976
Szczegóły |
Tytuł |
976 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
976 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 976 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
976 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Starzy�ska
Legenda Ostatniej Barykady
Instytut Wydawniczy Pax 1974
Na dysku pisa� Franciszek Kwiatkowski
- Pan jest W�grem?
- Tak.
- Ale urodzi� si� pan w Polsce...
- No to co?.
Niemiecki kolejarz pomedytowa� chwil� nad papierami, po czym,
z�o�y� je i niech�tnie odda�. Kiedy wyszed�, s�siad Erwina z
przedzia�u podj��:
- By�em przekonany, �e jest pan Niemcem.
- Nie.
- �wietnie zna pan j�zyk.
- Jak wi�kszo�� W�gr�w.
- Lepiej.
Erwin nie odpowiedzia�, temat wydawa� si� wyczerpany. Niemiec
jednak nie zrezygnowa�:
- Z Budapesztu?
- Tak.
- Pi�kne miasto. Stare - chwil� czeka� i zn�w zacz��: - A tu... tu
kiedy pan by�?
- Dawno.
Niemiec wyj�� papierosy, pocz�stowa� Erwina. Zapalili. Poci�g
turkota�, wagony skrzypia�y, Niemiec powiedzia� co� jeszcze na
temat kraju, w kt�rym mieli nieszcz�cie aktualnie si� znale��,
Erwin nie odpowiedzia� i Niemiec wreszcie umilk�. Jechali w
milczeniu jak wiele poprzednich godzin. Erwin patrzy� w okno, czu�
na sobie wzrok tamtego, zaciekawiony i ostro�ny zarazem. By�o
duszno, koszula lepi�a si� do plec�w, a r�ce puch�y z brudu.
Podr� zdawa�a si� przeci�ga� w niesko�czono��, poci�g mia� kilka
nieprzewidzianych i d�ugich postoj�w, jakby rozk�ad jazdy istnia�
sam dla siebie. Erwin wsta� i otworzy� szerzej okno. Zsun�o si� w
d� opornie i ze zgrzytaniem. Opar� si� o nie i natychmiast na
jasnej koszuli zjawi� si� wyra�ny, brudny �lad. Zawin�� r�kawy. Za
oknem przesuwa�y si� kar�owate zagajniki. Potem pojawi�o si� kilka
drewnianych cha�up.
- Nied�ugo Warszawa - ziewn�� Niemiec. - Nareszcie. My�la�em, �e
nigdy nie dojedziemy.
Si�gaj�c po walizk�, nie wytrzyma�:
- A pan, przepraszam, s�u�bowo tutaj czy prywatnie? Pytanie
sprawi�o, �e napi�te przez ca�y czas nerwy da�y sobie na moment
urlop. Erwin roze�mia� si� po raz pierwszy w ci�gu tej d�ugiej
podr�y. Spojrza� przy tym przepraszaj�co na Niemca, na kt�rego
twarzy wida� by�o wyra�ne zmagania mi�dzy zdziwieniem a gniewem.
- Widzi pan, ja...
Poci�g zagwizda�. Erwin wsta� i znowu wyjrza� przez okno. Zwr�ci�
g�ow� w stron� parowozu i do oka wpad�a mu iskra. Wyci�gaj�c
chustk� pomy�la�, �e na szcz�cie nie jest zabobonny i nie b�dzie
doszukiwa� si� w tym �adnych z�ych wr�b. Oko bola�o i �zawi�o,
Niemiec us�u�nie pr�bowa� zatrzasn�� okno, ale zaci�o si� i ani
my�la�o ust�pi�.
- Wszystko tu takie - skwitowa�. Zrezygnowa� z walki, usiad�. W
tym momencie poci�g znowu zatrzyma� si�. Erwin si�gn�� tak�e po
walizk�. Pomy�la�, �e je�li post�j b�dzie si� przed�u�a�,
wysi�dzie i p�jdzie dalej pieszo. Niemiec kl��. Kl�� d�ugimi,
wi�zanymi przekle�stwami, �wiadcz�cymi o du�ej pomys�owo�ci ich
tw�rcy. Poci�g szarpn��, ruszy� znowu i po kilku minutach wtoczy�
si� jakby resztk� si� pomi�dzy perony dworca:
- Zachodni - otrzyma� informacj� Erwin. - Jednak dojechali�my.
Okrzyki rozlega�y si� najpierw gdzie� daleko, potem zbli�y�y si�
na tyle, �e mo�na by�o zrozumie� ich tre��.
- Wszyscy wysiada�! Poci�g dalej nie idzie...
Erwin zastanowi� si�, czy jego s�siad posiada dostatecznie du�y
zas�b wi�zanych okre�le�, by sprosta� sytuacji. Kolejna przeszkoda
w podr�y i to w dodatku tu� przed met� okaza�a si� jednak zbyt
silnym wstrz�sem. Milcz�ca z�o�� wyrzuci�a Niemca z przedzia�u.
Wr�ci� r�wnie szybko, jak wyszed�.
- W mie�cie s� rozruchy - oznajmi�. Mia� zw�one oczy, a pod
�ci�gni�t� sk�r� na policzkach wyra�nie wida� by�o ostry zarys
ko�ci. - To nar�d urodzonych bandyt�w - wyja�ni� dodatkowo, a Erwin
pomy�la�, �e formu�� t� zdarzy�o mu si� ju� s�ysze�. - Je�li pan
mo�e - ci�gn�� Niemiec - radz�, niech pan jak najszybciej wraca do
Budapesztu. Tu nie ma czego szuka�.
Erwin wysiad�. Wyda�o mu si�, �e rozgrzane powietrze dr�y. Niemcy
stali zbici w gromadk� w pobli�u parowozu. T�um cywil�w k��bi� si�
u wlotu do tunelu...
- Przepraszam, dlaczego poci�g dalej nie jedzie?
Zatrzymany kolejarz spojrza� na Erwina wyra�nie zdezorientowany:
- W mie�cie s� rozruchy...
- Rozruchy? Takie, �e trzeba zatrzymywa� poci�gi?
- Ja za to nie odpowiadam - zastrzeg� si� kolejarz.
Erwin sta� ci�gle przy wagonie, kt�ry niedawno opu�ci�; spogl�da�
na grup� Niemc�w i na k��bi�cy si� t�um. S�ysza� od tamtej strony
uparcie powtarzaj�cy si� d�wi�k, jakie� s�owo, kt�rego znaczenia
nie m�g� sobie jednak uzmys�owi�. Kolejarz zwr�ci� si� do niego:
- Za chwil� zorganizujemy dla pan�w transport do �r�dmie�cia.
Wyda�o mu si� to, nie wiedzie� czemu, jakie� uw�aczaj�ce. By�
przekonany, �e sam sobie �wietnie poradzi, tym bardziej �e okolice
Dworca Zachodniego by�y mu troch� znane. By� mo�e, chcia� nawet
skorzysta� z niespodziewanej okazji, by je odwiedzi�. Ma�e by�y
szanse, aby zajrza� tu p�niej, po zrobieniu tego, po co tu
przyjecha�. Niemal �adne.
Wzi�� walizk� i ruszy� w stron� t�umu. Bol�ce oko znowu zacz�o
�zawi�. Kolejarz zawo�a� za nim:
- Zaraz b�dzie transport!
Erwin odwr�ci� g�ow� i skin�� do� przyja�nie i ze zrozumieniem.
Kto� go potr�ci�. Dziewczyna z potarganymi w�osami i twarz� mokr�
od potu pobieg�a dalej, nie m�wi�c nawet "przepraszam". Kolejarz
dogoni� go i powiedzia� z narastaj�cym niepokojem:
- To si� chyba zaraz sko�czy... Jak pan my�li? To nie mo�e d�ugo
trwa�?
Erwin nie bardzo wiedzia�, o co w og�le chodzi. Dopiero po chwili
przypomnia�y mu si� tajemnicze rozruchy.
- Naturalnie - powiedzia� z najg��bszym przekonaniem. - Zaraz si�
sko�czy.
Po�egna� kolejarza ruchem r�ki. Us�ysza� jeszcze za sob�:
- Nie czeka pan na transport?
Oko ci�gle �zawi�o. Nie przypuszcza�, �e g�upia iskra mo�e by� tak
dokuczliwa. Zmiesza� si� z t�umem, kt�ry si� nie rozprasza�, tylko
k��bi� w miejscu; torowa� sobie drog� walizk�. Us�ysza� g�o�ny
szloch. Czarno ubrana kobieta siedzia�a na zsuni�tych tobo�kach i
p�aka�a. Nikt nie zwraca� na ni� najmniejszej uwagi. Wszyscy byli
zaj�ci sob� czy raczej czym�, co wok� nich i w nich si� zdarzy�o.
Erwin u�wiadomi� sobie, �e niekt�re twarze s� mokre od �ez. Szed�
mi�dzy t�umem, obcy, nie mog�c zrozumie�, co si� tu zdarzy�o;
szed� z rosn�c� obaw�, wiedzia�, czym mo�e by� t�um, w dodatku
t�um, kt�ry jest czym� zafascynowany, zahipnotyzowany, zatrzymany
w miejscu, pora�ony. Kto� u�miechn�� si� nagle do niego, jakby nie
by� tu obcy i jakby wszystko rozumia�. Zatrzyma� si�. Oko �zawi�o.
Si�gaj�c po chustk� zrozumia� �w skierowany do niego u�miech. On
tak�e p�aka�, a wi�c by� sw�j! Kto� go szarpn�� za r�k�. Drobna,
szara kobieta. Trzyma�a go w�ziutk�, delikatn� d�oni� za r�kaw,
wpatrywa�a si� w jego twarz wielkimi oczami, powi�kszonymi jeszcze
przez te zbieraj�ce si� w nich �zy, u�miecha�a si� tym u�miechem,
kt�ry zjawia si� na twarzy bardzo rzadko, bywa, �e nie zjawia si�
nigdy. Erwin wiedzia� ju�, �e zdarzy�o si� tu co� wielkiego, �e
oto nagle sta� si� mimowolnym �wiadkiem czego�, co przerasta�o
jego wyobra�ni�. Z wewn�trznym napi�ciem patrzy� w twarz kobiety,
w ten jej - jedyny w �yciu - u�miech.
- Pan ju� wie...
Nie by� w stanie zaprzeczy�. Zamkn�a na chwil� oczy, �zy stoczy�y
si� w d�. Szepn�a:
- Powstanie.
Uwolni�a jego r�kaw.
Powstanie... Tak, to w�a�nie by�o to s�owo. To by� �w d�wi�k,
kt�ry dochodzi� do niego od strony t�umu i kt�rego nie m�g�
zrozumie�. Przedar� si� przez ludzi, wszed� na puste schody i
zacz�� powoli pi�� si� w g�r�, coraz g�o�niej powtarzaj�c
przekle�stwa, zas�yszane na przedmie�ciach Budapesztu.
Uliczka za przejazdem by�a prawie pusta. Cisza, spok�j, kurz i
ostry, niemi�y zapach gazu. Dwa opas�e czerwone zbiorniki. Chyba
je nawet potrafi� odnale�� w najdawniejszych wspomnieniach,
mglistych bardzo i r�wnie odleg�ych. Pi�ka, przelatuj�ca ostrym
�ukiem nad czerwonym murem, g�os matki nawo�uj�cy: "Freddi,
Freddi, nie wybiegaj na jezdni�...", Jasnow�osy wyrostek,
wdrapuj�cy si� na mur; to w�a�nie gdzie� tutaj, niewiele chyba
nawet zmieni�o si� wszystko, mo�e jedynie wydaje si� dzi� w
rzeczywisto�ci mniejsze, jakby - wyodr�bnione we wspomnieniach z
ca�o�ci - w�wczas wyrasta�o ponad miar�.
Z daleka dobiega�o g�uche dudnienie. Przystan��. Ws�ucha� si� w
r�wny, nieprzerwany, kot�uj�cy si� d�wi�k. W�a�ciwie s�ysza� go
przez ca�y czas. Ale to nie by� g�os rozruch�w. Tym monotonnym
dudnieniem przemawia�o co� znacznie bardziej gro�nego, w ten
spos�b dawa� o sobie zna� front. By� przecie� niedaleko. Tylko �e
przy akompaniamencie dzia�a zza rzeki s�owo "rozruchy" nabiera�o
bardzo istotnego znaczenia. Nie wolno traci� ani chwili.
Przyspieszy�. Ciszy i senno�ci pustej uliczki nic nie przerywa�o,
jakby wszyscy skryli si� przed wszechogarniaj�c� duszno�ci�
parnego, ci�kiego powietrza, przymkn�li okna i pogr��yli si� w
czekaniu na ch��d wieczoru.
"Freddi, uwa�aj, Freddi, spadniesz..." Mo�e nawet chodzi�o w�a�nie
o to drzewo, si�gaj�ce konarami daleko poza obr�b czerwonego muru?
Tak, to chyba te ga��zie szerokie, roz�o�yste, o li�ciach tak
g�stych, �e p�owow�osy ch�opiec m�g� si� w nich �atwo schowa�.
Li�cie s� jeszcze zielone, ale ju� co� w ich zielono�ci niepokoi,
jakby - zbyt intensywna - powiedzia�a ju� wszystko i teraz
zwr�ci�a spojrzenie w drug� stron�.
Strza�y rozleg�y si� gdzie� niedaleko. Cienkie i kr�tkie jak
szczekni�cie rozz�oszczonego peki�czyka. Zza zakr�tu wybieg�a
gromadka m�czyzn, ch�opc�w raczej. Znikn�li w pobliskiej bramie.
Erwin postawi� walizk�, wytar� spocone d�onie i ruszy� dalej.
Peki�czyk przesta� si�, wida�, z�o�ci�, bo strza�y umilk�y i
rozruchy wyda�y si� Erwinowi spraw� raczej niepowa�n�. Gro�niejszy
by� �w daleki pomruk.
Na s�siedniej uliczce zadudni�y kroki. Kto� przystan��, potem zza
zakr�tu wychyli�a si� g�owa w he�mie. R�wnocze�nie pad�a komenda:
- Hande hoch!
Erwin postawi� walizk� i spokojnie t�umaczy�, kim jest. Niemiec
mimo to d�ugo przegl�da� dokumenty.
- Mia� pan szcz�cie - mrukn�� wreszcie.
Erwin nie zrozumia�.
- M�j kolega jest nerwowy, ale go powstrzyma�em.
Kiedy w dalszym ci�gu nie m�g� poj��, Niemiec pieszczotliwym
ruchem r�ki przesun�� po kolbie karabinu. Erwin uzna� to za
kiepski �art.
- To �wi�stwo nie mo�e d�ugo trwa� - ci�gn�� tamten. -
Zlikwidujemy to w kilkana�cie godzin. Ale do �r�dmie�cia... nie,
na razie niech pan nie pr�buje. Musi pan gdzie� przeczeka�, po co
si� niepotrzebnie nara�a�.
Istotnie, lepiej si� nie nara�a� - zbyt wa�n� rzecz ma do
za�atwienia. Ale nie wolno mu by�o traci� czasu, to r�wnie� by�a
prawda.
- Kilkana�cie godzin, m�wi pan?
- Najwy�ej!
Kiwn�� g�ow� i ruszy� dalej. Kiedy obejrza� si�, stali jeszcze w
tym samym miejscu.
Ko�ci�ek. Niewielki, skryty w�r�d zieleni. I z nim r�wnie�
kojarzy�y si� jakie� niejasne wspomnienia, mo�e nabo�e�stw w
niedzielne poranki, kiedy matka bez wzgl�du na pogod� zak�ada�a
srebrnego lisa: "Freddi, ukl�knij, nie b�d� uparty, powtarzaj za
mn�: Kr�lowo Korony Polskiej..." Biedna matka, wsz�dzie obca.
"Synku, pami�taj, cz�owiek musi mie� swoje miejsce na ziemi,
pami�taj." "Kr�lowo Korony Polskiej" - z czego to w�a�ciwie jest;
jakiej to dziwnej modlitwy? Chcia� j� kiedy� namalowa�, t� matk�
ze wspomnie�, ale umyka�a mu, nie potrafi� znale�� dla niej
wyrazu, niewiele j� w ko�cu pami�ta�, wiedzia� tylko, �e by�a
zagubiona i zawsze smutna. Miejsce na ziemi. Jakimi warto�ciami
trzeba je obwarowa�, aby tym miejscem si� sta�o, jak je wybra� i
czy trzeba wybiera�?
Zatrzyma� go znowu znany d�wi�k. Tym razem strza�y nie
przypomina�y ju� szczekania roze�lonego pieska. Te by�y ca�kiem
prawdziwe, strzelanina na kilka czy kilkana�cie g�os�w. Us�ysza�
za sob� gwar, dogoni�a go grupka kobiet, dobieg�y do niego
strz�pki zda�: "Flaga? Na P�ockiej. Tam s� nasi. Bia�o-czerwona,
jak bieg�am tutaj, to na ko�ciele �wi�tego Wojciecha. Nasi s� w
prz�dzalni na Bema... I w ko�ciele... Wsz�dzie s� nasi..."
By�y tu�. Jedna odwr�ci�a g�ow�:
- A pan co tak? Niech pan si� spieszy. Powstanie.
Bia�o-czerwona powiewa�a na wie�y gotyckiego ko�cio�a... Znikn�a
nagle w k��bach dymu, Erwinowi wydawa�o si� przez chwil�, �e
szybciej, ni� rozwiewa si� dym, lec� odpryski muru, m�g�by
przysi�c nawet, �e widzia�, jak wie�a przechyla�a si� i wy�ania�a z
dymu, rozdygotana i patrz�ca w d�; ale by�o to tylko z�udzenie.
Dymy rozsun�y si�, a wie�a sta�a jak przedtem. Wi�cej nawet - z
wysokiego pod�u�nego jej okienka posypa�y si� strza�y. Karabin
maszynowy terkota� zajadle. Odpowiedzia�y mu z do�u strza�y
jeszcze bardziej zaciek�e, zn�w wie�a i flaga rozko�ysa�y si� w
smudze dymu.
Pomy�la� nerwowo: "Musz� dosta� si� do Sr�dmie�cia. Zrobi�em
g�upstwo, trzeba by�o jednak zaczeka� na ten piekielny transport".
Doszed� do rogu ulicy. Wyjrza� i zatrzyma�:si�. Huk. Wie�a znowu w
dymie. Za nim g�osy: "Nasi szturmuj� remiz�. Remiz�. Remiz�..."
Wie�a ko�cio�a ci�gle jeszcze by�a ca�a, ci�gle odpowiada�a tym z
do�u kr�tkimi seriami karabinu maszynowego. Prawie zakrawa�o na
cud, �e tak dr��c jeszcze stoi. "Mamo, przecie� �adnych cud�w nie
ma." "Freddi, synku, a �ycie, �ycie nasze, czy to nie cud?"
Spod wiaduktu wyjecha� odkryty samoch�d z �o�nierzami niemieckimi.
Erwin ruszy� naprz�d, ale natychmiast znalaz� si� z powrotem pod
murem domu. Naprzeciw jad�cym wyskoczy�a grupka ch�opc�w. Strza�y.
Co� polecia�o w stron� samochodu wysokim strzelistym �ukiem.
Niemcy zacz�li wyskakiwa�, kule grzechota�y po bruku. Erwin
us�ysza� j�k, a potem brz�k t�uczonej szyby. Kto� chwyci� go za
rami� i gdzie� poci�gn��.
By�a to ciemna knajpka, zat�oczona lud�mi. Przez szar� od brudu
szyb� Erwin zobaczy� p�omienie. Pali� si� samoch�d Niemc�w.
Strzelanina by�a coraz gwa�towniejsza. Drzwi otworzy�y si� i do
knajpki z trudem wtoczy�o si� dw�ch ch�opc�w. Potem Erwin zobaczy�
jeszcze trzeciego. Wlekli go, a on zaciska� palce na bluzie mocno,
kurczowo. Krew, niepomna na tam�, przeciska�a si� mi�dzy palcami,
p�yn�a obficie... "Mamo" - poskar�y� si� ch�opiec, a jeden z
tych, co go wlekli, upomnia�: "Nie wyg�upiaj si�".
Wbieg�a dziewczyna. Czerwony krzy� na r�kawie i torba przewieszona
przez rami�. "Daj spok�j, tu ju� nic..." "Zamknij si�!" Twarz
dziewczyny pochyla si� nad le��cym, �ci�gni�te rysy, kosmyk
wymykaj�cy si� spod szarej czapeczki, r�ka ch�opca bezw�adnie
zsuwa si� w d�.
Erwin pchn�� drzwi i wyszed� na ulic�. Strza�y oddali�y si�,
ko�cielna wie�a sta�a, jedynie okno, z kt�rego rozbrzmiewa�
karabin maszynowy, zmieni�o kszta�t. Sta�o si� du�e, okr�g�e, o
postrz�pionych brzegach. Karabin ju� nie przemawia�. Nie ma jednak
cud�w...
- Pan przyjecha� od mojego tatusia?
Dziecinny g�osik wyda� mu si� w tym otoczeniu zupe�nie
nieprawdziwy, ch�opczyk by� jednak realny. Mia� mo�e pi��, mo�e
sze�� lat, jasne w�osy, blad�, delikatn� buzi� i ogromne oczy,
kt�re przenosi� kolejno z Erwina na walizk�. Erwin milcza�,
ch�opiec powt�rzy� wi�c niecierpliwie:
- Kiedy tatu� przyjedzie?
Strza�y.
- Wojtek! Wojtu�...
Strza�y.
- Woj-tek!...
Erwin zobaczy� j�, jak bieg�a �rodkiem jezdni, potykaj�c si� o
wystaj�cy bruk. Rozrzucone w�osy zas�ania�y twarz, a kr�tka
sukienka czepia�a si� n�g.
- Woj-tek!...
Chwyci� ma�ego na r�ce i podni�s� do g�ry. Zobaczy�a. Stan�a na
chwil�, potem wolno, staraj�c si� opanowa� zdenerwowanie,
podesz�a.
- Przepraszam.
- G�upstwo.
Ta wymiana konwencjonalnych grzeczno�ci wyda�a si� Erwinowi
�mieszna. Postawi� ch�opca z powrotem na ziemi. Nie znosi� dzieci.
Powiedzia� do matki znacznie ostrzej, ni� zamierza�:
- Mog�aby go pani lepiej pilnowa�.
Nie odpowiedzia�a. Niecierpliwym ruchem odrzuci�a spadaj�ce na
twarz w�osy. Ulica opustosza�a. Zostali na niej we troje. Erwin
spojrza� na kobiet�. Sta�a, pochylona nieco do przodu, nerwowo
odrzuca�a te ci�gle spadaj�ce w�osy, wzrok jej od czasu do czasu
wraca� do twarzy Erwina. Czyta� w nim niech�� i dopiero po dobrej
chwili u�wiadomi� sobie, �e on tak�e patrzy na ni� z niech�ci�, �e
nie podoba mu si� w niej wszystko, ��cznie z faktem, �e jest tu,
obok niego, na tej opustosza�ej warszawskiej ulicy, kt�ra
pokr�ci�a mu wszystkie misternie u�o�one plany.
Schyli� si� i chcia� podnie�� walizk�. Ch�opiec opar� si� na niej
mocniej, po czym powt�rzy� enigmatyczne pytanie:
- Pan przyjecha� od tatusia?
Spotkali si� wzrokiem ponad jego g�ow�. Erwin s�dzi�, �e kobieta
sk�oni ch�opca do uwolnienia jego walizki i wyja�ni, �e nie
przyjecha� od jego ojca. Milcza�a jednak i Erwin nie by� pewien,
czy cokolwiek z tego, co si� dzia�o - do niej trafia.
- Kiedy tatu� przyjedzie?
- Nie wiem.
Malec przysiad� na walizce. Przez chwil� wydawa�o si� Erwinowi, �e
ch�opiec zacznie p�aka�. Postanowi� odej��.
- Prosz� pani...
Nie us�ysza�a. Ch�opiec siedzia� na walizce, skulony, z pochylon�
g��wk�, wpatrzony w czubki swoich trepk�w.
"To �wi�stwo nie mo�e d�ugo trwa� - zabrzmia�y Erwinowi w uszach
s�owa spotkanych Niemc�w. - Zlikwidujemy to w kilkana�cie godzin."
Kilkana�cie godzin.
Rozejrza� si� po poranionej ulicy, ws�ucha� w pomruk ten daleka zza
Wis�y i w kr�tkie, ostre strza�y, kt�re by�y znacznie bli�ej.
Pomy�la�, �e jeszcze raz mia� pecha, piekielnego pecha, kt�ry
prze�ladowa� go od tak d�ugiego czasu: Spojrza� na skulone na
walizce dziecko, potem na nieznajom�. Zdecydowa� si�.
- Prosz� pani...
Rudi Lorenz niecierpliwi� si�. Chcia�, �eby zdarzy�o si� co�, co
by przerwa�o monotoni� czekania. Nienawidzi� miasta, w kt�rym
przebywa�, i ludzi, kt�rzy w tym mie�cie �yli. Wydawali mu si�
podobni do pluskiew. Tak samo wstr�tni i dokuczliwi, i tak samo
trudni do wyt�pienia. Siedzia� w pokoju na Szucha, by�o duszno i
parno, widzia� przez okno kwadratowy kamienny dziedziniec, bez
wyrazu, jak zreszt� wszystko, co go tu otacza�o. Przed
kilkunastoma minutami odebra� meldunek o strzelaninie gdzie� na
�oliborzu, ale by�a to chyba sprawa lokalna, bo znik�d wi�cej
meldunki nie nadesz�y.
Postanowi� zatelefonowa�.
S�uchaj�c r�wno odmierzanego sygna�u wyobra�a� sobie Hild�:
wyci�gni�ta na le�aku, ustawionym w otwartych drzwiach balkonu, ma
na sobie popielat� sukni� w ciemniejsze nieco kwiaty, sukni� bez
r�kaw�w, teraz podci�gni�t� wysoko na uda. S�yszy dzwonek
telefonu, ale jeszcze nie otwiera oczu, nie podnosi g�owy, ma
nadziej�, �e mo�e to pomy�ka i kto� za chwil� od�o�y s�uchawk�.
Telefon jednak dzwoni dalej. Wstaje wi�c wolno, z oci�ganiem,
leniwie przechodzi przez pok�j, jest bosa, ma d�ugie w�skie stopy,
zatrzymuje si� przy stoliku, jeszcze raz spogl�da na telefon z
nadziej�, �e mo�e zamilknie, aparat jednak dzwoni, wyci�ga wi�c
r�k�, bierze s�uchawk� i m�wi:
- Halo!
- Czy jeste� boso? - upewnia si� Rudi.
- Sk�d wiesz?
Pochlebia� sobie, �e wiedzia� o niej wiele. Znacznie wi�cej, ni�by
kiedykolwiek przypuszcza�a, znacznie wi�cej, ni�by sobie tego
�yczy�a. Wiedzia� doskonale, dlaczego nigdy teraz nie nosi
kolorowych sukni, cho� kiedy� tak je lubi�a, �e nawet po �mierci
m�a za�o�y�a �a�ob� jedynie na kilka dni. Wiedzia� �e z tego
samego powodu, dla jakiego teraz ubiera si� na szaro, zadzwoni�a
kt�rego� wieczoru do jego drzwi, cho� pozornie te dwie sprawy:
czarno-szaro-bia�e suknie i zastukanie do drzwi czekaj�cego
m�czyzny, znajdowa� si� powinny na przeciwleg�ych biegunach.
- Opala�am si�.
Chcia� powiedzie�: "Wiem", pohamowa� si� jednak. Odtwarza� w
my�lach jej sylwetk�, spos�b oparcia r�ki o st�, jasne w�osy,
poci�g�� rasow� twarz, w�skie d�onie. Przypomnia� sobie sw�
uroczyst� przysi�g�, �e przyjdzie taki dzie�, kiedy po ni�
si�gnie. Wkr�tce okaza�o si�, �e nie musia� nawet si�ga�, sama
przysz�a. Przysz�a, poniewa� zale�a�o jej na czyjej� obecno�ci.
Przypadek zrz�dzi�, �e to by� akurat Rudi Lorenz. Towarzyszy� jej
odt�d wiernie; by�o wielu kt�rzy mu zazdro�cili. To mu
pochlebia�o, zdawa� sobie jednak doskonale spraw� ze swojej roli:
nic nie by�o przeznaczone dla niego.
- Chcia�e� co? - zapyta�a.
- Nie. Tak zadzwoni�em, �eby dowiedzie� si�, co robisz.
Drzwi za jego plecami skrzypn�y. Do pokoju wszed� Manfred K�hler
, i Rudi, wiedziony bli�ej nie sprecyzowanym odruchem,
zaproponowa�:
- A mo�e by� przysz�a?
Zacz�� �a�owa� ju� w momencie, kiedy to powiedzia�. Ale mo�e Hilda
nie b�dzie chcia�a si� ruszy�, jest gor�co, duszno... Manfred
podszed� do okna, otworzy� je szerzej i opar� si� o parapet.
- Ch�tnie - powiedzia�a niespodziewanie Hilda i od�o�y�a
s�uchawk�.
- Przyjdzie. Podszed� do okna i stan�� obok Manfreda.
- Spok�j - powiedzia�.
Chcia�, �eby wysz�o to oboj�tnie, ale chyba mu si� nie uda�o.
W jego g�osie zapewne zabrzmia�o co� w rodzaju zawodu i Manfred to
wychwyci�. Odpowiedzia� bowiem:
- Tch�rze.
Zgrzytn�a brama i na dziedziniec wjecha�o auto. Wysiad� z niego
Hauptsturmf�hrer Johann Schmuland i Klaus Geber.
- Do jednego z naszych lotnik�w - powiedzia� nagle Manfred -
zadzwoni�a dzisiaj rano jego kochanka: Polska kochanka - nie
zmieni� tonu, niczym nie zaakcentowa� ostatnich s��w, a przecie�
czu�o si� w nich wyra�n� dezaprobat�. - Powiedzia�a, �eby si�
pilnowa�, bo dzi�, po po�udniu mo�e by� niebezpiecznie. Przyrzek�
jej zachowa� t� wiadomo�� dla siebie.
By�a cisza. Z daleka dudni� front, ale do tego ju� si�
przyzwyczaili. Schmuland i Geber znikn�li wewn�trz budynku.
Samoch�d odjecha�. Dziedziniec by� znowu pusty.
- Nie musi to by� prawda - powiedzia� Rudi.
- W�a�nie.
Palce Manfreda przebiega�y po parapecie - niby po klawiaturze
fortepianu. By�y d�ugie i bardzo ruchliwe. Na dole brama znowu
uchyli�a si� i na podw�rze wesz�a Hilda. R�ce Manfreda
znieruchomia�y.
- Wdowa po Leidenie - wyja�ni� Rudi.
Hilda zatrzyma�a si� na �rodku dziedzi�ca i podnios�a g�ow�: Na
tle kamiennego kwadratu, otoczonego szarymi murami, wyda�a si�
Manfredowi podobna do kwiatu, kt�ry wyr�s� tu przez dziwne
zrz�dzenie losu.
- To mo�na by namalowa� - powiedzia�.
- Pan maluje? - spyta� Rudi. Uchwyci� uwa�ne, zaniepokojone nagle
spojrzenie Manfreda.
- Nie, ja gram.
Hilda dostrzeg�a ich, podnios�a r�k� w ge�cie pozdrowienia.
- Jej m�a zabili bandyci - doda� szybko Rudi. Manfred zwr�ci� w
jego stron� twarz, na kt�rej ukaza� si� p�u�miech, czy raczej
p�grymas, i zapyta�:
- Nie wyjecha�a st�d?
Nie wyjecha�a, cho� nie Rudi by� tego bezpo�rednim powodem.
Manfred:
- Musia�a mie� tu co� bardzo wa�nego, �eby zosta�.
A Rudi natychmiast:
- Mia�a. Groby.
Kiedy w ko�cu zjawi�a si� w pokoju i kiedy bezpo�rednio ju�
przedstawi� jej Manfreda, nie m�g� oprze� si� poczuciu dumy. Jak
by sprawy w istocie swej nie wygl�da�y - fakty przemawia�y na jego
korzy��.
- Czemu pan tu przyjecha�? - zapyta�a Hilda. - To straszny kraj.
Ci ludzie tutaj... oni s� do wszystkiego zdolni. To naprawd�
bandyci.
- Przyjecha�em - odpowiedzia� Manfred - �eby pani nie musia�a tu
d�u�ej przebywa�.
- A nie, nie... Ja, to co innego. Ja tu zostan�. W og�le zostan�.
- Nawet je�li my st�d wyjedziemy?
- Niech pan tego nie m�wi. Najlepiej, niech pan w og�le o tym nie
my�li.
Hilda i Manfred rozmawiali, jakby znali si� od dawna. Manfred w
pewnej chwili spojrza� na zegarek i powiedzia� od niechcenia:
- Na pani miejscu wr�ci�bym ju� do domu. - I doda� po chwili - na
wszelki wypadek.
- A co? - spyta�a. - Sta�o si� co�?
Obaj m�czy�ni wymienili szybkie, ukradkowe spojrzenia.
- Nie, nic si� nie sta�o. Mamy mie� tutaj tak� ma�� narad�...
U�miechn�a si� jako� machinalnie i z przyzwyczajenia, od dawna
nie mo�na w niej by�o znale�� cienia weso�o�ci. Przesz�a przez
pok�j, ale przy drzwiach, patrz�c na Manfreda, zapyta�a:
- Pan to tylko tak sobie powiedzia�, prawda? Front... urwa�a i po
chwili: - Oni tu przecie� nie przyjd�. Potraficie ich w ko�cu
zatrzyma�?
Rudi otworzy� usta, �eby odpowiedzie�, ale Manfred uprzedzi� go.
Przeszed� w �lad za Hild� w stron� drzwi, stan�� obok i -
pochylony nieco w jej stron� - zapyta� konspiracyjnie:
- Czy ma pani pianino?
Oczywi�cie mia�a. W jego - Rudiego - mieszkaniu jego pianino. Nim
wysz�a, zaprosi�a Manfreda, a on to zaproszenie przyj��.
Zostali we dw�ch. Rozmawiali o froncie, kolegach, nawet o
kobietach. Patrzyli na zegarki i czekali. By�o cicho, spokojnie,
ci�gle jeszcze parno i duszno. Rudi u�wiadomi� sobie nagle, �e
jest zdenerwowany. Spojrza� na Manfreda, d�ugo i uwa�nie. Manfred
siedzia� na parapecie okna, niedba�y, pozornie odpr�ony, cho�
g��boko skrywaj�cy niepok�j. Rudi nie wiedzia�, dlaczego Manfred
zosta� przys�any akurat teraz do Warszawy, ale jego w�asna,
r�wnie� nie najgorsza intuicja podpowiada�a, �e w gr� musz�
wchodzi� jakie� zupe�nie specjalne zadania.
Chocia� mo�e to nie by�o to, mo�e Manfred po prostu na co� czeka�.
Tylko na co?
- Pi�ta - g�os Manfreda przerwa� t� upaln� cisz�.
- Tch�rze - odpowiedzia� Rudi. - Banda �mierdz�cych, polskich
tch�rzy.
Wtedy w�a�nie rozleg�y si� strza�y. Z r�nych stron, r�wnocze�nie,
jak na dany sygna�. Brama otworzy�a si� z chrz�stem i na
dziedziniec wjecha�o auto, a �o�nierze, kt�rzy z niego
wyskakiwali, krzyczeli g�o�no:
- Banditen! Banditen! Banditen!
Teraz by� ju� wiecz�r i Rudi zn�w sta� w ciemnym pokoju i
obserwowa� nieustanny ruch na dziedzi�cu. Pe�no samochod�w, ludzi,
ruchu, po�piechu, nerwowo�ci, pe�no okrzyk�w, nawo�ywa�,
niepokoju. Rudi us�ysza� dono�ny, wybijaj�cy si� ponad inne, g�os
m�odziutkiego Klausa Gebera, kt�ry biega� mi�dzy �o�nierzami,
napominaj�c: "Nie �ycz� nikomu dostania si� do niewoli". Rudi z
trudem w�a�ciwie przypomina� sobie przebieg ostatnich kilku
godzin. Zla�y mu si� w jeden grzechotliwo-kolorowy obraz, w kt�rym
dominowa�a czer� i czerwie�, z kt�rego wybija�y si� jakie�
szczeg�y, czasem nic prawie nie znacz�ce, jak cho�by �w he�m,
tocz�cy si� po bruku niczym pi�ka, nie przestrzelony he�m, kt�ry
nie wiedzie� sk�d si� wzi�� i toczy�, odbijaj�c si� od kamieni, a�
dopad� do niego kt�ry� z tych zaczajonych za w�g�em, pochyli�
si�... Wtedy strzeli� Manfred K�hler. Raz, drugi i trzeci. I chyba
te dwa pozosta�e strza�y nie by�y ju� potrzebne, bo tamten od
razu, po pierwszym, zwin�� si� i upad�. Czyje� nogi, padaj�c,
potoczy�y he�m w drug� stron�... Albo tamta twarz, kt�ra wyros�a
znienacka tu� prawie obok Rudiego, twarz z wielkimi oczami, w
kt�rych nie by�o strachu, tylko zdumienie, �e ju� trzeba umiera�.
Bo Rudi by� szybszy... Albo �w d�ugi w�� ich w�asnych, niemieckich
�o�nierzy, biegn�cych wzd�u� pustej ulicy, i spadaj�ce na nich
li�cie, kt�re strz�sn�y pociski... Albo te figurki, kt�re
wyskoczy�y nagle na balkon jakiego� domu i zosta�y zdmuchni�te jak
papierowe pajacyki, albo...
W pewnej chwili us�yszeli za sob� krzyk Klausa Gebera: "Bandyci s�
w kasynie!"
Walczyli tam zaciekle, ale kr�tko. W pewnej chwili strza�y
dobiegaj�ce z ich strony umilk�y. "Zabrak�o im amunicji!" -
krzykn�� Geber, a potem meldowa� Rudiemu: "Zniszczyli�my
wszystkich. �aden bandyta �ywy z kasyna nie wyszed�".
Nadesz�a noc i w jej obj�ciach milk�y powoli strza�y. Tylko z
daleka, zza Wis�y, dochodzi� nieustanny, nie uciekaj�cy przed
ciemno�ci� - huk dzia�.
W tym wszystkim Rudi zupe�nie zapomnia� o Hildzie. By�o ju� p�no,
kiedy zatrzyma� przechodz�cego �o�nierza nerwowym pytaniem:
- Aleja R�... Co si� dzieje w Alei R�?
�o�nierz wypr�y� si�, stukn�� obcasami, a jego wzrok, wlepiony
s�u�alczo w mundur Rudiego, �wiadczy� wyra�nie, �e nie ma poj�cia
nie tylko o tym, co dzieje si� w Alei R�, ale nie bardzo zdaje
sobie spraw�, co w og�le zdarzy�o si� tego popo�udnia.
- Natychmiast sprawdz�, Herr Sturmbannf�hrer.
- Za trzy minuty mam mie� odpowied�.
- Tak jest, Herr Sturmbannf�hrer.
Stuk, w ty� zwrot, marsz...
Us�ysza� wtedy:
- Niepotrzebnie pan si� denerwuje, Herr Sturmbannf�hrer. Tam jest
wszystko w porz�dku.
Odwr�ci� si�. Manfred K�hler sta� tu� za nim.
- Sprawdza� pan?
- Kto� przecie� musia� o tym pami�ta� - powiedzia� Manfred i tym
razem u�miechn�� si� ju� ca�kiem wyra�nie. Rudi odruchowo chcia�
powiedzie�: "Dzi�kuj�", nie zrobi� tego jednak.
- Ciesz� si�, �e wszystko jest w porz�dku.
Zawr�ci� i skierowa� si� w stron� swego pokoju. Na pi�trze zderzy�
si� ze schodz�cym w d� Heinzelmannem.
- Fischer i Stahel otoczeni...
- S�ysza�em - powiedzia�. Tamten chcia� jeszcze co� doda�, ale
Rudi poszed� dalej. Nie �yczy� sobie rozmowy z Hauptsturmf�hrerem
Heinzelmannem, kt�ry truchla� na sam� my�l, co by si� sta�o, gdyby
tamci wtargn�li tutaj na Szucha. Na p�pi�trze Heinzelmann
zatrzyma� nast�pnego:
- Fischer i Stahel odci�ci!
- Tch�rzliwy starzec - rzuci� Rudi. Powiedzia� to g�o�no, wyra�nie
i troch� mu ul�y�o. Otworzy� drzwi. W pokoju by�o pe�no
pot�uczonego szk�a, od okna szed� powiew wilgotnego powietrza.
Deszcz stuka� o parapet coraz bardziej ci�kimi kroplami.
- By�o jednak gor�co - powiedzia� Manfred K�hler.
Podmuch wiatru zatrzasn�� za nim drzwi. Manfred szed� a pot�uczone
szk�o zgrzyta�o jak przed chwil� pod krokami Rudiego. Rudi
odwr�ci� si� i spojrza� mu prosto w twarz. Mia� do niego mn�stwo
pretensji. O wszystko: O to, �e przyjecha�, �e gra� na
fortepianie, �e pami�ta� o Hildzie, a nade wszystko, �e wtedy
strzeli� i �e wystarczy�a jedna kula...
- By�o gor�co - powt�rzy� Manfred.
Rudi milcza�.
- Schmuland nas wzywa. S� meldunki z miasta.
Doszli do schod�w. Na dole otworzy�y si� drzwi i kto� wszed�.
W�wczas Manfred zatrzyma� si�, a potem cofn�� o krok. W jego
wzroku skierowanym na wchodz�cego by� niepok�j, niepok�j, kt�ry
ust�pi� bardzo szybko. Ale Rudiemu to ju� wystarczy�o. Ju�
wiedzia�, �e si� nie pomyli�: Manfred K�hler ba� si�. Nie frontu,
nie rozruch�w i nie bandyt�w. Ba� si� czego� zupe�nie innego.
Poszli na odpraw�, a - po jej zako�czeniu - "Ef 42" zacz�� pisa�
sw�j pierwszy meldunek.
Raport nr 1
Wtorek, 1 sierpnia, godz. 23.30
Dzi� o godz. 17 w wielu punktach miasta wybuch�a strzelanina,
kt�ra ma charakter zorganizowanych rozruch�w. W�a�ciwie istotnych
i powa�nie licz�cych si� sygna��w, �e ma si� cokolwiek takiego
zacz��, nie by�o. Konfidenci nawalili na ca�ej linii. Gubernator
odci�ty w Pa�acu Br�hla, porozumiewamy si� jedynie przez telefon.
Bandyci s� cz�ciowo umundurowani, wszyscy maj� bia�o-czerwone
opaski na ramieniu. Uzbrojeni s� bardzo r�nie, widzia�em sporo
broni wyra�nie w�asnej produkcji, steny, nasze MP 40, karabiny
maszynowe Brenn, maj� granaty, ale rzucaj� r�wnie� butelki
zapalaj�ce. S�ysza�em nawet o ckm-ach i dzia�kach
przeciwpancernych, sam jednak nic takiego nie widzia�em.
Wydaje si�, �e zale�y im na opanowaniu �r�dmie�cia i zdobyciu
broni, a o punktach, gdzie bro� jest, wydaj� si� by�
poinformowani. Na Koszykowej rozbili kompani� SA. Co robi� z
je�cami - na razie nie wiem. Oficjalna wersja brzmi, rozprawiaj�
si� z nimi natychmiast. To bardzo wzmaga bojowo�� naszych
�o�nierzy. Wierz� w to zreszt� bez zastrze�e�.
Z dotychczasowych meldunk�w wynika�o, �e Stare Miasto, Powi�le i
du�a cz�� �r�dmie�cia znalaz�y si� w r�kach band. Jakie punkty
zdobyli, nie wiem dok�adnie, wydaje si� jednak, �e najbardziej
znacz�ce zosta�y w naszych r�kach. Bielany �oliborz, Mokot�w i
Ochot�, a w ka�dym razie du�e ich cz�ci. Szczeg��w wi�cej nie
znam. "Ef 42"
Rudi zapomnia� o Hildzie, potem Manfred K�hler powiedzia�: "Tam
jest wszystko w porz�dku", i Rudi przesta� si� martwi�. A kiedy o
jakiej� dziwnej godzinie nad ranem zosta� odwieziony do domu,
szed� po schodach z uczuciem absolutnej pewno�ci, �e b�dzie na
niego czeka�a.
Otworzy� drzwi.
W mieszkaniu by�o ciemno. Pomy�la� z nag�ym �alem, �e zm�czy�a si�
czekaniem i usn�a. Na palcach wszed� do sypialni. Tapczan by�
pusty.
Nie rozumia�. Zawo�a� kilkakrotnie: "Hildo", ale nikt si� nie
odezwa�. Zajrza� do kuchni, �azienki, pozapala� �wiat�a. Szuka�
jej, pe�en niepokoju i najgorszych przeczu�. W mieszkaniu nie by�o
nikogo. Co wi�cej - kiedy oprzytomnia� z pierwszego wra�enia -
doszed� do przekonania, �e Hilda w og�le tu nie wr�ci�a. W
otwartych drzwiach balkonu ci�gle jeszcze sta� le�ak, na kt�rym
si� opala�a, kiedy do niej zadzwoni�.
Pomy�la�, �e wpad�a w r�ce bandyt�w. Po raz kt�ry� powt�rzy�
swoje: "Po diab�a kaza�em jej przyj��".
Kiedy zadzwoni� telefon, rzuci� si� w jego stron� pe�en
najbardziej sprzecznych my�li. Z tych na plan pierwszy wybija�a
si� koszmarna wizja warunk�w, jakie bandyci zaczn� mu stawia� w
zamian za uwolnienie Hildy. Podni�s� s�uchawk�.
- Otrzyma�em niedawno telefon... - przerwa, g��bszy oddech
Manfreda - ...od pani von Leiden.
Rudi milcza�.
- Jest w Pa�acu Br�hla. Uwi�ziona tam... razem z Fischerem.
Rudi w dalszym ci�gu nic nie m�wi� i Manfred zdoby� si� wreszcie
na wyja�nienie:
- Dzwoni�a wielokrotnie do pana. Bezskutecznie. W ko�cu
zdecydowa�a si� zadzwoni� do mnie.
Wyobra�a� sobie, jak to by�o. Sz�a ulic� na kilka czy kilkana�cie
minut przed rozpocz�ciem tej ca�ej idiotycznej historii. Sama.
Musia� akurat wtedy przeje�d�a� kt�ry� z tych dygnitarzy od
Fischera, zawsze wszyscy na wy�cigi lubili si� o ni� troszczy�.
Powiedzia�: "Nie mog� pozwoli�, aby pani sz�a sama". Hilda
u�miechn�a si�, a kiedy si� u�miecha�a - nawet w ten sw�j nowy,
nieco zdawkowy spos�b - wygl�da�a tak, �e cz�owiekowi mr�wki
zaczyna�y spacerowa� po plecach; wi�c u�miechn�a si�,
powiedzia�a, �e chodzi t�dy cz�sto, a on, �e nigdy by sobie nie
darowa�, gdyby co� jej si� sta�o. I Hilda wsiad�a i zosta�a
zawieziona w bezpieczne miejsce. Miejsce, kt�re od razu zosta�o
otoczone zwartym pier�cieniem bandyt�w.
Rudi mia� nadziej�, �e ba�agan, kt�ry zapanowa�, nie b�dzie trwa�
d�ugo. Gdyby przeci�gn�� si�, Hilda mog�aby do niego nie wr�ci�...
A on nie potrafi�by si� chyba z tym pogodzi�.
Pier�cie� powsta�c�w, jaki otoczy� plac, rozci�ga� si� od
p�nocnej strony na ca�e Stare Miasto. 1 sierpnia o godzinie
pi�tej, kiedy zabrzmia�y pierwsze strza�y, Stare Miasto otrzyma�o
wolno��.
Pierwsze strza�y...
Niewiele przed godzin� "W" Halina Brzezi�ska zapyta�a swego
dow�dc�: "Jak s�dzisz, przed czym w�a�ciwie stoimy? Przed ko�cem
czy pocz�tkiem?" Wtedy nie by� jeszcze niczego pewien. A potem
wybi�a pi�ta. Na plac Krasi�skich wjecha�y niemieckie samochody
pancerne, a on da� rozkaz "ognia". Wtedy w jazgocie pocisk�w, w
gwarze pomieszanych rozkaz�w - wszystko nagle sta�o si� proste,
jasne i zrozumia�e. Zrozumia�e sta�o si� nawet i to, �e w�r�d
bia�o-czerwonych brak�o tych, kt�rych zabra�o pi�� lat okupacji.
Nigdy nie zadawa� sobie pytania, czy cena, jak� p�acili, nie by�a
zbyt wysoka. Nie m�g� go sobie zadawa�. Kiedy jednak patrzy� na
ch�opc�w, widzia� w�a�ciwie nie ich, a te ich opaski na r�kawach,
i wtedy pomy�la� o tamtych spokojnie, bez �alu, jakby si� teraz
dopiero wzajemnie zrozumieli. On, kt�ry wydawa� im rozkazy, i oni,
kt�rzy wykonuj�c je - znale�li �mier�.
Zszed� na d�, do bramy pe�nej ludzi.
- Polski mundur...
Kto� g�o�no zap�aka�. Kto� dopytywa� gor�czkowo:
- Panie kapitanie, co trzeba robi�? Czy mo�na pom�c?
A potem jeszcze byli je�cy. Pierwsi je�cy niemieccy, z
podniesionymi r�kami, kt�rzy chcieliby zapa�� si� teraz pod
ziemi�. Ich widok sprawi�, �e nagle w bramie zapad�a cisza, kt�rej
nie mog�y rozbi� strza�y ani kr�tkie, rwane rozkazy, ani �w coraz
bli�szy, dudni�cy odg�os zza Wis�y. Tadeusz odwr�ci� si� i
spojrza� w twarze ludzi zebranych w bramie. I wtedy wiedzia� ju�,
co nale�a�o odpowiedzie� na pytanie Haliny. To, czym by�a w
istocie godzina "W", nie zale�a�o ani od niego, ani od tych,
kt�rzy wydali rozkaz, aby uderzy�...
A teraz pierwsze strza�y, pierwsze natarcie, pierwszych rannych,
pierwszych je�c�w i pierwsze zwyci�stwa, i pora�ki mieli ju� za
sob�. By�a noc, a z jej nadej�ciem zjawi� si� ��cznik i wiadomo��,
jak� przyni�s�, sprawi�a, �e Andrzej �empicki nie wytrzyma�:
- I ty j� tak zwyczajnie oddasz?
Sta� przed Tadeuszem, wysoki, w koszuli z zawini�tymi r�kawami,
kt�rych nie zsun��, mimo �e by�o ju� dobrze po p�nocy, �e pada�
deszcz i �e zrobi�o si� ch�odno. By� w bryczesach i butach z
cholewami, bez bia�o-czerwonej opaski. Na r�kawie koszuli
zakrzep�y �lady krwi.
- Oddasz j�? - powt�rzy�.
Tadeusz nie odpowiedzia�.
Przedmiot ich sporu sta� w s�siednim pokoju. Mia� metr
sze��dziesi�t wzrostu, dwadzie�cia dwa lata, wiecznie potargane
jasne w�osy, szar� sukienk�, bia�o-czerwon� opask� na ramieniu i
by� zupe�nie nie�wiadom faktu, �e wa�� si� jego losy.
- Masz jaki� m�drzejszy pomys�? - zapyta� wreszcie Tadeusz.
Tym razem Andrzej nie odpowiedzia�. Wzruszy� tylko ramionami, a
jego spojrzenie prze�lizn�o si� po mundurze Tadeusza. Mundur ten
czeka� na t� jedyn� okazj�, a jego w�a�ciciel na t� jedyn� chwil�,
jakby razem z tym ubraniem w�o�y� na siebie po d�ugiej przerwie
pi�ciu lat - swoj� w�asn� sk�r�.
W spojrzeniu Andrzeja, gdy patrzy� na ten galowy mundur Tadeusza,
by�o co� na kszta�t zdziwienia, �e mo�na przywi�zywa� wag� do tych
czysto zewn�trznych spraw, kiedy jest tyle wa�niejszych...
Wprawdzie sam nigdy nie nosi� munduru...
Z ulicy dobiega� gwar i �miech. Andrzej podszed� do okna.
- Cisza! - hukn��.
�miech umilk�, rozleg�y si� szybkie, oddalaj�ce si� kroki.
- S�dz� - przypomnia� Andrzej - �e musisz si� jednak na co�
zdecydowa�.
Halina Brzezi�ska wesz�a do pokoju. Wygl�da�a w�a�ciwie tak samo
jak wtedy, gdy Tadeusz wybra� j� na swoj� ��czniczk�. I tak samo
jak przed laty pomy�la� z westchnieniem: "Te w�osy... Mog�aby si�
raz wreszcie po ludzku uczesa�". Jakby wiedziona intuicj�
podnios�a r�k� i palcami niecierpliwie przejecha�a po w�osach.
- Zdejmij koszul� - podesz�a do Andrzeja - wypior� t� krew.
Wygl�dasz, jakby� by� ranny.
- Nie zd��ysz...
- Co nie zd���?
- Psiakrew - zakl��.
Halina nie zrozumia�a. Wzruszy�a ramionami i odwr�ci�a si� do
Tadeusza:
- ��cznik z komendy czeka na odpowied�.
- Nie tyle na odpowied� - wtr�ci� natychmiast Andrzej - co na
ciebie.
Tadeusz mia� ochot� go uderzy�.
- Na mnie? - zdumia�a si�. Chcia�a si� roze�mia�, spojrza�a jednak
na Andrzeja i �miech odlecia�. Zn�w zwr�ci�a si� do Tadeusza:
- O co chodzi?
"Bez Haliny - powiedzia� kiedy� Andrzej - nie ma oddzia�u." Co� w
tym by�o.
- No, co si� sta�o? - spyta�a znowu Halina. - Macie miny jak na
pogrzebie.
- Prawie - podchwyci� Andrzej.
- Czy mog� prosi� o odpowied�? - z s�siedniego pokoju wsun�� g�ow�
piegowaty ��cznik. - Im p�niej, tym trudniej b�dzie si�
przedosta�. Ca�a Warszawa buduje barykady. Ludzie �piewaj� i
buduj�... Jak Boga kocham.
Istotnie d�u�ej nie mo�na by�o zwleka�.
- Gratuluj� ci - powiedzia� Tadeusz i z satysfakcj� stwierdzi�, �e
w jego g�osie brzmi autentyczne zadowolenie. - B�dziesz teraz
pe�ni� funkcj� ��czniczki w Komendzie G��wnej. A to - wskaza� na
Piegowatego - tw�j przewodnik.
Z Halin� nigdy nie by�o k�opot�w. Chwil� milcza�a, potem
powiedzia�a kr�tko:
- Rozumiem. Czy mog� po�egna� si� z ch�opcami?
Ci�gle jeszcze nie spali. Przycichli jednak, jak na komend�, kiedy
zobaczyli stoj�cego w drzwiach Andrzeja. Smutny nawet zachrapa�
natychmiast, ale le��cy obok Pralinka przywo�a� go do porz�dku.
- Cz�owieku, z nim nie ma �art�w.
- Andrzej - skorzysta� natychmiast Smutny - je�li z tob� nie ma
�art�w, to ja ci� najpokorniej prosz� o r�k� twojej siostry,
kr�lowej Krystyny.
Uni�s� g�ow� znad wypchanego plecaka, potem wsta�, wreszcie
ukl�kn�� i z�o�y� w b�agalnym ge�cie r�ce.
"Kry�ka go przecie� nie zechce" - pomy�la�a Halina z nag�� trosk�.
- Je�li kt�ry� ma jakie� listy... Halina b�dzie jutro w
�r�dmie�ciu i na Woli - zakomunikowa� Andrzej.
W �r�dmie�ciu? W "Z�otej Papudze"? - zerwa� si� z miejsca Janek.
Smutny natychmiast:
- Rany, jaki to jest pies na dziewczyny.
A Pralinka:
- Odczep si� od cz�owieka, do ciotki chcia� napisa�.
- Och - westchn�� dramatycznie Smutny - gdzie�, ach gdzie� te
wieczory w "Z�otej Papudze"? Jasiu - krzykn�� nagle p�aczliwie -
wszystko ci przebaczam. Kto ma tak� cioci� jak ty, cho� to
bynajmniej nie twoja zas�uga, jest oczyszczony ze wszystkich win.
Prosz� ci� - za�piewa� - przyjd� na godzink� do naszej kawiarni...
- Jezu, czy on musi wiecznie si� wyg�upia�? - zahucza� z k�ta
Chudzina. Mia� prawie metr dziewi��dziesi�t wzrostu i blisko
dziewi��dziesi�t kilo wagi, w odr�nieniu od swego serdecznego
druha i przyjaciela, Atlety, kt�ry robi� wra�enie, �e zdmuchnie go
pierwszy silniejszy wiatr.
- Musz� - odpowiedzia� Smutny. - A wy musicie si� do tego
przyzwyczai�, �eby potem nie mogli napisa� na waszym grobie: "Nie
przywykli".
Gwar zwabi� z s�siedniego pokoju dziewcz�ta. Najpierw wsun�a
g�ow� Krystyna. Zapyta�a:
- Co si� tu dzieje? Czy�cie poszaleli?
Za ni� wesz�a Luna. Mia�a �liczn� twarz porcelanowej lalki i
wieczne zdziwienie w oczach.
- A w og�le - doda� Andrzej - mo�ecie si� po�egna�. Halina od nas
odchodzi.
Odwr�ci� si�. Milczenia, kt�re zapad�o, nie mia� zamiaru s�ucha�.
- Sanitariuszka Luna - zawo�a� wychodz�c.
Wysz�a za nim, nie spiesz�c si�.
- Jeste� nowa i tam niepotrzebna - wyja�ni�.
- Zd��yli�my si� ju� zaprzyja�ni� - zaprzeczy�a.
- Dbasz o dobre samopoczucie �o�nierzy - u�miechn�� si�. - Masz
racj�, dobre samopoczucie to po�owa powodzenia.
- Tobie go nigdy nie brak.
- A mo�e zawsze...
- Zazdrosny?
- Jeszcze jak.
Opar�a si� o �cian�.
- Chcia�abym - powiedzia�a leniwie.
Chwil� nas�uchiwa�, ale w pokoju ci�gle trwa�o milczenie.
- Chod� - powiedzia� niecierpliwie.
- Dok�d?
- Ze mn�. Zwyci�zcy nale�y si� nagroda, a ja dzi� jestem
zwyci�zc�.
- Andrzej, dlaczego jeste� taki?
- S�uchaj, je�li chcesz, �eby by�o, jak jest, nie z�o�� mnie.
- A mo�e chcia�abym, �eby by�o inaczej?
- To nie ze mn�.
- Ale ja chcia�abym, �eby by�o inaczej w�a�nie z tob�.
Zatrzyma� si�, potem znalaz� si� tu� przy niej.
- Ty idiotko!
Spr�bowa�a mu si� wyrwa�, ale sko�czy�o si� tylko na niezdarnym
szarpni�ciu. Pochyli� si� nad ni�, a ona nie mia�a ju� nic do
powiedzenia. "Jak wszyscy z nim - pomy�la�a sennie. - Jak
wszyscy."
Deszcz pada� nieustannie. W�a�ciwie to ju� nawet nie pada�, la�
si� z nieba nieprzerwanie ci�kimi strumieniami. Le�ne oddzia�y,
czekaj�ce na rozkaz natarcia, by�y kompletnie przemokni�te. Z
nieruchomej, zzi�bni�tej gromady kto� zapyta�:
- Na co my jeszcze czekamy? Cz�owiek zgnije na tym deszczu.
- Nie narzekaj, Chojak. Mo�e nied�ugo zgnijesz naprawd�, - Ale
razem z kilkoma szkopami.
- Mordy w kube�!
Chojak spojrza� na Ralfa i umilk� natychmiast. S�owa dow�dcy
kompanii to jakby g�os Bo�y. Nie dlatego tak uwa�a�, aby mia�
jakie� szczeg�lne nabo�e�stwo do dow�dc�w w og�le, ale po prostu
Ralf, kt�rego dzieje zd��y� pozna� w ci�gu tygodnia tak dobrze,
jakby by�y jego w�asnymi - ur�s� w jego oczach do postaci
legendarnego bohatera.
- Kt�ra mo�e by� teraz?
Chojak tr�ci� towarzysza kolb�.
- Mord� w kube� - sykn��.
Stoj�cy przed nimi Ralf odwr�ci� g�ow�, ale nie powiedzia� ju�
nic. Wszystko, co dotyczy�o planu natarcia na lotnisko Bielany,
zosta�o powiedziane ju� przedtem. Ka�dy wiedzia� dok�adnie, jak i
z kt�rej strony naciera�. Ka�dy wiedzia�, �e z siedmiusetosobow�
za�og� lotniska, chronion� przez gniazda broni maszynowej i
szybkostrzelne dzia�ka, b�d� mieli nie lada robot�. I ka�dy
powtarza� sobie, �e natarcie uda� si� musi, bo t�dy wiod�a droga
do Warszawy.
Za jego plecami rozleg� si� suchy kaszel. Ralf obejrza� si� raz
jeszcze. Napotka� oczy Norwega. By�y jasne, a spojrzenie utkwione
w przestrze�. Norweg zawsze tak patrzy�, jakby widzia� co�, co dla
innych by�o niedostrzegalne. Ci, kt�rzy go znali bli�ej, m�wili,
�e patrzy� tak od czasu, gdy Niemcy zabili mu matk�, �on� i
dwuletni� c�reczk�. Ralf otuli� si� szczelnie kurtk� i spojrza� w
niebo. By�o ciemne, �aden ja�niejszy blask na wschodzie jeszcze
nie zapowiada� zbli�aj�cego si� �witu. Ci�gle pada�o. Zakl��. Nie
tylko Chojak mia� do�� czekania, on tak�e. Gdyby tak rok temu...
Rok temu mo�na by nawet spr�bowa� na w�asn� r�k�. Ale nie teraz.
Teraz stercz, cz�owieku, i czekaj, a� si� rozwidni, �eby Niemcom
by�o lepiej grza�.
Dochodzi�a trzecia. Niedawno nadci�gn�a g��wna puszcza�ska si�a,
wiod�c szwadron cekaem�w na taczankach i trzy szwadrony kawalerii.
Na widok koni Ralf poczu� si� jako� g�upio. Kiedy� on tak�e mia�
konia. W og�le kiedy�... Machinalnie cofn�� si� z ka�u�y na k�pk�
trawy. Nie ma co �a�owa�, w Warszawie ko� nie na wiele by si�
przyda�.
W cisz� pad� rozkaz. Ralf nie dos�ysza�, ale i tak wiedzia�, co
oznacza. Odetchn��, wci�gaj�c g��boko mokre powietrze.
Grupy Ralfa i Wrony sz�y obok siebie. Obie mia�y walczy� na lewym
skrzydle i po sko�czonym natarciu obsadzi� lotnisko. Ralf �ciska�
mocniej karabin. W palcach czu� lekkie mrowienie, jakby zbieg�y
si� w ich ko�ce wszystkie nerwy. Poszuka� wzrokiem porucznika
Wrony, ale w ciemno�ci nie m�g� rozpozna� jego twarzy.
Jak d�ugie by�o czekanie, tak teraz zacz�� d�u�y� si� marsz. Niebo
na wschodzie s�a�o zapowied� chmurnego dnia.
- Do dupy z tak� pogod� - powiedzia� kto� w szeregu.
Od lotniska dzieli� ich nieca�y kilometr. Przed nimi majaczy�
niewielki wzg�rek, poros�y niskim zagajnikiem. Okoliczni
mieszka�cy nazywali go "Syberi�". Do tego w�a�nie lasku dochodzi�a
powsta�cza szpica, kiedy gruchn�a seria z karabin�w maszynowych i
szpica roz�ama�a si� na dwoje.
- Biegiem! - krzykn�� Ralf.
- Biegiem marsz! - powt�rzy� swojej kompanii porucznik Wrona.
Obie grupy rozsypa�y si�. Biegli teraz przez szerokie puste pole.
Wrona, nie przystaj�c, zacz�� strzela�. Tu� ko�o niego posuwa�a
si� niska, drobna figurka. By� to Stryjek z kompanii Ralfa. Bieg�
wyci�gni�tym k�usem, staraj�c si� dostosowa� do milowych krok�w
Norwega. Krzycza� co�, co gin�o w og�lnym zgie�ku. Zbli�ywszy si�
bardziej, Wrona us�ysza�:
- Zobaczycie! Zobaczycie!
Ciemno�ci ust�powa�y powoli, rysuj�c coraz wyra�niej kontury drzew
i krzak�w, sosnowe ig�y zacz�y nabiera� zielono�ci. W ich g�szczu
Wrona dostrzeg� czarne otwory luf. Przypad� do ziemi, przywo�uj�c
gestem najbli�szych �o�nierzy. Wystarczy�o. Kule zacz�y grz�zn��
w g�szczu. Po chwili trzy niemieckie karabiny umilk�y. Wrona
us�ysza� za plecami g�o�ne "Hurra" i zerwa� si� znowu. Ogie� od
strony lasku troch� os�ab�, biec by�o znacznie �atwiej.
"Zatka�o was" - pomy�la�.
Chojak bieg� ca�y czas za Ralfem, nie chc�c straci� go z oczu. Nie
dlatego, �e Ralfa zdawa�y si� nie ima� kule, nie, ale Ralf wed�ug
wszelkiego prawdopodobie�stwa powinien by� pierwszy na lotnisku.
Z boku od strony wsi zamajaczy� jaki� ciemny, niewyra�ny kszta�t.
Posuwa� si� szybko w ich stron�, podskakuj�c po wybojach. Z bok�w
co� b�yska�o. Ralf skr�ci� ku niemu bez namys�u, Chojak zrobi� to
samo. Rozpozna� teraz samoch�d pancerny. "Byle nie czo�gi?" -
pomy�la� z nag�ym strachem.
Ralf krzycza� co�, z czego Chojak wy�owi� dwa s�owa: "pociski
przeciwpancerne", ale przecie� nie mia� pocisk�w, nie mia� nic
poza karabinem. Strzeli� dwukrotnie. Usi�owa� strzeli� znowu, ale
karabin milcza�. "Za d�ugo le�a� w ziemi" - przebieg�o mu przez
my�l. Jednocze�nie poczu�, �e co� go uderzy�o. Zobaczy� s�up
p�omieni, strzelaj�cy z niemieckiego samochodu, i Ralfa,
biegn�cego ku tym p�omieniom. Chcia� pobiec za nim, ale potkn��
si� i upad�. Usi�owa� wsta�, ale zdo�a� tylko unie�� si� na
r�kach, potem upad� twarz� w mokry piach.
Kompanie Ralfa i Wrony dobiega�y ju� do ko�ca pola, gdy od strony
bardzo ju� bliskiego lotniska nadlecia�y my�liwce. Lecia�y nisko,
wype�niaj�c powietrze warkotem silnik�w. �o�nierze przypadli do
ziemi, samoloty zni�y�y lot jeszcze bardziej. W g�r� poderwa�y si�
k�py trawy i fontanny b�ota. Samoloty zatoczy�y nad polem wielki
kr�g i wr�ci�y w chwili, gdy powsta�cy zerwali si� zn�w do biegu.
Wrona pad� na ziemi� ponownie, tym razem na co� mi�kkiego i
lepkiego, co wyda�o przeci�g�y j�k. Wciskaj�c g�ow� w traw�
zobaczy� tu� ko�o siebie wykrzywion� b�lem ch�opi�c� twarz.
"Stryjek" - pomy�la�.
Gdy samoloty wreszcie odlecia�y na dobre - z pola wsta�o ich
znacznie mniej ni� poprzednio. Zamajaczy�y natomiast skulone
sylwetki sanitariuszek. Podnosz�c si� Ralf zobaczy� s�upy dymu,
id�ce od strony modli�skiej szosy. Tam walczy�a kawaleria, ale to
dla nich nie mia�o wielkiego znaczenia, dla nich by�o wa�ne
lotnisko.
- Rusza� si�! - krzykn��. - Ju� blisko.
Z ty�u da�y si� s�ysze� g�ste strza�y. Wrona obejrza� si�. Do
natarcia ruszy� odw�d. Najwy�szy czas.
Natarcie na prawym skrzydle utkn�o. Wrona zobaczy� biegn�c� w
tamt� stron� dobrze znan� sylwetk�. Tygrys. No, ten ich postawi na
nogi...
Ogie� Niemc�w wzm�g� si� znowu. Wrona przestraszy� si�, �e prawe
skrzyd�o nie da rady, i ogarn�a go pasja. Wok� siebie s�ysza�
strza�y, j�ki, tupot i zdyszane oddechy. Coraz cz�ciej jednak
zdarza�y si� chwile, gdy strza�y powsta�c�w cich�y. Zobaczy�, jak
jeden z �o�nierzy daremnie mocuje si� z karabinem.
- Strzelaj, bydlaku! - krzykn��, ale w tym momencie ch�opak
chwyci� si� r�kami za brzuch. Karabin, kt�ry potoczy� si� pod nogi
Wrony, mia� p�kni�t� luf�. Wrona kopn�� go, kln�c. W tej chwili
zamilk� jego w�asny. Szarpn�� raz i drugi, ale nie pomog�o.
Odrzuci� ten nikomu nieprzydatny z�om i si�gn�� po karabin
padaj�cego �o�nierza. Nie wiedzia� ju�, czy lotnisko jest blisko,
czy daleko, nie umia�by powiedzie�, czy natarcie trwa kilka minut,
czy ca�� wieczno��. Straci� poczucie czasu i odleg�o�ci, w
�wiadomo�ci tkwi�o tylko jedno: naprz�d. Wstawa� i pada� potykaj�c
si� o trupy... Walka ci�gn�a si� ju� pi�� godzin.
Prawe skrzyd�o zn�w si� cofn�o, jednocze�nie jednak z lewej
strony rozleg�o si� g�o�ne "Hurra". Gdy kompania Ralfa naciera�a z
now� furi�, zza lasu wystrzeli�a w niebo gwiazda rakiety. To
kawaleria dawa�a zna�, �e si� cofa.
- Czo�gi! - krzykn�� kt�ry�.
Wrona zderzy� si� z kim�, kto bieg� bez karabinu, wymachuj�c
zaci�ni�tymi pi�ciami. Pod warstw� brudu i krwi pozna� rysy
Ralfa. Nim zd��y� cokolwiek powiedzie�, Ralf chwyci� go za pas i
szarpn��. Twarz jego by�a skrzywiona rozpacz� i w�ciek�o�ci�.
- Nie cofaj si�! - krzykn��. - Nie cofaj! Musimy... mimo
wszystko...
Izba by�a duszna i prawie ciemna, bo pali�a si� w niej tylko
jedna �wieczka, przylepiona do sto�u, za kt�rym siedzia� Tygrys. W
jej migotliwym �wietle w�osy Norwega raz po raz po�yskiwa�y
czerwono, by zn�w zapa�� si� w cie�.
Ralf podszed� do niego. D�uga, zgarbiona posta� Norwega pochyla�a
si� nad sypi�cym s�om� siennikiem, z kt�rego dobywa� si� j�k.
Norweg s�ucha� tego j�ku bez drgnienia. S�ucha� tak od chwili,
kiedy - po cofni�ciu si� oddzia��w - sanitariuszki przywlok�y do
wsi ch�opca z ran� na ramieniu i oderwan� nog�, kt�ra wisia�a na
strz�pach sk�ry. Ma�y Stryjek by� bratem Norwega, jedyn� blisk�
istot