieg, kt�ry t�umi turkot k� po miejskich brukach i sk�ania wielu wo�nic�w do zamiany bryczek i platform na brz�cz�ce dzwoneczkami sanie.
Z pos�pnego, niskiego nieba spada�y na ziemi� wielkie, na p� mokre brudnawe p�aty. Przylepia�y si� do okiennych szyb, �ciekaj�c po nich smu�kami brudnej wody. Zetkn�wszy si� z chodnikiem ulicy zamienia�y si� w b�oto. Sta�em w�wczas przy oknie, pos�pnym okiem obserwuj�c pos�pny krajobraz i my�l�c o Karolu Gordonie, od kt�rego nie mia�am wie�ci przez kilka ostatnich tygodni. W jakiej�e to stronie wielkiego kraju teraz si� obraca? Je�li trafi� na tak� w�a�nie pogod�... Wstrz�sn��em si� i odwr�ci�em w kierunku kominka, w kt�rym migotliwe p�omienie rzuca�y weso�e refleksy na �ciany. Zmierzcha�o, ostatni z pacjent�w przed paroma minutami opu�ci� m�j gabinet.
Zag��bi�em si� w fotelu, zapali�em fajk�. Gdzie� tam, w g��bi domu krz�ta�a si� wierna Katarzyna, rudow�osa Irlandka nieokre�lonego wieku, od lat moja gospodyni. Przyjemn� sjest� o szarej godzinie przerwa� g�os dzwonka. Trzykrotnie. Komu� bardzo si� spieszy�o. Nag�y wypadek? Wezwanie do pacjenta?
Zerkn��em w okno. �nieg nadal wali� mokrymi p�atami. Westchn��em na my�l o w�dr�wce po mie�cie i nas�uchiwa�em z lekkim niepokojem trzasku zamykanych drzwi, krok�w w korytarzu i przyt�umionych g�os�w. Potem gospodyni wsun�a si� jak duch do gabinetu i szepn�a:
� Do pana, doktorze.
D�wign��em si� z fotela i zaj��em stanowisko za biurkiem. Zapukano, powiedzia�em: �prosz�...� i do gabinetu wkroczy� postawny m�czyzna, jak to si� popularnie m�wi, �w sile wieku�. Z obliczem opalonym i tryskaj�cym zdrowiem. Nie bardzo mnie to zdziwi�o. Nieraz trafiali si� pacjenci wmawiaj�cy mi ich urojone choroby. Co prawda przybysz nie m�g� nale�e� do tej kategorii chorych z urojenia. Wygl�da� na rolnika lub hodowc� przyby�ego z dalekich stron, a u takich ludzi nerwicowe przywidzenia raczej si� nie trafiaj�. Tego nauczy�o mnie do�wiadczenie wielu lat lekarskiej praktyki.
� Prosz�, niech pan siada � a kiedy go�� skwapliwie spe�ni� moj� pro�b�, doda�em: � S�ucham. Co panu dolega?
� Nic a nic, doktorze. W sensie fizycznym. Jestem zdr�w jak przys�owiowa ryba.
� Hm, wobec tego... czym mog� s�u�y�?
� Nazywam si� Paddy Warren.
Skin��em g�ow� w uprzejmym ge�cie.
� Jestem troch� rolnikiem, ale najbardziej hodowc� byd�a. W Montanie.
Umilk�, jak gdyby nad czym� si� zastanawiaj�c. Milcza�em i ja, bezskutecznie usi�uj�c odgadn��, z czym ten cz�owiek do mnie przyszed�.
� Je�li odwa�y�em si� zaniepokoi� pana swoj� wizyt� � powiedzia� po chwili przerwy � to tylko dlatego, �e skierowa� mnie tu Vincent Irvin, szeryf w Fort Benton.
Poruszy�em si� niespokojnie. Vincent Irvin by� cz�owiekiem rozumnym, odwa�nym i nie zapominaj�cym o przyjacio�ach w potrzebie. Ale pomys�y miewa� do�� � hm � oryginalne, sprawiaj�ce czasem sporo k�opotu. St�d moje zaniepokojenie.
� Pan go zna, oczywi�cie, doktorze?
� Znam. � Chcia�em jeszcze doda�: �bardzo dobrze�, ale postanowi�em by� ostro�ny, wi�c powiedzia�em co� wr�cz odmiennego: � Widzia�em si� z nim ostatnio przed czterema laty. Szmat czasu. S�ysza�em, �e nadal sprawuje sw�j urz�d i �e dobrze mu si� po wodzi. Nie o�eni� si� przypadkiem?
� Nic o tym nie wiem. Szeryf przesy�a panu pozdrowienia, a r�wnie� prosi�, abym przez pana pozdrowi� Karola Gordona, za kt�rym, jak powiada�, st�skni� si� bardzo.
� To starzy przyjaciele � zauwa�y�em.
� Szeryf m�wi�, �e nie wie, gdzie pan Gordon teraz si� obraca, ale �e na pewno dowiem si� o tym w Milwaukee, i dlatego skierowa� mnie pod. pa�ski adres.
� Niestety � odpar�em � ja r�wnie� nie posiadam �adnych informacji. Przypuszczam, �e z pocz�tkiem wiosny Gordon zjawi si� tutaj. Je�li wi�c ma pan do niego jak�� spraw�...
� Przepraszam � przerwa� mi w po�owie zdania. � Szeryf mnie zapewni�, �e pana zainteresuje moja historia. Nie mog� zosta� w Milwaukee d�u�ej ni� dwa, najwy�ej trzy dni, a bardzo pragn��bym, aby pan Gordon dowiedzia� si� o wszystkim. Szeryf bardzo go wychwala�.
� O c� chodzi? � zapyta�em z lekk� nutk� zniecierpliwienia.
� Co� panu poka��, doktorze.
Z wewn�trznej kieszeni sk�rzanej kurty wydoby� zwitek papier�w i po�o�y� go na biurku.
� Prosz� przeczyta�, nie zajmie to panu wiele czasu, a skr�ci o po�ow� moje wyja�nienia.
Rozprostowa�em kartki, bo to by�y kartki, wygniecione �wiartki lichego papieru zapisane do�� czytelnymi literami, chocia� r�ka, kt�ra je stawia�a, nie musia�a by� wprawna. Wzi��em pierwsz� z brzegu i przeczyta�em: �Paddy! Dobrze si� tu schowa�e�, ale nic ci to nie pomo�e. Przynie� pi�� tysi�cy do dziury trapera, a damy-ci spok�j. Przyjaciele�.
� Zupe�nie jak w dziecinnej zabawie w policjant�w i z�odziei � roze�mia�em si�. � Chyba nie przyby� pan tutaj, aby pokaza� ten �wistek?
� To nie �art � stwierdzi� powa�nie � i dlatego skierowa� mnie do pana szeryf Irvin.
� Ale� � wykrzykn��em jeszcze bardziej ubawiony � taki jeden papierek sk�oni� pana do odbycia dalekiej podr�y?
� Nie jeden. Prosz� spojrze� na nast�pne.
Spojrza�em. W sumie by�o ich pi��. O bardzo podobnej tre�ci, tylko w ostatnim li�cie zako�czenie brzmia�o odmiennie: �...nie pr�buj wi�cej takich sztuczek, Paddy! Bo to si� �le sko�czy dla ciebie�.
� Ano, c�? Taki naiwny szanta�. A pan za ka�dym razem przynosi� pi�� tysi�cy?
� Ani mi to w g�owie. Sk�d bym zreszt� wzi�� tak� fur� pieni�dzy?
� Wi�c jak�e si� to sko�czy�o?
� Bieda z tym, �e wcale si� nie sko�czy�o. Oczekuj� dalszej tego rodzaju korespondencji. Pojmuje pan, jak jest ona denerwuj�ca.
� I chcia�by j� pan przerwa�?
� Oczywi�cie.
� Jak� drog� otrzymuje pan listy?
� Przez poczt�. W Bell (to taka osada w moim s�siedztwie) jest poczta, z kt�rej odbieramy korespondencj�.
� Nie ma na nich dat � zauwa�y�em.
� Prawda, ale kolejno�� jest w�a�nie taka, w jakiej pan czyta�.
� Du�o list�w przychodzi do pana?
� Niezbyt wiele, ale trafiaj� si�. Przewa�nie od ludzi lub firm, kt�re skupuj� byd�o. Czy to wa�ne, doktorze? � zaniepokoi� si�.
� Nie s�dz�, ale dobrze wiedzie�. Gdzie jest to Bell?
� Pan zna Fort Benton, doktorze?
� Tak, odwiedza�em szeryfa.
� A wi�c z Fort Benton w jeden dzie� mo�na dotrze� do Bell, oczywi�cie poci�giem. Mo�e to pana jako� zorientuje. A co si� tyczy Bell, to taka dziura, ale od kilku lat ma po��czenie ze �wiatem dzi�ki stacji kolejowej.
� Kraj dziki?
� Prawie dziki, a ta kolej przysporzy�a jeszcze k�opot�w.
� Jak to?
� Teraz zbyt �atwo dotrze� do serca Montany, a nie zawsze docieraj� tam najlepsi z nas. Ale wracam do sprawy. Pierwszy list otrzyma�em w zimie ubieg�ego roku. Uzna�em go za �art. Schowa�em na pami�tk� s�dz�c, i� �artowni� sam si� zdemaskuje. W naszych stronach wcale nie�atwo o papier, pi�ro i atrament. �artowni� musia� wi�c pochodzi� z niewielkiego kr�gu ludzi. Nie zdradzi� si�, a ja go nie odkry�em. List nast�pny otrzyma�em po miesi�cu. Prawie tej samej tre�ci, jak pan na pewno zauwa�y�.
� Co to jest ta �dziura trapera�?
� Malutki w�w�z, raczej rozpadlina, w jej �cianie znajduje si� niewielka grota, co� w rodzaju kamiennego schowka. Kto j� pierwszy nazwa� �dziur� trapera�, nie mam poj�cia. Podobno mieszka� tam ongi� pewien traper do czasu, a� go zabi�y Czarne Stopy. Sta�o si� to bardzo dawno, je�li w og�le si� sta�o.
� I ta �dziura trapera� jest powszechnie znana?
� Powszechnie? Nie wiem, co pan rozumie pod tym s�owem. O jej nazwie dowiedzia�em si� przypadkowo w Bell. Nie pami�tam, przy jakiej okazji.
� Wi�c jednak nazwa jest znana, a miejsce r�wnie�. Mimo tego za��dano, aby pan do tej �dziury� w�o�y� tak� powa�n� sum� pieni�dzy. Ale� to �art, oczywisty �art!
� I ja tak my�la�em. A jednak kto� sprawdza� zawarto�� �dziury�. Wynikiem tego ten ostatni list � wskaza� palcem na papier le��cy przede mn�.
� �Nie pr�buj wi�cej takich sztuczek, Paddy� � odczyta�em raz jeszcze.
� W�a�nie! � t� sztuczk� im chodzi.
� Nie rozumiem, prosz� wyja�ni�.
� Kt�rego� dnia wepchn��em do �dziury� woreczek pe�en starego �elastwa, chc�c sprawdzi�, czy rzeczywi�cie zjawi si� amator moich pieni�dzy. Uczyni�em to w bia�y dzie�, wcale si� nie kryj�c.
� Okolica ludna? � wtr�ci�em pytanie.
� Zupe�ne pustkowie.
� Sprawdzi� pan
� Niestety, nie uda�o si�. Zostawiwszy sw�j pakunek w �dziurze�, odszed�em spory kawa� drogi, a p�niej zawr�ci�em, oczywi�cie kryj�c si�. Leg�em na skraju w�wozu. Zimno by�o tego dnia, ale zdecydowa�em si� pocierpie� troch�, aby zdemaskowa� ��artownisia�.
� I kogo pan ujrza�?
� Kilka zab��kanych antylop, a nawet brunatnego nied�wiedzia, kt�ry wida� przerwa� sw�j zimowy sen. Przele�a�em kilka godzin. I nic. Postanowi�em wr�ci� do domu. Jednak zanim to uczyni�em, raz jeszcze zajrza�em do �dziury�. Chcia�em zabra� sw�j �adunek. Ryba nie chwyci�a przyn�ty, wi�c postanowi�em rzecz ca�� od�o�y� do nast�pnego dnia. Ba�em si�, �e ten kto� zjawi si� w nocy i dopiero w�wczas stwierdzi, �e go oszuka�em. Wtedy got�w wyznaczy� inny, mniej dogodny dla mnie spos�b przekazania pieni�dzy.
� Pa�ski plan by� do�� naiwny � wtr�ci�em.
� Dlaczego?
� Dla bardzo wielu powod�w. Przede wszystkim dlatego, �e nie by� pan w stanie przewidzie�, kiedy ten �kto�� przyjdzie do w�wozu. I sk�d przyjdzie.
� Podejrzewam, �e amator pieni�dzy pochodzi z mego najbli�szego otoczenia. Opu�ci�em rancho na oczach moich pracownik�w. S�dzi�em, �e moja wycieczka zostanie zauwa�ona, a chciwo�� nie pozwoli d�ugo czeka�.
� A jednak pomyli� si� pan.
� Nie, doktorze. Wcale si� nie pomyli�em. Niestety!
� Jak to!
� Ten �kto�� zjawi� si�.
� I pan go nie dostrzeg�?
� W�a�nie tak! Kiedy zajrza�em do �dziury�, woreczka w niej nie by�o. Co pan na to?
� Dla mnie to proste � rzek�em lekcewa��co. � Le��c przy w�wozie zdrzemn�� si� pan na chwilk� i to wystarczy�o.
� Ale� nie, doktorze! Nawet oczu nie zmru�y�em! W kilka dni p�niej otrzyma�em ten ostatni list.
� I co pan ma zamiar robi� dalej? Bo moim zdaniem ten pa�ski szanta�ysta nie wygl�da gro�nie: pisze listy i na tym sprawa si� ko�czy.
� Gdyby� tak by�o! Obawiam si�, �e zako�czenie tego ostatniego pisma mo�e mi przysporzy� nie lada tarapat�w. W�a�nie dlatego tu przyby�em.
� Chyba trafi� pan pod z�y adres. Nale�a�o zwr�ci� si� do szeryfa.
� Tak uczyni�em. Uda�em si� do Fort Benton, jak ju� panu wspomnia�em, bo w Bell szeryfa nie ma. Ale c� z tego? Irvin o�wiadczy� mi, �e w tej sprawie �nie mo�e dzia�a�. Nie zosta�o bowiem pope�nione �adne przest�pstwo. Nie istnieje, jak powiedzia�, stan zagro�enia mego �ycia. Wyrazi� przypuszczenie, podobnie jak pan, �e to wszystko �art. A przecie� mi gro��!
� Czym? Z tych list�w nic nie wynika.
� Podobnie twierdzi� szeryf. Jednak, kiedy mu wszystko dok�adnie wyt�umaczy�em, zgodzi� si� ze mn�.
� Panie Warren � odezwa�em si� zniecierpliwiony t� przeci�gaj�c� si� rozmow� � napisano do pana pi�� razy. Pi�� razy domagano si� od pana okupu. Za co, nie wiem. Tego mi pan nie wyja�ni�. Ot� pi�� razy nie spe�ni� pan ��dania autora anonimu. I nadal chodzi pan ca�y i zdrowy. Mo�na sobie drwi� z takich gr�b.
� Ja r�wnie� nie wiem, za co mam si� okupi�. Rozwa�y�em jednak spraw� dok�adnie i dlatego zdecydowa�em si� na wyjazd do Benton i do Milwaukee. Traktuj� spraw� bardzo powa�nie, w przeciwnym wypadku nie zabiera�bym panu czasu. Gro�� mi, to fakt. Czym? Nie mam poj�cia, ale na pewno co� wymy�l�.
� S�dzi pan, �e to jest spisek kilku os�b?
Zmiesza� si� tak wyra�nie, �e trudno by�o tego nie zauwa�y�.
� Och � odpar� � tak mi si� tylko powiedzia�o, ale chyba jeden cz�owiek nie zdoby�by si� na takie posuni�cie.
� To niczym nie uzasadnione twierdzenie. Czy podejrzewa pan kogo?
� S�dz�, �e to kto� z ludzi u mnie zatrudnionych, ale kto? Mam zbyt wiele na g�owie, abym m�g� po�wi�ci� si� jakiemu� �ledztwu.
Westchn��em. Zapisane kartki spoczywa�y na moim biurku. Si�gn��em po pierwszy z brzegu list i odczyta�em go raz jeszcze: �Paddy. Dobrze si� tu schowa�e�, ale nic ci to nie pomo�e. Przynie� 5 tysi�cy do dziury trapera, a damy ci spok�j. Przyjaciele.� Wi�c jednak liczba mnoga. Ale to �aden dow�d.
� Niech�e mi pan wyja�ni: przed kim pan si� �schowa��, jak tu pisz�. Czy przed otrzymaniem pierwszego z tych list�w kto� czy co� pana niepokoi�o? Zaprzeczy� energicznie.
� A �schowanie�? Co oznacza?
� Nie mam poj�cia.
� Hm, wygl�da to do�� tajemniczo. Jak dawno bawi pan w Montanie?
� Szesna�cie lat. Tak, dobrze pami�tam. M�j najstarszy syn obchodzi� w�wczas swoje drugie urodziny.
� Sk�d pan przyby�?
� Z Teksasu, doktorze. Przez d�ugie lata zajmowa�em si� hodowl� byd�a, a p�niej przep�dem byd�a na p�noc, w�a�nie a� do Montany, do miejscowo�ci Bozeman. Nie wiem, czy pan kiedykolwiek s�ysza� o szlaku Goodnight-Loving?3
� M�j przyjaciel wspomina� mi o nim � odpar�em maj�c na my�li Karola Gordona.
� Pewnie sam p�dzi� byd�o?
� Nigdy si� tym nie zajmowa�.
� To by� dobry interes, ale jeszcze lepszym okaza�a si� hodowla w samej Montanie. Dlatego przenios�em si� na p�noc. Czy pan wie, �e za wo�u kupionego w Teksasie za 7 dolar�w i 20 cent�w p�acono w Montanie ponad 20 dolar�w? Ale ile zwierz�t pada�o w drodze albo w nieoczekiwanym pop�ochu rozprasza�o si� po pustkowiach! Dlatego doszed�em do wniosku, �e znacznie lepszym interesem stanie si� hodowla byd�a w Montanie. Coraz wi�cej tam ludzi, coraz mniej antylop, �osi czy jeleni. Nie ka�dy zreszt� ma czas na polowanie, a mi�so je�� musi. Poza tym sprzedaj� byd�o do miast na wschodzie, mam liczne handlowe kontakty.
� Wi�c w ko�cu czego pan ode mnie ��da?
� Pomocy. Szeryf Irvin powiedzia�, �e je�li Karol Gordon i pan, doktorze, nie wykryjecie prawdy, to nikt jej nie wykryje. Zapraszam was obu do siebie, do Canyon Creek, tak si� nazywa moja posiad�o��.
Spojrza�em w okno. �nieg ci�gle wali� wielkimi p�atami. Nie chcia�o mi si� wyj�� na dw�r, a c� dopiero jecha� do odleg�ej Montany!
� Przykro mi, �e musz� panu odm�wi�. Gdzie si� obecnie obraca Gordon, nie mam poj�cia.
Spos�pnia�.
� Szeryf tyle mi o panach opowiada�, �e przyjazd tu uzna�em za jedyn� drog� ratunku. M�wi�, �e panowie co roku wybieraj� si� w mniej ludne strony, �e w Kanadzie schwytali�cie niebezpiecznego rabusia, za kt�rym bezskutecznie ugania�a si� Kr�lewska Konna4, �e w Arizonie unieszkodliwili�cie ca�� band�. S�dzi�em wi�c, �e � tu si� zaj�kn�� � r�wnie dobrze mo�ecie zawita� do Montany. Kraj pi�kny...
A wi�c tak sprawy wygl�da�y! Vincenty Irvin nie k�ama�, wszystko to by�o prawd�, ale po co zwierza� si� obcemu?
� Dawno pan zna szeryfa?
� Och, s�ysza�em o nim wiele dobrego, ale rozmawia�em pierwszy raz w �yciu.
� Ot� to w�a�nie � mrukn��em do siebie niezbyt ucieszony z rozg�osu, jaki nadawa� starym historiom Irvin.
� U mnie nie b�dzie panom niczego brakowa� � zapewni� gor�co Warren.
� Nie, nie � zaprzeczy�em. � Wycieczka do Montany nie wchodzi w rachub�. Chyba pan rozumie?
Wskaza�em na okno, a raczej na �nieg, kt�ry coraz grubsz� warstw� oblepia� szyby.
� Mo�na by wiosn�... � powiedzia� niepewnie. � Wiosna jest pi�kna na naszym podg�rzu.
� Na pewno. Jednak g�r mamy mn�stwo w naszym kraju, a ja przepadam za niczym nie skr�powanymi w�dr�wkami. Przyjmuj�c pa�sk� propozycj�, skaza�bym si� na tkwienie w jednym i tym samym miejscu.
Westchn�� ci�ko.
� Oczywi�cie � doda�em na os�od� swej gorzkiej odpowiedzi � porozmawiam z Karolem Gordonem.
� Jednak nie trac� nadziei, �e panowie si� zdecyduj�. Szeryf Irvin m�wi�, �e pan Gordon zwykle na wiosn� wpada do Milwaukee. Napisz� list, nie... najlepiej uczyni� przyje�d�aj�c tu powt�rnie.
� Prosz� � odpar�em czekaj�c