9697
Szczegóły |
Tytuł |
9697 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9697 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9697 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9697 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Wingrove
CHUNG KUO
KSI�GA I
PA�STWO �RODKA
Cykl
CHUNG KUO
obejmuje pi�� ksi�g
W przygotowaniu
Ksi�ga II
Z�AMANE KO�O
DAVID WINGROVE
CHUNG KUO
-------KSI�GA I-------
PA�STWO �RODKA
Prze�o�y� Przemys�aw Znaniecki
REBIS
DOM WYDAWNICZY � REBIS
POZNA� 1993
Tytu� orygina�u
Chung Kuo � The Middle Kingdom
Copyright � by David Wingrove 1989
Copyright � for the Polish
translation by REBIS Publishing
House Ltd., Pozna� 1993
Projekt graficzny ok�adki
Przemys�aw Ulatowski
Redaktor
Justyna Grzegorczyk
Wroc�aw, u�. Szewska 78
Biblioteka Publiczna
Wroc�aw
3000211834
Wydanie I
ISBN 83-7120-026-9
Dom Wydawniczy REBIS
ul. Marceli�ska 18, 60-801 Pozna�
tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie
Zam. 7889/93
Dla Susan
W oknie pe�nym s�o�ca
Skupia si� jej z�oty cie�
Fa�da na fa�dzie, a� wreszcie promienieje
�agodnie jak kwiat r�y
�Historia Chin jest jak pami�� starego cz�owieka. Odleg�a przesz�o�� jest
cz�sto bardziej �ywa od tera�niejszo�ci, a opowie�ci s� wyg�adzone, przesa-
dzone i zniekszta�cone za spraw� niezliczonych powt�rze�. Chi�czycy
zawsze szukali wyczucia kierunku i �yciowego obowi�zku u swych przod-
k�w. Nie znaj� oni epos�w ani opowie�ci o stworzeniu �wiata, jedynie
histori� pe�n� moralnych wzor�w, a ka�de pokolenie mo�e na nowo z nich
czerpa� i poddawa� je w�asnej ocenie. Gdy� dla Chi�czyk�w historia nie jest
obiektywnym sprawozdaniem o przesz�o�ci. Jest ona nie ko�cz�c� si�
przypowie�ci� moraln�, kt�rej postacie s� albo �ajdakami, albo bohaterami,
a ich cnoty i grzechy zawsze maj� zwi�zek ze sprawami dnia dzisiejszego".
� Alasdair Clayre: Serce smoka
�Nieca�y dzie� w raju,
A po�r�d ludzi min�o tysi�c lat.
Cho� pionki nadal przesuwaj� si� po szachownicy,
Wszystko zmieni�o si� w nico��.
Drwal powraca do domu,
Stylisko topora zgni�o na wietrze:
Wszystko si� zmieni�o, tylko kamienny most
Nadal ��czy brzegi jak cynobrowa t�cza".
� Meng Chiao: Kamienie tam, gdzie zgni�o stylisko, IX wiek n.e.
WST�P
Chung Kuo. S�owa te znacz� �Pa�stwo �rodka" i od roku 221 p.n.e.,
kiedy Pierwszy Cesarz Chin Ch'in Shih Huang Ti zjednoczy� siedem Wal-
cz�cych Kr�lestw, tak w�a�nie �czarnow�osi", Han, czyli Chi�czycy, nazy-
waj� sw�j wielki kraj. Pa�stwo �rodka � dla nich by� to ca�y �wiat; �wiat na
pomocy i zachodzie ograniczony pot�nymi �a�cuchami g�rskimi, na
wschodzie i po�udniu � morzem. Za nimi by�a tylko pustynia i barbarzy�cy.
Tak by�o przez dwa tysi�ce lat, przez szesna�cie wielkich dynastii. Chung
Kuo naprawd� stanowi�o Pa�stwo �rodka, centrum �wiata ludzi, jego
Cesarz za� by� �Synem Nieba", �Jedynym Cz�owiekiem". Lecz w osiemna-
stym wieku w �wiat ten wtargn�y m�ode, agresywne mocarstwa Zachodu,
dysponuj�ce doskonalsz� broni� i niezachwian� wiar� w Post�p. Walka, ku
zaskoczeniu Han, by�a nier�wna, i tak oto upad� mit o wszechmocy
i samowystarczalno�ci Chin. Na pocz�tku dwudziestego wieku Chiny �
Chung Kuo � by�y chorym cz�owiekiem Wschodu; Karol Marks nazwa� je
�troskliwie zakonserwowan� mumi� w zapiecz�towanej hermetycznie trum-
nie". Ze zniszcze� tego stulecia pod�wign�� si� jednak nar�d-olbrzym,
zdolny rywalizowa� z Zachodem i z w�asnymi wschodnimi konkurentami,
Japoni� i Kore�, z pozycji niezr�wnanej pot�gi. W wieku dwudziestym
pierwszym, kt�ry jeszcze przed jego pocz�tkiem nazwano �stuleciem Pacyfi-
ku", Chiny znowu sta�y si� �wiatem samym w sobie, cho� tym razem jedyn�
jego granic� stanowi� kosmos.
PRO LOG � ZIMA 2190
YIN/YANG
�Kto zbudowa� dziesi�ciopi�trow� wie�� z nefrytu?
Kto przewidzia� wszystko na pocz�tku, gdy pojawi�y
si� pierwsze znaki?"
Ch'u Yuan: Tien Wen (Niebia�skie pytania)
z Chu Tz'u (Pie�ni Po�udnia) II wiek p.n.e.
YIN
W czasach przed pocz�tkiem �wiata pierwszy Cesarz Ko Ming, Mao Tse-
-Tung, sta� na zboczu wzg�rza w Wuch'ichen w prowincji Shensi i ogl�da� si�
na drog�, kt�r� tam przyby�. Monumentalny Wielki Marsz, dwadzie�cia pi��
tysi�cy li poprzez osiemna�cie g�rskich �a�cuch�w i dwana�cie prowincji �
z kt�rych ka�da wi�ksza by�a od europejskiego pa�stwa �ju� si� sko�czy�,
i Mao, widz�c rozci�gaj�cy si� przed nim ogrom Chin, uni�s� ramiona
i przem�wi� do tych nielicznych towarzyszy, kt�rzy prze�yli roczn� w�-
dr�wk�.
� Czy by� w dziejach marsz tak wielki jak nasz, od kiedy P'an Ku
oddzieli� niebo od ziemi i od kiedy panowa�o Trzech Suweren�w i Pi�ciu
Cesarzy?�rzek�. � Za dziesi�� lat ca�e Chiny b�d� nasze. Doszli�my ju� tak
daleko. Czy mo�e istnie� co�, czego nie potrafimy dokona�?
Chiny. Chung Kuo, Pa�stwo �rodka. Tym by�y przez ponad trzy stulecia,
od czas�w Chou, na d�ugo przed Pierwszym Cesarstwem.
Tym by�y. Lecz teraz Chung Kuo znaczy�o wi�cej. Nie by�o zwyk�ym
pa�stwem, a sam� Ziemi�. �wiatem.
W swym zimowym pa�acu na oko�oziemskiej orbicie 160 000 li nad
powierzchni� planety Li Shai Tung, Tang, Syn Nieba i w�adca Miasta
Europa, sta� na szerokim kr�gu widokowym i pomi�dzy swymi stopami
obserwowa� w zamy�leniu b��kitno-bia�� kul� Chung Kuo.
�wiat bardzo si� zmieni� w ci�gu tych dwustu pi��dziesi�ciu sze-
�ciu lat, kt�re min�y, od kiedy Mao sta� na wzg�rzu w prowincji Shensi.
W tamtych czasach powiadano, �e jedynym dowodem istnienia Cz�owieka
na planecie, jaki mo�na dostrzec z kosmosu, jest chi�ski Wielki Mur.
Cho� to nie by�a prawda, jednak �wiadczy�o to o umiej�tno�ci Han
prganizowania wielkich przedsi�wzi�� � i to nie tylko organizowania
ich, lecz tak�e przeprowadzania. Oto dwudziesty drugi wiek wkracza
w ostatni� dekad� i zmieni� si� wygl�d ca�ego �wiata. Z kosmosu wi-
da� ogromne Miasta � ka�de z nich samo w sobie jest niemal kontynen-
tem; wielkie p�achty lodowej bieli kryj� stare, zapomniane kszta�ty
pa�stw narodowych; �wiat to jedno wielkie, wszechobecne miasto: Miasto
Ziemia.
Li Shai Tung w zamy�leniu pog�adzi� d�ug� siw�, brod� i odwr�ci� si� od
portalu, otulaj�c si� haftowanym jedwabnym pau. W sali widokowej by�o
ciep�o, lecz jemu zawsze zdawa�o si�, �e marznie, gdy przez ciemno��
kosmosu patrzy� na odleg�� planet�.
Miasto. Ostatnio du�o o nim my�la�. Przedtem by� zbyt blisko niego �
nawet siedz�c tu, na g�rze. Nie zastanawia� si�, bra� za oczywiste rzeczy,
kt�re bynajmniej takie nie by�y. Ale nadszed� czas, by stawi� czo�o faktom: by
spojrze� na nie z dalekiej perspektywy.
Miasto, zbudowane przed ponad wiekiem, mia�o przetrwa� dziesi��
tysi�cy lat. By�o rozleg�e i pojemne, a jego budulec nie wymaga� wymiany,
jedynie odnawiania. To by� nowy �wiat zbudowany na starym; gigantyczna
wioska na szczud�ach wznosz�ca si� nad ciemnym, stoj�cym jeziorem sta-
ro�ytno�ci.
Trzydzie�ci pok�ad�w � trzysta poziom�w � tworz�cych wysok�
konstrukcj� z sze�ciobocznych pok�ad�w-uli o boku dw�ch li; wydawa�o si�,
�e pomieszcz� one ka�d� liczb� ludzi. Niech ludzko�� si� rozmna�a,
powiedzieli Plani�ci; miejsca wystarczy dla wszystkich. Tak si� wtedy
wydawa�o. Lecz w ci�gu nast�pnego stulecia ludno�� Chung Kuo wzros�a
jak nigdy przedtem.
Ostatni spis wskaza� trzydzie�ci cztery miliardy ludzi, Han i Euro-
pejczyk�w � Hung Mao � razem wzi�tych. Z ka�dym rokiem wi�cej.
Tak wielu, �e za pi��dziesi�t lat Miasto b�dzie pe�ne, nawet po opr�-
nieniu magazyn�w. Kr�tko m�wi�c, Miasto to wiecznie rosn�cy �o-
��dek, coraz szersze usta. To rzecz, kt�ra spo�ywa, wydala i ro-
�nie.
Li Shai Tung westchn�� i po szerokich, �agodnych schodach ruszy� do
swych prywatnych apartament�w. Odprawi� dw�ch s�u��cych, zasun��
drzwi, odwr�ci� si� i zn�w spojrza� na pok�j.
To na nic. B�dzie musia� poruszy� t� spraw� na Radzie. Czy po-
doba si� to Siedmiu, czy nie, trzeba b�dzie przedyskutowa� spraw� re-
gulacji urodzin. A jak nie? C�, nawet on sam w najlepszym przy-
padku wyobra�a� sobie tylko stabilizacj�: dalsze istnienie Miasta, rz�-
dy jego syn�w i wnuk�w w pokoju. A w najgorszym? Li Shai Tung
skry� twarz w d�oniach, co rzadko mu si� zdarza�o. Ostatnio miewa�
sny. Widzia� w nich p�on�ce Miasta. Widzia� w nich martwe cia�a
swych starych przyjaci� brutalnie zamordowanych w ��kach i krwa-
we trupki ich dzieci, rozszarpane w dziecinnych pokojach. Wi-
dzia� w snach, jak ciemno�� poch�ania jasno o�wietlone poziomy. Wi-
dzia�, jak ca�y ogromny gmach pogr��a si� w trz�sawisku chaosu. Wi-
dzia� to r�wnie wyra�nie, jak teraz widzi swe d�onie, w kt�rych skry�
twarz.
Lecz nie by�y to zwyk�e sny. To si� stanie � je�eli on nie zadzia-
�a.
Li Shai Tung, Tang, w�adca Miasta Europa, jeden z Siedmiu, zadr�a�.
Potem wyg�adzi� paw i usiad� przy biurku, by przygotowa� przem�wienie dla
Rady. Pisz�c nie przerwa� rozmy�la�.
Nie tylko zmienili�my przesz�o��, o co kusili si� i inni przed nami, ale
zabudowali�my j�, by j� wymaza� na zawsze. Chcieli�my dokona� tego,
czego w swoim czasie pr�bowa� Mao ze sw� rewolucj� kulturaln�. Czego
przed dwoma tysi�cami czterystu laty pr�bowa� tak�e Pierwszy Cesarz Han,
Ch'in Shih Huang Ti, gdy spali� ksi��ki i zbudowa� Wielki Mur, by ochroni�
Pa�stwo �rodka przed barbarzy�cami. Historia niczego nas nie nauczy�a.
Woleli�my zignorowa� jej rady. Ale teraz historia nas dopad�a. Najbli�sze
lata dowiod� naszej m�dro�ci. Albo wyka�� nasze szale�stwo.
Spodoba�y mu si� te my�li; zapisa� je. Wreszcie, kiedy sko�czy�, wsta�
i zn�w zszed� po schodach do kr�gu widokowego. Nad Miastem Europa
powoli zapada�a ciemno��, kre�l�c ostr� lini� terminatora, o wkl�s�ym,
geometrycznym kszta�cie, z p�nocy na po�udnie.
Nie, pomy�la�. Nie nauczyli�my si� niczego. Byli�my g�upi. I oto szybko
zbli�a si� nasz w�asny Wielki Marsz. S�oneczne dni pokoju � w�adzy bez
przeciwnik�w � nale�� do przesz�o�ci. Przed nami jest tylko ciemno��.
Starzec zn�w westchn��, potem wyprostowa� si�, czuj�c w ko�ciach
urojone zimno. Chung Kuo. Czy przetrwa to, co nadchodzi? Czyjego syn te�
spojrzy z wysoko�ci, jak on sam teraz patrzy, i ujrzy spokojny �wiat? Czy
mo�e zn�w nadesz�a Zmiana jak niszczycielski w��?
Li Shai Tung odwr�ci� si� i znieruchomia� nas�uchuj�c. Zn�w us�ysza�
ten sam d�wi�k. Niecierpliwe ko�atanie do zewn�trznych drzwi. Podszed� do
nich.
� Kto tam?
� Chieh Hsid Wybacz. To ja, Chung Hu-Yan.
Zaniepokoi�a go nuta paniki w g�osie Kanclerza, tak zgodna z jego
w�asnymi my�lami. Gwa�townie otworzy� drzwi.
Sta� tam Chung Hu-Yan z opuszczon� nisko g�ow�, wysoki i szczup�y,
ciasno zawini�ty w liliowy szlafrok. W�osy mia� nie zaplecione i nie uczesane.
Widocznie przed chwil� zerwa� si� z ��ka i nie mia� nawet czasu na toalet�.
� Co si� sta�o, Chung?
Chung pad� na kolana.
� Chodzi o Lin Yua, Chieh Hsia. Chyba ju� si� zacz�o...
� Zacz�o si�? � Instynkt nakaza� mu opanowa� g�os, twarz i oddech,
lecz w �rodku serce zadudni�o, a �o��dek skurczy� si� gwa�townie. Lin Yua,
jego pierwsza �ona by�a w ci��y dopiero od sze�ciu miesi�cy. Jak mog�o si�
zacz��? Gwa�townie zaczerpn�� tchu, zmuszaj�c si� do spokoju.
� Szybko, Chung. Zabierz mnie do niej, szybko.
Gdy wszed�, lekarze podnie�li g�owy znad ��ka, sk�onili mu si� nisko
i szybko cofn�li. Lecz strach w ich wzroku natychmiast powiedzia� mu wi�cej,
ni� chcia� wiedzie�.
Spojrza� poprzez nich na jej ��ko.
� Lin Yua! � Pobieg� ku niej przez pok�j, potem zatrzyma� si�, a jego
obawa zmieni�a si� w lodowat� pewno��. � Bogowie... � powiedzia� cicho,
�ami�cym si� g�osem. � Niech Kuan Yin ma nas w swej opiece!
Le�a�a z twarz� blad� jak jesienny ksi�yc, z zamkni�tymi oczami, a jej
wargi i policzki mia�y niebieskawy odcie�. Prze�cierad�o pod jej nagimi
nogami by�o pomi�te jak po jakiej� tytanicznej walce, a plamy krwi na nim
zdawa�y si� niemal czarne. Jej ramiona le�a�y bezw�adnie wzd�u� bo-
k�w.
Pad� na ��ko, tuli� si� do niej, �ka� zapami�tale, zapomniawszy do-
szcz�tnie o dostoje�stwie w�adcy. By�a jeszcze ciep�a. Tak przera�liwie,
z�udnie ciep�a. Uj�� jej twarz w d�onie i ca�owa� bez ustanku, jakby poca�unki
mog�y przywr�ci� jej �ycie, potem zacz�� do niej m�wi� b�agalnym g�o-
sem:
� Lin Yua... Lin Yua... Moja ma�a brzoskwinko. Moja ukochana,
male�ka. Gdzie jeste�, Lin Yua? Na bog�w, gdzie jeste�?
Gdyby tylko jej oczy si� rozwar�y. Gdyby tylko u�miechn�a si� i po-
wiedzia�a, �e to wszystko zabawa � pr�ba jak mocno j� kocha. Lecz to nie
by�a zabawa. Jej oczy nadal by�y zamkni�te, powieki nieprzejrzanie bia�e; ust
nie porusza� oddech. I wtedy wreszcie zrozumia�.
Delikatnie z�o�y� g�ow� kobiety na poduszce i palcami pieszczotliwie
sczesa� jej w�osy z czo�a. Dr��c odsun�� si� od niej, spojrza� na swego
Kanclerza i g�osem wyja�owionym przez niedowierzanie rzek�:
� Nie �yje, Hu-Yan. Moja ma�a brzoskwinka nie �yje.
� Chieh Hsia... � G�os Kanclerza wibrowa� od emocji. Po raz pierwszy
w �yciu nie wiedzia�, co zrobi�, co powiedzie�. To by�a taka silna kobieta. Tak
pe�na �ycia. �eby umar�a... Nie. To niemo�liwe. Wbi� wzrok w Tanga
czuj�c, jak do jego w�asnych oczu nap�ywaj� �zy, i w milczeniu pokr�ci�
g�ow�.
Co� poruszy�o si� za nim. Odwr�ci� si� i spojrza�. To by�a piel�gniarka.
Trzyma�a ma�e zawini�tko. Nieruchome i milcz�ce. Przera�ony wpatrzy� si�
w ni� i gwa�townie potrz�sn�� g�ow�.
� Nie, Ekscelencjo � odezwa�a si� kobieta, z szacunkiem sk�aniaj�c
g�ow�. � Ekscelencja �le zrozumia�...
Chung Hu-Yan z obaw� zerkn�� na Tanga. Li Shai Tung odwr�ci� si�;
zn�w spogl�da� na sw� martw� �on�. Chung poczu�, �e musi co� zrobi�;
odwr�ci� si� i uchwyci� rami� kobiety. Dopiero wtedy dostrzeg�, �e omotane
w koc dziecko �yje.
� Ono �yje? � W jego szepcie brzmia�a odrobina niedowierza-
nia.
� On �yje, Ekscelencjo. To ch�opiec.
Zaskoczony Chung Hu-Yan za�mia� si� kr�tko.
� Lin Yua urodzi�a ch�opca?
� Tak, Ekscelencjo. Wa�y cztery kati. Du�y, jak na takiego wcze�-
niaka.
Chung Hu-Yan popatrzy� na male�kie dziecko, potem odwr�ci� si�
i zn�w spojrza� na Tanga Li Shai Tung nie zauwa�y� wej�cia kobiety. Chung
obliza� wargi, rozwa�aj�c sytuacj�, wreszcie zdecydowa� si�.
� Id� � powiedzia� do piel�gniarki. � Dopilnuj, �eby ch�opcu nic si�
nie sta�o. Je�li umrze, zap�acisz w�asnym �yciem. Rozumiesz, kobieto?
Kobieta z l�kiem prze�kn�a �lin� i sk�oni�a nisko g�ow�.
� Rozumiem, Ekscelencjo. Zajm� si� nim dobrze.
Chung odwr�ci� si�, podszed� do Tanga i stan�� obok niego.
� Chieh HsicP. � odezwa� si�, kl�kaj�c i chyl�c g�ow�.
Li Shai Tung podni�s� wzrok � oczy mia� smutne i niewidz�ce, �al
zmieni� jego twarz niemal nie do poznania.
� Chieh Hsia, pragn�...
Tang wsta� nagle i gwa�townie przepchn�� si� obok swego Kanclerza,
ignoruj�c go, skupiaj�c za to sw� uwag� na grupie pi�ciu lekarzy, kt�rzy
nadal czekali z drugiej strony pokoju.
� Dlaczego nie wezwano mnie wcze�niej?
Najstarszy z nich wyst�pi� i sk�oni� si�.
� Uznali�my, Chieh Hsia...
� Uznali�cie? � Gniewne warkni�cie Tanga zaskoczy�o starego
cz�owieka. B�l i gniew odmieni�y Li Shai Tunga. Jego twarz przybra�a
przera�aj�cy wyraz. Wyci�gn�� r�k�, gwa�townie pochwyci� lekarza za rami�
i cisn�� nim o pod�og�. Sta� nad nim rozw�cieczony. � Jak ona umar�a?
Stary cz�owiek spojrza� na niego z obaw�, potem z trudem uni�s� si� na
kolana i z pokor� opu�ci� g�ow�.
� To sprawa jej wieku, Chieh Hsia � j�kn��. � Kobieta czterdziesto-
czteroletnia nie powinna rodzi� dzieci. I tutejsze warunki. Nawet normalny
por�d jest w nich niebezpieczny. W Chung Kuo...
� Partacze! Rze�nicy! Mordercy! � G�os odm�wi� Li Shai Tungowi
pos�usze�stwa. Odwr�ci� si� i z dr��cymi d�o�mi, z wargami rozchylonymi
od niedowierzania, spojrza� bezradnie na cia�o swej �ony. Sta� tak jeszcze
przez chwil�, pogr��ony w swym b�lu, po czym otrz�saj�c si� odwr�ci� ku
obecnym nagle opanowan� i znieruchomia�� twarz. � Zabierz ich st�d,
Chung Hu-Yan � powiedzia� ch�odno, z oczyma pe�nymi pogardy. � Za-
bierz ich st�d i ka� zabi�.
� Chieh Hsial � Kanclerz wpatrywa� si� w niego zaskoczony. �a�oba
odmieni�a jego pana nie do poznania.
� S�ysza�e� mnie, panie Chung! Zabierz ich st�d! � G�os Tanga zmieni�
si� w ryk.
Le��cy u jego st�p m�czyzna odezwa� si� b�agalnym tonem:
� Chieh Hsial Niech wolno nam b�dzie...
Uciszy� starca spojrzeniem i zn�w si� rozejrza�. Po drugiej stronie pokoju
pozostali lekarze, wszyscy siwobrodzi, tak�e prosz�co upadli na kolana.
Teraz i Chung Hu-Yan poszed� za ich przyk�adem.
� B�agam ci�, Chieh Hsia, wys�uchaj mnie. Je�li ka�esz zabi� tych ludzi,
to i wszyscy ich krewni strac� �ycie. Pozw�l im wybra� zaszczytn� �mier�.
Pom�cij �mier� Lin Yua, tak, ale oszcz�d� ich rodziny.
Li Shai Tung nie m�g� opanowa� dreszczy. Teraz m�wi� cicho, zbola�ym
g�osem:
� Ale�, Chung, oni zabili moj� �on�. Pozwolili umrze� Lin Yua.
Chung dotkn�� czo�em pod�ogi.
� Wiem, Chieh Hsia. I ch�tnie oddadz� za to �ycie. Ale b�agam, Chieh
Hsia, oszcz�d� ich rodziny. Tyle jeste� im winien. W ko�cu uratowali twego
syna.
� Mego syna? � zaskoczony Tang uni�s� wzrok.
� Tak, Chieh Hsia. Masz syna. Drugiego syna. Silne, zdrowe dziecko.
Li Shai Tung dziko zmarszczy� brwi, pr�buj�c poj�� t� ostatni� nie-
oczekiwan� wiadomo��. Potem, bardzo powoli, jego twarz zn�w si�
odmieni�a, b�l przebi� si� przez mask� opanowania, a� ta p�k�a i opad�a, on
za� sta� i �ka� z gorycz�, zaciskaj�c z�by z udr�czenia, ze �zami p�yn�cymi po
twarzy.
� Id�cie st�d � rzek� wreszcie cichym g�osem, odwracaj�c si� od nich
i odprawiaj�c ich gestem. � Rozka�, jak uwa�asz, Chung. Ale id�cie st�d.
Teraz musz� zosta� z ni� sam.
YANG
Na skraju wychodz�cego na park tarasu, gdzie siedzieli, by�o ciemno.
Pozosta�e stoliki za ich plecami by�y ju� puste. Wewn�trz restauracji md�o
�mi�a si� samotna lampa. W pobli�u, w cieniu pod �cian�, czterech kelner�w
czeka�o w milcz�cej gotowo�ci. Zbli�a� si� �wit. Z parku dochodzi�y d�wi�ki
m�odzie�czego �miechu: spontaniczne, niewymuszone. Nocne niebo ponad
nimi zdawa�o si� pe�ne gwiazd: milion�w jaskrawych drobnych punkcik�w
na tle aksamitnej czerni.
� Tak tu pi�knie � rzek� Wyatt, spogl�daj�c w d�, i odwr�ci� si� ku swym
towarzyszom. � Wiecie, czasami na sam widok chce mi si� p�aka�. A wam?
Lehmann za�mia� si� cicho, niemal ze smutkiem, i dotkn�� ramienia
przyjaciela.
� Wiem...
Wyatt zn�w odrzuci� g�ow� do ty�u. By� pijany. Wszyscy byli pijani,
inaczej nie m�wiliby tak. To samo by�o ju� zdrad�. Takie iTsczy m�wi si�
szeptem albo wcale. A przecie� czasami trzeba je powiedzie�. Teraz. Tej nocy.
Zanim pry�nie nastr�j blisko�ci i ka�dy zn�w p�jdzie w swoj� stron�.
Pochyli� si� nad sto�em, opar� praw� d�o� o blat, zacisn�� ciasno pi��.
� A czasami czuj� si� st�amszony. Zamkni�ty. Co� mnie boli. Czuj�
niespe�nienie. Potrzeb�. I kiedy podnosz� wzrok ku gwiazdom, ogarnia
mnie gniew. My�l� o marnotrawstwie, o g�upocie. Pr�buj� wszystko
puszkowa�. Co oni sobie my�l�? �e jeste�my maszynami? � Za�mia� si�:
bolesny d�wi�k, pe�en zaskoczenia. � Czy oni nie rozumiej�, co
z nami robi�? Czy s�dzicie, �e s� a� tak �lepi?
Rozleg� si� pomruk zrozumienia i zgody.
� Rozumiej� � powiedzia� rzeczowo Berdyczow, gasz�c cygaro; w jego
okularach odbija�y si� odleg�e gwiazdy.
Wyatt spojrza� na niego.
� By� mo�e. Ale czasami sam nie wiem. Wiecie, wydaje mi si�, �e gdzie�
zagubi� si� prawdziwy wymiar mojego �ycia. Twojego, Soren, i twojego,
Piotrze. �ycia ka�dego z nas. Mo�e zagubi�o si� w�a�nie to, dzi�ki
czemu jeste�my prawdziwymi lud�mi. � Pochyli� si� niebezpiecznie na
krze�le. - Nie ma ju� gdzie rosn��. Na mapach nie ma ju� bia�ych
plam.
� Wprost przeciwnie, Edmundzie � odpar� sucho Lehmann. � Jest
wy��cznie biel.
Rozleg� si� �miech, potem zapad�a chwila milczenia. Strop wielkiej kopu-
�y porusza� si� niedostrzegalnie, obracaj�c si� na pozornej osi gwiazdy
polarnej.
To by�a dobra noc. W�a�nie powr�cili z Gliny, prymitywnego, ciemnego
regionu pod dnem Miasta. Sp�dzili razem osiem dni w tym piekle gnij�cej
ceg�y i dzikich p�ludzi. Te dni odcisn�y na ka�dym z nich inne pi�tno. Po
powrocie byli szcz�liwi, ale teraz ich nastr�j zmieni� si�. Kiedy wreszcie
Wyatt odezwa� si�, w jego g�osie brzmia�a prawdziwa gorycz.
� Zabijaj� nas wszystkich. Powoli. Nieodwracalnie. Od wewn�trz. Ich
stabilizacja jest jak trucizna. Dr��y ko�ci.
Lehmann poruszy� si� niepewnie na krze�le. Wyatt odwr�ci� si�, dostrzeg�
to, co zobaczy� Lehmann, i zamilk�. Tu� obok nich z ciemno�ci wychyn��
kelner-Han z tac� w d�oniach.
� Czy panowie �ycz� sobie jeszcze ch'al
Berdyczow odwr�ci� si� gwa�townie, z twarz� pociemnia�� od gniewu.
� Pods�uchiwa�e�?
� S�ucham, prosz� pana? � Twarz Hana zastyg�a w grymasie uprzej-
mo�ci, lecz przygl�daj�cy mu si� Wyatt dostrzeg� b�ysk strachu w jego
oczach.
Berdyczow wsta� i spojrza� mu w oczy, gro�nie nachylaj�c si� nad nim,
niemal o g�ow� wy�szy od Hana.
� Dobrze mnie s�ysza�e�, stara zarazo. Pods�uchiwa�e� nasz� rozmow�
czy nie?
Kelner opu�ci� g�ow�, pora�ony gorycz� w g�osie Berdyczowa.
� Nie, prosz� pana, nic nie s�ysza�em. � Jego twarz nie zmie-
ni�a wyrazu, ale teraz dr�a�y mu d�onie, a czarki na tacy grzechota�y.
Wyatt wsta� i delikatnie uj�� przyjaciela za rami�.
� Soren, prosz� ci�...
Berdyczow jeszcze przez chwil� sta� i wpatrywa� si� w kelnera, nape�niaj�c
przestrze� pomi�dzy nimi niemal namacaln� nienawi�ci�, wreszcie odwr�ci�
si� i przelotnie zerkn�� na Wyatta, kt�ry spojrza� na kelnera i skin��
g�ow�.
� Nape�nij czarki. Potem zostaw nas samych. Zapisz wszystko na m�j
rachunek.
Han sk�oni� si�, z wdzi�czno�ci� popatruj�c na Wyatta i szybko nape�ni�
czarki.
� Cholerne ��tki! � mrukn�� Berdyczow, ledwo Han znikn�� z zasi�gu
s�uchu. Pochyli� si� i wzi�� do r�ki sw� czark�. � W dzisiejszych cza-
sach trzeba uwa�a�, co si� m�wi, Edmundzie. Nawet mali Han maj� wielkie
uszy.
Wyatt przygl�da� mu si� przez chwil� i wzruszy� ramionami.
� Niekoniecznie. Nie s� tacy �li.
Berdyczow za�mia� si� z pogard�.
� Przewrotne ma�e g�wnojady. � Wyjrza� na park i zacisn�� jedwabne
pau na szyi. � Wola�bym odda� wszystkie moje firmy najzacieklejszemu
konkurentowi ni� mianowa� jednego z nich kierownikiem.
Lehmann westchn�� i si�gn�� po sw� czark�.
� Dla mnie s� ca�kiem po�yteczni. Na sw�j spos�b.
� Jako s�u��cy, owszem... � Berdyczow za�mia� si� kwa�no, dopi� ch'a
i zamaszy�cie odstawi� czark�. M�wi�c patrzy� kolejno na swych towarzy-
sz � Wiecie, jak m�wi� na nas za naszymi plecami? Wielkonosi? Co za
bezczelno��! Wielkonosi!
Wyatt spojrza� na Lehmanna i obaj za�miali si�. Wyci�gn�� d�o�
i �artobliwie dotkn�� nosa Berdyczowa.
� No, Soren, w twoim przypadku to prawda, nie s�dzisz?
Berdyczow odrzuci� g�ow� do ty�u i u�miechn�� si�, rozbrojony.
� By� mo�e... � Poci�gn�� nosem i za�mia� si�, potem zn�w spo-
wa�nia�. � By� mo�e. Ale niech mnie wszyscy diabli, je�li pozwol� kpi� ze
mnie tym ma�ym gnojkom, kt�re ci�gn� fors� z mojej kieszeni!
� Ale to odnosi si� do wszystkich ludzi, prawda? � kontynuowa�
Wyatt, kt�ry raptem poczu� si� trze�wiejszy. � To znaczy... nie tylko do
Han. Nasza rasa � Hung Mao � czy� nie wszyscy tacy jeste�my?
� M�w za siebie � powiedzia� Lehmann, opieraj�c si� wygodnie,
upozowany, oboj�tny. � Lecz pami�taj, �e tym �wiatem rz�dz� Han. A to
wszystko zmienia. Dzi�ki temu nawet najpodlejszemu spo�r�d nich wydaje
si�, �e jest Tangiem.
� �wi�te s�owa! � rzek� Berdyczow, ocieraj�c usta. � Bezczelne gnojki,
co do jednego!
Wyatt nie przekonany wzruszy� ramionami i kolejno spojrza� na swych
przyjaci�. Byli od niego twardsi i silniejsi. Zdawa� sobie z tego spraw�.
A jednak ka�dy z nich mia� skaz� � jaki� brak lito�ci, kt�ry szpeci� ich
cudowne charaktery. Zauwa�y� to, kiedy byli w Glinie; zauwa�y�, jak bez
namys�u akceptuj� to, co dla niego by�o przera�aj�ce.
To sprawa wyobra�ni, pomy�la�. Wyobra�nia. Wyobra�anie sobie, �e jest
si� kim� innym. Na przyk�ad tym kelnerem. Albo tamt� kobiet�, kt�r�
spotka� w straszliwej n�dzy Gliny.
Zadr�a� i zerkn�� na swe nietkni�te ch'a. Nadal j� widzia�. Widzia� pok�j,
w kt�rym j� trzymali. Mia�a na imi� Mary. Mary...
Sama my�l zmrozi�a mu krew w �y�ach. Ona nadal tam jest. Tam,
w tamtym pokoju, gdzie j� zostawi�. I kto wie, jaki grubosk�rny bydlak
wykorzysta j� jako nast�pny; kto zapragnie zbi� j� do nieprzytomno�ci jak
tyle razy przedtem.
Zn�w zobaczy� samego siebie. Zobaczy�, jak unosi jej twarz do �wiat�a
i palcami przesuwa po siniaku pod jej okiem. Delikatnie, bo wie, �e ona si� go
boi. W ko�cu poszed� z ni� do ��ka bardziej z lito�ci ni� z ��dzy. Lecz czy
'ost�pi� uczciwie? Czy nie zrobi� tego po cz�ci z ciekawo�ci? By�a tak
drobna, mia�a tak wiotkie ramiona, jej piersi prawie nie istnia�y. A jednak
numo wszystko by�a pi�kna, dziwnie pi�kna. Zw�aszcza jej oczy mia�y
w sobie co� wyj�tkowego � by� mo�e pami�� o czym� lepszym ni� to, w co
wpad�a.
Nie powinien by� jej tam zostawia�. A przecie� nie mia� wyboru. Jej
miejsce by�o tam, jego miejsce tu. Tak to ju� na �wiecie bywa. A jednak chyba
mo�e jeszcze co� zrobi�.
� O czym my�lisz, Edmundzie?
� My�la�em o tej kobiecie.
� O kobiecie? � Berdyczow roze�mia� si�. � O kt�rej? Tam by�y setki
tych pokrak!
� I ch�opcy...
� Ch�opcy byli niezapomniani...
Odwr�ci� wzrok, nie mog�c przy��czy� si� do ich �miechu, rozgniewany
na samego siebie za swe uczucia. Potem jego gniew niespodziewanie przybra�
kszta�t; odwr�ci� si� i pochyli� si� ku nim ponad sto�em.
� Powiedz mi, Soren. Gdyby� m�g� wyrazi� jedno �yczenie, tylko jedno,
co by� wybra�?
Berdyczow przez moment wpatrywa� si� w ciemny park, potem odwr�ci�
si� i zn�w spojrza� na niego zza okular�w.
� �wiat bez Han.
Lehmann za�mia� si�.
� To ci dopiero �yczenie, Soren.
Wyatt spojrza� na niego.
� A ty, Piotrze? Tym razem masz powiedzie� prawd�. Bez �arcik�w.
Lehmann podni�s� g�ow� i wpatrzy� si� w gigantyczn� krzywizn� kopu�y
ponad nimi.
� Tamto � rzek�, unosz�c powoli rami� i wskazuj�c. � Ten fa�szywy
obraz nieba nad nami. Chcia�bym, �eby zmieni� si� w prawdziwy. Tylko tyle.
�eby nad naszymi g�owami by�o prawdziwe niebo. Niebo i gwiazdy. Nie
ogromne z�udzenie, sfabrykowane dla wybra�c�w, ale rzeczywisto�� dla
wszystkich.
Berdyczow powa�nie podni�s� wzrok i skin�� g�ow�.
� A ty, Edmundzie? Czego ty pragniesz?
Uni�s� nietkni�t� czark� i trzyma� j� w stulonych d�oniach. Potem
powoli, z rozmys�em, odwr�ci� j� do g�ry nogami i wyla� zawarto�� na blat
sto�u.
� Hej! � krzykn�� Berdyczow, cofaj�c si� gwa�townie. I on, i Lehmann
patrzyli na Wyatta zaskoczeni nag�� twardo�ci� w jego wzroku, nieoczekiwa-
n� gwa�towno�ci� gestu.
� Zmiana � rzek� wyzywaj�co Wyatt. � Oto, czego chc�. Zmiany.
Odda�bym za ni� wszystko. Nawet �ycie.
C Z � �� I � WIOSNA 2196
WIOSENNY DZIE�
NA SKRAJU �WIATA
�Wiosenny dzie� na skraju �wiata.
Na skraju �wiata zn�w wstaje dzie�.
P�acze wilga, jakby to jej w�asne �zy
mia�y zwil�y� kwiaty a� po sam wierzcho�ek drzewa".
� Li Shang-yin, Wygnanie, IX wiek n.e.
1
ROZDZIA� I
OGIE� I L�D
W szklance ta�czy�y p�omienie. Nad ni�, w po�wiacie nagiego ognia,
widnia�a u�miechni�ta smutno twarz m�czyzny.
� Ju� nied�ugo � powiedzia�, zbli�aj�c si� do dzikiego, dr��cego
p�omienia. Mia� delikatn�, orientaln� twarz, o niemal kobiecych rysach;
drobny, kszta�tny nos i du�e, ciemne oczy, w kt�rych wi�z�o i pozo-
stawa�o �wiat�o ognia. Kruczoczarne w�osy mia� splecione w warkocz,
kt�ry zwini�ty by� w ciasny kok na potylicy. Ubrany by� w biel, kolor
�a�oby � w prosty, jednocz�ciowy str�j, kt�ry lu�no obejmowa� jego
drobne cia�o.
W g�rach wia� ciep�y nocny wiatr, kt�ry rozdmuchiwa� ogie�. W�gle
w �rodku �wieci�y jaskrawo. Rozsypywa� si� popi�. Potem wiatr ucich�
i cienie znieruchomia�y.
� Zadali sobie wiele trudu, Kao Jyan.
Drugi m�czyzna wyszed� z mroku, w kt�rym sta�, i poprzez p�omienie
spojrza� na rozm�wc�, otwieraj�c puste d�onie. By� od niego znacznie
pot�niejszy, mia� barczyste ramiona i silne mi�nie. Jego g�ow� niedawno
ogolono, a bia�y str�j ciasno opina� jego cia�o. Nazywa� si� Chen i mia� jedn�
z owych bezbarwnych, nijakich twarzy, jakie od tysi�cleci charakteryzuj�
wie�niak�w Han.
Jyan przez chwil� przygl�da� si� wsp�lnikowi.
� Oni maj� w�adz� � powiedzia�. � Wiele w nas zainwesto-
wali. Spodziewaj� si�, �e w zamian otrzymaj� r�wnie wiele.
� Rozumiem � odpar� Chen, patrz�c przez roz�wietlon� ksi�ycem
dolin� ku Miastu. Potem nieoczekiwanie roze�mia� si�.
� O co chodzi? � Jyan zmru�y� oczy.
� Patrz! � Chen wskaza� na prawo. � Tam! Wysoko, gdzie g�ry
niemal dotykaj� ob�ok�w.
Jyan spojrza�. Na pe�nym kr�gu ksi�yca le�a�y cienkie pasemka ob�o-
k�w, posrebrzone jego silnym �wiat�em. Niebo za nimi mia�o pyszn�, ciem-
nob��kitn� barw�.
� A wi�c?
Chen zn�w obr�ci� si� do niego, jego oczy l�ni�y w blasku ognia.
To pi�kne, nie s�dzisz? Ksi�yc pomalowa� szczyty g�r na bia�o.
Jyan zadr�a� i omijaj�c wzrokiem pot�nego m�czyzn�, spojrza� ku
odleg�ym szczytom.
� To l�d.
� Co? To znaczy plastik?
Jyan pokr�ci� g�ow�.
� Nie. Nie to co�, z czego zrobione jest Miasto. Prawdziwy l�d.
Zamro�ona woda. To, co ch'un tzu wrzucaj� do swoich napoj�w.
Chen odwr�ci� si� i zn�w popatrzy�, krzywi�c sw� szerok� twarz.
Potem gwa�townie odwr�ci� wzrok, jakby zaniepokoi�a go sama
my�l.
Bo i powinna, pomy�la� Jyan, u�wiadamiaj�c sobie, �e sam czuje si�
niepewnie. Dzi�ki �rodkowi, kt�ry mu podano, wszystko to wydawa�o mu si�
znajome � chemia da�a mu sztuczne wspomnienia takich rzeczy, jak zimno,
ob�oki i �wiat�o ksi�yca � ale pod powierzchownym spokojem umys�u cia�o
nadal czu�o l�k.
Co� lekko poruszy�o si� przy jego policzku, co� nagle potarga�o mu
w�osy. U jego st�p zn�w buchn�� ogie�, rozdmuchany gwa�townym
powiewem. Wiatr, pomy�la� Jyan, a dziwnie mu by�o nawet pomy�le� to
s�owo. Pochyli� si� i wyj�� z paleniska k�od�, obr�ci� j� w d�oni, czuj�c jej
wag�. Nast�pnie spojrza� na jej koniec, na skomplikowan� spiral� s�oj�w.
Dziwne. Tu, poza Miastem, wszystko jest dziwne, nieobliczalne. Wszystko
tak niedbale zebrane w kup�. Tak nieoczekiwane, cho� wydaje si� tak
znajome.
Chen podszed� i stan�� obok niego.
� Jak d�ugo jeszcze?
Jyan spojrza� na chronometr w kszta�cie smoka, wpuszczony w jego
nadgarstek.
� Cztery minuty.
Patrza�, jak Chen odwraca si� i � po raz setny, jak mu si� zda�o �
spogl�da ku Miastu, jak rozwieraj� si� jego oczy, kiedy pr�buje wszystko
wch�on��.
Miasto. Zape�nia�o wielk� p�nocn� r�wnin� Europy. Od miejsca, gdzie
stali, u podn�a Alp, wyci�ga�o si� tysi�c pi��set // na p�noc na spotkanie
mro�nych w�d Ba�tyku, na zachodzie za� wielki mur jego kraw�dzi g�rowa�
nad ca�ymi trzema tysi�cami /;' wybrze�a Atlantyku, od Przyl�dka Saint
Vincent na po�udniu do Kristiansundu na poszarpanej p�nocy. Na po�u-
dniu, za wielkimi g�rskimi �a�cuchami Dziczy Szwajcarskiej, maszerowa�o
dalej, otaczaj�c Morze �r�dziemne niby gigantyczna porcelanowa czara.
Tylko na wschodzie jego wzrost zosta� nienaturalnie powstrzymany, na
poszarpanej linii, biegn�cej od Gda�ska na pomocy do Odessy na po�udniu.
Tam zaczyna�y si� plantacje; wielkie morze zieleni wlewaj�ce si� do serca
Azji.
� To dziwne, prawda? Tak by� na zewn�trz. Jako� nie wydaje si� to
rzeczywiste.
Chen nie odpowiedzia�. Omijaj�c go wzrokiem. Jyan spojrza� na ciemne,
strome zbocza doliny, kt�re obramowywa�y gigantyczn�, przyp�aszczo-
na strza�� bieli. Wygl�da�o to jak olbrzymi mur � tama wysoko�ci
dw�ch li � zamykaj�cy wyj�cie z doliny. Jego powierzchnia, pod�-
wietlona od wewn�trz, mia�a barw� lekko opalizuj�cej per�y. By�o to
Ch'eng. Miasto i mur. W jego ojczystym j�zyku te dwa poj�cia okre-
�la�o jedno s�owo. Zreszt� ze swego ojczystego j�zyka zna� jedynie par�
wyraz�w.
Odwr�ci� g�ow� i zn�w popatrza� na Chena. Dzielny Chen. Pozbawiony
wyobra�ni Chen. Jego bezbarwna twarz by�a zaokr�glona jak talerz, byczy
kark solidny jak otaczaj�ca ich ska�a. Przygl�daj�c si� mu Jyan zapomnia�
o swych wcze�niejszych obawach. W ko�cu Chen by� kwai � zawodowym
no�ownikiem � a na nikim nie mo�na polega� tak jak na kwai. Jyan
u�miechn�� si� do siebie. Tak, Chen by� w porz�dku. Dobrze jest mie� w nim
sojusznika.
� Jeste� got�w? � zapyta�.
Chen stanowczo, ze zdecydowaniem spojrza� na niego.
� Wiem, co mam zrobi�.
� To dobrze.
Jyan zajrza� do swej szklanki. W ciemnym winie niczym w�e wirowa�y
ma�e j�zyki p�omienia; rzuca�y ulotne b�yski na tward�, przezroczyst�
krzywizn�. Rzuci� szklank� w ogie�, potem zapatrzy� si� w p�omienie, po raz
pierwszy zdaj�c sobie spraw�, jakie s� nieuchwytne; jak ich obraz, kiedy
pr�bujemy zachowa� go w umy�le, wy�lizguje si� i pozostawia jedynie
mglist� impresj�. Pomimo pozornej wyrazisto�ci wcale nie s� rzeczywiste.
Mo�e w�a�nie tak widz� nas bogowie, pomy�la�; jedynie jako b�yski, zbyt
kr�tkie, aby mog�o spocz�� na nich oko. '
Jyan zadr�a� i podni�s� wzrok, s�ysz�c basowy pomruk nadlatuj�cej
maszyny.
� Ju� tu s� � rzek� Chen z niewzruszon� twarz�.
Jyan spojrza� na kwai i skin�� g�ow�. Dwaj zab�jcy zapi�li swe jednocz�-
ciowe kombinezony i ruszyli w stron� statku.
� Prosz� o przepustk�, panie.
Pi Ch'ien, Trzeci Sekretarz Podministra Yanga, spojrza� na kamer�,
zauwa�aj�c jednocze�nie powolne, g�adkie poruszenie podsufitowych po-
krywaczy, kt�rych lufy jak wydr��one j�zyki wy�ama�y si� z pysk�w
stylizowanych smok�w. Pochyli� si� nisko, wyj�� z szat kart� i wsun�� do
szczeliny kontroluj�cej. Przycisn�� twarz do profilowanej wn�ki w �cianie
i szeroko otworzy� lewe oko do soczewki kamery. Wreszcie cofn�� si�
i rozejrza�.
Nigdy jeszcze nie by� w �adnym z cesarskich solari�w. Nawet jako S�dzia
Obwodowy, odpowiedzialny za �ycie dwudziestu tysi�cy ludzi na swym
Pok�adzie, nie mia� prawa wst�pu do takich miejsc. Jednak teraz, jako
Trzeciemu Sekretarzowi Yang Laia, zezwolono mu wpisa� swe nazwisko na
list�. Ale lista to lista, jak wszystkie listy na �wiecie nie ma ko�ca. Potrzeba
jeszcze wielu lat i wielu dalszych awans�w, by m�g� znale�� si� w �rodku dla
odpoczynku.
Zewn�trzne drzwi odsun�y si�; ruszy� do nich.
Drog� zagrodzi� mu uzbrojony stra�nik, kt�ry karabinem wskaza�,
�e Pi Ch'ien ma wej�� do przedsionka po lewej. Pi Ch'ien z uk�o-
nem wype�ni� polecenie. W �rodku pomieszczenia, przed gigantycznym,
jaskrawym gobelinem zape�niaj�cym ca�� tyln� �cian�, siedzia� za biur-
kiem urz�dnik. Przyjrza� si� ekranowi przed sob� i z u�miechem uni�s�
wzrok.
� Dobry wiecz�r, Trzeci Sekretarzu Pi. Jestem Pierwszy Ochmistrz
Huong. Czy mog� spyta� o cel twej wizyty?
Pi Ch'ien z szacunkiem pochyli� g�ow�.
� Witam ci�, Pierwszy Ochmistrzu Huong. Przybywam po to jedynie,
by dor�czy� trywialn� wiadomo��. Dla Jego Wysoko�ci Podministra Yang
Laia. Sk�adam dziesi�� tysi�cy przeprosin za to, i� tak ci si� narzucam, bo
sprawa jest najmniej pilna z mo�liwych.
Podni�s� wzrok i wyci�gn�� niemal przezroczyst� kart� z wiadomo�ci�,
by Ochmistrz m�g� j� obejrze�. Obaj wiedzieli, �e wiadomo�� jest niezwykle
wa�na.
� Za pozwoleniem. Trzeci Sekretarzu Pi, czy mog� si� tym zaj��?
Pi Ch'ien ponownie sk�oni� g�ow�.
� Najgor�cej przepraszam, Pierwszy Ochmistrzu Huong. Niczego
bardziej nie pragn�, jak s�u�y� tobie, lecz obawiam si�, i� nie jest to mo�liwe.
Aczkolwiek wiadomo�� jest trywialna, otrzyma�em polecenie dor�czenia jej
jedynie do r�k samego przewielmo�nego Podministra.
Ochmistrz Huong wsta�, obszed� biurko i stan�� obok Pi Ch'iena.
� Rozumiem, Trzeci Sekretarzu Pi. Wszyscy jeste�my jedynie narz�-
dziami naszych pan�w, czy� nie? � U�miechn�� si�, zn�w pe�en kurtuazji. �
je�li mi �askawie pozwolisz, powiadomi� Podministra.
Pi Ch'ien sk�oni� si�, czuj�c uk�ucie rozczarowania. A wi�c nie wejdzie do
�rodka?
� Prosz� za mn�, Trzeci Sekretarzu � rzek� ochmistrz, sk�aniaj�c si�
niemal niedostrzegalnie, stosownie do r�nicy pozycji dw�ch m�czyzn. �
Podminister Yang jest teraz z samym Ministrem i nie mo�na mu w tej chwili
przeszkadza�. Jednak�e ka�� pokoj�wce poda� ci herbat�, by uprzyjemni�
czas oczekiwania.
Pi Ch'ien zn�w si� sk�oni�, oczarowany okazywan� mu uprzejmo�ci�.
Wyszed� wraz z urz�dnikiem, ten za� poprowadzi� go przez szeroki, wysoki
korytarz, na kt�rego �cianach zawieszono seri� krajobraz�w shanshui,
przedstawiaj�cych poszarpane g�rskie wierzcho�ki i przyjemnie zalesione
doliny.
Na zakr�cie korytarza dostrzeg� przelotnie inny pok�j, pyszniejszy,
o �cianach zastawionych spi�owymi postaciami bog�w i smok�w, a na jego
ko�cu wielkie, jaskrawo o�wietlone pomieszczenie � w�a�ciwe solarium. Szli
dalej, a� dotarli do ma�ego, lecz przytulnie urz�dzonego pokoju zawieszone-
go kolorowymi gobelinami.
Pierwszy Ochmistrz Huong odwr�ci� si� do niego i u�miechn��, gestem
wskazuj�c, by go�� wszed� i usiad�.
� Zapewniam, Trzeci Sekretarzu, �e nie b�d� ci� tu zatrzymywa� d�u�ej
ni� trzeba. Tymczasem pokoj�wka zajmie si� wszystkimi twymi potrze-
bami. � Nast�pnie wyszed� z uk�onem.
Niemal w tej samej chwili przez boczne drzwi wesz�a pokoj�wka. Ubrana
by�a w metalicznie b��kitny sztuczny jedwab w drobny wzorek z ��tych
s�onecznik�w. Z u�miechem ustawi�a tac� na niskim stoliku u boku Pi
Ch'iena, po czym przykl�k�a i sk�oni�a mu si� nisko. Wyprostowa�a si�, nala�a
ch'a i poda�a mu, odwracaj�c wzrok. Wzi�� fili�ank�, przygl�daj�c si�
dok�adnie dziewczynie. By�a drobna i �liczna, mia�a niemal bia�� sk�r� i g�ste
ciemne w�osy zwi�zane b��kitnymi i ��tymi jedwabnymi wst��kami. Spoj-
rza� na jej stopy i z zadowoleniem zauwa�y�, jak bardzo jest filigranowa.
� Czy �yczysz sobie jeszcze czego�, panie?
Pochyli� si� i delikatnie odgarn�� w�osy z jej szyi. Nie omyli� si�. Po lewej
stronie, blisko obojczyka, mia�a ma�y, okr�g�y znaczek. Du�e G z ma�ym
S w �rodku, litery angielskie, lecz sam rysunek symbolu w czystym stylu Han.
By�a z GenSynu. Sztuczna.
Zawaha� si�, niepewny, kiedy przyb�dzie Podminister ani te� jaka pa-
nuje tu etykieta. Potem przypomnia� sobie s�owa Pierwszego Ochmistrza
Huonga. �Pokoj�wka zajmie si� wszystkimi twymi potrzebami". Zbieraj�c
w sobie odwag�, kaza� dziewczynie zamkn�� drzwi.
Gdy zn�w odwr�ci�a si� ku niemu, skin�� na ni�. Kaza� jej sk�oni� si� przed
nim, rozpi�� sw� szat� i przyci�gn�� jej g�ow� do swego nagiego podbrzusza.
� Masz, dziewczyno. Zajmij si� mn�.
Trzej m�czy�ni w maszynie byli zamaskowani i nic nie m�wili. Kao Jyan
i tak rozpozna� w nich Hung Mao � bia�ych � po kwa�nym, mlecznym
zapachu ich potu. Zaskoczy�o go to. Jego w�asne przypuszczenia wiod�y
w innym kierunku. Mimo to w chwili gdy maszyna l�dowa�a na dachu
Miasta, on dodawa� ten nowy szczeg� do tego, co ju� wcze�niej wie-
dzia�.
Kiedy drzwi rozwar�y si� z sykiem, przeszed� przez nie szybko, a Chen
ruszy� za nim. Wprost przed nimi znajdowa�a si� kopu�a cesarskiego
solarium, odleg�a o nieca�e // � pi��set metr�w: wielki, p�kolisty p�cherz,
roz�wietlony od wewn�trz. O p� li dalej by�a studzienka inspekcyjna.
Dwaj zab�jcy pobiegli, rami� przy ramieniu, w milczeniu, zdaj�c sobie
spraw�, �e je�li inni nie wykonali dobrze swojej roboty, to jest ju� po
nich.
Ale wszystko p�jdzie dobrze. Jyan czu� to. Z ka�dym krokiem by� tego
coraz pewniejszy. Zaczyna� rozumie�, jak wszystko ��czy si� ze sob�,
zaczyna� nawet domy�la� si� nazwisk i motyw�w.
S� tacy, kt�rzy dobrze zap�ac�, by si� o tym dowiedzie�. Kt�rzy by� mo�e
przyznaj� amnesti� tym, co byli jedynie narz�dziami innych.
Podchodz�c bli�ej do kopu�y, Jyan zwolni� i rozejrza� si�. Ksi�yc wisia�
teraz znacznie ni�ej, po ich prawej stronie. W jego �wietle wydawa�o si�, �e
biegn� po powierzchni gigantycznego lodowca.
� Skr�camy w lewo � powiedzia� cicho do Chena. Ale nie musia�. Chen
ju� okr��a� kopu��, kieruj�c si� ku studzience. Mia� ubezpiecza� j�, kiedy
Jyan b�dzie pracowa�.
Jyan zatrzyma� si� i spojrza� na smoka na swym nadgarstku. Najwa�niej-
sza by�a teraz punktualno��. Mia� cztery minuty na wspi�cie si� po zewn�trz-
nej �cianie, potem po trzy minuty na za�o�enie i przygotowanie ka�dego
z czterech �adunk�w. Na powr�t do studzienki i ucieczk� pozostawa�o
dziewi�� minut. Nie powinno to by� trudne, je�li wszystko p�jdzie dobrze.
Je�li wszystko p�jdzie dobrze. Jyan odetchn�� g��boko, usi-
�uj�c my�le� tylko o swym zadaniu.
Ukl�k� i si�gn�� za siebie. Lekk� paczk� mocowa�y cztery zatrzaski. Jego
palce delikatnie otworzy�y zatrzaski i zdj�y z plec�w zawini�t� w p��tno
paczk�. Po�o�y� j� ostro�nie na kolanach i zr�cznymi, wprawnymi ruchami
roz�o�y� cienkie fa�dy p��tna.
Cienki jak w�os drut wi�za� cztery p�tle wielko�ci talerzy. Mia�y kolor ma-
towego br�zu, znieniaj�cy si� tylko w jednym miejscu, gdzie zdawa�o si�, �e
grube na palec sznury zachodz� na siebie, jak w�e po�ykaj�ce w�asne ogony.
Szybko, ostro�nie rozwi�za� druciane w�z�y i u�o�y� p�tle w dw�ch kupkach
na swych udach. W dotyku by�y ciep�e, jakby �y�y. Z niemal niedostrzegal-
nym wzdrygni�ciem nasun�� dwie z nich na lewe rami� i na�o�y� na bark,
potem uczyni� to samo z dwoma pozosta�ymi, kt�re za�o�y� na prawe
rami�.
Odetchn�� g��boko i zn�w wsta�. Nie widzia� Chena skrytego za kopu��.
Jyan szybko przebieg� reszt� odleg�o�ci do podstawy kopu�y i przykucn�� tam,
dysz�c ci�ko. Z kieszeni na sercu wyj�� pazury i roz�o�y� je z pstrykni�ciem.
Rozdzieli� je i na�o�y� na palce, uwa�aj�c na ich ostre jak brzytwa czubki.
Wreszcie zacz�� wspinaczk�.
Lwo Kang, syn Lwo Chun-Yi i Minister Edyktu, wyci�gn�� si� w wyso-
kim fotelu i rozejrza� po kr�gu zgromadzonych wok� siebie m�czyzn. Fa�dy
�ososiowego pau zwisa�y lu�no z jego cia�a, a oliwkowa sk�ra l�ni�a wilgo tnie
w silnym �wietle kopu�y. Mia� mocn�, ale jako� brzydk� twarz; zbyt du�e
oczy, zbyt szeroki nos, zbyt obwis�e uszy. Jednak gdy si� u�miecha�, twarze
siedz�cych wok� niego dwunastu m�czyzn jak zwierciad�a odpowiada�y
u�miechem. Jednak w tym akurat momencie m�czy�ni ci milczeli w napi�-
ciu, �wiadomi, �e ich pan si� gniewa.
� M�wisz o przestrzeni mieszkalnej, Shu San, lecz Edykt nie pozo-
stawia w tej sprawie w�tpliwo�ci. Jeste�my nie po to, by go interpretowa�,
lecz by wprowadza� w �ycie. Robimy to, co si� nam ka�e, czy� nie?
Shu San, siedz�cy po lewej stronie Lwo Kanga, pokornie schyli� g�ow�.
Na moment wszystkie oczy spocz�y na nim, napawaj�c si� chwil� jego
ha�by. Minister Lwo poci�gn�� nosem i zn�w przem�wi�.
� Jeszcze dzi� po po�udniu przyszli do mnie dwaj z tych biznesme-
n�w: Lehmann i Berdyczow. Podczas audiencji rozmawiali�my o wielu
rzeczach, ale w ko�cu przedstwili mi co�, co nazwali �ultimatum". � Lwo
Kang spojrza� surowo na kr�g swych Podministr�w. � O�wiadczyli, �e
pewne frakcje zaczynaj� si� niecierpliwi�. Hsien $heng Lehmann odwa�y� si�
nawet stwierdzi�, �e nara�amy ich na zb�dn� zw�ok�. M�wi, �e nasi
urz�dnicy wykazuj� nadmierny zapa� w wykonywaniu postanowie� Edyktu.
Siedz�cy m�czy�ni wymienili spojrzenia. �aden z nich nie przeoczy�
faktu, �e Minister nazwa� Lehmanna Hsien Sheng � po prostu �pan"
Lehmann, nawet nie pospolity Shih, czyli �wielmo�ny pan" � podczas gdy
etykieta wymaga�a u�ycia jego pe�nego tytu�u Podsekretarza. To by�a
rozmy�lna zniewaga.
Lwo Kang roze�mia� si� ostro, potem w gniewnym ge�cie potrz�sn��
g�ow�.
� C� za impertynencja! Uwa�aj�, �e stoj� ponad prawami innych
ludzi, dlatego tylko �e maj� pieni�dze! � Jego twarz u�o�y�a si� w grymas
niesmaku. � Hsinfa ts'ai\
Tym razem w paru miejscach rozleg� si� nie�mia�y �miech. Inni, kt�rzy nie
zrozumieli okre�lenia, rozejrzeli si� w poszukiwaniu wskaz�wek i u�o�yli
twarze w u�miech, jakby i ich na p� rozbawi� dowcip.
Lwo Kang zn�w parskn�� i rozpar� si� w fotelu.
� Przepraszam, zapomnia�em. Nie wszyscy tu s� ch 'un tzu, prawda?
Lwo Kang rozejrza� si�. Hsinfa ts'ai. Parweniusze. Ch'un tzu. D�entel-
meni. To by�y s�owa Kuan hua, mandary�ske. Ale nie wszyscy spo�r�d tych,
kt�rzy siedzieli wok� niego, odebrali wykszta�cenie w tym j�zyku. Ponad
po�owa obecnych sz�a w g�r� przez kolejne poziomy; wyuczyli si� pi�ciu
klasycznych dzie� Konfucjusza i pokonali drabin� sytemu egzaminacyjnego.
Nie gardzi� nimi z tego powodu; wprost przeciwnie, by� z siebie dumny,
�e awansuje ludzi nie za koneksje, a za ich naturalne zdolno�ci. Jed-
nak�e czasami powstawa�y z tego niezr�czne sytuacje. Wbi� wzrok w Shu
Sana.
� Nie b�dziemy ju� o tym rozmawia�, Shu San. Teraz ju� wiesz, co
o tym s�dz�. Koniec rozm�w o przestrzeni mieszkalnej. A tych ludzi nie chc�
wi�cej widzie� na oczy.
Shu San sk�oni� g�ow�, po czym spojrza� swemu panu w oczy, wdzi�-
czny za t� szans� na rehabilitacj�. Nie spodziewa� si� takiej �aska-
wo�ci.
Lwo Kang u�miechn�� si� i odwr�ci� wzrok, ca�e jego zachowanie zmieni�o
si�, odpr�y� si�. Mia� reputacj� cz�owieka skrupulatnie, ponad wszelkie
zarzuty uczciwego i niepodatnego na korupcj�. Ale nie znaczy�o to, �e by�
lubiany. Trzy lata temu jego nominacja zaskoczy�a pewnych ludzi, kt�rzy
uwa�ali rodzinne koligacje za co� wa�niejszego od uczciwo�ci lub kompeten-
cji. Mimo to okaza�o si�, �e Lwo Kang by� dobrym kandydatem na
stanowisko Ministra odpowiedzialnego za wprowadzanie w �ycie Edy-
ktu.
Gdy jego podw�adni gaw�dzili mi�dzy sob�, Lwo Kang usiad� wygodnie,
kontempluj�c wcze�niejsze wydarzenia tego dnia. Nie zaskoczy�o go, �e s�
ludzie pragn�cy obali� wytyczne Edyktu. Zawsze tak by�o, przez ca�e 114 lat
istnienia Edyktu. Bardziej zaniepokoi�a go rosn�ca arogancja tych, kt�rzy
uwa�ali, �e wiedz� lepiej � �e maj� prawo ��da� zmiany istniej�cego
porz�dku rzeczy. Ci Hung Mao nie rozumiej�, co to jest pozycja. Co to jest
Li. Co to jest stosowno��.
By� to problem rasy. Problem kultury. Cho� od za�o�enia Chung Kuo
i zwyci�stwa kultury Han min�o ponad sto lat, dla osobnik�w europej-
skiego pochodzenia � dla Hung Mao albo �rudow�osych", jak ich potocznie
nazywano � zwyczaje Han nadal by�y obce; w najlepszym przypadku by�y to
powierzchowne udoskonalenia zaszczepione w bardziej gwa�towny i nie-
stabilny temperament. Trzy tysi�ce lat nieprzerwanej cywilizacji � oto
dziedzictwo Han. A czym mog� si� poszczyci� ci wielkonosi cudzoziemcy?
Sze�� stuleci chaosu i niezdyscyplinowania. Wojny, dalsze wojny i wreszcie
upadek. Upadek na tak wielk� skal�, �e poprzednie wojny wydaj� si� przy
nim oazami pokoju. Nie, oni mog� przypomina� Han � mog� ubiera� si�,
m�wi� i zachowywa� jak Han � ale pod tym wszystkim pozostan�
barbarzy�cami. Neokonfucjanizm zapu�ci� jeno p�ytkie korzenie w ja�owej
glebie ich dusz. W g��bi serca nadal s� tym samym samolubnym, materia-
listycznym gatunkiem indywidualist�w co zawsze; bardziej ni� obowi�zek
motywuje ich zach�anno��.
Czy mo�na si� wi�c dziwi�, �e ludzie tacy jak Lehmann i Berdyczow nie
mog� zrozumie�, �e Edykt jest niezb�dny?
Chc� zmiany. Zmiany za wszelk� cen�. A poniewa� Edykt o Kontroli
Technologii stanowi dla Siedmiu g��wne narz�dzie zapobiegania rakowi
zmian, tamci przy ka�dej okazji pr�buj� podkopa� Edykt.
Lwo Kang opar� si� wygodnie i wpatrzy� w wysokie sklepienie kopu�y.
Dwa wielkie �uki solarium ��czy�y si� w du��, okr�g�� tablic�, kt�r� esowaty
w�� dzieli� na czarne i bia�e pole. Ying i Yang, pomy�la�. R�wnowaga. Biali
nigdy nie mogli tego zrozumie�; nigdy nie mogli tego zrozumie� do ko�ca �
czu� tego do szpiku ko�ci. Nadal uwa�aj� to za jak�� abstrakcyjn� gr�, a nie
tak jak my � za samo �ycie. Zmiana � �lepa pogo� za nowo�ci� � oto
prawdziwy wr�g cywilizacji.
Westchn��, nast�pnie pochyli� si� w prawo i j�� nas�uchiwa�, natychmiast
staj�c si� centrum konwersacji.
To dobrzy ludzie, pomy�la�, spogl�daj�c na rz�d twarzy. Co do jednego
Han. Mog� im powierzy� w�asne �ycie.
W�r�d nich przechodzili g�uchoniemi s�u��cy z tacami ch'a i s�odyczy.
Eunuchy z GenSynu, p�ludzie � pod wieloma wzgl�dami. A przecie� nawet
oni s� lepsi od takich jak Lehmann i Berdyczow.
Teraz m�wi� Yang Lai, a tre�� jego s��w dziwnie odbija�a my�li Lwo Kanga.
� Ta choroba panoszy si� w�r�d ca�ego nowego pokolenia. Powiadam
wam, wszystko si� zmieni�o. Oni nie s� ju� jak ich ojcowie, solidni i godni
zaufania. Nie, to niewychowane zwierz�ta, co do jednego. I my�l�, �e zmian�
mo�na kupi� za pieni�dze.
Lwo Kang wyci�gn�� sw�j byczy kark i skin�� g�ow�.
� Brak im szacunku � powiedzia�.
Rozleg� si� pomruk zgody. Yang Lai sk�oni� si� i odpar�:
� To prawda, przewielmo�ny panie. Ale przecie� oni nie s� Han.
Nigdy nie zostan� ch'un tzu. Nie znaj� �adnych warto�ci. A jak si� ubie-
raj�!
Lwo Kang u�miechn�� si� i zn�w opar� wygodnie. Cho� dobiega�
dopiero czterdziestki, ju� zaczyna� �ysie�. Wygl�d odziedziczy� po
ojcu � przysadziste cia�o, kt�re zaczyna�o obrasta� t�uszczem w talii
i na piersiach � i, jak ojciec, nie mia� czasu na fizyczne �wiczenia.
U�miechn�� si�, rozmy�laj�c nad tym, jak go widz�. Nie jestem cz�o-
wiekiem pr�nym, pomy�la�; a szczerze m�wi�c, gdybym by�, to sam siebie
bym oszukiwa�. A jednak zas�u�y�em na ich szacunek.
Nie, to nie po zewn�trznym wygl�dzie s�dzi si� cz�owieka, a po
jego najg��bszych zaletach; po cechach, kt�re uwidaczniaj� si� w ka�dym
czynie.
Jego ojciec, Lwo Chun-Yi, urodzi� si� jako prosty cz�owiek; mimo to
dowi�d� swej warto�ci i w pierwszym roku swego panowania Li Shai Tung
mianowa� go Ministrem. Dlatego te� Lwo Kang odebra� najbardziej elitarne
wykszta�cenie i ju� w m�odo�ci nauczy� si� podstawowych zasad cesarskiej
s�u�by. Teraz on z kolei by� Ministrem T'anga. Zn�w si� rozejrza�,
zadowolony. Nie, po�r�d obecnych nie by�o ani jednego, kt�ry nie uznawa�-
by w nim swego pana.
� Tym Hung Mao przyda�aby si� lekcja � powiedzia�, pochyla-
j�c si�, by z tacy na sto�ku obok wzi�� ciasteczko z krewetki i �nie�ne-
go korniszona. Prze�kn�� je, rozkoszuj�c si� smakiem s�odkiego korzen-
nego sosu hoisin na j�zyku i czkn�� z uznaniem. � Lekcja dobrych ma-
nier.
Jyan jak ma�y, ciemny owad przylgn�� do zewn�trznej powierzchni
kopu�y. Za�o�y� ju� trzy z czterech p�tli. Teraz trzeba tylko umie�ci�
i odbezpieczy� ostatni �adunek.
W miejscu, gdzie si� znalaz�, przytrzymuj�c si� jedn� r�k� napi�tej
powierzchni kopu�y, nie by�o zbyt stromo. M�g� spojrze� ponad sp�asz-
czonym wierzcho�kiem i zobaczy� odleg�e, zalane �wiat�em ksi�yca g�rskie
szczyty. Noc by�a pi�kna. Czysta jak szk�o. Ponad nim, na tle czerni,
gwiazdy l�ni�y jak polerowane klejnoty. Tak wiele gwiazd. Tak przepa�cista
czer�.
Spojrza� w d�. Skup si�, pomy�la�. Nie ma czasu na gapienie si�
w gwiazdy. Mimo to zerkn�� raz jeszcze. Nast�pnie szybko umocowa� p�tl�,
w czterech miejscach przylepiaj�c j� ta�m�. Potem delikatnie, lecz stanowczo
poci�gn�� za miejsce z��czenia.
P�tla otworzy�a si� i tylko cienka ni� ��cz