973
Szczegóły |
Tytuł |
973 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
973 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 973 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
973 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander So��enicyn
Kr�g pierwszy
Tom pierwszy
Rozdzia� pierwszy
A�urowe strza�ki wskazywa�y pi�� po czwartej. W �lepawym, gasn�cym �mieniu grudniowego dnia br�z zegara stoj�cego na eta�erce wydawa� si� ca�kiem ciemny. Szyby wysokiego okna, si�gaj�cego a� do pod�ogi, pozwala�y dojrze� gdzie� w dole po�pieszn� uliczn� krz�tanin� i dozorc�w zgarniaj�cych spod n�g przechodni�w �nieg,ju� ci�ki i burobrunatny, cho� dopiero co spad�. Widz�c to wszystko i nic z tego nie widz�c, radca stanu drugiej klasy, Innocenty Wo�odin, oparty o kant framugi okiennej pogwizdywa� sobie jaki� pasa� finezyjny i d�ugi. Ko�cami palc�w przebiera� l�ni�ce i kolorowe stronice zagranicznego pisma. Ale wcale nie patrzy� na nie. Radca stanu drugiej klasy, to znaczy podpu�kownik s�u�by dyplomatycznej; wysoki, szczup�y, nie w mundurze, ale w garniturze ze �liskiego w dotkni�ciu materia�u, Innocenty Wo�odin, m�g� uj�� raczej za maj�tnego, m�odego obiboka ni� za odpowiedzialnego pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Czas by�o zapali� �wiat�o w gabinecie, jednak nie zapala� go, m�g� te� jecha� do domu, ale nie rusza� si� z miejsca. Godzina czwarta nie oznacza�a ko�ca ca�ego dnia pracy, lecz tylko jego mniejszej, dziennej cz�ci. Teraz wszyscy pojad� do domu - �eby co� zje�� i zdrzemn�� si�, a o dziesi�tej wiecz�r zn�w zapal� si� tysi�ce i tysi�ce okien czterdziestu pi�ciu ministerstw og�lnozwi�zkowych i dwudziestu - republiki rosyjskiej. Jeden jedyny cz�owiek �le sypia nocami za tuzinem fortecznych mur�w - i oto przyzwyczai� ca�� urz�dnicz� Moskw�, aby czuwa�a z nim razem do trzeciej, do czwartej nad ranem. Znaj�c nocne narowy w�adcy, wszystkich sze��dziesi�ciu ministr�w czeka, jak uczniowie, na wyrwanie do tablicy. Aby sen zbytnio nie morzy�, wzywaj� z kolei swoich zast�pc�w, zast�pcy wyci�gaj� z po�cieli dyrektor�w, referenci pn� si� do kartotek po drabinkach, kanceli�ci k�usuj� przez korytarze, stenotypistki �ami� o��wki. I nawet dzi�, gdy na Zachodzie �wi�ci si� Wigili� (wszystkie poselstwa ju� od dw�ch dni ucich�y, zamar�y, nie telefonuj�), w ich ministerstwie tak czy owak b�dzie si� urz�dowa� w nocy. A "tamci" zaczn� dwutygodniowe ferie. �atwowierne dzieciaki. Os�y k�apouche! Nerwowe palce Wo�odina wertowa�y pismo po�piesznie i bezmy�lnie, a tymczasem drobny dygot w �rodku to wzbiera� i przyprawia� o gor�czk�, to opada� i wtedy robi�o si� zimno. Innocenty cisn�� czasopismo i obszed� gabinet, z�ymaj�c si� raz po raz. Zadzwoni� czy nie zadzwoni�? Koniecznie teraz? A mo�e lepiej ju� "stamt�d"? Nie za p�no b�dzie w czwartek? W pi�tek? Za p�no... Czasu tak ma�o! I kogo tu si� poradzi�? Czy naprawd� s� sposoby, �eby wykry�, kto telefonowa� z automatu? A mo�e m�wi� tylko po rosyjsku? A je�eli nie zatrzymywa� si� i szybko wyj��? Czy mo�na rozpozna� g�os zmieniony, g�os telefoniczny? Nie mo�e by� takich urz�dze�. Za trzy, cztery dni poleci tam sam. Logiczniej by�oby - poczeka�. Tak by�oby rozs�dniej. Ale mo�e by� za p�no. Diabli! - dreszcz przenikn�� mu barki, nie nawyk�e do noszenia ci�ar�w. Ju� lepiej by�oby nic nie wiedzie�. Nie mia� tej informacji. Nie mia� poj�cia... Pozgarnia� wszystko z biurka i zani�s� do kasy pancernej. Denerwowa� si� coraz bardziej i bardziej. Opar� czo�o o �elazn� �cian� szafy i da� sobie chwil� folgi z zamkni�tymi oczyma. I nagle, jakby poczu�, �e to ostatnia chwila, nie wzywaj�c szofera, nie zamykaj�c ka�amarza, zatrzasn�� drzwi, odda� klucz dy�urnemu, tkwi�cemu u wylotu korytarza, zbieg� prawie p�dem ze schod�w, mijaj�c tutejszych bywalc�w, ca�ych w z�otych szamerunkach i akselbantach. Na parterze zd��y� narzuci� tylko palto, wcisn�� na g�ow� czapk� i ju� wybieg� w mrok zmierzchaj�cego si� dnia. L�ej mu si� zrobi�o od szybkiego ruchu. Francuskie p�buty nurza�y si� w brudnej �nie�nej brei. Przechodz�c p�otwartym dziedzi�cem ministerstwa obok pomnika Worowskiego, Innocenty podni�s� oczy i drgn��. Przywidzia� mu si� jakby inny sens w kszta�tach nowego gmachu Wielkiej �ubianki, wychodz�cego na Furkasowski zau�ek. To szaro-czarne, dziewi�ciopi�trowe cielsko by�o pancernikiem i osiemna�cie jak osiemna�cie dzia�obitni wznosi�o si� wzd�u� jego prawej burty. A samotn�, kruch� ��deczk� Innocentego ci�gn�o co� na tamt� stron� placyku, pod sam dzi�b ci�kiego, szybkobie�nego okr�tu. Nie, jaka tam krucha ��deczka - by� teraz torped� szturmuj�c� pancernik! Rozpiera�o go! Szukaj�c ratunku skr�ci� na prawo, na Ku�niecki Most. Przy samym kraw�niku sta�a w�a�nie taks�wka, szykuj�c si� do odjazdu. Innocenty wsiad� do niej, kaza� jecha� Ku�nieckim w d�, tam za� skr�ci� w lewo, pod rozb�ys�e dopiero co latarnie Pietrowki. Wci�� jeszcze si� waha� - sk�d ma dzwoni�, �eby mu nikt nie puka� kantem monetki w szyb�. Ale szuka� ustronnej, cichej budki - to jeszcze bardziej podpada. Czy nie lepiej gdzie� w g�stym t�umie, tylko �eby kabina by�a dobrze izolowana, w g��bi muru? Pomy�la� jeszcze, �e g�upio by�oby kluczy� i mie� potem szofera za �wiadka. Przetrz�sa� szybko kieszenie, szukaj�c pi�tnastu kopiejek, maj�c nadziej�, �e ich nie znajdzie. Mia�by wtedy prosty pow�d, �eby rzecz od�o�y�. Przed sygna�em �wietlnym na Ochotnym jego palce trafi�y wreszcie na dwie pi�tnastokopiejkowe monetki i wydoby�y obie naraz. Innocenty nagle przesta� si� niepokoi�: poczu� jasno, �e nie ma innego wyj�cia. Niebezpieczne to czy nie, ale je�li tego nie uczyni�... Czy wci�� wystrzegaj�c si� czego� - mo�na w og�le pozosta� cz�owiekiem? Wcale sobie tego nie zamierzy� - ale w�a�nie min�� ambasad�, jad�c wzd�u� Mochowej. C�, tak wida� s�dzone. Przysun�� si� do szyby i obr�ci� g�ow� pragn�c zobaczy�, jakie te� okna si� �wiec�. Nie zd��y�. Min�li Uniwersytet - Innocenty kaza� skr�ci� w prawo. Jego torpeda zatacza�a kr�g, jakby chcia�a wyj�� z wira�u na prosty tor. Polecieli w g�r�, w stron� Arbatu. Innocenty da� dwie monetki i wkroczy� na plac, staraj�c si� miarkowa� swoje kroki. Zasch�o mu w gardle, czu� w ustach t� sucho��, na kt�r� �adne picie nie pomo�e. Arbat ca�y ju� l�ni� od �wiate�. Przed kinem g�stnia�a kolejka - szed� film "Mi�o�� tancerki". Czerwon� liter� "M" nad metrem zaci�ga�a niebieskawa mgie�ka. Podobna do Cyganki kobieta sprzedawa�a ��ciutkie kwiatki. Skazaniec nie widzia� teraz swojego pancernika, ale pier� rozpiera�a mu czysta desperacja. �eby tylko nie zapomnie�: ani s�owa po angielsku. Tym bardziej po francusku. �eby ogary nie znalaz�y ani pi�rka, ani w�oska. Innocenty szed� bardzo wyprostowany. Ju� si� wcale nie spieszy�. Przechodz�ca obok dziewczyna podnios�a na niego oczy. Teraz znowu ta... Bardzo sympatyczna. �ycz mi ocalenia, panienko. Jaki szeroki jest �wiat, ile w nim dr�g! - a ty masz tylko jedn�, w g��b tego w�wozu. Jedna z drewnianych, zewn�trznych budek by�a pusta, ale chyba mia�a wybit� szyb�. Innocenty poszed� dalej w stron� metra. Wszystkie cztery, te w �cianie, by�y zaj�te. Ale w pierwszej z lewa ko�czy� rozmow� jaki� chamowaty facet, troch� zalany, w�a�nie odwiesza� s�uchawk�. U�miechn�� si� do Innocentego, chcia� nawet z nim zagada�. Innocenty szybko zaj�� jego miejsce, starannie zamkn�� i przytrzyma� jedn� r�k� grubo szklone drzwi, drug� za�, dr��c� troch�, nie �ci�gaj�c zamszowej r�kawiczki, wrzuci� w otw�r monet� i nakr�ci� numer. Po kilku d�ugich sygna�ach kto� podni�s� s�uchawk�. - Czy to sekretariat? - stara� si� m�wi� zmienionym g�osem. - Tak jest. - Prosz� po��czy� mnie z ambasadorem. Sprawa pilna. - Z ambasadorem rozmawia� nie mo�na - odpowiedziano mu doskona�� ruszczyzn�. - A pan w jakiej sprawie? - No to niech b�dzie charge d'affaires! Albo attach� wojskowy! Prosz� nie kaza� mi czeka�! Z tamtej strony przewodu kto� si� zastanawia�. Innocenty pomy�la� sobie: jak powiedz� - nie, to pal sze��, nie b�dzie drugiego razu. - W porz�dku, ��cz� z attache. Trzask prze��cznika. Za polerowan� szyb�, opodal rz�du kabin ludzie dreptali, mijali si�, biegli. Kto� oderwa� si� od t�umu i stan�� w kolejce do kabiny Innocentego, pe�en niecierpliwo�ci. W s�uchawce syty, leniwy g�os odezwa� si� z silnym akcentem: - S�ucham pana. Co wy chcie�? - Jest pan attache wojskowym? - ostro zapyta� Innocenty. - Yes, aviation - b�kn�� kto� z tamtej strony. I co tu robi�? Przes�aniaj�c r�k� wlot s�uchawki, g�osem cichym, ale stanowczym, Innocenty wypali�: - Panie attach�! Prosz� zanotowa� i natychmiast przekaza� na r�ce ambasadora... - Czeka� moment - powiedziano z tamtej strony leniwie. - Ja zawo�am t�umacz. - Ja nie mog� czeka�! - wybuchn�� Innocenty. (Ju� nie stara� si� m�wi� innym g�osem!) - I nie b�d� rozmawia� z waszymi sowieckimi pracownikami! Niech pan si� nie roz��cza! Chodzi o los pa�skiego kraju! I nie tylko pa�skiego! S�uchaj pan: w tych dniach w Nowym Jorku sowiecki agent Gieorgij Kowal ma odebra� w sklepie cz�ci radiowych na ulicy... - Ja pana nie rozumie� - odpar� attache z ca�ym spokojem. Siedzia�, to jasne, na mi�kkiej kanapie i nikt go nie goni�. Z g��bi pokoju dochodzi�y kobiece g�osy, pe�ne o�ywienia. - Niech pan zadzwoni do Embassy of Canada, tam dobrze rozumie� ruski. Pod�oga budki p�on�a pod stopami Innocentego, a s�uchawka, czarna s�uchawka na ci�kim, stalowym �a�cuchu, topi�a mu si� w d�oni. Ale ka�de s�owo w obcym j�zyku mog�o go zgubi�! - Niech pan s�ucha! Niech pan s�ucha! - krzycza� ju� w rozpaczy. - W tych dniach sowiecki agent Kowal ma odebra� w tym sklepie techniczne dane, wa�ne dla produkcji bomby atomowej... - Jak? Na jakiej avenue? - zdziwi� si� attache, ale zaraz wpad� w zadum�. - Ale sk�d ja wiem, �e pan m�wi� prawd�? - A pan rozumie, czym ja ryzykuj�? - bluzn�� Innocenty. Zdaje si�, �e kto� ju� puka� w szyb�. Attache milcza�, mo�e zaci�ga� si� papierosem. - Atomowa bomba? - wym�wi� z niedowierzaniem. - A pan kto jest? Nazwisko prosz�. W s�uchawce co� szcz�kn�o g�ucho. Wype�ni�a j� wata milczenia, bez szum�w i pisk�w. Po��czenie urwa�o si�. Rozdzia� drugi S� takie instytucje, w kt�rych nad drzwiami z napisem "Pok�j s�u�bowy" zobaczy� mo�na ciemnoszkar�atn� lampk� albo, wed�ug nowszej mody, okaza�� tabliczk� z napisem: "Osobom postronnym wst�p surowo wzbroniony". A czasem nawet gro�ny stra�nik siedzi przy stoliczku i sprawdza przepustki. I jak to zawsze bywa z tym, co obj�te zakazem, wydaje si� cz�owiekowi, �e B�g wie, co si� dzieje za tymi niedost�pnymi drzwiami. A tam jest tylko taki sam zwyk�y korytarz, mo�e troch� lepiej zamieciony. �rodkiem snuje si� parciany chodniczek w urz�dowym, czerwonym kolorze. Posadzka froterowana, ale bez przesady. Spluwaczek te� w miar�. Tylko �e nie wida� tu ludzi. Nikt tu nie chodzi od drzwi do drzwi. Drzwi za� - ca�e obite czarn� sk�r�, czarn� sk�r� wzd�t� od paku�, poprzebijan� bia�ymi �wieczkami, ozdobion� owalnym numerkiem pod szk�em. Nawet ci, co pracuj� w jednym z tych pomieszcze�, wiedz� o tym, co dzieje si� w s�siednim pokoju mniej, ni� o tym, co plot� baby na targu na wyspie Madagaskar. Tego chmurnego grudniowego wieczoru bez mrozu, w gmachu moskiewskiej automatycznej centrali telefonicznej, w jednym z takich tajnych korytarzy, w jednej z tych niedost�pnych komnatek, kt�ra w spisie komendanta nosi�a numer 194, za� w oddziale 6-go Zarz�du G��wnego MBP znana by�a jako "posterunek A-1" - dy�urowa�o dw�ch lejtnant�w. Co prawda, nie nosili mundur�w, tylko cywilne ubrania; przyzwoiciej by�o tak wchodzi� i wychodzi� z gmachu centrali telefonicznej. Na jednej ze �cian pokoju widoczne by�y deski rozdzielcze i urz�dzenia sygna�owe; czernia� bakelit i b�yszcza� metal telefonicznych i akustycznych aparat�w. Na innej �cianie przyszpilona by�a do szarej tektury wielopunktowa instrukcja. Zgodnie z t� instrukcj�, w kt�rej przewidziane by�y w trybie prewencji wszystkie mo�liwe wypadki odchyle� od normy i wypacze� w czasie pods�uchiwania i zapisywania rozm�w telefonicznych ameryka�skiej ambasady, dy�urnych zawsze powinno by� dw�ch: jeden mia� obowi�zek s�ucha�, ani na chwil� nie zdejmuj�c s�uchawek, drugiemu za� nie wolno by�o wychodzi� z pokoju, chyba �e do toalety; co p� godziny nast�powa�a zmiana r�l. Trzymaj�c si� tej instrukcji, nie spos�b by�o si� omyli�. Ale z winy tragicznego rozd�wi�ku pomi�dzy idealn� doskona�o�ci� pa�stwowych urz�dze� a �a�osn� niedoskona�o�ci� ludzkiej natury, instrukcja tym razem zosta�a zlekcewa�ona. Wcale nie dlatego, �e dy�urowali tu dzisiaj jacy� nowicjusze, lecz w�a�nie dlatego,�e byli to ludzie do�wiadczeni i wiedzieli, �e nigdy nic szczeg�lnego si� nie zdarza. Tym bardziej w ichni� wili�. Jednego z nich, grubonosego lejtnanta Tiukina, miano w najbli�szy poniedzia�ek musowo przepyta� na szkoleniu politycznym na temat - "kim s� tzw. przyjaciele ludu i jak walcz� z socjaldemokratami", a tak�e - dlaczego na Drugim Zje�dzie trzeba by�o si� podzieli�, co by�o bardzo s�uszne, na Pi�tym natomiast zn�w si� zjednoczy�, co tak�e by�o s�uszne, poczynaj�c za� od Sz�stego Zjazdu, zn�w trzeba by�o trzyma� si� osobno, co r�wnie� by�o pe�ne s�uszno�ci. Tiukin zwykle za �adne skarby nie bra� si� do kucia ju� w sobot�, nie bardzo licz�c na swoj� pami��, za� w niedziel�, po dy�urze, zm�wi� si� ju� ze szwagrem, �e zalej� robaka, wobec czego w poniedzia�ek rano, na kacu, te bzdury na pewno by mu do �ba nie wlaz�y, ale sekretarz partii ju� si� Tiukina czepia�, �e go wezw� na egzekutyw�. Zreszt� najwa�niejsza by�a nie ustna odpowied�, tylko odpowied� pisemna. Przez ca�y tydzie� Tiukin nie znalaz� na to czasu, dzi� te� ca�y dzie� odk�ada� na p�niej, wi�c teraz uprosi� koleg�, �eby s�ucha� sam, przysiad� w k�tku obok sto�owej lampy i przepisywa� sobie do zeszycika to jeden cytat z "Kr�tkiego kursu", to drugi. Nie zd��yli jeszcze zapali� g�rnej lampy. Pali�a si� tylko dy�urna lampka przy magnetofonach. Lejtnant Kuleszow, k�dzierzawy, o pulchnym podbr�dku, siedzia� ze s�uchawkami na uszach i nudzi� si�. Rano to jeszcze zamawiali co� telefonicznie w sklepie, ale po obiedzie ambasada jakby zasn�a, ani jednego dzwonka. Siedz�c tak d�u�szy czas, Kuleszow postanowi� obejrze� sobie lew� nog�, bo mia� na niej wrzody. Ci�gle nowe mu si� otwiera�y z niewiadomych przyczyn; smarowano je zieleni� brylantow�, ma�ci� cynkow� i streptocydow�, ale wcale si� nie goi�y, tylko mno�y�y si� pod strupami. B�l przeszkadza� mu w chodzeniu. W klinice MBP mia� ju� wyznaczon� konsultacj� u profesora. Niedawno za� Kuleszow dosta� nowe mieszkanie, �ona by�a w ci��y - i te wrzody zatruwa�y mu to sk�adne �ycie. Kuleszow zdj�� z g�owy ciasne s�uchawki t�ocz�ce mu uszy, podszed� do lampy, zakasa� lew� nogawic� spodni i gaci, zabieraj�c si� do ostro�nego obmacywania i od�amywania brzeg�w strupa. Przy naciskaniu s�czy�a si� z niego bura surowica. Tak go bola�o, �e a� czu� k�ucie w czaszce, to k�ucie zaprz�tn�o ca�� jego uwag�. Po raz pierwszy a� wzdrygn�� si� od my�li, �e to nie wrzody, tylko... i przysz�o mu do g�owy to straszne, zas�yszane gdzie� s�owo: gangrena... i jeszcze jako�... W ten spos�b nie od razu zauwa�y�, �e szpulki magnetofonu kr�c� si� bez szmeru; w��cza�y si� automatycznie. Nie zdejmuj�c go�ej nogi ze sto�ka Kuleszow si�gn�� po s�uchawki, przy�o�y� je do jednego ucha i us�ysza�: - Ale sk�d ja wiem, �e pan m�wi� prawd�? - A pan rozumie, czym ja ryzykuj�? - Atomowa bomba? A pan kto jest? Nazwisko prosz�. "Bomba atomowa!"! Si�� odruchu, tak samo bezwiednego, jak ten, co ka�e padaj�cemu szuka� oparcia, Kuleszow wyrwa� wtyczk� z gniazdka, przerywaj�c tym ruchem rozmow� - i w tej�e chwili zda� sobie spraw�, �e - wbrew instrukcji - nie rozpozna� i nie zapisa� numeru abonenta. W pierwszym odruchu - obejrza� si�. Tiukin skroba� sw�j konspekt i niczego nie zauwa�y�. Owszem, Tiukin to przyjaciel, ale przecierz do obowi�zk�w Kuleszowa nale�a�o kontrolowanie Tiukina, co znaczy, �e Tiukin te� to mia� robi�. Dr��cymi palcami pu�ci� szpul� wstecznym biegiem, w��czaj�c jednocze�nie zapasowy magnetofon w obw�d ambasady. Z pocz�tku chcia� ju� skasowa� zapis �eby nikt nie dowiedzia� si� o jego niedopatrzeniu. Ale zaraz mu si� przypomnia�o, jak naczelnik nieraz powtarza�, �e ca�a robota ich posterunku jest dublowana automatycznie w jakim� innym miejscu - wi�c zaraz odrzuci� t� g�upi� my�l. No pewno, �e ka�dy ruch jest dublowany, za� za pr�b� ukrycia takiej rozmowy - ani chybi rozstrzelaj�! Ta�ma cofn�a si� do punktu wyj�cia. W��czy� pods�uch. Przest�pca bardzo si� spieszy�, by� zdenerwowany. Sk�d m�g� m�wi�? Nie z prywatnego mieszkania, to jasne. I chyba nie z miejsca pracy. Do ambasad zawsze staraj� si� m�wi� z automatu. Kuleszow otworzy� ksi��kowy spis automat�w i po�piesznie wytypowa� telefon przy wej�ciu na schody stacji metra "Sokolniki". - Gienek! Gienek! - zawo�a� schrypni�tym g�osem, opuszczaj�c nogawk�. - Alarm! Dzwo� do operacyjnej! Mo�e go jeszcze z�api�!... Rozdzia� trzeci - Nowi! - Nowych przywieziono! - Wy sk�d, towarzysze? - Kochani, sk�d jeste�cie? - A co to macie na piersiach, na czapkach, takie jakie� plamy? - Mieli�my tu nasze numery. I jeszcze na grzbiecie i na kolanie. A jak nas przenoszono z obozu, to trzeba by�o spru�. - Jak, jak? "Numery"? - Przepraszam pan�w, w jakim to w�a�ciwie stuleciu �yjemy? Numery na ludziach? Mo�e Lew Grigoriewicz pozwoli mi zada� pytanie - czy to mo�e post�p? - Walentula, po co ten ha�as, kolacja czeka. - Ale� jak ja mog� je�� kolacj�, kiedy tu ludzie chodz� z numerami na czole! - Przyjaciele! Wydaj� "Bie�omory" po 9 paczek na drug� po�ow� grudnia. Macie szans�. Fart z punktu! - "Bie�omor" z fabryki "Jawa" czy "Dukat"? - P� na p�. - Ale gady, "Dukatami" nas dusz�. Ministrowi si� poskar��, s�owo. - A co to za kombinezony nosicie? Co�cie to, spadochroniarze? - A bo nas umundurowali. Zaciskaj� obro��, �cierwa. Dawniej wydawali garnitury z we�ny i sukienne palta. - Patrzaj, nowi! - Przywie�li nowych! - Ej, soko�y! Co�cie to, �ywych zek�w *1 nie widzieli? Ca�y korytarz pe�en! - Ba! Kogo widz�! Dof-Donskuj!? Gdzie pan si� podziewa�? To� w czterdziestym pi�tym po ca�ym Wiedniu pana szuka�em, po ca�ym Wiedniu! 1 S�owniczek wyra�e� �agrowych znajduje si� na ko�cu ksi��ki. - Jacy oberwani, jacy zaro�ni�ci! Z jakiego �agru, przyjaciele? - Z rozmaitych. Z Riecz�agu... Z Dubrow�agu... - Dziewi�ty rok siedz�, a jako� takich nazw nie s�ysza�em... - A bo to nowe �agry. Specobozy. Dopiero w zesz�ym roku je otwarto, w 48-ym. - Przy samym wje�dzie do wiede�skiego Prateru zagarn�li mnie do karetki. - Chwileczk�, Mitia, pos�uchajmy lepiej, co nowi m�wi�... - Nie, spacer, spacer! Na �wie�e powietrze! Niech si� wali i pali, ale rozk�ad zaj�� najwa�niejszy! Nowych przepyta Lew, nic si� nie b�j. - Druga zmiana! Do kolacji! - Ozier�ag, �ug�ag, Step�ag, Kamysz�ag... - Mo�na by pomy�le�, �e w MSW siedzi jaki� nieznany poeta, na poematy go nie sta�, wierszy nie pr�buje, ale za to daje poetyckie nazwy �agrom. - Ha-ha-ha! �mieszne, co? Jakie to w�a�ciwie stulecie? - No, cicho ju�, Walentula! - Przepraszam, jak pan si� nazywa? - I.,ew Grigoriewicz. - Pan te� jest in�ynierem? - Nie, jestem filologiem. - Filolog? Tu nawet filolog�w si� trzyma? - Niech si� pan spyta, kogo tu si� nie trzyma? S� tu matematycy, fizycy, chemicy, in�ynierowie-radiowcy, in�ynierowie od ��czno�ci przewodowej, konstruktorzy, arty�ci, t�umacze, introligatorzy, budowniczowie, nawet jednego geologa pomy�kowo tu wsadzili. - I co te� on robi? - Nic takiego, zadekowa� si� w laboratorium. Jest nawet architekt. I jeszcze jaki! - nadworny architekt samego Stalina. Wszystkie dacze mu budowa�. A teraz siedzi z nami. - S�uchaj, I,ew! Uwa�asz si� za materialist�, a karmisz tu ludzi sam� straw� duchow�. Uwaga! Jak was zaprowadz� do sto��wki - to znajdziecie tam na ostatnim stole pod oknem ze trzydzie�ci porcji, zostawili�my dla was. Wbijajcie w krzy�e, nie pop�kajcie tylko! - Dzi�kujemy bardzo, ale dlaczego odejmujecie sobie od ust? - Nie ma za co. Kto dzi� jada �ledzie z beczki i jaglank�? To trywialne! - Jak pan m�wi? Trywialne? Jag�y s� trywialne? Ja z pi�� lat jagie� nie widzia�em! - Na pewno nie jag�y, tylko po�lad! - Zwariowa� pan chyba, po�lad! Spr�bowaliby tylko da� nam po�lad! Zaraz by�my... - A jak tam teraz z wy�ywieniem na etapach? - W Czelabi�skim etapowym... - W Czelabi�skim - nowym czy Czelabi�skim starym? - Zaraz wida� znawc�. W nowym. - Co tam, po dawnemu klozet�w na pi�trach szcz�dz�, a zeki musz� za�atwia� si� do kibla i znosi� z dw�ch pi�ter? - Po dawnemu. - Pan powiedzia� - szaraszka. Co to znaczy szaraszka? - A po ile tu chleba si� dostaje? - Kto jeszcze nie jad� kolacji? Druga zmiana! - Bia�ego chleba po czterysta gram�w, a czarny - na stole. - Zaraz, jak to - na "stole"? - A no zwyczajnie, w kromkach, chcesz, to bierz, jak nie, to nie. - Pozw�lcie, �e zapytam - czy tu mo�e Europa? - Dlaczego Europa? W Europie jedz� bia�y, a nie razowy. - No tak, ale za to mase�ko i za te "Bie�omory" my tu harujemy po dwana�cie i po czterna�cie godzin na dob�. - E, te� mi har�wka! Jak si� przy stole siedzi, to ju� nie har�wka! Haruje ten, kto kilofem macha. - Diabli wiedz�, w tej szaraszce cz�owiek ugrz�z� jak w bagnie - kontakt z �yciem ca�kiem si� traci. Panowie s�yszeli? - podobno kryminalnych przycisn�li i nawet na Krasnej Presni ju� tak wszystkim nie trz�s�. - Profesorowie dostaj� po czterdzie�ci gram�w mas�a, in�ynierowie po dwadzie�cia. Od ka�dego wedle zdolno�ci, ka�demu wedle mo�no�ci. - Wi�c pan pracowa� na Dnieprostroju? - Tak, u Wintera. W�a�nie za ten Dnieproges *2 tu siedz�. - Niby jak to? - A bo widzi pan, ja go sprzeda�em Niemcom. - Dnieproges? Przecie� go nasi wysadzili w powietrze. - No to co, �e wysadzili? A ja im sprzeda�em taki wysadzony. - S�owo honoru, jakby wiatr wolno�ci powia�! Translokacje! Sto�ypinki! �agry! Ruch! Ech, teraz by si� cz�owiek przejecha� do Sowgawani *3�! - I z powrotem, Walentula, i - z powrotem! 2 Dnieprostroj - nazwa elektrowni wodnej na Dnieprze w okreie jej budowy 1927-33. Dnieprogcs - nazwa tej�e elektrowni w okresie eksploatacji a� do 1941 r., kiedy to w przededniu wkroczenia Niemc�w zosta�a wysadzona w powietrze; odbudowana w 1947 roku. (Wszystkie przypisy t�umacza) 3 Sowgawa� - Sowietskaja Gawa�, port we wschodniej Syberii. - Tak! I z powrotem - jak najpr�dzej oczywi�cie! - Wie pan, od tego nadmiaru wra�e�,od tej gonitwy nastroj�w a� mi si� w g�owie kr�ci. Prze�y�em swoje pi��dziesi�t dwa lata, wykaraska�em si� ze �miertelnych chor�b, �eni�em si� pare razy z pi�knymi niewiastami, zosta�em ojcem kilku syn�w, przyznawano mi nagrody naukowe - a nigdy nie by�em tak bardzo szcz�liwy,jak dzi�! Gdzie� to si� znalaz�em? Jutro nikt mnie zap�dzi do lodowatej wody! Czterdzie�ci gram�w mas�a �mietankowego! Czarny chlebek - na stole! Nie zabrania si� czytania! Mo�na si� goli� samemu! Nadzorcy nie bij� zek�w! To jest wielki dzie�! To jest szczyt! A mo�e ju� umar�em? Mo�e �ni�? Bo wydaje mi si�, �e jestem w raju! - Nie, szanowny panie - powiedzia� Rubin - po dawnemu jest pan w piekle, ale wdrapa� si� pan do jego najwytworniejszego, najwy�szego kr�gu. Pyta pan, co to takiego szaraszka? Wymy�li� j�, je�li chce pan wiedzie�, Dante. Pami�ta pan, Dante �ama� sobie g�ow�, gdzie ma powsadza� staro�ytnych m�drc�w? Obowi�zek chrze�cija�ski kaza� mu wtr�ci� ich, jako pogan, do piek�a. Ale sumienie humanisty nie mog�o pogodzi� si� z tym, aby m��w tak �wiat�ych trzyma� razem z innymi grzesznikami i poddawa� torturom. Wymy�li� wi�c dla nich Dante specjalne miejsce w piekle. Zaraz... to brzmi mniej wi�cej tak: Do st�p my doszli wspania�ego grodu... - ...popatrzcie tylko, jakie tu stare sklepienia!@ ...Otoczonego murem siedmiorakim...@ Potem bram siedmi�... - ...Przywie�li was karetk�, to�cie tych bram nie widzieli! ...Gdzie�my si� z nowym spotkali orszakiem.@ Lud by� szanownej, dostojnej postawy,@ Pow�ci�gliwego, powa�nego wzroku,@ A mowy cichej, sk�pej i nie�wawej...@ ...by�o daleko jeszcze, lecz do�� blisko,@ A�ebym pozna� w pomrok�w prze�wicie,@ �e zacne duchy mia�y tam siedlisko.@ "Mistrzu m�j, wiedzy i sztuki zaszczycie,@ Kt� oni i czym dost�pili prawa,@ �e wiod� tutaj wywy�szone �ycie?" *4 4 Przek�ad Edwarda Por�bowicza. - E, panie Lwie, ca�kiem si� ju� pan na poet� przekabaci�. Ja znacznie przyst�pniej potrafi� towarzyszom wyja�ni�, co to takiego szaraszka. Trzeba czyta� artyku�y wst�pne "Prawdy". "Zosta�o dowiedzione, �e tym wi�cej owca daje we�ny, im lepsz� ma pasz� i opiek�". Rozdzia� czwarty Choink� by�a ga��zka sosny, wetkni�ta mi�dzy deski taboretu. Spl�tany warkocz r�nokolorowych �ar�weczek niskiego napi�cia okr�ca� si� dooko�a niej dwukrotnie i si�ga� mlecznymi, winylowymi przewodami a� do bateryjki na pod�odze. Taboret sta� w przej�ciu mi�dzy pi�trowymi narami w k�cie pokoju, a jeden z g�rnych materac�w os�ania� ca�y ten k�t i male�k� choink� przed ostrym blaskiem lamp, bij�cym spod sufitu. Sze�ciu m�czyzn w grubych,granatowych kombinezonach spadochroniarskich sta�o doko�a choinki i pochylaj�c g�owy s�ucha�o, jak jeden z nich, dziarski Maks Adam, recytowa� ewangelick� modlitw� wigilijn�. W ca�ej du�ej izbie, ciasno zastawionej takimi samymi pi�trowymi narami o przyspawanych n�kach, nie by�o nikogo wi�cej: po kolacji i godzinnym spacerze wszyscy poszli na wieczorn� zmian�. Maks sko�czy� modlitw� i ca�a sz�stka usiad�a. Pi�ciu z nich poczu�o gorzkie i s�odkie tchnienie ojczystych stron - u�adzonego, solidnego kraju, mi�ych sercu Niemiec, gdzie pod czerwon� dach�wk� tak ja�nieje i wzrusza to najwa�niejsze w roku �wi�to. Sz�sty za� z nich - du�y m�czyzna z okaza�� czarn� brod� biblijnego proroka - by� �ydem i komunist�, Los Lwa Rubina zr�s� si� z losem Niemiec zar�wno zielonymi p�dami pokoju, jak suchymi cierniami wojny. W cywilu by� filologiem-germanist�, w�ada� biegle nowoczesnym hochdeutsch, gdy trzeba by�o, swobodnie pos�ugiwa� si� �rednio-, staro- i g�rnoniemieckim. Ka�dego Niemca, kt�rego nazwisko kiedykolwiek pojawi�o si� w druku, wspomina� bez trudu, jak dobrego znajomego. O ma�ych nadre�skich miasteczkach potrafi� opowiada� tak, jakby niejeden raz przechadza� si� po ich czystych, cienistych uliczkach. Zawadzi� za� wszystkiego tylko o Prusy - i to, gdy by� na froncie. S�u�y� jako major "Wydzia�u d/s moralnego rozk�adu wojsk npla". Z oboz�w jenieckich wy�awia� takich Niemc�w, kt�rzy nie chcieli tkwi� za drutem kolczastym i godzili si� na pomoc w tej akcji. Zabiera� ich stamt�d i przenosi� do specjalnej szko�y, gdzie niczego im nie brakowa�o. Cz�� z nich przerzuca� potem z powrotem przez front; z trotylem, z fa�szywymi reichsmarkami, z podrobionymi za�wiadczeniami o urlopie i ksi��eczkami wojskowymi. Mogli wysadza� mosty, mogli te� jecha� do domu i za�y� swobody - a� do chwili aresztowania. Z innymi Rubin dyskutowa� o Goethem i Schillerze, omawia� propagandowe teksty i za pomoc� zmechanizowanych gigantofon�w namawia� ich braci na froncie, aby obr�cili karabiny przeciw Hitlerowi. Ci spo�r�d jego pomocnik�w, kt�rzy okazali si� najbardziej podatnymi na wp�yw ideologii, naj�atwiej przeskakuj�c od hitleryzmu do komunizmu, przechodzili p�niej do rozmaitych niemieckich "wolnych komitet�w", aby tam zaprawia� si� do dzia�alno�ci w przysz�ych socjalistycznych Niemczech; z innymi za�, ch�opakami prostszego, �o�nierskiego typu, Rubin pod koniec wojny ze dwa razy przeszed� przez lini� frontu, aby si�� perswazji zdobywa� tam umocnione punkty i oszcz�dzi� w ten spos�b krew sowieckich batalion�w. Ale nie spos�b by�o agitowa� Niemc�w, nie wkorzeniaj�c si� samemu w ich mas�, nie ucz�c si� ich lubi�, a w dniach ich kl�ski - nie lituj�c si� nad nimi. Za to te� wsadzono Rubina do wi�zienia: jego wrogowie z Zarz�du Politycznego *5 zarzucili mu, �e po styczniowej ofensywie 1945 roku agitowa� przeciw has�u "krew za krew, �mier� za �mier�". To tak�e mia� na sumieniu, nie przeczy�. Tylko �e wszystko to by�o niepomiernie zawilsze, ni� da si� opisa� w gazecie i ni� napisane by�o w jego akcie oskar�enia. Obok taboretu, na kt�rym jarzy�a si� ga��zka sosny, sta�y obok siebie dwie szafki, tworz�c rodzaj sto�u. Zacz�� si� pocz�stunek: dzielono si� konserwami rybnymi (zekom z szaraszki wolno by�o na rachunek depozyt�w robi� zakupy w sto�ecznych sklepach), stygn�c� ju� kaw� i tortem w�asnej roboty. Nawi�za�a si� te� pow�ci�gliwa rozmowa. Maks stara� si� j� kierowa� na tematy bardziej pokojowe: stare obyczaje ludowe, wzruszaj�ce opowie�ci wigilijne. Niedouczony fizyk, student z Wiednia, okularnik Alfred w��czy� si� do rozmowy ze swoim zabawnym austriackim akcentem. Nie �miej�c prawie zabiera� g�osu przy starszych, wyba�usza� oczy na wigilijne lampki puco�owaty ch�opak, z uszami r�owymi i prze�wituj�cymi jak u prosiaka, Gustaw, wyrostek z Hitlerjugend (trafi� do niewoli w tydzie� po zako�czeniu dzia�a� wojennych). 5 Chodzi o Zarz�d Polityczny Armii Czerwonej (PUR), kieruj�cy wywiadem i kontrwywiadem. Mimo to rozmowa zboczy�a na inne tory. Kto� wspomnia� Wigili� czterdziestego czwartego roku, sprzed pi�ciu lat i �wczesne natarcie w Ardenach, z kt�rego Niemcy dumni byli jak jeden m��: by�o w nim dla nich co� antycznego - pokonani p�dzili przed sob� zwyci�zc�w. I przypomnieli sobie, �e tamtego wieczoru wigilijnego ca�e Niemcy s�ucha�y Goebbelsa. Rubin przytakn��, palcami jednej r�ki skubi�c kosmyk szorstkiej, czarnej brody. Owszem, pami�ta to przem�wienie. By�o udane. Goebbels m�wi� z takim wewn�trznym wysi�kiem, jakby d�wiga� na sobie wszystkie ci�ary, pod kt�rymi pada�y Niemcy. Przeczuwa� ju� zapewne sw�j koniec. Obersturmbannfuhrer SS Reinhold Simmel, kt�rego d�ugie cia�o ledwie mie�ci�o si� pomi�dzy szafk� a pi�trowym ��kiem, nie doceni� dyskretnej uprzejmo�ci Rubina. Niezno�na by�a dla niego ju� sama my�l, �e ten �yd w og�le o�miela si� co� m�wi� o Goebbelsie. Nigdy by nie poni�y� si� do tego stopnia, by zasi��� z nim do jednego sto�u, gdyby potrafi� odm�wi� sobie wsp�lnej wigilijnej wieczerzy z rodakami. Ale wszyscy pozostali Niemcy koniecznie chcieli, �eby Rubin te� by�. Dla tego ma�ego niemieckiego ziomkostwa, zap�dzonego do z�oconej klatki szaraszki w samym sercu dzikiego i pogr��onego w ba�aganie kraju, jedynym cz�owiekiem bliskim i zrozumia�ym by� w�a�nie tylko ten major nieprzyjacielskiej armii, kt�ry przez ca�� wojn� sia� w�r�d nich niezgod� i chaos. Tylko on m�g� obja�ni� im porz�dki i zwyczaje tutejszych ludzi, doradzi� odpowiednie zachowanie albo przet�umaczy� ostatnie wiadomo�ci zza granicy. Szukaj�c s��w, kt�rymi m�g�by Rubina jak najbardziej zlekcewa�y�, Simmel powiedzia�, �e w Rzeszy w og�le by�o na kopy b�yskotliwych m�wc�w; ciekawe, dlaczego u bolszewik�w woli si� uzgadnia� zawczasu teksty i duka� mowy z papierka. Zarzut by� s�uszny, wi�c tym dotkliwszy. Ale t�umacz tu, cz�owieku, temu wrogowi i mordercy, �e kwit�o u nas krasom�wstwo, i to jakie, ale uwi�d�o w partyjnych komitetach. W�a�nie do Simmela czu� Rubin wstr�t nie do przezwyci�enia. Przypomnia� sobie, jak przywie�li go do szaraszki z Butyrekw skrzypi�cej, sk�rzanej kurtce, na kt�rej dopatrzy� si� mo�na by�o �lad�w po odprutych dystynkcjach esesowca s�u�by pozafrontowej - najgorszego z esesowc�w. Nawet wi�zienie nie potrafi�o z�agodzi� wyrazu okrucie�stwa zakrzep�ego w rysach Simmela. Katowskie pi�tno zosta�o na nich. W�a�nie ze wzgl�du na Simmela Rubinowi nie bardzo chcia�o si� przyj�� dzi� na t� wieczerz�. Ale pozostali prosili go bardzo, �al mu by�o ich, samotnych, zagubionych tutaj, i niesporo by�o psu� im �wi�to odmow�. T�umi�c w sobie wybuch, Rubin przytoczy� w niemieckim przek�adzie porad�, jakiej Puszkin udzieli� wierszem pewnemu szewcowi: aby krytykuj�c portrety ogranicza� si� do but�w. Zatroskany Maks szybko wtr�ci� si� do gro��cego sporu: a bo w�a�nie on sam, to jest Maks, dzi�ki pomocy Lwa ju� sylabizuje po rosyjsku Puszkina. A dlaczego Reinhold wzi�� sobie tort bez kremu? A gdzie by� Lew w czasie tamtych �wi�t Bo�ego Narodzenia? Reinhold wzi�� troch� kremu. Lew przypomnia� sobie, �e by� wtedy na froncie nad Narwi�, pod R�anem,w swoim bunkrze. I podobnie jak tych pi�ciu Niemc�w wspomina�o dzi� sw�j zdeptany i rozdarty kraj, maluj�c go najpi�kniejszymi barwami duszy, tak samo w my�lach Rubina nagle o�y�y wspomnienia - naprz�d o przycz�ku narewskim, p�niej o podmok�ych lasach nad jeziorem Ilme�. Kolorowe lampki odbija�y si� w ludzkich oczach. Dzi� tak�e zapytano Rubina o nowiny. Ale trudno mu by�o zrobi� przegl�d wydarze� z grudnia. Nie m�g� sobie pozwoli� na wyst�powanie w charakterze bezpartyjnego informatora i zrezygnowa� z nadziei na wychowanie tych ludzi. Nie potrafi� zarazem przekona� ich, �e w naszej tak skomplikowanej epoce prawdziwa tre�� socjalizmu przebija sobie szlak czasami ok�ln�, b��dn� na oko drog�. Dlatego te� nale�a�o wybiera� dla nich, podobnie, jak dla Historii (nie�wiadomie dokonywa� takiej samej selekcji na w�asny u�ytek) - tylko te z bie��cych wydarze�, kt�re nie przeczy�y kierunkowi generalnemu, pomija� za� te, kt�re m�ci�y obraz. Ale akurat w grudniu jako� nic pozytywnego si� nie wydarzy�o - pr�cz rozm�w sowiecko-chi�skich, te� zreszt� ci�gn�cych si� nad miar�, no i pr�cz siedemdziesi�ciolecia urodzin Gospodarza. Opowiada� za� Niemcom o procesie Trajczo Kostowa, gdzie tak ordynarnie zlaz�a farba z ca�ej s�dowej dekoracji, gdzie korespondentom ju� po ca�ej zabawie wr�czono sfa�szowane przyznanie si� do winy, rzekomo napisane przez Kostowa w celi �mierci - by�o Rubinowi wstyd i nie najlepiej s�u�y�o celom wychowawczym. Dlatego Rubin zatrzyma� si� dzi� raczej na historycznym i wszech�wiatowym zwyci�stwie chi�skich komunist�w. Maks s�ucha� Rubina i kiwa� potakuj�co g�ow�. Jego oczy mia�y niewinny wyraz. Maks by� przywi�zany do Rubina, ale od czasu blokady Berlina zacz�� mu jak gdyby mniej ufa� i (o czym Rubin nie wiedzia�) z nara�eniem �ycia, u siebie, w pracowni fal decymetrowych j�� to montowa�, to zn�w rozk�ada� na drobne cz�ci - po wys�uchaniu audycji - sk�adany, miniaturowy odbiornik, ani troch� nie przypominaj�cy zwyk�ego radia.W ten spos�b nas�ucha� si� ju� wiadomo�ci nadawanych z Kolonii i przez BBC po niemiecku - nie tylko o Kostowie, �e odwo�a� na procesie te fa�szywe samooskar�enia, kt�re wymusili na nim w �ledztwie, lecz r�wnie� o umacnianiu si� Sojuszu Atlantyckiego, a tak�e o rozkwicie Zachodnich Niemiec. Wszystko to, rzecz jasna, ju� dawno powt�rzy� pozosta�ym Niemcom i tylko t� jedn� mieli nadziej�, �e Adenauer ich st�d wyci�gnie. Ale Rubinowi wszyscy przytakiwali. Zreszt�, dawno ju� by� czas na niego - przecie� wcale nie dosta� zwolnienia z dzisiejszej wieczornej szychty. Rubin pochwali� smak tortu (�lusarz Hildemuth uk�oni� si� z wdzi�czno�ci�) i przeprosi� reszt� towarzystwa. Przez chwil� jeszcze nie pozwalali mu odej��, dzi�kuj�c za towarzystwo, on te� im podzi�kowa�. Niemcy mieli teraz ch�� po�piewa� p�g�osem kol�dy. Tak jak przyszed�, trzymaj�c w r�ku s�ownik mongolsko-fi�ski i tomik Hemingwaya w oryginale, Rubin wyszed� na korytarz. Korytarz - szeroki, z niemalowan� pod�og� z wytartych ju� desek, pozbawiony okien, dzie� i noc o�wietlony lampami - by� tym samym korytarzem, gdzie przed godzin� Rubin z innymi �owcami nowin, w czasie gwarnej przerwy na kolacj�, wypytywa� nowych zek�w, przyby�ych z oboz�w. Wychodzi�y na� jedne drzwi z wewn�trznej, wi�ziennej klatki schodowej i kilkoro drzwi z izb-cel. Izb, bo drzwi nie mia�y rygli, ale i cel, bo w drzwiach umieszczono "judasze" - szklane wziemiki. Z tych judaszy miejscowi dozorcy nigdy nie korzystali, ale pozak�adano je w zgodzie z regulaminem wszystkich innych wi�zie�, ju� dlatego, �e w urz�dowych papierach szaraszka nosi�a nazw� "Specwi�zienia Nr 1 MBP". Przez takiego judasza mo�na by�o w innej izbie zobaczy� inn� Wigili�, urz�dzon� przez �otysz�w, kt�rzy te� zdo�ali zwolni� si� z pracy. Wszyscy inni wi�niowie pracowali i Rubin ba� si�, �eby go nie zatrzymano, nie zaci�gni�to do opera i nie kazano tam pisa� usprawiedliwie�. Korytarz z obu stron ko�czy� si� drzwiami na ca�� szeroko��: jedne by�y drewniane, czw�rdzielne i prowadzi�y pod p�kolistym sklepieniem do dawnej absydy domowej cerkwi w starym dworze, przekszta�conej tak�e w izbo-cel�; drugie, dwudzielne, okute od do�u do g�ry �elazem, zawsze by�y zamkni�te; aresztanci zwali je "carskie wrota". Rubin podszed� do tych �elaznych drzwi i zapuka� w okienko. Z drugiej strony szyby pojawi�a si� skupiona i nieruchoma twarz dozorcy. Klucz obr�ci� si� cicho. Dozorc� by� dzi� kto� niezbyt gorliwy. Rubin wyszed� na paradne schody starej budowli, kt�rych stopnie zbiega�y si� i rozbiega�y z dw�ch stron, przeci�� mroczny podest z dwiema staro�wieckimi, obecnie s�u��cymi ju� tylko do ozdoby, lampami. Na tej samej kondygnacji wszed� do korytarza laboratoryjnego. Pchn�� drzwi z napisem: "Pracownia Akustyki". Rozdzia� pi�ty Pracownia akustyki mie�ci�a si� w izbie wysokiej, przestronnej, kilkuokiennej, zastawionej ciasno i bez�adnie aparatami fizycznymi na drewnianych stojakach i na podstawkach z bia�ego, b�yszcz�cego aluminium, sto�ami monta�owymi, nowiutkimi moskiewskimi szafkami ze sklejki i zgrabnymi biurkami, kt�re ods�u�y�y ju� swoje w berli�skiej siedzibie firmy radiowej "Lorenz". Mocne �ar�wki w matowych kulistych kloszach rzuca�y z g�ry blask niedra�ni�cy, bia�y i rozproszony. W odleg�ym k�cie pokoju wznosi�a si� prawie do sufitu izolowana akustycznie budka. Wygl�da�a jak nie doko�czona: z zewn�trz obita by�a zwyk�ym workowym p��tnem, pod kt�re napchano s�omy. Jej drzwi, grube na �okie�, ale puste wewn�trz, jak ci�ary cyrkowych klown�w, by�y teraz otwarte, a we�niana kotara by�a znad nich odrzucona - dla lepszej wentylacji. Zaraz obok budki l�ni�a mied� rz�dku kontakt�w na czarnej tarczy tablicy rozdzielczej. Przy samej budce, obr�cona do niej plecami, otuliwszy w�skie barki we�nian� chustk�, siedzia�a przy biurku w�t�a i bardzo drobna dziewczyna o surowym wyrazie bledziutkiej twarzy. Reszta obecnych, jakich� dziesi�ciu, byli to m�czy�ni, wszyscy w takich samych granatowych kombinezonach. W blasku lamp g�rnych i w plamach �wiat�a ze sto�owych lamp na gi�tkich n�kach, tak�e przywiezionych z Niemiec, ca�� czered� krz�tali si�, chodzili, pukali m�otkami, lutowali, siedzieli przy sto�ach monta�owych i biurkach. Raz po raz i bez �adnego �adu rozlega� si� w pokoju jazz, muzyka fortepianowa i pie�ni kraj�w demokracji ludowej, nadawane przez trzy odbiorniki radiowe, zmontowane napr�dce, na byle jakich, aluminiowych p�ytkach, pozbawione os�on. Rubin szed� przez pracowni� do swego biurka powoli, ze s�ownikiem mongolsko-fi�skim i Hemingwayem w opuszczonej d�oni. Bia�e okruchy ciasta pozosta�y mu na czarnej, k�dzierzawej brodzie. Chocia� wszyscy aresztanci dostali kombinezony jednakowego kroju, ale nosili je na r�ny spos�b. Rubin mia� urwany jeden guzik, pas rozlu�niony, jakie� fa�dy na brzuchu. W przeciwie�stwie do niego, zast�puj�cy mu w�a�nie drog� m�ody m�czyzna o kasztanowatej, zwichrzonej czuprynie, nosi� podobny, granatowy kombinezon z widocznym szykiem, parciany pas �ci�gni�ty by� klamrami obci�lej, a w rozci�ciu pod szyj� wida� by�o niebiesk�, jedwabn� koszul�, wyblak�� wprawdzie od cz�stego prania, ale za to przyozdobion� kolorowym krawatem. M�ody m�czyzna zatarasowa� sob� ca�e boczne przej�cie, kt�rym szed� Rubin. Wymachiwa� gor�c� kolb� lutownicz�, kt�r� trzyma� w prawej r�ce, postawi� lew� nog� na sto�ku, wspar� �okie� na kolanie i - wpatruj�c si� bacznie w schemat instalacji radiowej w le��cym na stole angielskim pi�mie - nuci� jednocze�nie: Boogie-woogie, boogie-woogie, Samba! Samba! Rubin nie m�g� przej�� i przez dobr� chwil� sta� z demonstracyjnie potuln� min�. M�ody m�czyzna jakby go nie widzia�. - Walentula - odezwa� si� Rubin. - M�g�by pan mo�e zabra� na chwil� swoj� zadni� �ap�? Walentula, nie odrywaj�c oczu od rysunku, odpar� r�bi�c s�owa energicznie: - Kochany! Znikaj pan! Zmiataj pan st�d! Po co pan tu przychodzi wieczorem? Co pan tu ma do roboty? - i podni�s� na Rubina pe�ne zdziwienia, jasne ch�opi�ce oczy. - Na diab�a nam tu jeszcze filolog?! Cha-cha-cha! (m�wi� to z pauzami). - Przecie� nie jest pan in�ynierem! Wstyd! Zabawnie uk�adaj�c mi�siste wargi w ryjek i otwieraj�c oczy nies�ychanie szeroko, Rubin zasepleni� dziecinnym tonem: - Ale in�ynierowie bywaj� rozmaici, synku! Niekt�rzy handluj� wod� sodow�! - To nie w moim stylu! Ja jestem in�ynierem pierwszej klasy! We� to, ch�opie, pod uwag�! - powiedzia� ostro Walentula, od�o�y� kolb� na drucian� podstawk� i wyprostowa� si�, odrzucaj�c na kark swoje lekkie i mi�kkie w�osy, tego� koloru, co le��cy na stole okruch kalafonii. By�o w nim co� z dobrze umytego dziecka; cer� mia� �wie��, nie poznaczon� jeszcze �ladami lat, ruchy ch�opi�ce - i w �aden spos�b nie mo�na by�o domy�li� si�, �e dyplom zrobi� jeszcze przed wojn�, �e by� w niewoli u Niemc�w, objecha� Europ� i �e teraz ju� pi�ty rok siedzi w ojczystym wi�zieniu. Rubin westchn��: - Bez urz�dowo potwierdzonych za�wiadcze� od pa�skiego by�ego pracodawcy z Belgii administracja nie jest w stanie... - Za�wiadczenia!? - Walenty wysoko podni�s� brwi. - Pan chyba rozum straci�! No pomy�l pan sam - przecie� ja przepadam za kobietami! Surowa, drobna dziewczyna nie mog�a pohamowa� u�miechu. Jeszcze jeden wi�zie�, siedz�cy pod oknem, do kt�rego zmierza� Rubin, przesta� pracowa� i z wyrazem sympatii s�ucha� s��w Walentego. - Co� mi si� zdaje, �e tylko teoretycznie - odpar� rubin demonstracyjnie t�umi�c ziewni�cie. - I szalenie lubi� wydawa� pieni�dze! - Ale ich pan jako� nie miewa... - Wi�c jak mog� by� z�ym in�ynierem? Niech pan sam pomy�li: �eby kocha� kobiety - i to wci�� inne - trzeba mie� huk pieni�dzy! �eby mie� huk pieni�dzy - trzeba ich du�o zarabia�! �eby du�o zarabia�, b�d�c in�ynierem - trzeba zna� si� �wietnie na swojej robocie! Cha-cha! Zrzed�a panu mina, co? Poci�g�a twarz Walentuli ja�nia�a szczerym przekonaniem. Zadar� j� zaczepnie w g�r�. - Aha! - zawo�a� zek spod okna, siedz�cy przy stole przysuni�tym bezpo�rednio do biurka dziewczyny. - o, nareszcie z�apa�em g�os Walentuli! Ma g�os dzwonopodobny! Tak go te� sklasyfikuj�, co? Taki g�os mo�na pozna� przez ka�dy telefon. Cho�by nie wiem co przeszkadza�o. I roz�o�y� du�y arkusz, na kt�rym widnia�y rz�dki okre�le�, siatka typologiczna i klasyfikacja w kszta�cie drzewa. - Ach, co za bzdura! - �achn�� si� Walentula, chwyci� kolb� i zacz�� dymi� kalafoni�. Mo�na ju� by�o przej�� i Rubin, po drodze do swojego stolika, te� pochyli� si� nad klasyfikacj� g�os�w. W milczeniu patrzyli teraz obaj. - Spory post�p, Glebie - powiedzia� Rubin. - Je�eli doda� jeszcze mow� optyczn�, to mamy w r�ku dobr� bro�. Pr�dko ju� zrozumiemy, od czego zale�y ton g�osu w telefonie... Co to nadaj�? W pokoju najlepiej s�ycha� by�o jazz, ale ju� bra� g�r� domowej roboty odbiornik spod okna, z kt�rego p�yn�a perlista muzyka koncertowa, a w niej uparcie zn�w ucieka�a i zn�w wybija�a si� na wierzch, �eby znowu znikn�� w g��bi, wci�� ta sama melodia. Gleb odpowiedzia�: - To siedemnasta sonata d-moll Beethovena. Dziwne, �e o niej nigdy... Ale s�uchaj, s�uchaj... Obaj pochylili si� w stron� odbiornika, lecz jazz bardzo przeszkadza�. - Valentine! - powiedzia� Gleb. - Niech pan ust�pi. Oka� pan wspania�omy�lno��. - Ju� j� okaza�em - odgryz� si� Walenty. - Zrobi�em wam przecie� odbiornik. A teraz urw� wam cewk� tak, �e nigdy jej nie znajdziecie. Drobna dziewczyna zmarszczy�a swoje powa�ne brewki i wtr�ci�a si�: - Panie Walenty! Doprawdy, niemo�liwe ju� jest to s�uchanie trzech rzeczy naraz. Niech pan wy��czy swoje radio, przecie� ludzie pana prosz�. (Radio Walentego gra�o slow-foxa, a dziewczyna bardzo to lubi�a...). - Panno Serafimo! To nies�ychane! Walenty mia� na drodze wolne krzes�o, wspar� si� na nim i m�wi�, nachylony, jak z trybuny: - Wi�c normalnemu, zdrowemu cz�owiekowi mo�e nie podoba� si� energiczny, dynamiczny jazz?! To i na pani� chc� rozci�gn�� rozk�adowe dzia�anie wszelkiej starzyzny?! Czy pani nie ta�czy�a nigdy B��kitnego Tanga? Czy to mo�e by�, �eby nigdy pani nie widzia�a rewi Arkadego Rajkina? A wi�c nie zna pani tego, co ludzki duch stworzy� najlepszego! Wi�cej - widz�, �e nie by�a pani nigdy w Europie! Sk�d wi�c ma pani wiedzie�, co to jest �ycie?... Dobrze, oj, dobrze pani radz�: musi pani w kim� si� zakocha�! - perorowa� Walenty nad oparciem krzes�a, nie widz�c gorzkiej zmarszczki w k�cie ust dziewczyny. - W kim�, ale ca depend! Blask wieczornych lamp! Szelest balowych sukien! - Oho, zn�w mu faza przeskoczy�a! - powiedzia� z trosk� Rubin.Trzeba wi�c u�y� w�adzy! I sam wy��czy� jazz za plecami Walentuli. Walentula odwr�ci� si� jak oparzony: - Kto panu pozwoli�? Nachmurzy� si� i stara� si� mie� gro�ny wygl�d. Swobodna teraz, �ywa melodia siedemnastej sonaty pola�a si� czyst� strug�, �cieraj�c si� ju� tylko z brutaln� pie�ni� z odleg�ego k�ta. Rubin rozlu�ni� si� ca�y, w jego twarzy wida� by�o tylko spokornia�e, czarne oczy i brod� z okruchami ciasta. - In�ynierze Prianczykow! Pan wci�� jeszcze powo�uje si� na Kart� Atlantyck�? Czy sporz�dzi� pan ju� testament? Komu pan zapisa� swoje nocne papucie? Twarz Prianczykowa przybra�a powa�ny wyraz. Spojrza� bez gniewu Rubinowi w oczy i zapyta� cicho: - A bo co, do diab�a? Przecie� przynajmniej w ciupie powinna by� wolno��! Zawo�a� go kt�ry� z monta�yst�w i Walenty odszed� przybity. Rubin bezszelestnie usiad� na swoim krze�le, plecami dotyka� plec�w Gleba i przygotowa� si� do s�uchania, ale koj�co-faluj�ca melodia nagle si� urwa�a, jak przem�wienie uci�te w p� s�owa - taki by� skromny, nieefektowny koniec siedemnastej sonaty. Rubin zakl�� po szewsku, ale tak, �e tylko Gleb m�g� s�ysze�. - Przeliteruj, nie s�ysz� - powiedzia� Gleb, wci�� odwr�cony plecami do Rubina. - Zawsze ten pech - powiedzia� chrypliwie Rubin, te� si� nie odwracaj�c. - Masz, przegapi�em sonat�... - Bo �yjesz bez planu, ile razy ci do �ba to pakuj�! - odpar� mu przyjaciel. - A sonata bardzo dobra. I - nie ma zako�czenia, jak w �yciu. Gdzie� by�? - U Niemc�w. Uczci�em Bo�e Narodzenie - u�miechn�� si� Rubin. Rozmawiali nie patrz�c na siebie, zetkni�ci plecami. - Zuch ch�opak. - Gleb zamy�li� si�. - Podoba mi si� tw�j stosunek do nich. Godzinami uczysz tego Maksa po rosyjsku. A przecie� mia�by� powody, �eby ich nienawidzie�. - Nienawidzie�? Nie. Ale uczucie, jakie dawniej dla nich mia�em, przygas�o. We�my cho�by tego bezpartyjnego Maksa - czy nawet on nie dzieli jako� odpowiedzialno�ci z oprawcami? Przecie� - nie pr�bowa� im przeszkadza�? - No, tak jak my tu nie przeszkadzamy w robocie ani Abakumowowi, ani Myszkinowi-Szyszkinowi... - S�uchaj, Gleb, koniec ko�c�w jestem �ydem nie bardziej ni� Rosjaninem? I nie bardziej Rosjaninem ni� obywatelem �wiata? - Pi�knie� to powiedzia�. Obywatel �wiata! - to brzmi czysto, nie ma krwi na tym s�owie. - To znaczy - kosmopolita. Mieli racj�, �e nas tu wsadzili. - A pewno, �e mieli. Chocia� ty ca�y czas wykazujesz S�dowi Najwy�szemu, �e nie mieli. Spiker z parapetu zapowiedzia� za p� minuty "Biuletyn wsp�zawodnictwa przemys�owego". Gleb przez te p� minuty zd��y� z wyrachowan� powolno�ci� podnie�� d�o� do odbiornika i obr�ci� ga�k� wy��cznika, nie pozwalaj�c spikerowi nawet chrz�kn��, ca�kiem jakby mu kark skr�ci�. Znu�ona jego twarz ju� poszarza�a. A Prianczykow wzi�� si� z zapa�em do kolejnego problemu. Wyliczaj�c parametry nowego wzmacniacza, �piewa� g�o�no i beztrosko; Boogie-woogie, boogie-woogie,@ Samba! Samba! Rozdzia� sz�sty Nier�yn by� r�wie�nikiem Prianczykowa, ale wygl�da� starzej. Chocia� jego p�owe w�osy, troch� opadaj�ce na skronie, jeszcze si� nie przerzedzi�y ani nie posiwia�y, na poci�g�ej twarzy ju� znaczy�y si� liczne, g��bokie zmarszczki - ca�e wianki zmarszczek ko�o oczu, ko�o ust i poprzeczne bruzdy na czole. Wskutek braku �wie�ego powietrza cer� mia� ziemist�. Szczeg�lnie za� go postarza�a pewna oszcz�dno�� w ruchach - ta przemy�lna nieruchawo��, przy pomocy kt�rej sama natura broni zamieraj�cych w obozie si� aresztanta. To prawda, �e w bardziej liberalnych warunkach szaraszki, z mi�snym jedzeniem i bez wyczerpuj�cej resztki si� pracy fizycznej nie by�o powodu do oszcz�dzania si� przy ka�dym ruchu, ale Nier�yn stara� si� w trakcie tej -jak uwa�a� - czasowej przerwy wi�ziennej wy�wiczy� i przyswoi� sobie raz na zawsze zasad� oszcz�dnej gospodarki si�ami. Na du�ym biurku Nier�yna sta�y prawdziwe barykady z ksi��ek i skoroszyt�w, ma�y za� kawa�ek wolnego miejsca po�rodku by� z kolei zapchany teczkami, plikami maszynopis�w, ksi��kami, obcymi i krajowymi czasopismami; wszystkie by�y pootwierane. Gdyby tu wszed� kto� nie �ywi�cy podejrze�, m�g�by pomy�le�, �e ma przed sob� zastyg�y na chwil� orkan my�li badawczej. A tymczasem wszystko to by�y czary-mary. Nier�yn wieczorami puszcza� zas�on� dymn� na wypadek nag�ej wizyty zwierzchnik�w. W istocie za� wcale nie widzia� tego, co przed nim le�a�o. Odsun�� jasn�, jedwabn� firank� i patrzy� w szyby czarnego okna. Za g��biami nocnych przestrzeni zaczyna�y si� wielkie i r�nobarwne ognie Moskwy i ca�e miasto, niewidoczne za pag�rem, bi�o w niebo niezmierzonym s�upem bladego, rozproszonego �wiat�a barwi�c niebosk�on ciemnoburym odcieniem. Specjalne krzes�o Nier�yna, ze spr�ynuj�cym oparciem, wygodnie uginaj�cym si� przy ka�dym ruchu plec�w, i jego specjalny st� z �ebrowanymi, zasuwanymi �aluzjami, jakich si� u nas nie robi, i wygodne miejsce przy oknie na po�udnie - dla cz�owieka zorientowanego w dziejach marfi�skiej szaraszki wszystko to by�o dowodem, �e Nier�yn jest jednym z jej za�o�ycieli. Szaraszka nosi�a nazw� marfi�skiej od wsi Marfino, niegdy� tu istniej�cej, ale od dawna ju� w��czonej do obszaru miasta. Za�o�ono j� przed jakimi� trzema laty, pewnego lipcowego wieczoru. Do starego budynku podmoskiewskiego seminarium, zawczasu ogrodzonego drutem kolczastym, przywieziono p�tora dziesi�tka zek�w, powyci�ganych z oboz�w. Ten okres, zwany w szaraszce "kry�owskim", by� wspominany p�niej niemal jak wiek arkadyjski. Mo�na by�o wtedy w wi�ziennym internacie w��czy� BBC (nikt nie umia� go jeszcze zag�usza�), wieczorami samemu spacerowa� po zonie, wylegiwa� si� na wilgotnej od rosy trawie, nie koszonej - wbrew przepisom (traw� nale�y kosi� do go�a, �eby zeki nie podpe�zali do drut�w); i gapi� si� do woli - ju� to na nie�miertelne gwiazdy, ju� to na zwyk�ego �miertelnika, starszego sier�anta MSW �wakuna, jak si� poci, kradn�c w czasie nocnego dy�uru belki przeznaczone na remont i jak przetacza je pod drutami, �eby mie� czym pali� w domu. Szaraszka jeszcze wtedy nie zdawa�a sobie sprawy, �e pisane s� jej badania naukowe, i zaj�ta by�a rozpakowywaniem licznych skrzy�, kt�re tu zwieziono dwoma poci�gami z Niemiec; wy�uskiwa�a co wygodniejsze krzes�a i sto�y; sortowa�a przestarza�� i pot�uczon� przy transporcie apara