9753

Szczegóły
Tytuł 9753
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9753 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9753 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9753 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Agatha Christie Dlaczego nie Evans? Prze�o�y� Micha� Madali�ski Tytu� orygina�u angielskiego: �Why Didn�t They Ask Evans?� Wypadek Bobby Jones umie�ci� pi�k� na podstawce, przymierzy� si�, zrobi� staranny zamach i uderzy� z moc� i szybko�ci� b�yskawicy. Pi�ka - zamiast pofrun�� prosto nad torem, wznie�� si�, poszybowa� nad zdradliwym zag��bieniem i upa�� nie opodal czternastego do�ka, w odleg�o�ci �atwej dobitki - uderzona z g�ry, potoczy�a si� po ziemi i wyl�dowa�a w samym �rodku fatalnego zag��bienia. J�k zawodu nie podni�s� si� z trybun. Jedyny �wiadek tej pora�ki nie wydawa� si� zaskoczony. I nic dziwnego - autorem nieudanego strza�u by� nie ameryka�ski mistrz golfa, lecz tylko czwarty syn anglika�skiego pastora z Marchbolt, miasteczka na wybrze�u Walii. Bobby zme�� w ustach przekle�stwo. By� dwudziestoo�mioletnim m�czyzn� o mi�ej powierzchowno�ci. Co prawda, nawet najbli�szy przyjaciel nie nazwa�by go przystojnym, ale mia� sympatyczn� twarz, a szczere spojrzenie jego br�zowych oczu przywodzi�o na my�l wiernego psa. - Z dnia na dzie� gram coraz gorzej - mrukn�� z niesmakiem. - Tw�j strza� - rzek� jego towarzysz. Doktor Thomas by� m�czyzn� w �rednim wieku o szpakowatych w�osach i rumianym, weso�ym obliczu. Sam nigdy nie pr�bowa� dalekich strza��w. Gra� kr�tkie, proste pi�ki, �rodkiem toru - i zwykle wygrywa� z b�yskotliwszymi, ale nier�wnymi graczami. Bobby z furi� zaatakowa� pi�k� kijem. Uda�o mu si� za trzecim podej�ciem. Pi�ka spad�a niedaleko pola, kt�re doktor Thomas osi�gn�� dwoma precyzyjnymi, cho� niewyszukanymi strza�ami. - Do�ek jest tw�j - powiedzia� Bobby. Przeszli do nast�pnej podstawki. Doktor uderzy� pierwszy. �adny, prosty strza�, ale nie za daleki. Bobby ustawi� pi�k�, poprawi�, zamierza� si� d�u�sz� chwil�, sztywno odchyli� si� do ty�u, zamkn�� oczy, uni�s� g�ow�, opu�ci� praw� r�k�, przestrzegaj�c jak nigdy wszystkich zasad prawid�owego uderzenia - i pi�ka pofrun�a daleko, l�duj�c pewnie w �rodku toru. Odetchn�� z satysfakcj�. Chmura na jego obliczu ust�pi�a miejsca rado�ci zwyci�stwa. - Teraz ju� wiem, na czym polega� m�j b��d - stwierdzi� (zreszt� bezpodstawnie). Jeszcze jeden pewny strza�, potem ma�a dobitka i czwarty punkt dla Bobby�ego. Przewaga doktora Thomasa zmniejszy�a si� do jednego. Podniesiony na duchu Bobby przyst�pi� do szesnastej podstawki. Zn�w uda�o mu si� zrobi� wszystko poprawnie, lecz tym razem cud si� nie zdarzy�. Wspania�y, rewelacyjny, prawie nadludzki strza�. Tyle �e... pi�ka polecia�a pod k�tem prostym do zamierzonego kierunku. - Gdyby polecia�a tak jak trzeba, to ho, ho! - powiedzia� doktor Thomas. - Gdyby... - odrzek� Bobby gorzko. - Zaraz, zdaje mi si�, �e s�ysza�em krzyk! Mam nadziej�, �e nie trafi�em nikogo. Popatrzy� bacznie w prawo. Razi�o go �wiat�o. Musia� patrze� pod s�o�ce, kt�re w�a�nie chyli�o si� ku zachodowi. Na dodatek znad morza podnosi�a si� mg�a. Kraw�d� klifu by�a odleg�a o kilkaset jard�w. - Wzd�u� urwiska idzie �cie�ka spacerowa. Ale chyba pi�ka a� tam nie dolecia�a? Tak czy owak, wydawa�o mi si�, �e s�ysza�em krzyk. A pan? Doktor zaprzeczy�. Bobby ruszy� na poszukiwanie pi�ki. Musia� si� troch� potrudzi�, ale dopad� jej wreszcie. Nie nadawa�a si� do wybicia, beznadziejnie uwi�ziona w k�pie krzak�w ja�owca. Pr�bowa� j� podej�� par� razy specjalnym kijem przeznaczonym do u�ycia w takich sytuacjach, ale w ko�cu da� za wygran�. Zawo�a�, �e rezygnuje z tego do�ka. Doktor zbli�y� si�, jako �e kolejna podstawka znajdowa�a si� tu� przy kraw�dzi urwiska. Siedemnasty do�ek by� przekle�stwem Bobby�ego. Przerzucenie pi�ki nad kraw�dzi� klifu zawsze sprawia�o mu k�opot. Odleg�o�� mo�e nie za wielka, ale urwisko tu� obok dodawa�o dreszczyku emocji. Przeci�li szlak spacerowy, odbijaj�cy tutaj na lewo w g��b l�du i omijaj�cy niebezpieczne osuwisko. Doktor uderzy� i pi�ka wyl�dowa�a bezpiecznie po drugiej stronie. Teraz Bobby wzi�� g��boki wdech, uderzy�... i jego pi�ka sm�tnie potoczy�a si� po ziemi i znik�a w otch�ani. - Za ka�dym cholernym razem robi� ten sam cholerny, idiotyczny b��d - skomentowa� sm�tnie. Okr��y� wyrw� wypatruj�c zguby. W dole po�yskiwa�o morze, jednak nieraz dawa�o si� kt�r�� z pi�ek odzyska�. Stromizna poni�ej �agodnia�a, tworz�c p�ki skalne. Szed� powoli wzd�u� kraw�dzi. Z jednego miejsca do�� �atwo mo�na by�o zej�� na d�. Robili to cz�sto ch�opcy nosz�cy kije: znikali za kraw�dzi� i triumfalnie, cho� zadyszani, pojawiali si� z odnalezion� pi�k�. Nagle Bobby zesztywnia� i zawo�a�: - Doktorze, niech pan tu pozwoli. Co to mo�e by�? Jakie� czterdzie�ci st�p ni�ej le�a�o co�, co wygl�da�o na kupk� starych ubra�. Doktorowi dech zapar�o. - Na Boga, kto� spad� z urwiska! Musimy si� tam dosta�. Zacz�li si� wsp�lnie zsuwa� ze ska�y. Bobby, m�odszy i silniejszy, pomaga� doktorowi. W ko�cu dotarli do z�owr�bnego ciemnego tobo�u. Le�a� tam m�czyzna, oko�o czterdziestoletni. Oddycha� jeszcze, ale by� nieprzytomny. Doktor zbada� go napr�dce, obmaca� ko�czyny, sprawdzi� t�tno, odsun�� powieki. Ukl�k� przy le��cym i kontynuowa� badanie. Wreszcie podni�s� wzrok na zielonego z wra�enia Bobby�ego. - Nic si� nie da zrobi�. Ju� po nim. Biedak. Ma z�amany kr�gos�up. Taak. Pewnie nie zna� tej �cie�ki, mg�a si� podnios�a, nie zauwa�y� przepa�ci i spad�. A m�wi�em w�adzom gminnym tyle razy, �eby ustawili tu barierk�. Wsta�. - P�jd� po pomoc. Trzeba b�dzie wci�gn�� cia�o na g�r�. �ciemni si�, zanim si� z tym uporamy. Poczekasz tu? Bobby przytakn��. - Na pewno nic si� nie da dla niego zrobi�? - upewnia� si�. Doktor pokr�ci� przecz�co g�ow�. - Nic. To kwestia najwy�ej dwudziestu minut, t�tno s�abnie szybko. Przed �mierci� mo�e odzyska� przytomno��, cho� nie s�dz�, �eby tak si� sta�o. - Dobrze, zostan�. Niech pan idzie - Bobby zawaha� si�. - A je�li si� ocknie? Przecie� nie mam nic przeciwb�lowego, nic... - Nie b�dzie czu� �adnego b�lu. Ani troch�. Doktor odwr�ci� si� i zacz�� si� energicznie wspina� z powrotem na g�r�. Zamacha� jeszcze r�k� na po�egnanie, zanim znikn�� za kraw�dzi� urwiska. Bobby spogl�da� za nim, a potem zrobi� par� krok�w wzd�u� w�skiej p�ki na zboczu, usiad� na wyst�pie ska�y i zapali�. By� wstrz��ni�ty. Nigdy dot�d nie zetkn�� si� ze �mierci�. Co za pech! Pasmo mgie�ki pi�knym popo�udniem, fa�szywy krok i... - nie �yjesz. Mocny, zdrowy m�czyzna - pewnie nigdy w �yciu nie chorowa�. Blado�� nadchodz�cej �mierci nie zdo�a�a jeszcze zniweczy� zdrowej opalenizny jego sk�ry. Cz�owiek, kt�ry przebywa� du�o w tropikach. Bobby zacz�� si� mu przypatrywa� dok�adniej: sztywne, kr�cone, kasztanowate w�osy, kt�re na skroniach lekko tkn�a siwizna, wydatny nos, mocne szcz�ki, bia�e z�by widoczne zza rozchylonych warg. Szerokie ramiona i mocne, m�skie d�onie. Nogi rozrzucone pod nienaturalnym k�tem. Bobby wzdrygn�� si� i wr�ci� spojrzeniem do twarzy le��cego. By�a to twarz o regularnych rysach, wyra�aj�ca zdecydowanie i zaradno��. Oczy, pomy�la�, mia� pewnie niebieskie... W tym momencie powieki m�czyzny unios�y si�. Oczy by�y, rzeczywi�cie, niebieskie: czystym, g��bokim b��kitem. Patrzy� wprost na Bobby�ego, bez �ladu niepewno�ci czy oszo�omienia, z uwag�, lecz pytaj�co. Bobby poderwa� si� i ruszy� w jego stron�. Zanim dotar�, tamten odezwa� si�, a jego g�os brzmia� zaskakuj�co czysto i dono�nie: - Dlaczego nie Evans? Nagle zadygota�, jego powieki si� zamkn�y, szcz�ka opad�a... By� martwy. Ojciec si� niepokoi Bobby ukl�k� przy m�czy�nie, ale nie by�o w�tpliwo�ci. Ten cz�owiek z ca�� pewno�ci� nie �y�. Ostatni przeb�ysk �wiadomo�ci, nag�e pytanie i... koniec. Z pewnym zak�opotaniem Bobby w�o�y� r�k� do kieszeni marynarki zmar�ego i znalaz�szy chusteczk�, nakry� mu ni� ostro�nie twarz. Nic wi�cej nie m�g� zrobi�. Wtem zauwa�y�, �e z kieszeni wysun�o si� jeszcze co� - zdj�cie. Zerkn�� na nie: pi�kna kobieta, o ogromnych oczach, ju� nie dziewczyna, bo z pewno�ci� mia�a pod trzydziestk�, o niebanalnej, zniewalaj�cej urodzie. To by�a twarz dziwnie niepokoj�ca i budz�ca nieokre�lon� t�sknot�. Zrobi�a na nim wra�enie. Nie�atwo zapomnie� tak� twarz, pomy�la�. Delikatnie i starannie umie�ci� fotografi� z powrotem w kieszeni, potem znowu usiad�, czekaj�c powrotu doktora. Czas si� d�u�y�. Przypomnia� sobie, �e obieca� ojcu zagra� na organach do mszy wieczornej o sz�stej, a zbli�a�a si� ju� za dziesi�� sz�sta. Oczywi�cie, stary zrozumie okoliczno�ci, ale �a�owa�, �e nie powiedzia� doktorowi, by uprzedzi� ojca. Wielebny Thomas Jones by� strasznym zrz�d�. Bezustannie marudzi� i irytowa� si� drobiazgami, co mia�o fatalny wp�yw na jego przew�d pokarmowy, kt�ry reagowa� na to silnymi b�lami. Bobby uwa�a� ojca za starego �a�osnego durnia, co nie przeszkadza�o mu jednak go uwielbia�. Wielebny Thomas z kolei uwa�a� swojego czwartego syna za m�odego �a�osnego durnia i, nie maj�c tyle tolerancji co Bobby, stara� si� zmienia� syna na lepsze. Biedny stary, pomy�la�, b�dzie si� miota� po schodach z g�ry na d� i z do�u do g�ry, nie mog�c si� zdecydowa�, czy rozpoczyna� msz�, czy nie. Tak si� nabuzuje, �e zacznie go bole� brzuch i sko�czy si� na tym, �e kolacja go ominie. Nie wpadnie mu do g�owy prosta, rozs�dna my�l, �e nie zawi�d�bym go bez naprawd� wa�nego powodu. Ci po pi��dziesi�tce nie maj� za grosz rozs�dku: potrafi� si� zamartwia� na �mier� zupe�nymi g�upstwami. Pewnie tak ich idiotycznie wychowano, nic ju� nie mog� na to poradzi�. Biedny, stary tatulek, za grosz rozs�dku! Siedzia� tak, rozmy�laj�c o ojcu z mieszanin� czu�o�ci i irytacji. Swoje �ycie w domu rodzinnym uwa�a� za pasmo po�wi�ce� na rzecz ojca. Pan Jones ze swojej strony postrzega� rzecz dok�adnie odwrotnie. Uwa�a�, �e m�ode pokolenie nie rozumie ani nie docenia jego po�wi�ce�. Jak wida� na tym przyk�adzie, pogl�dy na ten sam temat mog� si� r�ni� diametralnie. Dlaczego doktora jeszcze nie ma? Powinien ju� si� pojawi� z powrotem! Bobby podni�s� si� i zacz�� przytupywa� ze zniecierpliwienia. Nagle us�ysza� co� nad sob� i spojrza� do g�ry z nadziej�, �e oto nadchodzi pomoc i �e nie b�dzie ju� d�u�ej potrzebny. Nie by� to jednak doktor, tylko jaki� nieznajomy w pumpach. - Co� si� tu sta�o? - zawo�a� przybysz. - Jaki� wypadek? Mog� panu w czym� pom�c? G�os wysokiego m�czyzny brzmia� przyjemnym tenorem. Bobby nie widzia� go wyra�nie w szybko zapadaj�cym zmierzchu. Wyja�ni� kr�tko, co si� wydarzy�o, a tamten, zaskoczony i wstrz��ni�ty, zawo�a�: - Mo�e m�g�bym si� na co� przyda�? P�j�� po pomoc albo co? Bobby wyja�ni�, �e pomoc przyjdzie lada chwila, i zapyta�, czy nieznajomy nie widzi czego� z g�ry. - Nie, jak dot�d nikt nie nadchodzi. - Wie pan - ci�gn�� Bobby - jestem um�wiony na sz�st�, mam gra� na organach do mszy. - A nie chce go pan tak zostawi�... - W�a�ciwie nic tu po mnie, go�� nie �yje i tak dalej, ale jako� g�upio... Przerwa�, nie umiej�c, jak zawsze gdy by� za�enowany, wyrazi� s�owami swych emocji. Wygl�da�o jednak na to, �e tamten poj��. - Rozumiem. Wie pan co, zejd� tam do pana, je�eli tylko zobacz� drog�, i poczekam na tamtych. - Zechcia�by pan? Wie pan, chodzi o mojego ojca. Nie jest najgorszy, ale strasznie przejmuje si� g�upstwami. Widzi pan drog�? Troszk� w lewo, teraz w prawo, o, tak, t�dy. Nie jest tak �le. Nieznajomy schodzi� wspomagany tymi wskaz�wkami, a� stan�� przy Bobbym na w�skiej p�ce skalnej. Nowo przyby�y wygl�da� na oko�o trzydzie�ci pi�� lat. Na jego twarzy, kt�ra a� si� prosi�a o monokl i w�sik, go�ci� wyraz niezdecydowania. - Jestem nietutejszy - wyja�ni�. - Pan pozwoli, nazywam si� Bassington-ffrench. Przyjecha�em tu poszuka� jakiego� domu. Ale przykry wypadek! Potkn�� si� na kraw�dzi? Bobby przytakn��. - Podnios�a si� lekka mg�a. To niebezpieczny kawa�ek �cie�ki... No, ja ju� polec�. Dzi�kuj� panu, bardzo to uprzejmie z pana strony. - Ale�, nic takiego - zaprotestowa� tamten. - Ka�dy by tak post�pi�. Nie mo�na przecie� zostawi� tak biedaka na pastw� losu. To znaczy, jako� by�oby to nie w porz�dku. Bobby gramoli� si� tymczasem strom� �cie�k�. Ze szczytu pokiwa� nieznajomemu d�oni� i ruszy� na prze�aj ostrym biegiem. �eby by� szybciej na miejscu, nie pobieg� do g��wnej bramy, lecz przeskoczy� przez mur przyko�cielnego cmentarza, co z dezaprobat� z okna zakrystii obserwowa� ojciec. Min�a ju� sz�sta, ale dzwon bi� jeszcze. Zarzuty i wyja�nienia zostawiono na potem. Zdyszany Bobby pad� na krzes�o i zacz�� porusza� peda�ami staro�wieckich organ�w. Jego palce, wiedzione pod�wiadomym skojarzeniem, zacz�y gra� marsza �a�obnego Chopina. Po mszy pastor rozpocz�� reprymend�: - Bobby, synu. Skoro nigdy nie mo�na na ciebie liczy�, lepiej nie zabieraj si� do niczego. Ani ty, ani twoi koledzy nie macie poczucia czasu, ale nie wolno nam kaza� czeka� Panu. Sam z w�asnej inicjatywy zg�osi�e� si� dzisiaj do akompaniowania. Ja ci� nie zmusza�em. A ty, n�dzniku, wola�e� z kolegami gra� w... Bobby uzna�, �e lepiej b�dzie przerwa� ojcu, zanim ca�kiem wyprowadzi samego siebie z r�wnowagi. - Przepraszam, tato - powiedzia� lekkim tonem jak to mia� w zwyczaju, niezale�nie od tematu rozmowy. - Tym razem to nie moja wina. Musia�em czuwa� przy zw�okach. - Co robi�e�?! - Pilnowa�em go�cia, kt�ry spad� z klifu. Wiesz, tam, gdzie jest ta wyrwa, ko�o siedemnastego s�upka. By�a mg�a, musia� nie zauwa�y� zakr�tu �cie�ki, poszed� prosto i zlecia�. - Wielkie nieba! - zawo�a� pastor. - Co za tragedia! Czy zgin�� na miejscu? - Nie. Ale straci� przytomno��. Zmar� zaraz po tym, jak doktor Thomas poszed� po pomoc. Ale wydawa�o mi si�, �e powinienem tam zosta�. Nie mog�em go tak po prostu zostawi�. Potem przyszed� jeszcze jaki� facet, wi�c powierzy�em mu ten smutny obowi�zek i przydra�owa�em tu ile si�. Pastor westchn��. - Oj, Bobby, m�j synu. Czy nic ci� nie jest w stanie wytr�ci� z twojej po�a�owania godnej oboj�tno�ci na krzywd� ludzk�? Smuci mnie to bardziej, ni� jestem w stanie wyrazi�. Stan��e� twarz� w twarz ze �mierci�, z nag�� �mierci�. I stroisz sobie z tego �arty! Nie wzruszy�o ci� to ani na jot�. Nie ma dla ciebie ani twoich r�wie�nik�w �adnej powagi, �adnej �wi�to�ci. Bobby przest�powa� z nogi na nog�. No tak, ojciec nie rozumia�, �e o sprawach przykrych czy wzruszaj�cych naj�atwiej m�wi� pod przykrywk� �artu, i nie ma to nic wsp�lnego z oboj�tno�ci�. Jasne, o �mierci czy innej tragedii nale�y rozprawia� ze �mierteln� powag�. Szkoda s��w. Pryki po pi��dziesi�tce niczego nie zrozumiej�. Maj� spaczone umys�y. To pewnie z powodu wojny, pomy�la� usprawiedliwiaj�co. Prze�yli wstrz�s, z kt�rego ju� si� nie podnios�. Wstydzi� si� za ojca i jednocze�nie by�o mu go �al. - Przepraszam, tato - powiedzia� widz�c, �e na nic wszelkie wyja�nienia. Pastorowi �al by�o syna, kt�ry wygl�da� na za�enowanego. Jednocze�nie wstydzi� si� za niego. Ch�opak nie ma za grosz powagi. Nawet jego przeprosiny zabrzmia�y beztrosko i brakowa�o w nich skruchy. Zbli�ali si� do plebanii, a obaj usilnie starali si� znale��, jeden dla drugiego, okoliczno�ci �agodz�ce, co przychodzi�o im z trudem. Pastor my�la�: Ciekawe, kiedy Bobby znajdzie sobie jakie� zaj�cie... Natomiast Bobby zastanawia� si�: Ciekawe, jak d�ugo tu jeszcze wytrzymam... Ale mimo wszystko bardzo si� lubili. Podr� kolej� Bobby nie by� �wiadkiem wydarze�, kt�re nast�pi�y p�niej w zwi�zku z jego przygod�. Nazajutrz rano uda� si� do Londynu na spotkanie z koleg�, kt�ry mia� zamiar uruchomi� warsztat samochodowy i chcia� nam�wi� Bobby�ego, �eby wszed� z nim w sp�k�. Ustalenie spraw ku obop�lnemu zadowoleniu zaj�o dwa dni, po czym Bobby z�apa� poci�g do domu o 11.30. Uda�o mu si� to z trudem. Na dworzec Paddington dotar�, gdy zegar wskazywa� 11.28, run�� do tunelu i wyskoczy� na peronie trzecim, kiedy poci�g ju� rusza�. Dopad� najbli�szego wagonu, nie zwa�aj�c na depcz�cych mu po pi�tach oburzonych konduktor�w i baga�owych. Szarpn�� drzwi, otworzy�y si�, wpad� do wn�trza z impetem. Drzwi z hukiem zatrzasn�� za nim jaki� kolejarz i Bobby znalaz� si� sam na sam z jedyn� pasa�erk� przedzia�u. By� to przedzia� pierwszej klasy. Pasa�erka, brunetka z papierosem, zajmowa�a miejsce w k�cie, przodem do kierunku jazdy. Mia�a na sobie czerwon� sp�dnic�, zielony �akiet i jaskrawoniebieski beret. Pomimo niejakiego podobie�stwa do ma�pki kataryniarza - smutne ciemne oczy i zmarszczona buzia - by�a zdecydowanie poci�gaj�ca. Ju� mia� przeprasza� za tak nag�e wtargni�cie, ale urwa� p� s�owa i zawo�a�: - Frankie, to ty? Wieki ci� nie widzia�em. - Tak, kop� lat! Siadaj, pogadamy. Bobby u�miechn�� si� szeroko. - Mam bilet drugiej klasy. - Nie przejmuj si� - powiedzia�a uprzejmie. - Zafunduj� ci dop�at�. - Ta propozycja godzi w moj� m�sk� dum� - odpar�. - Jak�e m�g�bym pozwoli�, aby p�aci�a za mnie dama? - W dzisiejszych czasach... - Zap�ac� sam - rzek� Bobby heroicznie, widz�c pot�n� sylwetk� kontrolera w drzwiach od strony korytarza. - Zostaw to mnie. U�miechn�a si� �askawie do kontrolera, kt�ry zasalutowa�, bior�c od niej bilet i kasuj�c go. - Pan Jones zajrza� tu do mnie i chcieliby�my chwilk� porozmawia�. To panu nie przeszkadza, nieprawda�? - W porz�dku, �askawa pani. S�dz�, �e ten d�entelmen nie zabawi tu d�ugo - zakas�a� taktownie. - Wr�c� tu dopiero jak miniemy Bristol - doda� znacz�co na odchodne. - Czeg� to nie zdzia�a u�miech niewie�ci - Bobby z westchnieniem oficjalnie zrezygnowa� z dop�aty. Lady Frances Derwent potrz�sn�a g�ow� z pow�tpiewaniem. - To chyba nie u�miech, ale wynik pi�cioszylingowych napiwk�w ojca. - My�la�em, �e porzuci�a� Wali� na dobre, Frankie. Westchn�a. - Wiesz, jak to jest, m�j drogi. Wiesz, jak rodzice potrafi� zrz�dzi�. To �le, tamto niedobrze. Nic do roboty, z nikim nie mo�na si� spotka� - ludzie dzi� po prostu przestali wyje�d�a� za miasto. To si� nazywaj� oszcz�dno�ci. Za daleko im. No i co dziewczyna ma robi�? Bobby pokiwa� g�ow� sm�tnie, przyznaj�c jej racj�. - Tym niemniej - ci�gn�a - w por�wnaniu z wczorajsz� imprez� nawet dom mo�e wyda� si� dobry. - Co� by�o nie tak? - W�a�ciwie nic. Zabawa jak zabawa, nawet bardziej rozrywkowa ni� zazwyczaj. W Savoyu. Mia�a si� rozpocz�� o wp� do dziewi�tej. Niekt�rzy z naszych wpadli tam dopiero kwadrans po dziewi�tej i, rzecz jasna, wpl�tali�my si� mi�dzy jakich� ludzi, ale oko�o dziesi�tej uda�o nam si� wypl�ta�. Zjedli�my kolacj� i po jakim� czasie poszli�my do Marionette. Plotkowano, �e ma tam wpa�� policja. Ale nic takiego si� nie zdarzy�o, by�o nudno jak w rodzinnym grobowcu. Troszeczk� wypili�my i poszli�my do Bullringa, gdzie by�o jeszcze gorzej, wi�c zmienili�my lokal na kafejk� ze stolikami na ulicy, potem na sma�alni� frytek, a potem wpadli�my na pomys�, �eby p�j�� na �niadanie do wuja Angeli i zobaczy�, czy b�dzie zgorszony. Nic z tego - wygl�da� co najwy�ej na znudzonego. Sp�yn�li�my wi�c stamt�d. Klapa. M�wi�c szczerze, Bobby, beznadzieja. - Tak, na pewno - potwierdzi� Bobby, t�umi�c uk�ucie zazdro�ci. W najskrytszych marzeniach nie �ni� nawet o cz�onkostwie takich klub�w jak Marionette czy Bullring. Jego znajomo�� z Frankie mia�a szczeg�lny charakter. W dzieci�stwie wraz z bra�mi bawi� si� z dzie�mi z zamku. Teraz wszyscy byli doro�li i widywali si� z rzadka. W czasie tych spotka� nadal m�wili sobie po imieniu. Gdy Frankie bawi�a w domu, zaprasza�a od czasu do czasu Bobby�ego z bra�mi na tenisa. Natomiast ona i jej bracia nie bywali na plebanii. Taktownie uznawano, �e nie by�aby to dla nich atrakcja. Za to w zamku cz�sto brakowa�o partner�w do tenisa. Stosunki mi�dzy nimi nie by�y wolne od pewnego skr�powania. Derwentowie zachowywali si� nieco zanadto uprzejmie i mi�o, troch� jakby chcieli powiedzie�: �nie ma mi�dzy nami r�nicy�. Z kolei Jonesowie byli nieco zbyt oficjalni, �eby nie wygl�da�o, �e robi� sobie jakie� wielkie nadzieje. Obie rodziny nie mia�y ze sob� nic wsp�lnego, z wyj�tkiem mglistych wspomnie� z dzieci�stwa. Niemniej jednak Bobby bardzo lubi� Frankie i cieszy� si� zawsze z tych rzadkich okazji, kiedy los ich ze sob� styka�. - Jak�e jestem zm�czona tym wszystkim - ze znu�eniem doda�a Frankie. - A ty? - Ja? Nie, raczej nie. - Ale� ci zazdroszcz�, m�j drogi. - Nie chc� przez to powiedzie�, �e tryskam zadowoleniem - Bobby nie chcia� jej urazi�. - Nie znosz� typ�w tryskaj�cych zadowoleniem. - Znam takich - mrukn�a. - S� potworni. Spojrzeli po sobie ze zrozumieniem. - Ale, ale - przypomnia�a sobie Frankie - co z tym facetem, kt�ry spad� z klifu? - Znale�li�my go z doktorem Thomasem. Sk�d wiesz? - Pisz� o tym w gazecie. Sp�jrz - pokaza�a palcem ma�� notatk� zatytu�owan�: ��miertelny wypadek w nadmorskiej mgle�. Wczoraj p�nym, wieczorem zidentyfikowano ofiar� tragedii w Marchbolt. Pos�u�y�a do tego fotografia znaleziona przy zmar�ym. Przedstawia�a pani� Leo Cayman, kt�r� niezw�ocznie zawiadomiono o wypadku. Pani Cayman przyby�a do Marchbolt i zidentyfikowa�a zw�oki swojego brata, pana Pritcharda. Wr�ci� on niedawno z Syjamu, gdzie przebywa� 10 lat. Ostatnio przygotowywa� si� do pieszej wyprawy przez Angli�. Jutro odb�d� si� w Marchbolt oficjalne przes�uchania �wiadk�w. My�l Bobby�ego pow�drowa�a do niepokoj�cej twarzy z fotografii. - Pewnie b�d� musia� zeznawa�. - Ale to podniecaj�ce! Przyjd� na przes�uchanie. - Nie s�dz�, �eby w tym by�o co� podniecaj�cego. Facet spad�, a my�my go po prostu znale�li. - By� martwy? - Jeszcze �y�. Zmar� jaki� kwadrans p�niej. By�em przy nim. Przerwa�. - To smutne - Frankie zrozumia�a to, czego nie m�g� poj�� ojciec Bobby�ego. - Nic nie czu�, na szcz�cie. - Tak? - Ale tak czy owak, no, wiesz, wygl�da� normalnie, taki sobie facet... co za paskudna �mier�, mg�a, jeden fa�szywy krok i... - Wiem, co czujesz - powiedzia�a z sympati� i zrozumieniem. - Widzia�e� t� jego siostr�? - zmieni�a temat. - Nie. By�em dwa dni w stolicy. Rozkr�cam z przyjacielem biznes w bran�y samochodowej. Znasz go. To Badger Beadon. - Znam go? - No jasne. Przecie� musisz pami�ta� Badgera, tego fajt�ap�. Taki zezowaty. Frankie zmarszczy�a brwi. - �mia� si� tak zabawnie, jako� tak: ho, ho, ho... - kontynuowa� wyja�nienia Bobby. Frankie ci�gle marszczy�a brwi. - Spad� z kucyka, kiedy byli�my dzie�mi - ci�gn�� Bobby. - Wpad� g�ow� w b�oto i trzeba go by�o wyci�ga� za nogi. - Aha! - odzyska�a pami��. - Teraz sobie przypominam. J�ka� si�. - To mu nie przesz�o - obwie�ci� z dum� Bobby. - Czy to nie on prowadzi� kurz� ferm� i splajtowa�? - dopytywa�a si�. - W�a�nie. - A potem poszed� pracowa� w biurze maklerskim i wylali go po miesi�cu? - Tak, to ten. - A potem zosta� wys�any do Australii i wr�ci�? - Tak. - Bobby, mam nadziej�, �e nie pakujesz w ten jego interes �adnych pieni�dzy? - Nie mam z�amanego grosza. - To na jedno wychodzi. - Badger, oczywi�cie, pr�bowa� znale�� kogo� z niewielkim kapita�em, ale to nie takie �atwe. - Patrz, a ju� my�la�am, �e ludzie nie maj� za grosz rozs�dku, tymczasem wida� nie stracili go do ko�ca. Do Bobby�ego dotarta wreszcie jej ironia. - Ojej, Frankie, przecie� Badger to najprzyzwoitszy cz�owiek pod s�o�cem. - Tacy s� najgorsi. - Jak to? - Tacy, co to wracaj� z Australii po miesi�cu. Sk�d we�mie pieni�dze na rozkr�cenie interesu? - Jaka� ciotka czy kto� tam zostawi� mu w spadku funkcjonuj�cy warsztat na sze�� samochod�w, z trzema pokojami na pi�trze. Pracownicy zrobili zrzutk� i maj� sto funt�w, �eby za to kupowa� u�ywane auta. Nie masz poj�cia, jakie pieni�dze mo�na zrobi� na u�ywanych samochodach. - Kupi�am kiedy� grata z drugiej r�ki. To bolesny temat, zmie�my go. Dlaczego wyst�pi�e� ze s�u�by w marynarce? Przenie�li ci� w stan spoczynku? W twoim wieku? Bobby poczerwienia�. - Wzrok... - wyja�ni� opryskliwie. - Pami�tam, zawsze mia�e� k�opoty z oczami. - To prawda, ale jako� dawa�em sobie rad�. Potem ta s�u�ba w tropikach, o�lepiaj�ce s�o�ce, to mnie dobi�o. Wi�c rozumiesz, musia�em zrezygnowa�. - Smutne - westchn�a Frankie, patrz�c w okno. Zapad�a wymowna cisza. - W ka�dym razie wstyd - wyrzuci� z siebie. - M�j wzrok nie jest ca�kiem do niczego. I nie pogarsza si�. Poradzi�bym sobie jeszcze doskonale. - Nic po tobie nie wida� - spojrza�a g��boko w jego szczere br�zowe oczy. - Tak wi�c sama rozumiesz. Wchodz� w sp�k� z Badgerem. Frankie pokiwa�a g�ow�. - Podaj� drugie �niadanie - poinformowa� zagl�daj�c do przedzia�u pomocnik konduktora. - Idziemy? - spyta�a Frankie. Przeszli do wagonu restauracyjnego. W porze kolejnej kontroli bilet�w Bobby wycofa� si� strategicznie. - Nie nara�ajmy na szwank zawodowego sumienia kontrolera - powiedzia�. Frankie odparta, �e jej zdaniem kontrolerzy s� go pozbawieni. Do Sileham, gdzie wysiadali, poci�g dotar� tu� po pi�tej. - Czeka na mnie samoch�d. Podrzuc� ci� do Marchbolt - zaoferowa�a si� Frankie. - Dzi�ki. To mi oszcz�dzi d�wigania tego cholerstwa przez dwie mile - kopn�� swoj� walizk� ze z�o�ci�. - Trzy mile, nie dwie. - Dwie mile, je�eli p�jdzie si� na skr�ty �cie�k� przez pole golfowe. - T�, z kt�rej... - Tak, z kt�rej spad� ten facet. - My�l�, �e nikt go nie zepchn��, co? - Frankie wr�czy�a kuferek pokoj�wce. - Zepchn��? O, Bo�e, chyba nie! A dlaczego? - No... by�oby ciekawiej, nie uwa�asz? - zako�czy�a od niechcenia. Rozprawa u koronera Rozprawa wst�pna w sprawie �mierci Alexandra Pritcharda odby�a si� nazajutrz. Najpierw zeznawa� doktor Thomas. Chodzi�o o okoliczno�ci znalezienia ofiary. - Czy ten cz�owiek jeszcze �y�? - brzmia�o pytanie koronera. - T�tno denata by�o wyczuwalne, jednak�e jego stan uzna�em za beznadziejny. - W tym miejscu doktor rozpocz�� �ci�le medyczny wyw�d. Koroner pospieszy� �awnikom z pomoc�: - Czyli, m�wi�c j�zykiem potocznym, mia� z�amany kr�gos�up? - Mo�na to tak okre�li� - z rezygnacj� zgodzi� si� doktor. Nast�pnie opowiedzia�, co si� dzia�o dalej: jak ruszy� po pomoc, pozostawiaj�c Bobby�ego przy umieraj�cym. - Jaka jest, zdaniem �wiadka, przyczyna wypadku? - Uj��bym to nast�puj�co: poniewa� nic nie wiemy o stanie umys�u zmar�ego przed wypadkiem, nale�y przyj��, �e wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa niechc�cy przest�pi� on kraw�d� urwiska i spad� w przepa��. Znad morza wznosi�a si� mgie�ka, a w miejscu, o kt�rym mowa, �cie�ka gwa�townie skr�ca w g��b l�du. Denat musia� przeoczy� zakr�t i p�j�� prosto. Wystarczy�y dwa kroki, �eby znalaz� si� nad przepa�ci�. - Czy �wiadek zauwa�y� jakie� �lady przemocy? Takie, kt�re mog�y zostawi� osoby trzecie? - Te urazy, kt�re zaobserwowa�em, mo�na ca�kowicie wyt�umaczy� upadkiem na ska�� z wysoko�ci pi��dziesi�ciu czy sze��dziesi�ciu st�p. - Pozostaje jeszcze mo�liwo�� samob�jstwa. - Tak, tego oczywi�cie nie mo�na wykluczy�. Nie jestem w stanie stwierdzi�, czy denat rzuci� si� w przepa��, czy spad� przez nieuwag�. Przysz�a kolej na Roberta Jonesa. Bobby wyja�ni�, �e grali z doktorem w golfa, a on przypadkowo wybi� pi�k� w kierunku morza. Wydawa�o mu si�, �e s�ysza� krzyk, i zastanawia� si� przez chwil�, czy pi�ka nie trafi�a jakiego� spacerowicza. Potem stwierdzi� jednak, �e nie mog�a dolecie� tak daleko. - Czy �wiadek znalaz� pi�k�? - Tak, upad�a jakie� sto jard�w od �cie�ki. Nast�pnie opowiedzia�, jak przeszli do kolejnej podstawki, tu� przy urwisku, i jak jego pi�ka nie dotar�a do przeciwnej kraw�dzi uskoku. Koroner, znaj�c relacj� doktora, zrezygnowa� z dalszych pyta�. Wr�ci� jednak�e do sprawy krzyku, kt�ry Bobby s�ysza�, czy te� wydawa�o mu si�, �e s�ysza�. - To by� po prostu krzyk. - Wo�anie o pomoc? - Nie, raczej wrzask. Prawd� powiedziawszy, ledwie go s�ysza�em, nie mog� by� pewien. - Okrzyk przestrachu? - podpowiedzia� koroner. - Co� w tym rodzaju - potwierdzi� Bobby z wdzi�czno�ci�. - Taki okrzyk mo�e wyda� kto�, kto niespodziewanie zostanie uderzony pi�k�. - Albo je�li zrobi krok w przepa�� my�l�c, �e jest na �cie�ce? - W�a�nie. Wys�uchawszy informacji, �e ofiara zmar�a jakie� pi�� minut PO tym, jak doktor uda� si� po pomoc, koroner zwolni� Bobby�ego. Wida� by�o, �e zamierza szybko zako�czy� t� prost� i nie budz�c� w�tpliwo�ci spraw�. Wezwano pani� Leo Cayman. Rozczarowanie Bobby�ego nie mia�o granic. Gdzie si� podzia�a ta niezapomniana twarz ze zdj�cia, kt�re wypad�o z kieszeni marynarki zmar�ego? Z niesmakiem pomy�la�, �e fotografowie to k�amcy nad k�amcami. Zdj�cie pewnie musia�o by� zrobione dawno, ale je�li nawet, trudno by�o uwierzy�, �e czaruj�ca pi�kno�� o ogromnych oczach mog�a zmieni� si� w t� kobiet� o wyzywaj�cym wygl�dzie, wyskubanych brwiach i ewidentnie farbowanych w�osach. Czas, przysz�o mu do g�owy, robi z lud�mi straszne rzeczy. Jak te� b�dzie wygl�da� Frankie za dwadzie�cia lat? Wzdrygn�� si� lekko. Tymczasem rozpocz�to przes�uchanie Amelii Cayman, zamieszka�ej przy St. Leonard�s Gardens 17 w Paddington. �wiadek zidentyfikowa�a ofiar� jako Alexandra Pritcharda, swego jedynego brata. Ostatnio widzia�a si� z nim w przeddzie� tragedii. Zapowiada�, �e wybiera si� na piesz� wycieczk� po Walii. Wr�ci� niedawno z Dalekiego Wschodu. - Czy by� zadowolony i czu� si� normalnie? - Jak najbardziej. Alex by� zawsze pogodny i weso�y. - Czy na pewno nic nie zapowiada�o tragedii? - Cieszy� si� na t� wypraw�. - Czy wiadomo co� �wiadkowi o k�opotach finansowych denata albo jakich� innych? - Trudno mi co� powiedzie�. Wr�ci� niedawno, a przez ostatnie dziesi�� lat nie widzieli�my si�. Nie pisywa� wiele. Ostatnio zaprosi� mnie par� razy do teatru i restauracji, wr�czy� kilka upomink�w, wi�c nie podejrzewa�abym go o jakie� k�opoty z pieni�dzmi. Poza tym by� w tak dobrym nastroju, �e naprawd� nie s�dz�, by mu co� nie sz�o. - Czym brat si� zajmowa�? Pani Cayman wygl�da�a na lekko zak�opotan�. - Prawd� m�wi�c, nie bardzo jestem zorientowana. Zdaje si�, �e poszukiwaniami geologicznymi. Bardzo rzadko bywa� w Anglii. - Czy �wiadek zna jaki� pow�d, dla kt�rego m�g�by chcie� targn�� si� na swoje �ycie? - Och, z pewno�ci� nie by�o nic takiego. To musia� by� wypadek. - Jak mo�na wyja�ni� fakt, �e denat nie posiada� �adnego baga�u, �adnego plecaka? - Nie lubi� nic nosi�. Zaplanowa� to tak, �e mia� co drugi dzie� wysy�a� rzeczy poczt� do miejsca kolejnego noclegu. Przed wyjazdem wys�a� paczk� ze zmian� bielizny i przyborami toaletowymi. Pomyli� si� w adresie i napisa� Derbyshire zamiast Denbigshire, wi�c dosz�a dopiero dzisiaj. - To wyja�nia nam t� zastanawiaj�c� spraw�. Pani Cayman kontynuowa�a, opowiadaj�c o tym, jak zosta�a o wszystkim zawiadomiona za po�rednictwem fotografa. Jego piecz�tka by�a na odwrocie zdj�cia, kt�re znaleziono w kieszeni brata. Przyjecha�a do Marchbolt z m�em i bez trudno�ci zidentyfikowa�a zw�oki. M�wi�c to, poci�gn�a g�o�no nosem i rozp�aka�a si�. Koroner pr�bowa� j� pocieszy�, potem pozwoli� odej��. Nast�pnie zwr�ci� si� do �awnik�w. Mieli oni za zadanie oficjalnie ustali� przyczyn� �mierci. Na szcz�cie sprawa wygl�da�a na bardzo prost�. Nic nie wskazywa�o na to, �e pan Pritchard by� czym� zaniepokojony, pogr��ony w depresji albo �e mia� jakie� powody do samob�jstwa. Przeciwnie, cieszy� si� dobrym zdrowiem i samopoczuciem, i szykowa� do przyjemnego wypoczynku. Niestety, tak si� zdarzy�o, �e niebezpieczn� �cie�k� nad klifowym urwiskiem zasnu�a morska mg�a. Koroner zwr�ci� si� do lawy, aby wyst�pi�a z wnioskiem do w�adz lokalnych o zabezpieczenie tego miejsca na przysz�o��. Postanowienie s�du by�o �atwe do przewidzenia: �Stwierdza si�, �e przyczyn� �miertelnego zej�cia Alexandra Pritcharda by� nieszcz�liwy wypadek. S�d zwraca si� do rady miasta o niezw�oczne podj�cie dzia�a� maj�cych na celu umieszczenie p�otu lub por�czy od strony morza w miejscu, gdzie szlak spacerowy dochodzi do urwiska.� Koroner przytakn�� z aprobat�. Rozprawa by�a sko�czona. Pa�stwo Cayman Po powrocie Bobby�ego na plebani� okaza�o si�, �e jego udzia� w sprawie wypadku Alexa Pritcharda nie jest jeszcze zako�czony. W gabinecie ojca oczekiwali go pan i pani Cayman. Bobby wszed� i zorientowa� si�, �e ojciec rozpaczliwie pr�buje podtrzyma� zamieraj�c� konwersacj�, co przychodzi mu z widocznym trudem. - Ach, oto i Bobby - rzek� z wyra�n� ulg� w g�osie. Pan Cayman podni�s� si� i ruszy� ku Bobby�emu z wyci�gni�t� d�oni�. By� to t�gi m�czyzna o rumianej twarzy, a jego wymuszony serdeczny spos�b bycia nie szed� w parze z ch�odnym, umykaj�cym w bok spojrzeniem. Pani Cayman, kt�ra mog�a si� niekt�rym podoba� - je�li kto� mia� s�abo�� do pospolitych i wyzywaj�cych kobiet - niczym nie przypomina�a; swojej fotograficznej podobizny z lat m�odo�ci. Ulecia� gdzie� t�skny wyraz twarzy. Bobby pomy�la�, �e gdyby ona sama nie rozpozna�a si� na tym zdj�ciu, nikt inny z pewno�ci� nie wpad�by na to, �e w�a�nie j� przedstawia�o. - Przyprowadzi�em �on� - powiedzia�, �ciskaj�c bole�nie d�o� Bobby�ego. - Nie mog� jej zostawi�, rozumie pan, jest wstrz��ni�ta. Pani Cayman poci�gn�a nosem. - Wpadli�my, wie pan - ci�gn�� pan Cayman - bo szwagier skona�, jakby to powiedzie�, na pa�skich r�kach. �ona chcia�aby us�ysze� od pana o jego ostatnich chwilach. - Oczywi�cie, jak najbardziej - �a�obnym tonem zapewni� Bobby. Skrzywi� si� nerwowo i us�ysza�, jak ojciec westchn�� - by�o to westchnienie chrze�cija�skiego pogodzenia si� z losem. - Biedny Alex - zaszlocha�a pani Cayman - biedny, biedny Alex. - Rozumiem - powiedzia� Bobby. - To bardzo smutne. - Czu� si� niezr�cznie. Zacz�� si� wierci�. - Mo�e pan - ci�gn�a pani Cayman patrz�c z nadziej� na Bobby�ego - us�ysza� jego ostatnie s�owa, mo�e przekaza� jak�� wiadomo��, bardzo mi na tym zale�y. - Niestety, wydaje mi si�, �e nic nie przekaza�. - Nic, zupe�nie? - Pani Cayman spojrza�a z niedowierzaniem i rozczarowaniem. Bobby przybra� przepraszaj�cy wyraz twarzy. - Nie, zupe�nie nic. - Tak by�o dla niego lepiej - z namaszczeniem stwierdzi� pan Cayman - odej�� z tego �wiata bez �wiadomo�ci, bez b�lu. Pomy�l o tym, Amelio. - Tak, pewnie masz racj�. Jest pan pewien, �e nie czu� b�lu? - Zapewniam pani�. Pani Cayman westchn�a g��boko. - Tak, lepiej, �e tak si� sta�o. Mia�am nadziej�, �e zostawi� jak�� ostatni� wiadomo��, ale widz� teraz, �e to w sumie lepiej. Biedny Alex. Tak lubi� kontakt z natur�, ci�gn�o go w teren. - W�a�nie tak my�la�em - Bobby przypomnia� sobie jego ogorza�� twarz, b��kitne oczy. Ten Alex Pritchard musia� by� interesuj�cym cz�owiekiem, by�o w nim co� poci�gaj�cego, nawet w chwili �mierci. I ten cz�owiek mia� tak� siostr� i takiego szwagra, niesamowite. Zas�ugiwa� na co� lepszego. - Wiele panu zawdzi�czamy - o�wiadczy�a pani Cayman. - Ale�, nic takiego. To znaczy, no, po prostu... nic nie mog�em... no, wiecie pa�stwo... - zapl�ta� si� bezradnie. - Zachowamy pana w pami�ci - zapewni� pan Cayman. Bobby musia� zn�w odcierpie� jego bole�nie silny u�cisk d�oni. Pani Cayman ofiarowa�a swoj� d�o� bezw�adnie. Do po�egna� do��czy� si� ojciec. Bobby odprowadzi� Cayman�w do wyj�cia. - A czym pan si� zajmuje, m�ody cz�owieku? - zaciekawi� si� Cayman. - Sp�dza pan w domu urlop czy co� w tym rodzaju? - Intensywnie poszukuj� pracy - powiedzia� Bobby i zamilk� na moment. - S�u�y�em w marynarce. - Ci�kie czasy dzi� mamy - pokiwa� g�ow� Cayman. - No, �ycz� szcz�cia, na pewno si� panu uda. - Dzi�kuj� bardzo - grzecznie odpowiedzia� Bobby. Patrzy� za nimi, gdy odchodzili zachwaszczonym podjazdem plebanii. Zatopi� si� w rozmy�laniach. Najr�niejsze my�li przechodzi�y mu przez g�ow�, sprzeczne refleksje: zdj�cie dziewczyny o ogromnych oczach, z burz� blond w�os�w, a dziesi�� - pi�t - na�cie lat p�niej pani Cayman - tapeta na twarzy, �wi�skie oczka zatopione w zwa�ach t�uszczu, agresywnie farbowany w�os. Ani �ladu m�odzie�czej urody i niewinno�ci. Jaka szkoda! Wszystko pewnie z powodu ma��e�stwa z takim krzepkim �obuzem, jak ten Cayman. Gdyby wysz�a za kogo� innego, postarza�aby si� mo�e z wi�ksz� klas�. Cie� siwizny na w�osach, pi�kne oczy patrz�ce ze szczup�ej, jasnej twarzy. Ale pewnie tak czy inaczej... Bobby westchn�� i pokr�ci� g�ow�. - To w�a�nie jest najgorsze w ma��e�stwie - stwierdzi� ponuro. - Co m�wi�e�? Bobby ockn�� si� z rozmy�la� i zauwa�y� Frankie, kt�ra zbli�y�a si� niepostrze�enie. - Cze�� - przywita� j�. - Cze��. W jakim ma��e�stwie? Czyim? - To by�a refleksja natury og�lnej. - To znaczy? - Na temat zgubnych skutk�w ma��e�stwa. - M�w konkretnie. Bobby wyja�ni�, ale nie znalaz� u Frankie zrozumienia. - Gadasz bzdury. Ta kobieta wygl�da identycznie jak na: zdj�ciu. - Widzia�a� j�? By�a� na rozprawie? - Jasne, �e by�am. A co my�lisz? Przecie� tu si� mo�na zanudzi� na �mier�. Taka atrakcja spad�a mi jak z nieba. Nigdy nie widzia�am czego� takiego. By�am strasznie podniecona. Oczywi�cie wola�abym, �eby to by�o jakie� tajemnicze otrucie, z rzeczoznawcami, mn�stwem �wiadk�w i zawi�o�ci, ale m�wi si� trudno, jak si� nie ma, co si� lubi, to si� lubi, co si� ma. Do ko�ca mia�am jednak nadziej�, �e co� wyjdzie na jaw, ale - stwierdzam to z �alem - sprawa okaza�a si� banalna. - Jeste� ��dna krwi! - Tak, wiem. To jaki� atawizm, nie s�dzisz? Podejrzewam, �e mam to po moich przodkach - ma�pach. Pami�tasz? W szkole m�wili na mnie �ma�pia g�ba�. - Czy�by ma�py by�y ��dne krwi? - pow�tpiewa� Bobby. - Ojej, nudziarz z ciebie. - No dobrze. Ale wracaj�c do pani Cayman, nie zgadzam si� z tob�. Na zdj�ciu by�a �liczna. - Retusz i tyle - przerwa�a mu. - To znaczy, �e by�o wyretuszowane po mistrzowsku, nigdy bym jej nie pozna� na podstawie zdj�cia. - Nie masz oczu. Fotograf u�y� z pewno�ci� ca�ej swojej sztuki, �eby co� z niej zrobi�, ale paskudna baba pozostanie paskudn� bab�. - Absolutnie si� z tob� nie zgadzam - ch�odno stwierdzi� Bobby. - A w�a�ciwie, gdzie widzia�a� to zdj�cie? - W miejscowym �Echu Wieczornym�. - Pewnie fatalnie wydrukowali. - Po prostu zwariowa�e�! - Frankie straci�a panowanie nad sob�. - Wytapetowana dziwka, tak, dobrze s�yszysz, dziwka, wierna podobizna tej Cayman. - Frankie, zaskakujesz mnie! Stoisz przed plebani�, czyli, �e tak powiem, nieomal na ziemi �wi�tej. - Ojej, bo mato� z ciebie. Zapad�o milczenie. Po chwili Frankie uspokoi�a si�. - Doprawdy dziwi mnie, �e k��cimy si� o jak�� g�upi� bab�. A przysz�am tu zaprosi� ci� na rundk� golfa. - Tak jest, szefie - ucieszy� si� Bobby. Wyruszyli ju� w zgodzie i harmonii, gwarz�c o arkanach sztuki golfowej. Ostatnie tragiczne wydarzenia zupe�nie wywietrza�y im z g�owy, a� Bobby gdzie� ko�o jedenastego do�ka nagle podskoczy�, jakby sobie co� przypominaj�c. - Co si� sta�o? - W�a�ciwie nic. Przypomnia�em sobie co�. - Co takiego? - No wi�c ci Caymanowie byli u mnie i pytali, czy ten facet co� powiedzia�, zanim umar�, a ja im powiedzia�em, �e nic. - I co z tego? - A teraz sobie przypomnia�em, �e jednak co� powiedzia�. - Wygl�da na to, �e dzisiejszego poranka nie by�e� w swojej szczytowej formie umys�owej. - No wiesz, im chodzi�o o jakie� pos�anie, ostatnie s�owo... To nie by�o nic w tym rodzaju. - A co powiedzia�? - Powiedzia�: �Dlaczego nie Evans?�. - Te� co�! Nic poza tym? - Nie. Zwyczajnie otworzy� oczy, powiedzia� to troch� nieoczekiwanie, i umar�, biedaczysko. Frankie zastanowi�a si� chwil� i stwierdzi�a: - No dobrze, nie masz si� czym martwi�. To nic wa�nego. - No jasne, �e nie. Ale jednak �a�uj�, �e im o tym nie wspomnia�em. Powiedzia�em, �e zmar� bez s�owa. - To przecie� na jedno wychodzi. To znaczy, �e to nie by�o nic w rodzaju: �Powiedz Gladys, �e zawsze j� kocha�em �Testament jest w orzechowym biurku�, ani �adne prawdziwe romantyczne Ostatnie S�owo, jak w ksi��kach. - A mo�e napisa� o tym do nich? - Nie zawracaj sobie tym g�owy. To nie mo�e by� nic wa�nego. - My�l�, �e masz racj� - Bobby wr�ci� do gry ze zdwojon� energi�. Sprawa jednak nie dawa�a mu spokoju. Niby drobiazg, ale go to trapi�o. W zasadzie zgadza� si� z Frankie, �e rzecz nie mia�a �adnego znaczenia. Ale troch� gryz�o go sumienie. Powiedzia�, �e m�czyzna, zmar� bez s�owa. To nie by�a prawda. G�upia i banalna sprawa, ale mu doskwiera�a. Wreszcie wieczorem usiad� i napisa� do pana Caymana list. Szanowny Panie! Poniewczasie przypomnia�em sobie, �e pa�ski szwagier jednak powiedzia� co� przed �mierci�. Jego s�owa brzmia�y: �Dlaczego nie Evans?� Prosz� mi wybaczy�, �e nie wspomnia�em o tym w naszej dzisiejszej rozmowie, ale us�yszawszy te s�owa, nie - przy wi�za�em do nich wagi i umkn�y mi z pami�ci. Pozostaj� z szacunkiem - Robert Jones Nast�pnego dnia otrzyma� tak� oto odpowied� (pisan� r�k� pana Caymana): Szanowny Panie! W�a�nie otrzyma�em pa�ski list z dnia 6 bm. Ogromnie dzi�kuj� - za dos�owne przytoczenie ostatnich s��w mojego nieod�a�owanego szwagra, pomimo �e nie zawieraj� one �adnego wa�nego przes�ania. Moja ma��onka mia�a nadziej� na jakie� istotne informacje. Niemniej jednak jeste�my bardzo wdzi�czni za pa�sk� skrupulatno��. ��cz� wyrazy szacunku - Leo Cayman Bobby poczu�, �e jego dobry uczynek zosta� zlekcewa�ony. Koniec pikniku Nast�pnego dnia Bobby otrzyma� ca�kiem odmienn� w charakterze korespondencj�. Bazgranina Badgera, by� to bowiem list od niego, nie zdradza�a �adnych wp�yw�w drogiej prywatnej szko�y, w kt�rej odebra� przecie� wykszta�cenie: Wszystko za�atwione, stary. Wczoraj dosta�em pi�� woz�w, da�em za to pi�tna�cie funciak�w. To austin, dwa morrisy, i dwa rovery. W tej chwili nie na chodzie, ale wypicujemy je cacy, zobaczysz. Do cholery, auto to tylko auto. Nabywca powinien si� cieszy�, je�li dowiezie go do domu i nie rozkraczy si� drodze. Chc� otworzy� biznes za tydzie� od poniedzia�ku, tero wszystko zale�y od ciebie, nie zawied� mnie, stary. Stara ciotka Carrie szarpn�a si�. Od czasu, kiedy wyt�uk�em okno u tego nudziarza, co mieszka� obok niej i dokucza� jej kotom, tata o mnie i zawsze przysy�a�a pi�taka na Gwiazdk�. No, a raz to. Sprawa musi wypali�. To murowany interes. Znaczy, samoch�d to samoch�d. Ochlapiesz go farb� i ka�dy dure� si� na nabierze. Ruszamy z fasonem. Nie zapomnij, od poniedzia�ku: tydzie�. Licz� na ciebie. Tw�j Badger Bobby powiadomi� ojca, �e za tydzie� od najbli�szego poniedzia�ku pojedzie do Londynu podj�� prac�. Informacja o charakterze tego zaj�cia nie wzbudzi�a w pastorze szczeg�lnego entuzjazmu. Nale�y doda�, �e osoba Badgera Beadona nie by�a mu obca. Pastor ograniczy� si� do przyd�ugiego wyk�adu na temat niebezpiecze�stw, jakie poci�ga za sob� branie na siebie odpowiedzialno�ci materialnej. Nie by� ekspertem od spraw ekonomiczno-finansowych, wi�c jego rady by�y m�tne, ale intencje nie budzi�y w�tpliwo�ci. W �rod� Bobby otrzyma� jeszcze jeden list. Koperta zaadresowana by�a obco wygl�daj�cym, pochy�ym charakterem pisma. Zawarto�� zaskoczy�a m�odego cz�owieka ca�kowicie. Pismo wysz�o z firmy Henriquez i Dalio w Buenos Aires i, m�wi�c kr�tko, proponowano w nim Bobby�emu posad� w firmie z uposa�eniem tysi�ca funt�w rocznie. Przez dobr� minut� albo dwie Bobby�emu zdawa�o si�, �e �ni. Tysi�c funt�w rocznie! Przeczyta� jeszcze raz uwa�niej. By�a mowa o do�wiadczeniu wyniesionym z marynarki i o tym, �e kandydatura Bobby�ego zosta�a podsuni�ta przez kogo� nie wymienionego z nazwiska. Musi decydowa� si� natychmiast i w ci�gu tygodnia przygotowa� si� do wyjazdu do Buenos Aires. - Do jasnej cholery! - wykrzykn�� Bobby, daj�c w ten nieco niezr�czny spos�b upust swoim emocjom. - Bobby! - Przepraszam, tato. Zapomnia�em, �e tu jeste�. Pan Jones odchrz�kn��. - Musz� stwierdzi� synu, �e twoje... Bobby wiedzia�, �e za wszelk� cen� musi zapobiec temu, na co si� zanosi�o. Uzna�, �e najlepiej b�dzie zrobi� to w najprostszy spos�b: - Tato, daj� mi tysi�c funt�w rocznie! Pastor przez dobr� chwil� sta� z otwartymi ustami, nie mog�c zdoby� si� na �aden komentarz. Zbi�em go z panta�yku, Pomy�la� Bobby z satysfakcj�. - M�j drogi, twierdzisz, �e kto� proponuje ci pensj� w wysoko�ci tysi�ca funt�w rocznie? Tysi�c? - Trafi�e�, tato. - Niemo�liwe! Ten wyra�ny brak wiary w mo�liwo�ci syna wcale nie uczu� Bobby�ego. Mia� o sobie niewiele lepsze ni� ojciec manie. - Musieli zwariowa� - zgodzi� si� wspania�omy�lnie. - Kto, ee.. kim s� ci ludzie? Bobby wr�czy� ojcu list. Pastor podejrzliwie wpatrywa� si� w pismo, macaj�c wok� w poszukiwaniu binokli. Przestudiowa� je dwukrotnie. - Nadzwyczajne - rzek� w ko�cu. - Nadzwyczajne. - To szale�cy - powt�rzy� Bobby. - Ale�, m�j ch�opcze! Teraz widzisz, jak to wspaniale by� Anglikiem. Prawo��. To nasza cecha. Marynarka rozs�awi�a j� po ca�ym �wiecie. S�owo Anglika! Ci Latynosi docenili warto�� m�odego cz�owieka o kryszta�owej uczciwo�ci i niezachwianej lojalno�ci. - Jasne, tato. Masz racj�. Pastor spojrza� na syna podejrzliwie. Co� w jego tonie zabrzmia�o mu niezupe�nie szczerze. M�ody cz�owiek mia� je �e kamienny wyraz twarzy. - Tak czy inaczej, tato, dlaczego ja? - Co znaczy �dlaczego ja�? - Anglia roi si� od Anglik�w. Ambitnych, kipi�cych energi� i pe�nych zalet. Dlaczego wybrali akurat mnie? - Mo�e tw�j ostatni dow�dca z marynarki poleci� ci� komu�? - Tak, to ca�kiem mo�liwe - powiedzia� z pow�tpiewaniem Bobby. - Zreszt�, to nie ma znaczenia, i tak nie podejm� tej pracy. - Nie podejmiesz?! A to dlaczego? - Mam inne zobowi�zania, rozumiesz? Badger. - Badger? Badger Beadon. Bzdura, m�j drogi. To, co tu mamy, to jest powa�na propozycja. - Niestety, nie wchodzi w gr�. Nawet przez chwil� nie mo�na traktowa� powa�nie jakich� dziecinnych um�w z tym m�okosem. - on liczy na mnie, tato. - M�ody Beadon jest kompletnie nieodpowiedzialny. Z tego co wiem, jak dot�d jego rodzice maj� przez niego tylko k�opoty i wydatki. - Mia� pecha. Badger jest bezgranicznie �atwowierny. - Pecha! W �yciu nie kiwn�� palcem! - Nonsens, tato. Harowa� dzie� w dzie�, od �witu do nocy, karmi�c te parszywe kurczaki. To nie jego wina, �e pad�y na jakie� paskudztwo. - Nigdy nie wyrazi�em zgody na ten pomys� z warsztatem. Fanaberia! Musisz da� sobie z tym spok�j. - Nie da rady, szefie. Da�em s�owo. Nie mog� zawie�� starego przyjaciela. Liczy na mnie. Konwersacja toczy�a si� dalej w tym duchu. Pastor, uprzedzony do Badgera, nie uznawa� �adnych um�w z nim za wi���ce. Syn, jego zdaniem, jest uparty jak osio� i za wszelk� cen� chce wie�� �atwe �ycie w najgorszym mo�liwym towarzystwie. Bobby, nie sil�c si� na oryginalno��, powtarza� z uporem, �e nie mo�e zawie�� przyjaciela. W rezultacie pastor wyszed� zagniewany, a Bobby pokr�ci� si� i usiad�, aby napisa� odmowny list do firmy Henriquez i Dalio. Wzdycha� przy tym ci�ko. Odrzuca� okazj�, kt�ra pewnie nigdy si� nie powt�rzy. Ale nie mia� wyj�cia. Potem, na polu golfowym, wy�uszczy� rzecz Frankie. Wys�ucha�a go uwa�nie. - Mia�by� wyjecha� do Ameryki Po�udniowej? - Tak. - Masz na to ochot�? - A czemu nie? Frankie westchn�a. - My�l�, �e post�pi�e� s�usznie - orzek�a zdecydowanie. - Chodzi ci o Badgera? - Tak. - Nie mo�na przecie� tego drania zawie��, co? - Prawda. Ale uwa�aj z �tym draniem�, jak go nazywasz. �eby on ci� w co� nie wrobi�. - O, b�d� uwa�a�. Poza tym nie mog� na tym �le wyj��. Niej w to nie wk�adam. - Zazdroszcz� ci. - Czego? - Nie wiem. To przedsi�wzi�cie... po prostu zapowiada si�,] �e b�dzie fajnie, nie musicie si� niczym martwi�. Kiedy tak] o tym my�l�, to okazuje si�, �e ja te� niewiele mam. To znaczy, ojciec daje mi pieni�dze na wydatki, jest wiele dom�w, w kt�rych mog� mieszka�, ubrania, pokoj�wki, jakie� koszmarnej klejnoty rodowe i prawie nieograniczony kredyt w sklepach. Alej to wszystko nale�y do rodziny, tak naprawd� nie jest moje. - No, ale jed