David Wingrove CHUNG KUO KSIĘGA I PAŃSTWO ŚRODKA Cykl CHUNG KUO obejmuje pięć ksiąg W przygotowaniu Księga II ZŁAMANE KOŁO DAVID WINGROVE CHUNG KUO -------KSIĘGA I------- PAŃSTWO ŚRODKA Przełożył Przemysław Znaniecki REBIS DOM WYDAWNICZY • REBIS POZNAŃ 1993 Tytuł oryginału Chung Kuo — The Middle Kingdom Copyright © by David Wingrove 1989 Copyright © for the Polish translation by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1993 Projekt graficzny okładki Przemysław Ulatowski Redaktor Justyna Grzegorczyk Wrocław, uł. Szewska 78 Biblioteka Publiczna Wrocław 3000211834 Wydanie I ISBN 83-7120-026-9 Dom Wydawniczy REBIS ul. Marcelińska 18, 60-801 Poznań tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91 Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie Zam. 7889/93 Dla Susan W oknie pełnym słońca Skupia się jej złoty cień Fałda na fałdzie, aż wreszcie promienieje Łagodnie jak kwiat róży „Historia Chin jest jak pamięć starego człowieka. Odległa przeszłość jest często bardziej żywa od teraźniejszości, a opowieści są wygładzone, przesa- dzone i zniekształcone za sprawą niezliczonych powtórzeń. Chińczycy zawsze szukali wyczucia kierunku i życiowego obowiązku u swych przod- ków. Nie znają oni eposów ani opowieści o stworzeniu świata, jedynie historię pełną moralnych wzorów, a każde pokolenie może na nowo z nich czerpać i poddawać je własnej ocenie. Gdyż dla Chińczyków historia nie jest obiektywnym sprawozdaniem o przeszłości. Jest ona nie kończącą się przypowieścią moralną, której postacie są albo łajdakami, albo bohaterami, a ich cnoty i grzechy zawsze mają związek ze sprawami dnia dzisiejszego". — Alasdair Clayre: Serce smoka „Niecały dzień w raju, A pośród ludzi minęło tysiąc lat. Choć pionki nadal przesuwają się po szachownicy, Wszystko zmieniło się w nicość. Drwal powraca do domu, Stylisko topora zgniło na wietrze: Wszystko się zmieniło, tylko kamienny most Nadal łączy brzegi jak cynobrowa tęcza". — Meng Chiao: Kamienie tam, gdzie zgniło stylisko, IX wiek n.e. WSTĘP Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy Pierwszy Cesarz Chin Ch'in Shih Huang Ti zjednoczył siedem Wal- czących Królestw, tak właśnie „czarnowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazy- wają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich był to cały świat; świat na pomocy i zachodzie ograniczony potężnymi łańcuchami górskimi, na wschodzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego Cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Lecz w osiemna- stym wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w Postęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo — były chorym człowiekiem Wschodu; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej hermetycznie trum- nie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W wieku dwudziestym pierwszym, który jeszcze przed jego początkiem nazwano „stuleciem Pacyfi- ku", Chiny znowu stały się światem samym w sobie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos. PRO LOG — ZIMA 2190 YIN/YANG „Kto zbudował dziesięciopiętrową wieżę z nefrytu? Kto przewidział wszystko na początku, gdy pojawiły się pierwsze znaki?" Ch'u Yuan: Tien Wen (Niebiańskie pytania) z Chu Tz'u (Pieśni Południa) II wiek p.n.e. YIN W czasach przed początkiem świata pierwszy Cesarz Ko Ming, Mao Tse- -Tung, stał na zboczu wzgórza w Wuch'ichen w prowincji Shensi i oglądał się na drogę, którą tam przybył. Monumentalny Wielki Marsz, dwadzieścia pięć tysięcy li poprzez osiemnaście górskich łańcuchów i dwanaście prowincji — z których każda większa była od europejskiego państwa —już się skończył, i Mao, widząc rozciągający się przed nim ogrom Chin, uniósł ramiona i przemówił do tych nielicznych towarzyszy, którzy przeżyli roczną wę- drówkę. — Czy był w dziejach marsz tak wielki jak nasz, od kiedy P'an Ku oddzielił niebo od ziemi i od kiedy panowało Trzech Suwerenów i Pięciu Cesarzy?—rzekł. — Za dziesięć lat całe Chiny będą nasze. Doszliśmy już tak daleko. Czy może istnieć coś, czego nie potrafimy dokonać? Chiny. Chung Kuo, Państwo Środka. Tym były przez ponad trzy stulecia, od czasów Chou, na długo przed Pierwszym Cesarstwem. Tym były. Lecz teraz Chung Kuo znaczyło więcej. Nie było zwykłym państwem, a samą Ziemią. Światem. W swym zimowym pałacu na okołoziemskiej orbicie 160 000 li nad powierzchnią planety Li Shai Tung, Tang, Syn Nieba i władca Miasta Europa, stał na szerokim kręgu widokowym i pomiędzy swymi stopami obserwował w zamyśleniu błękitno-białą kulę Chung Kuo. Świat bardzo się zmienił w ciągu tych dwustu pięćdziesięciu sze- ściu lat, które minęły, od kiedy Mao stał na wzgórzu w prowincji Shensi. W tamtych czasach powiadano, że jedynym dowodem istnienia Człowieka na planecie, jaki można dostrzec z kosmosu, jest chiński Wielki Mur. Choć to nie była prawda, jednak świadczyło to o umiejętności Han prganizowania wielkich przedsięwzięć — i to nie tylko organizowania ich, lecz także przeprowadzania. Oto dwudziesty drugi wiek wkracza w ostatnią dekadę i zmienił się wygląd całego świata. Z kosmosu wi- dać ogromne Miasta — każde z nich samo w sobie jest niemal kontynen- tem; wielkie płachty lodowej bieli kryją stare, zapomniane kształty państw narodowych; świat to jedno wielkie, wszechobecne miasto: Miasto Ziemia. Li Shai Tung w zamyśleniu pogładził długą siwą, brodę i odwrócił się od portalu, otulając się haftowanym jedwabnym pau. W sali widokowej było ciepło, lecz jemu zawsze zdawało się, że marznie, gdy przez ciemność kosmosu patrzył na odległą planetę. Miasto. Ostatnio dużo o nim myślał. Przedtem był zbyt blisko niego — nawet siedząc tu, na górze. Nie zastanawiał się, brał za oczywiste rzeczy, które bynajmniej takie nie były. Ale nadszedł czas, by stawić czoło faktom: by spojrzeć na nie z dalekiej perspektywy. Miasto, zbudowane przed ponad wiekiem, miało przetrwać dziesięć tysięcy lat. Było rozległe i pojemne, a jego budulec nie wymagał wymiany, jedynie odnawiania. To był nowy świat zbudowany na starym; gigantyczna wioska na szczudłach wznosząca się nad ciemnym, stojącym jeziorem sta- rożytności. Trzydzieści pokładów — trzysta poziomów — tworzących wysoką konstrukcję z sześciobocznych pokładów-uli o boku dwóch li; wydawało się, że pomieszczą one każdą liczbę ludzi. Niech ludzkość się rozmnaża, powiedzieli Planiści; miejsca wystarczy dla wszystkich. Tak się wtedy wydawało. Lecz w ciągu następnego stulecia ludność Chung Kuo wzrosła jak nigdy przedtem. Ostatni spis wskazał trzydzieści cztery miliardy ludzi, Han i Euro- pejczyków — Hung Mao — razem wziętych. Z każdym rokiem więcej. Tak wielu, że za pięćdziesiąt lat Miasto będzie pełne, nawet po opróż- nieniu magazynów. Krótko mówiąc, Miasto to wiecznie rosnący żo- łądek, coraz szersze usta. To rzecz, która spożywa, wydala i ro- śnie. Li Shai Tung westchnął i po szerokich, łagodnych schodach ruszył do swych prywatnych apartamentów. Odprawił dwóch służących, zasunął drzwi, odwrócił się i znów spojrzał na pokój. To na nic. Będzie musiał poruszyć tę sprawę na Radzie. Czy po- doba się to Siedmiu, czy nie, trzeba będzie przedyskutować sprawę re- gulacji urodzin. A jak nie? Cóż, nawet on sam w najlepszym przy- padku wyobrażał sobie tylko stabilizację: dalsze istnienie Miasta, rzą- dy jego synów i wnuków w pokoju. A w najgorszym? Li Shai Tung skrył twarz w dłoniach, co rzadko mu się zdarzało. Ostatnio miewał sny. Widział w nich płonące Miasta. Widział w nich martwe ciała swych starych przyjaciół brutalnie zamordowanych w łóżkach i krwa- we trupki ich dzieci, rozszarpane w dziecinnych pokojach. Wi- dział w snach, jak ciemność pochłania jasno oświetlone poziomy. Wi- dział, jak cały ogromny gmach pogrąża się w trzęsawisku chaosu. Wi- dział to równie wyraźnie, jak teraz widzi swe dłonie, w których skrył twarz. Lecz nie były to zwykłe sny. To się stanie — jeżeli on nie zadzia- ła. Li Shai Tung, Tang, władca Miasta Europa, jeden z Siedmiu, zadrżał. Potem wygładził paw i usiadł przy biurku, by przygotować przemówienie dla Rady. Pisząc nie przerwał rozmyślań. Nie tylko zmieniliśmy przeszłość, o co kusili się i inni przed nami, ale zabudowaliśmy ją, by ją wymazać na zawsze. Chcieliśmy dokonać tego, czego w swoim czasie próbował Mao ze swą rewolucją kulturalną. Czego przed dwoma tysiącami czterystu laty próbował także Pierwszy Cesarz Han, Ch'in Shih Huang Ti, gdy spalił książki i zbudował Wielki Mur, by ochronić Państwo Środka przed barbarzyńcami. Historia niczego nas nie nauczyła. Woleliśmy zignorować jej rady. Ale teraz historia nas dopadła. Najbliższe lata dowiodą naszej mądrości. Albo wykażą nasze szaleństwo. Spodobały mu się te myśli; zapisał je. Wreszcie, kiedy skończył, wstał i znów zszedł po schodach do kręgu widokowego. Nad Miastem Europa powoli zapadała ciemność, kreśląc ostrą linię terminatora, o wklęsłym, geometrycznym kształcie, z północy na południe. Nie, pomyślał. Nie nauczyliśmy się niczego. Byliśmy głupi. I oto szybko zbliża się nasz własny Wielki Marsz. Słoneczne dni pokoju — władzy bez przeciwników — należą do przeszłości. Przed nami jest tylko ciemność. Starzec znów westchnął, potem wyprostował się, czując w kościach urojone zimno. Chung Kuo. Czy przetrwa to, co nadchodzi? Czyjego syn też spojrzy z wysokości, jak on sam teraz patrzy, i ujrzy spokojny świat? Czy może znów nadeszła Zmiana jak niszczycielski wąż? Li Shai Tung odwrócił się i znieruchomiał nasłuchując. Znów usłyszał ten sam dźwięk. Niecierpliwe kołatanie do zewnętrznych drzwi. Podszedł do nich. — Kto tam? — Chieh Hsid Wybacz. To ja, Chung Hu-Yan. Zaniepokoiła go nuta paniki w głosie Kanclerza, tak zgodna z jego własnymi myślami. Gwałtownie otworzył drzwi. Stał tam Chung Hu-Yan z opuszczoną nisko głową, wysoki i szczupły, ciasno zawinięty w liliowy szlafrok. Włosy miał nie zaplecione i nie uczesane. Widocznie przed chwilą zerwał się z łóżka i nie miał nawet czasu na toaletę. — Co się stało, Chung? Chung padł na kolana. — Chodzi o Lin Yua, Chieh Hsia. Chyba już się zaczęło... — Zaczęło się? — Instynkt nakazał mu opanować głos, twarz i oddech, lecz w środku serce zadudniło, a żołądek skurczył się gwałtownie. Lin Yua, jego pierwsza żona była w ciąży dopiero od sześciu miesięcy. Jak mogło się zacząć? Gwałtownie zaczerpnął tchu, zmuszając się do spokoju. — Szybko, Chung. Zabierz mnie do niej, szybko. Gdy wszedł, lekarze podnieśli głowy znad łóżka, skłonili mu się nisko i szybko cofnęli. Lecz strach w ich wzroku natychmiast powiedział mu więcej, niż chciał wiedzieć. Spojrzał poprzez nich na jej łóżko. — Lin Yua! — Pobiegł ku niej przez pokój, potem zatrzymał się, a jego obawa zmieniła się w lodowatą pewność. — Bogowie... — powiedział cicho, łamiącym się głosem. — Niech Kuan Yin ma nas w swej opiece! Leżała z twarzą bladą jak jesienny księżyc, z zamkniętymi oczami, a jej wargi i policzki miały niebieskawy odcień. Prześcieradło pod jej nagimi nogami było pomięte jak po jakiejś tytanicznej walce, a plamy krwi na nim zdawały się niemal czarne. Jej ramiona leżały bezwładnie wzdłuż bo- ków. Padł na łóżko, tulił się do niej, łkał zapamiętale, zapomniawszy do- szczętnie o dostojeństwie władcy. Była jeszcze ciepła. Tak przeraźliwie, złudnie ciepła. Ujął jej twarz w dłonie i całował bez ustanku, jakby pocałunki mogły przywrócić jej życie, potem zaczął do niej mówić błagalnym gło- sem: — Lin Yua... Lin Yua... Moja mała brzoskwinko. Moja ukochana, maleńka. Gdzie jesteś, Lin Yua? Na bogów, gdzie jesteś? Gdyby tylko jej oczy się rozwarły. Gdyby tylko uśmiechnęła się i po- wiedziała, że to wszystko zabawa — próba jak mocno ją kocha. Lecz to nie była zabawa. Jej oczy nadal były zamknięte, powieki nieprzejrzanie białe; ust nie poruszał oddech. I wtedy wreszcie zrozumiał. Delikatnie złożył głowę kobiety na poduszce i palcami pieszczotliwie sczesał jej włosy z czoła. Drżąc odsunął się od niej, spojrzał na swego Kanclerza i głosem wyjałowionym przez niedowierzanie rzekł: — Nie żyje, Hu-Yan. Moja mała brzoskwinka nie żyje. — Chieh Hsia... — Głos Kanclerza wibrował od emocji. Po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co zrobić, co powiedzieć. To była taka silna kobieta. Tak pełna życia. Żeby umarła... Nie. To niemożliwe. Wbił wzrok w Tanga czując, jak do jego własnych oczu napływają łzy, i w milczeniu pokręcił głową. Coś poruszyło się za nim. Odwrócił się i spojrzał. To była pielęgniarka. Trzymała małe zawiniątko. Nieruchome i milczące. Przerażony wpatrzył się w nią i gwałtownie potrząsnął głową. — Nie, Ekscelencjo — odezwała się kobieta, z szacunkiem skłaniając głowę. — Ekscelencja źle zrozumiał... Chung Hu-Yan z obawą zerknął na Tanga. Li Shai Tung odwrócił się; znów spoglądał na swą martwą żonę. Chung poczuł, że musi coś zrobić; odwrócił się i uchwycił ramię kobiety. Dopiero wtedy dostrzegł, że omotane w koc dziecko żyje. — Ono żyje? — W jego szepcie brzmiała odrobina niedowierza- nia. — On żyje, Ekscelencjo. To chłopiec. Zaskoczony Chung Hu-Yan zaśmiał się krótko. — Lin Yua urodziła chłopca? — Tak, Ekscelencjo. Waży cztery kati. Duży, jak na takiego wcześ- niaka. Chung Hu-Yan popatrzył na maleńkie dziecko, potem odwrócił się i znów spojrzał na Tanga Li Shai Tung nie zauważył wejścia kobiety. Chung oblizał wargi, rozważając sytuację, wreszcie zdecydował się. — Idź — powiedział do pielęgniarki. — Dopilnuj, żeby chłopcu nic się nie stało. Jeśli umrze, zapłacisz własnym życiem. Rozumiesz, kobieto? Kobieta z lękiem przełknęła ślinę i skłoniła nisko głowę. — Rozumiem, Ekscelencjo. Zajmę się nim dobrze. Chung odwrócił się, podszedł do Tanga i stanął obok niego. — Chieh HsicP. — odezwał się, klękając i chyląc głowę. Li Shai Tung podniósł wzrok — oczy miał smutne i niewidzące, żal zmienił jego twarz niemal nie do poznania. — Chieh Hsia, pragnę... Tang wstał nagle i gwałtownie przepchnął się obok swego Kanclerza, ignorując go, skupiając za to swą uwagę na grupie pięciu lekarzy, którzy nadal czekali z drugiej strony pokoju. — Dlaczego nie wezwano mnie wcześniej? Najstarszy z nich wystąpił i skłonił się. — Uznaliśmy, Chieh Hsia... — Uznaliście? — Gniewne warknięcie Tanga zaskoczyło starego człowieka. Ból i gniew odmieniły Li Shai Tunga. Jego twarz przybrała przerażający wyraz. Wyciągnął rękę, gwałtownie pochwycił lekarza za ramię i cisnął nim o podłogę. Stał nad nim rozwścieczony. — Jak ona umarła? Stary człowiek spojrzał na niego z obawą, potem z trudem uniósł się na kolana i z pokorą opuścił głowę. — To sprawa jej wieku, Chieh Hsia — jęknął. — Kobieta czterdziesto- czteroletnia nie powinna rodzić dzieci. I tutejsze warunki. Nawet normalny poród jest w nich niebezpieczny. W Chung Kuo... — Partacze! Rzeźnicy! Mordercy! — Głos odmówił Li Shai Tungowi posłuszeństwa. Odwrócił się i z drżącymi dłońmi, z wargami rozchylonymi od niedowierzania, spojrzał bezradnie na ciało swej żony. Stał tak jeszcze przez chwilę, pogrążony w swym bólu, po czym otrząsając się odwrócił ku obecnym nagle opanowaną i znieruchomiałą twarz. — Zabierz ich stąd, Chung Hu-Yan — powiedział chłodno, z oczyma pełnymi pogardy. — Za- bierz ich stąd i każ zabić. — Chieh Hsial — Kanclerz wpatrywał się w niego zaskoczony. Żałoba odmieniła jego pana nie do poznania. — Słyszałeś mnie, panie Chung! Zabierz ich stąd! — Głos Tanga zmienił się w ryk. Leżący u jego stóp mężczyzna odezwał się błagalnym tonem: — Chieh Hsial Niech wolno nam będzie... Uciszył starca spojrzeniem i znów się rozejrzał. Po drugiej stronie pokoju pozostali lekarze, wszyscy siwobrodzi, także prosząco upadli na kolana. Teraz i Chung Hu-Yan poszedł za ich przykładem. — Błagam cię, Chieh Hsia, wysłuchaj mnie. Jeśli każesz zabić tych ludzi, to i wszyscy ich krewni stracą życie. Pozwól im wybrać zaszczytną śmierć. Pomścij śmierć Lin Yua, tak, ale oszczędź ich rodziny. Li Shai Tung nie mógł opanować dreszczy. Teraz mówił cicho, zbolałym głosem: — Ależ, Chung, oni zabili moją żonę. Pozwolili umrzeć Lin Yua. Chung dotknął czołem podłogi. — Wiem, Chieh Hsia. I chętnie oddadzą za to życie. Ale błagam, Chieh Hsia, oszczędź ich rodziny. Tyle jesteś im winien. W końcu uratowali twego syna. — Mego syna? — zaskoczony Tang uniósł wzrok. — Tak, Chieh Hsia. Masz syna. Drugiego syna. Silne, zdrowe dziecko. Li Shai Tung dziko zmarszczył brwi, próbując pojąć tę ostatnią nie- oczekiwaną wiadomość. Potem, bardzo powoli, jego twarz znów się odmieniła, ból przebił się przez maskę opanowania, aż ta pękła i opadła, on zaś stał i łkał z goryczą, zaciskając zęby z udręczenia, ze łzami płynącymi po twarzy. — Idźcie stąd — rzekł wreszcie cichym głosem, odwracając się od nich i odprawiając ich gestem. — Rozkaż, jak uważasz, Chung. Ale idźcie stąd. Teraz muszę zostać z nią sam. YANG Na skraju wychodzącego na park tarasu, gdzie siedzieli, było ciemno. Pozostałe stoliki za ich plecami były już puste. Wewnątrz restauracji mdło ćmiła się samotna lampa. W pobliżu, w cieniu pod ścianą, czterech kelnerów czekało w milczącej gotowości. Zbliżał się świt. Z parku dochodziły dźwięki młodzieńczego śmiechu: spontaniczne, niewymuszone. Nocne niebo ponad nimi zdawało się pełne gwiazd: milionów jaskrawych drobnych punkcików na tle aksamitnej czerni. — Tak tu pięknie — rzekł Wyatt, spoglądając w dół, i odwrócił się ku swym towarzyszom. — Wiecie, czasami na sam widok chce mi się płakać. A wam? Lehmann zaśmiał się cicho, niemal ze smutkiem, i dotknął ramienia przyjaciela. — Wiem... Wyatt znów odrzucił głowę do tyłu. Był pijany. Wszyscy byli pijani, inaczej nie mówiliby tak. To samo było już zdradą. Takie iTsczy mówi się szeptem albo wcale. A przecież czasami trzeba je powiedzieć. Teraz. Tej nocy. Zanim pryśnie nastrój bliskości i każdy znów pójdzie w swoją stronę. Pochylił się nad stołem, oparł prawą dłoń o blat, zacisnął ciasno pięść. — A czasami czuję się stłamszony. Zamknięty. Coś mnie boli. Czuję niespełnienie. Potrzebę. I kiedy podnoszę wzrok ku gwiazdom, ogarnia mnie gniew. Myślę o marnotrawstwie, o głupocie. Próbują wszystko puszkować. Co oni sobie myślą? Że jesteśmy maszynami? — Zaśmiał się: bolesny dźwięk, pełen zaskoczenia. — Czy oni nie rozumieją, co z nami robią? Czy sądzicie, że są aż tak ślepi? Rozległ się pomruk zrozumienia i zgody. — Rozumieją — powiedział rzeczowo Berdyczow, gasząc cygaro; w jego okularach odbijały się odległe gwiazdy. Wyatt spojrzał na niego. — Być może. Ale czasami sam nie wiem. Wiecie, wydaje mi się, że gdzieś zagubił się prawdziwy wymiar mojego życia. Twojego, Soren, i twojego, Piotrze. Życia każdego z nas. Może zagubiło się właśnie to, dzięki czemu jesteśmy prawdziwymi ludźmi. — Pochylił się niebezpiecznie na krześle. - Nie ma już gdzie rosnąć. Na mapach nie ma już białych plam. — Wprost przeciwnie, Edmundzie — odparł sucho Lehmann. — Jest wyłącznie biel. Rozległ się śmiech, potem zapadła chwila milczenia. Strop wielkiej kopu- ły poruszał się niedostrzegalnie, obracając się na pozornej osi gwiazdy polarnej. To była dobra noc. Właśnie powrócili z Gliny, prymitywnego, ciemnego regionu pod dnem Miasta. Spędzili razem osiem dni w tym piekle gnijącej cegły i dzikich półludzi. Te dni odcisnęły na każdym z nich inne piętno. Po powrocie byli szczęśliwi, ale teraz ich nastrój zmienił się. Kiedy wreszcie Wyatt odezwał się, w jego głosie brzmiała prawdziwa gorycz. — Zabijają nas wszystkich. Powoli. Nieodwracalnie. Od wewnątrz. Ich stabilizacja jest jak trucizna. Drąży kości. Lehmann poruszył się niepewnie na krześle. Wyatt odwrócił się, dostrzegł to, co zobaczył Lehmann, i zamilkł. Tuż obok nich z ciemności wychynął kelner-Han z tacą w dłoniach. — Czy panowie życzą sobie jeszcze ch'al Berdyczow odwrócił się gwałtownie, z twarzą pociemniałą od gniewu. — Podsłuchiwałeś? — Słucham, proszę pana? — Twarz Hana zastygła w grymasie uprzej- mości, lecz przyglądający mu się Wyatt dostrzegł błysk strachu w jego oczach. Berdyczow wstał i spojrzał mu w oczy, groźnie nachylając się nad nim, niemal o głowę wyższy od Hana. — Dobrze mnie słyszałeś, stara zarazo. Podsłuchiwałeś naszą rozmowę czy nie? Kelner opuścił głowę, porażony goryczą w głosie Berdyczowa. — Nie, proszę pana, nic nie słyszałem. — Jego twarz nie zmie- niła wyrazu, ale teraz drżały mu dłonie, a czarki na tacy grzechotały. Wyatt wstał i delikatnie ujął przyjaciela za ramię. — Soren, proszę cię... Berdyczow jeszcze przez chwilę stał i wpatrywał się w kelnera, napełniając przestrzeń pomiędzy nimi niemal namacalną nienawiścią, wreszcie odwrócił się i przelotnie zerknął na Wyatta, który spojrzał na kelnera i skinął głową. — Napełnij czarki. Potem zostaw nas samych. Zapisz wszystko na mój rachunek. Han skłonił się, z wdzięcznością popatrując na Wyatta i szybko napełnił czarki. — Cholerne żółtki! — mruknął Berdyczow, ledwo Han zniknął z zasięgu słuchu. Pochylił się i wziął do ręki swą czarkę. — W dzisiejszych cza- sach trzeba uważać, co się mówi, Edmundzie. Nawet mali Han mają wielkie uszy. Wyatt przyglądał mu się przez chwilę i wzruszył ramionami. — Niekoniecznie. Nie są tacy źli. Berdyczow zaśmiał się z pogardą. — Przewrotne małe gównojady. — Wyjrzał na park i zacisnął jedwabne pau na szyi. — Wolałbym oddać wszystkie moje firmy najzacieklejszemu konkurentowi niż mianować jednego z nich kierownikiem. Lehmann westchnął i sięgnął po swą czarkę. — Dla mnie są całkiem pożyteczni. Na swój sposób. — Jako służący, owszem... — Berdyczow zaśmiał się kwaśno, dopił ch'a i zamaszyście odstawił czarkę. Mówiąc patrzył kolejno na swych towarzy- sz — Wiecie, jak mówią na nas za naszymi plecami? Wielkonosi? Co za bezczelność! Wielkonosi! Wyatt spojrzał na Lehmanna i obaj zaśmiali się. Wyciągnął dłoń i żartobliwie dotknął nosa Berdyczowa. — No, Soren, w twoim przypadku to prawda, nie sądzisz? Berdyczow odrzucił głowę do tyłu i uśmiechnął się, rozbrojony. — Być może... — Pociągnął nosem i zaśmiał się, potem znów spo- ważniał. — Być może. Ale niech mnie wszyscy diabli, jeśli pozwolę kpić ze mnie tym małym gnojkom, które ciągną forsę z mojej kieszeni! — Ale to odnosi się do wszystkich ludzi, prawda? — kontynuował Wyatt, który raptem poczuł się trzeźwiejszy. — To znaczy... nie tylko do Han. Nasza rasa — Hung Mao — czyż nie wszyscy tacy jesteśmy? — Mów za siebie — powiedział Lehmann, opierając się wygodnie, upozowany, obojętny. — Lecz pamiętaj, że tym światem rządzą Han. A to wszystko zmienia. Dzięki temu nawet najpodlejszemu spośród nich wydaje się, że jest Tangiem. — Święte słowa! — rzekł Berdyczow, ocierając usta. — Bezczelne gnojki, co do jednego! Wyatt nie przekonany wzruszył ramionami i kolejno spojrzał na swych przyjaciół. Byli od niego twardsi i silniejsi. Zdawał sobie z tego sprawę. A jednak każdy z nich miał skazę — jakiś brak litości, który szpecił ich cudowne charaktery. Zauważył to, kiedy byli w Glinie; zauważył, jak bez namysłu akceptują to, co dla niego było przerażające. To sprawa wyobraźni, pomyślał. Wyobraźnia. Wyobrażanie sobie, że jest się kimś innym. Na przykład tym kelnerem. Albo tamtą kobietą, którą spotkał w straszliwej nędzy Gliny. Zadrżał i zerknął na swe nietknięte ch'a. Nadal ją widział. Widział pokój, w którym ją trzymali. Miała na imię Mary. Mary... Sama myśl zmroziła mu krew w żyłach. Ona nadal tam jest. Tam, w tamtym pokoju, gdzie ją zostawił. I kto wie, jaki gruboskórny bydlak wykorzysta ją jako następny; kto zapragnie zbić ją do nieprzytomności jak tyle razy przedtem. Znów zobaczył samego siebie. Zobaczył, jak unosi jej twarz do światła i palcami przesuwa po siniaku pod jej okiem. Delikatnie, bo wie, że ona się go boi. W końcu poszedł z nią do łóżka bardziej z litości niż z żądzy. Lecz czy 'ostąpił uczciwie? Czy nie zrobił tego po części z ciekawości? Była tak drobna, miała tak wiotkie ramiona, jej piersi prawie nie istniały. A jednak numo wszystko była piękna, dziwnie piękna. Zwłaszcza jej oczy miały w sobie coś wyjątkowego — być może pamięć o czymś lepszym niż to, w co wpadła. Nie powinien był jej tam zostawiać. A przecież nie miał wyboru. Jej miejsce było tam, jego miejsce tu. Tak to już na świecie bywa. A jednak chyba może jeszcze coś zrobić. — O czym myślisz, Edmundzie? — Myślałem o tej kobiecie. — O kobiecie? — Berdyczow roześmiał się. — O której? Tam były setki tych pokrak! — I chłopcy... — Chłopcy byli niezapomniani... Odwrócił wzrok, nie mogąc przyłączyć się do ich śmiechu, rozgniewany na samego siebie za swe uczucia. Potem jego gniew niespodziewanie przybrał kształt; odwrócił się i pochylił się ku nim ponad stołem. — Powiedz mi, Soren. Gdybyś mógł wyrazić jedno życzenie, tylko jedno, co byś wybrał? Berdyczow przez moment wpatrywał się w ciemny park, potem odwrócił się i znów spojrzał na niego zza okularów. — Świat bez Han. Lehmann zaśmiał się. — To ci dopiero życzenie, Soren. Wyatt spojrzał na niego. — A ty, Piotrze? Tym razem masz powiedzieć prawdę. Bez żarcików. Lehmann podniósł głowę i wpatrzył się w gigantyczną krzywiznę kopuły ponad nimi. — Tamto — rzekł, unosząc powoli ramię i wskazując. — Ten fałszywy obraz nieba nad nami. Chciałbym, żeby zmienił się w prawdziwy. Tylko tyle. Żeby nad naszymi głowami było prawdziwe niebo. Niebo i gwiazdy. Nie ogromne złudzenie, sfabrykowane dla wybrańców, ale rzeczywistość dla wszystkich. Berdyczow poważnie podniósł wzrok i skinął głową. — A ty, Edmundzie? Czego ty pragniesz? Uniósł nietkniętą czarkę i trzymał ją w stulonych dłoniach. Potem powoli, z rozmysłem, odwrócił ją do góry nogami i wylał zawartość na blat stołu. — Hej! — krzyknął Berdyczow, cofając się gwałtownie. I on, i Lehmann patrzyli na Wyatta zaskoczeni nagłą twardością w jego wzroku, nieoczekiwa- ną gwałtownością gestu. — Zmiana — rzekł wyzywająco Wyatt. — Oto, czego chcę. Zmiany. Oddałbym za nią wszystko. Nawet życie. C Z Ę ŚĆ I — WIOSNA 2196 WIOSENNY DZIEŃ NA SKRAJU ŚWIATA „Wiosenny dzień na skraju świata. Na skraju świata znów wstaje dzień. Płacze wilga, jakby to jej własne łzy miały zwilżyć kwiaty aż po sam wierzchołek drzewa". — Li Shang-yin, Wygnanie, IX wiek n.e. 1 ROZDZIAŁ I OGIEŃ I LÓD W szklance tańczyły płomienie. Nad nią, w poświacie nagiego ognia, widniała uśmiechnięta smutno twarz mężczyzny. — Już niedługo — powiedział, zbliżając się do dzikiego, drżącego płomienia. Miał delikatną, orientalną twarz, o niemal kobiecych rysach; drobny, kształtny nos i duże, ciemne oczy, w których więzło i pozo- stawało światło ognia. Kruczoczarne włosy miał splecione w warkocz, który zwinięty był w ciasny kok na potylicy. Ubrany był w biel, kolor żałoby — w prosty, jednoczęściowy strój, który luźno obejmował jego drobne ciało. W górach wiał ciepły nocny wiatr, który rozdmuchiwał ogień. Węgle w środku świeciły jaskrawo. Rozsypywał się popiół. Potem wiatr ucichł i cienie znieruchomiały. — Zadali sobie wiele trudu, Kao Jyan. Drugi mężczyzna wyszedł z mroku, w którym stał, i poprzez płomienie spojrzał na rozmówcę, otwierając puste dłonie. Był od niego znacznie potężniejszy, miał barczyste ramiona i silne mięśnie. Jego głowę niedawno ogolono, a biały strój ciasno opinał jego ciało. Nazywał się Chen i miał jedną z owych bezbarwnych, nijakich twarzy, jakie od tysiącleci charakteryzują wieśniaków Han. Jyan przez chwilę przyglądał się wspólnikowi. — Oni mają władzę — powiedział. — Wiele w nas zainwesto- wali. Spodziewają się, że w zamian otrzymają równie wiele. — Rozumiem — odparł Chen, patrząc przez rozświetloną księżycem dolinę ku Miastu. Potem nieoczekiwanie roześmiał się. — O co chodzi? — Jyan zmrużył oczy. — Patrz! — Chen wskazał na prawo. — Tam! Wysoko, gdzie góry niemal dotykają obłoków. Jyan spojrzał. Na pełnym kręgu księżyca leżały cienkie pasemka obło- ków, posrebrzone jego silnym światłem. Niebo za nimi miało pyszną, ciem- nobłękitną barwę. — A więc? Chen znów obrócił się do niego, jego oczy lśniły w blasku ognia. To piękne, nie sądzisz? Księżyc pomalował szczyty gór na biało. Jyan zadrżał i omijając wzrokiem potężnego mężczyznę, spojrzał ku odległym szczytom. — To lód. — Co? To znaczy plastik? Jyan pokręcił głową. — Nie. Nie to coś, z czego zrobione jest Miasto. Prawdziwy lód. Zamrożona woda. To, co ch'un tzu wrzucają do swoich napojów. Chen odwrócił się i znów popatrzył, krzywiąc swą szeroką twarz. Potem gwałtownie odwrócił wzrok, jakby zaniepokoiła go sama myśl. Bo i powinna, pomyślał Jyan, uświadamiając sobie, że sam czuje się niepewnie. Dzięki środkowi, który mu podano, wszystko to wydawało mu się znajome — chemia dała mu sztuczne wspomnienia takich rzeczy, jak zimno, obłoki i światło księżyca — ale pod powierzchownym spokojem umysłu ciało nadal czuło lęk. Coś lekko poruszyło się przy jego policzku, coś nagle potargało mu włosy. U jego stóp znów buchnął ogień, rozdmuchany gwałtownym powiewem. Wiatr, pomyślał Jyan, a dziwnie mu było nawet pomyśleć to słowo. Pochylił się i wyjął z paleniska kłodę, obrócił ją w dłoni, czując jej wagę. Następnie spojrzał na jej koniec, na skomplikowaną spiralę słojów. Dziwne. Tu, poza Miastem, wszystko jest dziwne, nieobliczalne. Wszystko tak niedbale zebrane w kupę. Tak nieoczekiwane, choć wydaje się tak znajome. Chen podszedł i stanął obok niego. — Jak długo jeszcze? Jyan spojrzał na chronometr w kształcie smoka, wpuszczony w jego nadgarstek. — Cztery minuty. Patrzał, jak Chen odwraca się i — po raz setny, jak mu się zdało — spogląda ku Miastu, jak rozwierają się jego oczy, kiedy próbuje wszystko wchłonąć. Miasto. Zapełniało wielką północną równinę Europy. Od miejsca, gdzie stali, u podnóża Alp, wyciągało się tysiąc pięćset // na północ na spotkanie mroźnych wód Bałtyku, na zachodzie zaś wielki mur jego krawędzi górował nad całymi trzema tysiącami /;' wybrzeża Atlantyku, od Przylądka Saint Vincent na południu do Kristiansundu na poszarpanej północy. Na połu- dniu, za wielkimi górskimi łańcuchami Dziczy Szwajcarskiej, maszerowało dalej, otaczając Morze Śródziemne niby gigantyczna porcelanowa czara. Tylko na wschodzie jego wzrost został nienaturalnie powstrzymany, na poszarpanej linii, biegnącej od Gdańska na pomocy do Odessy na południu. Tam zaczynały się plantacje; wielkie morze zieleni wlewające się do serca Azji. — To dziwne, prawda? Tak być na zewnątrz. Jakoś nie wydaje się to rzeczywiste. Chen nie odpowiedział. Omijając go wzrokiem. Jyan spojrzał na ciemne, strome zbocza doliny, które obramowywały gigantyczną, przypłaszczo- na strzałę bieli. Wyglądało to jak olbrzymi mur — tama wysokości dwóch li — zamykający wyjście z doliny. Jego powierzchnia, podś- wietlona od wewnątrz, miała barwę lekko opalizującej perły. Było to Ch'eng. Miasto i mur. W jego ojczystym języku te dwa pojęcia okre- ślało jedno słowo. Zresztą ze swego ojczystego języka znał jedynie parę wyrazów. Odwrócił głowę i znów popatrzał na Chena. Dzielny Chen. Pozbawiony wyobraźni Chen. Jego bezbarwna twarz była zaokrąglona jak talerz, byczy kark solidny jak otaczająca ich skała. Przyglądając się mu Jyan zapomniał o swych wcześniejszych obawach. W końcu Chen był kwai — zawodowym nożownikiem — a na nikim nie można polegać tak jak na kwai. Jyan uśmiechnął się do siebie. Tak, Chen był w porządku. Dobrze jest mieć w nim sojusznika. — Jesteś gotów? — zapytał. Chen stanowczo, ze zdecydowaniem spojrzał na niego. — Wiem, co mam zrobić. — To dobrze. Jyan zajrzał do swej szklanki. W ciemnym winie niczym węże wirowały małe języki płomienia; rzucały ulotne błyski na twardą, przezroczystą krzywiznę. Rzucił szklankę w ogień, potem zapatrzył się w płomienie, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jakie są nieuchwytne; jak ich obraz, kiedy próbujemy zachować go w umyśle, wyślizguje się i pozostawia jedynie mglistą impresję. Pomimo pozornej wyrazistości wcale nie są rzeczywiste. Może właśnie tak widzą nas bogowie, pomyślał; jedynie jako błyski, zbyt krótkie, aby mogło spocząć na nich oko. ' Jyan zadrżał i podniósł wzrok, słysząc basowy pomruk nadlatującej maszyny. — Już tu są — rzekł Chen z niewzruszoną twarzą. Jyan spojrzał na kwai i skinął głową. Dwaj zabójcy zapięli swe jednoczęś- ciowe kombinezony i ruszyli w stronę statku. — Proszę o przepustkę, panie. Pi Ch'ien, Trzeci Sekretarz Podministra Yanga, spojrzał na kamerę, zauważając jednocześnie powolne, gładkie poruszenie podsufitowych po- krywaczy, których lufy jak wydrążone języki wyłamały się z pysków stylizowanych smoków. Pochylił się nisko, wyjął z szat kartę i wsunął do szczeliny kontrolującej. Przycisnął twarz do profilowanej wnęki w ścianie i szeroko otworzył lewe oko do soczewki kamery. Wreszcie cofnął się i rozejrzał. Nigdy jeszcze nie był w żadnym z cesarskich solariów. Nawet jako Sędzia Obwodowy, odpowiedzialny za życie dwudziestu tysięcy ludzi na swym Pokładzie, nie miał prawa wstępu do takich miejsc. Jednak teraz, jako Trzeciemu Sekretarzowi Yang Laia, zezwolono mu wpisać swe nazwisko na listę. Ale lista to lista, jak wszystkie listy na świecie nie ma końca. Potrzeba jeszcze wielu lat i wielu dalszych awansów, by mógł znaleźć się w środku dla odpoczynku. Zewnętrzne drzwi odsunęły się; ruszył do nich. Drogę zagrodził mu uzbrojony strażnik, który karabinem wskazał, że Pi Ch'ien ma wejść do przedsionka po lewej. Pi Ch'ien z ukło- nem wypełnił polecenie. W środku pomieszczenia, przed gigantycznym, jaskrawym gobelinem zapełniającym całą tylną ścianę, siedział za biur- kiem urzędnik. Przyjrzał się ekranowi przed sobą i z uśmiechem uniósł wzrok. — Dobry wieczór, Trzeci Sekretarzu Pi. Jestem Pierwszy Ochmistrz Huong. Czy mogę spytać o cel twej wizyty? Pi Ch'ien z szacunkiem pochylił głowę. — Witam cię, Pierwszy Ochmistrzu Huong. Przybywam po to jedynie, by doręczyć trywialną wiadomość. Dla Jego Wysokości Podministra Yang Laia. Składam dziesięć tysięcy przeprosin za to, iż tak ci się narzucam, bo sprawa jest najmniej pilna z możliwych. Podniósł wzrok i wyciągnął niemal przezroczystą kartę z wiadomością, by Ochmistrz mógł ją obejrzeć. Obaj wiedzieli, że wiadomość jest niezwykle ważna. — Za pozwoleniem. Trzeci Sekretarzu Pi, czy mogę się tym zająć? Pi Ch'ien ponownie skłonił głowę. — Najgoręcej przepraszam, Pierwszy Ochmistrzu Huong. Niczego bardziej nie pragnę, jak służyć tobie, lecz obawiam się, iż nie jest to możliwe. Aczkolwiek wiadomość jest trywialna, otrzymałem polecenie doręczenia jej jedynie do rąk samego przewielmożnego Podministra. Ochmistrz Huong wstał, obszedł biurko i stanął obok Pi Ch'iena. — Rozumiem, Trzeci Sekretarzu Pi. Wszyscy jesteśmy jedynie narzę- dziami naszych panów, czyż nie? — Uśmiechnął się, znów pełen kurtuazji. — jeśli mi łaskawie pozwolisz, powiadomię Podministra. Pi Ch'ien skłonił się, czując ukłucie rozczarowania. A więc nie wejdzie do środka? — Proszę za mną, Trzeci Sekretarzu — rzekł ochmistrz, skłaniając się niemal niedostrzegalnie, stosownie do różnicy pozycji dwóch mężczyzn. — Podminister Yang jest teraz z samym Ministrem i nie można mu w tej chwili przeszkadzać. Jednakże każę pokojówce podać ci herbatę, by uprzyjemnić czas oczekiwania. Pi Ch'ien znów się skłonił, oczarowany okazywaną mu uprzejmością. Wyszedł wraz z urzędnikiem, ten zaś poprowadził go przez szeroki, wysoki korytarz, na którego ścianach zawieszono serię krajobrazów shanshui, przedstawiających poszarpane górskie wierzchołki i przyjemnie zalesione doliny. Na zakręcie korytarza dostrzegł przelotnie inny pokój, pyszniejszy, o ścianach zastawionych spiżowymi postaciami bogów i smoków, a na jego końcu wielkie, jaskrawo oświetlone pomieszczenie — właściwe solarium. Szli dalej, aż dotarli do małego, lecz przytulnie urządzonego pokoju zawieszone- go kolorowymi gobelinami. Pierwszy Ochmistrz Huong odwrócił się do niego i uśmiechnął, gestem wskazując, by gość wszedł i usiadł. — Zapewniam, Trzeci Sekretarzu, że nie będę cię tu zatrzymywał dłużej niż trzeba. Tymczasem pokojówka zajmie się wszystkimi twymi potrze- bami. — Następnie wyszedł z ukłonem. Niemal w tej samej chwili przez boczne drzwi weszła pokojówka. Ubrana była w metalicznie błękitny sztuczny jedwab w drobny wzorek z żółtych słoneczników. Z uśmiechem ustawiła tacę na niskim stoliku u boku Pi Ch'iena, po czym przyklękła i skłoniła mu się nisko. Wyprostowała się, nalała ch'a i podała mu, odwracając wzrok. Wziął filiżankę, przyglądając się dokładnie dziewczynie. Była drobna i śliczna, miała niemal białą skórę i gęste ciemne włosy związane błękitnymi i żółtymi jedwabnymi wstążkami. Spoj- rzał na jej stopy i z zadowoleniem zauważył, jak bardzo jest filigranowa. — Czy życzysz sobie jeszcze czegoś, panie? Pochylił się i delikatnie odgarnął włosy z jej szyi. Nie omylił się. Po lewej stronie, blisko obojczyka, miała mały, okrągły znaczek. Duże G z małym S w środku, litery angielskie, lecz sam rysunek symbolu w czystym stylu Han. Była z GenSynu. Sztuczna. Zawahał się, niepewny, kiedy przybędzie Podminister ani też jaka pa- nuje tu etykieta. Potem przypomniał sobie słowa Pierwszego Ochmistrza Huonga. „Pokojówka zajmie się wszystkimi twymi potrzebami". Zbierając w sobie odwagę, kazał dziewczynie zamknąć drzwi. Gdy znów odwróciła się ku niemu, skinął na nią. Kazał jej skłonić się przed nim, rozpiął swą szatę i przyciągnął jej głowę do swego nagiego podbrzusza. — Masz, dziewczyno. Zajmij się mną. Trzej mężczyźni w maszynie byli zamaskowani i nic nie mówili. Kao Jyan i tak rozpoznał w nich Hung Mao — białych — po kwaśnym, mlecznym zapachu ich potu. Zaskoczyło go to. Jego własne przypuszczenia wiodły w innym kierunku. Mimo to w chwili gdy maszyna lądowała na dachu Miasta, on dodawał ten nowy szczegół do tego, co już wcześniej wie- dział. Kiedy drzwi rozwarły się z sykiem, przeszedł przez nie szybko, a Chen ruszył za nim. Wprost przed nimi znajdowała się kopuła cesarskiego solarium, odległa o niecałe // — pięćset metrów: wielki, półkolisty pęcherz, rozświetlony od wewnątrz. O pół li dalej była studzienka inspekcyjna. Dwaj zabójcy pobiegli, ramię przy ramieniu, w milczeniu, zdając sobie sprawę, że jeśli inni nie wykonali dobrze swojej roboty, to jest już po nich. Ale wszystko pójdzie dobrze. Jyan czuł to. Z każdym krokiem był tego coraz pewniejszy. Zaczynał rozumieć, jak wszystko łączy się ze sobą, zaczynał nawet domyślać się nazwisk i motywów. Są tacy, którzy dobrze zapłacą, by się o tym dowiedzieć. Którzy być może przyznają amnestię tym, co byli jedynie narzędziami innych. Podchodząc bliżej do kopuły, Jyan zwolnił i rozejrzał się. Księżyc wisiał teraz znacznie niżej, po ich prawej stronie. W jego świetle wydawało się, że biegną po powierzchni gigantycznego lodowca. — Skręcamy w lewo — powiedział cicho do Chena. Ale nie musiał. Chen już okrążał kopułę, kierując się ku studzience. Miał ubezpieczać ją, kiedy Jyan będzie pracować. Jyan zatrzymał się i spojrzał na smoka na swym nadgarstku. Najważniej- sza była teraz punktualność. Miał cztery minuty na wspięcie się po zewnętrz- nej ścianie, potem po trzy minuty na założenie i przygotowanie każdego z czterech ładunków. Na powrót do studzienki i ucieczkę pozostawało dziewięć minut. Nie powinno to być trudne, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Jeśli wszystko pójdzie dobrze. Jyan odetchnął głęboko, usi- łując myśleć tylko o swym zadaniu. Ukląkł i sięgnął za siebie. Lekką paczkę mocowały cztery zatrzaski. Jego palce delikatnie otworzyły zatrzaski i zdjęły z pleców zawiniętą w płótno paczkę. Położył ją ostrożnie na kolanach i zręcznymi, wprawnymi ruchami rozłożył cienkie fałdy płótna. Cienki jak włos drut wiązał cztery pętle wielkości talerzy. Miały kolor ma- towego brązu, znieniający się tylko w jednym miejscu, gdzie zdawało się, że grube na palec sznury zachodzą na siebie, jak węże połykające własne ogony. Szybko, ostrożnie rozwiązał druciane węzły i ułożył pętle w dwóch kupkach na swych udach. W dotyku były ciepłe, jakby żyły. Z niemal niedostrzegal- nym wzdrygnięciem nasunął dwie z nich na lewe ramię i nałożył na bark, potem uczynił to samo z dwoma pozostałymi, które założył na prawe ramię. Odetchnął głęboko i znów wstał. Nie widział Chena skrytego za kopułą. Jyan szybko przebiegł resztę odległości do podstawy kopuły i przykucnął tam, dysząc ciężko. Z kieszeni na sercu wyjął pazury i rozłożył je z pstryknięciem. Rozdzielił je i nałożył na palce, uważając na ich ostre jak brzytwa czubki. Wreszcie zaczął wspinaczkę. Lwo Kang, syn Lwo Chun-Yi i Minister Edyktu, wyciągnął się w wyso- kim fotelu i rozejrzał po kręgu zgromadzonych wokół siebie mężczyzn. Fałdy łososiowego pau zwisały luźno z jego ciała, a oliwkowa skóra lśniła wilgo tnie w silnym świetle kopuły. Miał mocną, ale jakoś brzydką twarz; zbyt duże oczy, zbyt szeroki nos, zbyt obwisłe uszy. Jednak gdy się uśmiechał, twarze siedzących wokół niego dwunastu mężczyzn jak zwierciadła odpowiadały uśmiechem. Jednak w tym akurat momencie mężczyźni ci milczeli w napię- ciu, świadomi, że ich pan się gniewa. — Mówisz o przestrzeni mieszkalnej, Shu San, lecz Edykt nie pozo- stawia w tej sprawie wątpliwości. Jesteśmy nie po to, by go interpretować, lecz by wprowadzać w życie. Robimy to, co się nam każe, czyż nie? Shu San, siedzący po lewej stronie Lwo Kanga, pokornie schylił głowę. Na moment wszystkie oczy spoczęły na nim, napawając się chwilą jego hańby. Minister Lwo pociągnął nosem i znów przemówił. — Jeszcze dziś po południu przyszli do mnie dwaj z tych biznesme- nów: Lehmann i Berdyczow. Podczas audiencji rozmawialiśmy o wielu rzeczach, ale w końcu przedstwili mi coś, co nazwali „ultimatum". — Lwo Kang spojrzał surowo na krąg swych Podministrów. — Oświadczyli, że pewne frakcje zaczynają się niecierpliwić. Hsien $heng Lehmann odważył się nawet stwierdzić, że narażamy ich na zbędną zwłokę. Mówi, że nasi urzędnicy wykazują nadmierny zapał w wykonywaniu postanowień Edyktu. Siedzący mężczyźni wymienili spojrzenia. Żaden z nich nie przeoczył faktu, że Minister nazwał Lehmanna Hsien Sheng — po prostu „pan" Lehmann, nawet nie pospolity Shih, czyli „wielmożny pan" — podczas gdy etykieta wymagała użycia jego pełnego tytułu Podsekretarza. To była rozmyślna zniewaga. Lwo Kang roześmiał się ostro, potem w gniewnym geście potrząsnął głową. — Cóż za impertynencja! Uważają, że stoją ponad prawami innych ludzi, dlatego tylko że mają pieniądze! — Jego twarz ułożyła się w grymas niesmaku. — Hsinfa ts'ai\ Tym razem w paru miejscach rozległ się nieśmiały śmiech. Inni, którzy nie zrozumieli określenia, rozejrzeli się w poszukiwaniu wskazówek i ułożyli twarze w uśmiech, jakby i ich na pół rozbawił dowcip. Lwo Kang znów parsknął i rozparł się w fotelu. — Przepraszam, zapomniałem. Nie wszyscy tu są ch 'un tzu, prawda? Lwo Kang rozejrzał się. Hsinfa ts'ai. Parweniusze. Ch'un tzu. Dżentel- meni. To były słowa Kuan hua, mandaryńske. Ale nie wszyscy spośród tych, którzy siedzieli wokół niego, odebrali wykształcenie w tym języku. Ponad połowa obecnych szła w górę przez kolejne poziomy; wyuczyli się pięciu klasycznych dzieł Konfucjusza i pokonali drabinę sytemu egzaminacyjnego. Nie gardził nimi z tego powodu; wprost przeciwnie, był z siebie dumny, że awansuje ludzi nie za koneksje, a za ich naturalne zdolności. Jed- nakże czasami powstawały z tego niezręczne sytuacje. Wbił wzrok w Shu Sana. — Nie będziemy już o tym rozmawiać, Shu San. Teraz już wiesz, co o tym sądzę. Koniec rozmów o przestrzeni mieszkalnej. A tych ludzi nie chcę więcej widzieć na oczy. Shu San skłonił głowę, po czym spojrzał swemu panu w oczy, wdzię- czny za tę szansę na rehabilitację. Nie spodziewał się takiej łaska- wości. Lwo Kang uśmiechnął się i odwrócił wzrok, całe jego zachowanie zmieniło się, odprężył się. Miał reputację człowieka skrupulatnie, ponad wszelkie zarzuty uczciwego i niepodatnego na korupcję. Ale nie znaczyło to, że był lubiany. Trzy lata temu jego nominacja zaskoczyła pewnych ludzi, którzy uważali rodzinne koligacje za coś ważniejszego od uczciwości lub kompeten- cji. Mimo to okazało się, że Lwo Kang był dobrym kandydatem na stanowisko Ministra odpowiedzialnego za wprowadzanie w życie Edy- ktu. Gdy jego podwładni gawędzili między sobą, Lwo Kang usiadł wygodnie, kontemplując wcześniejsze wydarzenia tego dnia. Nie zaskoczyło go, że są ludzie pragnący obalić wytyczne Edyktu. Zawsze tak było, przez całe 114 lat istnienia Edyktu. Bardziej zaniepokoiła go rosnąca arogancja tych, którzy uważali, że wiedzą lepiej — że mają prawo żądać zmiany istniejącego porządku rzeczy. Ci Hung Mao nie rozumieją, co to jest pozycja. Co to jest Li. Co to jest stosowność. Był to problem rasy. Problem kultury. Choć od założenia Chung Kuo i zwycięstwa kultury Han minęło ponad sto lat, dla osobników europej- skiego pochodzenia — dla Hung Mao albo „rudowłosych", jak ich potocznie nazywano — zwyczaje Han nadal były obce; w najlepszym przypadku były to powierzchowne udoskonalenia zaszczepione w bardziej gwałtowny i nie- stabilny temperament. Trzy tysiące lat nieprzerwanej cywilizacji — oto dziedzictwo Han. A czym mogą się poszczycić ci wielkonosi cudzoziemcy? Sześć stuleci chaosu i niezdyscyplinowania. Wojny, dalsze wojny i wreszcie upadek. Upadek na tak wielką skalę, że poprzednie wojny wydają się przy nim oazami pokoju. Nie, oni mogą przypominać Han — mogą ubierać się, mówić i zachowywać jak Han — ale pod tym wszystkim pozostaną barbarzyńcami. Neokonfucjanizm zapuścił jeno płytkie korzenie w jałowej glebie ich dusz. W głębi serca nadal są tym samym samolubnym, materia- listycznym gatunkiem indywidualistów co zawsze; bardziej niż obowiązek motywuje ich zachłanność. Czy można się więc dziwić, że ludzie tacy jak Lehmann i Berdyczow nie mogą zrozumieć, że Edykt jest niezbędny? Chcą zmiany. Zmiany za wszelką cenę. A ponieważ Edykt o Kontroli Technologii stanowi dla Siedmiu główne narzędzie zapobiegania rakowi zmian, tamci przy każdej okazji próbują podkopać Edykt. Lwo Kang oparł się wygodnie i wpatrzył w wysokie sklepienie kopuły. Dwa wielkie łuki solarium łączyły się w dużą, okrągłą tablicę, którą esowaty wąż dzielił na czarne i białe pole. Ying i Yang, pomyślał. Równowaga. Biali nigdy nie mogli tego zrozumieć; nigdy nie mogli tego zrozumieć do końca — czuć tego do szpiku kości. Nadal uważają to za jakąś abstrakcyjną grę, a nie tak jak my — za samo życie. Zmiana — ślepa pogoń za nowością — oto prawdziwy wróg cywilizacji. Westchnął, następnie pochylił się w prawo i jął nasłuchiwać, natychmiast stając się centrum konwersacji. To dobrzy ludzie, pomyślał, spoglądając na rząd twarzy. Co do jednego Han. Mogę im powierzyć własne życie. Wśród nich przechodzili głuchoniemi służący z tacami ch'a i słodyczy. Eunuchy z GenSynu, półludzie — pod wieloma względami. A przecież nawet oni są lepsi od takich jak Lehmann i Berdyczow. Teraz mówił Yang Lai, a treść jego słów dziwnie odbijała myśli Lwo Kanga. — Ta choroba panoszy się wśród całego nowego pokolenia. Powiadam wam, wszystko się zmieniło. Oni nie są już jak ich ojcowie, solidni i godni zaufania. Nie, to niewychowane zwierzęta, co do jednego. I myślą, że zmianę można kupić za pieniądze. Lwo Kang wyciągnął swój byczy kark i skinął głową. — Brak im szacunku — powiedział. Rozległ się pomruk zgody. Yang Lai skłonił się i odparł: — To prawda, przewielmożny panie. Ale przecież oni nie są Han. Nigdy nie zostaną ch'un tzu. Nie znają żadnych wartości. A jak się ubie- rają! Lwo Kang uśmiechnął się i znów oparł wygodnie. Choć dobiegał dopiero czterdziestki, już zaczynał łysieć. Wygląd odziedziczył po ojcu — przysadziste ciało, które zaczynało obrastać tłuszczem w talii i na piersiach — i, jak ojciec, nie miał czasu na fizyczne ćwiczenia. Uśmiechnął się, rozmyślając nad tym, jak go widzą. Nie jestem czło- wiekiem próżnym, pomyślał; a szczerze mówiąc, gdybym był, to sam siebie bym oszukiwał. A jednak zasłużyłem na ich szacunek. Nie, to nie po zewnętrznym wyglądzie sądzi się człowieka, a po jego najgłębszych zaletach; po cechach, które uwidaczniają się w każdym czynie. Jego ojciec, Lwo Chun-Yi, urodził się jako prosty człowiek; mimo to dowiódł swej wartości i w pierwszym roku swego panowania Li Shai Tung mianował go Ministrem. Dlatego też Lwo Kang odebrał najbardziej elitarne wykształcenie i już w młodości nauczył się podstawowych zasad cesarskiej służby. Teraz on z kolei był Ministrem T'anga. Znów się rozejrzał, zadowolony. Nie, pośród obecnych nie było ani jednego, który nie uznawał- by w nim swego pana. — Tym Hung Mao przydałaby się lekcja — powiedział, pochyla- jąc się, by z tacy na stołku obok wziąć ciasteczko z krewetki i śnieżne- go korniszona. Przełknął je, rozkoszując się smakiem słodkiego korzen- nego sosu hoisin na języku i czknął z uznaniem. — Lekcja dobrych ma- nier. Jyan jak mały, ciemny owad przylgnął do zewnętrznej powierzchni kopuły. Założył już trzy z czterech pętli. Teraz trzeba tylko umieścić i odbezpieczyć ostatni ładunek. W miejscu, gdzie się znalazł, przytrzymując się jedną ręką napiętej powierzchni kopuły, nie było zbyt stromo. Mógł spojrzeć ponad spłasz- czonym wierzchołkiem i zobaczyć odległe, zalane światłem księżyca górskie szczyty. Noc była piękna. Czysta jak szkło. Ponad nim, na tle czerni, gwiazdy lśniły jak polerowane klejnoty. Tak wiele gwiazd. Tak przepaścista czerń. Spojrzał w dół. Skup się, pomyślał. Nie ma czasu na gapienie się w gwiazdy. Mimo to zerknął raz jeszcze. Następnie szybko umocował pętlę, w czterech miejscach przylepiając ją taśmą. Potem delikatnie, lecz stanowczo pociągnął za miejsce złączenia. Pętla otworzyła się i tylko cienka nić łączyła ogon z pyskiem. Jak cienki język węża, pomyślał. Rozciągnięta nić miała długość jego małego palca. Pętla już zaczynała wciągać ją do swego ciała. Wreszcie końce znów się połączą i pętla wyśle sygnał inicjujący. Kiedy wszystkie cztery będą uzbrojone, ich sygnały połączą się w jeden niszczący akord. A wtedy... Powoli, ostrożnie zsunął się po coraz bardziej stromej ścianie kopuły. Jak wszystko inne w Mieście, jej powierzchnia wykonana była z super- plastiku, lodu. Normalne ładunki ledwo by wyszczerbiły twardą jak stal, ognioodporną skórę, ale te, zanim wybuchną, przegryzą się przez nią. Balansował w miejscu gdzie ściana kopuły opadała pionowo. Nagle zatrzymał się, słysząc pod sobą jakiś hałas. Powoli obrócił głowę, ledwo śmiąc oddychać. Na bogów, kto to...? Postać była dokładnie pod nim, wpatrywała się w niego. Gdy Jyan odwracał twarz, jaskrawy promień trafił go prosto w oczy. — Hej, ty! Czego tam szukasz? Jyan odwrócił wzrok, chwilowo oślepiony, potem znów spojrzał, w samą porę, by zobaczyć, jak Chen skrada się za mężczyzną. Mężczyzna odwrócił się szybko, wyczuwając za sobą ruch. Gdy Chen uderzył nożem, mężczyzna uniósł swą wielką latarkę i odparował nią cios. Nóż Chena ze szczękiem upadł na dach. Przez chwilę dwaj przeciwnicy wpatrywali się w siebie czujnie, wreszcie Chen poruszył się, okrążając intruza. Zamarkowanym ciosem zmusił go do cofnięcia i padł na kolana, szukając noża w mroku u podstawy kopu- ły- Mężczyzna patrzał na latarkę, zastanawiając się, czyby jej nie użyć jako broni i nie zaatakować Chena. Następnie odwrócił się i pobiegł w prawo, gdzie plama mdłego światła zdradzała drugą studzienkę ins- pekcyjną. — Pień hua\ — zaklął pod nosem Jyan. Wciągnął pazury ze ściany, skokiem pokonał ostatnie pięć metrów i potoczył się po dachu. Przykucnął i rozejrzał się. Natychmiast dostrzegł Chena po prawej stronie goniącego intruza. Ale mężczyzna opuszczał się już do studzienki. — Kurwa! — zaklął desperacko, usiłując jak najszybciej zrzucić pazury z dłoni. — Kurwa! Kurwa! Kurwa! — Jeśli ten gnojek dostanie się do alarmu, to obaj będą załatwieni. Podniósł wzrok w samą porę, by zobaczyć, jak Chen znika we włazie studzienki. — Pośpiesz się, Chen! — mruknął z niepokojem, składając pazury i wciskając je do kieszeni. Odwrócił się, jeszcze raz spojrzał na stromy stok kopuły, a potem na smoczy chronometr na nadgarstku. Sześć minut. Tylko tyle im zostało. A jeśli Chenowi się nie uda? Ciężko przełknął ślinę i z sercem walącym w piersi zaczął biec ku drugiej studzience. __ Kurwa! — powtarzał wciąż. — Kurwa! Kurwa! Był tylko o dwadzieścia ch 'i od celu, kiedy ktoś uniósł właz i spojrzał na niego. __ Ai-ya\ — Zatrzymał się gwałtownie, sapiąc ze strachu, lecz to był Chen. Kwai podniósł wzrok; jego szeroka twarz i pierś podświetlone były od spodu, oddech w chłodnym powietrzu zamieniał się w mgłę. — Gdzie on jest? — syknął Jyan z niepokojem, znów biegnąc. — Och, bogowie! Nie dałeś mu się chyba wymknąć? Chen pochylił się i uniósł mężczyznę za włosy. — Nie żyje — rzekł bezbarwnym głosem, puszczając zwłoki, które opadły bezwładnie. — Nie miałem innego wyjścia. Kiedy go dopadłem, próbował otworzyć terminal Służby Bezpieczeństwa. Musimy go gdzieś ukryć. Jyan zadrżał z ulgą. — Bogom niech będą dzięki. — Odwrócił się i znów zerknął na kopu- łę. — No to idziemy. Zanim wybuchnie. — Tak — powiedział Chen, a jego wielką, nijaką twarz rozświetlił lekko ironiczny uśmiech. — Reszta pójdzie gładko. Jak bambus pod krisem. Pokojówka wyszła. Pi Ch'ien siedział sam w pokoju przed filiżanką po dawno dopitym ch'a, kontemplując tysiącpięćsetletnią podobiznę Hsiao Wen Ti wiszącą na ścianie ponad drzwiami. Było to słynne malowidło Yen Li-pena z cyklu Portretów Cesarzy, przedstawiające Cesarza Han w otocze- niu jego Ministrów. Każde dziecko zna historię Wen Ti, pierwszego z wielkich Cesarzy. To on właśnie przed ponad dwudziestoma trzema wiekami stworzył pojęcie Chung Kuo; to on, przyjąwszy wszystkie konfucjańskie cnoty, zmienił wielki, lecz poczarpany kraj skłóconych narodów w jedno Państwo, zarządzane według zasad surowych, lecz sprawiedliwych. To Wen Ti jako pierwszy wprowadził prostych ludzi do swego gabinetu. To on zmienił okrutne prawa i zwyczaje swych poprzedników, by nikt już w Państwie Środka nie cierpiał głodu ni rażącej niesprawiedliwości. Pomoc głodującym, emerytury i zniesienie kary tortur — wszystko to dzieło Wen Ti. Obniżył podatki i zakazał niewiarygod- nego przepychu cesarskiego dworu. Prosił swych Ministrów o słuszną krytykę i poprawiał los Han. Pod jego berłem Chung Kuo rozkwitło i rozrosła się jego ludność. W tysiąc osiemset lat później mandżurski Cesarz K'ang Hsi stworzył wielkie imperium, opierając się na zasadach Wen Ti. Jeszcze później, kiedy Siedmiu zrzuciło jarzmo tyrana Tsao Ch'una, przyjęto zasady z czasów Wen Ti i ogłoszono go Pierwszym Przodkiem Chung Kuo. Obecnie portret Wen Ti wisiał w każdym punkcie Miasta, w tysiącach postaci i form. Ten obraz jed- nak byj szczególny — stanowił dosknałą reprodukcję oryginału Yen Li-pena. Pi Ch'ien wstał i podszedł do malowidła, przypominając sobie, jak jego ojciec pokazał mu inną kopię portretu i opowiedział o tym, jak znaleziono oryginalny zwój. Przez stulecia Portrety Cesarzy przechowywane były w muzeum w staro- żytnym mieście Boston wraz z wieloma innymi rzeczami prawnie należący- mi do Han. Kiedy Imperium Amerykańskie wreszcie upadło, wiele z nich zaginęło. Większość starych skarbów Han zniszczono z nienawiści, ale niektóre ukryto. Minęły lata. Potem, w czasach gdy Han budowali Miasto w dawnej Ameryce, po całym kontynencie rozesłano ekipy ekspertów, by szukali starych skarbów. Pierwszym naprawdę wartościowym znaleziskiem było zwykłe kartonowe pudełko zawierające właśnie zwój, na które natrafili w starym, walącym się budynku na wybrzeżu krainy zwanej niegdyś Kalifornią. Zważywszy na jego złe traktowanie, zwój zachował się znakomi- cie, lecz i tak cztery spośród oryginalnych trzynastu portretów przepadły. Nad szczęście podobizna Hsiao Wen Ti należała do tych, które nie doznały szwanku. Odwrócił się i znów zasiadł w fotelu. Jeszcze przez parę sekund kontemplował obraz, zachwycony głęboką prostotą stylu, wreszcie pochylił się i ujął drewniany młoteczek. Właśnie miał nim uderzyć, by zadzwonić po więcej ch'a, gdy drzwi rozwarły się i do pokoju wszedł pośpiesznie Yang Lai. Pi Ch'ien zerwał się na nogi i ukłonił nisko. — A więc, Pi Ch'ien? — warknął niecierpliwie Yang Lai. — O co chodzi? Z jego miny można się było domyślić, że nie jest bynajmniej zachwycony najściem swego Trzeciego Sekretarza. Pi Ch'ien nie prostując się wyciągnął kartę. — Mam pilną wiadomość dla Waszej Ekscelencji. Kazano mi przynieść ją bez zwłoki. — Dawaj! — rzekł rozdrażniony Yang Lai. Pi Ch'ien zbliżył się do swego pana i podał mu kartę. Yang Lai wpatrywał się w nią przez moment, potem odwrócił się. Podnosząc wzrok Pi Ch'ien zobaczył, jak wpisuje on osobisty kod w pole polecenia, i umieszcza kciuk na bezpieczniku odczytu. Yang Lai przez chwilę milczał, wreszcie odetchnął. Gdy znów spojrzał na Pi Ch'iena, twarz miał szarą jak popiół. Jego usta przez chwilę poruszały się bezdźwięcznie, potem bez słowa odwrócił się i wyszedł z pokoju, powiewając jedwabną szatą. Zadziwiony Pi Ch'ien uniósł głowę. Przez moment stał jak wrośnięty w ziemię. Potem biegiem ruszył przez pokój i wystawił głowę na korytarz. Korytarz był pusty. Ani śladu Yang Laia. Jeszcze raz zajrzał do pokoju. Na podłodze leżała karta z wiadomością. Podszedł i podniósł ją, obrócił w ręku, przyglądając się jej. Bez kciuka Yang Laia na bezpieczniku „Odczytu" powierzchnia karty byłaby pusta; mimo to można zachować ją na wszelki wypadek. Pi Ch'ien zawahał się, nie wiedząc, co ma zrobić. Yang Lai nie odprawił go oficjalnie; ale też zadanie zostało wykonane — doręczył wiadomość. Na pewno więc może już iść. Podszedł do drzwi i ponownie wyjrzał na kory- tarz. Był nadal pusty. Ostrożnie, świadom obserwujących go kamer, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Potem opanował się, usiłując stłumić rosnące w nim z każdą chwilą wrażenie niestosowności tego, co robi, i ruszył w stronę przedsionka. Coś poruszyło się na górze. Chen przykucnął w wąskim kręgu poziomej studzienki, doskonale nieruchomy, i nasłuchiwał. Obok niego, napięty, oddychając z cichym świstem maszyny, czekał Jyan. Chen odwrócił się i uśmiechnął pokrzepiająco. W padającym z góry mdłym świetle twarz Jyana zdawała się szczuplejsza niż zazwyczaj, policzki bardziej zapadnięte. W różowawym poblasku wyglądał niemal demonicznie, w chłodnych, czarnych oczach odbijały się dwa czerwone punkciki. Patrząc na niego, Chen miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Miał taką delikatną twarz; takie eleganckie, drobne uszy. Mógł wyobrazić sobie, jak matce Jyana podobały się te uszy — w dawnych czasach, kiedy Jyan miał jeszcze matkę. Odwrócił wzrok, otrzeźwiony tą myślą. Oto, dlaczego tu jesteśmy, uświadomił sobie czekając, aż hałas i ruch ucichną, wiedząc, że ucichną. Gdybyśmy nadal mieli naszych ukochanych, nigdy nie wplątalibyśmy się w tę historię. Jesteśmy tu dlatego, że nie mamy nikogo. Nic, co łączyłoby nas ze światem. Chen zachował swoje myśli dla siebie; jak na dobrego kwai przy- stało, pielęgnował pozory głupoty. Jak wszystko inne, stanowiło to broń. Nauczono go, by pozwolił wrogom nie doceniać go; by zawsze coś skry- wał — zawsze miał coś w rezerwie. I wreszcie, by z nikim nie zawierał przyjaźni. Na górze znów zapadła cisza. Odczekał jeszcze, by się upewnić, wreszcie znów zaczął wędrówkę przez tunel inspekcyjny, prawą ręką wymacując drogę wzdłuż jego ściany. Idąc czuł tuż za sobą Jyana; milczącego, ufającego mu. Minister Lwo uniósł się z fotela i rozprostował nogi. Na ten wieczór to już prawie wszystko, ale najpierw zanurzy ciało w basenie i ochłodzi się. Gdy wstał, Podministrowie zerwali się na nogi. Dał im znak, by pozostali w fotelach. — Proszę was, panowie, nie przerywajcie przeze mnie rozmowy. Przeszedł pomiędzy nimi, odpowiadając na ukłony, potem po trzech stopniach, koło lakierowanego parawanu, dotarł do drugiej połowy kopuły. Tu znajdował się miniaturowy basen, z głęboką po pierś chłodną wodą, która orzeźwiała po gorącym solarium. Z trzech stron otaczały go małe krzewy i doniczkowe drzewka, z sufitu zaś zwisała elegancka, podłużna klatka z kilkunastoma rozśpiewanymi ptaszkami. Gdy stał na brzegu basenu, pośpieszyli ku niemu trzej posługacze, którzy pomogli mu się rozebrać i stali z opuszczonymi z szacunkiem głowami, trzymając jego odzież zanurzał się w wodzie. Po zaledwie paru chwilach usłyszał za sobą szelest stóp. Był to Lao Jen. — Czy mogę przyłączyć się do Waszej Ekscelencji? Lwo Kang uśmiechnął się. — Oczywiście. Wchodź, Jen. Lao Jen pracował z nim najdłużej i był jego najbardziej zaufanym doradcą. Był także dobrze skoligacony i słyszał wiele rzeczy, które inaczej uszłyby uwadze Ministra. Jego siostra weszła do jednej z ważniejszych Mniejszych Rodzin i dostarczała mu soczystych ploteczek z Góry. A on przekazywał je — nieoficjalnie — Lwo Kangowi. Lao Jen zrzucił pau i zszedł po stopniach do wody. Przez chwilę dwaj mężczyźni unosili się na powierzchni, popatrując na siebie. Wreszcie Lwo Kang uśmiechnął się. — Co słychać, Jen? Na pewno wiesz coś nowego. — Cóż — rozpoczął głosem tak cichym, by tylko Minister go słyszał. — Wygląda na to, że dzisiejsza historia z Lehmannem to jedynie część większego planu. Nasi przyjaciele Rozproszeniowcy szykują coś wielkiego, na szeroką skalę. Podobno utworzyli frakcję, grupę nacisku w Izbie. Powiadają, że mają w kieszeni ponad dwustu Deputowanych. Lwo Kang skinął głową. Dotarły już do niego podobne nowiny. — Mów dalej. — To jeszcze nie wszystko, Ekscelencjo. Podobno chcą odgrzebać program lotów międzygwiezdnych. Lwo Kang zaśmiał się i ściszył głos. — Serio mówisz? Program lotów międzygwiezdnych? — Zadziwiony pokręcił głową. — Ależ zarzucono to już ponad sto lat temu! Co się za tym może kryć? Lao Jen ukrył głowę pod wodą, potem wypłynął i dłońmi sczesał włosy z czoła. — To logiczna konsekwencja ich polityki. W końcu są Rozprosze- niowcami. Pragną przestrzeni życiowej. Chcą uwolnić się od Miasta i jego władz. Ich polityka nie miałaby sensu, gdyby nie było gdzie się rozpro- szyć. — Zawsze myślałem o nich inaczej, Jen. Zawsze myślałem, że ich gadanina o przestrzeni życiowej to tylko polityczna przykrywka. Karta przetargowa. I w dodatku te bzdury o zakładaniu kolonii planetarnych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się tam osiedlić. Przecież kolonizacja gwiazd zajmie dziesięć tysięcy lat. — Odchrząknął i pokręcił głową. — Nie, Jen, to wszystko zasłona dymna. Coś, co ma skryć przed nami rzeczywisty cel ich ruchu. — A co to za cel, Ekscelencjo? Lwo Kang uśmiechnął się lekko, wiedząc, że Lao Jen sonduje go. — Są Hung Mao i chcą władzy. Uważają, że my, Han, przywłaszczy- liśmy sobie ich naturalne prawo do kierowania losami Chung Kuo, i pragną nas podporządkować. To wszystko. A cała ta historia z gwiazdami i podbojem planet to czysta bzdura, typowa dziecinna mrzonka, jedna z tych, których padali ofiarą, zanim ich z tego uleczyliśmy. — Wasza Ekscelencja dobrze ich przejrzał. Mimo wszystko... Urwał. Obaj mężczyźni obrócili się i stanęli w wodzie. Znów rozległ się ten sam dźwięk. Głośne walenie do wewnętrznych drzwi solarium. Potem dobiegły ich podniesione głosy. Lwo Kang wyszedł z wody i nie kłopocząc się wycieraniem, porwał od posługacza pau i naciągnął je, zawiązując pas w talii. Ledwo postąpił dwa kroki, po schodach zszedł ku niemu strażnik. — Ministrze! — rzekł zdyszany, kłaniając się nisko. — Ogłoszono alarm. Musimy ewakuować kopułę! Oszołomiony Lwo Kang odwrócił się i spojrzał na Lao Jena. Lao Jen stał na drugim stopniu, po łydki w wodzie. Patrzał w gó- rę. Nad jego głową ptaszki darły się wściekle i szamotały w klatce. Lwo Kang zrobił krok w stronę Lao Jena, potem znieruchomiał... Rozległo się ciche pluśnięcie i syk jakby musującego napoju. Potem znów to samo. Zmarszczył brwi i spojrzał na sklepienie kopuły ponad klatką. Tam, nad samym basenem, gładka, biała skóra kopuły była zwęglona. Zaledwie o wyciągnięcie ramienia od drutu, na którym przy- mocowana była klatka, pęczniała mała aureola ciemności. Gdy patrzał, krople roztopionego lodu opadły z ciemnego kręgu i z sykiem uderzyły o lustro wody. — Na bogów! — rzekł cicho, zadziwiony. — Co tu się...? W tym momencie zrozumiał. I jednocześnie pojął, że jest już za późno. — Yang Lai — powiedział niemal niedosłyszalnie, prostując się, widząc w wyobraźni plecy swego Podministra, wybiegającego z kopuły. — Tak. To musiał być Yang Lai... Ale ledwo wyrzekł te słowa, powietrze zmieniło się w płomień. Statek patrolowy znajdował się w odległości piętnastu li od kopuły, gdy jego ogonowa kamera, ustawiona na automatyczne przepatrywanie, skie- rowała się na pierwszą krótką iskierkę z kopuły. Na tablicy nad głową nawigatora zaczęło błyskać światełko. Pilot natychmiast skręcił ostro i zwrócił maszynę w stronę płomienia. Byli niemal przy kopule, gdy wydało im się, że cały horyzont migocze i zajmuje się ogniem. Pilot zaklął. — Na Chang-e, co to? Góry... — powiedział cicho nawigator, z oszołomieniem patrząc na ekran nad głową. — Coś spadło w górach! Nie... — Pilot wyglądał przez przednią szybę. — To było znacznie bliżej. Cofnij taśmę. Ledwo to powiedział, trafił w nich dźwięk wybuchu, od którego zakołysała się maleńka maszyna. — To kopuła! — rzekł pilot pośród ciszy, która potem zapadła. — To pierdolone solarium! — Niemożliwe. Pilot zaśmiał się, wstrząśnięty. — Ale nie ma go! Znikło! Nawigator wpatrywał się weń przez chwilę, potem podniósł wzrok na ekran. Obraz zatrzymał się w momencie, gdy kamera obróciła się w stronę nieregularnych impulsów termicznych. Pochylił się i dotknął klawiatury sterującej ekranem. Powoli, klatka po klatce, obraz zmieniał się. — Na bogów! Patrz na to! W pobliżu wierzchołka lśniącej delikatnie bieli kopuły płonęło dwoje czerwonych oczu. Powoli rosły i ciemniały, a szczyt kopuły miękł i zapadał się, aż wreszcie wydawało się, że zapadnięta twarz solarium uśmiecha się szyderczo do kamery, bo dwa z widocznych teraz czterech otworów połączyła podłużna krwistoczerwona szrama. Na następnej klatce utworzyła ona z oświetlonego jaskrawo od wewnątrz przejrzystego ciała kopuły maskę śmierci. Potem, na trzech klatkach, cały gmach rozpadł się. Na pierwszej znaczyły go żyłki cienkich pęknięć — każda szczelina stanowiła płonące oślepiająco włókienko ognia, wyraźnie wytrawione w na- brzmiałym, złotym ciele kopuły. Taśma przesunęła się o klatkę i złote światło nabrało jaskrawości, wypełniając całą wydętą półkulę. Światło jak roz- topiony metal wylewało się z opasujących kopułę krwawych ust, niczym rozżarzony kwas wgryzając się w otaczającą ciemność. Potem cała budowla otworzyła się jak rozkwitająca rana, postrzępione płachty lodu gwał- townie wyciągnęły się na zewnątrz, płonąc jak płatki miodowo-złoto-czer- wonej chryzantemy z plamkami ciemności na tle ognistej jaskrawości. Wyciągnął dłoń, by zatrzymać obraz. Ekran płonął niemal nieznośnym blaskiem. Odwrócił się i spojrzał na towarzysza, natychmiast dostrzegł jego otwarte usta z dziąsłami lśniącymi silnie w odbitym żarze i dwa rozkwitające czerwono-złote kwiaty w polerowanym mroku oczu. — Na bogów... To straszne... okropne... Płaska, typowa dla Han twarz nawigatora obróciła się i uniosła do ekranu. Tak, pomyślał. Straszne. Okropne. A jednak całkiem piękne. Jak chryzantema, całkiem piękne. ROZDZIAŁ II JEDWABNIK I LIŚĆ MORWY U wylotu wąskiego, niskiego korytarza, którym przyszli, Chen zatrzymał się i położył dłoń na piersi Jyana, wyglądając na szeroką, lecz zatłoczoną aleję przed nimi. Ulica Pan Chao aż się roiła od ludzi. Po obu stronach długiej, szerokiej alei biegły balkony, w czterech kondygnacjach, ustawione na sobie jak tace z ziarnem: ich niskie balustrady oblepione były ludźmi, a przestrzeń pomiędzy nimi przecinała ogromna, chaotyczna pajęczyna sznurów, z któ- rych zwisały niewyobrażalne ilości prania jak gigantyczne, postrzępio- ne woala kapiące nieustannie wodą na przechodzące wciąż pod nimi tłu- my. Na ulicę Pan Chao wiodła setka mniejszych korytarzy; regularny wzór ich ciemnych, prostokątnych otworów pstrzył ściany pod balkonami niczym wejścia do olbrzymiego ula. Chen wyciągnął rękę i dotknął gładkiej powierzchni sześciokątnej, odpornej na graffiti płytki koło nich. „Poziom 11 — głosiła — Strefa Południowa 3, Kanton Monachium". Z ulgą obejrzał się za siebie, ignorując ciekawe spojrzenia przechodniów. Przynajmniej to się zgadza. Ale czy znajdują się we właściwym miejscu? Czy wyszli właściwym końcem koryta- rza? Zerknął na Jyana i skinął głową. — Idziemy. Trzeba znaleźć tę windę. To było hałaśliwe, niespokojne miejsce. I śmierdziało. Ostry, kwaśno- słodki zapach przyprawionych korzeniami sojowych potraw wymieszał się dokładnie z ostrzejszą wonią ludzkiego potu i wilgotnym, ciepłym zapachem prania. Jyan krzywiąc się spojrzał na Chena. — Gorzej tu niż pod Siecią! Chen skinął głową. To była prawda. Powietrze przypominało gęstą, niezdrową zupę. Po świeżości wyżej położonych tuneli zbierało mu się na wymioty. Z każdym oddechem zdawało mu się, że coś oblepia jego płuca. Chen przepchnął się przez środek tłumu, czując obecność Jyana za plecami. Małe dzieci, nagie, wiele z nich umorusanych, z wrzaskiem biegały wsrod tłumu. Gdy przechodzili, niektóre ciągnęły ich za ubranie. — Ch 'iarń — krzyknął jakiś rachityczny chłopiec z ogoloną głową, łapiąc za kurtkę Chena i natrętnie wyciągając dłoń. „Pieniądze!" Miał co najwyżej trzy lata. Chen spiorunował go wzrokiem i grożąco podniósł rękę, ale dzieciak zaśmiał się tylko i odbiegł, wykonując dłonią jednoznaczny gest. Ja ciebie też, pomyślał Chen. Ja ciebie też. Ludzie przeciskali się w tę i we w tę, łokciami i ramionami zmuszając ciżbę do rozstąpienia się. W środku tego zamieszania kilku mężczyzn stało po prostu i rozmawiało, dobijając targu lub zwyczajnie wymieniając nowiny, nie zwracając uwagi na hałas, na przepychankę, na przeciskające się przez tłum riksze. Niektórzy odwracali się i przyglądali dwóm przechodzącym mężczyz- nom, ale większość ignorowała ich, zaabsorbowana własnymi sprawami. Na obrzeżu tego ścisku, w progach mieszkań, stały kobiety, które przyglądały się scenie, z ramionami złożonymi na piersiach, bez przerwy poruszając wargami, plotkując w dziwacznym narzeczu tych poziomów. W pobliżu przekupnie pchali przez tłum swe wózki, krzycząc w tym samym niezrozumiałym, śpiewnym dialekcie. Wszechobecne ekrany. MedFacu, na przytwierdzonych do ścian stojakach i przed sklepikami, na rikszach albo na specjalnych ręcznych wózkach, emitowały ledwo słyszalny poprzez jazgot tłumu pomruk, natomiast niezliczone szczekaczki PopVocu, jedne wielkie jak walizki, inne noszone jako ozdobne bransolety, darły się ze wszystkich stron. Wszystko to tworzyło monotonną kakofonię dźwięków. Chen powoli, z determinacją, przeciskał się przez to piekło, usiłując nie poddać się szokowi, jaki mu groził po wyjściu z milczącej pustyni tuneli inspekcyjnych. Wzrokiem wyszukiwał patrol Bezpieczeństwa, przez cały czas czując obok siebie obecność Jyana, poruszającego się w tym samym tempie co on. Pozwolił sobie na krótki, ponury uśmiech. Wszystko pójdzie dobrze. Był pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Większość tubylców stanowili Han, lecz i tutejszych Hung Mao niemal nie sposób było odróżnić po stroju lub mowie. To biedota Chung Kuo. Tutaj, w pobliżu samego dna Miasta, można było dostrzec główny pro- blem Miasta — można go było dotknąć, powąchać i usłyszeć. Tutaj natychmiast uderzał on w obserwatora, w postaci ciągłej przepychanki tłumów, które kłębiły się w tych korytarzach. Chung Kuo jest prze- ludnione. Gdzie się nie obejrzeć, wszędzie pełno ludzi; ludzi, któ- rzy rozmawiają i śmieją się, przepychają i kłócą, targują i uprawia- ją hazard, kochają się za cienkimi zasłonami lub po cichu krzątają w ciasnych, zatłoczonych pokojach, oglądają nie kończące się histo- ryczne melodramaty i jednocześnie pilnują zgrai rozbrykanych dziecia- ków. Chen z uporem brnął dalej, przełykając ślinę, by pozbyć się gorzkiego posmaku, który nagle poczuł w gardle. Dla tych, którzy wiodą spokojniejsze, bardziej uporządkowane życie na górnych poziomach, ta scena praw- dopodobnie zdałaby się piekłem na ziemi. Lecz Chen wiedział lepiej. Ludzie z tego poziomu uważali za szczęście możliwość mieszkania tu, ponad Siecią, a nie pod nią. Pomimo przeludnienia, panowało tu prawo i coś w rodzaju porządku. Zapewnione było wyżywienie i opieka lekarska. I choć wieczny problem stanowiło przymusowe bezrobocie — zbyt wiele rąk do pracy i za małe na nie zapotrzebowanie — miało się przynajmniej szansę na wybicie się, czy to dzięki szczęściu, czy dzięki ciężkiej pracy; szansę na wspięcie się po poziomach do jakiegoś lepszego miejsca. Pod Siecią nie było niczego. Tylko chaos. Pod tym poziomem Miasto zostało odgrodzone. Przegrodę nazywa- no Siecią. Lecz w przeciwieństwie do zwykłych sieci, ta nie miała ok. Była to przegroda doskonała, teoretycznie nie do przebycia. Architekci Miasta Ziemia stworzyli ją jako barierę zapobiegającą rozprzestrzenianiu się plag i chorób. Jednak od samego początku Siedmiu znalazło dla niej inne zastosowanie. Członkom tej pierwszej Rady Siedmiu rozumu nie brakowało. Wie- dzieli, jacy są ludzie; dostrzegli mrok w ich sercach i pojęli, że jeśli nie zadziałają, wkrótce w ogóle nie sposób będzie rządzić najniższymi poziomami Miasta. Znaleźli rozwiązanie proste, lecz skuteczne. Postano- wili użyć Sieci jako śmietniska dla tych nielicznych antyspołecznych osobników, którzy okazywali się wyjątkowo odporni na standardową karę degradacji — przeniesienia obywatela na niższy poziom. Mieli na- dzieję powstrzymać w ten sposób procesy zepsucia i zapewnić czystość poziomów. Do pewnego stopnia udało im się. Sieć stanowiła dla Siedmiu dobre miejsce na odpadki. Pod Siecią nie było praw obywatelskich. Tam jedynymi prawami człowieka były te, które sobie wywalczył albo które zdobył, służąc innym, silniejszym. Nie było tam opieki społecznej, służby zdrowia, sędziów, którzy ocenialiby postępowanie człowieka. Nie było też legalnego sposobu na powrót z Sieci. Wygnanie było dożywotnie, pod karą śmierci. Trudno się więc dziwić, że groźba ta utrzymywała mieszkańców ulicy Pan Chao w ryzach. Chen wiedział o tym. On i Jyan właśnie stamtąd przybyli. Tam się urodzili. Na dole, pod Siecią. I tam też teraz wracali. U wyjścia z jednego z małych zaułków wychodzących na ulicę Pan Chao grupka młodzieży zebrała się w krąg, kucając i z podnieceniem obserwując rzucane kości. Raptem podrzucili głowy do góry, gwał- townie, z przesadą poruszyli ramionami i dłońmi, a z kilkunastu ust wydobył się ostry krzyk tryumfu lub rozpaczy, po nim zaś wnet roz- poczęła się szybka wymiana pieniędzy i zawieranie nowych zakładów. Następnie młodzieńcy znów przykucnęli i skupili się na nowej kolej- ce. Gdy dwaj mężczyźni mijali wejście, Jyan odwrócił się i spojrzał na grupę. Zawahał się, lecz zauważywszy ich podniecenie, ruszył w ich kie- runku. - Kao Jyan! — syknął Chen, wyciągając dłoń, by go zatrzymać. — Nie mamy czasu! Trzeba iść! Jyan odwrócił się, a na jego twarzy pojawił się przelotny wyraz de- zorientacji. Poruszał się dziwnie gorączkowo i niezbornie. Trudno mu było skupić wzrok. Chen od razu poznał, co się stało z jego towarzyszem. Środek, który zażyli, by znieść warunki panujące poza Miastem, przestawał działać. Za szybko, zastanawiał się gorączkowo Chen. Widocznie zażyłeś go zbyt prędko. Wcześniej niż ci kazali. A teraz zaczyna się reakcja. Za szybko. Za szybko, do diabła! — Chodź, Jyan — powiedział mu prosto w twarz, pochylając się nad nim. — Musimy dostać się do tej windy! Jyan wzdrygnął się; wydało się, że w końcu zdołał skupić wzrok na towarzyszu. Wreszcie skinął głową i zrobił, jak kazał mu Chen, szybko ruszył przez tłum. W miejscu, gdzie ulica Pan Chao łączyła się z szeroką arterią Pro- menady, Chen zatrzymał się i rozejrzał czujnie, nie puszczając Jyana. Dzwonnica znajdowała się niedaleko, po lewej stronie, winda dostaw- cza zaś po prawej, niemal o dwie li dalej; ledwo można było ją do- strzec. Kurwa, pomyślał. Miałem rację. Wyszliśmy nie z tej strony! Zerknął na Jyana, tym razem ze złością. Wiedział, że przebywają tu już zbyt długo. Mówił mu, że przeszli studzienką za daleko, lecz Jyan nie chciał go słuchać. „Na następnym skrzyżowaniu" — powiedział Jyan, kiedy Chen zatrzymał się przy włazie; „Nie na tym. Na następnym". Chen już wiedział, że Jyan się myli, ale to Jyan dowodził, a więc trzeba było robić to, co kazał. Teraz jednak Chen żałował, że nie zbuntował się. Stracili cenny czas. Trzeba będzie się cofać — i to na otwartym terenie, gdzie ktoś może ich dostrzec. Gdzie mogą ich dostrzec funkcjonariusze Bezpieczeństwa. I do tego z głową Jyana dzieje się coś nie tak. Nachylił się ku Jyanowi i krzyknął mu w ucho: — Idź za mną. Jeśli trzeba, możesz trzymać mnie za ramię, tylko się nie zgub. Jyan odwrócił głowę i spojrzał na niego; przez chwilę jego twarz była całkiem pozbawiona wyrazu. Potem ponownie jakby odzyskał przytomność i skinął głową. — Dobrze — mruknął. — Idziemy. Promenada, wielka centralna arteria Poziomu 11, była jak wieża Babel świa- teł i dźwięków, jak rozległa, wezbrana rzeka ludzi, przy której ulica Pan Chao wydała się stojącym bajorem. Na całej jej długości ludzie tłoczyli się przy straganach, kłębili się jak mszyce na łodydze rośliny, targowali zawzięcie, a wysoko nad nimi cały strop zawieszały skupiska ekranów. Na wielkich, pięciopoziomowych ścianach po obu stronach alei niczym koszmarny collage tworzyły się i nieustannie zmieniały tysiące migoczących obrazów. Najgorszy był jednak hałas. Gdy weszli w ciżbę, hałas trafił ich jak fala, potężny wał dźwięku, bolesny w swym natężeniu, niemal nie do zniesienia. Chen zacisnął zęby, przeciskając się przez gęsty tłum; ścisnął mocno ramię Jyana i niemal siłą pchał go przez ciżbę. Rozejrzał się, po raz pierwszy czując prawdziwy lęk i zauważył, że stali mieszkańcy Poziomu 11 nie zwracają uwagi na jazgot; wydawało się, iż nie dostrzegają gigan- tycznych twarzy, które jak w koszmarnym śnie pojawiały się nagle i uparcie podążały za nimi przez Promenadę. Wiedzieli, że to jedynie sprytna sztuczka; od dzieciństwa przyzwyczaili się do reagujących na ich obecność ekranów. Lecz przybysze odnosili inne wrażenie. Poziom 11 nie przypominał żadnego innego miejsca w Mieście. Tu, na pierwszym poziomie ponad Siecią, życie było ciągłym fermentem; jakby świadomość tego, co leżało odcięte tuż pod ich stopami, kazała im żyć bardziej intensywnie. Przepychając się przez ścisk, Jyan obracał głowę na wszystkie stro- ny, krzywiąc się na zwierzęce natężenie hałasu, na obrzydliwą, mi- goczącą neonową jaskrawość ekranów. Wreszcie zatrzymał się nie- spodziewanie i spojrzał na Chena, oparł się na nim, krzyknął mu w twarz: — Nie wytrzymam tego, Chen! Nie mogę dosłyszeć własnych my- śli! Twarz Jyana stanowiła straszny widok. Jego usta przybrały kształt poszarpanej linii; w przerażonych okrągłych oczach odbijał się neonowy błysk szaleństwa. Widać było, że jest bliski załamania. Chen stanowczo uchwycił go za ramiona, usiłując dotykiem dodać mu odwagi, potem nachylił się ku niemu, odkrzykując odpowiedź: — Już tylko dwie minuty, Jyan! Jesteśmy prawie na miejscu! Jyan zadrżał i odwrócił rozszerzone źrenice od Chena. Z jednego z większych ekranów obróciła się i skupiła na nim wielka twarz. Miała klasyczną orientalną urodę, z migdałowymi oczyma, aksamitną cerą, delikatnymi, prostymi i ciemnymi włosami. Natrafiając na wzrok Jyana uśmiechnęła się, a gdzieś indziej komputer jął porównywać oblicze, na które patrzała, z zapisanymi w swej pamięci podobiznami wszystkich mieszkańców tego sektora Miasta. — Jesteś tu obcy — powiedziała niemal natychmiast, a cienkie jak drut ramię wyrostka głośnikowego ześliznęło się tuż nad ich głowy. — Czy tylko odwiedzasz kogoś, czy też przybyłeś w interesach? Jyan znieruchomiał. Chen również odwrócił się i patrzył na ekran. — Chodź — powiedział napiętym głosem. — Niebezpiecznie tu. Mijały sekundy, a Jyan nie ruszał się, komputer rozpoczął więc dalsze poszukiwania, chcąc odnaleźć twarz i przypisane jej nazwisko. To była dobra metoda reklamy. Lecz tym razem komputerowe poszukiwania były bez- skuteczne. Czternaście bardzo podobnych twarzy, ale właściciel żadnej z nich nie legitymował się takim wzorem siatkówki jak mężczyzna stojący pod ekranem. Pięć poziomów wyżej, na posterunku Służby Bezpieczeństwa, rozbłysło na ekranie ostrzeżenie. — Chodź, Jyan! — rzekł niecierpliwie Chen, odciągając wspólnika; ignorując ciekawskie spojrzenia przechodniów bezceremonialnie holował go za sobą. Na końcu Promenady, o zaledwie ćwierć li, otwierały się drzwi jednej z dostawczych wind. Chen przyśpieszył kroku, oglądając się na boki. Gdy drzwi rozsuwały się powoli, wyszło z nich kilkunastu chi ch'i — robotników Ministerstwa Zaopatrzenia; na tle potężnych wrót ich ciemne sylwetki w jednakowych kitlach wyglądały, jakby należały do karzeł- ków. Bliżej windy tłum rzedł i łatwiej było iść. Chen zwolnił, następnie zatrzymał się, zakręcił Jyanem i spojrzał mu w twarz. Drzwi były teraz niemal całkiem otwarte. Na Promenadę wysypywały się już niskie elektryczne wózki, z których zdejmowano skrzynki z kodowymi oznaczeniami. — Wiesz, co robić? — spytał Chen, mocno ściskając kołnierz kurtki Jyana. — Pamiętasz, jak próbowaliśmy? Jyan skinął głową, a jego oczy nagle rozjaśniły się. — Już mi lepiej — krzyknął. — To było tylko... Chen zakrył dłonią usta Jyana. — Nie mamy czasu! — odkrzyknął. — Do roboty! Przy windzie pracowało około trzydziestu chi ch'i. Wszyscy mieli na twarzach luźne maski odgradzające od zewnętrznych bodźców. Ogolone głowy i ciężkie, czarne maski skrywające całą twarz nadawały im ponury wygląd maszyn; wrażenie to pogłębiały jeszcze ich wprawne, jednostajne ruchy. Chen niedbale ruszył w ich stronę czując, jak Jyan odchodzi od niego i po okręgu, od drugiej strony, zbliża się do windy. Z robotnikami było dwóch pan chang, czyli nadzorców. Jeden stał 0 zaledwie kilka kroków od miejsca, gdzie zatrzymał się Chen. Był odwrócony plecami do podstropowych ekranów, od hałasu zaś odcięty słuchawkami. Od czasu do czasu rzucał rozkaz do wargowego mikrofonu 1 wtedy jeden z chi ch'i nieruchomiał na moment, słuchał i wreszcie odpowiadał krótkim skinieniem. Chen z zadowoleniem pokiwał głową. Chi ch 'i pod żadnym względem nie wchodzili w grę. Ich świat ograniczał się do oznaczonych kolorowymi kodami skrzynek, które przenosili z windy: w ich percepcji skrzynki te stanowiły proste, schematyczne kształty czerwieni, zieleni i błękitu, wyróż- niające się na tle wszechobecnej intensywnej czerni. Rozejrzał się. Jyan był już na miejscu, dokładnie za drugim pan changiem. Na sygnał Chena przystąpią do dzieła. Chen zmuszał Jyana do nie kończących się prób tej akcji; szybkie wyszarpnięcie mikrofonu lewą ręką, potem wbicie kantu prawej w tchawicę przeciwnika. Teraz okaże się, czy Jyan wyuczył się lekcji. Chen gwałtownie opuścił rękę i rzucił się do przodu na swą ofiarę. Dziko oderwał mikrofon od warg pan changa i mocno wbił napięstek w gardło mężczyzny. Poczuł, jak ten wiotczeje i puścił go, po czym spojrzał w drugą stronę. Jyan nadal mocował się ze swym przeciwnikiem. Wyrwał mu mikrofon, ale reszta nie poszła mu już tak gładko. Teraz z wysiłkiem trzymał pan changa, prawym ramieniem unieruchamiając jego głowę, a zaciśniętą w pięść lewą dłonią grzmocąc go szaleńczo w pierś. Lecz pan chang nie poddawał się. Z okrzykiem wywinął się i odepchnął Jyana, a potem odwrócił się ku niemu, unosząc rękę, by ściągnąć słuchawki. Chen rzucił się na pomoc, ale spostrzegł, że w dłoni Jyana coś błysnęło. Po chwili pan chang zatoczył się do tyłu, chwytając się za pierś. Jednocześnie kilku chi ch'i wyprostowało się i rozejrzało błędnym wzrokiem, jakby raptownie uświadomili sobie, że coś jest nie w porządku. Chen pobiegł ku windzie. W jej drzwiach obejrzał się. Jyan klęczał pod pan changiem, jedną stopą przydeptywał ramię mar- twego mężczyzny i usiłował wyciągnąć nóż z jego piersi. — Jyan! — ryknął Chen, a wszechobecny hałas niemal pochłonął jego głos. — Zostaw go! Jyan gwałtownie uniósł głowę. Potem, jakby się ocknął, wstał i zaczął biec do windy, lawirując pomiędzy niewidzącymi chi ch 'i i ich wózkami. Ledwo pokonał osiem czy dziewięć kroków, rozległ się pierwszy strzał. Chen pochylił się instynktownie. Gdy znów podniósł wzrok, nie mógł dostrzec Jyana. Postąpił krok do przodu, potem zatrzymał się i cofnął. O pół // w głąb Promenady stali trzej strażnicy Służby Bezpieczeństwa. Szeroką tyralierą zbliżali się do windy, szorstko, niemal brutalnie rozpędzając zagradzających im drogę ludzi. Chen zaklął bezgłośnie i mocno plasnął dłonią o tablicę kontrolną windy. Powoli — bardzo powoli — drzwi zaczęły się zasuwać. — Jyan! — wrzasnął. — Jyan, gdzie jesteś? Rozległ się drugi strzał, pocisk zaś odbił się rykoszetem od tylnej ściany windy. Na korytarzu zapanował chaos, ludzie rzucali się na ziemię. Teraz stali jedynie trzej funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa i zamaskowani chi ch'i. Gdy Chen patrzał, ku zwężającej się szczelinie potoczył się elektryczny wózek. Wściekły na Jyana, Chen wyciągnął pistolet i wycelował w wózek, lecz po chwili opuścił go. To był Jyan. Kucał na wózku, usiłując jak najbardziej zmniejszyć swą wystawioną na cel postać. W krótkich odstępach zabrzmiały jeszcze dwa strzały. Druga kula odbiła się, wylatując z windy przestrzeliła jakąś skrzynkę i poszybowała ku skupisku ekranów. Na górze coś zaczęło pękać i rozsypywać się, rozszedł się silny zapach spalenizny. Kaskada szkła i drutów opadła na niewidzących chi ch 'i. Wózek ociężale zbliżał się do drzwi. Wiedząc, co stanie się za chwilę, Chen raz, a potem drugi walnął dłonią w tablicę kontrolną. Wielkie drzwi zadygotały, przez moment rozsuwały się, wreszcie zatrzasnęły się z hukiem. Ale ta krótka chwila zwłoki wystarczyła. Wózek był w środku. Jyan zeskoczył z niego szybko i podbiegł do tablicy. — Pośpiesz się! — zabrzmiał w nagłej ciszy cichy, niecierpliwy głos Chena. — Sprowadzą palniki do zamków! Jyan niemal niedostrzegalnie skinął głową, po czym przystąpił do pracy. Odsuną} pokrywę, wcisnął paznokcie pod brzegi cienkiej tablicy kontrolnej i podważył ją. Pod nią znajdowała się szachownica mniejszych płytek przypominających drobne kwadratowe odłamki zwierciadła. Ważne były tylko dwie z nich. Obluzował je ostrożnie, uważając, by nie uszkodzić delikatnych obwodów pod spodem. Z podsufitowego głośnika natychmiast ryknął głos, zabraniający manipulowania przy urządzeniach. Jyan zig- norował go, wyciągnął z kieszeni dwie podobne płytki i wpasował je starannie. Następnie wsunął z powrotem tablicę i zamknął pokrywę. — Na dół! Jyan uderzył w ręczne przyciski tablicy i poczuł, jak wielka kabina drży. Przez chwilę rozległo się ogłuszające zgrzytanie, jakby maszyna chciała rozgryźć samą siebie na kawałki. Potem coś bardzo dużego i bardzo solidnego pękło pod ich stopami. W tym momencie przegroda pod podłogą windy ustąpiła, a kabina opadła o wysokość człowieka i znieruchomiała. Zapadła chwila ciszy. Wreszcie winda pstryknęła, zaczęła normalniej już szumieć i ruszyła ponownie. Chen, którego cisnęło w przeciwległy kąt, dźwignął się z podłogi. — Przedostaliśmy się! — oświadczył z podnieceniem. — Przebiliśmy się przez Sieć! Jyan odwrócił się. — Teraz będą mieli nieco roboty, co, Chen? Ponad nimi, tam, skąd uciekli, rozległy się alarmy. Jyan bez trudu wyobrażał sobie, co się tam dzieje. Teraz wpadają w panikę, przerażeni nagłym mrokiem i rykiem syren; zapełniają ciemne korytarze wiodące do wind pasażerskich; krzyczą i na oślep walczą ze sobą; usiłują uciec od wyrwy, zanim opadną grodzie kwarantanny — Pieczęcie! Jyan zaczął liczyć. Gdy dotarł do piętnastu, winda znów zadygo- tała. Rozległ się dźwięk jakby potężnej, zwielokrotnionej eksplozji, przytłumionej i odległej, lecz na tyle silnej, by zatrząść posadami Mia- sta. — Proszę! — krzyknął, szczerząc zęby do Chena. — Pieczęcie! Opuścili Pieczęcie! Chen wbił w Jyana niewidzące spojrzenie; opuściło go całe podniecenie. Raptem otrzeźwiła go myśl o tym, co zrobili. — Więc to już koniec — powiedział cicho. — Jesteśmy bezpieczni. — Lecz nie mógł odpędzić wspomnienia drobnej, brudnej rączki ciągnącej go za rękaw kombinezonu, gdy szedł przez ulicę Pan Chao; widoku kobiety piastującej dziecko na progu mieszkania; twarzy zwykłych mężczyzn i kobiet zaprzątniętych swymi codziennymi sprawami. — Udało nam się! — zawołał Jyan i zaśmiał się. — Udało nam się, kurwa! — Lecz Chen odwrócił wzrok i nie odpowiedział. W osiem godzin później i o dwieście pięćdziesiąt li na północny zachód dwóch oficerów Służby Bezpieczeństwa czekało przed wielkimi drzwiami rezydencji na Poziomie 1. Tu, na samym szczycie Miasta, było przestronnie i cicho. Jedyny zapach rozchodził się z miniaturowych sosenek rosnących w ogromnej, płaskiej, półkolistej donicy na końcu długiego, pustego korytarza; jedyny dźwięk stanowił cichy plusk wody w ozdobnej fontannie pośród drzewek. Major DeVore spojrzał na swego chorążego i uniósł brwi. Gdy wysiadali z windy, zauważył wyraz zaskoczenia na twarzy młodego oficera. — Chciałbyś tu mieszkać, Haavikko? Chorąży obejrzał się na szeroki, pusty korytarz. Podłogę wyściełał gruby dywan, wysokie ściany zawieszono ogromnymi gobelinami o przyćmionych, lecz eleganckich barwach. Na całej długości pomieszczenia spoczywały na piedestałach brązowe posągi smoków i starożytnych cesarzy. Drzwi windy, na przeciwległym końcu korytarza, pokryte były czarną laką. Stał tam na baczność samotny strażnik z „latarniowym karabinem" deng na ramieniu. — Dobrze się im tu mieszka, sir. DeVore uśmiechnął się. Był niskim, przysadzistym mężczyzną, o kruczo- czarnych włosach, prostych niemal jak u Han, o szerokich, prawie krępych barkach. Na piersi lazurowego galowego munduru miał naszywkę z wyhaf- towanym insygnium oficera trzeciej rangi, stylizowanym lampartem chwyta- jącym ptaka w locie. Choć był o całą głowę niższy od swego chorążego i zbudowany raczej jak zapaśnik, to w jego zachowaniu, nawet na twa- rzy, można było dostrzec dziedzictwo wielu pokoleń szlacheckich manier i kultury. — Owszem. Dobrze. — Uśmiech nie znikał mu z twarzy. — To nie- zwykle bogaci ludzie, Haavikko. Jednym kłapnięciem połknęliby takie płotki jak my, gdyby nie stał za nami Tang. Tu żyje się inaczej, według innych reguł. Według reguł koneksji i wpływów. Rozumiesz? Haavikko zmarszczył brwi. — Sir? — Chodzi mi o to... Znam ich, Haavikko. Wiem, co myślą i jak po- stępują. A rodzinę Podsekretarza Lehmanna znam już od prawie dwudziestu lat. I na nich są sposoby. Słowa te chwilowo zmieszały Haavikko. — Nadal nie rozumiem, sir. Czyżby chciał pan rozmawiać z nim bez świadków? — Tak będzie najlepiej. — Ale... — Haavikko wahał się przez moment, po czym widząc, że jego Major przygląda się mu, skłonił głowę. — Sir. — Dobrze. Wiedziałem, że zrozumiesz. — DeVore znów się uśmiech- nął. — Muszę powiedzieć naszemu przyjacielowi Podsekretarzowi parę ostrych słów. Najlepiej będzie, jeśli powiem mu je na osobności. W ten sposób zachowa twarz. Haavikko skinął głową. Bez względu na rozkazy, tyle mógł zrozumieć. Zaczekam więc tutaj, sir. DeYore pokręcił głową. — Nie, chłopcze. Chcę, byś był przynajmniej świadkiem. Możesz patrzeć z odległości, z której nic nie usłyszysz. W ten sposób nie złamiemy rozkazu. Haavikko uśmiechnął się; teraz, gdy zawarł kompromis, czuł się pewniej. Za nimi rozwarły się wielkie podwójne drzwi do apartamentu na Po- ziomie 1. Odwrócili się i weszli. W środku niespodzianka. Miniaturowy las. Most przez płynący stru- mień. Ścieżka wiodąca pod górę, ku drzewom. Przy moście oczekiwali ich dwaj służący Han, po pas skłaniając ogolone głowy. Jeden z nich prowadził, drugi zamykał korowód; obaj nie unosili głów i z kurtuazją odwracali wzrok. Przeszli przez most, za którym powitała ich woń wilgotnej ziemi i kwiecia. Ścieżka skręcała i wiła się, a wreszcie doprowadziła ich na polankę. Dom stał po drugiej stronie polanki. Wielka, dwupiętrowa rezydencja w stylu północnych Han, o białych ścianach i stromym dachu z czerwonych karpiówek. DeVore zerknął na swego chorążego. Chłopiec milczał, zamyślony. Nigdy jeszcze nie widział niczego podobnego. Nic dziwnego. W całym Chung Kuo tylko garstka mogła pozwolić sobie na mieszkanie w takim przepychu. Poza kręgiem Rodzin cztery, może pięć tysięcy. Oto, co znaczy bogactwo. Bogactwo, które pozwala na wykupienie całego dziesięciopoziomowego pokładu na samym szczycie Miasta i zmienienie go we fragment sztucznego krajobrazu. Piotr Lehmann był Podsekretarzem Izby Reprezentantów w Weimarze. Był wielkim człowiekiem. Zajmował czwarte miejsce w porządku dziobania w tej siedzibie Rządu Światowego. Tysiąc pomniejszych ludzi — olbrzymów w swych własnych domach — chyliło przed nim głowy. Rozdawał władzę, choć niektórzy twierdzili, iż władza ta jest chimeryczna, sama Izba zaś stanowi jedynie ustępstwo —jest maską brutalnej tyranii. DeVore uśmiech- nął się, myśląc o tym. W końcu, kto by uznał Siedmiu za brutalnych tyranów? Nie musieli zniżać się do tego. Pomiędzy sobą a masami Chung Kuo usta- wili Izbę. Weszli do środka. Przedsionek był jasny i przestronny. Na lewo znajdowały się szero- kie drewniane schody; na prawo — wpuszczony w podłogę basen, otoczo- ny niską drewnianą poręczą. W jego głębi błyskały drobne, ciemne kształ- ty ryb. Przewodnicy skłonili się i znikli. Przez moment zostali sami. — Myślałem... — odezwał się Haavikko, po czym pokręcił jedynie głową. Wiem, dumał DeVore; myślałeś, że on jest Hung Mao. Lecz tu wszystko jest Han. Uśmiechnął się. Haavikko za mało jeszcze znał świat; obcował jedynie z żołnierzami. Wszystko to było dla niego nowością. Cały ten prze- pych. To naśladownictwo. Po ich prawej stronie rozległy się odgłosy bieganiny. W chwilę później do przedsionka weszła grupa służących. Zatrzymali się w stosownej odległości od gości, a jeden z nich — wysoki Han w jasnozielonym kombinezonie z dużym, czarnym piktogramem i cyfrą 1 na piersi — wystąpił naprzód. Był to ochmistrz, główny służący Lehmanna. DeVore nawet nie drgnął na jego powitanie. Nie ukłonił się ani nie uśmiechnął. — Gdzie jest Podsekretarz? — zapytał ostro. — Chcę się z nim wi- dzieć. Ochmistrz skłonił się, nie podnosząc wzroku. Za nim ustawiła się niemal połowa starszej służby Lehmana, w sumie piętnastu ludzi. Czekali, nie kłaniali się, ochmistrz działał wszak w ich imieniu. — Proszę wybaczyć, panie Majorze, ale nasz pan jest w pagodzie. Wydał kategoryczne polecenie, by mu nie przeszkadzać. DeVore odwrócił się i spojrzał na swego chorążego, następnie znów na służącego. — Niestety, nie mogę czekać. Przybywam z rozkazu Tanga. Powiem twemu panu, że wykonałeś jego polecenie. Ochmistrz skinął głową, lecz nie podniósł wzroku, gdy Major i chorąży przeszli obok niego i przez taras dotarli do szerokich tylnych schodów wiodących do ogrodu. Jezioro obrastał lotos, intensywnie zielony na tle czystej, jasnej wody. Geometryczny owal jego brzegów wyznaczały wielkie bryły kre- mowej skały. Po lewej wzdłuż krzywizny jeziora biegła ścieżka, ocie- niona kwietną pergolą i prowadząca do hakowatego mostku. Za nim, w eleganckim skalnym ogrodzie stała trójpoziomowa pagoda w kla- sycznym stylu pałacowym, o skromnym, niezdobnym dachu z czerwonej karpiówki. Jeszcze dalej, na prawo od jeziora, można było dostrzec owocowy sad, którego małe drzewka o szerokich koronach dochodziły do samego brzegu jeziora. Kwitły śliwy i wiśnie i powietrze wypełniała ich woń. Był wczesny ranek. Z łąk za pagodą docierał czysty, ostry krzyk pawia. Z góry, z nieba pomalowanego na pastelowy błękit letniego dnia, spływało światło tuzina miniaturowych sztucznych słońc. DeVore przystanął na najwyższym stopniu i wchłonął wszystko jednym spojrzeniem. Uśmiechnął się obciągnął kurtkę galowego munduru i zwrócił się do swego chorążego: — W porządku, Haavikko. Dalej pójdę sam. Młody oficer strzelił obcasami i skłonił się. DeVore wiedział, że chłopiec otrzymał od Generała rozkaz nieopuszczania jego boku i obserwowania wszystkich wydarzeń; lecz teraz był na własnym terenie; zajmie się sprawą na swój sposób. Starsi służący popatrywali na nich zza pleców Haavikko, niepewni, co uczynić. Major przybył bez zapowiedzi. Nie mieli szansy powiadomić swego pana. DeVore obejrzał się na nich i oznajmił: A wy wracajcie do swoich zajęć! Wasz pan wezwie was, kiedy będzie was potrzebował. — Następnie odwrócił się do nich plecami, nie zwracając już na nich uwagi. Spojrzał na sztuczne jezioro. Na krytej galerii pagody, której drewniana konstrukcja na słupach wznosiła się ponad taflą wody, stali trzej męż- czyźni odziani w jedwabne pau. Ponad wodą dochodził do niego cichy pomruk ich głosów. Widząc go jeden z nich uniósł dłoń na powitanie, po czym odwrócił się do towarzyszy, jakby przepraszał, że musi ich opuścić. Lehmann spotkał go w połowie drogi, na ścieżce nad jeziorem. — Dobrze, że cię widzę, Howardzie. Czemu zawdzięczam tę przyjem- ność? DeVore z szacunkiem opuścił głowę, po czym spojrzał w oczy rozmówcy. — Przyszedłem cię przesłuchać, Piotrze. Generał chciałby dowiedzieć się paru rzeczy. Lehmann uśmiechnął się i odwrócił, ujmując Majora za ramię i idąc z nim. — Ależ oczywiście. — Przenikające przez pnącą winorośl promienie rzucały na jego twarz zawiły wzór cieni. — Jest tu Soren Berdyczow. I Edmund Wyatt. Ale nie wątpię, że nam wybaczą. DeVore znów niemal niedostrzegalnie skinął głową. — Wiesz, po co przyszedłem? Lehmann zerknął w jego stronę, potem znów skierował wzrok przed siebie, na pagodę. — Chodzi o śmierć Lwo Kanga, prawda? Wiedziałem, że kogoś przy- ślą. Wiedziałem, kiedy tylko o tym usłyszałem. U nas na górze plotki szybko się rozchodzą. Długie języki i ciekawskie uszy to nasz pro- blem. — Westchnął i spojrzał przelotnie na DeVore'a. — Domyślam się, że niektórzy woleli zrozumieć słowa, które wypowiedziałem pod- czas audiencji u Ministra, jako groźbę. Cóż, Howardzie, zapewniam cię, że nic nie mogło być bardziej dalekie od moich zamiarów. Na swój sposób lubiłem Lwo Kanga. Podziwiałem jego upór. Mimo to... nie jestem zdzi- wiony. Stało się to, czego się spodziewałem. Przed czym ostrzegałem. Są ludzie, których cierpliwość zmieniła się w morderczy gniew. DeVore zatrzymał się i odwrócił ku Podsekretarzowi. — Rozumiem to. Ale o niektóre rzeczy muszę spytać. O rzeczy, które mogą cię urazić. Lehmann wzruszył życzliwie ramionami. — To nieuniknione. Śmierć Ministra to okropna sprawa. Pytaj, o co musisz. Nie obrażę się. DeVore uśmiechnął się i szedł dalej, pozwalając Lehmannowi znów ująć się za ramię. Dotarli do mostu. Przez chwilę stali, patrząc na jezioro. Paw znowu krzyknął. — Powiadają, że ty najwięcej zyskałeś na śmierci Lwo Kanga. Odmówił ci przydzielenia nowych licencji. Niedawno zainteresował się autentyczno- ścią niektórych przywilejów. A przede wszystkim bardzo surowo prze- strzegał stosowania Edyktu. Zwłaszcza to ostatnie bardziej niż innym frakcjom szkodziło twojej. — Mojej frakcji? Mówisz o Rozproszeniowcach? — Lehmann przez moment milczał zamyślony. — A więc usuwając go, miałbym coś zyskać? — Pokręcił głową. — Wiem, że mam wielu wrogów, Howardzie, ale sądzę, że nawet oni przypisaliby mi więcej przebiegłości. W milczeniu szli dalej. Gdy dotarli do pagody, dwaj mężczyźni na tarasie podeszli do drewnianych schodów i stanęli na ich szczycie. — Soren! Edmund! — zawołał do nich DeVore, wspinając się przed Lehmannem po wąskich stopniach. — Jak się macie? Przywitali się i weszli do środka, do wielkiego, sześciokątnego po- mieszczenia. Czarne lakowe ściany zdobiły skomplikowane wielobarwne wzory z porcelanowej sztukatorskiej inkrustacji. Sufit stanowiła jedna wielka mozaika, podwójna spirala z maleńkich, jaskrawych pytonów, obramowana pasem równie jaskrawych błękitnobiałych gwiazd. Cztery proste stołki bez oparcia ze spiralnymi nogami zakończonymi głowami pytonów stały wokół niskiego, sześciokątnego stołu na polerowanej pod- łodze z blokowych kafli. Na stole znajdowało się małe pudełko z zielo- nej łąki. Pomimo ciężkiego przepychu sprzętów pokój wydawał się jasny i prze- stronny. Wielkie okna z żaluzjami wychodziły na jezioro, sad i otaczające łąki. W powietrzu unosił się zapach kwiecia. Tu jest niemal bardziej Han niż pośród samych Han, z niepokojem zauważył w duchu DeVore, zajmując miejsce obok Lehmanna. Pozbawiona korzeni, nieświadoma mimikra. A może to coś więcej? Może we krwi tych Hung Mao zagnieździł się wirus kultury Han, może powoli pozbawia on ich własnej tożsamości i wchłania „jak jedwabnik pożerający liść morwy"? Uśmiechając się krzywo do siebie, gdy w jego myślach zjawiły się słowa starożytnego historyka Ssu Ma Ch'iena. Ach tak, znamy ich historię, ich maksymy. Cóż, z równą cierpliwością teraz ja ich pożrę. Te stworzenia przywłaszczyły sobie naszą tożsamość. Teraz ja jak jedwabnik wgryzę się pomiędzy nie. — Jak tam sprawy Służby Bezpieczeństwa? DeVore obrócił się na stołku i z uśmiechem odpowiedział na pytanie Edmunda Wyatta. — Różnie. Jak zawsze na tym zepsutym świecie. Pomimo wielu lat znajomości Wyatt i DeVore nie byli prawdziwymi przyjaciółmi. Pod powierzchowną uprzejmością zawsze czaiła się jakaś niema wrogość. I teraz nie było inaczej. Wyatt był delikatnie zbudowanym mężczyzną o nieproporcjonalnie ciężkiej głowie. Ktoś kiedyś zauważył, że wygląda on, jakby był zestawiony z części dwóch różnych ludzi, a wrażenia tego, jeśli raz się je odniosło, trudno było się pozbyć. Już na pierwszy rzut oka jego twarz zdradzała silny, stanowczy charakter: miała arystokratyczne rysy, ciemnozielone oczy bez zmrużenia przyjmowały wyzwanie, mocny podbródek znamionował upór. Lecz wystarczyło spojrzeć na jego korpus, by spostrzec, jaki zdawał się słaby, jak zniewieściały. Dłonie miał delikatne, szczupłe i blade, o nieskazitelnie wymanikiurowanych paznokciach. U obu nadgarstków zwisały pęki tiao tuo, bransolet ze złota i nefrytu. Takie szczegóły nadawały mu wygląd człowieka słabego, lecz bynajmniej taki nie był. Bankructwo, które spotkało jego ojca, kogoś innego załamałoby, lecz Wyatt dowiódł wielkiej odwagi i zdecydowa- nia. Postawił na swój talent i powiodło mu się: odbudował imperium ojca i odzyskał miejsce na Pierwszym Poziomie. DeVore przypatrywał mu się jeszcze przez chwilę, pamiętając, jak niebezpiecznie jest nie doceniać jego inteligencji, po czym niemal niedo- strzegalnie skłonił głowę. — A ty, Edmundzie, słyszę, że nieźle ci się powodzi. Powiadają, że twoja firma wkrótce znajdzie się na Indeksie. W oczach Wyatta pojawiło się lekkie zaskoczenie. Nie zdawał sobie sprawy, że DeVore aż tak bardzo interesuje się podobnymi sprawami. — Czyżbyś obserwował giełdę? — Warto to robić. W dzisiejszych czasach rewolucje i biznes to bliscy sojusznicy. Hang Seng informuje o czymś więcej niż o zwykłej wartości; to indeks władzy i bezwzględności, klub ludzi o bratnich duszach i zbieżnych ambicjach. Zauważył, że Wyatt przez moment przyglądał mu się uważnie, usiłując wyciągnąć z jego słów ukryte znaczenie. Indeks Hang Seng giełdy hongkongij- skiej reprezentował największą i najważniejszą z siedmiu światowych giełd. Lecz podobnie jak Izba stanowił on jedynie przykrywkę dla innych, mniej oficjalnych poczynań. DeVore obrócił się nieco na stołku, by móc spojrzeć na Berdyczowa, a jego twarz rozjaśnił ciepły uśmiech. — A jak ty się miewasz, Soren? Ostatnio tak rzadko się widujemy. Soren Berdyczow odwzajemnił mu się beznamiętnym uśmiechem, a cięż- kie soczewki jego małych, okrągłych okularów zabłysły przelotnie, gdy skłaniał głowę. Był to wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, zaciśniętych wargach i długich, łopatowatych palcach; ponure, surowe stworzenie 0 rozbieganych, stalowoszarych oczach. Cieszył się opinią człowieka twar- dego, lecz nie zwracającego uwagi na towarzyskie konwenanse, i z tego też względu łatwo robił sobie wrogów, zazwyczaj nieświadomie; lecz dys- ponował także ogromnymi wpływami i rzadko kto ośmielał się stanąć mu na drodze. — Wszystko idzie dobrze, Howardzie. Podobno robimy postępy. DeVore uśmiechem skwitował skromne stwierdzenie Berdyczowa. Hi- storia jego firmy, SimFic, stanowiła jedną z ekonomicznych legend dziesię- ciolecia. Gdy kupił ją w roku 88, stanowiła jedynie małe przedsiębiorstwo, lecz w 91 znalazła się na Indeksie Tysiąca Hang Seng wraz z innymi najważniejszymi kompaniami Chung Kuo. Od tego czasu Berdyczow zrobił wielką karierę i obecnie jego zakłady dostarczają gros NeurStimow i Illusów. W ciągu pięciu krótkich lat SimFic dokonała pozornej niemożliwości 1 zrewolucjonizowała rynek domowej rozrywki. Obecnie jako jeden z naj- większych koncernów Chung Kuo weszła do Górnej Setki Indeksu. " Przez chwilę wymieniali uprzejmości. Wreszcie, jakby na jakiś ta- jemny sygnał, twarz Berdyczowa zastygła w chłodnym półuśmiechu. — Przepraszam cię, Howardzie. Przecież nie po to tu przybyłeś, by plotkować o giełdzie. — Odwrócił się gwałtownie i spojrzał wymownie na Wyatta. — Chodźmy, Edmundzie, zostawimy ich samych. Z pewnością chcieliby porozmawiać o swoich interesach. Wyatt z nagłą podejrzliwością popatrzył najpierw na Lehmanna, na- stępnie na DeVore'a. — O interesach? Przez chwile panowało skrępowane milczenie, wreszcie DeVore uśmiech- nął się i skinął głową. — Tego się obawiam. Wyatt odstawił swój kieliszek i wstał powoli. Skłonił się lekko Lehman- nowi i ruszył za Berdyczowem, lecz po chwili zatrzymał się i odwrócił, oglądając na Lehmanna. — Czy jesteś pewien? — spytał, a w jego oczach pojawił się wyraz głębokiego niepokoju o losy przyjaciela. Lehmann ledwo dostrzegalnie skinął głową, otwarcie spoglądając Wyat- towi w oczy, jakby chciał powiedzieć: „Zaufaj mi". Dopiero wtedy Wyatt odwrócił się i odszedł. DeVore milczał przez chwilę, słuchając kroków Wyatta na schodach. Gdy znów zapadła cisza, wstał, podszedł do stołu, przykucnął i otworzył zielone pudełko. Uniósł dłoń do klapy kurtki, zdjął z niej miniaturowe urządzenie, które transmitowało rozmowę, i ostrożnie umieścił je w pudełku. Lehmann podszedł i stanął za nim, patrząc, jak włącza on taśmę nagraną przed trzema tygodniami. Rozległ się krzyk pawia, odległy, jakby dochodził z łąk za domem, i ich głosy podjęły rozmowę w punkcie, w którym ją urwali. DeVore uśmiechnął się i delikatnie zamknął wieczko, po czym wyprostował się i odetchnął. — Najprostsze sposoby są zawsze najlepsze — rzekł i zaśmiał się krótko. Potem bardziej rzeczowym tonem dodał: — Cóż za przykry incydent. Co Wyatt wie? Lehmann spojrzał w oczy DeVore'a, uśmiechnął się i objął go. — Nic. Nie wie w ogóle nic. DeVore zdjął powoli rękawiczki i położył je na stole. — To dobrze. A więc porozmawiajmy szczerze. Gospoda „Pod Kamiennym Smokiem" stanowiła wielki, niski lokal na dnie Miasta; skupisko łączących się ze sobą sal, ciemnych i tandetnie zdobionych; odwiedzali ją jedynie najniżej stojący spośród mieszkańców dziesięciu poziomów pod Siecią. Zastarzały kwaśnosłodki zapach przepajał ciasne, zapełnione sale, znacząc wszystko swym piętnem. Wzdłuż ścian ustawiono maszyny do gier, w większości niesprawne. Inne, w niewiele lepszym stanie, sypiące iskrami, dodawały do ciężkiego zaduchu wypeł- niającego pomieszczenia słodkawą woń spalenizny. Nieustannie rozlegały się okrzyki domagające się obsługi, a kelnerki w wyświechtanych strojach, z jaskrawym makijażem na twarzach, przeciskały się pomiędzy stolikami i zbierały zamówienia. Dwaj mężczyźni siedzieli w wielkiej sali na tyłach gospody, przy stoliku pod ścianą, oddzielonym od pozostałych. Przyszli tu przed dwoma go- dzinami, wprost z kabiny windy, dręczeni podnieceniem i świadomo- ścią potworności swych czynów. By uczcić powodzenie Kao Jyan za- mówił dużą butelkę najlepszego Shen „Pod Smokiem", mocnego ryżowego wina sprowadzanego z Góry po astronomicznej cenie, lecz żaden z nich nie wypił wiele. Od jakiegoś czasu Jyan milczał, skulony nad nietkniętym kieliszkiem i pogrążony w rozmyślaniach. Chen przyglądał mu się przez chwilę, po czym rozejrzał się. Pobliskie stoliki zajmowali głównie Han, aczkolwiek widziało się i Hung Mao. Większość obecnych, czy to Han, czy Hung Mao, miała rozwarte szeroko oczy i ziemiste cery, zaś ich przedramiona i twarze pokryte strupami, zdradzały, że są narkomanami. Tu, na dole, arfidis było tanie i ogólnodostęp- ne, a dla niektórych stanowiło ono jedyny sposób na życie. Lecz z czasem sprowadzało również śmierć i Chen nigdy nie skaził nim swych żył. Przy jednym z odleglejszych stolików trzej Han siedzieli sztywno i po cichu, z niecierpliwością rozmawiali w tutejszym dialekcie. Jednemu z nich brakło oka, inny miał szyję i ramiona pokryte szkaradnymi bliznami. Reprezentowali drugą grupę bywalców „Kamiennego Smoka", łatwą do rozpoznania po zachowaniu — byli jakoś zręczniejsi i czujniejsi od reszty. Gangsterzy i drobni przestępcy często załatwiali interesy w tym lokalu. Chen wyciągnął się i oparł o ścianę. Gęsty kłąb dymu niczym ciemne pasmo dziewczęcych włosów przesunął się przez bladopomarańczowy promień sufitowej lampy. — To jest jak śmierć — rzekł, spoglądając na Jyana. — Co? — zapytał leniwie Jyan, podnosząc wzrok na Chena. — Co powiedziałeś? Chen pochylił się i spod blatu stołu wydobył robaka, którego zgniótł pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem. Było to jedno z tych obrzydlistw o białych pancerzach, które czasami przedostają się z Gliny. Są ślepe, orientują się wyłącznie na węch. Upuścił zgruchotaną skorupę i otarł palce w kombinezon, nie troszcząc się, czy zostanie plama. — To miejsce. Ono jest jak śmierć. Wszystko tutaj śmierdzi. Jyan zaśmiał się. — No, wkrótce się stąd wydostaniesz, jeśli tego pragniesz. Chen spojrzał dziwnie na wspólnika. — A ty nie? — Pokręcił głową, raptownie zdjęty niesmakiem do samego siebie. — Wiesz, Jyan, całe życie spędziłem pod Siecią. Nie znam nic poza tym brudem. Czas uciekać stąd. Czas znaleźć sobie jakieś czystsze, lepsze miejsce. ' — Rozumiem cię — odparł Jyan — ale czy przemyślałeś to dobrze? Tam, na górze będziesz zagrożony. Nad Siecią są paszporty i sędziowie, podatki i patrole Służby Bezpieczeństwa. — Pochylił się i splunął zręcznie do miseczki na podłodze. — Wolę nawet nie myśleć o tym gównie. Udusilibyśmy się tam. A poza tym wieczorem, kiedy opuścili grodzie kwarantanny, skrzywdziliśmy wielu ludzi. Mniejsza o zamach, ale niech ktoś się dowie, że byłeś zamieszany w tamto i już nie żyjesz. Chen skinął głową. Dokonując tego niezbyt się przejmował, lecz teraz, kiedy przestały działać chemikalia, którymi go naszpikowano, niemal nie mógł myśleć o niczym innym. Wciąż dręczyły go twarze; twarze ludzi, których minął na ulicy Pan Chao. Ludzi, którzy w zaledwie parę minut później wpadli w panikę, łzawili i krztusili się napuszczanymi przez funkcjonariuszy Bezpieczeństwa gazami sterylizującymi. I dzieci. Tak, przecież było tam tyle dzieci. Wtedy nie myślał o tym; dopiero po fakcie pojął, co uczynił. Wtedy myślał jedynie o pięciu tysiącach yuanów, które miał otrzymać za to zlecenie; o pieniądzach, i o tym, jakie ma szansę na ujście z życiem. Jeśli będzie musiał przebić się przez Sieć, by ocalić życie, to zrobi to. Ale nie przemyślał tego dokładnie. W tym przynajmniej przypadku Jyan miał rację. Sieć. Zbudowano ją dla ochrony Miasta, jako zabezpieczenie Góry przed dżumą i innymi epidemiami, przed przenikaniem owadów i robactwa. I przed nami, pomyślał Chen, czując w ustach kwaśny posmak. Przed takim robactwem jak my. Rozejrzał się, spostrzegłszy, iż coś poruszyło się w drzwiach, a następnie popatrzył ostro na Jyana. — Kłopoty — rzekł cicho. Jyan nie poruszył się. — Kto to? — odszepnął. Chen pogładził się po nie istniejącym wąsie. — Kurwa! — zaklął cicho Jyan, po czym oparł się wygodnie i uniósł kieliszek. — Czego on tu chce? — szepnął Chen, pochylając się do przodu, by ciało Jyana przesłaniało przed trzema mężczyznami w progu ruchy jego warg. — Jestem mu winien pieniądze. — Ile? — Tysiąc yuanów. — Tysiąc! — Chen skrzywił się, następnie znów oparł się wygodnie, wydobył z buta nóż i kolanem przycisnął go do spodu blatu. Potem rozejrzał się ponownie. Najpotężniejszy z trójki patrzał teraz wprost na nich, szczerząc zęby na widok pleców Jyana. Olbrzym lekko przechylił głowę i mruknął coś do towarzyszy, a wreszcie ruszył przez salę. Wąsacz Lu był prawdziwym potworem. Mierzył niemal sześć ch'i wzrostu, włosy nosił długie i nie uczesane, na ramionach zaś obnosił po- strzępione futro niczym jakiś herszt wyjęty z historycznego melodramatu. Przezwisko swe zawdzięczał wielkim, skołtunionym, krzaczastym wąsom, które maskowały okaleczenia na jego twarzy. Stanął ponad Jyanem, jego lewe oko połyskiwało szkliście pośród popalonego ciała, lśniącego i cętko- wanego jak skorupa kraba. Z prawego oka pozostała wąska szparka, jak zaszyte pęknięcie na twarzy lalki. Pod podbródkiem i na prawym policzku maska ta kończyła się nagle, a skóra przybierała normalną oliwkową barwę. Powiadają, że dziesięć łat temu Wąsacz Lu chciał dojść do porozumienia z Chang Fenem, jednym z kacyków tych poziomów. Chang Fen powitał go uśmiechnięty, wyciągając jedną dłoń do uścisku, w drugiej zaś trzymając kielich z czymś, co wyglądało jak wino. Potem, nadal z uśmiechem, chlusnął zawartością kielicha w twarz Lu. W naczyniu był kwas. Lecz nie wziął on pod uwagę zawziętości Wąsacza Lu. Rycząc z bólu, Lu chwycił mocno dłoń przeciwnika, wyciągnął wielki myśliwski nóż i zatopił go w gardle Chang Fena, zanim jego pomagierzy mogli rzucić się na ratunek. Na pół ślepy wydostał się z pułapki, a później powrócił tam ze swymi braćmi, by dokończyć dzieła. Teraz Wąsacz Lu był sam sobie panem; trząsł niemal całą Siecią. Stanął nad Kao Jyanem, górując ponad nim, złożył dłoń na jego ramieniu, czujnie obserwując Chena jedynym okiem, a na jego pozbawionych warg ustach pojawił się okrutny uśmiech. — Kao Jyan... Jak się masz, przyjacielu? — Świetnie — odparł nerwowo Jyan, kuląc się na krześle. — A ty, Lu Ming-Shao? Wąsacz Lu zaśmiał się ochryple i ponuro. — Wprost znakomicie, Kao Jyan. Wczoraj zabiłem człowieka. Był mi winien pieniądze. — I nie mógł ci oddać? — spytał Jyan. Lu mocniej zacisnął dłoń na jego ramieniu. — Właśnie, Kao Jyan. Ale nie dlatego go zabiłem. Zabiłem go, bo chciał się przede mną ukryć. — A więc moim zdaniem był to człowiek głupi. Tym razem w śmiechu olbrzyma zabrzmiała odrobina rozbawienia. Jednak jego oko pozostało chłodne i wyrachowane. Ze szklistej maski popatrywało wyzywająco na Chena. Chen odpowiedział spojrzeniem, podejmując wyzwanie, nie dając się zastraszyć. Jeśli trzeba będzie się bić, to trudno. Trudno jest zabić Wąsacza Lu, a najprawdopodobniej on i jego dwaj siepacze bez trudu poradzą sobie z Jyanem i Chenem. Lecz oni nie ułatwią im zadania. Niech wiedzą, że mają do czynienia z kwai. Wąsacz Lu oderwał wzrok od Chena, popatrzył na Jyana, a jego cienkie wargi znów wykrzywił uśmiech. — Jesteś mi winien pieniądze, Kao Jyan. Jyan wbijał wzrok w kieliszek. — Został mi jeszcze tydzień, Lu Ming-Shao. Nie pamiętasz? — Och, pamiętam. Ale chcę dostać moje pieniądze teraz. Z procentem. Chce od ciebie tysiąc dwieście yuanów, Kao Jyan. I to teraz. Niemal niedostrzegalnym ruchem Wąsacz Lu wysunął zza pasa nóż i uniósł go do gardła Jyana. Wielkie, szerokie ostrze błysnęło w mdłym sufitowym świetle. Ostry jak brzytwa czubek ukłuł skórę pod podbródkiem Jyana; ten wzdrygnął się. Chen powoli przesunął dłonią po nodze, zamknął palce na trzonku noża. Kilka następnych sekund przyniesie rozstrzygnięcie. — Tysiąc dwieście? — rzekł z napięciem Jyan. — Ależ umawialiśmy się... Jyan umilkł i sapnął. Wąsacz Lu mocniej przycisnął nóż do jego cia- ła; na skórze pojawiła się kropelka krwi. Powoli spłynęła po szyi Jyana i zatrzymała się w zagłębieniu nad jego piersią. Jyan z wysiłkiem przełknął ślinę. — Chcesz dostać je teraz? — Właśnie, Kao Jyan. Słyszałem, że pożyczasz od innych. Wielkie sumy. Dlaczego, Kao Jyan? Czyżbyś chciał nas opuścić? Jyan podniósł wzrok i spojrzał na Chena. Następnie powoli, ostrożnie, uniósł rękę, odsunął nóż i spojrzał Wąsaczowi Lu w twarz. — Niesłusznie mnie oceniasz, Lu Ming-Shao. Jest mi tu dobrze. Mam tu przyjaciół. Dobrych przyjaciół. Dlaczego miałbym uciekać? — Jyan uśmiechnął się, po czym przesunął ręką nad stołem, wskazując puste krzesła. — Posłuchaj, Lu Ming-Shao, jesteś człowiekiem roz- sądnym. Może porozmawiamy o tym? Usiądź z nami i wypij kieliszek Shen. Wąsacz Lu ryknął, schwycił Jyana za włosy, brutalnie odciągnął jego głowę do tyłu i przycisnął mu nóż do gardła. — Dość tych gierek, Kao Jyan! Straciłem cierpliwość. Więc odpowiedz mi i na tym skończmy. Masz pieniądze czy nie? Jyan wytrzeszczył oczy. Przeraziła go reakcja Lu. Sięgnął do kieszeni i pogrzebał w niej, po czym rzucił na stół trzy grube sztony. Każdy miał wartość pięciuset yuanów. Chen rozluźnił uchwyt na trzonku noża i spróbował opanować się. Lecz zauważył, jak dokładnie obserwują go siepacze Lu, i wiedział, że prawdopodobne otrzymali oni polecenie zajęcia się nim, gdyby zaczął sprawiać kłopoty. Uśmiechnął się do nich uspokajająco, następnie patrzał, jak Wąsacz Lu puszcza Jyana. Olbrzym wsunął nóż do pochwy, pochylił się i pochwycił trzy sztony barwy kości słoniowej. — Półtora tysiąca? — Chrząknął i obrócił się, szczerząc zęby do swych ludzi. — No, to jesteśmy kwita, nie sądzisz, Kao Jyan? — Tysiąc dwieście — rzekł Jyan, rozcierając gardło. — Powiedziałeś „tysiąc dwieście". — Czyżby? — Lu zaśmiał się, tym razem niemal z radością, po czym skinął głową. — Być może, Kao Jyan. Lecz musiałem ciężko zapracować na moje pieniądze. Więc umówmy się, że teraz jesteśmy kwita, a ja zapomnę, jak mnie rozgniewałeś. Chen zmrużył oczy, obserwując Jyana i w duchu błagając go, by dał spokój. Lecz Jyan jeszcze nie skończył. Odwrócił się i znów spojrzał Lu w oczy. — Rozczarowałeś mnie, Lu Ming-Shao. Uważałem cię za człowieka słownego. Rozumiem, że można zażądać pieniędzy o tydzień wcześniej. Człowiek musi dbać o swoją własność. Rozumiem też te dodatkowe dwie setki. Pieniądze nie są rzeczą martwą. Żyją, rosną i należy je karmić. Lecz taka lichwa... — Pokręcił głową. — Ludzie zaczną mówić, że Lu Ming-Shao jest chciwy. Że najpierw daje słowo, a potem przywłaszcza sobie cudzą własność. Wąsacz Lu zmierzył Jyana groźnym spojrzeniem, kładąc dłoń na rękojeści noża. — Ośmieliłbyś się tak mówić, Kao Jyan? Jyan pokręcił głową. — Ja nie. Ale w tej sali są inni, którzy widzieli to, co zaszło między nami. Nie uciszysz ich wszystkich, Lu Ming-Shao. A wiesz, jak to jest. Plotka rozchodzi się szybko. Niebawem dowiedziałaby się cała Sieć. I co wtedy? Kto będzie pożyczał od ciebie pieniądze? Pierś Lu uniosła się i opadła, jego jedyne oko wbijało się w twarz Jyana. Wreszcie odwrócił się gwałtownie i warknął na jednego z goryli: — Daj mu trzy setki! Już! Mężczyzna pogrzebał w sakwie u pasa i rzucił przed Jyana trzy cienkie sztony. Jyan uśmiechnął się. — Dobrze robić z tobą interesy, Lu Ming-Shao. Obyś miał wielu sy- nów! Lecz Wąsacz Lu odwrócił się i dotarł już na środek sali, klnąc pod nosem. Gdy wyszedł, Chen nachylił się gniewnie. — Jyan, co ty, kurwa, wyprawiasz? O mało nie zginęliśmy przez ciebie! Jyan roześmiał się. — Zdenerwował się, prawda? — Zdenerwował! — Zaskoczony Chen pokręcił głową. — A co on mówił o tym, że pożyczasz od innych? Co ty knujesz? Jyan nie odpowiedział. Siedział w milczeniu, uważnie przypatrując się Chenowi, z lekkim uśmiechem na wargach. — A więc? — Myślałem o różnych rzeczach. — Myślałeś? — Chen uniósł kieliszek i łyknął. Błysk wyrachowania w oczach Jyana napełnił go niepokojem. Jyan pochylił się ku niemu i ściszył głos do szeptu. — Tak, myślałem. Przygotowywałem plany. Możemy jeszcze być bo- gaci. Chen osuszył kieliszek i odstawił go, po czym oparł się wygodnie na krześle, nie spuszczając wzroku ze wspólnika. — Mam już dość pieniędzy, Jyan. Po co mi więcej? Teraz, gdybym chciał, mógłbym wydostać się stąd. Jyan także usiadł wygodniej, a w jego wzroku pojawił się wyraz pogardy. — Czy tylko tego chcesz? Wydostać się stąd? Czy tak nisko sięgają twoje ambicje? — Znów się pochylił, lecz tym razem syczał na Chena: — W każdym razie ja chcę więcej! Chcę być królem tutaj, w Sieci. Wielkim bossem. Rozumiesz, Chen? Nie pragnę bezpieczeństwa, porządku i reszty tego gówna, pragnę władzy. Tutaj, gdzie można się nią nacieszyć. A do tego trzeba pieniędzy. Znad pobliskich stolików obróciły się ku nim głowy, zaciekawio- ne, choć otumanione. Chen obejrzał się na jednego z gapiów i z po- gardą odparował chłodne, beznamiętne spojrzenie, charakterystyczny sym- ptom arfidisowego transu. Potem zaśmiał się cicho i znów popatrzył na Jyana. — Oszalałeś, Jyan. Do tego same pieniądze nie wystarczą. Tu, na dole, nie kupisz sobie gangu, musisz go zorganizować, zasłużyć na gang jak Wąsacz Lu. Nie należysz do tej ligi, Jyan. Poza tym w grę wchodzą sumy, o jakich ty i ja nawet nie możemy marzyć. — Mylisz się. Chen opuścił wzrok, rozdrażniony uporem Jyana. — Nie mówmy już o tym, zgoda? Najlepiej weź to, co masz i uciekaj stąd. To znaczy, jeżeli zostało ci jeszcze coś po tym, jak wypłaciłeś się Wąsaczowi Lu. Jyan zaśmiał się wzgardliwie. — To był drobiazg. Grosze. Ale posłuchaj, Chen. Czy naprawdę uważasz, że stąd można uciec? Chen milczał, lecz Jyan znowu wpatry- wał się weń uporczywie. — A jeśli wszystko to, co zaoszczędziłeś, nie wystarczy? A jeśli okaże się, że zezwolenia kosztują więcej niż możesz zapłacić? A jeśli trafisz na jakiegoś chciwego bydlaka-urzędnika, który zażyczy sobie odrobinkę więcej niż będziesz miał? Co wtedy? Co zro- bisz? Chen uśmiechnął się ponuro. — Zabiję go. Lecz myślał o ulicy Pan Chao i o grodziach kwarantannowych. My- ślał o gigantycznym, obejmującym cały kontynent Mieście trzystu po- ziomów ponad Siecią. Miał nadzieję, że zdoła dostać się na tę wiel- ką społeczną drabinę — że trafi na jej najniższy szczebel. Lecz będzie musiał wejść dalej niż zamierzał. Co najmniej na Pokład 21. A to bę- dzie drożej kosztować. Znacznie, znacznie drożej. Może Jyan ma ra- cję. — Zabijesz go! — Jyan znów się zaśmiał i oparł wygodnie, niewątpliwie zdegustowany słowami wspólnika. — I trafisz tu z powrotem! Jako kwai. Znów zwykły kwafl Najemnik, nie szef. Czy naprawdę tego pragniesz? — Chen pociągnął nosem i pokręcił głową. Jyan znów pochylił się nad stołem. — Nie rozumiesz? Możemy być tu królami! Możemy! — Zniżył głos do szeptu: — Widzisz, ja wiem, kto nas wynajął. Chen spokojnie spojrzał w oczy towarzysza. — Czyżby? Jyan zaśmiał się z niedowierzaniem. — Ty naprawdę mnie nie rozumiesz. Chen opuścił wzrok. Rozumiał, oczywiście. Natychmiast zrozumiał, do czego zmierza Jyan. Szantaż. Gra skrajnie ryzykowna. Lecz zain- trygowało go to i chciał, by Jyan wyłożył mu to czarno na białym. Dopiero gdy Jyan skończył, Chen z beznamiętną miną podniósł na niego wzrok. — Jesteś chciwy, Jyan. Wiesz o tym? Śmiejąc się Jyan rozparł się wygodnie, po czym lekceważąco machnął ręką. — Źle mnie słuchałeś, Chen. Taśma. To moje zabezpieczenie. Jeśli spróbują jakichś sztuczek, jakichkolwiek, Służba Bezpieczeństwa dostanie taśmę. Chen przyglądał mu się jeszcze przez moment, po czym opuścił wzrok i wzruszył ramionami, świadom, że żadne słowa nie odwiodą Jyana od jego zamiarów. — A więc, sztama? Jyan wyciągnął lewą dłoń. Spoczęła na powierzchni stołu obok na pół pustej butelki; mała, niemal zniewieściała, lecz zwinna. Dłoń rzemieślnika. Chen patrzał na nią, po raz kolejny już zastanawiając się, kim mógł być ojciec Jyana, po czym umieścił na niej swą własną rękę. — Sztama — powiedział spoglądając Jyanowi w oczy. Lecz już w tej chwili snuł swe własne plany. Obmyślał własne zabezpieczenia. — W takim razie przygotuję spotkanie. Chen uśmiechnął się z przymusem. — Tak — rzekł. — Zajmij się tym. Edmund Wyatt zatrzymał się przed kępą białych morw na drugim krańcu łąki i obejrzał na pagodę. — Nie ufam mu, Sorenie. Nigdy mu nie ufałem. Berdyczow zerknął na niego z ukosa i wzruszył ramionami. — Nie rozumiem cię. On sprawia wrażenie całkiem porządnego człowie- ka. — Sprawia wrażenie! — Wyatt zaśmiał się ironicznie. — DeVore po- trafi sprawiać wrażenie, owszem. To pewno część jego zawodowego przygo- towania. Z pozoru jest cały czysty i elegancki, ale pod tą powierzchnią kryje się brud, nie sądzisz? Berdyczow milczał przez moment. Minął Wyatta, następnie odwrócił się, oparł o jeden ze smukłych pni i wpatrzył w przyjaciela. — Nie mogę cię pojąć, Edmundzie. On jest taki, jaki jest. Jak my wszyscy. Wyatt pochylił się, uniósł szeroki liść o sercowatym kształcie i roztarł go pomiędzy kciukiem i wskazującym palcem. — Widzisz... On pracuje dla nich. Dla Siedmiu. Może wyglądać sympatycznie, ale nie zapominaj o tym. Oni mu płacą. Robi to, co mu zlecają. A jak mawiają Han: Chung ch'en pu shih erh chu, nie można służyć dwóm panom. — Sam nie wiem. Naprawdę uważasz, że to takie proste? Wyatt skinął gwałtownie głową, wbijając wzrok w odległą pagodę. — On należy do nich. Należy do nich całkowicie. — Odwrócił się i ujrzał, że Berdyczow uśmiecha się. — O co chodzi? — Po prostu za bardzo się tym przejmujesz, Edmundzie. Wyatt odpowiedział mu uśmiechem. — Być może. Ale nie ufam mu. Dam głowę, że coś knuje. — Że co knuje? — Berdyczow odsunął się od drzewa i stanął obok Wyatta, oglądając się na łąkę. — Słuchaj, powiem ci, po co tu przybył. Zamordowano Lwo Kanga. Wczoraj w nocy. Tuż po jedenastym dzwonku. Wyatt obrócił się gwałtownie, wstrząśnięty nowiną. — Lwo Kanga? Bogowie! A więc to istny cud, że nie siedzimy w tej chwili w celach! Berdyczow odwrócił wzrok. — Może cud... A może nie. W końcu liczymy się nieco. Lepiej nie dobierać się do nas bez niezbitych dowodów winy. Moglibyśmy... cóż, moglibyśmy zostać męczennikami, prawda? Wyatt zmrużył oczy. — Męczennikami? Nie rozumiem. — Nie myśl, że Tang nas nie docenia. Ani siły Góry. Co by się stało, gdyby kazał aresztować nas, Rozproszeniowców? Co powiedzia- łaby na to Góra? Powiedzieliby, że postępuje jak tyran. On i wszyst- kich Siedmiu. Wtedy bardzo trudno byłoby mu rządzić dalej, nie są- dzisz? — Ale Lwo Kang był Ministrem! Mianował go sam Li Shai Tung! — Wszystko jedno. T'ang działa albo natychmiast, albo wcale. Taki jest styl Siedmiu. Ich słabość, jeśli wolisz. — Słabość? — Wyatt zmarszczył brwi, po czym obrócił się i ponownie spojrzał na pagodę. — Nic dziwnego, że jest tu DeVore. Moim zdaniem przyszedł szukać kozła ofiarnego. A twoim? Berdyczow uśmiechnął się, wyciągnął dłoń i złożył ją na ramieniu przyjaciela. — Czy naprawdę tak sądzisz, Edmundzie? — Wzruszył' ramionami, po czym delikatnie uścisnął ramię Wyatta. — Co byś o nim nie my- ślał, DeVore jest Hung Mao jak my. Może pracować dla Han, lecz to nie znaczy, że myśli jak oni. Zresztą na co mogą się zdać takie czcze spekulacje? Przez jakiś czas Wyatt wpatrywał się uporczywie w pagodę, jakby rozważał jakiś zawiły problem, wreszcie wzdrygnął się i dziwnie niewinnym, dziecięcym ruchem dotknął językiem zębów. Odwrócił się i znów popatrzył na Berdyczowa. — Może i masz rację, Soren. Może jest tak, jak mówisz. Ale przeczucie mówi mi, że się mylisz. Nie ufam mu. A skoro tu przyszedł, to założę się, że coś knuje. — Zamilkł na moment, po czym odwrócił się i ponownie obejrzał na pagodę. — Szczerze mówiąc, dałbm sobie głowę za to uciąć. — A więc Yang Lai nie żyje? DeVore odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. — Tak. Podminister nie żyje. Lehmann przez chwilę milczał, po czym skinął głową. — Rozumiem. A ten porucznik, który dowodził posterunkiem Służby Bezpieczeństwa? DeVore zawahał się i cichszym już głosem odparł: — Obawiam się, że także nie żyje. Niestety... nie można było tego uniknąć. Lehmann spojrzał mu w oczy; zrozumiał natychmiast. — Jak? — Z własnej ręki. Rozumiesz, hańba. W grę wchodziła rodzina. To by ich zrujnowało. Lepiej samemu odebrać sobie życie i odkupić ich winę. — Znów obrócił się ku oknu i wyjrzał na zewnątrz, śledząc powolną wędrówkę dwóch mężczyzn, którzy przez łąkę powracali do pagody. — A więc jesteśmy czyści. DeVore zaśmiał się krótko. — Nie całkiem. Jeszcze nie. — A więc twoim zdaniem mogą jeszcze coś wykryć? Major przez moment spoglądał w oczy Lehmanna, po czym odwrócił wzrok. — Nie zapominaj, Piotrze, jak wiele czasu zajęło nam zaplanowanie tego wszystkiego. Jesteśmy bardzo ostrożni, a warto być ostrożnym. Ponadto mamy nad nimi przewagę: wiemy to, czego oni nie wiedzą. Generał Tolonen nie może niczego uczynić bez mojej wiedzy. Przez chwilę milczał, wyglądając na łąkę. Mówił prawdę. Rekrutował ich przez całe lata: młodych ludzi, którzy, jak on sam, nie wywodzili się z Pierwszego Poziomu, z uprzywilejowanych górnych pokładów Miasta — spośród „nadludzi", jak sami lubili o sobie mówić — ani z rodzin wojsko- wych — spośród potomków owych północnoeuropejskich najemników, którzy przed stuleciem walczyli dla Siedmiu przeciw tyranowi Tsao Ch'unowi—zwykłych, nie skoligaconych młodych ludzi. Zdolnej młodzieży, której nie pozwalał się rozwijać mandżurski system „chorągwi" — prze- starzała oligarchiczna struktura organizacyjna, gdzie koneksje ważniejsze były od zdolności. Szukał skłóconych zżyciem malkontentów. Takich jak on sam. Tak, w identyfikowaniu ich nabrał wielkiej biegłości; potrafił roz- poznać ten ledwo dostrzegalny błysk gdzieś na dnie oka. Sprawdzał ich życiorysy, chciał o nich wiedzieć jak najwięcej. Zawsze, bez wy- jątku, okazywało się, że są samotnikami, źle się czują w towarzystwie, że wrze w nich wściekłość na wojskowe życie, które dla innych jest jak usłane różami, im zaś nieubłaganie nastręcza tylu problemów. Potem, kiedy był już pewien, zawierał z nimi znajomość. I za każdym razem było tak samo: otwierali się przed nim natychmiast; rozpoznawali w nim pokrewną duszę i moment ten stanowił dla nich wyzwolenie tak wielkie, że przywiązywali się do niego poprzez wdzięczność i wspólnotę poglą- dów. — Podobnie jak wy swą pozycję zawdzięczam sobie — mawiał do nich. — Tylko sobie i nikomu innemu. Żadni krewni nie wykupili dla mnie stanowiska; żaden wujek nie szepnął słówka dowódcy. — A gdy to mówił, myślał o wszystkich zniewagach, o całym gównie, z jakim mieszali go jego tak zwani przełożeni — ludzie niegodni czyścić mu butów. Aby dotrzeć tam, gdzie jest teraz, na pozycję autentycznej wła- dzy, musiał znosić tę katorgę przez trzydzieści lat. Opowiadał o tym swoim wybranym chłopcom i dostrzegał w ich oczach odbicie wła- snego rozgoryczenia i oburzenia. I wtedy proponował im: — Przyłącz- cie się do mnie. Wstąpcie do mego tajnego bractwa. — A oni kiwali głowami albo szeptali „tak", i wtedy należeli do niego: nie byli już sami. Miał więc teraz swą organizację; miał ludzi, którzy lojalni byli przede wszystkim wobec niego; którzy, gdyby ich o to poprosił, nie zawahaliby się zdradzić Tanga ani oddać własnego życia. Jak ten młody oficer, który miał służbę w noc zamachu na Lwo Kanga. Jak setki innych, rozsianych po kluczowych pozycjach w całym Mie- ście. Znów spojrzał na Lehmanna. — Czy te drzewa są prawdziwe? — Wskazał dłonią za okno, na kępkę morw po drugiej stronie łąki. Lehmann zaśmiał się. — Na niebiosa, nie. Tu nic nie jest prawdziwe. DeVore skinął z namysłem głową, po czym odwrócił twarz, by przypa- trzyć się Lehmannowi. — Nie boisz się poświęcić Wyatta? — Jego oczy, odległe teraz zaledwie o centymetry od twarzy Lehmanna, spoglądały surowo, pytająco. W jego oddechu dawało się wyczuć leciutką woń mięty. — Skoro trzeba... W końcu są rzeczy ważniejsze od przyjaźni. DeVore jeszcze przez moment wpatrywał mu się w oczy, po czym spoj- rzał na sylwetkę Wyatta na dole. — Nie lubię go. Wiesz o tym. Ale nawet gdybym go lubił, jeśli nasza działalność byłaby zagrożona... Gdyby choć przez moment... Lehmann dotknął jego ramienia. — Wiem. DeVore obrócił się i stanął przed nim. Uśmiechnął się, po czym podniósł dłoń i stanowczo uchwycił jego ramiona. — To dobrze. Rozumiemy się, Piotrze. Zawsze się rozumieliśmy. — Major puścił go, zerknął na chronometr na nadgarstku, wyszedł na środek pokoju i stanął przy stole, popatrując na pudełko. — Już chyba czas wezwać pozostałych. Ale przedtem musimy porozmawiać jeszcze o jednym. O Heng Yu. Lehmann zmarszczył brwi. — Dlaczego o nim? — Mam powody, by uważać, że to on zostanie następcą Lwo Kanga. Lehmann zaśmiał się, zaskoczony. — A więc wiesz znacznie więcej niż ktokolwiek z nas, Howardzie. Skąd masz tę wiadomość? — Och, to żadna wiadomość. Przynajmniej na razie. Ale sądzę, że można jej wierzyć. Heng Chi-Po chce, by jego bratanek został Ministrem, a Heng Chi-Po dostaje niemal wszystko, czego chce. Lehmann zastanawiał się w milczeniu. Słyszał, jak wysoko zaszła ostatnio rodzina Heng. Mimo wszystko Minister Heng musiałby posłużyć się wszystkimi swymi wielkimi wpływami, by namówić Li Shai Tunga na mianowanie swego bratanka Heng Yu. I będzie to manewr kosztowny, bo przyjdzie udzielić odszkodowania konkurentom, przekupić doradców i za- płacić za samo stanowisko. Będą musieli "pożyczać pieniądze. Na krótszą metę poważnie osłabi to Hengów. Zadłużą się u co najmniej dwunastu rodzin. Lecz na dłuższą metę... — Zawsze uważałem Heng Chi-Po za pozbawionego wyobraźni durnia. Za jednego z tych, co to nigdy nie planują z góry. Lecz to... DeVore pokręcił głową. — Nie daj się nabrać, Piotrze. To nie ma nic wspólnego z planowaniem. Heng Chi-Po to człowiek zepsuty, wiemy o tym i czerpiemy z tego korzyści. Lecz jest także dumny. W pewnym momencie Lwo Kang upokorzył go. Tego on nie może mu wybaczyć. Ten manewr to jego riposta. Jego zemsta, jeśli wolisz. — Jak się o tym dowiedziałeś? DeVore zerknął na niego i uśmiechnął się. — A jak myślisz, kto przekupił Yang Laia? Kto poinformował nas, gdzie będzie Lwo Kang? — A ja myślałem, że to dzięki Edmundowi... — Lehmann również się zaśmiał. — Ależ oczywiście. Dlaczego mi nie powiedziałeś? DeVore wzruszył ramionami. — Dotychczas nie było to ważne. Ale teraz musisz wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Z jakiego pokroju ludźmi. — A więc to pewne. — Niemal. Ale nie ma niczego ani nikogo, kogo nie moglibyśmy kupić albo zniszczyć. Jeśli będzie to Heng Yu, to doskonale, nic prostszego. Lecz ktokolwiek by to nie był, będzie pamiętał, co się przydarzyło Lwo Kangowi, i będzie się nas strzegł. — Zaśmiał się cicho. — Nie, w przyszłości nie będzie nam już tak łatwo. — A Li Shai Tung? DeVore rozłożył ręce i odwrócił się. Oto największy problem. Na ten temat mogą snuć jedynie domysły. On i reszta Siedmiu, którzy rządzą Ziemią, stoją ponad prawem, poza czyjąkolwiek kontrolą oprócz własnej. To do nich należy ostateczna decyzja, czy nadejdzie zmiana: czy Człowiek po raz wtóry sięgnie ku gwiazdom. Słowa DeVore'a mogły być prawdziwe w odniesieniu do innych, lecz nie do Siedmiu. Ich nie można było kupić — gdyż posiadali połowę całego świata — ani, jak się zdawało, zniszczyć. Od ponad stulecia nikt nie zakwestionował ich władzy. — Co by ludzie nie myśleli, Tang jest tylko człowiekiem. Lehmann spojrzał z ciekawością na DeVore'a, lecz milczał. — Ulega wpływom — dodał po chwili DeVore. — A kiedy zobaczy, w którą stronę zmierza prąd wydarzeń... — Poderżnie nam gardła. DeVore pokręcił głową. — Nie. Nie zrobi tego, jeśli stanie za nami cała potęga Góry. Giełdy, Izba i cała reszta. Jeśli kupimy jego Ministrów. W końcu to tylko jeden człowiek. — To jeden z Siedmiu — rzekł Lehmann i po raz pierwszy pojął całe znaczenie tych słów. Siedmiu. Temu rząd zawdzięcza swą siłę. Każ- dy z nich jest królem, Tangiem i rządzi jedną siódmą Chung Kuo, lecz w Radzie każdy jest równy i odpowiada przed innymi Tan- gami; w pewnych doniosłych sprawach nie może działać bez ich sta- nowczej, jednomyślnej zgody. — A Siedmiu sprzeciwia się Zmianie. To dla nich kwestia pryncypiów. Kamień węgielny ich wiecznej wła- dzy. — A jednak muszą się zmienić. Albo zginąć. Lehmann otworzył usta, zadziwiony, dokąd zawiodła ich rozmowa. Następnie pokręcił głową. — Nie chcesz chyba powiedzieć... — Zobaczysz — odparł DeVore ciszej niż poprzednio. — To był dopiero początek. Demonstracja naszych możliwości. Na użytek Góry. — Zaśmiał się, a jego oczy skoncentrowały się na jakimś odległym, widocznym jedynie dla niego celu. — Zobaczysz, Piotrze. Jeszcze do nas przyjdą. Wszyscy, co do jednego. Zobaczą, jak sprawy stoją. Otworzymy im na to oczy i przyjdą do nas. — I co wtedy? — Wtedy przekonamy się, kto jest silniejszy. Siedmiu czy Góra. Heng Chi-Po wyciągnął się wygodnie na fotelu i ryknął śmiechem. Przesunął upierścienionymi palcami po lśniącej łysinie, po czym głośno pociągnął nosem i przybrał jeszcze wygodniejszą pozycję. — Wspaniale, Kou! Znakomicie! Cudowny toast! Wznieśmy więc kielichy. — Zamilkł na moment, a uśmiech na jego twarzy poszerzył się jeszcze bardziej. — Za następcę Lwo Kanga! Sześć głosów z entuzjazmem podjęło toast. — Za następcę Lwo Kanga! W obszernym gabinecie na najwyższym poziomie znajdowało się ośmiu mężczyzn. Czterej byli braćmi Ministra, trzej jego bratankami. Heng Yu, na którego cześć wzniesiono toast, szczupły dwudziestokilkulatek z cienkim jak ołówek wąsikiem i długą, lecz sympatyczną twarzą, uśmiechnął się sze- roko i skłonił wujowi. Kou, czwarty syn Tao, ojca Heng Chi-Po, z roz- machem złożył ramię na plecach Yu i znów przemówił: — Dziś jest dobry dzień, pierwszy bracie. Heng Chi-Po skinął swą wielką, okrągłą twarzą, po czym ponownie się roześmiał. — Och, jakże słodką była wieść o śmierci tej łasicy. Jakże słodka! I pomyślcie tylko, jak skorzysta na niej rodzina! Ze wszystkich stron rozległ się śmiech. Jedynie młodzieniec Yu wydawał się nieco zakłopotany. — Z tego, co słyszałem, to nie był zły człowiek, wuju — ośmielił się rzec. — Chciałbym być taki jak on. Śmiech ucichł. Bracia Chi-Po popatrzyli na siebie, lecz Heng Chi- -Po był w zbyt dobrym nastroju, by przejmować się uwagą Yu. Do- brodusznie spojrzał na bratanka i z udawanym zgorszeniem pokręcił głową. Lecz gdy przemówił, w jego głosie zabrzmiała kostyczna nut- ka: — Źle cię poinformowano, Yu. Lwo Kang to był robak. Łgarz i hipokryta. Był upartym durniem, miał maniery urodzonych w Glinie i inteligencję kurwy z GenSynu. Zapewniam cię, że świat bez niego stał się lepszy. A z ciebie, drogi bratanku, będzie dwa razy lepszy Minister niż z niego. Heng Yu skłonił się nisko, lecz gdy się wyprostował, policzki miał nieznacznie zaczerwienione, jego wzrok zaś omijał oczy wuja. Heng Chi-Po przyglądał mu się uważnie i po raz kolejny myślał, jaka to szkoda, iż nie może mianować na to stanowisko jednego ze swych bliższych krewnych. Yu, syn jego młodszego brata Fan, od dawna nieżyjącego, wychował się z dala od rodziny. Wpojono mu dziwne poglądy na życie. Staroświeckie, konfucjań- skie ideały dobra. Od takich rzeczy człowiek, który musi stawić czoło światu, traci swą siłę. Ale Yu jest jeszcze młody. Można go reedukować, nakierować tak, by lepiej służył rodzinie. Kou, jak zawsze czujny, wyczuł napięcie i rozpoczął opowieść o kur- wie z wysokich poziomów i przybyszu z Gliny. Posyłając mu krótki dziękczynny uśmiech, Chi-Po dźwignął się z fotela i odwrócił tyłem do zgromadzonych, gładząc się w zamyśleniu po brodzie. Zatrzymał się pod zajmującą całą ścianę mapą Miasta Europa, niemal nie zauważa- jąc delikatnej sześciobocznej siatki pokrywającej stare zarysy krajów; myślał o przeszłości. O tym momencie w przedpokoju Tanga, kiedy Lwo Kang upokorzył go. Shih wei su ts'an. Jeszcze teraz słowa te rozbrzmiewały w jego pamięci. Słyszał, jak Lwo Kang je wypowiada; widział jego twarz, zaledwie o parę cali od swojej, te chłodne, inteligentne oczy wpatrujące się weń z pogardą, te miękkie, niemal kobiece usta układające twarde kształty słów. Była to stara fraza. Stara obelga. „Podajesz się za umarłych i spożywasz chleb gnuśności". Co znaczyło: jesteś leniwy i skorumpowany. Zbierasz owoce ciężkiej pracy innych. Chi-Po zadrżał, przypominając sobie, jak inni obecni — Ministrowie jak on sam — odwrócili się od niego i pozostawili samego, jakby zgadzali się z Lwo Kangiem. Potem nikt nie przyszedł, by z nim porozmawiać. Opuścił wzrok, i cicho, do samego siebie, powiedział: — Ale teraz ten obleśny świński zadek jest martwy! To on zamknął te chłodne oczy. Zatkał te miękkie usta. I teraz jego krew odziedziczy stanowisko. A jednak... Heng Chi-Po zacisnął powieki i z drżeniem poczuł dziwną mieszaninę tryumfu i goryczy. Martwy. Lecz jego słowa nadal dźwięczały głośno w jego głowie. Shih wei su ts'an. Wielka Biała przyniosła im tacę z ch 'a, po czym wyszła tyłem i zamknęła za sobą drzwi. Cho Hsiang pochylił się i z porcelanowej butli napełnił najpierw czarkę Jyana, potem swoją. Uczyniwszy to, odstawił butlę i ostro spojrzał na swego najemnika. — A więc? O co chodzi, Kao Jyan? Patrzał, jak Jyan unosi filiżankę i upija nieco napoju, a następnie skinieniem głowy chwali jakość ch'a. W jego oczach płonął dziwny ogień. Kłopoty. Tak jak się spodziewał. Co ten Jyan knuje? — Przyjemnie tu — rzekł Jyan, opierając się wygodnie. — Bardzo przyjemnie. W całej Sieci nie ma lepszego lokalu niż u Wielkiej Białej, nie sądzisz? Poskramiając niecierpliwość, Cho Hsiang złożył ręce na stole dłońmi na dół, przechylił nieznacznie głowę i wpatrzył się w Jyana. Miał się przy nim na baczności nie dlatego, by groziło mu jakieś fizyczne niebezpieczeństwo — Wielka Biała przeszukiwała wszystkich klientów przed wpuszczeniem do środka — lecz dlatego, że wiedział czym jest Jyan. Łasicą. Przewrotnym, małym gównojadem z ambicjami przerastającymi jego poziom. — Najlepsza knajpa w Sieci — odparł, nie dodając ani słowa o znakomi- tym lokalu Mu Chua, u której on i inni goście z Góry spędzali zazwyczaj czas, ani o tym, jak gardzi tym miejscem i takimi jak Jyan typami, z którymi musiał się stykać. — Lepiej powiedz, czego chcesz, Kao Jyan. Muszę zająć się interesami. Jyan podniósł na niego oczy, w których pojawił się wyraz przebiegłości. — Nie zajmę ci dużo czasu, Mister łącznik. To, co ci mam do powiedzenia, jest bardzo proste i zwięzłe. Cho Hsiang zesztywniał nieco, urażony obelgą, którą uraczył go Jyan używając angielskiego odpowiednika Hsien Sheng, lecz jego umysł pracował już nad kwestią tego, czego może chcieć Jyan. Póki co nie dostrzegał żadnego zagrożenia dla siebie, nawet wtedy, gdy Jyan pochylił się i szepnął: — Wiem, dla kogo pracujesz, Cho Hsiang. Dowiedziałem się. — Jyan odsunął się, wbijając w niego jastrzębi wzrok, i palcami prawej dłoni jął szarpać palce lewej. — To jest co nieco warte, nie sądzisz? Cho Hsiang oparł się wygodnie, jego mózg zaś pracował gorączkowo. Czy Jyanowi chodzi o Hong Cao? Jeśli tak, to skąd się o tym dowiedział? Kto z ludzi, z którymi kontaktował się Hsiang, rozpracował kanał łączności? A może Jyan tylko blefuje? Może usiłuje wycisnąć z niego parę dodatkowych groszy? Znów spojrzał na najemnika, zauważył, jak tamten dokładnie mu się przypatruje i wzruszył ramionami. — Nie wiem, o czym mówisz. Pracuję dla siebie samego. Nie jestem żadnym tam brudnym najemnikiem. To była obelga rzucona z premedytacją, lecz Jyan zbył ją machnięciem ręki. — Zapominasz, po co wynająłeś mnie tym razem, Mister łącznik. To była sprawa o dużym kalibrze. Natychmiast domyśliłem się, że pracujesz dla kogoś innego. 1 to nie dla byle kogo. Ten ktoś ma władzę. Prawdziwą władzę. Tyle władzy, że może iść na układy ze Służbą Bezpieczeństwa, z innymi potężnymi ludźmi. I pieniądze, by oliwić tryby i wycierać ślady. To nie twój poziom, Cho Hsiang. Tacy ludzie nie zechcieliby nawet zasiąść przy jednym stole z takimi jak ty i ja. Cho Hsiang przez chwilę milczał, zamyślony, po czym powiedział: — Wymień jakieś nazwisko. Jyan zaśmiał się krótko, po czym pochylił głowę, a jego twarz stwardniała i utraciła resztki wesołego wyrazu. — Najpierw muszę mieć gwarancję. Rozumiesz? Chcę być pewien, że nic mi nie grozi. Że nikt po mnie nie przyjdzie i nie uciszy mnie — Cho Hsiang chciał się odezwać, lecz Jyan pokręcił stanowczo głową. — Nie, Cho Hsiang. Posłuchaj. Wszystko, co wiem, zapisałem na taśmie. Jest czego posłuchać. Ale taśmy czasami giną. Zrobiłem więc kopię i zabezpieczyłem kom- puterowym zamkiem zegarowym. Nieważne, gdzie. Ważne, że muszę przestawiać zegar co dwa dni. Bo inaczej kopia trafi prosto do Służby Bezpieczeństwa. Cho Hsiang odetchnął głęboko. — Rozumiem. A czego chcesz w zamian za milczenie? W odpowiedzi Jyan wyciągnął taśmę z kieszeni kombinezonu i popchnął ją po blacie w jego stronę. — Myślę, że oni zaproponują cenę, która zadowoli nas obu. Jyan z uśmiechem napełnił z butli swą czarkę, po czym znów oparł się wygodnie i uniósł ją jak w toaście. — Chciałeś, żebym wymienił nazwisko. Cho Hsiang zawahał się czując, jak kurczy mu się żołądek, a następnie pokręcił głową. Dopiero teraz zrozumiał. Uprzytomniła mu to wzmianka Jyana o zabezpieczeniach. Najlepiej jest nic nie wiedzieć. A jak już coś trzeba wiedzieć, to jak najmniej. Wiedza, którą posiadł Jyan, to rzecz niebezpieczna. — Jak uważasz — rzekł Jyan ze śmiechem, widząc lęk na twarzy Cho Hsianga. Gdy znów przemówił, jego głos nabrał szorstkości: nie był to już głos najemnika, lecz zwierzchnika: — Zorganizujesz spotkanie. Na jutro. Tu, u Wielkiej Białej. Cho Hsiang pochylił się, zirytowany nagłą zmianą tonu Jyana, po czym znów oparł się na krześle, uświadomiwszy sobie, że sytuacja naprawdę się zmieniła. Uniósł taśmę i wsunął ją do kieszeni, a następnie wstał z krzesła i podszedł do drzwi. — Zobaczę, co da się zrobić. Jyan znów się uśmiechnął. — Aha, Cho Hsiang... wychodząc zapłać Wielkiej Białej za mnie. Lehmann odwrócił się gwałtownie: niski, niecierpliwy dźwięk brzęczyka na biurku sprawił, że serce podjechało mu do gardła. Na ekranie jego osobistego komsetu pojawiły się cztery symbole, piktogramy Han, układają- ce się w słowo Yen Ching — „oko" — hasło Hong Cao, łącznika ze Środkowych Poziomów. Musiało chodzić o coś bardzo ważnego, skoro sygnał pojawił się na jego prywatnym ekranie. Linie komputerowe można chronić, lecz żadnej nie sposób zagwarantować absolutnej dyskrecji. Dlatego też Hong Cao otrzymał instrukcję posługiwania się osobistym kodem jedynie w osta- teczności. Przykładając do ekranu palec wskazujący prawej dłoni, Lehmann na- kreślił owal, po czym postawił kropkę w jego środku. Ekran natychmiast zaczął wyświetlać wiadomość. Była krótka i rzeczowa. Lehmann przeczytał ją raz, potem drugi. Pewien, że utkwiła mu w pamięci, nacisnął przycisk kasowania i przytrzymał go przez minutę — przez ten czas z pamięci urządzenia znikły wszelkie zapisy z transmisji. Dopiero wtedy usiadł wygodnie, oszołomiony doniosłością nowiny. — Kurwa — zaklął cicho, po czym pochylił się nad biurkiem i wystukał osobisty kod DeVore'a. Ktoś wiedział. Ktoś domyślał się, jak pasują do siebie kawałki łami- główki. DeVore był na patrolu. Ekran wypełniła jego przesadnie wielka twarz, zamglona i zniekształcona przez złą jakość połączenia. Lehmann na- tychmiast uświadomił sobie, że DeVore patrzy w dół, na aparat na nadgarstku. — Piotr! Co się stało? Lehmann odchrząknął. — Słuchaj, Howardzie, to właściwie drobiazg. Po prostu.... Zostawiłeś rękawiczki. Rozumiesz? Pomyślałem, że pewno chciałbyś je odebrać. Przy okazji możemy się napić. Twarz DeVore'a cofnęła się, jej obraz nabrał teraz ostrości. Przez chwilę milczał, wreszcie skinął głową. — Za godzinę kończę służbę. Wtedy po nie przyjdę. W porządku? — Świetnie. — Lehmann natychmiast przerwał połączenie. W pół dzwonka później specjalny kurier dostarczył paczkę od Hong Cao zawierającą taśmę i list w zapieczętowanej kopercie. Lehmann wpatrywał się w nią przez moment, następnie zaś włożył ją, do górnej szuflady biurka, którą zamknął na klucz. Jego pierwsza instynktowna reakcja była prawidłowa. Powinni byli zatrzeć wszelkie ślady, które mogły do nich doprowadzić. Zabić zabójców. Zabić agentów i łączników. Zabić wszystkich, którzy wiedzieli. DeVore był temu przeciwny, twierdził, że w ten sposób zwrócą jedynie na siebie uwagę, łecz to on, Lehmann, miał rację. A teraz i tak będą musieli to uczynić. Jeżeli nie jest jeszcze za późno. Natychmiast po przybyciu DeVore wziął paczkę do bezpiecznego pokoju Lehmanna i wysłuchał taśmy przez słuchawki. Potem siedzieli i patrzyli na siebie. DeVore odezwał się pierwszy: — Może wszystko mu się pokręciło, ale jest na tyle blisko prawdy, że może nam zaszkodzić. Jeśli Służba Bezpieczeństwa w miarę przyzwoicie zajmie się Berdyczowem, to wykryją powiązanie z tobą. A wtedy cała budowla zawali się z wielkim hukiem. — Co więc sugerujesz? — Trzeba go zabić. — A kopia taśmy? — Zajmę się tym. — DeVore wyciągnął rękę i wziął kartę z wiadomo- ścią. Zerknął na nią i podał Lehmannowi. Lehmann uruchomił odczyt, zapoznał się z wiadomością i oddał kartę DeVore'owi. — Dobrze. Ten Kao Jyang chce się z nami spotkać. Zajmę się tym. Na razie trzeba zrobić coś innego. Lehmann zmarszczył brwi. — Co? — Yang Lai żyje. Usiłował skontaktować się z Wyattem. Moi ludzie zlokalizowali go, ale chce rozmawiać tylko z tobą albo z Wyattem. Widocznie tylko wam ufa. Po raz drugi tego ranka Lehmann poczuł, że jego żołądek podskakuje. Yang Lai był jednym z Ministrów Edyktu, głównych asystentów Lwo Kanga. Myśleli, że zginął wraz z Lwo Kangiem i resztą jego najważniejszych urzędników. — A więc nie był w kopule, kiedy wyleciała w powietrze? DeVore pokręcił głową. — Dowiedziałem się o tym dopiero dwie godziny temu. Wybuch zniszczył wszystkie filmy wewnętrznych urządzeń Służby Bezpieczeństwa, lecz ocalał licznik w drzwiach. W solarium znajdowało się o dwie osoby mniej niż powinno. Widocznie jedna z nich to Podminister Yang. — A druga? DeVore wzruszył ramionami. — Jeszcze nie wiemy. Ale może to wiedzieć Yang Lai. Pogadaj z nim. Zrób, co będzie trzeba. Lehmann skinął głową. Tym razem usłucha swych instynktów. — Zgoda. Zajmę się nim. DeVore wstał. — I nie martw się, Piotrze. Damy sobie z tym radę. Wiesz, że to potrafimy. — Zerknął na taśmę i kartę, potem spojrzał ponownie na Lehmanna. — Zniszcz to. Reszta to już mój kłopot. Aha, jeszcze jedno, Piotrze... — Co takiego? — Moje rękawiczki... Po wyjściu Cho Hsianga Jyan spędził u Wielkiej Białej jeszcze dwie godziny. Prawdziwa wieprzowina i jarzyny na kolację, butelka dobrego wina i długa sesja z dwiema najbardziej zdeprawowanymi dziewczynami w za- kładzie — wszystko na rachunek Cho Hsianga — wprawiły go w dobry nastrój. Wreszcie sprawy zaczęły się układać po jego myśli. Czas naj- wyższy, pomyślał, skręcając w odnogę korytarza, która wiodła do jego mieszkania. W korytarzowym ścisku i hałasie omal tego nie przeoczył. Już zamierzał wejść do środka. Lecz coś —jakiś zmysł, który wykształcił w sobie w ciągu tych wielu lat — powstrzymało go. Odsunął dłoń od papilarnego zamka, pochylił się i przyjrzał urządzeniu. Nie ulegało wątpliwości. Ktoś grzebał przy zamku. Przyłożył ucho do drzwi. Nic. Przynajmniej nic niezwykłego. Słyszał dochodzące z wewnątrz ciche mruczenie maszyny, lecz to normalne. Lub prawie normalne... Odwrócił się i rozejrzał po zatłoczonym korytarzu, ignorując przechod- niów próbował myśleć. Czy zostawił jakieś maszyny włączone? Tak czy nie? Nerwowo podrapał się w kark, nie mogąc sobie przypomnieć, po czym marszcząc brwi jeszcze raz przyjrzał się śladom na zamku. Wyglądały na świeże, choć niewykluczone, że są na nim już od jakiegoś czasu. Może to po prostu dzieciaki. Może. Ale lepiej nie ryzykować. Nie w tych okolicznościach. Przyłożył dłoń płasko do zamka, po czym, gdy drzwi odsunęły się z sykiem, przycisnął się do ściany, z dala od otworu. Gdy drzwi zasuwały się powoli, Jyan zajrzał do pokoju w poszukiwaniu śladów intruzów. Następnie, jednym szybkim ruchem wyciągając nóż, wkroczył do pomieszczenia. Nóż wytrącono mu z dłoni. Zobaczył, jak szybuje w powietrzu. Potem czyjaś ręka brutalnie zacisnęła się na jego ustach. Jyan usiłował odwrócić się i stanąć z napastnikiem twarzą w twarz, odruchowo uniósł jedno ramię, by zasłonić się przed ciosem, lecz przeciwnik był silny i trzymał go mocno. A potem, sam nie wiedząc, jak to się stało, przewrócił się na plecy. Zdyszany podniósł wzrok. Kuan Yin, bogini miłosierdzia! To był Chen. Chen spojrzał na niego gniewnie. — Gdzie byłeś? W drzwiach, za Chenem, pojawiły się dwie czy trzy twarze. Jyan odgonił ich machnięciem ramienia, po czym wstał i przeszedł obok Chena, by zamknąć drzwi. Oddychając już równo, popatrzył na kwai, na jego wargi zaś powrócił lekki uśmieszek. — Zajmowałem się interesami. Załatwiałem różne sprawy. Chciał przejść obok Chena, ten jednak uchwycił go za rękaw i pociągnął nosem. — Chyba się kurwiłeś. Czuję ten zapaszek. — Odrobina przyjemności po interesach, nic więcej. — Wszedł do pokoju, usiadł z rozmachem na łóżku i popatrzył towarzyszowi w oczy. — A ty czego tu szukasz? Chen wsunął wielki myśliwski nóż do pochwy i przeszedł przez pokój. We wnęce w rogu stała staroświecka maszyna do gier. Odwrócony plecami do Jyana, wpatrzył się w jej ekran. — Pomyślałem, że zajrzę i dowiem się, co jest grane. Długo cię nie było. Jyan zaśmiał się i ściągnął lewy pantofel. — Jak powiedziałem, załatwiałem interesy. Pracowałem dla nas obu. Chen jeszcze przez moment bawił się klawiszami maszyny do gier, po czym odwrócił się. — I? Jyan wierzgnięciem zrzucił drugi pantofel, po czym zaczął ściągać kombinezon. — Mamy następne spotkanie. Jutro, u Wielkiej Białej. Wtedy uzgod- nimy cenę. Nie zwracając uwagi na towarzysza, Jyan rozebrał się do naga, podszedł do prysznica w kącie i wrzucił do licznika pięć żetonów po dziesięć fen. Odciągnął zasłonę, wszedł do środka i gdy zaczęła lecieć letnia woda, jął się namydlać. Chen przez chwilę obserwował przez plastik sylwetkę Jyana, po czym powrócił do maszyny. Był to bardzo stary model, z zaprogramowanymi trzema standardowymi grami: Tiao Chi, Hsiang Chi i Wei Chi. Nastawił go na Wei Chi na niskim poziomie trudności i ekran wypełniła plansza dziewiętnastu rzędów po dziewiętnaście pól. Grał czarnymi i ledwo wykonał około dwudziestu ruchów, białe znalazły się już w korzystnej sytuacji. Chen rozejrzał się raz jeszcze. Nigdy jeszcze nie był w pokoju Jyana — nie interesowało go prywatne życie towarzysza — lecz oto sytuacja kom- plikuje się. Lepiej wiedzieć, jak sprawy stoją. Ściany zawieszone były tanimi gobelinami. Sztampowe dzieła Tung Yuana i Li Ch'enga; pejzaże gór i dolin, wysokie sosny i spokojne rzeki. Takie gówno widywało się wszędzie w Sieci. Na nocnym sto- liku znajdował się mały ołtarzyk Wen Ti, a wypalone świece na lich- tarzach zdradzały cechę, o jaką nigdy by nie podejrzewał Jyana. Kawał nagiej lodowej podłogi koło łóżka pokryty był małym chodniczkiem, lecz poza nim jedyne umeblowanie stanowiła para tanich składanych krze- seł. Niektóre przedmioty zaskoczyły go. W pudełku pod łóżkiem odkrył NeurStim najnowszej generacji SimFicu; model z bezpośrednim przekazem bodźców, który podłączało się do drutów wszczepionych w mózg. To jedno urządzenie musiało kosztować Jyana co najmniej pięćset yuanów przy obecnych cenach na czarnym rynku — może nawet wydał na nie cały pożyczony od Wąsacza Lu tysiąc — lecz w przeciwieństwie do dwóch grubych kombinezonów, był to jedynie bezużyteczny gadżet — próżny symbol statusu — gdyż Jyan, jak większość mieszkańców Sieci, nie poddał się operacji. Łóżko pokrywała wielka, błękitno-złota kapa z imitacji jedwabiu. Pod nią, na normalnej pościeli z lodowej tkaniny, rozpostarto dwa jaskra- woczerwone bawełniane koce —jakby na noc poślubną. Z jakiegoś powodu skojarzyło się to Chenowi z owym momentem w górach, kiedy to Jyan wyciągnął z plecaka butelkę wina i szklanki. Pod tym względem Jyan miał w sobie coś niebezpiecznie niepraktycznego. Obrzydliwie lubił so- bie dogadzać. A to niedobrze. Takie rzeczy mogą nawet sprowadzić śmierć. Chen opróżnił planszę i wyłączył maszynę czując, jak narasta w nim rozczarowanie. Wszystko tu takie ostentacyjne. Takie sztuczne. Jyan pragnął być lepszy niż w rzeczywistości. Bogatszy. Potężniejszy. Bar- dziej kulturalny. A jednak na widok jego prób mimikry zdejmowała tylko litość. Był niczym karaluch udający żółwia. I ten jego najnowszy plan... Chen wzdrygnął się. Plan skazany jest na fiasko. Czuł to w kościach. Z ta- kimi ludźmi nie dochodzi się do porozumienia; nie można być dla nich partnerem, jedynie najemnikiem. Rozejrzał po raz ostatni i popatrzył na chude ciało Jyana nachylające się i przeciągające za plastikową zasłoną. Wreszcie zdecydował się i wyszedł po cichu. Nie pragnął zabawek. Pragnął czegoś prawdziwego. Nowego życia. Lepszego od tego tutaj. Prawdziwszego. Może dziecka. Syna. Znużyło go bycie wang pen — człowiekiem bez korzeni, nieznanego po- chodzenia. Czas połączyć się z czymś. Jeśli nie z przeszłością, to z przy- szłością. Westchnął świadom, że przeszłości odmienić nie może. Ale przy- szłość — ta nie jest nigdzie zapisana... Gdy wracał do swego mieszkania, myśl ta jak zaklęcie przenikała jego umysł, obsesyjnie wypełniała głowę... Dziecko. Syn. Dziecko. Syn — słowa te przelatywały przezeń niczym dźwięk jego nóg, grzmocących w lodową posadzkę korytarzy. Dziecko. Syn. Świetnie. Musi więc być gotów. Nie ma innego sposobu. Yang Lai ukląkł u stóp Lehmanna, skłonił nisko głowę, mocno ściskał rąbek pau Lehmanna. — Jesteś dobrym człowiekiem, Piotrze Lehmann. Dobrym, dobrym człowiekiem. Byłem taki przerażony. Tak się bałem, że znajdą mnie, zanim przyjdziesz ty lub Edmund. Lehmann rozejrzał się po otoczeniu. Pokój był brudny. Wyglądał, jakby nie sprzątano go od lat. Czyżby Yang Lai upadł tak nisko? Czyżby żaden wysoko postawiony przyjaciel nie pomógł mu w potrzebie? Postawił go na nogi i oderwał jego dłonie od swego ubrania, po czym ujął go za podbródek i skierował jego spojrzenie na siebie. — Dobrze, że zadzwoniłeś, Yang Lai. Jesteśmy w trudnej sytuacji. Gdyby znalazła cię Służba Bezpieczeństwa... Yang Lai odwrócił wzrok. — Rozumiem. — Jak się stamtąd wydostałeś? Han zawahał się. — Czy to ważne? Lehmann wyczuł w głosie Yang Laia leciutki akcent podejrzliwości. Jego rozmówca miał dość czasu, by wszystko przemyśleć. A jednak nie był jeszcze pewien. Zaufanie do Wyatta zadziałało jako bariera dla pra- wdy. Nie pozwoliło mu dodać dwa do dwóch. Cóż, to dobrze. To sporo ułatwi. — Pytam ze zwykłej ciekawości. Nieważne... — Udał obojętność, zmienił natychmiast temat; mówiąc odsunął się od Yang Laia. —Zamach na Ministra. Widzisz, to nie nasze dzieło. Ktoś nas ubiegł. — Odwrócił się i znów spojrzał na Hana. — Rozumiesz mnie, Yang Lai? Rozumiesz, co mówię? Ci ludzie, kimkolwiek byli, omal cię nie zabili. — Nie! Nie... — Yang Lai zmieszany pokręcił głową. — To nie tak było. Oni... oni mnie ostrzegli. Kazali mi uciekać. — Yang Lai zadrżał gwałtownie i odwrócił wzrok. Miał zaczerwienione oczy, był wymizerowany i niewy- spany, a jego odzież śmierdziała. Lecz mimo wszystko coś w jego zachowaniu nadal zdradzało jego dawną władzę. Był przyzwyczajony do rozkazywania. Yang Lai zamyślił się na chwilę. Potem, jak człowiek budzący się rapto- wnie ze snu, znów podniósł wzrok na Lehmanna, jego twarz zaś rozjaśnił uśmiech. — Więc Edmund nie ma z tym nic wspólnego? — Nic. — Tym razem Lehmann powiedział prawdę. Przez moment zastanawiał się, co łączy Wyatta z tym Hanem. Dlaczego Yang Lai aż tak ufa Edmundowi? Czy to tylko przyjaźń? A może coś więcej? Czyżby byli kochankami? — Kto cię ostrzegł? — spytał, podchodząc bliżej. — Musisz mi po- wiedzieć, Yang Lai. To bardzo ważne. Yang Lai zerknął na niego i na krótką chwilę ich spojrzenia spotkały się. Następnie opuścił raptownie wzrok, a jego wstyd przybrał niemal namacalną postać. — Przybył wysłannik — rzekł cicho. — Mój Trzeci Sekretarz, Pi Ch'ien. P i C h'i e n. Lehmann niemal się zakrztusił. Nazwiska Pi Ch'iena brakło na liście, którą otrzymał od DeVore'a. Co znaczy, że prawdo- podobnie on nadal żyje. Lehmann odwrócił się, przycisnął lewą dłoń do czoła i usiłował pomyśleć spokojnie. Wreszcie spojrzał na roz- mówcę. — Ten Pi Ch'ien... gdzie on jest? Yang Lai wzruszył ramionami. — Nie wiem. Zapewne zginął. — Odwrócił wzrok i bardzo cicho do- dał: — Wydaje mi się, że ja wyszedłem jako ostatni, tuż przed tym, jak solarium wyleciało w powietrze. Lehmann milczał przez chwilę, po czym odwrócił się i ruszył do wyj- ścia. Yang Lai rzucił się ku niemu i zatrzymał przy drzwiach, mocno czepiając się ramienia Lehmanna, przysuwając twarz blisko jego twarzy. — Co się dzieje? Proszę cię, Piotrze, powiedz mi, co się dzieje? Lehmann odwrócił się i ujął dłonie Yang Lai we własne. — Wszystko w porządku, Yang Lai. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi. Zaufaj Edmundowi. Ale trzeba zająć się pewnymi sprawami. Dla dobra nas wszystkich. Yang Lai przez moment wpatrywał się uważnie w jego twarz. Wreszcie odwrócił wzrok, niczym nie zdradzając, co w niej dostrzegł. — Dobrze. Rób, co trzeba. Wyszedłszy, Lehmann zatrzymał się i zerknął na dwóch mężczyzn, stojących na drugim końcu korytarza. Usłyszał, jak drzwi za nim zasuwają się i stuka zamek. To mu nie pomoże. Jego ludzie znają kombinację zamka. To niezbędne, powiedział sobie Lehmann. Wszystko to. Całe to zabijanie, oszukiwanie i kłamstwa. Wszystko to jest niezbędne. Natrafił na wzrok wyższego z mężczyzn i skinął głową, po czym odwrócił się i szybko ruszył do czekającej windy pasażerskiej. To niezbędne. Dla dobra nas wszystkich. I Cho Hsing położył kopertę na stole przed Jyanem po czym oparł się i wbił weń uważne spojrzenie. — Co to? — Jyan rozejrzał się czujnie. — Otwórz i zobacz. Ja jestem tylko pośrednikiem. Cho Hsiang widział, z jaką podejrzliwością Jyan traktuje kopertę. Po raz pierwszy w życiu widział taki przedmiot. Tu, na dole wszelka łączność odbywała się z pomocą taśm lub ustnie. — Musisz ją rozedrzeć — wyjaśnił. — Wiadomość zapisana jest na kartce w środku. Jyan zawahał się, po czym wziął kopertę do ręki i przyjrzał się jej. Na jednej stronie białej powierzchni wypisano jego nazwisko. Druga została zapewne przecięta po przekątnej, następnie zaś zapieczętowana jakimś gorącym przedmiotem, który pozostawił odcisk podwójnej spirali. Widząc to zaśmiał się. — A więc dobrze zgadłem? Cho Hsiang milczał, wskazał jedynie skinieniem głowy na kopertę. Jyan pociągnął delikatnie za pieczęć, usiłując ją podważyć. Potem, z większą brutalnością, rozdarł jedwabisty papier. Pieczęć raptownie ustąpi- ła, wiadomość zaś wypadła na blat stołu i spoczęła obok ręki Cho Hsianga. Był to pojedynczy złożony arkusik. Cho Hsiang pośpiesznie pchnął go ku Jyanowi, dotykając papieru jedynie czubkami palców. Na kartce wypisano liczbę. Jyan wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym gwizdnął cicho. — Wystarczy? — W głosie Cho Hsianga można było posłyszeć leciutki ślad sarkazmu. Jyan zdążył tymczasem złożyć papier. Teraz rozłożył go ponownie i jeszcze raz wpatrzył się w cyfry. Wreszcie podniósł wzrok znad kartki na Cho Hsianga. — Czy wiesz, co tu jest napisane? Cho Hsiang powoli pokręcił głową. — Jak powiedziałem, jestem tylko pośrednikiem. Ale wiem jedno. Nie będzie targowania. Rozumiesz? Albo bierzesz to, co ci proponują, albo nic nie dostaniesz. — Nic... — Jyan zaśmiał się z napięciem. — To byłoby z ich strony niezbyt mądre, nie uważasz? Cho Hsiang nachylił się. — Słyszałeś, co ci powiedziałem. Albo się zgadzasz, albo nie. — A jeśli się nie zgodzę? Jeśli pójdę z tym, co wiem, gdzie indziej? Cho Hsiang pozwolił sobie na chłodny uśmiech. — Nie brakuje ci wyobraźni, Kao Jyan. Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Jyan opuścił wzrok, po raz kolejny rozkładając papier. Cho Hsiang przypatrywał mu się z rozbawieniem. Na Górze wiedzą, jak radzić sobie z takimi typami. Stawiają ultimatum. Albo się zgadzasz, albo nie — im jest wszystko jedno. Tak czy tak wyjdą na swoje. Wyciągnął dłoń, ujął swą szklankę, opróżnił ją, a wreszcie nacisnął przycisk na ścianie, przywołujący Wielką Białą. — Muszę już iść, Kao Jyan. Co mam powiedzieć moim przyjacio- łom? Jyan podniósł wzrok. Cho Hsiang poznał po jego twarzy, że jeszcze się nie zdecydował. Przycisnął go: — Więc? Z zewnątrz dobiegły ich dźwięki. Zamek pstryknął cicho, a drzwi jęły się rozsuwać. Jyan spojrzał na Cho Hsianga, a potem znów na drzwi. — W porządku. Zgadzamy się. I powiedz swojemu chlebodawcy... Umilkł, widząc Wielką Białą. — Tak? — Cho Hsiang wstał i pozwolił Wielkiej Białej ubrać go w obszerne futro z imitacji bobra. — Powiedz mu, że już o nas nie usłyszy. Okay? Cho Hsiang uśmiechnął się z przymusem. — Dobrze. — Odwrócił się, jakby miał już wyjść, po czym obejrzał się jeszcze. — A więc do zobaczenia, Kao Jyan. Jyan skinął głową, już bez śladu wcześniejszej buty. — Aha, Jyan... Zajmij się moim rachunkiem, dobrze? — Co mamy? Technik przebiegł palcami po klawiaturze i odtworzył nagranie do analizy. Następnie odsunął się, by DeVore sam mógł przeczytać z ekra- nu. Razem: 51 słów, 14 powtarza się, ogólne słownictwo: 36 słów. — To za mało. Technik pokręcił głową. — Może za mało do bezpośredniej transpozycji mowy. Ale z dźwięków, które mamy, możemy generować nowe słowa. Występuje tu spory zasięg tonów. Komputer potrafi opracować gestalt, kompletny analog idiolektycz- ny, na podstawie bardzo skąpego materiału. Tutaj jest aż za dużo. Proszę napisać tekst, a maszyna spreparuje jego wypowiedź. I nawet jego własna matka nie pozna, że to nie on mówi. DeVore roześmiał się. — Dobrze. Więc szybko się za to zabierzmy. — Wyciągnął z kieszeni munduru kartkę i podał technikowi. — Oto, co ma powiedzieć nasz przyjaciel Jyan. Technik zawahał się niemal niedostrzegalnie, po czym skinął gło- wą. — W porządku. Natychmiast się tym zajmę. Czy wystarczy na jutro? Na południe? DeVore uśmiechnął się i poklepał technika po ramieniu. — Jak najbardziej wystarczy. Sam przyjdę odebrać. Wyszedł i ruszył na dół, w stronę Sieci. Wieczór dopiero się rozpoczął. Ma zgłosić się u Generała z raportem za niemal cztery godziny. Na razie ma dość czasu, by wszystko przygotować. Zjeżdżając służbową windą połączył się z dwoma ludźmi, których zostawił przed Wielką Białą. — Jak tam nasz człowiek? W słuchawce rozległa się odpowiedź: — Jeszcze nie wyszedł, sir. — Dobrze. Kiedy wyjdzie, śledźcie go, ale dyskretnie. I nic nie róbcie. Na razie jeszcze nic. Pamiętajcie, że chcę dostać ich obu. Ledwo zakończył rozmowę, a już na konsoli na jego nadgarstku roz- błysnął sygnał pilnej wiadomości. Był to znów Lehmann, z twarzą ściągniętą niepokojem. — O co chodzi, Piotrze? Lehmann zawahał się, świadom, że rozmawia przez publiczną linię, wreszcie postanowił zaryzykować. — Ten brakujący człowiek. Wiem, kto to taki. Pi Ch'ien, urzędnikYang Laia. — Rozumiem. Gdzie on jest? « Lehmann zaśmiał się niespokojnie. — W tym właśnie sęk. Sprawdzałem, to. Ale nigdzie nie ma po nim ani śladu. Od zamachu nie widziano go. — Ukrywa się? — Na to wygląda. — Dobrze. Zajmę się tym. — Urwał na moment. — Poza tym wszystko w porządku? Lehmann zawahał się i odpowiedział kodową frazą: — Niebo jest bez obłoków, Howardzie. Chciałbym... Cóż, zobaczymy się niebawem, prawda? DeVore przerwał połączenie. A więc Yang Lai nie żyje. Dobrze. Jedno zmartwienie mniej. Winda zwolniła i zatrzymała się. Przez chwilę DeVore stał z palcem na klawiszu otwierania drzwi czując, jak skóra pod prostym kombinezonem świerzbi go po procedurze odkażania. Następnie, zdecydowawszy, co trzeba zrobić, nacisnął klawisz i wyszedł w Sieć. ROZDZIAŁ III GRA STATYCZNYCH WZORÓW Brzmiał piąty dzwonek, kiedy Major DeVore meldował się Ge- nerałowi Tolonenowi w jego gabinecie na szczycie gigantycznych, przy- pominających fortecę koszar, w których mieściła się Centrala Służby Bezpieczeństwa. Gdy DeVore wszedł do pokoju, Generał wstał i wyszedł zza biurka, by go powitać, a na jego szlachetnej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. — Dzień dobry, Howardzie. Co słychać? DeVore zgiął w ukłonie pas i kark, po czym wyprostował się i spojrzał w oczy starego człowieka. — Jest niedobrze, sir. Śledztwo w sprawie śmierci Ministra okazuje się trudniejsze niż oczekiwałem. Generał patrzył nań jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową. Złożył przelotnie dłoń na ramieniu Majora, jakby chciał mu dodać otu- chy, następnie zaś powrócił za biurko. Pogrążywszy się w krześle, nachylił się ponad blatem i gestem zaprosił DeVore'a, by usiadł. — Nadal nic? DeVore skłonił się niemal niedostrzegalnie i zajął miejsce. — Prawie nic, sir. Zainteresowany Tolonen uniósł podbródek. — Rozumiem. Co pan ma? — Nic pewnego. Jedynie pogłoski. Ale mogą nas dokądś dopro- wadzić. — Czy powinienem o czymś wiedzieć? DeVore wyciągnął z kieszeni munduru miniaturową taśmę, otarł ją o tkaninę i podał Tolonenowi. Ten oparł się wygodnie i wsunął cienką jak opłatek kasetę do gniazdka odczytowego za lewym uchem. Przez minutę siedział w milczeniu, a jego gałki oczne wykonywały drobne, chaotyczne ruchy. Wreszcie, jakby nagle odzyskał przytomność, spojrzał na swego Majora. — To ciekawe, Howardzie. Bardzo ciekawe. — Tolonen nacisnął wąską szczelinę w skórze za uchem i usunął z niej taśmę. — Ale można na t y m polegać? DeYore z namysłem przechylił lekko głowę. — W normalnej sytuacji powiedziałbym, że można, i to be*z zastrzeżeń. Lecz okoliczności tej sprawy, a zwłaszcza jej znaczenie polityc*zne — kom- plikują ją ponad miarę. Niemądrze by było wierzyć pozorcpm. Póki co, sprawdzam źródła. Niech formalnościom stanie się zadość. J^ednakże... — Zawahał się, po czym mówił dalej, przyglądając się Generałowi dokładniej niż uprzednio. — Jest jeszcze jedno, sir. Coś, co na dłuższą metę może okazać się ważniejsze. — Niech pan mówi, Howardzie. — Cóż, sir. Jestem niemal pewien, że w sprawę zamieszan*a Jest Służba Bezpieczeństwa. Być może na poziomie wyższych oficerów. Przez chwilę Tolonen patrzał wprost na rozmówcę, wreszcie skinął rze- czowo głową, lecz wyraz jego twarzy nie zmienił się. — Wierzę panu. Choć muszę przyznać, że z trudem mi too przychodzi. Drżę na samą myśl. DeVore skłonił z sympatią głowę. — A więc... Tolonen uciszył go spojrzeniem. — Pozwoli pan, Howardzie, że przedstawię moją wizję syt :uacji. Potem przekonamy się, jak ta nowa informacja pasuje do tego, co ji*iż mamy. DeVore wyprostował się na krześle; słuchając starszego^ mężczyzny wpatrywał się weń uporczywie. — Po pierwsze, jakiej użyto broni, gdzie i przez kogo wyprodukowa- nej? — Tolonen przesunął silnymi, długimi palcami po schludnie przy- ciętych siwych włosach; jego intensywnie błękitne oczy prz*ygl^dały się DeVore'owi. — Wychodzimy z założenia, że była to jaka*ś pochodna lodu. Pożeracz lodu. Edykt zakazał prowadzenia badań nad jpochodnymi lodu, ale nie mamy tu do czynienia z legalną działalnością-- Niewyklu- czone więc, że ktoś odkrył coś takiego. Po drugie, kto wiedział, że Lwo Kang będzie tam o tej porze? Większość ewentualnych podejr^zanych> oso- biści Podministrowie Lwo Kanga, zginęła wraz z nim. Nie zn.*amy jedynie losu Yang Laia. DeVore skinął głową. • — Póki co, nie ma żadnych śladów, sir. Lecz nie przestajemy go szu- kać. — To dobrze. Po trzecie wreszcie, kto zwolnił ze służ^by drużynę Służby Bezpieczeństwa? Czy można spokojnie przyjąć, że odpoowiada za to kapitan Służby Bezpieczeństwa, czy też za decyzją tą kryje siej ktoś wyżej stojący w służbowej hierarchii? — Tolonen urwał i pokręcił głowć3.- — Niemal nie mieści mi się w głowie, jak oficer ten mógł podjąć samowo*ma. decyzję. Cieszył się nieskazitelną opinią, którą potwierdza zresztą jego samobójstwo. Lecz był przerażony, Howardzie. Nie wątpię, że go szantażowiano- — Zgadzam się z panem, sir. Znałem go jako podchorążego i* dam głowę, że nie postąpiłby tak, jak postąpił, bez ważnych powodów. Zafkładamy, że grożono jego najbliższej rodzinie. Nie zlokalizowaliśmy jesz»cze rodziny i nie wiemy, czy dlatego, że to on kazał im się ukryć, czy też dlatego, że ich uprowadzono. Mimo to nie można wykluczyć jeszcze innych motywów. Być może długi karciane. Może narkomania. Może kobiety. W każdym razie wyznaczyłem drużynę do tej roboty. — Dobrze. A więc czwarte pytanie: kim byli zabójcy? Jak pan wie, na początku zakładaliśmy, że zamachu dokonano z powietrza, ze statku, który zatrzymał się nad kopułą. Lecz odrzuciliśmy tę możliwość. — Sir? — DeVore zesztywniał lekko, znienacka zaniepokojony. — Po przeszukaniu obszaru wokół kopuły znaleźliśmy pewną liczbę nowych dowodów, między innymi zwłoki. — Zwłoki? — Tak. Odkryliśmy ciało wciśnięte w wąski kanał wentylacyjny niedale- ko szybu, który wychodzi na zewnątrz niedaleko kopuły. Hung Mao. Płci męskiej. Trzydzieści pięć lat. Zadano mu dwa pchnięcia nożem o szerokim ostrzu. Podobno bardzo wprawne. — A więc mamy jednego z zabójców? Tolonen wzruszył ramionami. — Cóż, nie wykluczyłbym tego, choć bardziej prawdopodobne jest, że on po prostu natknął się na nich przez przypadek. Znalezione przy nim dokumenty identyfikują go jako konserwatora z przepustką na Poziom 1. DeVore zastanawiał się przez moment. — Moim zdaniem to idealny pretekst do przeniknięcia do kopuły. — Też tak pomyślałem w pierwszej chwili, Howardzie, ale tej teorii nic nie potwierdza. Sprawdziliśmy każdy jego ruch aż do momentu, gdy wszedł do tego szybu wentylacyjnego. Wiemy wszystko. Kamera zarejestrowała, jak wchodzi przez właz inspekcyjny na zaledwie dwanaście minut przed tym, jak kopuła wyleciała w powietrze. Sprawdził jeden obwód w połowie długości szybu, to też jest zarejestrowane, wraz z dokładną godziną. To jego alibi na pierwsze pięć minut. Zostałoby mu więc zaledwie siedem minut na pokonanie reszty szybu, spotkanie wspólnika, rozmieszczenie ładunków i powrót na dół. — To dość czasu. A poza tym ładunki mógł założyć wspólnik. — Niewykluczone. Ale wtedy nasz konserwator byłby niepotrze- bny. I dlaczego zginął? Nic z tego nie wynika. Zresztą mamy coś je- szcze. DeVore zamrugał. — Ciężko pan pracuje, sir. Tolonen zaśmiał się. — Tak, Howardzie, ale ja usiłuję tylko pana dogonić. W każdym razie niewykluczone, że znaleźliśmy naszych ludzi. Dwa typki z dolnych poziomów. Zamieszani w potyczkę z patrolem Służby Bezpieczeństwa w jednej ze stref Poziomu 11, niedaleko stąd. Jednostka CompCamu nie mogła zidentyfikować jednego z nich i powiadomiła Bezpieczeństwo. Nastąpiła strzelanina i ci dwaj uciekli. DeYore milczał przez moment. — Ale już ich pan ma? — Nie. Jeszcze nie. Ale proszę posłuchać, Howardzie. Nie uwierzy mi pan. Wie pan, w jaki sposób uciekli? DeVore pokręcił głową. — Cóż, nasi ludzie myśleli, że osaczyli ich w windzie dostawczej. Ściągnęli palnik i chcieli roztopić zamki, ale podejrzani zrobili coś z windą. Przejęli ręczne sterowanie, a potem wyrąbali windą dziurę w podłodze i zjechali do Sieci! DeVore gwizdnął. — I co? — Trzeba było zapieczętować i oczyścić cały pokład. Niemiła spra- wa. Tysiące ludzi rannych. Zginęło ponad sto pięćdziesiąt osób. Musie- liśmy wymyślić bajeczkę o awarii systemów. Ale niech pan tylko po- myśli, Howardzie. Nasi dwaj przyjaciele byli dobrze poinformowani. Niewielu ludzi wie, że windy mogą zjechać jeszcze dziesięć poziomów niżej. A równie ważny jest fakt, że mieli urządzenie do przejęcia ręcz- nego sterowania. — Zamilkł na moment. — Zgadzają się nam jesz- cze inne fakty. Osobiście przypuszczam, że przerzucono ich z jednej z bram pod Siecią, zapewne w pobliżu jakiejś stacji przeróbki żyw- ności, na szczyt Miasta. Wykonali zadanie, zeszli szybem wentylacyj- nym, zabijając po drodze naszego konserwatora i wyszli na Pozio- mie 11. DeVore powoli skinął głową. — To... to ma sens. — To dobrze. Cieszę się, że tak pan uważa. W takim razie pozostaje kilka innych pytań, na które musimy znaleźć odpowiedzi. Z kim oni się kontak- towali? Kto przekazał im informacje? Kto ich przeszkolił? Kto fizycznie dostarczył ich na dach? Taka operacja wymaga starannego planowania. Musiała być w nią zamieszana wielka liczba ludzi. DeVore znów skinął głową, lecz tym razem już nie z taką uwa- gą- Generał z podnieceniem nachylił się nad biurkiem. — Niech pan tylko pomyśli, Howardzie. Gdybyśmy mogli dobrać się do jednej z zamieszanych w to osób, tylko do jednej, rozłupalibyśmy całą siatkę! — Zaśmiał się i z impetem grzmotnął dłonią o blat mebla. — A po to, by nam to umożliwić, wybrałem się do samego Tanga. — Sir? — DeVore wyglądał na zaskoczonego rewelacjami przełożo- nego. — Tak, Howardzie. Tang udzielił mi uprawnień. Uprawnień do omija- nia biurokratycznych procedur, do zawierania układów, do udzielania amnestii, do wszystkiego, co będzie niezbędne, jeżeli tylko zdobędę w ten sposób informacje o ludziach, którzy się za tym kryją. — Uśmiechnął się szeroko. — Widzi więc pan, Howardzie. To, co mi pan przyniósł, jest niezwykle doniosłe. Jeśli Wyatt jest w to zamieszany, czy to jako przywódca, czy jako agent... Cóż, trzeba go rozpracować. Rozu- mie pan? Chcę wiedzieć, jakimi kierował się motywami, z kim jest po- wiązany. — A wiec uważa pan, że to mógł być on? Generał milczał przez chwilę, wreszcie wzruszył ramionami. — Nie wiem. Myślałem... Cóż, wie pan, co myślałem. Przesłuchałem nagranie pana rozmowy z Lehmannem. To niemiły osobnik, ale zgadzam się z panem. Jest zbyt szczery, za mało uważa na to, co mówi, by to on mógł się za tym kryć. Co do Wyatta, to rozmawiałem z nim parę razy i przypadł mi do gustu. — Ponownie wzruszył ramionami. — Niech pan jednak robi, co trzeba. Tang chce poznać odpowiedź, i to szybko. Po wyjściu DeVore'a Tolonen wezwał chorążego Haavikko. Axel Haavikko był wysokim, barczystym dziewiętnastolatkiem o krótko przystrzyżonych, jasnych włosach. Na kurtce munduru nosił oznakę elitarnej szkoły wojskowej, którą ukończył przed zaledwie ośmioma miesiącami, na piersi zaś naszywkę z wyhaftowanym konikiem morskim, godło oficera dziewiątej rangi. Żwawo przemaszerował przez pokój i stanął na baczność przed biurkiem. — Sir? Generał uśmiechnął się. — Spocznij, chłopcze. Czy masz taśmę? — Tak jest, sir. Ale myślałem... Tołonen uniósł brwi. — Wiem. Lecz zmieniłem zdanie. Major DeVore nie musi o wszystkim wiedzieć. Jest zmęczony. Sam to zauważyłem. Za dużo na siebie bierze, chce się wszystkim zajmować. Oparł się wygodnie, przyglądając się młodzieńcowi; i w nim dostrzegł oznaki przepracowania. — Wszystkim nam przydałoby się nieco odpoczynku, co, Haavikko? Krótki urlop. Ale zło tego świata nie zna spoczynku, czy ma kto z nim walczyć, czy też nie. — Uśmiechnął się dobrodusznie. — Okay, zobaczmy, co mamy. Młody oficer skłonił się, a następnie odwrócił i podszedł do projektora, na którego powierzchni odczytowej umieścił trzymaną w dłoni wiotką, przezroczystą kartkę. Ścienny ekran nad jego głową rozbłysł natychmiast, ukazując dwóch mężczyzn przepychających się przez szeroki, zatłoczony korytarz. Kartę-taśmę skompilowano z fragmentów setek poszczególnych kart-taśm, które następnie zmontowano tak, by wydawało się, iż przez całą Promenadę podejrzanych śledziła jedna kamera. — Oto ci dwaj mężczyźni, sir. Do tego po lewej jego towarzysz zwracał się per „Jyan". Imienia drugiego nie znamy. Żaden z nich nie jest odnotowany w Centralnym Archiwum Bezpieczeństwa. Generał pociągnął nosem. — Zatrzymaj to na chwilę. Obraz zastygł. Za pierwszym z mężczyzn znajdowała się tablica z napi- sem „Poziom 11, Strefa Południowa 3, Kanton Monachium". Napisane było po angielsku czarnymi, kanciastymi literami, a poniżej w krwistoczerwonych mandaryńskich piktogramach. Promenada była zatłoczona. Drugi mężczy- zna — lepiej zbudowany od pierwszego, z kombinezonem wypchanym w pasie przez nóż o charakterystycznym kształcie — ukazał patrzącym lewy profil i odsłonił krótką bliznę na szyi, tuż pod uchem. — Ciekawe typy, co, Axel? Z Sieci. Bez dwóch zdań. Nawet jeśli Centrala Służby Bezpieczeństwa nic na nich nie ma, to i tak jestem przekonany, że to nasi ludzie. Czy wiadomo, skąd się tam wzięli? Axel postukał w klawisze. Obraz natychmiast zmienił się — teraz przedstawiał mniejszy korytarz; źle oświetlony, niemal pusty. — Gdzie to? — Pięć poziomów wyżej, sir. Poziom 16. To korytarz inspekcyjny. Niedostępny dla ogółu. Proszę patrzeć. W suficie opadła klapa włazu i na korytarz kolejno opuścili się dwaj mężczyźni. Dwaj Han z poprzedniego ujęcia. — Dokąd to prowadzi? — Około dwadzieścia ch'i od tego włazu jest długi pionowy szyb. Wychodzi na Poziom 41. Tam ich zgubiliśmy. — Dlaczego? — Niesprawna kamera. Wandalizm. Prawdopodobnie autentyczny wan- dalizm. Od paru tygodni mamy w tej strefie kłopoty. — Okay. Wróćmy więc na Poziom 11. Zobaczymy, z kim mamy do czynienia. Przez następne dziesięć minut w milczeniu obserwowali rozwój sytuacji. Widzieli potyczkę. Widzieli, jak Jyan wyciąga nóż i robi zeń użytek, a następnie jak wjeżdża wózkiem do windy. Wreszcie, w niecałą minutę później, ekran pociemniał. — To wszystko, co się zachowało, sir. Kiedy opadły pieczęcie kwa- rantanny, większość kamer wybuchła. To złożyliśmy z kopii z Centralnego Archiwum. Tolonen z zadowoleniem skinął głową. — Dobrze się spisałeś, Haavikko. Wytropienie tych dwóch nie powinno sprawić kłopotu. Jesteśmy w dobrych układach z niektórymi wodzami Triady pod Siecią. Znajdą ich dla nas. To tylko kwestia czasu. — A więc nie będziemy nic robić, sir? — Nic, dopóki nie otrzymamy wiadomości od łączników. Ale musimy być gotowi, a więc zarządziłem coś. Nasza drużyna będzie czekać pod Siecią w Kantonie Monachium na wiadomość. Dzięki temu będziemy mogli dobrać się do nich bez zwłoki. Dowództwo powierzyłem Festowi. Ma kategoryczny rozkaz wzięcia tych ludzi, w miarę możliwości żywcem. Reszta drużyny to ty i Hans Ebert. Haavikko zawahał się, po czym zapytał: — Co mamy robić tam na dole? Tolonen zaśmiał się. — Nic, dopóki nie otrzymacie od nas rozkazu. Możecie to potraktować jako płatny urlop. Ebert podobno nieźle zna te okolice. Niewątpliwie znaj- dzie wam jakąś rozrywkę. Ale kiedy nadejdzie rozkaz, macie wrócić na miejsce, i to szybko. W porządku? Haavikko skłonił głowę. — Czy to wszystko, sir? — Prawie. Jeszcze tylko jedno. Masz sporządzić spis. — Sir? — Spis wszystkich ludzi, którzy mogą być wmieszani w ten spisek. Nie tylko tych, którzy mieli po temu wyraźne motywy, ale wszystkich, którzy kontaktowali się z tymi, co nie trzeba. — Wszystkich? Generał surowo skinął głową. — Nikogo nie pomiń, choćby jego ewentualny udział w spisku wydał ci się absurdem. Młody oficer ukłonił się nisko i strzelił obcasami. — Sir. Po jego wyjściu Tolonen wstał i podszedł do okna. Znajdowało się ono wysoko ponad wypełnioną atramentową ciemnością fosą otaczającą koszary Służby Bezpieczeństwa. W słabym świetle brzasku dwie strażnicze wieże na drugim końcu mostu rzucały długie, wąskie cienie na lądowisko odległego portu kosmicznego. Nie będzie działać. Na razie jeszcze nie. Póki co, zaufa swemu instynk- towi i zostawi Wyatta w spokoju. Zobaczy, czy nazwisko Wyatta znajdzie się na liście Haavikko. Poczeka, aż DeVore przyniesie mu coś konkretniejszego od krążących po Górze plotek. Bo w głębi duszy Generał nie wierzył, by Wyatt był w to zamieszany. Odwrócił się do biurka i delikatnie złożył palce na klawiaturze inter- komu. Jego sekretarz zgłosił się natychmiast. — Panie Generale? — Nich mi pan jeszcze raz odtworzy tę taśmę. Major DeVore i Pod- sekretarz Lehmann. Fragment, w którym Lehmann mówi o duszeniu się i o złej krwi. Tylko te parę linijek. — Tak jest, panie Generale. Znów wyjrzał przez okno. Zauważył, jak niewysoka sylwetka wychodzi z cienia i żwawo, lecz bez pośpiechu, maszeruje przez most. Był to DeVore. Major DeVore był inteligentnym oficerem. Dobrze było mieć go w swym zespole. Nie dawał się oszukać; zawsze dostrzegał prawdę. Potrafił przej- rzeć pozory. A jeśli o n uważa, że Lehmann nie jest w to zamieszany... — Taśma gotowa, panie Generale. — Dobrze — powiedział nie oglądając się; nadal przypatrywał się sylwetce na dole. — Proszę ją odtworzyć. Pokój wypełnił niecierpliwy, przejęty głos Lehmanna: — Dusimy się, Howardzie! Czy oni tego nie rozumieją? Gryziemy smycz! Ale mimo wszystko przemoc... Cóż, to już zupełnie coś innego. Szkodzi wszystkim i niczego nie rozwiązuje. Od tego tworzy się tylko zła krew, a jak t o może pomóc naszej sprawie? Ten... ten czyn... Przez to cofniemy się tylko o kilka lat. To wszystko utrudni, wszystko... Głos zamilkł. Po chwili Generał wciągnął do płuc powietrze i skinął głową. Wysłuchał tych słów już kilkanaście, być może ponad dwadzieścia razy, i za każdym razem sprawiały one, że wierzył w niewinność Lehmanna. Porywczość i zatwardziałość Lehmanna, aczkolwiek nie przyczyniły się do stworzenia pozytywnego ogólnego portretu tego człowieka, w tym konkret- nym przypadku stanowiły przekonywający argument na jego korzyść. Nie tak zachowuje się ktoś winny. A poza tym miał rację. Co on by na tym zyskał? Li Shai Tung mianuje jedynie nowego Ministra. Nowego Lwo Kanga. Na dole DeVore dotarł na drugi koniec mostu. Dwie maleńkie figurki wyskoczyły z cienia wieży po lewej stronie, by go wylegitymować, lecz poznawszy go, cofnęły się. Znów wtopiły się w czerń, a DeVore samotnie maszerował dalej ku lądowisku. Generał odwrócił się. Może DeVore miał rację. Może to Wyatta szukają. Mimo wszystko nie opuszczało go dręczące, mgliste i nieuchwytne przeczucie braku słuszności. — Czekaj na zewnątrz, na skrzyżowaniu. Wiesz, jak wygląda? Han skinął głową. — Jak mój brat. — Dobrze. No to ruszaj. Han wypełnił polecenie, zamknął za sobą drzwi i zostawił DeVore'a samego w pokoju. Major rozejrzał się, po raz pierwszy pozwalając sobie na odprężenie. Już niedługo. Już niedługo będzie po wszystkim. To już koniec. Spojrzał na zamkniętą torbę na podłodze i uśmiechnął się, po czym usiadł na końcu łóżka, obok stóp trupa. Trudno było zabić tego kwai, Chena. Był uparty. Tak zawzięcie walczył 0 życie, że musieli zapałować go na śmierć, jakby uduszenie nie wystarczyło. Teraz jego głowa stanowiła bezkształtną miazgę, w której nie sposób było rozpoznać rysów twarzy. Dla Hana stanowiło to przyjemność. DeVore musiał go odciągać siłą. Jak zwierzęta pomyślał zdegustowany, obiecując sobie, że dopilnuje, by ten Han umarł wyjątkowo bolesną śmiercią. Przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, z dłońmi na kolanach, 1 przemyśliwał wszystko. Wreszcie podniósł wzrok i ponownie się rozejrzał. Pokój był żałosny i obskurny i jak wszystkie miejsca pod Siecią czynił ze swych mieszkańców osoby równie żałosne. Weźmy tego Kao Jyana; ma wielkie marzenia, lecz jest małym człowiekiem. Nie dysponuje umiejęt- nościami i wyobraźnią niezbędnymi do wykonania swego planu. Może się pochwalić jedynie zaskakującą bezczelnością; rozdętym poczuciem własnej ważności. Ale w końcu czego można się po nim spodziewać? Tutejsi ludzie nie mają poczucia perspektywy. Nie są w stanie oglądać rzeczy w ich właściwym wymiarze. Wstał i przeszedł przez pokój. W ścianę wbudowana była staroświecka maszyna go gier. ResTem model IV. Włączył ją i nastawił na Wei Chi; ósmy poziom trudności, maszyna zaczyna czarnymi. Na pewien czas pogrążył się w grze, podniecony wyzwaniem. Potem, kiedy już nie było wątpliwości, że wygrywa, odwrócił się. Generał był inteligentniejszy niż można się było spodziewać. Zna- cznie inteligentniejszy. Ta sprawa z martwym konserwatorem. Odkry- cie Kao Jyana i kwai. Przez chwilę DeVore myślał już, że jego plan został zdemaskowany. Jednak gra bynajmniej nie była jeszcze zakończona. Pozwoli Generałowi odnaleźć brakujące pionki. Odda mu je po jednym. Lecz dopiero wtedy, gdy nie będą mu już potrze- bne. Znów zerknął na maszynę. Gra była skomplikowana, on zaś szczycił się, że posiadł w niej pewną wprawę. Choć to ciekawe, jak wiele można z niej dowiedzieć się o różnicy pomiędzy Wschodem a Zachodem. Przynajm- niej starym Zachodem, skrytym pod poziomami Miasta Han, pod war- stwami kultury i historii Han. W zachodnie gry grywało się na podob- nych planszach, lecz biali przesuwali pionki pomiędzy liniami, a nie po punktach ich skrzyżowań. I gry Zachodu były elastyczniejsze, każdy pionek obdarzony był swobodą ruchów, niemalże niezależnym życiem. W Wei Chi jest inaczej. W Wei Chi ustawiony na danej pozycji kamień musi na niej pozostać, dopóki nie zostanie otoczony i pozbawiony „życia". To gra statycznych wzorów; wzorów cierpliwie budowanych całymi godzinami lub dniami — czasami miesiącami. Gra, której celem jest nie eliminacja, lecz osaczenie. Wschód i Zachód — dwa przeciwieństwa. Na zawsze pozostaną sobie obce. A przecież w końcu jedno z nich musi zatryumfować. Na razie górą są Han. Lecz „na razie" nie znaczy „wiecznie". Z uśmiechem odwrócił się od ekranu. — Białe wygrywają, jak zwykle. Zawsze go to interesowało; od kiedy tylko dowiedział się, jak wiele Han zakazali lub skryli. Cała oddzielna kultura. Długa i skompli- kowana historia. Pogrzebana, jakby nigdy się nie wydarzyła. Opo- wieść o starym Zachodzie. Martwym. Spowitym w biel, u Han kolor śmierci. DeVore przeciągnął się i ziewnął. Nie spał już od dwóch dni. Prze- szedł przez pokój i spojrzał na swe odbicie w lustrze obok wnęki z prysz- nicem. Nieźle, pomyślał, lecz środki, które zażywał, by zachować przy- tomność, nie mogą działać wiecznie. W końcu dopadnie go zwykłe zmęcze- nie. A jednak działały na tyle długo, by mógł osobiście zakończyć tę sprawę. Zerknął na nadgarstek. Na konsoli błyskało światełko. DeVore uśmiechnął się do własnego odbicia. — Wreszcie — powiedział. Potem obciągnął kurtkę munduru i odwrócił się ku drzwiom. \ Jyan wpadł roześmiały do pokoju. — Chen... — odezwał się, po czym zamilkł, jego oczy rozszerzyły się, a policzki pobladły. — Co tu się, do... Odwrócił się i rzucił ku drzwiom, lecz drugi mężczyzna, który wszedł za nim, z nożem w ręku blokował wejście. Odwrócił się powoli i spojrzał na intruza. — Zamknij drzwi — rzekł DeVore do mężczyzny za plecami Jyana. Następnie znów skierował wzrok na Jyana. —Wejdź, Kao Jyan. Czuj się jak u siebie w domu. Jyan przełknął ślinę i cofnął się w lewo, przesuwając wzrok na syl- wetkę leżącą na łóżku, twarzą w dół, z głową zakrytą kapą. Był to Chen. Rozpoznał go po tuzinie rozmaitych cech — po kształcie cia- ła, po ubraniu, po wysadzanych ćwiekami czarnych paskach na nad- garstkach. Przez moment milczał, zahipnotyzowany widokiem silnych rąk spoczy- wających nieruchomo na ciemnoczerwonej pościeli, bladych, martwych, z dłońmi obróconymi do góry. Następnie podniósł ponownie wzrok. Nieznajomy przypatrywał mu się, wciąż z tym samym okrutnym półuśmiesz- kiem na wargach. — Czego chcesz? — zapytał Jyan ledwo dosłyszalnym głosem. DeVore zaśmiał się, po czym odwrócił do maszyny do gier, wpisując na klawiaturze następny ruch. Maszyna nastawiona była na Wei Chi, a planszę ciasno zastawiły małe czarne i białe kamienie. Ze stanu partii można było wnieść, iż przybysz już od pewnego czasu czekał w pokoju. DeVore odwrócił się i obdarzył Jyana dziwnie przenikliwym spojrzeniem. Następnie skierował spojrzenie w inną stronę i zbliżył się do niego. — To fascynująca gra, nie sądzisz, Kao Jyan? Czarne zaczynają, a więc mają większe szansę, podobno siedem na dziesięć, lecz ja, jak i ty, wolę grać na przekór szansom. Podszedł bliżej. Jyan cofnął się pod ścianę i spojrzał w bok. — Czy masz kopertę, Kao Jyan? Jyan odwrócił głowę i popatrzył w oczy nieznajomego. Teraz oddzielała ich od siebie zaledwie szerokość dłoni; czuł na policzku oddech mężczy- zny. — Ko... kopertę? — Ofertę, którą ci złożyliśmy. — Ach... — Jyan pogrzebał w wewnętrznej kieszeni kombinezonu, po czym wyciągnął pomiętą kopertę i wręczył ją przybyszowi. Ten nie spojrzał na nią nawet, schował jedynie do kieszeni i podał mu inną kopertę. — Śmiało. Otwórz ją. To nasza nowa oferta. Jyan widział ciało na łóżku, mężczyznę czuwającego z nożem w ręku przy drzwiach i zastanawiał się, co go czeka. Czy już nie żyje? Zerknął na zapieczętowany list w swej dłoni. Wyglądał identycznie jak ten, który wręczył mu Cho Hsiang. Roztrzęsionymi dłońmi otworzył kopertę i wyciągnął złożony arkusz. Tym razem nie było na nim nic. Biała kartka była pusta. DeVore uśmiechnął się. — Rozumiesz, Kao Jyan? Jyan przerzucał wzrok z jednego mężczyzny na drugiego, usiłując wymyślić jakieś rozwiązanie. — Taśma... — zaczął drżącym głosem. — Co z taśmą? Nieznajomy odwrócił się, ignorując jego słowa, jakby pozbawione były znaczenia. — Przykro mi ze względu na to, co stało się z twoim przyjacielem. To ubolewania godne, lecz on nie był w to zamieszany. To z tobą mamy porachunki, Kao Jyan. Jyan stwierdził, że znów patrzy na ciało. Nieznajomy zauważył, gdzie koncentruje się jego wzrok, i uśmiechnął się. — Śmiało. Przyjrzyj się mu, jeśli chcesz. Teraz jemu już nie prze- szkodzi, że na niego patrzysz. — Podszedł do łóżka i ściągnął kapę. — Proszę... W głosie nieznajomego brzmiała rozkazująca nuta, tak że Jyan mimowol- nie ruszył naprzód, lecz po chwili zatrzymał się czując, iż przebiega przezeń fala mdłości. DeVore podniósł wzrok znad ciała. — Trudno było zabić twego przyjaciela. Obaj musieliśmy się nim zająć. Mój pomocnik Chu Heng trzymał go, a ja obrabiałem. Jyan zadrżał. Wokół byczego karku Chena cztery lub pięć razy owi- nięto sznur, który potem zawiązano tak, że wpił się w ciało i wywołał krwiaki. Jednak trudno było stwierdzić, czy śmierć spowodował sznur, czy też ciężkie ciosy, którymi obsypano potylicę mężczyzny; ciosy, pod którymi jego czaszka rozsypała się niczym delikatne porcelanowe na- czynie. Jyan przełknął głośno ślinę, po czym podniósł wzrok i spojrzał w oczy nieznajomego. — Czy ja już nie żyję? DeVore roześmiał się; bez okrucieństwa, jakby naiwność pytania szczerze go rozbawiła. — A jak myślisz? — Taśma... — powtórzył. — Nic nie rozumiesz, prawda, Kao Jyan? Han w drzwiach zaśmiał się, lecz umilkł gwałtownie, kiedy DeVore spojrzał na niego. — Czego nie rozumiem? — spytał Jyan ledwie słyszalnym szeptem. — Gry. Jej reguł. Jej różnych poziomów. Widzisz, zająłeś się czymś, na czym się nie znasz. Twe ambicje przerosły twój poziom. Dla tak małego człowieczka jak ty to rzecz niebezpieczna. Byłeś zachłanny. Jyan wzdrygnął się. To samo mówił Chen. — Jakby to powiedzieć... przysporzyłeś nam kłopotów. — Zapomnijcie o tym. Proszę. Ja... DeVore pokręcił głową. — Przykro mi — rzekł cicho, przyglądając się Jyanowi niemal z żalem. — To niemożliwe. — Nic nie powiem. Przysięgam, nic nie powiem. — Dajesz słowo, co? — DeVore obrócił się i podniósł torbę, która spoczywała na podłodze koło łóżka. — Masz. Oto, co warte jest twoje słowo. DeVore cisnął w niego torbą. Jyan pochwycił ją i zajrzał do środka, po czym przerażony rzucił torbę. Wewnątrz znajdowała się głowa Cho Hsianga. — Teraz już rozumiesz? To niezbędne. Musimy poświęcić niektóre pionki. Dla dobra gry. — Gry...? Lecz nie miał już usłyszeć żadnych wyjaśnień. Nóż Hana zabłysł i wbił się głęboko w jego plecy. Gdy Kao Jyan uderzał o podłogę, był już martwy. Była godzina odpoczynku w Domu Dziewiątej Ekstazy Mu Chua, i dziewczęta wyciągnęły się na leżankach w Pokoju Zielonych Świateł, gawędząc i śmiejąc się. Dom Mu Chua był przyzwoitym zakładem, choć znajdował się pod Siecią, był czysty i obsługiwał jedynie gości przybywają- cych w interesach z Góry. Chronił go Feng Chung, największy z lokalnych wodzów Triady, niegdyś kochanek Mu Chua. Jego ludzie strzegli drzwi Mu Chua i pomagali jej, jeśli jakiś klient sprawiał kłopoty. Był to dobry układ, a Mu Chua dorobiła się na nim majątku. Mu — co w starym języku oznaczało matkę, aczkolwiek nie była ona niczyją matką, a w wieku dwunastu lat została wysterylizowana — była już po pięćdziesiątce; była silną, drobną kobietą o zapalczywym temperamencie, która żywiła szczerą miłość dla swego fachu i podopiecznych dziewcząt. Jej motto brzmiało: „Tu mężczyźni zapominają o troskach"; kazała wypisać je ponad drzwiami po angielsku i mandaryńsku, kazała wszyć piktogramy w każdą poduszkę, w każdą zasłonę, w każdą kapę w zakładzie. Mimo to w jej Domu panował surowy regulamin. Żadnej z dziewcząt nie można było w żaden sposób skrzywdzić. „Jeśli tego chcą — powiedziała raz Feng Chungowi, a oczy jej płonęły gniewem — to niech sobie idą do Gliny. Ja mam tutaj .dobry Dom. Dom miłości. Jak moje dziewczęta mają kochać, jeśli będą się bały? Jak mają rozwiać troski mężczyzn, jeśli same będą zatroskane?" Mu Chua nadal była niezwykle atrakcyjna i wielu z tych, co przybywali, by posmakować młodszych ciał, znajdowało się pod koniec nocy w ramionach matki. Potem zaś nie istniała już dla nich żadna inna. Powracali jedynie do niej, pamiętając nie tylko ciepło i zapach jej objęć, lecz również owe małe sztuczki — specjalne rzeczy, które trzymała w tajemnicy nawet przed dziewczętami — których nie znała żadna poza nią. W tym momencie stała w łukowatej framudze drzwi, patrzała na dziewczęta i cieszyła się tym, co widziała. Dobrze je dobierała. Miała tu prawdziwe piękności — jak Karmazynowy Lotos i Nefrytową Melodię — i dziewczęta z charakterem, jak Wiosenną Wierzbę i drobną, delikatną na pozór Słodki Miód, znaną wszystkim jako „mała Mimi", bo tak po mandaryńsku brzmiało jej przybrane imię. Lecz jej dziewczęta reprezen- towały więcej; wyuczyła je na dobre rzemieślniczki, biegłe w miłosnej sztuce. Miały klasę, jeżeli to w ogóle było możliwe w Sieci. Nie były zwykłymi men hu — „stojącymi w drzwiach", lecz shen nu — „dziewczętami bogów". Dla Mu Chua stanowiło to ważną różnicę. Może i jej dziewczęta były prosty- tutkami, lecz nie były zwykłymi kwiatami z dymu. Jej Dom stanowił krainę ciepła i spokoju, wzór dla wszystkich innych Domów, ona zaś czuła wielką dumę, iż takim go uczyniła. Karmazynowy Lotos i Słodki Miód usadowiły się na drugim końcu pokoju i rozmawiały z inną z dziewcząt, Złotym Sercem. Mu Chua podeszła do nich i przysiadła na podłodze pomiędzy nimi, przysłuchując się ich słowom. — Miałem sen, Matko Chua — rzekła Złote Serce, zwracając się do niej. Była najmłodszą z dziewcząt Mu Chua, trzynastolatką o słodkiej buzi. — Właśnie o nim opowiadałam Karmazynowej i małej Mimi. W moim śnie był Nowy Rok i jadłam ciasteczka. Nian-kao, ciasteczka noworoczne. Nade mną chmury utworzyły na niebie wielkie góry, rozświecone najniezwy- klejszymi barwami. Podniosłam wzrok, spodziewając się czegoś, i wtedy nagle od Zachodu pojawił się tygrys i przyszedł do mnie, i sparzył się ze mną. Inne dziewczęta zachichotały, lecz Złote Serce mówiła dalej z poważną miną: — Potem zbudziłam się, tylko że to nadal był sen i koło mnie na łóżku leżał bladoszary wąż, a jego skóra miejscami była niemal biała. Najpierw ruszał się, lecz gdy wyciągnęłam rękę i dotknęłam go, był zimny. Zaniepokojona Mu Chua oblizała wargi. — To niezwykły sen, moje dziecko. Ale co on znaczy... — wzruszyła ramionami i umilkła, po czym zmieniła temat. Lepiej nie martwić Złotego Serca. — Słuchajcie, dziewczęta. Muszę was poprosić o specjalną przysługę. Mają do nas przyjść goście. Trzej ważni ludzie z Góry. Żołnierze. Karmazynowy Lotos klasnęła z zachwytu w dłonie. — Jak cudownie, Matko Chua! Żołnierze! Są tacy eleganccy, tacy wysportowani! — Zaśmiała się cicho, uwodzicielsko i spojrzała na Słodki Miód. — Gdybyśmy nie miały Matki Chua, która o nas dba, zrobiłabym to z żołnierzem za darmo! Mu Chua przyłączyła się do ich śmiechu. — Tak. Ale to nie byle jacy żołnierze. To ludzie samego Wielkiego Generała, jego elita. Dostaniecie trzy razy tyle, ile zazwyczaj. Przyjmiecie ich w Niebiańskim Pokoju i zrobicie wszystko, czego zażądają. — Wszystko? — Słodki Miód uniosła brwi. Mu Chua uśmiechnęła się do niej uspokajająco. — Wszystko, na co pozwala regulamin, rzecz jasna. Powiedziano im, że nie mają was w żaden sposób skrzywdzić. — A jeśli nie będą zadowoleni? — spytała Złote Serce, której twarz nadal była zachmurzona po złym śnie. Mu Chua wyciągnęła dłoń i delikatnie pogładziła ją po policzku. — To mężczyźni, moje dziecko. Oczywiście, że będą zadowoleni. Ebert zatrzymał się przed zawieszonymi zasłoną drzwiami i obejrzał na nich. — To tutaj, przyjaciele. U Mu Chua. Najlepszy zakład pod Siecią. Fest zaśmiał się z radością, lecz stojący obok niego Haavikko miał niepewną minę. — Co to za miejsce? Fest grzmotnął go w plecy i wskazał na szyld z lotosem i rybą ponad drzwiami. — A jak myślisz, Axel? Jesteśmy w dzielnicy ulic Kwiatowych i alei Wierzbowych. W krainie ciepła i spokoju. Pośród rodziny zielonych świa- teł. — Zobaczył, jak na obliczu Haavikko świta zrozumienie i znów się zaśmiał. — Tak, Axel, to dom śpiewu i świergotu. Burdel. Chciał wejść, nie zdejmując ręki z ramienia Haavikko, lecz młody chorąży oparł się mu. — Nie. Nie chcę tam wchodzić. — Haavikko odchrząknął. Jego policzki zarumieniły się lekko. — To... to nie dla mnie. Ebert cofnął się do niego. — Przecież jesteś mężczyzną, prawda, Haavikko? W takim razie to dla ciebie. Haavikko pokręcił głową. — Wy wchodźcie. Ja na was zaczekam. Ebert spojrzał na Festa i uniósł brwi. Następnie znów popatrzał na Haavikko. — To niemożliwe. Mamy rezerwację na całą noc. Tu się zatrzymamy. To nasza kwatera na czas pobytu tutaj. Rozumiesz? — Więc one tu nie tylko...? Ebert z rozmachem skinął głową, co znów rozśmieszyło Festa, ale zaraz spoważniał. — Słuchaj, Haavikko, jeśli nie chcesz przelecieć żadnej z tych dziewczyn, to nie musisz. Ale wejdź do środka. Mu Chua da ci jeść i wskaże pokój. Możesz tam pooglądać sobie 3V albo coś takiego, a Fest i ja zabawimy się. Haavikko spuścił wzrok, rozgniewany lekko kpiącym tonem słów Eberta. — Czy nie mógłbym zatrzymać się gdzie indziej? Ebert stracił raptem cierpliwość. — Na bogów, Fest, każ mu wejść! Nie rozumiesz, Haavikko? Stano- wimy drużynę. Musimy razem czekać na rozkaz. Po co, kurwa, w ogóle tu zjeżdżaliśmy, skoro teraz mamy się rozdzielać? Haavikko spojrzał na Festa, który uśmiechnął się przepraszająco. — To prawda, Axel. Moje rozkazy stwierdzają, że mamy cały czas trzymać się razem. Słuchaj, zrób to, co radzi ci Hans, dobrze? Wejdź do środka i poproś o pokój. Potem, jeśli zmienisz zdanie, nie będziesz musiał iść daleko. — Mówiłem wam... — Tak, tak. Wiem. A teraz do środka. To rozkaz. Zrozumiano? Za drzwiami Mu Chua powitała ich wylewnie, po czym zawiodła do dużego pokoju na tyłach domu gdzie czekały na nich trzy dziewczęta. Gdy weszli, dziewczęta uklękły i skłoniły nisko głowy, po czym uniosły wzrok, z wyczekującymi uśmiechami, jakby chciały, by każdy wybrał jedną z nich. Axel zaskoczony wpatrywał się w nie. Wyglądały zupełnie inaczej niż się spodziewał, sam lokal zaś w niczym nie przypominał jednej z owych krzykliwych jaskiń nierządu, które tak często pokazywano w wideodrama- tach. — Jak nazywa się ten pokój? — spytał, a Ebert i Fest zdziwili się, że to on odezwał się jako pierwszy. Dziewczyna po lewej zerknęła przelotnie na towarzyszki, a potem spojrzała na Axela, uśmiechając się promiennie. — To Niebiański Pokój. Tu mężczyźni śnią, a ich sny zmieniają się w rzeczywistość. Była piękna. Nawet jak na te drobne Han była naprawdę wyjątkowa, a Axel mimo woli poczuł, że coś w nim drgnęło. Odziana była w jask- rawoczerwone aksamitne ch'i p'ao, na którym były maleńkie, błękitne kwiaty, żurawie i wielobarwne motyle; długi, jednoczęściowy strój spowijał i krył jej filigranową kibić. Włosy miała przycięte w grzywkę o kształcie jaskółczego ogona, której dwa skrzydła spływały po czole o barwie jasnej kości słoniowej, godnym córki T'anga; klamra ze sztucznych pereł ciasno spinała ciemną masę włosów w koński ogon. Jej dłonie, drobne jak u dziecka, pozbawione były ozdób, jedynie paznokcie pokrywał bezbarwny lakier. Jej widok był tak oszałamiający, tak niespodziewany, że Axel stał z roz- chylonymi ustami i nie mógł oderwać od niej spojrzenia rozwartych szeroko oczu. — A jak ciebie zwą? Znów skłoniła głowę, na jej drobnych, różanych wargach wykwitł lekki uśmieszek. — Nazywam się Karmazynowy Lotos. — Cóż — rzekł ze śmiechem Ebert. — Widzę, że Axel już się zdecydował. Axel ocknął się z zauroczenia. — Nie. Bynajmniej. Ja... ja wcale się nie rozmyśliłem. To... — Znów się rozejrzał, ponownie zaskoczony dobrym smakiem, luksusową prostotą pokoju i sprzętów. — To nie dla mnie. — Znów spojrzał na dziewczynę i dostrzegł pod jej uśmiechem lekki wyraz rozczarowania w oczach i w kąci- kach warg. Natychmiast poczuł rozpacz, że ją uraził, choćby i na tak drobny sposób, swymi nieprzemyślanymi słowami. — Przepraszam... — odezwał się, lecz zagłuszył go Ebert. — Zechcą panie wybaczyć memu koledze. Myśleliśmy, że zmieni zdanie, jeśli przyprowadzimy go do waszego wielce dostojnego domu, lecz wygląda na to, że jest niewzruszony. — Ebert zerknął na Festa i uśmiechnął się. — Chyba powinienem wyjaśnić. On jest ya, rozumiecie? To żółty węgorz. Haavikko zmarszczył brwi, nie pojmując. Słabo znał język mandaryński, i nigdy jeszcze nie słyszał żadnego z tych dwóch wyrażeń. Lecz dziewczęta zrozumiały natychmiast. — Proszę o wybaczenie, wielmożny panie — powiedziała Karmazynowy Lotos, jej twarz zaś rozchmurzyła się, uśmiech raptownie nabrał świeżości, odsłaniając doskonałe, perłowobiałe zęby. — Jeśli zechcesz zaczekać mome- ncik, wezwę Matkę Chua. Nie wątpię, że ona dostarczy ci chłopca. Rozwścieczony Axel zwrócił się do Eberta: — Co to ma znaczyć? Ebert ryczał śmiechem, rozbawiony wyrazem zmieszania na obliczach dziewcząt. Nie zwracając uwagi na ostry ton Axela, wyciągnął dłoń i dotknął jego ramienia. — To tylko żart, przyjacielu. Tylko żart. Dziewczęta przenosiły wzrok z jednego żołnierza na drugiego, na ich twarzach zaś zagościła obawa. Wreszcie i one przyłączyły się do śmiechu Eberta, opuszczając głowy, przykładając jedną dłoń do ust, chichocząc cicho jak dzieci. Axel odwrócił się od Eberta i spojrzał na nie ponownie, tracąc cały gniew. Uśmiechnął się i ledwo dostrzegalnie skłonił głowę. Nie, pomyślał. Nie przejmuj się tym. Ebert już taki jest. Co on poradzi na swe złe maniery i złe wychowanie. To oznaka jego pozycji; pozycji dziedzica jednego z najpotęż- niejszych imperiów finansowych w Chung Kuo. Nie musi zachowywać się tak jak Fest i ja. My służymy, on bawi się jeno w sługę. W końcu jest panem. Tak, lecz uważaj, Hansie Ebert. Pewnego dnia zażartujesz o jeden raz za dużo, o jeden raz za dużo powiesz coś nie na miejscu, i wtedy nie pomoże ci już twe bogactwo. Ani twe koneksje. Najdrobniejsza z dziewcząt wstała z ukłonem i podeszła do nich z opuszczoną głową. — Czy szlachetni panowie napiją się clial Ebert odpowiedział w ich imieniu. — Na bogów, nie! Przynieś coś mocniejszego. Wina. I coś do jedzenia. Mam wilczy apetyt. Zakłopotany szorstkim, władczym zachowaniem Eberta i własną nie- zręcznością Axel patrzał, jak towarzysze siadają na poduszkach, które przyniosła im Karmazynowy Lotos. — Czy nie usiądziesz z nami? — spytała, podchodząc doń bliżej niż za poprzednim razem. Jej delikatny, słodki zapach oszałamiał, a ciemne oczy spoglądały na niego z wyrozumiałością kochanki. — Wolałbym nie — odparł, nieco zbyt sztywno. Niemal dodał: „Moje siostry..." Raptem skrępowany, opuścił wzrok. Tak, o to chodziło. Obiecał swoim siostrom. Przysiągł na swój honor, że zachowa czystość. Że nie będzie się zachowywać jak inni mężczyźni. Wzdrygnął się i znów natrafił na wzrok dziewczyny. — Gdybyś zechciała posłać po Mu Chua. Może ona znajdzie dla mnie pokój. Zjem tam i odpocznę. Karmazynowy Lotos uśmiechnęła się; tym razem za jej uśmiechem nic się nie kryło. Jej rozczarowanie nie trwało długo; teraz znów zmieniła się w doskonałą gospodynię nie myślącą o własnych uczuciach. — Jeśli zechcesz chwilę poczekać, to ją wezwę. Ale Mu Chua wszystko obserwowała. Natychmiast pojawiła się na progu wiedząc, co ma uczynić, co powiedzieć w tym wypadku. Uprzedzono ją z góry, że to może się wydarzyć. — Proszę za mną, Shih Haavikko. Przygotowano dla ciebie pokój. Zaprowadzę cię. Axel skłonił się jej z wdzięcznością, po czym obejrzał się na Eberta i Festa. Fest popatrzył mu w oczy i skinął przelotnie głową na pożegnanie, lecz Ebert zignorował go i skupił uwagę na najmłodszej z dziewcząt — z wyglądu ledwie dziesięciolatce — która siedziała teraz obok niego. — Jak ma na imię ta dziewczyna? — spytał cicho Haavikko Mu Chua. Mu Chua uśmiechnęła się. — To Złote Serce. Nasz beniaminek. Słodziutkie maleństwo, nie sądzisz? Jeszcze przez moment przyglądał się dziewczynie, po czym zwrócił się do Mu Chua: — Gdybyś zechciała zaprowadzić mnie do mego pokoju. Mu Chua uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — Oczywiście. Axel zbudził się i stwierdził, że pokój jest ciemny i przesycony dziwnym zapachem. Zaniepokojony, automatycznie reagując odruchami wpojonymi mu podczas szkolenia, usiadł gwałtownie. Dopiero po chwili przypomniał sobie, gdzie się znajduje i zmusił się do spokoju. Lecz nadal czuł niepewność. Coś było nie tak. Coś... Słyszał to. W cichej ciemności słyszał nitkę drugiego oddechu. Pomacał po lewej stronie. Nic. Potem po prawej. Jego dłoń natrafiła na coś ciepłego i miękkiego. Przełknął ślinę, dopiero teraz identyfikując woń piżma. Co oni z nim zrobili? Uśpili go? Podali mu narkotyk? I co jeszcze? Zbyt wiele widział specjalnych akcji, by nie czuć niepokoju. A może Ebert uknuł to wszystko? Może najpierw podał mu środek oszałamiający, następnie zaś nagrał jego poczynania na taśmę? Zadrżał i powoli odsunął się od dziewczyny — czy była to dziewczyna? — leżącej w łóżku obok niego, po czym po omacku poszukał za plecami przełącznika świateł. Jego dłoń natrafiła na lekkie wgłębienie w ścianie. Natychmiast na łóżko padło przyćmione światło, którego plama na brzegach płynnie przechodziła w ciemność. Axel gwałtownie wciągnął powietrze do płuc; jego oczy rozwarły się z przerażenia. — Kuan Yin, miej mnie w swej opiece! — szepnął. Dziewczyna była Hung Mao. Wysoka, jasnowłosa, o pełnych piersiach, silnie zbudowana. Leżała nie reagując na światło, z jedną dłonią na szyi, wplatając palce w długie, gęste włosy, drugą zaś na gładkim, mocnym brzuchu, z palcami skierowanymi ku obfitym włosom łonowym. Axel wpatrywał się w nią przerażony, a jednocześnie zafascynowany, nie mogąc oderwać wzroku od jej śnieżnobiałych piersi, od mękkiego, puszys- tego wzgórka. Następnie znów zerknął na jej twarz i wzdrygnął się. Tak do niej podobna. Tak bardzo podobna. Jakby... Odwrócił się, przełknął ślinę, następnie znów na nią spojrzał, ponownie kierując spojrzenie na te miejsca, których nigdy przedtem nie widział. O których ujrzeniu nawet nie śnił. To niemożliwe. To przecież niemożliwe...? — Vesa... — szepnął, nachylając się nad nią. — Vesa... — Tak brzmiało imię jego siostry. Głowa obróciła się, oczy rozwarły. Oczy zaskakująco błękitne jak u jego siostry. Lecz inne. Och, na szczęście całkiem inne. A jednak... Gwałtownie odpędził od siebie tę myśl. Lecz powróciła doń uparcie. Jak Vesa. Tak bardzo podobna do jego ukochanej siostry Vesy. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła rękę, a z jej krtani wydobył się cichy pomruk rozkoszy. Instynktownie, w napięciu, cofnął się nieco, lecz jego własne ciało już go zdradziło. Jego członek powoli napełnił się krwią, aż wreszcie napęczniały stanął sztywno. A kiedy sięgnęła poń i ujęła, mógł tylko zamknąć oczy, zawstydzony, a jednocześnie wdzięczny. Gdy w nią wchodził, otworzył oczy i spojrzał na nią raz jeszcze. — Jak masz na imię? Zaśmiała się cicho, a na mgnienie oka ruchy jej ciała ocierającego się o jego własne straciły energię i pewność. — Nie pamiętasz, Axelu? Jestem Biała Orchidea. Twój mały kwiatu- szek. — Następnie znów się zaśmiała, tym razem namiętniej, i przycisnęła się do niego tak, że zapragnął krzyczeć z rozkoszy. — A on powiedział, że jesteś ya... — Czy mam go zbudzić? — Nie, Matko Chua. Niech jeszcze trochę pośpi. Walka zaczyna się dopiero za dwie godziny. Mamy mnóstwo czasu. Czy dobrze mu było? Mu Chua uśmiechnęła się, lecz nie odpowiedziała. Za pieniądze mogła zrobić wiele. Lecz niektóre rzeczy były wbrew jej zasadom. Należało do nich szpiegowanie gości. Przez chwilę przypatrywała się Ebertowi, próbując stwierdzić, czym tak bardzo różni się od innych jej gości. Może po prostu gburowatością. Zachowywał się tak, jakby uważał, iż może wszystko mieć, wszystko kupić. Nie spodobał jej się, lecz w końcu jej praca nie polegała na tym, by podobali jej się wszyscy klienci. Jemu i tak zawdzięcza już co nie- co — przyprowadził jej te dwie Hung Mao. — Czy już się zdecydowałeś? Ebert nie patrzył na nią. Na jego wargach tkwił lekki uśmieszek. — Mogę wybrać, którą chcę? — Tak się umówiliśmy. — Więc wezmę tę. Złote Serce. Mu Chua opuściła wzrok. Tego właśnie się spodziewała. — Ona jeszcze niewiele umie — rzekła, wiedząc, że nie ma szans, by go odwieść od postanowienia, lecz mimo wszystko próbując. — Wiem. Dlatego między innymi ją wybrałem. Nauczę ją co nieco. Tego, co sam lubię. Mu Chua wzdrygnęła się, zastanawiając się, co też on może lubić. Przez chwilę chciała już wycofać się z umowy i oddać mu dwie Hung Mao, lecz wiedziała, że nie opłaca się ani odrzucać tak pewnej atrakcji, jak barbarzyń- skie shen nu, ani robić sobie wroga z Hansa Eberta. — Jesteś pewien, że nie jest za młoda? Ebert zaśmiał się tylko. — Pójdę więc spisać kontrakty. Będzie tak, jak uzgodniliśmy. Dwie dziewczyny za jedną. I bezpłatna obsługa na dzisiejszy wieczór. — Jak uzgodniliśmy — powiedział Ebert, uśmiechając się do sie- bie. Mu Chua znów się mu przyjrzała zastanawiając się, w jaką grę gra on ze swym młodszym kolegą. Widziała, jak go znieważał i zastraszał. Dlaczego więc tak się uparł, by go uśpiła i posłała mu tę Hung Maol Ebert niewątpliwie nie darzył miłością towarzysza, więc co on knuje? Ukłoniła się i uśmiechnęła, dotkliwie czując, jak pusty jest jej uśmiech, po czym odwróciła się i poszła po kontrakt. Lecz myślała o śnie Złotego Serca. Ebert był tygrysem, który przyszedł z Zachodu, a w nocy sparzył się z nią. Złote Serce powiedziała, że był nienasycony; jego dzika namiętność graniczy- ła z gwałtem. I choć Złote Serce nie mogła począć, to Mu Chua nie była w stanie odpędzić od siebie obrazu z jej snu — obrazu szarobiałego węża. Zazwyczaj jest to dobry znak — znak, że śniąca osoba pocznie chłopca. Lecz wąż w jej śnie był zimny i martwy. Zadrżała. Skoro spełniła się już pierwsza część snu, czy z czasem i druga może okazać się prorocza? A cóż to za zmartwienie dla Złotego Serca. Jedz teraz swe noworoczne ciasteczka, pomyślała Mu Chua, wyjmując kontrakt z szuflady w swym pokoju i zbierając się do powrotu. Świętuj teraz pod tęczowymi obłokami, bo wkrótce Złote Serce zostanie złamane. A ja nic nie mogę zrobić. Nic a nic. Gdy zbudził się po raz drugi, wiedział, że znajdzie ją w łóżku obok siebie. Odwrócił się i spojrzał na nią, wolny już od wstydu i zgrozy, czując jedynie miłość i nieokreślone pożądanie. Przez chwilę tkwił nieruchomo, w mil- czeniu, przyglądał się jej z lekkim uśmiechem na twarzy. Potem dostrzegł poruszenie u ujścia jej łona. Wydało mu się, że jakiś ciemny, wysmukły kształt gramoli się spomiędzy miękkich, bladych mięsistych warg. Powoli wydobył się na zewnątrz, wyciągnął na długość kciuka, pracowicie po- ruszając ślepym ryjem, jakby wąchał powietrze. Axel wpatrywał się weń z fascynacją i przerażeniem. To coś było żywe. Z jego krtani wydobył się cichy okrzyk szoku i zaskoczenia, przedmiot zaś zniknął, jakby go nigdy nie było, pogrążając się na powrót w miękkich, wilgotnych fał- dach ciała. j Jego krzyk przebudził dziewczynę. Usiadła gwałtownie, a jej oczy, błękitne jak północne morze, przesłaniały powieki ociężałe od snu. — Axel... Co się stało? Skierowała wzrok na jego twarz i nagle otrzeźwiała, widząc malujące się na niej przerażenie. — Na bogów, co się stało? — Uniosła się i przysunęła do niego, lecz cofnął się, zasłaniając się przed nią ręką. Znieruchomiała, jej ciało zesztyw- niało, wreszcie opuściła nieznacznie głowę, wpatrując się w niego. — Po- wiedz, co się stało, Axel? Proszę. Czy miałeś zły sen? Wskazał na nią palcem. — Coś... Więcej nie mógł z siebie wykrztusić, lecz widocznie zrozumiała. Usiadła na łóżku i złożyła ręce na łonie. — Ach... rozumiem. — Odetchnęła głęboko. — To, co widziałeś... — Wzruszyła ramionami i spojrzała na niego; nagle wydała się dziwnie bezbronna. — Wszystkie je mamy. — Jej spojrzenie mówiło: „Przecież wiedziałeś o tym? Na pewno słyszałeś?" — Ja... — Odchrząknął. — Nie rozumiem. Przyglądała mu się jeszcze przez moment, po czym zanurzyła dłoń w fałdach łona i zaczęła delikatnie wywabiać coś spośród nich. Axel rozwartymi szeroko oczyma patrzył, jak dziewczyna delikatnie unosi tę rzecz w palcach i ostrożnie kładzie na prawej dłoni, wyciągając ku niemu, by mógł się dokładnie przyjrzeć. — Patrz. Proszę. On nic ci nie zrobi. Jest całkiem nieszkodliwy. To był jakiś robak. Tak przynajmniej zdawało się w pierwszej chwili. Ciemny, wysmukły, robakowaty kształt długości połowy palca. Był gładki i intensywnie czarny. Nie dzielił się na pierścienie. Na ciele nie można było dostrzec żadnych narządów. Wyglądał na ślepego; właściwie wyglądał na całkowicie pozbawionego organów zmysłów. A jednak szybko zareagował na jego okrzyk. — Co to takiego? — spytał Axel, przysuwając się bliżej i wzdrygając się mimo woli. — Jak powiedziałam, wszystkie je mamy. To znaczy, wszystkie dziew- częta. Widzisz, dzięki nim pozostajemy czyste. Są z GenSynu. Żywią się bakteriami, specjalnymi bakteriami. AIDS, rzeżączką, wszelkimi chorobami wenerycznymi. Zmarszczył nos. — Bogowie — powiedział. — I to coś przez cały czas tam siedziało. Kiedy my...? — Przez cały czas. Ale nigdy nie zawadza. Mieszka w specjalnym woreczku w moim łonie. Wychodzi tylko wtedy, kiedy czuje, że śpię lub jestem całkowicie odprężona. Wiesz, to taki pasożyt. Pożyteczny pasożyt. — Uśmiechnęła się i pogładziła trzymaną na dłoni rzecz, po czym ostrożnie wsadziła ją z powrotem. Rozległo się stukanie do drzwi. Axel rozejrzał się. — Masz — rzekła dziewczyna, podając mu szlafrok; sama nic nie założyła. Owinął się w/>aw z imitacji jedwabiu, po czym odwrócił się ku drzwiom. — Proszę! To była Mu Chua. — Usłyszałam jakiś hałas — powiedziała. — Czy wszystko w porządku? — Tak. Tak, wszystko w porządku. — Zerknął na dziewczynę, która siedziała na łóżku, nie patrząc na niego, potem zaś znów spojrzał na Mu Chua. — Nic się nie stało. Naprawdę. Nic się nie stało. Mu Chua spojrzała mu w oczy, nieco dłużej niż normalnie się to robi, on zaś jął się zastanawiać, co myśli sobie ta kobieta, patrząc na niego; na mgnienie oka ponownie zbudziła się w nim obawa, że zdradzono go, że utrwalono jego czyny na taśmie. Lecz potem uśmiechnęła się — ciepłym, szczerym uśmiechem, który niczego nie skrywał. — To dobrze — stwierdziła. — Ubierzcie się i chodźcie. Przygotowałam dla was śniadanie. Jej uśmiech rozgrzał go i rozwiał cienie w jego głowie. — Dziękuję, Matko Chua. Prowadzisz dobry dom. Bardzo dobry dom. Arena stanowiła pandemonium hałasu i bieganiny; ustawione amfitea- tralnie ławki wypełnione były do granic możliwości. Jak okiem sięgnąć, ciemne, pozbawione twarzy w ciemnoczerwonym świetle sylwetki ludzi krzyczały i wymachiwały szaleńczo ramionami, obstawiając zakłady, na dole zaś, w oślepiająco białym świetle kręgu walki, dwaj mężczyźni przykucnęli w postawie wa shih, wpatrując się w siebie w milczeniu. Axel Haavikko, który zajmował miejsce na ławce w pierwszym rzędzie, pomiędzy Festem a Ebertem, zmrużył oczy, przyglądając się przeciwnikom. Sprawiali wrażenie niedobranej pary; jeden był Hung Mao, drugi Han; jeden był olbrzymem, drugi tak drobny, a jednocześnie tak doskonale zbudo- wany, jakby wyszedł z retorty GenSynu. Lecz mniejszego mężczyznę ota- czał spokój, charakterystyczna aura władczości, którą postrzegało się natychmiast. Wyglądał na takiego, którego nic nie oderwie od miejsca, jakby wyrósł z jakiegoś zarodka bezruchu. — Han nazywa się Hwa. Podobno jest tu mistrzem — oznajmił Fest, nachylając się i mówiąc mu do ucha. — Wygrał siedemnaście walk. Jeszcze dwie i pobije rekord. Axel odwrócił się i odkrzyknął do Festa: — A ten drugi?! Fest wzruszył ramionami i wskazał na drobnego Han, siedzącego obok niego. Znów pochylił się i podniósł głos: — Mój znajomy mówi, że nikt nie wie o nim zbyt wiele. To miejscowy chłopak, nazywa się Karr, ale jeszcze nigdy nie walczył. Człowiek-zagadka. Ale może warto na niego postawić. Jeśli wygra, dużo dostaniesz. Axel znów spojrzał na drugiego zapaśnika. Nawet kucając, Karr wyższy był od większości mężczyzn. Mierzył z siedem ch'i. Może więcej. Przedtem, kiedy stał, przewyższał Hwa dwukrotnie; był barczysty i dobrze umięśniony, jego naoliwiona skóra lśniła gładko w oślepiającym świetle. Tacy ludzie są zazwyczaj powolni. Jeśli zwyciężają, to jedynie dzięki fizycznej sile. Lecz Axel przypomniał sobie, jak tłum ucichł, gdy olbrzym wszedł na arenę, i uświado- mił sobie, że nawet według tutejszych standardów Karr jest czymś niezwyk- łym. Przez chwilę studiował tatuaże na piersi i ramionach Karra. Na każdym ramieniu wężowo owijała się wokół siebie para smoków — jeden zielony, jeden czerwony, oba miały długie, grube i muskularne ciała. Głowy zwrócone miały do wewnątrz, patrzyły sobie w twarz, szerokie paszcze o ostrych zębach wykrzywiał straszny grymas, wielkie, złote oczy miotały iskry. Na piersi zapaśnika rozpostarł skrzydła wielki ptak, wyzywająco odrzucając wstecz potężną, królewską głowę, rozwierając okrutny dziób w tryumfalnym okrzyku, w każdej zaś łapie dzierżył w stalowych szponach zdjętego przerażeniem konia. Axel odwrócił wzrok; raptem poczuł się nieswojo. Odziany był w jed- wabie, włosy miał splecione, na szyi naszyjniki ze srebra i nefrytu. Tu, na dole, taka elegancja stanowiła zniewagę. Nie miejsce tu na wyszukanie. Tu wszystko jest nagie. W Arenie było ciepło i niewiarygodnie duszno, lecz on zadrżał, myśląc o tym, co miało nastąpić. — Spójrzcie na niego! — ryknął Ebert, nachylając się ku nim i włączając do rozmowy. — Mięcho! Ot, co! Wielki wór miecha! Nie ma dwóch zdań, Haavikko! Nie postawiłbym na niego nawet yuana! Wszystko skończy się w parę sekund. — Tak uważasz, Ebert? Ebert zamaszyście skinął głową. — Popatrz na tego speca. — Wskazał na Hwa. — Mówią, że to perfekcjonista. Artysta. Ćwiczy osiem godzin dziennie, czasami przez cały ten czas powtarza jeden tylko ruch. — Ebert zaśmiał się, a w mdłym świetle jego błękitne oczy błysnęły czerwienią. — Taki trening daje rezultaty. Powiadają, że jest tak szybki, że kiedy walczy, przeciwnik nie ma nawet czasu mrugnąć! Axel wzruszył ramionami. Być może. Niewątpliwie ten człowiek miał w sobie coś innego, coś przejmującego chłodem — jakąś obsesję. Na przykład jego oczy wcale się nie poruszały. Jak w transie wwiercały się w twarz przeciwnika bez jednego mrugnięcia, nieubłagane w swym uporze. Ten drugi natomiast... W tej właśnie chwili Axel stwierdził, że Karr obraca się i patrzy wprost na niego. Jego spojrzenie było zawzięte i wyzywające, niemal zwierzęce w swej ekspresji, lecz także nie pozbawione inteligencji. Ten człowiek miał w sobie coś. Axel zauważył to już w pierwszej chwili. Może byłoby to lekkie, niemal aroganckie spojrzenie, jakim omiótł ławki wchodząc na arenę, może krótki, równie lekceważący ukłon, jakim powitał przeciwnika. Cokolwiek to było, nakazywało Axelowi nie dzielić Ebertowej pośpiesznej opinii o mocarzu. Świadomie zgadzał się z towarzyszem: drobniejszy mężczyzna wyglądał na eksperta — doskonałą maszynę do walki. Wzrost, waga i rozmiary nie interesowały go. Siłę czerpał z czego innego. — To oczywiste — kontynuował Ebert, podnosząc głos tak bardzo, że dobiegł on aż do uszu olbrzyma — że samą siłą niczego się nie wywalczy. Zawsze zatryumfuje inteligencja i dyscyplina. To prawo natury, przyjaciele! Axel zobaczył, że oczy zapaśnika płoną, jego mięśnie napinają się. Wszystko słyszał, wszystko zrozumiał. Nachylił się ku Ebertowi. — Założę się o sto yuanów, że ten większy wygra. — Zgoda. Pięć do jednego. — Czy ty wiesz, co robisz? Ebert zaśmiał się arogancko. — Postaw dwieście pięćdziesiąt, a zgodzę się na dziesięć do jednego! Axel przez moment patrzył mu w oczy, dostrzegając kryjące się w nich wyzwanie, wreszcie ledwo dostrzegalnie skinął głową. W tym właśnie momencie mistrz ceremonii wyszedł na krąg walki, tłum zaś ucichł wyczekująco. Axel poczuł, że coś ściska go w żołądku; serce zaczęło tłuc mu się o żebra. Więc to już. Walka na śmierć i życie. Dwaj mężczyźni powstali i wyszli na środek kręgu. Tam przyklękli i skłonili się sobie — a był to ceremonialny k'o t'ou, w którym ich głowy niemal się dotknęły. Następnie znów przykucnęli i czekali, aż mistrz ceremonii odczyta ich nazwiska i regulamin walki. Regulamin był krótki i prosty. Punkt pierwszy. Zabrania się użycia jakiejkolwiek broni poza ciałami zapaśników. Punkt drugi. Na czas walki nie wolno im opuszczać kręgu. Punkt trzeci. Rozpoczętej walki nie można odwołać. Zakończy się dopiero wtedy, gdy jeden z nich zginie. Axel czuł napięcie w kościach. Ze wszystkich stron rozlegał się po szept podniecenia: strasznego, występnego podniecenia, które coraz bardziej rosło z każdą chwilą, gdy dwaj mężczyźni stali naprzeciwko siebie na środku kręgu walki, czekając na sygnał. Wreszcie walka zaczęła się. Drobniejszy z zapaśników fiknął karkołomnego kozła wstecz i zastygł w absolutnym, niemalże nienaturalnym bezruchu, kucając na koniuszkach palców, z ramionami wzniesionymi na wysokość barków i zgiętymi do wewnątrz, z rozpostartymi palcami. Karr ani nie drgnął. Spod przymrużonych powiek uważnie przyglądał się Hwa. Wreszcie bardzo powoli wyprostował kolana i uniósł się na całą swą wysokość, balansując ciałem na piętach. Hwa wykonał zmyłkowy ruch w lewo, po czym rzucił się ku Karrowi, odbił się od ziemi i skoczył po nieco ukośnym torze, kopiąc jedną stopą w podbrzusze potężnego przeciwnika. Tłum wybuchnął rykiem. Przez moment Karr był na ziemi. Potem znów stał, waląc stopami w maty na podłodze, a spomiędzy jego zębów dobywał się syk bólu. Hwa chybił. Jego kopniak trafił Karra w górną część uda. Skóra w miejscu uderzenia nabrała jaskrawoczerwonej barwy, ciemniejącej z każdą chwilą, a Karr krążąc wokół przeciwnika, delikatnie, niemal z roztargnie- niem pocierał krwiak. — Za wolny jest! — szepnął Ebert do ucha Axela. — Zaczekaj! — odparł młodzieniec. Obserwował twarz Hwa i do- strzegł na niej zaskoczenie, gdy potężny mężczyzna żwawo podskoczył z ziemi. Hwa myślał, że już go załatwił. Nie spodziewał się po nim ta- kiego refleksu. Hwa znów przykucnął w klasycznej postawie ch'i ma shih, biegną- cego konia, wężowo poruszając udami na boki. Następnie niczym tan- cerz poruszył stopami. Wszystkie ławki zaczęły drżeć w rezonansie z en- tuzjastycznym waleniem nóg tłumu. Po chwili Hwa ponownie zaatako- wał. Tym razem podbiegł do Karra dziwnym, pełnym zakrętów truchtem, który skończył się kolejnym skokiem. Jednocześnie wydał mrożący krew w żyłach okrzyk. Lecz Karr usunął się. W chwili, gdy Hwa wystrzelił w powietrze, Karr pochylił się, zrobił unik i odwrócił. Był to ruch tak szybki i tak nieoczekiwany u człowieka rów- nie olbrzymiego, że tłum wydał potężne westchnienie zaskoczenia. Gdy Hwa spojrzał na Karra, ten uśmiechnął się. Zaskoczenie zmieniło się w gniew. Hwa zaatakował po raz trzeci; jego ciało wibrowało, waliło i kopało, ramiona i nogi poruszały się tak prędko, że niemal rozmyły się w mgłę. Lecz każdy cios trafiał na przygotowanego przeciwnika, każdy był parowany. Hwa, choć szybki, miał do czynienia z nie gorszym od siebie. A gdy się wycofał, dyszał ciężko, twarz zaś miał czerwoną od wysiłku. Tłum wydał ryk pochwały. — To szczęście! — wrzasnął do Axela Ebert. — Zobaczysz, że to tylko szczęście! Ten Han wkrótce się z nim rozprawi. Axel chciał mu odpowiedzieć, lecz w tym momencie Hwa rzucił się naprzód, jak akrobata wywinął jednego, drugiego kozła, wykonał zwód w lewo, w prawo, znów w lewo. Olbrzym poruszył się dopiero, gdy przeciwnik zbliżył się doń na odległość ramienia. Lecz tym razem Karr zareagował o ułamek sekundy za późno. Kiedy Hwa kopnął, zaskoczył Karra, który skierował cios w miejsce, gdzie Hwa był przed chwilą. Trzask łamanej kości można było usłyszeć nawet w ostatnim rzędzie ławek. Karr jęknął głośno i upadł. Hwa natychmiast uderzył ponownie, kopnął raz i drugi, wykręcając złamane ramię pod niesamowitym kątem. Axel odetchnął głęboko, czując, że zbiera mu się na mdłości. Obok niego Ebert wrzasnął tryumfalnie. Hwa cofnął się, koncentrując rozproszone siły, a wyraz skupienia i napię- cia, który gościł dotychczas na jego twarzy, zniknął zastąpiony zadowoleniem. W Arenie zapadło napięte milczenie wyczekiwania na koniec. — Shau — rzekł cicho Hwa, patrząc na Karra. „Punkt dla mnie". Karr klęczał na jednym kolanie, a jego twarz zmieniła się w maskę bólu. Powoli, bardzo powoli wstał, podtrzymując zgruchotane ramię lewą ręką. Przez chwilę zdawało się, iż spogląda w głąb samego siebie. Jego oddech uspokoił się, twarz pojaśniała. Z grymasem wysublimowanej udręki wykręcił ramię z po- wrotem; w ciszy, jaka zapadła w Arenie, rozległo się suche stuknięcie kości 0 kość. Przez chwilę chwiał się na nogach, wreszcie opanował się i wsunął bezużyteczne ramię za płócienną przepaskę na biodrach, by nie zawadzało. — Chodź — powiedział, unosząc podbródek w wyzwaniu dla drobnego mężczyzny. — Walka jeszcze nie skończona. Słowa te ubodły Hwa jak oścień. Wybuchnął furią piruetów i salt, wściekłym gradem kopniaków i ciosów pięści, które sypały się przez drugie minuty. Lecz Karr potrafił stawić czoło wyzwaniu. Zdrowym ramieniem 1 obiema nogami parował wszystkie ataki Hwa zwijając się, schylając i obracając w unikach z prędkością, która wszystkich zadziwiła. Zdawało się niemożliwością, by tak potężny mężczyzna był w stanie równie szybko, równie zręcznie manewrować swym ciałem. Lecz przypatrujący się temu Axel dostrzegł, ile wysiłku kosztuje to olbrzyma — pod maską zewnętrznego spokoju dostrzegał cierpienie, z jakim Karr skakał, obracał się i wyginał, by uniknąć ciągłego deszczu ciosów. Widział to w jego oczach, w leciutkim drżeniu kącików ust. Wydawało się, że Karr nie zniesie już więcej. I wtedy, gdy Hwa akurat cofał się, Karr po raz pierwszy przeszedł do przeciwnatarcia. Hwa rzucił się wstecz, a cała waga jego ciała przez moment spoczywała — prawdopodobnie po raz pierwszy podczas całej walki — na tylnej stopie, w pozycji hou shih, małpy. A gdy on się cofał, Karr parł naprzód, zdrowym lewym ramieniem odpychając się od podłogi, prężąc i wyciągając nadgarstek, kierując na Hwa cały gigantyczny ciężar swego ciała. Zwarł się z Hwa, gdy ten całkowicie wybity był z równowagi, owinął nogi wo- kół szyi drobnego przeciwnika i ciężarem potężnego ciała przygniótł go do maty. Przez moment panowała cisza. Potem, gdy olbrzym przekręcił się, roz- legł się jęk bólu. Karr usiadł, ściskając przeciwnika ramieniem, z twa- rzą rozdartą cierpieniem. Lecz Hwa już nie żył. Leżał obok Karra blady, nieruchomy, ze złamanym grzbietem i karkiem, z potylicą zgruchotaną impetem upadku. Axel odetchnął, roztrzęsiony. U jego boku Ebert nagle ucichł. Wokół nich Arena wybuchła wrzaskiem. — Cudownie! — ryknął Fest w ucho Axela. — Ostatnie zakłady zawierano trzydzieści pięć do jednego! Mój znajomy mówi, że to największa niespodzianka od pięciu lat! Axel jednak nie słuchał go. Przyglądał się Karrowi, pełen podziwu i szacunku dla olbrzyma. — Rzeczywiście był cudowny — rzekł cicho, spoglądając na Eberta. — Miał szczęście! — Przez sekundę lub dwie Ebert piorunował go wzrokiem. Następnie zaśmiał się lekceważąco, wygrzebał coś z kieszeni kurtki i wręczył to Haavikko. — To tylko pieniądze! Axel zerknął na gruby plastikowy szton w swej dłoni. Była to zapieczęto- wana holopłytka. Asygnata na okaziciela na 2 500 yuanów. Zaskoczony Axel uniósł wzrok i dopiero wtedy przypomniał sobie o zakładzie. Dwieście pięćdziesiąt, dziesięć do jednego. To więcej niż półroczny żołd, lecz Ebert potraktował to jak drobiazg. W końcu czemu nie? Przecież dla niego to kieszonkowe. Ebert pochylał się ponad nim i darł się do Festa: — Hej! Chodźmy do garderoby, pogratulujemy mu. Jeszcze przez chwilę Axel wpatrywał się w Eberta, po czym przeniósł wzrok na potężnego mężczyznę. Karr z wysiłkiem unosił się z podłogi, bez najmniejszego śladu tryumfu na twarzy. Fest ujął Axela za ramię i począł ciągnąć go za sobą. — Idziemy. Hans na nas czeka. — Słuchajcie — rzekł Ebert, gdy stali w korytarzu na zewnątrz. — Postawimy tej bestii kolację. Niech uczci zwycięstwo na nasz rachunek. Opierali się o ścianę koło garderoby, nie zwracając uwagi na przechodzą- cych bez ustanku pomniejszych zapaśników. Całe popołudnie miały trwać waki — eliminacje do pojedynku z nowym mistrzem. Lecz oni zobaczyli już dość. Ćwierć dzwonka temu Ebert posłał swą wizytówkę z nagryzmolonym na odwrocie zaproszeniem. Teraz czekali. — Taka mechaniczna wirtuozeria ma swoje wady — mówił pompatycz- nie Ebert. — Zbyt łatwo zmienia się w automatyzm. Coś jakby bezmyślne, maszynowe odruchy. Całkowicie pozbawione elastyczności i nieadekwatne do bardziej wyszukanych metod. Dlatego właśnie Hwa przegrał. Był nieelastyczny. Nie potrafił się zmienić. Fest roześmiał się. — Masz rację, Hans. Ale tak naprawdę to chcesz nam powiedzieć, że od początku wiedziałeś, że ten olbrzym zwycięży! 104 Ebert pokręcił głową. — Wiesz, co chcę powiedzieć. — W jego głosie zabrzmiała odrobina irytacji. Potem złagodniał i zaśmiał się. — No dobrze, próbuję to sobie wytłumaczyć, ale przecież byliśmy zaskoczeni. Nawet nasz druh Axel. Nawet on myślał, że jego ulubieniec przegra. Haavikko uśmiechnął się. — To prawda. Ale był dobry, nie sądzicie? — Imponujący. Może są lepsi, ale ten był silny. I odważny. Axel rozejrzał się. — Jesteśmy w innym świecie — powiedział. — Surowszym i mniej skomplikowanym od naszego. Ebert popatrzył na niego i zaśmiał się. — Chyba nasz przyjaciel zakochał sie w tym wszystkim. Pomyślcie tylko, żeby tu żyć, w tym pocie i brudzie! — zaśmiał się raz jeszcze, tym razem złośliwiej. — Szybko byś się rozczarował. — Być może. Więcej nie zdążył powiedzieć. W tym właśnie momencie otworzyły się drzwi i wyszedł impresario olbrzymia. Był do niego bardzo podobny. Jesteś starszym bratem Karra, pomyślał Axel na jego widok. — Czego chcecie? Ebert uśmiechnął się. — Oglądałem twojego podopiecznego. Dobrze walczył. Chciałbym za- prosić go na kolację. Ja stawiam. Axel zobaczył, jak mężczyzna stara się opanować; jak przygląda im się po kolei, widząc w nich to, czym byli, arystokratów z Góry, i natychmiast pojął, na czym polega życie tego człowieka. Wolałby on trzymać się z dala od takich jak oni, lecz jednocześnie jak ich potrzebuje. Tak, wszystko to mógł odczytać z twarzy mężczyzny; wszystkie odpychające kompromisy, których wymaga życie tu, na dole. Coś odezwało się bolesnym echem w duszy Axela; zapragnął odwrócić się i pójść sobie. — Dobrze — oświadczył mężczyzna po chwili wahania. — Ale Karr źle się czuje. To była bardzo wyczerpująca walka. Musi odpocząć... Ebert przez moment trzymał mężczyznę za dłonie. — W porządku, przyjacielu. Nie będziemy go długo trzymać. Uroczysta kolacja, a potem... — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się przyjaźnie, puszczając dłonie mężczyzny. — Jesteśmy ludźmi wpływowymi. Rozumiesz? Możemy co nieco dla was załatwić. Nieco ulżyć waszej doli. Axel zmrużył oczy. — Co ty wygadujesz, Ebert? Ebert odwrócił się i spojrzał nań ostro. — Zamknij się, Haavikko! Ja się tym zajmę. Wiem, co robię. Axel opuścił wzrok. Rób, co chcesz, pomyślał. Ebert cieszył się reputacją człowieka upartego. Robił rzeczy, na które nigdy nie odważyliby się inni. Lecz nietrudno było to zrozumieć. Urodził się, by rządzić innymi. Jego ojciec, Klaus Ebert, był głową drugiego co do wielkości koncernu w Chung Kuo. Koncernu, który istniał od samego początku Miasta; który dostarczał wszystkich służących dla Wielkich Rodzin — delikatnych, inteligentnych stworzeń, niemal nie do odróżnienia od prawdziwych ludzi; dostarczał wykańczanych wedle zamówienia służą- cych dla najbogatszych z bogatych i armie bezmyślnych automatów dla Siedmiu. Koncern ten produkował również ponad jedną trzecią całej syntetycznej żywności konsumowanej na Poziomach. Hans Ebert był dziedzicem GenSynu, nad którym na Indeksie Hang Seng górował jedynie MedFac. Powiadano, że jego ojciec mógłby wykupić całą Sieć, nawet gdyby musiał dwa razy przepłacić. Cóż więc z tego, że Hans musi targować się z impresariem jakiegoś tam zapaśnika? Mimo wszystko Axel zdenerwował się. Czy ten Ebert nic nie rozumie? Czy nie zdaje sobie sprawy, z jak silnym, jak niezwykłym człowiekiem będzie miał do czy- nienia? — A więc wchodzimy? — spytał Ebert natarczywym, rozkazującym tonem. Impresario pochylił głowę, po czym skłonił się w pas i przepuścił ich. Taka jest władza, pomyślał Axel, idąc za nim. Tak działa władza. Karr siedział w przeciwległym końcu pokoju z ramieniem przypiętym pasami do piersi, balansując w lewej dłoni miską z zupą. Spojrzał na nich ostro, rozdrażniony najściem. — Czego chcecie? Ebert uśmiechnął się, ignorując wrogość olbrzyma. — Dobrze walczyłeś. Chcieliśmy uczcić twój sukces. Uświetnić go ucztą. Karr odstawił zupę i wstał, po czym przeszedł przez pokój i zatrzymał się dopiero o dwa kroki od Eberta. — Ty chcesz uczcić mój sukces? Przez mgnienie oka zdawało się, że bliskość olbrzyma onieśmiela Eberta. Potem odzyskał zwykłą pewność siebie, odwrócił się do towarzyszy, następnie zaś znów podniósł wzrok na Karra. — Czemu nie? Odniosłeś świetne zwycięstwo. — Tak sądzisz? — Karr uśmiechnął się, lecz jego głos był ostry i chłod- ny. — Nie uważasz więc, że był to tryumf miecha nad inteli- gencją? Usta Eberta przez moment poruszały się bezdźwięcznie. Wreszcie cofnął się o krok. Lecz w tym momencie Karr splunął na podłogę pomiędzy stopami Eberta. — Spierdalaj stąd! Rozumiesz? Nie potrzebuję cię. Twarz Eberta spopielała. Przez chwilę usiłował wykrzusić jakieś słowa. Wreszcie odzyskał głos. — Jak on śmie! Wyrzekł te słowa nienaturalnie wysokim tonem, niemal jakby się dusił. Fest uchwycił go mocno za ramię i szepnął mu nagląco w ucho: — Nie wywołuj tu żadnych burd, Hans. Proszę cię! Jesteśmy tu gośćmi. Jeśli zaczniesz rozrabiać, to nas pozabijają. — To ja jego zabiję — rzekł pod nosem Ebert. Karr usłyszał to i uśmiechnął się kpiąco. — Najpierw on połamie ci obie ręce — powiedział cicho Fest. Ebert parsknął. — Chyba mój ojciec miałby wtedy coś do powiedzenia, nie sądzisz? Fest pociągnął go za ramię. — Im mniej powiesz o swoim ojcu, tym lepiej, Hans. Tutaj aż za dobrze wiedzą, skąd biorą się Hei, których posyłają, by tłumili nawet najdrobniejsze zamieszki. GenSyn i twój ojciec są tu mniej więcej równie lubiani co Dżyngis-chan. Karr wpatrywał się w nich czujnie. Na wzmiankę o GenSynie zmrużył oczy. — A więc jesteś synem E b e r t a? Ebert strącił dłoń Festa i postąpił krok do przodu, arogancko unosząc głowę ku olbrzymowi. — Rozumiesz więc, co to znaczy? — Och, wiem, co to znaczy u was na Górze. Lecz teraz jesteś u nas, Shih Ebert. To nie twoje królestwo, a więc naucz się lepszych manier. Rozumiesz? — Ebert chciał coś odpowiedzieć, lecz Karr gwałtownie uciszył go uniesieniem zdrowej ręki. Na jego twarzy pojawił się wyraz goryczy. — Wytłumaczę ci to. Zabiłem dziś człowieka, którego wielce podziwia- łem. Człowieka, który nauczył mnie, czym jest honor i konieczność. — Zbli- żył się o krok do Eberta. — To był prawdziwy człowiek, Ebert. Prawdziwy mężczyzna. — Miałeś szczęście — mruknął prowokacyjnie Ebert. Na wargach Karra na moment wykwitł lekki uśmiech, lecz jego oczy pozostały chłodne i twarde. — Tak. Tym razem masz rację. Miałem szczęście. Hwa nie docenił mnie. Myślał tak, jak ty myślisz. I dlatego nie żyje. — Czy to groźba? Karr roześmiał się i pokręcił głową. Miał właśnie dodać coś jeszcze, kiedy z korytarza dobiegł ich jakiś hałas. W chwilę później drzwi rozwarły się gwałtownie. Stanęli w nich dwaj umundurowani funkcjonariusze specjalnej drużyny Służby Bezpieczeństwa ze standardowymi karabinami deng przyciś- niętymi do piersi. Za nimi do pokoju wszedł Generał. Tolonen wszedł do garderoby, po czym zatrzymał się i rozejrzał. Fest, Ebert i Haavikko pośpiesznie stanęli na baczność. Ze schylonymi głowami czekali na rozkazy, lecz przez moment Generał nie zwracał na nich uwagi, Podszedł do Karra, obejrzał go sobie od stóp do głów i dopiero potem zwrócił się do swych oficerów: — Przepraszam, że tak panów nachodzę, ale otrzymaliśmy wiadomość od naszych ludzi w Triadzie. Mówię wam o tym dopiero teraz, bo sprawa straciła na pilności. — Sir? — Fest wyprostował się zmieszany. Powiedziano mu, że sprawa jest niezwykle pilna i że wszelkie wiadomości będą mu przekazywane bezzwłocznie. Tolonen poruszył głową i spojrzał na Festa. — Przepraszam, poruczniku, nie wyjaśniłem panu. Oni nie żyją. Ktoś nas uprzedził. Triada Kuei Chuan wysyła przewodnika, który nas tam za- prowadzi. Przyjdzie tutaj za godzinę. — Czy to daleko? — spytał Fest. — Nie wiem. Tutaj nie posługują się współrzędnymi. To w miejscu zwanym Ammersee. Karr roześmiał się za jego plecami. — Dobrze znam to miejsce. Niezły kurnik. Rzeczywiście, bez przewod- nika nie trafi pan tam. Tolonen odwrócił się i znów popatrzył na zapaśnika. Sam Generał był potężnie zbudowany, lecz Karrowi sięgał ledwie do ramion. — Kto to taki? — zapytał Festa. — Nazywa się Karr, sir. Zwyciężył w walce. Tolonen przyjrzał się Karrowi i skinął głową. — Rzeczywiście, nie wygląda na takiego, co przegrywa. — Następnie zwrócił się bezpośrednio do olbrzyma: — Czy to daleko stąd? — Dziesięć, może dwadzieścia li. — A jak długo by się tam szło? Karr wzruszył ramionami. — Pieszo czterdzieści minut. Jazda rikszą zajmie piętnaście, może dwa- dzieścia. — Zaprowadzisz nas tam? Karr popatrzył na Eberta. — Nie wiem, czy byłbym mile widziany. Tolonen przeniósł wzrok z Karra na Eberta. — Och. Dlaczegóż to, Hans? Ebert opuścił głowę, nie patrząc na Karra. — Mieliśmy drobne nieporozumienie, sir. Nic poważnego. — Dobrze — rzekł Generał. — A więc postanowione. Im prędzej się tam znajdziemy, tym lepiej. Chciałbym zorientować się w sytuacji. — Zwrócił się do Karra: — Jestem ci wdzięczny, Shih Karr. Dopilnuję, by wynagrodzono ci twą pomoc. Karr skłonił się i sięgnął po płaszcz. DeVore czekał na nich w korytarzu przed drzwiami mieszkania Kao Jyana. — Przybyłem, kiedy tylko się dowiedziałem, sir. — A więc, Howardzie? — zapytał Tolonen. — Co mamy? — Trzech ludzi, sir. Przestępcy z niskich poziomów. Sprawdziłem u naszych informatorów. Nie należeli do żadnej z lokalnych Triad. Dwaj z nich byli kwai. Nożownicy do wynajęcia. Trzeci to Kao Jyan, właści- ciel mieszkania, drobny kombinator. Narkotyki, paserstwo, nic powa- żnego. Tolonen skinął głową. — Nic, co wskazywałoby na połączenia z kimś wyżej stojącym? DeVore zaprzeczył ruchem głowy. • — Nic takiego jeszcze nie ustaliliśmy, sir. Lecz śledztwo nadal trwa. Podobno Kao Jyan często bywał w lokalu znanym pod nazwą „U Wielkiej Białej". Widocznie dokonywał tam swych transakcji. Ale wczoraj lokal został splądrowany. Zapewne w ramach jakiejś tutejszej wojny między gangami. Sama Wielka Biała zginęła, więc ten trop też nigdzie nas już nie zaprowadzi. — Wszystko to zbyt elegancko się układa. Zbyt systematycznie. DeVore skinął szybko głową. * — Jakby sprzątali po sobie. — Tak — rzekł Tolonen, dotykając jego ramienia. — Tak właśnie pomyślałem. — W tym przypadku, sir, nie sądzę, by było to działanie z premedytacją. Wielka Biała usiłowała napuścić jedną Triadę na drugą, by wyrównać własne porachunki. Może po prostu padła ofiarą własnej zachłanności. — Hmm... — Lecz Tolonenowi ten zbieg okoliczności nie dawał spo- koju. — Niech pan pogrzebie głębiej, co, Howardzie? Może nie była to premedytacja, a może była. Za tym wszystkim kryje się ktoś wysoko postawiony. Tak wysoko, że może pozwolić sobie na opłacanie Triad. DeVore skłonił się posłusznie, po czym odwrócił ku strzeżonym drzwiom. — Czy wejdziemy, sir? Axel stanął w progu i patrzył, jak Generał chodzi po pokoju, jak przygląda się wszystkiemu, próbuje dopasować do siebie elementy łami- główki. Podczas jazdy rikszą Tolonen wyjaśnił mu: — Czasami, Axelu, trzeba samemu wszystko obejrzeć. Osobiście wszyst- ko obwąchać. Czasami nie można inaczej. Widzi się rzeczy, które ktoś inny mógł przegapić. Można wszystko zrozumieć. Wychodzą na światło wątki, które inaczej pozostałyby w ukryciu. Teraz widział, jak Generał wprowadza w życie swą zasadę. Jak kolejno przypatruje się każdemu przedmiotowi, wytężając wzrok w poszukiwaniu ukrytych zależności. — To dziwne, Howardzie. Bardzo dziwne. Tolonen nachylał się ponad zwłokami spoczywającymi na łóżku twarzą w dół i trzymał w palcach notatkę lekarza sądowego. DeVore podszedł do niego. — Sir? — Niech pan spojrzy. Godzina śmierci. Na dwie godziny przed pozo- stałą dwójką. Jak pan myśli, dlaczego? — Moim zdaniem czekali na nich w pokoju. Wyłapywali ich kolejno, w miarę jak przychodzili. Tolonen obdarzył go ponurym spojrzeniem. — Niewykluczone. Lecz to wymagałoby mocnych nerwów. Żeby tak siedzieć przez dwie godziny z własną ofiarą. DeVore nie odpowiedział. — Który to? — Nie znamy nazwiska, sir, lecz posługiwał się imieniem Chen. Tolonen skinął głową, po czym ostrożnie poruszył zakrwawioną głową. Leżała na prześcieradle, ukazując pogruchotany lewy profil. Przez moment Generał wpatrywał się w nią, jakby próbował coś sobie przypomnieć. Dotknął gładkiej skóry za uchem i zmarszczył czoło, po czym wzruszył ramionami i wyprostował się. — Ten tutaj. — Wskazywał na ciało Kao Jyana. — Poznaję go z taśmy. — Z taśmy? — DeVore podniósł z niepokojem wzrok. — Och, przepraszam, Howardzie. Powinienem był panu powiedzieć. Mamy taśmę z obrazem tych dwóch mężczyzn. Kopia z archiwum Comp- Camu. — Ach, tak — rzekł pośpisznie DeVore. — Oczywiście. Tolonen przeszedł dalej. Stanął nad trzecimi zwłokami, pocierając jedną dłonią gładko wygolony podbródek. — Kim więc był ten człowiek? Jak on do tego pasuje? — Podniósł wzrok na DeVore'a. — Ciekawe, po czyjej był stronie. Czy z tymi dwoma, czy też przyszedł, by ich zabić. DeVore spokojnie przyjął jego spojrzenie. — Nazywał się Chu Heng, sir. Miejscowy rzezimieszek. Wygląda na to... Przerwał mu Karr, który stał w progu. — Za pozwoleniem, panie Generale, był w tych okolicach dobrze znany. Spec od noża. Aż za dobry spec. Cieszę się, że widzę go martwego. DeVore z ciekawością popatrzył na olbrzyma, po czym zwrócił się do Generała: — Kto to, sir? Tolonen gestem zaprosił Karra do środka. — To Shih Karr, Howardzie. Jest zapaśnikiem; tu mówią na nich „krwawi". Zdaje się, że jest mistrzem. Przynajmniej na razie. DeVore ledwo dostrzegalnie skłonił się olbrzymowi. — Znasz więc te okolice? Karr ukląkł nad ciałem i z zawodowym zainteresowaniem przyglądał się ranom na szyi i piersi Chu Henga. Po chwili podniósł wzrok na DeVore'a. — Urodziłem się w Ammersee. Wyprowadziłem się stąd cztery lata temu. Znam tutejszych ludzi i ich zajęcia. — A więc znasz tych trzech? — Kao Jyan? Cóż, znam go tylko ze słyszenia. Chena nie znałem. Widocznie dopiero niedawno przystał do Kao Jyana. Lecz to był dobry człowiek. Miał honor. — Dobry człowiek? Jak możesz tak twierdzić, skoro go nie znałeś? — DeVore zaśmiał się, przesuwając po mocarzu taksującym wzrokiem. — Przecież był kwai, zabójcą. Czy zabójca może mieć honor? Karr stanowczo spojrzał mu w oczy. — Niektórzy mają. Na przykład pan. Czy w swoim zawodzie nie musi pan zabijać? DeVore uśmiechnął się. — Ach, to co innego. — Czyżby? — Karr wyprostował się, podszedł do drugiego ciała i zbadał je równie skrupulatnie jak pierwsze. — Czy ludzie nad Siecią aż tak się od nas różnią? — Zerknął na DeVore'a, po czym znów zainteresował się trupem. — Czy wie pan, Majorze, kto to kwap. — Człowiek, który zabija dla zysku. Taka definicja mi wystarczy. Karr zaśmiał się, lecz nie podniósł wzroku. — Myślałem, że choćby z pobudek zawodowych dowie się pan więcej. Widzi pan, Chu Heng też był kwai, lecz nietypowym. Mówią na takich „pokrętne ostrze". Większość kwai naplułaby na Chu Henga. — Nożownik to nożownik. Karr pokręcił głową. — Wcale nie. Broń broni nierówna. Jest broń, którą wykonują mistrzo- wie. Tak samo z dobrym kwai. Widzi pan, by zostać kwai trzeba uczyć się długo i intensywnie. To dyscyplina. To sposób życia. — Tu, u was na dole? Jedyny sposób życia, jaki dostrzegłem, polega na chwytaniu, co wpadnie w ręce, i zabijaniu każdego, kto chce to odebrać. Karr zmierzył go swymi szarymi, opanowanymi oczyma. — Tsao Ch'un był Synem Niebios. Tym razem to stare porzekadło niosło w sobie aż zbyt wiele znaczenia. Tsao Ch'un był to tyran, który zjednoczył Chung Kuo i wybudował wielkie Miasto. W swoim czasie chwytał on, co mu wpadło w ręce, i zabijał, by mu tego nie odebrano. Dopóki nie został obalony przez Siedmiu — swych głównych ministrów. — Królowie czynią tak, jak muszą — odparł DeVore, a w jego oczach zapaliło się nagle niebezpieczne światło. Karr wyprostował się do pełni swego wzrostu i spojrzał na DeVore'a. — Tak samo jak kwai. Jak powiedziałem, Majorze, rzemiosło kwai sta- nowi dla nas zaszczytne powołanie. Większość nie jest taka jak Chu Heng. I niech ich pan nie myli z chuliganami i papierowymi tygrysami z Triad. Kwai ma wewnętrzną siłę. Czerpie ze źródła głębszego niż chciwość. DeVore zaśmiał się z pogardą. Miał właśnie odpowiedzieć Karrowi, kiedy pomiędzy dwoma mężczyznami stanął Tolonen. — Majorze DeVore, Fest, Ebert, Haavikko. Proszę zostawić nas na chwilę samych. Pragnę zamienić słówko z Karrem. DeVore skłonił się i wyszedł wraz z pozostałą trójką. Gdy znikli za drzwiami, Generał zwrócił się do olbrzyma: — Dobrze znasz to miejsce, Karr. Jak myślisz, co się tu stało? Karr rozejrzał się. — To była brudna robota. Przygotowana w pośpiechu i w pośpiechu wykonana. Lecz zabójstwa... Cóż, są dziwne. Gdybym nie znał wszystkich poszlak, powiedziałbym, że śmierć Kao Jyana to dzieło Chu Henga. Takie cięte i żłobione rany to jego znak firmowy. To sadysta. Uwielbia zada- wać ból. — A pozostali? Karr przechylił głowę. — Nie przyjrzałem się jeszcze Chenowi. Lecz Chu Henga zabił profe- sjonalista. Ktoś, kto nauczył się zabijać szybko i bez marnotrawienia energii. — Może żołnierz? — Nie pomyślałem o tym, ale to niewykluczone. — Użyteczny z ciebie człowiek, Karr, a mój chorąży Haavikko mówi, że potrafisz także wspaniale walczyć. I nie brak ci inteligencji. Przydałby mi się ktoś taki jak ty. Karr delikatnie złożył głowę Kao Jyana i podniósł wzrok na Generała. — Podpisałem kontrakt, panie Generale. Jeszcze dziesięć walk, jeżeli pożyję tak długo. — Wykupię kontrakt. Karr uśmiechnął się. — Może i pan go wykupi. Ale po co? Nie rozumiem, Generale. Na co mogę się panu przydać? — Masz talent. Bystre oko. Od razu to dostrzegłem. I znasz miejsce. Wiesz, jak tutejsi ludzie myślą i postępują. W tej chwili musimy polegać na naszych informatorach. Na wodzach Triad. A ci są nie tylko drodzy, ale i niegodni zaufania. Każdy z nich oprócz naszego żołdu może także brać pieniądze od innych. — A ja jestem inny? — Tak uważam. Karr wstał i rozejrzał się. — Co tu się stało, Generale? Co tu się naprawdę stało? Tolonen przeszedł przez pokój. Stanął przed maszyną do gier i zaczął bawić się klawiaturą. — O co ci chodzi? — Pan, Major i ci trzej oficerowie na korytarzu. To niezły zespół jak na śledztwo w sprawie tak drobnego zabójstwa. Więc co tu robicie? Dlaczego ci ludzie są dla was tak ważni? Co zrobili? A może należy spytać, co wi- dzieli? Tolonen zaśmiał się. — Co zrobili? Zabili Ministra. Co wiedzieli? To pozostaje tajemnicą. Lecz ktoś poznał tę tajemnicę. Ten ktoś, kto ich zabił. Karr stanął za jego ramieniem i spojrzał na planszę, która pojawiła się na ekranie. — Co to? — Prawdopodobnie ostatni zapis w pamięci. Wygląda na to, że Kao Jyan był dobrym graczem. Karr pokręcił głową. — To nie Kao Jyan. Dam za to głowę. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by był to ktoś z tej okolicy. Proszę spojrzeć na te wzory. A gra ustawiona jest na ósmy poziom. Ten ktoś był mistrzem Wei Chi. Tolonen zaśmiał się dziwnie. — Nasz zabójca? Karr obrócił głowę i spojrzał mu w oczy. — Widocznie znalazł sobie sposób na wypełnienie tych dwóch godzin. Lektyka była wielka, niesiona na pięciu drążkach, obwieszona beżowymi proporcami z imitacji jedwabiu zdobnymi w czarne, stylizowane psy — symbole Triady Kuei Chuan. Pod przeciwległą ścianą siedziało dziesięciu tragarzy o ogolonych głowach, którzy z apetytem zajadali sojową zupę o smaku kaczki i makaron, obok lektyki zaś, ostentacyjnie z dala od tragarzy, zebrali się pen p 'ei — biegnące sztylety — w beżowo-czarnych uniformach ze sztucznego atłasu, z naszytymi na piersiach numerami wskazującymi ich pozycję w hierarchii Triady. Ignorując nędznych tragarzy, Ebert poszedł do p'ei o najniższym numerze, który natychmiast skłonił się nisko, bijąc czołem o zaśmieconą podłogę korytarza. — Ruszamy — rzucił szorstko Ebert. Rzucił obok głowy mężczyzny pięćdziesięcioyuanową monetę. — Jeśli za dwadzieścia minut dotrzemy na miejsce, dostaniesz drugie tyle. Oczy p'ei powędrowały ku monecie, następnie zaś, rozszerzone, uniosły się na Eberta. Z przesadą skinął głową. — Jak Wasza Ekscelencja sobie życzy! Wstał i odwrócił się ku tragarzom, wyszczekując do nich rozkazy w łamanym języku mandaryńskim, którego nie mógł pojąć żaden z trzech młodych żołnierzy. Miski z zupą natychmiast zostały odstawione, a tragarze pośpieszyli na stanowiska. Sześciu p'ei ustawiło się z przodu. Wyciągnęli sztylety, gotowi oczyszczać drogę lektyce. Za nią mieli biec czterej pozostali, ochrona przed zasadzką. Axel patrzał, jak Ebert i Fest wspinają się do wehikułu, i poszedł w ich ślady, zatrzymując się w zawieszonych zasłoną drzwiach, by jeszcze raz spojrzeć na przygarbionych tragarzy o ogolonych gło- wach. — Chodź, Haavikko! — rzekł niecierpliwie Fest. — Nie chcesz chyba, by nasz opiekun stracił premię? Axel schował się do wnętrza i usiadł naprzeciwko Festa i Eber- ta. — Dlaczego to zrobiłeś, Hans? Nie śpieszy nam się. Ebert uśmiechnął się. — Takim typkom nie można dawać spokoju, Haavikko. Trochę bie- gania wyjdzie im tylko na zdrowie. — Spojrzał na Festa i zaśmiał się. — Wyobrażacie sobie tylko miny tych gnojków! Już to warte jest stu yuanów! Axel patrzył nań przez chwilę, wreszcie wzruszył ramionami. Jemu to się nie spodobało, lecz oni na dole prawdopodobnie przyzwyczajeni są do takich rzeczy. To dla nich typowe zachowanie gości z Góry. Lektyka uniosła się natychmiast i ruszyli w drogę; pudło wehikułu kołysało się rytmicznie, a okrzyki najstarszego p'ei ponaglały jego ludzi do szybszego biegu. — Co sądzisz o tym wszystkim, Hans? — spytał Fest, pochylając się, by odciągnąć zasłonę i spojrzeć na biegnących. — Wygląda na to, że Generał wykupił kontrakt tego zapaśnika. Ebert zaśmiał się lekceważąco. — Ten człowiek to bestia! Prymityw! Mówię wam, tylko narobi nam kłopotów! Axel spuścił wzrok. Przedtem, kiedy Ebert obraził Karra, nic nie powiedział, lecz teraz arogancja Eberta wychodziła mu już bokiem. — Mówisz tak tylko dlatego, że ci napyskował. — Ja go jeszcze zgnoję! Zobaczycie! — odpowiedział Ebert, piorunując go wzrokiem. Axel zaśmiał się i spojrzał Ebertowi w oczy. — A jak chcesz tego dokonać, Hans? Czyżby Generał był twoim podwładnym? Ebert stłumił odpowiedź, która cisnęła mu się na usta i odwrócił wzrok, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk. — Nie jest, ale wielu ludzi myśli tak jak ja. Niewątpliwie miał na myśli DeVore'a. O dziwo, wydawało się, że olbrzym drażni Majora równie silnie jak Eberta. Na korytarzu przed mieszka- niem zabitego Hana mruczał gniewnie coś o parweniuszach i długich językach. Widocznie nie przypadły mu do gustu rewelacje olbrzyma na te- mat kwai. — Karr będzie podlegał Generałowi — upierał się Axel. — Tylko i wyłącznie jemu. — Umilkł i, by dopiec mu jeszcze bardziej, dorzucił: — Widocznie Generał potrzebuje takich ludzi. Ebert zaśmiał się kpiąco, lecz słowa Haavikko dotknęły go do żywego. Odwrócił się z gniewem i cicho mruknął: — Na bogów, cóż za durniów dają nam za dowództwo! Fest pochylił się. — Psst, Hans! Uważaj, co mówisz! Lecz Axel usłyszał i rozwścieczyło go to. Tego było za wiele. — Czy mówiłeś o Generale Tolonenie? Ebert zamierzył się na niego zaciśniętą pięścią; Twarz miał ciemną od gniewu. — A jeśli nawet, to co, szczeniaku? Co cię obchodzi, co ja mówię? Axel uniósł się z siedzenia. — Łagodnie mówiąc, było to nieszlachetne. Zapominasz, wobec czego i wobec kogo winien jesteś lojalność. Odwołaj swe słowa, Hansie Ebert, albo zmuszę cię, byś je odwołał! Przez chwilę obaj milczeli i tylko wbijali w siebie wzrok. Powoli Ebert uspokoił się, jego oddech wrócił do normy. Odwrócił twarz i zaśmiał się. — Pocałuj mnie w dupę, Haavikko — rzekł cicho. Axel natychmiast wymierzył cios, lecz Fest, który widział, co się święci, rozdzielił przeciwników. Ramieniem powstrzymał cios i odepchnął Eberta na drugą stronę lektyki. — Na bogów, Hans, zamknij się! Następnie zwrócił się do Haavikko. — A ty, Axelu Haavikko, słuchaj uważnie. Nie usprawiedliwiam tego, co przed chwilą powiedział Ebert. Ale ty masz o tym zapomnieć. Rozu- miesz? — Zapomnieć? Jak mogę zapomnieć? Te słowa podważają nasz honor. Gdybym.. Fest bezceremonialnie zakrył usta Haavikko dłonią i spojrzał nań ostro. — Masz zapomnieć! Jasne? Hans nie mówił tego serio. Był po prostu rozwścieczony. I trudno mu się dziwić. Ten barbarzyńca obraził go! Splunął mu na stopy! Czy ty zniósłbyś coś podobnego? — To nie tłumaczy... — odezwał się Axel, lecz Fest uciszył go spoj- rzeniem. — Dość! Rozumiesz, Haavikko? Niczyjemu honorowi nie stała się krzywda. To, co tu się stało... to były tylko słowa. Nie ma powodu, żeby zaraz się tak rozpalać. Axel spojrzał chłodno na Eberta. Tylko słowa, pomyślał. Tylko słowa! Odwrócił głowę, zdegustowany tym incydentem, pragnąc wcisnąć Ebertowi jego impertynencję do gardła i zirytowany Festem, który mu w tym przeszkodził. Teraz dopiero zrozumiał opanowanie, jakie olbrzym okazał w garderobie. — A więc, Haavikko, jednak nie zmarnowaliśmy tego dnia. Tolonen nachylił się nad biurkiem i splótł dłonie. Karr przed chwilą wyszedł z jego gabinetu w eskorcie dwóch żołnierzy elitarnej gwardii. Jego kontrakt był wykupiony, on sam zaś złożył przysięgę posłuszeń- stwa T'angowi i Generałowi Tolonenowi. Świadkami byli wszyscy trzej młodzi oficerowie. Lecz teraz oni wyszli i Axel pozostał sam na sam z Generałem, po raz pierwszy od incydentu w lektyce. Axel zawahał się, spoglądając na starego mężczyznę. Od kiedy został adiutantem Tolonena, ten traktował go jak syna. Zaszczycał go radami i wyjaśnieniami. Służąc Generałowi, Axel nauczył się wiele, lecz teraz sprawy stały inaczej. — Sir, chciałbym z panen o czymś porozmawiać. Tolonen uśmiechnął się przyjaźnie. — Śmiało chłopcze. — Chciałbym... Chciałbym prosić o nowy przydział. Tolonen wyprostował się powoli, na jego twarzy malowało się zdu- mienie. — Dlaczegóż to? — Rozplótł dłonie i złożył je na skraju biurka. — Nie rozumiem cię, Haavikko. Czy źle ci tutaj? Nie podoba ci się ten przydział? Axel opuścił głowę. — Jest mi tu dobrze, sir. Z przydziału jestem bardzo zadowolony. Ale... Tolonen patrzył na niego dziwnie. — O co chodzi? Co się stało? Axel milczał. Nie unosił głowy. Tolonen wstał, obszedł biurko i podszedł do niego. — Powiedz mi, chłopcze. Powiedz, co się stało. Podniósł wzrok i śmiało spojrzał w oczy Tolonena. — Wolałbym nie, sir. Po prostu uważam, że nie mogę tu dłużej pracować. Niedowierzanie Tolonena zamanifestowało się w postaci śmiechu. — Jak mam to rozumieć? Nie możesz tu pracować. Wolałbyś nie. Powiedz, o co chodzi. Axel odetchnął głęboko. — Naprawdę, sir, wolałbym nie. Gniewne warknięcie Generała zaskoczyło go. — Wolałbyś nie? Bez wymówek, Haavikko. Przede mną nie masz prawa mieć sekretów. Masz mi powiedzieć, co się stało. Dlaczego chcesz nowego przydziału? Rozkazuję, byś mi powiedział. Axel odchrząknął. Miał nadzieję, że zdoła tego uniknąć. Pragnął wyrównać porachunki z Ebertem bezpośrednio, osobiście. — Chodzi o Eberta, sir. — O Eberta? A cóż takiego uczynił młody Ebert? Czyżby cię obra- ził? — Nie, sir. Nie bezpośrednio. — A więc o co chodzi? Nie każ mi zgadywać, chłopcze. Wykrztuś to z siebie. — Okazał brak szacunku, sir. — Brak szacunku? Wobec kogo? Axel poczuł, że oczy Tolonena wwiercają się w niego. — Wobec pana, sir. Tolonen nastroszył brwi. Przez chwilę milczał, wreszcie pokręcił głową. — Nie wierzę w to. Jego ojciec to mój najdawniejszy przyjaciel. A ten chłopak jest dla mnie jak syn. Brak szacunku? — Usta Generała poruszyły się gniewnie. — A co takiego powiedział? — Wolałbym... — odezwał się Axel, lecz Tolonen przerwał mu gwałto- wnie: — Na bogów, chłopcze! Dość już tego „wolałbym nie"! Wypluj to z siebie, Haavikko! Jeśli oskarżasz młodego Eberta o brak szacunku, to pragnę poznać wszystkie szczegóły. I lepiej znajdź na to świadków. Nie będę działać na podstawie nieudowodnionych plotek. Axel skłonił posłusznie głowę. Nie tak to sobie wyobrażał. Myślał, że Generał nie będzie się aż tak upierał — że przyciśnie go trochę, ale w końcu bez dalszych pytań spełni jego prośbę. Cała sprawa oskarżeń i świadków spadła na niego jak grom z jasnego nieba. — To było dzisiaj, sir. W lektyce, którą wracaliśmy. Był przy tym Fest, sir. Słyszał wszystko. Tolonen obrócił się gwałtownie i oparł o biurko. Dotknął klawiatury interkomu i rzekł do sekretarza: — Proszę wezwać tu poruczników Festa i Eberta. Natychmiast. — Odwrócił się i spojrzał ostro na Haavikko. — Co on powiedział? Axel zawahał się, uświadamiając sobie nagle powagę tego, co robi. Wiele nie podobało mu się w Ebercie — przede wszystkim jego arogancja i wynio- słość — ale nigdy nie miał zamiaru spowodować zwolnienia go z wojska. Jeśli zarzut braku szacunku zostanie udowodniony, może to się skończyć dyscyplinarnym zwolnieniem w trybie doraźnym. Po raz pierwszy od chwili incydentu Axel pożałował, że nie usłuchał rady Festa i nie zapomniał o całej historii. — A więc? — Krzyk Generała przerwał jego rozmyślania. Podniósł wzrok. Twarz Tolonena była czerwona z gniewu. — Czy mam wyciągać to z ciebie słowo po słowie? Axel pokręcił głową. Cicho powtórzył słowa Eberta. Następnie zrela- cjonował to, co nastąpiło potem. Tolonen zamilkł. Odwrócił wzrok, następnie spojrzał ponownie na Haavikko. — Czy to wszystko? — spytał głosem znacznie spokojniejszym niż poprzednio. — Czy dokładnie to powiedział? Axel skinął pośpiesznie głową czując, jak po grzbiecie przebiega mu dreszcz. A więc stało się. Oskarżył kolegę. Generał pokręcił powoli głową, odwrócił się i podszedł do okna. Z roztargnieniem wyjrzał na zewnątrz, po czym znów popatrzył na Haavikko. — Masz nic nie mówić bez mojego rozkazu. W porządku? — Sir. Rozległo się stukanie do drzwi. Tolonen odchrząknął i zwrócił się ku drzwiom. — Proszę! Weszli Fest i Ebert. Pomaszerowali na środek pokoju i stanęli na baczność. Tolonen zatrzymał się tuż przed nimi, mając Festa po lewej, Eberta zaś po prawej stronie. Haavikko stał z boku, przy biurku. Mógł z tego miejsca dostrzec twarze kolegów i profil Generała Tolonena. — Czy wiesz, dlaczego cię wezwałem, Ebert? Wzrok Eberta powędrował ku Haavikko, po czym powrócił do Tolonena. — Mogę się domyślić, sir. Tolonen zmarszczył brwi. — Czyżby? — Chodzi o Haavikko, sir. Obraził mnie. Musiałem go spoliczkować. Zaskoczony Tolonen zerknął na Axela, po czym zwrócił wzrok na Festa. — Czy to prawda, Fest? Fest skłonił się lekko. — Tak jest, sir. To było, kiedy wracaliśmy z Sieci. Ci dwaj pokłócili się. Haavikko bardzo obraźliwie wyrażał się o ojcu Eberta. Hans... to znaczy Ebert, nie miał wyboru, musiał go uderzyć. — Rozumiem — rzekł Tolonen. — I to już wszystko? — Wszystko, sir — odparł Fest. — To bardzo nieprzyjemna sprawa, ale mieliśmy nadzieję, że wszyscy o niej zapomną. Ebert uważa, że bronił swego honoru. — Jesteś tego pewien, Fest? Powtórzyłbyś to pod przysięgą? Fest spojrzał wprost przed siebie. Odpowiedział natychmiast, bez zmrużenia powiek. — Tak, sir. Tolonen zastanawiał się przez chwilę. Następnie stanął bezpośrednio przed Ebertem. — Przyjaźnię się z twym ojcem od ponad pięćdziesięciu lat, Hans. Nosiłem cię, kiedy byłeś niemowlęciem. Bawiłem się z tobą, kiedy byłeś dzieckiem. I zawsze byłem z ciebie dumny jako z żołnierza i mojego podwładnego. Lecz oskarżono cię o poważne przewinienie. Albo przyznasz się, albo całkowicie zaprzeczysz oskarżeniu. — Sir? — Ebert miał zaskoczoną minę. Haavikko postąpił krok do przodu, lecz zatrzymał się. Łgarze! Bezczelni łgarze! Tolonen odwrócił się i spojrzał na niego. Następnie chłodnym, spo- kojnym głosem powtórzył to, co usłyszał od Haavikko, przez cały czas nie spuszczając zeń wzroku. Gdy skończył, popatrzył na Eberta. — A więc, poruczniku Ebert? Co masz do powiedzenia? Ebert wyglądał, jakby zażenowanie odebrało mu mowę. Milczał i kręcił tylko głową. Odparł za niego Fest, którego twarz pełna była oburzenia i gniewu. — Ależ to skandaliczne, sir! Ebert nie powiedział nic podobnego! To tylko złośliwa gadanina, sir! Strzykanie żółcią! Próba podstępnej zemsty na Ebercie! Ebert spuścił głowę. Gdy ją podniósł, na jego lewym policzku lśniła pojedyncza łza. — Panie Generale... — odezwał się. — Nie! Dość już tego! — Tolonen wyprostował się. — Fest, Ebert, proszę opuścić pokój. Dość już usłyszałem. Axel, który nie mógł uwierzyć własnym uszom, patrzał, jak wychodzą, i gdy Generał odwrócił się, by nań spojrzeć, zauważył, że Ebert uśmiecha się z tryumfem do Festa. Następnie drzwi zamknęły się i pozostał sam z Generałem. — Słyszałeś, co powiedzieli, Haavikko. Wytłumacz się. Axel zadrżał. — Oni kłamali, sir. Obaj. Fest krył Eberta... Tolonen obdarzył go chłodnym spojrzeniem i pokręcił głową. — Strzeż się, Haavikko. Nie pogarszaj swego błędu. Zdajesz sobie chyba sprawę, że za to, co zrobiłeś, mógłbym postawić cię przed sądem wojennym. Zwolnić ze służby. Powstrzymuje mnie od tego jedynie obietnica, którą złożyłem twemu świętej pamięci ojcu. — Stary człowiek zacisnął zęby i odwrócił wzrok. Na jego twarzy wyraźnie malowało się, jak bardzo jest rozczarowany. — Lepiej o tobie myślałem. — Zaśmiał się szorstkim, gorzkim śmiechem, po czym odwrócił się. — Zniknij mi z oczu, Haavikko. W tej chwili. Dostaniesz swój nowy przydział. W trzy godziny później Axel siedział za kontuarem dyżurnego oficera Służby Bezpieczeństwa w Fortecy Brema, czekając na rozkaz przeniesienia. Spakował już plecak — całe swe doczesne mienie — i zostawił go w pokoju po drugiej stronie hallu. By zabić czas, zaproponował oficerowi dyżurnemu, że zastąpi go, kiedy ten pójdzie po ch 'a dla nich obu. Przed chwilą rozbrzmiał dziewiąty wieczorny dzwonek; panowała cisza. Siedząc tak za kontuarem w hallu, sprawiał wrażenie całkiem spokoj- nego. Jednak wewnątrz nadal kipiał. Przepełniał go gniew, rozgoryczenie i rozczarowanie postępowaniem Generała. Generał zrobił to, co musiał, a on sam na jego miejscu zapewne zachowałby się podobnie. Tak przynajmniej mówiła mu logiczna, rozsądna część umysłu. Lecz wcale nie łatwiej było mu pogodzić się z sytuacją przedstawioną w ten sposób. Wyrządzono mu wielką niesprawiedliwość i czuł się tak, jakby zbito i poraniono mu samą duszę. Pragnął nie sprawiedliwości, lecz zemsty. Miał ochotę ich pozabijać. Powoli, zadając mnóstwo bólu. Najpierw Festa, a potem Eberta. To niemożliwe, pomyślał z goryczą. A nawet gdyby ich zabił, zabrano by mu w odwecie wszystkich bliskich. Siostry, ciotki, wszystkich. Do trze- ciego pokolenia, zgodnie z prawem. Opuścił wzrok, czując chwilowe przygnębienie, lecz po chwili znów uniósł głowę, słysząc przed sobą jakiś dźwięk. Han ukłonił się nisko przed kontuarem, po czym spojrzał Axelowi w oczy. Sprawiał wrażenie bliskiego wyczerpania; jego odzież cuchnęła. — Potrzebuję ochrony — powiedział. — Chcą mnie zabić. Axel popatrzył na niego jałowo. — Żyjemy na złym świecie — powiedział wskazując krzesło po drugiej stronie hallu. — Usiądź tam. Oficer dyżurny zaraz wróci. Patrzał, jak Han odwraca się i podchodzi do krzesła, a po chwili przestał zwracać na niego uwagę. Po minucie przyszedł oficer dyżurny. — Masz szczęście, Haavikko — powiedział, podając mu z tacy czarkę ch'a, po czym wyjął z kieszeni zapieczętowany pakiet i położył przed nim na biurku. — To właśnie przyszło. Twoje przeniesienie. Axel wpatrywał się przez moment w pakiet, po czym wziął go do ręki złamał pieczęć. Przeczytał dokument i opuścił wzrok, a na jego twarzy przez chwilę malowało się obrzydzenie. Anglia! Ze wszystkich zapomnianych przez bogów miejsc posyłają go właśnie do Anglii! Wcisnął rozkaz do kieszeni kurtki, kryjąc gorycz i rozczarowanie, a następnie jednym haustem osuszył swą czarkę. — Dzięki — powiedział, ustępując towarzyszowi miejsca. — Lepiej wezmę już plecak i pójdę. — Rzeczywiście, tak będzie najlepiej. — Oficer dyżurny uśmiechnął się doń ze zrozumieniem. — Hej! Życzę szczęścia! Gdy Axel odszedł, Han uniósł się powoli z krzesła i podszedł do biurka. Oficer dyżurny podniósł wzrok i odstawił ch'a. — Tak? — Potrzebuję ochrony — powiedział zmęczonym głosem Han, świa- dom, że dopiero co posłużył się dokładnie tymi samymi słowami. — Chcą mnie zabić. Oficer skinął głową i sięgnął do klawiatury terminalu, by zanotować szczegóły. — Dobra. Jak się nazywasz? — Pi Ch'ien — odparł Han. — Nazywam się Pi Ch'ien. ROZDZIAŁ IV KSIĘŻYCOWY SMOK — A więc co zrobimy? Lehmann odwrócił się i wyjrzał na gładką taflę porośniętego lotosami jeziora; obserwował jednego z żurawi, które kupił dopiero wczoraj, jak unosi długie, eleganckie skrzydła, po czym zwija je i zanurza dziób w wodzie. Za jego plecami DeVore nerwowo chodził po pokoju, przy co drugim kroku grzmocąc rękawiczkami o udo. Lehmann nie widział go jeszcze tak podnieconego ani też tak wytrąconego z równowagi. Bo kto by się spodziewał, że podwładny Yang Laia, jego Trzeci Sekretarz Pi Ch'ien, powróci niby wysłannik z krainy umarłych? — Co proponujesz, Howardzie? DeVore zatrzymał się za nim przy otwartym oknie. — Wiesz, co musimy uczynić. Przygotowaliśmy się na to. Na taki właśnie przypadek. — Czy naprawdę sądzisz, że to konieczne? To znaczy... Yang Lai nie żyje. Tak samo Cho Hsiang i ci dwaj zabójcy. Chyba nie wiodą do nas już żadne tropy. Cóż więc z tego, że Generał ma Pi Ch'iena? Pi Ch'ien nic nie wie. — Niestety, wie. Pi Ch'ien wymienił nazwisko Heng Chi-Po jako swego łącznika. Lehmann odwrócił się gwałtownie i spojrzał mu w twarz. — Ministra Henga? Na bogów! Czy ma jakieś dowody? DeVore pokręcił głową. — Nie. Ale w tej chwili dowody nie są już potrzebne. Generał zamierza iść do T'anga z tym, co wie, czy są to przypuszczenia, czy nie, czy ma na to dowody, czy nie. A T'ang nakaże mu przeprowadzić śledztwo. Musimy zadziałać, i to niezwłocznie. — Umilkł na chwilę i zaczerpnął tchu. — Musimy poświęcić Wyatta, Piotrze. Musimy im go wydać. Lehmann odwrócił się i spojrzał na DeVore'a. — Jesteś pewien, że nie ma innego sposobu? DeVore skinął krótko głową. — To niezbędne. Lehmann milczał przez chwilę, po czym kiwnął głową. — Zgoda. Rób, co trzeba. DeVore wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia. — Nie trać serca, Piotrze. Wiem, że obraliśmy ciężką drogę, lecz nasza sprawa zwycięży. Jestem tego pewien. — Być może... — Lehmann opuścił wzrok. — Wiesz, nie spodziewałem się, że do tego dojdzie. Myślałem... — Myślałeś, że zachowasz czyste ręce? — Nie. Nie o to chodzi. Po prostu... Cóż, to dobry człowiek, Howardzie. Czy nie ma jakiegoś innego wyjścia...? Podniósł wzrok i ponownie spojrzał DeVore'owi w oczy, lecz ten pokręcił głową. — Nie obwiniaj się o to, Piotrze. Nie ma innego wyjścia. — DeVore zmarszczył brwi. — Nie rozumiesz, że mamy związane ręce? To wina Chung Kuo. Ten nasz świat... jest kazirodczy. Wszystko jest ze sobą wzajemnie powiązane. Wystarczy, że podrapiesz się w dupę, a już twój wróg wzdycha z ulgą. Lehmann zaśmiał się smutno. — Właśnie. DeVore przyciskał go. — Czy uważasz, że zachowywałbym się tak, gdybym nie musiał? Czy myślisz, że podoba mi się ta gra w obłudę i oszustwa? — Zręcznie splunął do wody za oknem. — Gdybym choć przez chwilę zachowywał się tak, jak pragnę, to zginąłbym. I ty też. I my wszyscy. Więc pomyśl o tym, Piotrze, zanim zaczniesz się rozczulać nad Edmundem Wyattem. To był dobry człowiek. Być może. Lecz pamiętaj, że chciał tego, czego my chcemy. Zmiany. Końca starych porządków. Nie zapominaj o tym, Piotrze. Nie ulęknij się. Bo jeśli zwątpisz choć na moment, to zginiesz. Ty i my wszyscy. Lehmann zadrżał, słysząc, jak DeVore mówi o Wyatcie w czasie przeszłym. Lecz nie mógł z nim dyskutować. Dalszy tryb postępowania został już postanowiony. Do samego końca. — A więc muszę udawać jego przyjaciela? — A ja jego śmiertelnego wroga. — Tak. — Lehmann patrzył przez okno, jak jeden z żurawi szy- buje powoli ku brzegowi, a potem strosząc pióra ląduje na białych ska- łach. Generał czekał na podium na środku westybulu, siedząc sztywno w wysokim krześle dla wezwanych. Po obu stronach podium stała honorowa eskorta gwardii przybocznej T'anga, potężni mężczyźni o ogolonych gło- wach i bosych stopach, w imponujących mundurach bojowych ze szkarłat- nego jedwabiu, natomiast po całym pomieszczeniu bezszelestnie poruszali się zaaferowani swymi sprawami służący Tanga. Zaledwie sześć godzin temu z pewną obawą myślał o tym spotkaniu, lecz teraz czuł pewność siebie, niemal dumę, a frustracje minionych trzech dni pozostawił gdzieś z tyłu. Mocno trzymał spoczywający na kolanach sko- roszyt DeVore'a i uśmiechał się w duchu. Mam was teraz, myślał. Mam was obu. Tym razem się nie wywiniecie. Niewzruszenie spoglądał wprost przed siebie. Tam, o jakieś pięćdziesiąt kroków, znajdowało się wejście do Sali Odwiecznej Prawdy, w której T'ang udzielał audiencji. Były to masywne, podwójne drzwi, o wysokości dwukrotnie prze- kraczającej szerokość. Na powierzchni czarnej skóry wyrysowano srebrem wielki krąg siedmiu smoków, o średnicy pięciokrotnie większej od wzrostu człowieka. Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkowatą piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś splecione ogony tworzyły obręcz. Był to Ywe Lung, Księżycowy Smok, symbol Siedmiu! Patrząc nań, Tolonen zawsze czuł ogromną dumę — niewyrażalną szczęśliwość, iż wypadło mu odgrywać tak ważną rolę w obro- nie owego wielkiego, mocarnego kręgu, iż jego Tang powierzył mu aż taki zaszczyt. Rozśpiewały się dwa dzwonki, jeden słodki i czysty, drugi głęboki i dźwięczny. Powoli, bezszelestnie, wielkie odrzwia rozsunęły się. Generał wstał i zszedł z podium, przyciskając mocno do piersi skoroszyt i inne papiery. Zwrócił się na lewo, potem na prawo, sztywno skłonił się dwóm porucznikom, przemaszerował dziesięć kroków naprzód i przystanął, by honorowa eskorta mogła ustawić się za jego plecami. Drzwi były już całkiem otwarte. Na końcu sali, na wysokim tronie na Podium Obecności, widział Tanga. Szambelan Tanga Chung Hu-Yan wyszedł mu na powitanie. — Generale Tolonen — rzekł z uśmiechem i niskim ukłonem. — Witam najserdeczniej. Tang czeka na ciebie. — Dobrze cię widzieć, Hu-Yan — odparł cicho Generał, odpowiadając i na uśmiech, i na ukłon. — Mam nadzieję, że dobrze się miewasz. Ty i twoja rodzina. — I twoja, Knut — odpowiedział dygnitarz prostując się. — Ale chodź. Już i tak musiałeś czekać zbyt długo. Chung Hu-Yan znów odwrócił się ku Tangowi. Skłonił się nisko, opadł na kolana i na moment przycisnął czoło do posadzki. Następnie wstał i powoli wszedł do sali. Generał ruszył za nim. Pod wielkim nadprożem zatrzymał się i również oddał pokłon Tangowi, w tym samym zaś momencie cała honorowa eskorta uczyniła ten sam gest i powstała jednocześnie z nim. Lecz gdy znów ruszył naprzód, ci pozostali na miejscach. Nikt — nawet członek gwardii honorowej — nie miał prawa wstępu do tej sali bez osobistego zezwolenia Tanga. U stóp schodów Tolonen zatrzymał się, mając po lewej Szambelana, resztę zaś świty Tanga zebraną na prawo od Podium Obecności. — Chieh Hsia — rzekł, po raz drugi oddając k'o t'ou. Te mandaryńskie słowa dosłownie znaczyły „pod stopniami", lecz fraza już dawno temu nabyła drugiego, ważniejszego znaczenia — „Wasza Wysokość". „Chieh Hsia" pochodziło z owych dawnych czasów, kiedy to ministrowie wezwani na audiencję u Cesarza nie mieli prawa przemawiać bezpośrednio do Syna Niebios, lecz zwracali się poprzez dygnitarzy zgroma- dzonych „pod stopniami" strzelistego tronu. Tang powstał z tronu i jął schodzić po szerokich stopniach Podium Obecności. — Knut. Tak mi przykro, że musiałeś czekać. Li Shai Tung odziany był w oficjalne szaty; długie, powłóczyste jasnozłote jedwabie lamowane czernią i miodowego koloru wysokie buty ze skóry koźlęcia. Gęste, siwe włosy miał ściągnięte z czoła i ciasno splecione na potylicy. Przyozdabiał go prosty złoty naszyjnik i dwa pier- ścienie na palcach prawej dłoni; pierwszy, zwykła cienka obrączka z bia- łego złota, ślubny dar od żony; drugi był grubszy i cięższy, wykonany z czarnego żelaza i opatrzony posrebrzaną miniaturą Ywe Lung, pieczęci władzy. Li Shai Tung był mężczyzną wysokim; dorównywał wzrostem Generało- wi, aczkolwiek był odeń smuklejszy. Zszedł po dwunastu stopniach żwawo, lekko, z większą energią niż można by się spodziewać po człowieku sześćdziesięcioletnim. Często mawiano, iż Tang porusza się jak tancerz, z elegancją i opanowaniem — i tak też było; ów fizyczny wdzięk stanowił rezultat surowych ćwiczeń, którym poddawał się co rano. Lecz w jego manierze wyczuwało się również godność — autorytet — którą posiadają jedynie urodzeni władcy. Stanąwszy przed Generałem wyciągnął rękę i dotknął ramienia Tolone- na, a na jego bladej, pomarszczonej twarzy zagościł uśmiech. Następnie jego dłoń opadła; najpierw dotknęła, potem zaś jęła gładzić długą, starannie przyciętą brodę. — Byłem bardzo zajęty, Knut. Chodzi o ten wakat. Cztery rodziny złożyły petycje o mianowanie. Jeszcze dziś rano przesłuchiwałem kan- dydatów. — W takim razie to, co mam do powiedzenia, powinno cię zaciekawić, Chieh Hsia. Li Shai Tung skinął głową i rozejrzał się. Poza Szambelanem w sali przebywało kilkanaście innych osób, członków osobistego sztabu. — Czy sprawa jest bardzo dyskretna? — Lepiej, by na razie nie znali jej wszyscy — odpowiedział Generał, uśmiechając się porozumiewawczo. Tang odpowiedział uśmiechem. — Rozumiem. Porozmawiamy na osobności. W pokoju mego dziadka. — Skinął na Szambelana. — Hu-Yan. Staniesz przy drzwiach i będziesz pilnował, by nikt nam nie przeszkadzał. Ruszyli do jednego z mniejszych pokoi za salą. Tang zamknął drzwi, po czym odwrócił się i z nieprzeniknioną miną patrzał na Tolonena. Przeszedł przez pokój i usiadł pod bliźniaczymi portretami swego dziadka i Wen Ti, gestem zapraszając Generała do podejścia. — Usiądź tu, Knut. Naprzeciw mnie. Tolonen wypełnił polecenie, lecz czuł się nieswojo, siedząc w obecności Tanga. Zerknął na pobliski kominek i odruchowo wyciągnął dłoń do jego ciepła. Tang uśmiechnął się, widząc ten gest. — Masz więc coś nowego? Coś więcej niż opowiedziałeś przy naszej ostatniej rozmowie? — Tak, Chieh Hsia. Wiem, kto kazał zabić Lwo Kanga. Tang zamyślił się. — Czy wiesz dość, by legalnie tego dowieść? Generał skinął głową. — Może nawet dość, by spowodować upadek Wielkiej Rodziny. — Ach... — Li Shai Tung opuścił wzrok na kolana. — A więc jest w to zamieszany Minister? Tolonen nachylił się i podał skoroszyt, pozostawiając resztę papierów na swych kolanach. — Wszystko jest tutaj, Chieh Hsia. Wszystkie dowody. Kontakty i łącznicy. Kwoty i nazwiska. Kim się posłużono i kiedy. Yang Lai, Fu Lung-ti, Hong Cao, Cho Hsiang, cała sieć nazwisk i dat, która łączy wszystkie poziomy tej afery. Dobrze to zgrano. Może aż za dobrze. Ale nigdy nie dotarlibyśmy do tych połączeń, gdyby mój podwładny DeVore nie zaufał instynktowi. Oś stanowił Wyatt; to on był ośrodkiem tej sieci. Tang skinął głową i spojrzał na dokument. Przez następny kwadrans czytał w milczeniu. Wreszcie skończył, zamknął skoroszyt i podniósł wzrok. — Tak — rzekł cicho, niemal ze znużeniem. — To dobre materiały, Knut. Tego właśnie chciałem. Bardzo dobrze się spisałeś. Generał skłonił głowę. — Dziękuję, Chieh Hsia. Lecz jak powiedziałem, to nie mnie należy chwalić. Wszystko to dzieło Majora DeVore'a. — Rozumiem. — Tang jeszcze raz spojrzał na dokument. — Dopilnuję więc, by Majora nie ominęła nagroda. — Dziękuję. A Minister? Li Shai Tung zaśmiał się krótko i zwłowieszczo. — Jak dowodzi ten dokument, Heng Chi-Po to człowiek ostrożny. Choć palec wskazuje nań, nie dotyka go w żadnym punkcie. — Potrząsnął głową. — Poszlaki mogą go obciążać, lecz nie mamy żadnych konkretnych dowodów. — Jednak to on ostrzegł Yang Laia. To on wysłał wiadomość. — Być może. Ale to zbyt słabe oskarżenie. Jak mu się dobrze przyjrzeć, Knut, okazuje się, że opiera się jedynie na przypuszczeniach. Podminister Yang Lai zaginął, a karta z wiadomością, którą zatrzymał sobie Pi Ch'ien, jest pusta. To żaden dowód. Przez moment Generał milczał. To była prawda. Karta z wiadomością, którą Pi Ch'ien doręczył od Ministra Henga Yang Laiowi nie miała żadnej wartości dowodowej, gdyż zapisane na niej przesłanie ulotniło się w pół minuty po tym, jak Yang Lai uruchomił urządzenie odciskiem swego kciuka. — Nie zrobisz więc nic przeciw niemu? Tang skinął głową. Gdy znów przemówił, w jego głosie brzmiała większa rezerwa, był bardziej oficjalny niż uprzednio. — Zrozum mnie, Knut. Gdybym miał przeciw niemu choć jeden do- wód, nawet najmniejszy, złamałbym go, i to z przyjemnością. Jednak w tej sytuacji... — Rozłożył wymownie dłonie. — Wolę nie oskarżać jednego z własnych Ministrów, nie mając niepodważalnych dowodów. — Rozumiem. — To dobrze. — T'ang pochylił się, a jego ciemne oczy wpatrzy- ły się uważnie w Generała. — Na razie weźmy Wyatta i wszystkich pozostałych, do których przez niego dotrzemy. Może Lehmanna i to obrzydliwe stworzenie, Berdyczowa. Przedtem jednak upewnij się, nie ma miejsca na cień wątpliwości. Musimy działać z pozycji pewności. Chung Kuo musi wiedzieć, że słuszność jest po naszej stronie że nasze działania są całkowicie uzasadnione. Nie chciałbym mieć z tego powodu kłopotów w Izbie. Generał skłonił się i zachował swe myśli dla siebie. W tym punkcie T'ang miał rację. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zaszło wiele pozornie niedo- strzegalnych zmian. Teraz ludzie tacy jak Lehmann dysponowali większą władzą, niż kiedykolwiek przedtem. Mieli pieniądze, wpływy i prawo głosu w Izbie w Weimarze. I choć Izba podlegała woli Siedmiu, to ci niezbyt często korzystali ze swych praw. Należało podtrzymywać fikcję współpracy — nie- zależnej Izby pracującej w ścisłej jednomyślności z Radą Siedmiu. W tej fikcji zawierała się podstawa trwałego pokoju. Jaka więc kryje się w tym wszystkim ostateczna prawda? — zapytywał się Tolonen. Co stanowi rzeczywistą przyczynę śmierci Lwo Kanga? Byłaby to próba przymuszenia Siedmiu do użycia przemocy? Do otwartego, bez ogródek, ukazania światu ich prawdziwej potęgi? Próba skłócenia Izby z Siedmioma i zmuszenia ludu do dokonania wyboru? Jeśli tak, to rozumiał ostrożność Tanga. Znów podniósł wzrok i spojrzał Tangowi w oczy. — Nasze zadanie jest nie do pozazdroszczenia, Chieh Hsia. Musimy uczciwie i czysto rozliczyć się z oszustami i łajdakami. — Westchnął z gory- czą. — Gdy patrzymy, te karaluchy gną się w ukłonach i są pełne uprzejmych słówek, lecz pod tą maską kipią w nich podstępy. Uśmiechają się, lecz życzą nam śmierci. Tang uśmiechnął się ze smutkiem. — Tak, Knut. Ale tak to już jest na tym świecie. Tacy są ludzie. Tak postępują. I samo to stanowi już dla Siedmiu wystarczający powód, nie sądzisz? Gdyby nie my, co stałoby się z pokojem, na który pracowali ojcowie naszych ojców? Z Miastem Dziesięciu Tysięcy Lat, które zbudowali? Znamy odpowiedź, ty i ja. Barbarzyńcy zburzyliby je, poziom po poziomie, i zbudowali na jego miejscu coś ciemnego i prymitywnego. Tolonen nachylił głowę w geście zgody, lecz myślał o olbrzymie Karrze i o Arenie pod S iecią, na której walczy się otwarcie o życie w jaskrawym blasku lamp. Karr stanowił czystszy gatunek bestii. Znacznie czystszy od Leh- manna i jemu podobnych. Tym razem Major się omylił — Tolonen dobrze to rozumiał. Nawet pod Siecią człowiek może zachowywać się z honorem. Karr i ten zabity, Chen, byli zabójcami, niewątpliwie, ale czy każdy żołnierz nie musi w razie potrzeby stać się zabójcą? Ważne jest to, jak się zabija. Czy po męsku staje się przed przeciwnikiem w walce, o której wyniku rozstrzygnie siła mięśni i zręczność, czy też skrada się przez mrok, by w plecy śpiącego wbić zatrute ostrze. Tak, pomyślał, powinienem gardzić zawiłością tej afery; maskami, sztuczkami i nie kończącymi się pośrednikami. Lecz nauczono mnie zawiłości — sprytu równego sprytowi mych przeciwników. — Jeśli chodzi o Wyatta, to każę przed twoim wyjściem przygotować nakaz. Czy coś jeszcze, Knut? — Jeszcze dwie sprawy, Chieh Hsia. — Tak? — Pierwsza to prośba. — Generał wręczył T'angowi jeden ze swych papierów. — Za tydzień Han Ch'in, twój najstarszy syn, kończy szesnaście lat i staje się mężczyzną. Pragnąłbym uczcić ten dzień stosownym podarunkiem. Tolonen zamilkł, patrząc jak Li Shai Tung rozkłada spisany na jedwab- nym papierze akt własności. Po chwili Tang uniósł wzrok, a jego twarz rozjaśnił uśmiech zaskoczenia. — Ależ, Knut, to zbyt wspaniały dar! Generał skłonił głowę. — Pewnego dnia Han Ch'in zostanie Tangiem. A choć ma swobodny dostęp do twych stajni, Chieh Hsia, uważam, iż nadszedł czas, by stał się posiadaczem własnego konia. Konna jazda uczy rządzenia. Tang nadal się uśmiechał. Koń to królewski dar. W całym Chung Kuo były co najwyżej dwa tysiące koni pełnej krwi. Zakup jednego z nich nawet dla człowieka tak bajecznie bogatego jak Generał, stanowił nie lada wydatek. Li Shai Tung jeszcze przez moment wpatrywał się w Tolonena, po czym uczynił coś, co rzadko mu się zdarzało — pochylił głowę. — Niech więc tak będzie, przyjacielu. Twój dar to zaszczyt dla mojej rodziny. A Han Ch'in będzie zachwycony. Generał skłonił głowę czując, jak z dumy i radości płonie mu twarz. Tang złożył papier. — A ta druga sprawa? — Ach... To prezent, który chciałem sprawić samemu sobie. — Zawahał się i podał drugi papier. — Przydałby mi się pewien człowiek. Nazywa się Karr. * * * Tego wieczora Podsekretarz Lehmann wezwał do swego apartamentu na dachu Domu Tysiąca Swobód tych deputowanych i przedstawicieli, którzy sprzyjali jego sprawie. W długim, zatłoczonym pokoju panowało pełne zamyślenia milczenie. Lehmann siedział na krześle, ciągnąc się z roztargnie- niem za warkocz, na biurku przed nim spoczywała kopia nakazu. Jego twarz powoli układała się w wyraz skrajnego niedowierzania i wście- kłości. — Nie wierzę w to — oznajmił wreszcie cichym, opanowanym głosem. Podniósł papier i podał go reszcie zebranych do obejrzenia. — Czy ktoś z was w to wierzy? Odpowiedział mu głęboki pomruk zaprzeczeń i potrząsanie głów. — Ale muszą mieć jakieś dowody, Piotrze. Nawet Tang nie śmiałby zadziałać bez wyraźnych dowodów. Lehmann zaśmiał się kwaśno, po czym obrócił się lekko na krześle i spojrzał na deputowanego, który to powiedział, wysokiego, atletycznie zbudowanego Hung Mao w jasnozielonym pau. — Tak uważasz, Barrow Chao? Myślisz, że Tang powstrzymałby się od działania ze względu na taki drobiazg jak dowód? Gdzieniegdzie rozległo się sapanie. W końcu Tang to Tang. Lehmann zauważył to i zapamiętał nazwiska tych, których oburzyła jego uwaga, po czym kontynuował przemowę. Powoli wstał i obszedł biurko, nie spuszcza- jąc wzroku z Barrowa. — Znałem Edmunda Wyatta przez całe moje życie, Chao. Znałem go jako chłopca, a teraz mam zaszczyt znać go jako mężczyznę. Ręczę wam, że na całej Górze nie znajdziecie uczciwszego człowieka ani takiego, który miałby w sobie mniej złości. Żeby Edmund miał zrobić to, co stwierdza ten papier... Ależ to absurdalne! Teraz był zaledwie na wyciągnięcie ramienia od Barrowa. Barrow wzruszył ramionami. — Tak mówisz, Piotrze. I ja jeszcze wczoraj powiedziałbym tak samo. Ale powtarzam, Tang musi mieć jakieś dowody. I to nie byle jakie, ale poważnie obciążające. Byłby szalony, gdyby działał bez dowodów. — Może tak — rzekł Lehmann, odwracając się w bok. — A może nie. Pomyślcie tylko. W ciągu minionych pięciu lat nasza Izba wywalczyła więcej swobód niż przez całe zeszłe stulecie. Zdołaliśmy złagodzić ograniczenia handlu i zdobyć wielkie koncesje na legalne badania naukowe. Dzięki temu sprowadziliśmy na Chung Kuo odświeżający i jakże potrzebny powiew zmian. Pośród deputowanych rozległy się pomruki zgody. Lehmann zwrócił się ku zebranym. — Zmiana. Oto, czego Siedmiu nienawidzi nade wszystko. Zmiany. A przez ostatnie trzy lata widzieliśmy, jak usiłują odebrać nam te swobody, o które słusznie walczyliśmy. Najpierw ukradkiem, przy użyciu szeptanych słów i znaczących spojrzeń. Potem posługując się „darami" dla tych którzy zechcieli zostać ich przyjaciółmi. Wreszcie stawiając nam ultima- tum: protekcja lub odwrócone plecy. Głowy pokiwały w gniewnej zgodzie, zaszeleściły jedwabie, gdy de- putowani obrócili się, by porozmawiać między sobą. Nie było pośród nich żadnego, który nie poczułby na własnej skórze owej reakcji. Ani jednego, który popierając zmiany, choćby najbardziej ograniczone, nie stwierdziłby, że „wypadł z łask", a więc że jego interesy nie układają się już tak dobrze. Lehmann zaczekał, aż się uspokoją, po czym uśmiechnął się z napięciem. — Ale to był dopiero początek, prawda? Kiedy nie udało im się po- wstrzymać nas podstępem, postanowili zadziałać otwarcie. Stanowiska Mini- strów, które dotychczas sprawiedliwie przyznwawano na podstawie koneksji rodzinnych i rozsądnego kryterium zasobów finansowych, zaczęli raptem rozdzielać według jakichś mglistych zasad neokonfuncjańskiej cnoty. — Mina skrajnego niesmaku na twarzy Lehmanna wywołała pośród obecnych wybuchy śmiechu... — Cnota... Cóż, wszyscy chyba wiemy, co to oznacza, nieprawdaż? Oznacza to nową rasę Ministrów, wydajnych jak służący z GenSynu i dokładnie tak samo ograniczonych, kiedy dojdzie do podej- mowania prawdziwych decyzji. Ale my od początku wiedzieliśmy, co się kroi, prawda? To miały być tamy chroniące przed naturalnym zalewem. Marione- tki Siedmiu, zaprogramowane jedynie, by mówić zmianom „nie". Znów rozległ się pomruk zgody; tym razem jednak głośniejszy, bardziej agresywny. Lehmann uniósł ręce dłońmi na zewnątrz, prosząc zebranych 0 ciszę, po czym powoli skinął głową. — Przejrzeliśmy ich grę, czyż nie? Rozumiemy, do czego zmierzają. 1 wszyscy wiemy, co od roku dzieje się w Izbie. Zobaczyliśmy, do czego mogą się posunąć, by przeciwstawić się zmianom. Nie mógł wyrazić swych myśli całkowicie otwarcie, lecz wszyscy pojęli, co chce im powiedzieć. Od pierwszych dni istnienia Izby Siedmiu posiadało w niej niewielką, lecz wpływową frakcję — ludzi, których Tang „utrzy- mywał" za ich głosy. Zwano ich tai — „kieszenie" — i w przeszłości odgrywali oni w Izbie podwójną rolę przeciwwagi dla silnych tendencji merkantylistycznych oraz wyrazicieli poglądów Siedmiu. Początkowo Sied- miu wybierało dobrze; ich tai stanowili ludzie starsi i szanowani — język każdego z nich mógł zdobyć kilkanaście, czasami nawet i pięćdziesiąt głosów. Wywierali silny stabilizujący wpływ na Izbę jako orędownicy konsensusu. Jednak wraz z nową liberalizacją wszystko się powoli zmieniło, a ich wpływ zmalał. Siedmiu długo zachowywało się biernie, lecz w ciągu minionych dwunastu miesięcy zaczęli energicznie wkupiać się w Izbę, biorąc każdego chętnego do współpracy, nad przychylność ludzi wpływowych przedkłada- jąc bezwzględną liczbę głosów. Pojawiła się więc nowa rasa „kieszeni": zuchwali młodzieńcy, którzy swe bogactwo i władzę zawdzięczali nie handlowi, nie rodzinnemu dziedzictwu, lecz nagłemu wyniesieniu przez Siedmiu. Podczas wyborów ich kontrkan- dydatów przekupiano lub zastraszano. Same wybory zmieniły się w farsę. Fundusze na kampanie płynęły jak Jangcy w czasie powodzi. Na stu osiemdziesięciu kandytatów wybranych do Izby w ciągu minionego półrocza ponad dwie trzecie stanowili tai. W rezultacie w Izbie ukształtowały się wyraźnie zarysowane frakcje i coraz radykalniejsze stały się żądania zmian w Edykcie o Kontroli Technologicznej — owym kamieniu węgielnym wielkiego muru Państwa; bądź też, jak niektórzy go nazywali, tamie powstrzymującej gromadzące się wody zmian. — Zmiany nadejdą — rzekł cicho Lehmann — czy oni chcą tego, czy nie. Zmiany muszą nadejść. To naturalna kolej rzeczy. Nie zbudują muru na tyle wysokiego, by je wewnątrz niego zamknąć. Lehmann umilkł. Przy drzwiach wybuchło jakieś zamieszanie, zebrani przy nich mężczyźni rozstąpili się. Przez ich grupkę przecisnął się Edmund Wyatt. — Słyszałem, że mnie szukasz, Piotrze — powiedział, po czym rozejrzał się, zauważywszy, że wszyscy obecni nagle zaczęli się mu przypatrywać. Cichym głosem spytał: — Co się stało? Lehmann ujął go za ramię, poprowadził do krzesła i posadził. — Był tu generał Tolonen. Przyniósł kopię nakazu. Wyatt spojrzał tępo na Lehmanna. — I? Zebrani mężczyźni zaczęli szeptać. Lehmann popatrzył na nich z tryum- fem, po czym zwrócił się do Barrowa: — Widzisz! To chyba wystarczający dowód, Barrow Chao? Czy tak reaguje człowiek winny? Wyatt zaśmiał się za jego plecami. Policzki miał różowe od zakłopo- tania. — O co chodzi, Piotrze? Czegóż to mam być winien? Lehmann spojrzał na trzymany papier, zawahał się i podał go przyjacielo- wi. Przez chwilę Wyatt milczał, przyciskając papier dłonią i czytając go. Wreszcie podniósł wzrok, a w jego oczach malowało się przerażenie. — Ja... Ja w to nie wierzę. Lehmann stanął tymczasem za jego plecami. Teraz pochylał się nad Wyattem, lecz mówiąc patrzał na zgromadzonych. — Sam widzisz, co to jest. Nakaz. Podpisany osobiście przez Tanga. Nakaz twojego aresztowania, Edmundzie. Za zamordowanie Lwo Kanga. Wyatt odwrócił się i wpatrzył w jego twarz. Wszyscy w pokoju mogli dostrzec jego zdziwienie i kompletne oszołomienie. — Ależto niemożliwe, Piotrze. To znaczy, ja nigdy...—Głosznów odmówił mu posłuszeństwa; wzdrygnął się raptownie i opuścił wzrok. — A więc to prawda — rzekł po chwili. W pokoju zapanowało pełne napięcia milczenie. Wreszcie Lehmann znów się odezwał: — A więc, Barrow Chao? Co powiesz? Barrow spuścił głowę i skinął nią. Zapadła martwa cisza. Lehmann wyprostował się i westchnął. — Mamy więc teraz problem następujący. Jak z tym walczyć? Wyatt podniósł na niego wzrok. — Walczyć? Lehmann milczał przez chwilę koncentrując się, po czym ledwo do- strzegalnie skiną) głową. — Tak — rzekł. — Ukryjemy cię. My wszyscy. To da się zrobić. Tolonen nie wyegzekwuje swego nakazu. Lehmann spojrzał wyzywająco na wszystkie twarze po kolei, jakby zachęcał ich do protestu, lecz zdołał już zdobyć ich poparcie. — Nie! — Wyatt wstał, odwrócił się i spojrzał Lehmannowi w oczy. — Nie, Piotrze. Nie będę się ukrywać. On właśnie tego chce. Dlatego przyszedł was uprzedzić. Nie rozumiecie? Chciał tego. Chciał, żebym uciekł. Wtedy mógłby wyciągnąć inny nakaz. Kazać mnie zabić bez procesu. Nie, niech sobie wyegzekwuje ten nakaz. Nie mam się czego bać. Niczego nie zrobiłem. Lehmann zaśmiał się kwaśno. — A co to kogo obchodzi, Edmundzie? Tang chce zapłaty za życie swojego Ministra. Zemsty. W tym przypadku nie ma znaczenia, czy słuszność jest po jego stronie, czy też nie. Nieważne, czy jesteś niewinny. On chce ciebie. Nie rozumiesz tego? — Mówił teraz surowym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. — I znajdzie sobie tyle dowodów, ile tylko chce, żeby cię dostać. Rozległo się głośne szemranie, lecz nikt nie zaprotestował. — Kiedy on ma zamiar mnie aresztować? — zapytał Wyatt. Lehmann rozejrzał się obserwując, jak wyraźnie na twarzach obecnych malują się ich uczucia; jak głęboko wytrawił je gniew i nienawiść, współczucie i oburzenie. Następnie odwrócił się. — Jutro w południe — powiedział. — W twoim mieszkaniu. — Rozumiem. — Wyatt opuścił wzrok. — Więc będę tam. Tang czy nie Tang, on nie ma racji, Piotrze. Jestem niewinny. Wiesz o tym. Lehmann obrócił się, popatrzył na niego, wyciągnął dłoń i dotknął jego ramienia. — Wiem. — Ministrze Heng. Chung Hu-Yan, Szambelan Tanga, skłonił się sztywno z pozbawioną wyrazu miną i odwrócił się, zapraszając Ministra do pójścia za nim. Zaskoczony Heng odpowiedział ukłonem na ukłon Szambelana. Przy- był przed zaledwie minutą, a oto Chung zabiera go już na audiencję. A rytuał przygotowania? A eskorta honorowa? Jeszcze przez chwilę stał, jakby nie usłyszał słów dygnitarza i rozglądał się, zaskoczony pust- ką panującą w wielkim westybulu. Było to dziwne i niepokojące; jak- by Tang odesłał służbę. Ale dlaczego? I skąd ten niesłychany po- śpiech? — Proszę... — Chung Hu-Yan skłonił się po raz drugi i powtórzył swój zapraszający gest, dowodząc Hengowi, iż ten dobrze go zrozu- miał. — Przepraszam — rzekł Heng, kłaniając się ponownie; opuściło go dotychczasowe opanowanie. — Oczywiście... W ślad za Szambelanem pod wielkim nadprożem wszedł do Sali Odwiecznej Prawdy. Lecz ledwo postąpił trzy kroki, zatrzymał się oszoło- miony. Oto za pustym tronem na Podium Obecności stał Generał Tolonen, wysoki, siwowłosy i elegancki w błękitnym galowym mundurze. Heng Chi-Po zmarszczył brwi i świadom niekorzystnego kontrastu pomiędzy sobą a wyniosłym Hung Mao, ruszył dalej, podnosząc dłoń do naszywki z żura- wiem na piersi swego ciemnobłękitnego pau, oznaki urzędnika pierwszej rangi. Stanąwszy przed Generałem, Minister Heng skłonił się, lecz Tolonen patrzał na niego chłodno, bez najmniejszego błysku rozpoznania w oczach. Szambelan Tanga uważnie przyglądał się tej scenie. Następnie ukłonił się dość sztywno. — Za pozwoleniem, Ministrze Heng, Tang czeka na ciebie. Proszę... jeśli pozwolisz ze mną. Heng odwrócił się gniewnie i za Chung Hu-Yanem ruszył do pokoju po prawej stronie tronu. Tang czekał nań tam, stojąc pośród rozłożystych roślin na brzegu małego ozdobnego stawu z karpiami. — Chieh Hsia — rzekł kłaniając się nisko — mam nadzieję, iż jesteś w dobrym zdrowiu. Li Shai Tung przerwał kontemplację ryb. — Wejdź. Ministrze Heng. Usiądź, proszę. Musimy porozmawiać o pewnej sprawie. Heng usiadł plecami do zimnego kominka, rozglądając się i z przy- jemnością zauważając luksusową prostotę pokoju. Na jego środku stał wysoki parawan, istne cacko z jaskrawego jedwabiu, obok niego zaś niska, pękata waza, zaokrąglona jak brzuch zapaśnika, o glazurze w kolorze najsłodszej, najmiększej lawendy, jaką zdarzyło mu się oglą- dać. — To piękny pokój, Chieh Hsia. — Tak — rzekł Tang z uśmiechem. — To był ulubiony pokój mego dziadka. Jego portret wisi za tobą. Heng odwrócił się i spojrzał, wpierw na Wen Ti, potem zaś na sąsiedni obraz, natychmiast zwracając uwagę na siłę i dziką żywotność przed- stawionego na nim mężczyzny. — Ach, tak. Ma twoje oczy, Chieh Hsia. — Moje oczy? — Tang opuścił w zamyśleniu głowę. — Powiadają, że przez całe życie cieszył się doskonałym wzrokiem. Że w wieku osiem- dziesięciu lat potrafił dostrzec, jakiego gatunku ptak uwił gniazdo na drzewie odległym o ponad dwie li. Lecz jest widzenie i widzenie, czyż nie, Heng? — Znów spojrzał w oczy Ministra, w jego własnych zaś pojawiło się jakieś przewrotne wyzwanie. Heng skłonił się, świadom, że rozmówca przesadza. Poczuł z tego powodu nagłą obawę. — Jeśli tak mówisz, Chieh Hsia. — Tak... Jeśli tak mówię. — Tang spojrzał ponad jego głową na podobiznę przodka. — A jeśli powiem, że Heng Yu nie zostanie następcą Lwo Kanga? Heng Chi-Po zesztywniał na krześle, po czym zmusił się do spo- koju. — Więc będzie również tak, jak powiesz. Słowa Tanga się nie kwe- stionuje. Li Shai Tung oparł się wygodnie. — Nie — rzekł, uważnie przyglądając się Ministrowi. — Ale czy nie po to przybyłeś? — Owszem, Chieh Hsia. Lecz widzę, że podjąłeś już decyzję — odparł Heng znów podnosząc wzrok. Tang uniósł lekko podbródek. — Tylko o to ci chodziło? Nie pragnąłeś porozmawiać ze mną o żadnej innej sprawie? Heng przywołał na twarz obojętną minę. — O żadnej sprawie, która nie mogłaby poczekać do następnego po- siedzenia Rady Ministrów. Chciałem prosić o poparcie dla mego bratanka. Przedstawić ci jego zalety. To dobry człowiek, zdolny człowiek, Chieh Hsia. Tang roześmiał się nieoczekiwanie. — Masz rację, Ministrze Heng. To rzeczywiście dobry człowiek. Dlatego też przyjąłem go dziś rano. Na twarzy Henga odmalował wyraz szczerego zaskoczenia. — Chieh Hsia? — I mianowałem go. Usta Henga rozwarły się szeroko. — Przecież powiedziałeś... Tang strzelił palcami. Weszli dwaj gwardziści, którzy stanęli po obu stronach parawanu. Heng spojrzał na nich, marszcząc czoło ze zdziwienia, po czym powrócił wzrokiem do Tanga. — Tak, rozmawiałem z nim, i to dość długo. Przeegzaminowałem go z pięciu klasyków. Wreszcie zaś zadałem mu zagadkę. — Zagadkę, Chieh Hsial Li Shai Tung wstał i podszedł do parawanu. — Postawiłem mu następujące pytanie: Jeśli wiemy, że pewien człowiek jest winien, lecz nie mamy na to dowodów, jak mamy z nim postąpić, by nie stracić opinii sprawiedliwego? Heng spuścił wzrok. — Widzisz, do czego zmierzam, Ministrze Heng? Rozumiesz mnie? — Głos Tanga raptownie stał się szorstki i chłodny. Heng podniósł wzrok; zobaczył, jak dokładnie przypatruje mu się teraz Tang. Nie masz dowodów, pomyślał. Nie masz żadnych dowodów! Tang mówił dalej: — Twój bratanek zastanawiał się przez chwilę, po czym zapytał, jak to możliwe, że wiem, lecz nie mogę tego dowieść. Czyżbym sam nie był świad- kiem występnego czynu? Musiałem mu odpowiedzieć, że nie. W takim ra- zie, spytał, może słowo świadka warte jest w oczach ludzi mniej niż słowo winnego? Może szale oskarżenia i zaprzeczenia przechylone są nierówno na korzyść tego ostatniego? Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Lecz tak bywa zawsze. Jak wyrównać szale? Heng poczuł, że ogarnia go ziąb. — Czy wiesz, co mi powiedział? Minister podniósł wzrok. Zawahał się, wreszcie wyrzucił z siebie słowa: — Nie, Chieh Hsia. Tang zaśmiał się kwaśno. — No bo i skąd miałbyś wiedzieć, Heng? Znów strzelił palcami i odsunął się na bok, gdy gwardziści wynosili parawan. Heng zakrztusił się. Jego twarz zbielała. Po chwili opuścił gwałtownie wzrok, przełykając z wysiłkiem ślinę. Tang podszedł doń i stanął nad nim. — Jesteś człowiekiem inteligentnym, Heng Chi-Po. Zbyt inteligentnym, by zostawiać dowody. Lecz ja przejrzałem cię. Twa wina pokrywa cię jak glazura tę wazę. Odwrócił się i spojrzał na siedzącego pod ścianą Pi Ch'iena, który z dłońmi na kolanach przyglądał się im w milczeniu, po czym powrócił wzrokiem do swego Ministra. — W tamtym kącie stoi biurko. Znajdziesz na nim tusz, pędzelki, papier i twą urzędową pieczęć. Masz napisać list do mnie, w którym wytłumaczysz, że od kilku miesięcy nie dopisuje ci zdrowie. Jesteś tak schorowany, że aczkolwiek z wielkim żalem, musisz jednak zrezygnować ze stanowiska. Heng ledwo dostrzegalnie poruszył głową, jakby chciał zaprotestować, lecz po chwili skinął nią. — Dobrze. W takim przypadku nie stracisz emerytury i zachowasz twarz. Co zaś do twej Rodziny, to Ministrem zostanie najszlachetniejszy pośród jej członków. Twe stanowisko przejmie Heng Yu. Heng Chi-Po bez słowa, żałośnie uniósł głowę, po czym znów ją skłonił i wstał, by spełnić rozkaz. Heng Kou odpędził służącego machnięciem dłoni, po czym pochylił się, zamknął i zapieczętował kabinę powozu. — O co chodzi, pierwszy bracie? Co się stało? Przez moment Heng Chi-Po nie mógł wykrztusić ni słowa. Twarz jego pociemniała z wściekłości, dłonie zaś wykręcały się konwulsyjnie. Następnie pochylił się i przybliżył twarz tak, że niemal dotknął twarzy Kou. — To wszystko sprawka Tolonena. — Heng Chi-Po zamrugał gniewnie i znów się oparł. Przez chwilę milczał, wpatrując się w dal, a całe jego oblicze zastygło w grymasie najczystszej nienawiści. Następnie odwrócił się i spojrzał znów na brata. — Widziałem to w jego oczach. Ten człowiek nigdy mnie nie lubił, Kou. A teraz podjudził przeciw mnie Tanga. Kou zmarszczył brwi. — Podjudził...? W jaki sposób? — Ten robak przechytrzył mnie. Schwytał w pułapkę... — Pierś Heng Chi-Po uniosła się i opadła z furią. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Heng Kou zaczynał pojmować. Na bogów! Heng Chi-Po wypadł z gry. O to chodzi, czyż nie? Z jakiegoś powodu wypadł z gry. Nic innego nie doprowadziłoby go do takiego stanu. Lecz czy stanowi to tragedię jedynie dla Chi-Po, czy też dla całej rodziny? Czy wszystko stracone? Czy też można zminimalizować straty? Musiał się tego dowiedzieć. Heng Kou uspokoił się i nachylił, zmuszając brata, by ten popatrzył na niego. — Opowiedz, co się stało, najstarszy bracie. Jakie nieszczęście przypadło w udziale naszej wielkiej rodzinie? Heng Chi-Po spróbował spojrzeć mu w oczy, lecz szybko opuścił wzrok, a w głowie jego nagle zabrzmiała gorzka nuta wstydu. Był bliski płaczu. — Nie jestem już Ministrem, Li Shai Tung pozbawił mnie urzędu. — Pozbawił cię... — Heng Kou na chwilę oniemiał. Następnie odzyskał mowę. — To znaczy zmusił cię do złożenia rezygnacji? Heng Chi-Po skinął głową, a po jego policzkach potoczyły się pierw- sze łzy. — Ale to nie wszystko, Kou. Mianował na moje miejsce bratanka Yu. Wyobrażasz sobie? Co za upokorzenie! Staniemy się pośmiewiskiem! Heng Kou zakręciło się w głowie. Bratanka Yu! Po początkowym wstrząsie chciało mu się śmiać, lecz skrył radość i ulgę. — To skandal! — rzekł. — To zniewaga, najstarszy bracie. Hańba dla całej rodziny. — Mówiąc to, już zastanawiał się, co zrobić, by zminimalizo- wać poniesione przez rodzinę szkody. Heng Chi-Po znów się nachylił, a w jego zaczerwienionych oczach na nowo rozbłysł gniew. — Dostanę go jeszcze, Kou! Wykończę to ścierwo, rozumiesz? Na chwilę szok naprawdę odebrał Heng Kou mowę, lecz potem zrozumiał, iż jego brat nie mówił o Tangu. — Daj spokój, bracie. Proszę cię. Co się stało, to się nie odstanie. Heng Chi-Po pokręcił gwałtownie głową. — Nie, Kou. Tolonen musi umrzeć. Najpóźniej jutro wieczorem. Rozumiesz? Ten bękart ma zniknąć z powierzchni ziemi. Ma przestać istnieć. Ma... Heng Kou wzdrygnął się i skłonił głową. — Jak sobie życzysz, bracie. — Czy myślisz, Piotrze, że zamkną mnie do więzienia? Czy myślisz, że mają dość dowodów, by trzymać mnie aż do procesu? Lehmann uśmiechnął się i dotknął ramienia Wyatta. — Zatrudniliśmy najlepszych adwokatów z siedmiu miast, Edmundzie. Nie wątpię, że ustrzegą cię przed więzieniem. Ale nawet jeśli im się nie uda, nie będzie tak źle. Przywileje to przywileje, nawet za kratkami. Na niewygo- dy nie będziesz się uskarżał. Wyatt uśmiechnął się, lecz na stanowcze, szlachetne rysy jego twarzy padł jakiś cień, który zmącił sympatyczny błysk w jego oczach. Tego ranka odwiedziło go wielu starych przyjaciół. Nawet się nie spodziewał, że ma ich aż tylu. Ich dobre życzenia uspokoiły go na pewien czas, lecz teraz tamci już poszli, on zaś został sam z Lehmannem. — Wiesz, Piotrze, przeraża mnie to. W nocy myśli o tym nie dały mi spać. Zastanawiałem się, jak będę się zachowywał. Jak zniosę wszystkie te kłamstwa i zniewagi. Jakim człowiekiem wyjdę z tej przygody. — Wyjdziesz jako syn twego ojca, Edmundzie. Jesteś taki jak on. Masz jego siłę. Wyatt opuścił wzrok. — Być może. Nie mówił już więcej, jednak Lehmann, który znał się na ludziach, wiedział, o czym myśli przyjaciel. Ojciec Wyatta był człowiekiem silnym, lecz zabrakło mu rozsądku, matka była słaba i zbyt skłonna do kompromisów. Zmarła, gdy Edmund miał wszystkiego pięć lat, pozostawiając go na pastwę krzyków ojca. To, że wyrósł na jednostkę zdrową i zrównoważoną, świadczyło o wpływie jego sióstr i ciotek. Lehmann zerknął na ozdobny chronometr wpasowany w jego nad- garstek. — Wkrótce przybędzie tu Generał, Edmundzie. Powinniśmy się przygo- tować. Wyatt skinął z roztargnieniem głową, odwrócił się i spojrzał mu w oczy. — Nie o siebie się boję, lecz o nich. — Zadrżał i skrzyżował ramiona. — Dlatego nie mogłem znieść dziś ich obecności. Jeśli przegram tę rozgrywkę, jeśli jakimś cudem osądzą, że jestem winien zabójstwa Lwo Kanga... — Spu- ścił oczy, a policzki mu zbielały. — Wtedy stawką będze także i ich życie, prawda? Takie jest prawo. Zdrajca i cała jego rodzina... Lehmann odetchnął pośpiesznie, zmuszając się, by spojrzeć przyjacielowi w oczy. — Właśnie. Do trzeciego pokolenia. — A jednak... — Wyatt zmusił się do uśmiechu, po czym podszedł do Lehmanna i objął go mocno. — Jestem ci wdzięczny, Piotrze — rzekł spokojniejszym tonem. — Naprawdę. Jakkolwiek by się to nie skończyło, będę... Lehmann poczuł, że ciało Wyatta drży w jego ramionach, i odpędził od siebie wszelkie uczucia. Mimo to odpowiedział serdecznie: — Ty też byś mi pomógł, prawda? Wyatt odsunął się nieco. W oczach miał łzy. — Dla ciebie, Piotrze, zabiłbym. Wiesz o tym. „To niezbędne". W głowie znów zabrzmiał mu głos DeVore'a; poczuł jak ciarki przebiegły mu wzdłuż kręgosłupa. Dla ciebie to łatwe, Howardzie, pomyślał; nigdy go nie lubiłeś. Lehmann uśmiechnął się. — Porozmawiajmy o życiu, dobrze? W tym momencie dobiegło ich walenie do potężnych drzwi rezydencji. — Wcześnie przyszli. Nie spodziewałem się ich tak wcześnie. Przeszli do wykładanego marmurem hallu. Ochmistrz Wyatta, tęgi Han w średnim wieku, powitał ich ukłonem. — Czy mam otworzyć, panie? Wyatt pokręcił głową. — Nie. Niech poczekają, Fu Hsien. Na schodach nad ich głową rozległ się dźwięk kroków i pomruk rozmowy. — Ch'un tzul — Lehmann podszedł do stóp schodów i powitał trzech starszych Han, gdy ci zeszli na dół. Samo sprowadzenie ich tu na dzisiaj rano kosztowało go ponad milion yuanów. Jeśli sprawa będzie się ciągnąć miesiącami, a na to się zanosiło, to jego frakcja wyda na to od trzydziestu do pięćdziesięciu milionów. Wyatt nic o tym nie wiedział, lecz siostry i ciotki zostały już poinformowane. Z czasem niewątpliwie zdradzą Wyattowi, z czyich pieniędzy opłacana jest jego obrona. Lehmann odwrócił się z uśmiechem i patrzał, jak trzej siwobrodzi jeszcze raz witają Wyatta. Rano, gdy przedstawiano go trzem adwokatom, wielkie wrażenie zrobiły na nich jego zapewnienia o niewinności. Bo tak być powinno. Edmund nie tylko wyglądał na niewinnego, ale był niewinny. Wielka siła jego przekonania rozwiała wszelkie pozostające wątpliwości tej trójki. Zgodzili się zająć tą sprawą. Lecz nie była ona taka prosta, jak się wydawało. Na papierze sprawa Wyatta przedstawiała się dobrze. W sądzie oskarżony zrobi świetne wrażenie. Na pewno zdobędzie sympatię publiczno- ści. Lecz Wyatt musiał przegrać. Trzeba było uczynić go ofiarą spisku i sporów o władzę. W miarę potrzeby pojawią się nowe dowody, gdyż jego przyjaciel Edmund Wyatt ma zostać męczennikiem. Znów rozległo się walenie do drzwi. Jakiś głos krzyknął zza nich: — Otwierać! Przybywamy w imieniu Tanga! Ochmistrz spojrzał na Wyatta. Tym razem jego pan skinął gło- wą. Pierwszy wszedł Tolonen, w pełnym galowym mundurze z rozpierającą się na piersi chi ling, czyli naszywką z jednorożcem, godłem oficera pierwszej rangi. Za nim wkroczyli dwaj oficerowie i elitarna drużyna ośmiu uzbrojo- nych żołnierzy. — Generale Tolonen — rzekł Wyatt z chłodną uprzejmością, wy- ciągając dłoń. Lecz Tolonen przeszedł obok niego, ignorując powita- nie. — Kto reprezentuje więźnia? — spytał szorstko. Jeden z trzech Han wystąpił. — Jestem Mecenas Fou, Generale. W tej sprawie rezprezentuję Shih Wyatta. I pragnę przypomnieć, że mój klient nie jest więźniem i należy nazywać go oskarżonym. Tolonen parsknął i odwrócił się. Jeden z oficerów natychmiast podał mu długą posrebrzaną tubę. Przez chwilę ważył ją w dłoni, po czym podał adwokatowi. — Proszę przeczytać dokument. Wszyscy trzej, jeśli będzie trzeba. Kopie dostarczymy do waszych biur. Mecenas Fou wytrząsnął na dłoń zwój papieru, podał tubę jednemu z kolegów i rozwinął dokument. Wyatt wyminął Tolonena i stanął przy boku adwokata, usiłując zrozumieć zapełniające arkusz krwistoczerwone pikto- gramy. — To po mandaryńsku — powiedział. — To przecież nielegalne. Mecenas Fou pokręcił głową, mruknął coś w języku Han do swych kolegów i zrolował dokument. — Co to takiego? — zapytał Lehmann, podchodząc do Wyatta. Adwokat spojrzał najpierw na Tolonena, potem zaś na Lehmanna. — Obawiam się, Podsekretarzu, że nie jesteśmy w stanie panu pomóc. Niezwykle mi przykro. Sprawa została wyjęta spod jurysdykcji sądowej. Proszę... — Wręczył dokument Wyattowi. — Przepraszamy, Shih Wyatt. Życzymy panu szczęścia. Jeśli niewinność ma dla prawa jakieś znaczenie, jeszcze pan zwycięży. Trzej Han jak jeden mąż skłonili się i wyszli. Wyatt przez chwilę stał oszołomiony, patrząc na opuszczających dom mężczyzn. Następnie zwrócił się do Lehmanna: — Na bogów, co się tu dzieje, Piotrze? — Wcisnął dokument w dłoń Lehmanna. — Co to jest? Lehmann odwrócił wzrok. Bogowie! — pomyślał. To wszystko zmienia. Odwrócił się. — To Edykt, Edmundzie. Siedmiu wydało specjalny Edykt. — Rozwinął jedwabisty, biały zwój. — Spójrz. — Wskazał na sztywną linię zastygłego wosku. — To ich pieczęcie. Ywe Lung, symbol ich władzy. Wszystkich siedmiu. Żeby to uchwalić, musieli zwołać nadzwyczajne zebranie. Patrząc nań, Wyatt znieruchomiał, a na jego twarzy pojawił się nowy rodzaj strachu. — Edykt? — Tak. Masz być sądzony in camera, przez Radę Ministrów Tanga. — Lehmann odchrząknął i z nie skrywanym gniewem zerknął na Tolonena. — To wszystko zmienia, Edmundzie Wszystko. To znaczy, że chcą twojej śmierci. Heng Kou zatrzymał się w progu, ukląkł i uderzył czołem o zimną podłogę. — Bratanku Yu. Tak mi przykro, że zakłócam ci popołudniową drzemkę. Nie przyszedłbym, gdyby sprawa nie była tak ważna. Heng zawiązał pas szlafroka i szybko przeszedł przez pokój. — Proszę, wuju Kou, wstań natychmiast. Tu nadal jesteś mym wujem. Heng Kou pozwolił postawić się na nogi i stał zaambarasowany, gdy Heng Yu kłaniał mu się po staremu. Jak wszystko się zmieniło, pomyślał. Wraz z władzą Tang daje człowie- kowi wiek. Teraz jesteś naszą głową i rodzina musi ci się kłaniać. Tak to jest. Tak być musi. Inaczej upadłoby całe Chung Kuo. Heng Yu wyprostował się. — Ale powiedz, wuju, co cię sprowadza. — Przykro mi, Yu, lecz przynoszę złe wieści. Twój wuj Chi-Po za- niemógł. Heng Yu wzdrygnął się. — Zaniemógł? — Proszę... — Heng Kou skłonił się i usunął na bok. — Uznałem, że powinieneś przybyć osobiście. Natychmiast. W tej chwili zajmują się nim moi lekarze. Jednakże... Heng Yu niemal niedostrzegalnie skinął głową. — Rozumiem. Zaprowadź mnie do niego, proszę. Sypialnia Heng Chi-Po była mdło oświetlona. Czterej lekarze stali w końcu pokoju, przy jedynym źródle światła. Na widok dwóch mężczyzn na progu podeszli do nich. — Jak się czuje mój wuj? — spytał natychmiast zatroskany Heng Yu. Najstarszy lekarz skłonił mu się nisko. Wszystkich poinformowano już o nowym statusie Heng Yu w rodzinie. — Z przykrością powiadamiam, iż przed pięcioma minutami wuj twój odszedł od nas. Zawiodło go serce. Przyglądający się tej scenie Heng Kou zobaczył, jak usta Heng Yu roz- wierają się, a oczy poszerza zaskoczenie; zobaczył szczery ból, jaki poczuł on na tę wiadomość, i zrozumiał, iż miał rację, postanawiając nie mieszać ęo w spisek. Niech wierzy, że wszystko jest takie, jakie się wydaje, pomyślał. Ze mego brata zabiło rozczarowanie. Tylko ja i tych czterech wiemy, że było inaczej. Heng Yu kazał służącemu przynieść lampę, a następnie podszedł do Heng Chi-Po, leżącego na ogromnym łóżku. Zmarły miał zamknięte oczy i spokoj- ną twarz. Skóra jego ramion, piersi i twarzy była blada i pokryta lśniącym lekko potem. — Czy bardzo cierpiał? — spytał Heng Yu. Heng Kou zauważył, że lekarze spoglądają na niego i odwrócił wzrok. — Wcale — skłamał, przypominając sobie, jak to w pięciu musieli go trzymać, zanim zadziałała trucizna. — Z początku, rzecz jasna, dręczył go ból, potem jednak ból minął, on sam zaś zapadł w sen. Heng Yu skinął głową i odwrócił się z lekkim drżeniem. Heng Kou jeszcze przez chwilę patrzał na brata, którym zawsze pogardzał; na brata, który ledwie nauczył się chodzić, znęcał się nad nim i traktował jak najpodlejszego służącego. Uśmiechnął się. A jak wyobrażałeś sobie, że zabijemy Tolonena, hę? Przez twoją głupotę zginęlibyśmy wszyscy. Tak, ale zapomniałeś, kto sprawuje władzę. Odwrócił się i gestem rozkazał lekarzom wyjść. Potem, gdy zostali sami, podszedł do Heng Yu. Miał właśnie przemówić, kiedy ku jego zaskoczeniu Heng Yu uciszył go podniesioną dłonią. Zachowywał się teraz całkiem inaczej. Mówił głosem cichym, lecz silnym: — Nie myśl, wuju Kou, że jestem ślepy. Albo głupi. Wiem, co tu się stało. — I? Kou wstrzymał oddech. Jeśli Heng Yu się uprze, wszystko przepadnie. — I nic, wuju. Rozumiesz? Heng Kou zawahał się, wpatrując w gładkie rysy twarzy bratanka; po raz pierwszy ujrzał go takim, jakim musiał go widzieć Tang. Uśmiechnął się i skłonił nisko. — Rozumiem, Ministrze Heng. Drzwi zatrzasnęły się. DeVore odwrócił się i spojrzał na koniec celi, na Wyatta. Byli teraz sami. Tylko we dwóch. — Czy nie powinno być tu więcej ludzi? — spytał Wyatt, patrząc na niego czujnie. — Myślałem, że przesłuchania odbywają się z udziałem kilku oficerów. DeVore zaśmiał się. — Nic nie rozumiesz, prawda? Nadal wydaje ci się, że jesteś bezpieczny. Mimo to, co się stało. Wyatt odwrócił się. — Jeśli mnie źle potraktujesz... DeVore przerwał mu. — Ty naprawdę n i e rozumiesz. — Podszedł bliżej i stanął twarzą w twarz z nieco odeń wyższym Wyattem. — Pozwól, że ci wytłumaczę. Wyatt odwrócił nieco twarz, by nie patrzeć DeVore'owi w oczy. Nagły cios zaskoczył go całkowicie. Zatoczył się do tyłu, trzymając się za policzek i wpatrując w DeVore'a rozwartymi z oszołomienia oczyma. — Rozbieraj się! — warknął DeVore, a jego twarz nieoczekiwanie przybrała złośliwy, nieubłagany wyraz. — Do naga. Odzież. Bielizna. Biżuteria. Potem zdejmiemy z ciebie elektroniczne wszczepy. Wyatt niepewnie pokręcił głową. — Nie możecie tego zrobić... — Czego zrobić? — DeVore zaśmiał się. — Jesteś mordercą. Rozumiesz? Zabiłeś Ministra Tanga. Zostaniesz osądzony i uznany za winnego. A potem odbędzie się egzekucja. DeVore podszedł o krok bliżej, Wyatt zaś wzdrygnął się, oczekując na- stępnego ciosu. Dłoń DeVore'a pozostawiła na jego policzku jaskrawoczer- wony ślad z wyraźnie odbitymi palcami. — Tak, Edmundzie Wyatt. Już nie żyjesz. Zabijając Lwo Kanga, złamałeś zasady gry. Wszystkie zasady. Więc teraz będziemy z tobą grać bez zasad. Przynajmniej bez takich, które byś uznał. Wyciągnął dłonie, ujął Wyatta za nadgarstki i przyciągnął do siebie dziko, aż przycisnął jego twarz do własnej. — Zaczynasz już pojmować? Wyatt zadrżał i skinął niezgrabnie głową. — To dobrze. — Brutalnie odepchnął więźnia, który upadł. — No to rozbieraj się. Odwrócił się. Cela była pusta. Widział w duchu, jak Wyatt rozgląda się niepewnie. Potem usłyszał brzęk odkładanych na podłogę cienkich złotych bransolet i uśmiechnął się. Mam cię teraz, mój dumny podrabiany Chiń- czyku. Zedrę z ciebie wszystko, co Han, razem z warkoczem ipau. Tak, a jak skończę, zobaczymy, ile pozostanie ci dumy. Gdy spojrzał na Wyatta, ten był nagi, a na podłodze obok leżała złożona schludnie odzież. Białe, miękkie ciało więźnia wydawało się tak nieprzygoto- wane do czekającej go próby; można by pomyśleć, że już się kuli, zapada w siebie, jakby świadome tego, co ma nadejść. A jednak gdy DeVore z wąskiej, nieowłosionej piersi przeniósł wzrok na oczy Wyatta, z za- skoczeniem dostrzegł w nich wyzwanie. Więc to tak, pomyślał. Najpierw zajmiemy się tym. Powiadają, że Han są silni, gdyż poddają się losowi. W swej trzydziestowiecznej historii nigdy nie walczyli z losem, zawsze byli jego wysłannikami. Powodzie, głód, rewolu- cje — im było to obojętne. Kłonili czoła przed nieuniknionym losem i w ten sposób przetrwali, jeszcze silniejsi dzięki swym długim, cierpliwie znoszo- nym cierpieniom. I tak będzie z tobą, Edmundzie Wyatt. Jeszcze zrobię z ciebie prawdziwego Han — pozbawionego tego, czym byłeś dotychczas; fatalistycznego i cierpliwego w cierpieniu. Uśmiechnął się. — Znałeś Yang Laia? Podministra Lwo Kanga? Wyatt podniósł gwałtownie wzrok, w którym malowała się szczera nienawiść. — On nie żyje. Wiesz, że nie żyje. Zginął w solarium z Lwo Kan- giem. — Nie o to pytałem. Czy dobrze go znałeś? — Był moim przyjacielem. Dobrym przyjacielem. Razem studiowa- liśmy. DeVore zaśmiał się chłodno. — Jak dobrym przyjacielem? Wyatt przełknął ślinę i opuścił głowę. — Był moim kochankiem. — Przyznajesz się? Rozwścieczony Wyatt wrzasnął: — Czemu nie? I tak już o tym wiesz! A poza tym, co ma do tego Yang Lai? DeVore uśmiechnął się i odwrócił. — Yang Lai został zamordowany. W trzy dni po zamachu. Przy jego ciele nie znaleziono nic poza małym hologramem przedstawiającym ciebie. Wyatt zastygł w bezruchu. Gdy DeVore spojrzał na niego, z za- skoczeniem dostrzegł w jego oczach łzy. — Widzisz — rzekł cicho Wyatt. — To chyba coś ci mówi? Czy zabijałbym człowieka, którego kochałem, i potem pozostawił przy nim moje holo? DeVore pokręcił głową. — Nie rozumiesz. — Jak to? — On je miał w dupie. Wyatt odwrócił wzrok. Jego ciało przeszył rozdzierający dreszcz. — Och, to nie wszystko. Jest znacznie więcej. Taśma Kao Jyana. Twoje kontakty handlowe z Hong Cao i Cho Hsiangiem. Rozkłady lotów, które dokładnie pokrywają się z naszą rekonstrukcją ataku na solarium. Prowa- dzone przez twój koncern eksperymentty z detonatorami rezonansowymi. I, rzecz jasna, zeznanie twego sekretarza Lung Ti. Wyatt spojrzał obojętnie na DeVore'a. — Lung Ti? To była atutowa karta DeVore'a; element, który wiązał ze sobą wszystkie inne. Lung Ti pracował dla Wyatta, od kiedy ukończył dziesięć lat. Był jego najbardziej zaufanym służącym. Lecz przed ośmiu laty DeVore dowiedział się o pewnej słabości Lung Ti i przekupił go. Obecnie Lung Ti stanowił marionetkę, którą on ciągnął za sznurki. DeVore przedłużył milczenie jeszcze o chwilę i schylił głowę. — Lung Ti przyznał się do udziału we wszystkim. Złoży zeznania korzystając z łaski Tanga. Usta Wyatta poruszyły się, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. — Tak — rzekł cicho DeVore, zbliżając się do niego. — Teraz już rozumiesz? — Wyciągnął rękę i delikatnie złożył ją na sińcu na policzku Wyatta. — Ty i ja razem dotrzemy do prawdy. Wiesz, mamy na to czas. Mnóstwo czasu. A w końcu, pomyślał, sam uwierzysz, że kazałeś zabić Lwo Kanga. Z wysokości wyglądało to niepozornie, drobina kolista skaza na gigantycznym białym polu, a jednak w miarę jak maszyna opadała, krąg rósł i rósł, aż wreszcie zdało się, że jego czerń wypełnia cały iluminator. Wielki transporter osiadł na dachu Miasta, w pobliżu skraju kręgu. Już o parę kroków od podwozia maszyny powierzchnia dachu paczyła się, lód był zniekształcony i pogięty niewyobrażalnym żarem eksplozji. Z tak bliskiej odległości wielki czarny krąg objawiał kolejny wymiar. Stawał się czarą — ogromnym, wklęsłym naczyniem niby tyglem jakiegoś potężnego alchemika, który w poszukiwaniu cennych substancji przecedził już ciemną, lepką maź osadu. Rozglądając się wyszli z transportera; sześćdziesięciu mężczyzn z dolnych poziomów. Wszyscy byli odziani w białe chałaty i maski. Z wnętrza wielkiej, przypominającej owada maszyny podano im narzędzia: szufle i miotły, worki i inne pojemniki. Staroświeckie narzędzia. Tu nie potrzeba było niczego nowoczesnego. Mieli wykonać najprostszą pracę. Ostatnie zadanie przed odbudową. Natychmiast przystąpili do pracy, tworząc trzy łańcuchy po dwudziestu ludzi; po trzech z każdego łańcucha napełniało worki na skraju kałuży mazi i podawało je następnym w rzędzie. Na górze zaś dwaj ostatni krążyli pomiędzy ludzkim łańcuchem a wielką maszyną, podając worki do jej wnętrza. Z gór wiał wiatr. Na końcu łańcucha po prawej stronie jeden z męż- czyzn — potężny Han o ogolonej głowie — odwrócił się i obejrzał na odległe szczyty. Mógł odprężyć się przez chwilę, wiedział, że nie zbliża się ku niemu żaden worek. Zdjął rękawicę, zsunął gogle i otarł czoło. Było zimno. Wiatr przyjemnie chłodził jego skórę. Jego bezbarwna, nijaka twarz obracała się przez moment, przepatrywała dal w poszukiwaniu czegoś, wreszcie mężczy- zna wzruszył ramionami. Opuścił wzrok i dostrzegł coś na ciemnej powierzchni. Coś małego, zielonego i delikatnego. Pochylił się i ujął to w gołą dłoń. To było kiełkujące ziarno. Spojrzał w górę, posłyszał krzyk ptaków nad sobą i zrozumiał. To pochodziło ze zbocza góry. Jakiś ptak uniósł to i upuścił tutaj. Na jałową powierzchnię dachu Miasta. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ziarno, postrzegając kształt jego blźniaczych liści i twardość jąderka. Następnie zgniótł je w palcach i rzucił. Kao Chen, kwai, niegdyś zabójca, podniósł wzrok. Obłoki, góry, nawet płaska, odkryta powierzchnia dachu Miasta — w świetle dnia wszystko zdawało się tak odmienione. Wciągnął do płuc ciepłe powietrze i uśmiechnął się. Potem, słysząc stękanie ludzi pod sobą, naciągnął gogle, założył rękawicę i odwrócił się. CZĘŚĆ II — WIOSNA 2198 . POD ŻÓŁTYMI ŹRÓDŁAMI • ~- „Kiedy żyłem, wędrowałem po ulicach Stolicy: Teraz umarłem i zostawili mnie na polu. Rano wyjechałem z Wysokiego Zamku; Wieczorem mieszkałem pod żółtymi źródłami. Kiedy białe słońce zapadło się w Zachodnią Otchłań Odstawiłem mój wóz i wyprzągłem cztery konie. Teraz nawet Stwórca Wszechrzeczy Nie wróci życia w moje członki. Dzień po dniu zniknie ciało i kształt: Stopniowo wypadną włosy i zęby. Bo zawsze tak było ze starymi ludźmi: I nikt, kto żyje, przed tym nie ucieknie". — Miu Hsi, Pieśń grabarza (z Pieśni pogrzebowych Hań) - ROZDZIAŁ V BRACIA W prowincji Sichuan była wiosna i w sadach Tongjiang drzewa płonęły kwiatami pod czystym, błękitnym niebem. Powietrze było przejrzyste jak wypolerowana soczewka. W oddali w niebo wbijały się góry, ostre kształty zieleni i błękitu. Na skraju sadu czterej służący czekali w milczeniu, pochylali głowy i trzymali przed sobą wyładowane srebrne tace. Pod drzewami na brzegu jeziora bawili się dwaj książęta; ich śmiech roznosił się po wodzie. Starszy, Li Han Ch'in, umykając przed wyciągniętymi ramionami młodszego brata, szybkim ruchem schwycił gałąź nad swą głową i podciągnął się w koronę jabłoni. Li Yuan podbiegł do drzewa i podskoczył kilkakrotnie, lecz gałąź była dlań za wysoko. — To nieuczciwe, Han! — rzekł zdyszany Yuan ze śmiechem, a w jego oczach płonęło podniecenie. Han Ch'in chichotał na drzewie ponad jego głową, pochylając głowę, by widzieć swego brata na ziemi; we włosy wplątał mu się czysty biały kwiat. — Wejdź i złap mnie! — szydził, zwieszając jedną nogę, a następnie, kiedy brat podskoczył ku niej, podciągając ją pośpiesznie. Yuan rozglądał się przez moment i wreszcie znalazł to, czego szukał. Odwrócił się. — Schodź! Schodź, bo cię zbiję! — zagroził, dzierżąc w jednej dłoni cienką witkę, drugą zaś składając na udzie; twarz jego przybrała wyraz na poły surowy, na poły rozbawiony. — Nie! — odparł Han, przyciskając się mocniej do gałęzi i usiłując wspiąć się wyżej. Śmiejąc się z podnieceniem, Yuan podszedł do pnia drzewa i delikatnie smagnął liściastą witką po plecach brata. Starszy chłopiec wrzasnął z przesa- dą i wierzgnął dziko, chybiając celu o włos ledwie. Chłopiec na ziemi pisnął zachwycony zabawą i uderzył witką mocniej. Z góry rozległ się kolejny wrzask, stopa znów wierzgnęła. Tym razem jednak trafiła w cel i mniejszy chłopiec zwalił się na ziemię. Han Ch'in natychmiast zeskoczył i podbiegł do brata leżącego nierucho- mo na ziemi obok pnia. — Yuan! Yuan! Pochylił się i opuścił głowę na pierś brata, nasłuchując oddechu. Yuan obrócił się wykorzystując, jak go nauczono, balans ciężaru ciała brata i przygwoździł kolanami ramiona Hana. Przez moment górował nad przeciwnikiem z wyrazem tryumfu na twarzy. Po chwili jednak Han odepchnął się i zrzucił go na bok. Yuan odwrócił się i jął uciekać na czworakach, lecz brat wyciągnął rękę, pochwycił go za nogę i powoli przyciągnął z powrotem. — Nie, Han... Nie... Proszę! — Protesty więzły Yuanowi w gardle. Ze śmiechu ledwie mógł mówić. — Powiedz to! — zażądał Han, przyciskając ramiona brata do jego boków i ciasno owijając swe ramiona wokół jego piersi. — Rozkazuję ci powiedzieć to! Yuan gwałtownie potrząsnął głową, a jego śmiech zmienił się w czkawkę. Lecz gdy Han uchwycił go mocniej, ustąpił i skinął głową. Uścisk złagodniał, lecz nie stracił mocy. Yuan zaczerpnął powietrza i przemówił: — Jesteś moim panem... — Zakaszlał i mówił dalej: — i przysięgam ci posłuszeństwo. — Dobrze! Han Ch'in uwolnił go i odepchnął. Chłopiec padł na ziemię i przez moment leżał, dysząc ciężko. Zapadła chwila milczenia. W ciepłym, sokoj- nym powietrzu nawoływały się ptaki. — Co o niej sądzisz, Yuan? Li Yuan obrócił się i spojrzał na brata. Li Han Ch'in klęczał, patrząc na taras z drugiej strony jeziora. W jego włosach trzymało się jeszcze kwiecie, śnieżnobiałe na tle kruczej czerni włosów. Na wargach rozgościł się lekki uśmiech. Spojrzenie ciemnych oczu zagubiło się gdzieś w dali. — Czy uważasz, że jest ładna? Yuan zarumienił się na to pytanie. Skinął głową i opuścił wzrok. Tak, pomyślał. Więcej niż ładna. Fei Yen jest piękna. Wiedział o tym, od kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Fei Yen. Jakże pasuje do niej to imię. „Lecąca jaskółka"... Podniósł wzrok i stwierdził, że Han Ch'in przypatruje się mu ze zmarszczonymi brwiami. — Tak sobie myślałem, Yuan. Zastanawiałem się, co by było, gdybym miał kilka żon. Może inną kobietę na każdą noc w tygodniu. — Roześmiał się dziwnie, z napięciem, wysokim tonem; opuścił wzrok i pociągnął za źdźbło trawy. — Przepraszam. Czasami zapominam się. Wydajesz się tak dorosły. Tak mądry. Jak nasz ojciec. — Han zamilkł, po czym z uśmiechem podniósł wzrok. — Widocznie takie rzeczy jeszcze cię nie obchodzą. Nieważne. Zrozumiesz, kiedy będziesz starszy. Li Yuan jeszcze przez moment przyglądał się bratu, po czym opuścił wzrok. Przenikające przez gałęzie promienie słońca pstrzyły ziemię koło jego dłoni. Cienie liści padały na jego ciało, jakby skóra odbarwiła się miejscami. Zadrżał i zamknął oczy. Czasami zdawało mu się, że rozumie aż za dobrze. Gdyby był Hanem, Fei Yen wystarczyłaby mu; nie potrzebowałby żadnej innej. Zerknął na brata, lecz nic nie powiedział, bo wiedział, że gdyby podzielił się z Hanem swymi myślami, ten kpiłby z niego tylko. „Masz dopiero osiem lat — powiedziałby. — Co możesz wiedzieć o miłości?" — Mimo wszystko — rzekł Han, patrząc nań ponownie — Fei Yen będzie specjalna. Moja pierwsza żona. I jej synowie będą moimi dziedzi- cami. — Skinął głową, zadowolony ze sprawiedliwości swych słów. Li Yuan zauważył, w jaki sposób brat mu się przygląda — z uśmiechem na wargach i z wyrazem głębokiej miłości w oczach — i odwrócił wzrok, rozgrzany jego spojrzeniem. — Będę miał z nią wspaniałych synów, Yuan. Dobrych, silnych synów. A pierwszego z nich nazwę twoim imieniem. — Han Ch'in wyciągnął dłoń i dotknął kostki brata. — Będzie silny jak ja. Ale mam nadzieję, że będzie równie mądry jak ty. — I piękny tak jak Fei Yen — powiedział Yuan, patrząc na brata przez długie, ciemne rzęsy. Han z lekkim uśmiechem na wargach spojrzał w dal, po czym skinął głową. — Tak... jak Fei Yen. — Czy pozwolisz, że tu usiądę? Wang Ti zarumieniła się i spuściła wzrok, tuląc do siebie dziecko i kołysząc je delikatnie. Wszystkie cztery poziomy restauracji Changa były zatłoczone i niewiele pozostało wolnych miejsc. Jej stolik, na drugim poziomie, z widokiem na dzwonnicę, należał do tych nielicznych, do których można jeszcze było się dosiąść. — Oczywiście. Proszę bardzo. Już wcześniej zauważyła tego mężczyznę, gdy przechodził pomiędzy straganami na zatłoczonym targu na końcu Promenady. Przypatrywała mu się przez moment, jak wszyscy w tłumie, z podziwem wobec jego ogromu, po czym powróciła do swych zakupów. Teraz, gdy usiadł naprzeciwko niej, uświadomiła sobie, jaki jest potężny, nie tylko wysoki, lecz również o gigantycznych barkach i piersi. Prawdziwy kolos. — Co tu dają dobrego? Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Były błękitne, oczy Hung Mao. — Wszystko jest dobre. Chang prowadzi najlepszą restaurację u nas na Poziomie 26. Ale polecam zupę nefrytową. Olbrzym skinął głową i odwrócił się na krześle, wzywając najbliższą kelnerkę. — Panie? — Podobno podajecie dobrą zupę nefrytową. Przynieś mi dużą miskę. Aha, i jeszcze udka kurczaka z kluskami. Dziewczyna skinęła głową, odwróciła się i ruszyła do kuchni. — Czy często tu jadasz? Znów na nią patrzył, z uprzejmym, lekkim uśmiechem na ustach. Zerknęła na śpiące dziecko, mocno przytwierdzone uprzężą do jej piersi. — Kiedy mogę sobie na to pozwolić — odparła cicho. — Czyli, niestety, niezbyt często. Mężczyzna nie odrywał od niej wzroku. — Masz grzeczne dziecko. Ile ma lat? Pogładziła dziecko po czole i podniosła wzrok, a jej uśmiech poszerzył się na chwilę. — Dziesięć miesięcy. Pochylił się i spojrzał na uśpioną twarz dziecka. — Pewno jest pupilkiem taty. — Tak! Przy Jyanie on sam zmienia się w dziecko. — odpowiedziała śmiejąc się. — Jyan? Ładne imię dla dziecka. — A ty? Mówisz jak człowiek, który sam ma synów. — Ja? Nie... Może kiedyś. Ale na razie... cóż, mam taką pracę, że muszę wciąż podróżować. Lepiej się nie wiązać. Przez chwilę patrzała nań ze zrozumieniem, po raz pierwszy przyglądając się uważnie jego rysom. Miał potężną, otwartą twarz, o długim, tępo zakończonym nosie, stanowczej szczęce i pełnych wargach. Jego ciemne włosy zostały przycięte tak bezlitośnie krótko, że przez chwilę zastanawiała się, jaki też zawód może on wykonywać. Lecz nie była to zła twarz. Uśmiech nadawał jej wyrazu łagodności. Stwierdziła, że podoba jej się ten człowiek. — I to sprowadza cię do nas? — Moja praca? Nie, nie tym razem. Szukam kogoś. Krewnego. Znów się zaśmiała; cicho, by nie przebudzić dziecka. — Myślę, że gdyby mieszkali tu jacyś twoi krewni, to już dawno bym ich zauważyła. — Och, nie myśl, że cały klan jest taki jak ja. To... — przyłożył jedną dłoń do piersi — powiadają, że odziedziczyłem to po dziadku. Ojcu ojca. Wiesz, moja matka była drobną kobietą. Drobną fizycznie, rzecz jasna, gdyż dla swych synów była olbrzymką. Kobieta opuściła wzrok; jego synowski szacunek zrobił na niej dobre wrażenie. — A twój ojciec? Przez chwilę potężny mężczyzna patrzał w dal. — Ojca nie znałem. Opuścił nas, kiedy miałem niecałe dwa lata. — Ach... jak mojego Chena. Olbrzym spojrzał na nią przymrużonymi nieco oczyma. — A więc rozumiesz mnie? Skłoniła lekko głowę. — To smutne... — Tak, cóż... — Odwrócił się. U jego boku stanęła kelnerka, balansując na dłoni tacą z parującym jedzeniem. Odsunął się, by umożliwić jej ustawienie misek na stole. — Czy już jadłaś? — Zatroskany spojrzał na siedzącą naprzeciw niego kobietę. — Jeśli nie, czy mogę zamówić coś dla ciebie? — Ja... Cóż, dziękuję serdecznie, ale Chen nie pozwoliłby na to — rzekła, kręcąc szybką głową. Uniósł dłoń. — Rozumiem. Wybacz. Podniosła z uśmiechem wzrok. — Dziękuję. Ale już jedliśmy. A teraz... Potężny mężczyzna zajadał już z energią zupę. — Hmmm. Wyśmienite. Nie jadłem lepszej. — Jak mówiłam, u Changa karmią najlepiej. — Uśmiechnęła się i przypatrywała mu, ciesząc się jego radością. Zerknął na nią i widząc, że wstaje, odłożył łyżkę i uniósł się z miejsca. — Czy mogę ci pomóc? Pokręciła głową. — Nie, dziękuję. Poradzę sobie. Już się przyzwyczaiłam, zaręczam ci. — Uważaj na siebie. Cieszę się, że się poznaliśmy. — Skłonił lekko głowę. — Ja także. Jeszcze przez chwilę Karr siedział i patrzał za odchodzącą kobietą. Wreszcie, kiwając głową, spojrzał na zupę i powrócił do jedzenia. Sięgając po udko kurczaka znieruchomiał i zaśmiał się cicho. Jyan! Nazwał chłopca Jyan! Potem Karr w zamyśleniu rozejrzał się po szerokim korytarzu, wspominając twarz kobiety i jej uśmiech; ale przede wszystkim to, co powiedziała. Na wszystko jest czas, pomyślał. Nawet na synów. Han Ch'in galopem zbliżył się do przeszkody na grzbiecie płynącej przez powietrze arabki; gładka szyja zwierzęcia przy każdym kroku wysuwała się naprzód, kruczoczarne boki pulsowały w potężnym rytmie, aczkolwiek bez wysiłku, długi ogon łopotał na wietrze. Yuan, który obserwował brata z odległego o pół li pawilonu, wstrzymał oddech. Była to największa z wszystkich przeszkód, niemal tak wysoka jak koń: zbudowano ją na wzgórzu z kamienia i drewna, w ziemi za nią wykopano dziurę. Przy poprzedniej próbie Han spadł w tym miejscu. Spadł i nieźle potłukł sobie żebra. Teraz odważnie ponawiał wyzwa- nie. Nie zwalniając Han spiął arabkę ostrogami, krzycząc dziko, gdy zwie- rzę wyciągnęło się i skoczyło. Przez mgnienie oka zdawało się, że źle wy- liczył. Klacz majestatycznie wzniosła się powietrze, unosząc przednie nogi, lecz w najwyższym punkcie lotu pęciny niemal dotknęły płotka. Gdy lądowała po drugiej stronie przeszkody, potknęła się i o mało co się nie prze- wróciła. Yuan krzyknął, przyciskając wierzch dłoni do ust. Koń biegł niepewnie, z impetem, który mógł posłać go na ziemię i zmusić do koziołkowania. Han Ch'in zawzięcie trzymał się siodła, mocno ściągał wodze, chcąc za wszelką cenę utrzymać głowę arabki w górze i skierować klacz na prawo, gdzie wzgórze opadało łagodnie. Zwierzę opierało mu się, oszołomione strachem. Jego nozdrza rozdęły się; zarżało doniosłe, na znak sprzeciwu wobec wykrzykiwanych głośno poleceń Hana. Zad klaczy obrócił się powoli, długi, wklęsły pysk jakby w bólu szarpnął w lewo. Gdy Han Ch'in popuścił cugli, głowa wierzchowca uniosła się gwałtownie, a zwierzę roztańczyło się i wreszcie zwolniło do kłusa. Yuan odwrócił się i spojrzał na ojca. — Udało mu się! Hanowi się udało! — Tak... — Li Shai Tung uśmiechał się, lecz w jego oczach można jesz- cze było wyczytać zmartwienie sprzed chwili. Han Ch'in zawrócił klacz, pochylił się, by poklepać ją po szyi, spiął zwierzę ostrogami i pocwałował ku nim. Zatrzymawszy się dumnie odrzucił głowę, po czym podniósł rękę i odgarnął z oczu włosy, patrząc na ojca w oczekiwaniu na pochwałę. — Brawo, Han. Dowiodłeś, że panujesz nad zwierzęciem! Han roześmiał się i spojrzał na pysk arabki. — Być może. Ale to dobry koń, ojcze. Każdy inny z naszych stajni przewróciłby się. Czasami jeździec nie może być lepszy od ko- nia. — Ani koń od jeźdźca. — Tang patrzał teraz na syna z powa- gą. — Nie mówię tego żartem, Han Ch'in. Martwiłem się o ciebie. Jednak okazałeś silną wolę. Nie pozwoliłeś zwierzęciu, by wyrwało się spod twej kontroli. Opanowałeś je. — Skinął głową i przelotnie spojrzał na młodszego syna. — Opanować. Oto najważniejsze. W stosunkach ze zwierzętami i z ludźmi. Jeszcze przez chwilę Han Ch'in spoglądał na klacz, pieszcząc i uspokaja- jąc zwierzę. Wreszcie popatrzył ojcu w oczy. — Nie spodziewałem się tu ciebie, ojcze. Myślałem, że będziesz zajęty przygotowaniami. Przyjęcie... Tang uśmiechnął się lekko do syna, po czym spoważniał. — Tym zajmują się inni. Nie, przyszedłem, bo chcę, byście obaj przybyli za dwie godziny do Sali Siedmiu Przodków. Okazja jest uroczysta, więc odziejcie się stosownie. Han Ch'in skłonił się w siodle w imieniu obu. — Jak sobie życzysz, ojcze. Będziemy tam. — Dobrze. Ale na razie masz gościa. Przybyła Fei Yen. Czeka na ciebie w Pałacu. Yuan zerknął uważnie na brata. Han skłonił się ojcu, po czym, nie mogąc skryć uśmiechu, jaki pojawił się na jego twarzy, zawrócił konia i ru- szył po zboczu ku rzece i mostowi. W połowie drogi obrócił się w siodle i krzyknął: — Będę na ciebie czekał, Yuan! Przyprowadź Hsueh Chai i starego Chou. Na łące nad jeziorem. Zrobimy sobie piknik. Fei Yen stała na moście otoczona służkami. Jedna z nich stanęła za nią, osłaniając swą panią wielkim jedwabnym parasolem. Z boku inna ospale machała dużym wachlarzem. Trzecia i czwarta, przyodziane w pastelowe zieleń i błękit, dopasowane do kolorów dnia, czekały w pobliżu. O trzy- dzieści kroków dalej, w cieniu wielkiej wierzby, ustawiły się czujnie ciotki i cioteczne babki dziewczyny w strojach z czarnego jedwabiu i atłasu, pogrążone w cichej rozmowie. Sama Fei Yen spoglądała na jezioro; przypatrywała się, jak ciepła wiosenna bryza marszczy lustro wody i gnie przybrzeżne trzciny. W przeni- kającym przez parasol świetle słońca jej twarz zdawała się niczym jedwabny parawan w goździki i kwiecie pomarańczy; stojący na brzegu i patrzący na nią Li Yuan nie mógł dokładnie dostrzec jej szlachetnych rysów. Była piękna. By to stwierdzić, nie musiał widzieć jej wyraźnie. Wystar- czyło, że przypomniał sobie jej ostatnią wizytę w sadzie. Wystarczyło, że przypomniał sobie jej uśmiech, różowy języczek wystający, spomiędzy doskonałych perłowych zębów. Jakże ciemne były jej oczy, jakże delikatne kontury twarzy. Zerknął na Hana i dostrzegł, jakim wzrokiem patrzy na nią jego brat. Ujrzał na jego twarzy i miłość, i zachwyt. I zrozumiał. Na środku nadbrzeżnej łąki służący rozbili mały, okrągły namiot. Uwiązana tuż za nim arabka pochyliła głowę i skubała trawę. Przed namiotem rozstawiono krzesła i niski stół, na którym znalazł się kociołek z winem i trzy małe glazurowane kubki. Nieco dalej stała wielka tarcza łucznicza. Han Ch'in wyszedł na przystrzyżoną trawę, krocząc ze zdecydowaniem niby jakieś dziwne, wdzięczne dwunożne zwierzę. Przebrał się ze stroju jeździeckiego w luźniejsze brzoskwiniowe i cynobrowe jedwabie. Zdobił go prosty złoty naszyjnik w splątane smoki; Hsueh Chai splótł jego włosy złotą nitką. Patrząc na brata, Yuan poczuł, jak wzbiera w nim cała miłość do niego. Jakże szlachetnie wyglądał Han; jakże był piękny na swój sposób. Gdy zbliżał się do wąskiego kamiennego mostka, jakże lśniły jego ciemne oczy. Oczy, których ani na moment nie odrywał od swej przyszłej oblu- bienicy. Fei Yen odwróciła się ku Han Ch'inowi i wyszła z cienia. Yuanowi znów zaparło dech w piersi. Była niczym porcelana. Niczym doskonała ceramika. Skórę miała tak jasną, tak doskonale białą; jej nos, usta, delikatne uszy wymodelowane były z taką precyzją, iż przez moment zdawało się, że to rzeźba ożyła niespodzianie. Jakże cudowna była jej doskonałość. Następnie, gdy na opadającym łagodnie moście napotkała Hana, ujrzał, jak uśmiecha się doń, jak ogień napełnia jej ciemne oczy, i pojął z całą pewnością, do jakiej zdolna była jego młoda dusza, że on sam dla niej nie istnieje. Należała do Hana. Jednak na przekór wszystkiemu będzie ją kochać. Tak jak kocha Hana. A może i silniej. Przy herbacie gawędzili o sprawach dworu. Milczący Yuan popatrywał na Fei Yen, dziwnie, przemożnie onieśmielony jej bliskością. Gdy się pochyliła, jasnośmietankowy rękaw musnął jego kolana, on zaś zadrżał, czując otaczającą go lekko słodką woń jaśminu. — Podobno Wang Sau-Leyan płatał figle — rzekła cicho, popatrując znad wachlarza na Han Ch'ina. — W wieku dziesięciu lat! Pomyślcie tylko. Starszy brat przyłapał go... Zawahała się i zaśmiała cicho i uroczo. — Mów dalej... — powiedział Han, pochylając się, rozstawiając stopy w wysokich butach niczym zasadzone w ziemi dwa młode drzewka, wpierając silnie dłonie w kolana. — Cóż... — opowiadała konfidencjonalnie. — Podobno znalazł go z dziewczyną. W łóżku ojca, a oboje byli nagusieńcy! — Nie! — rzekł zachwycony Han. — W łóżku ojca! Ojcem Wang Sau był Wang Hsien, Tang Miasta Afryka. Wang Sau-Leyan był jego czwartym, najmłodszym synem. — Tak! — Fei Yen klasnęła w dłonie. — I słuchajcie... ta dziewczyna to jeszcze dziecko. I w dodatku Hung Mao\ Zadziwiony Han Ch'in oparł się o krzesło i zaczął się śmiać. Tymczasem Yuan przypatrywał się dziewczynie. Głos miała tak słodki, o tak czystej tonacji, że ciarki biegały chłopcu po grzbiecie. Nie zwracał uwagi na znaczenie jej słów; ten głos zdawał mu się wolny od wszelkiej ludzkiej treści. Rozbrzmiewał tym samym słodkim, lirycznym tonem co erhu; tym samym ciepłym lecz płaczliwym kontraltem co ów stary instrument. A słuchając jej stwierdził również, że fascynują go jej ruchy, kształt jej dłoni. Dziwnie perłowy blask paznokci, delikatność drobnych, jasnych jak lód palców, nie większych od jego własnych. Spojrzał na jej twarz i dostrzegł wyrafinowany połysk policzków i czoła, jedwabistą czerń włosów, drobne srebrne nitki, w których odbijały się promienie popołudniowego słońca. Han Ch'in nachylił się, nie przestając się śmiać. — I co się stało? Fei Yen siedziała skromnie. O trzydzieści kroków dalej grupa ciotek, którym usługiwała służba z ich własnych domostw, zajęta była energicznym wymachiwaniem wachlarzami i nadstawianiem uszu, by podsłuchać, z cze- góż to Han Ch'in śmieje się z takim zapałem. — Ojciec wygnał go na rok. Chłopiec ma mieszkać w pływającym pałacu. Sam. Jedynie w towarzystwie służby... męskiej służby. Han Ch'in opuścił wzrok, otrzeźwiony nowiną. Pokręcił głową i ponow- nie spojrzał na Fei Yen. — To surowa kara, nie sądzisz? Przecież to tylko chłopiec. Nie- wiele starszy od naszego Yuana. A w końcu nic się nie stało. Trochę figli. Fei Yen wachlowała się powoli, a jej spojrzenie przez moment zamąciło się, jakby skierowała je na własną duszę. Wreszcie uśmiechnęła się i nachyliła głowę, patrząc wprost na Hana. — Ale w łóżku ojca... Co na to powiesz, Han? — Uniosła brwi, Han zaś na ten widok ponownie parsknął śmiechem. — Słuchajcie — rzekł, wstając z krzesła. — Zamierzam rzucić wyzwanie. Po ślubie. Wszystkim Rodzinom, większym i mniejszym. Wszystkim ich synom i kuzynom. — Zerknął na Hsueh Chai, który stał ze służkami u wejścia do namiotu. Stary sługa podszedł doń natychmiast, podając krótki myśliwski hak i kołczan ciężkich strzał o stalowych grotach. Han Ch'in wziął je do rąk i uniósł. — Dwanaście strzał. Kto osiągnie najlepszy wynik, zdobędzie nagrodę. — I myślisz, że to ty wygrasz? — spytała Fei Yen, patrząc na tarczę. Han Ch'in zaśmiał się i popatrzył na łuk w swej dłoni. — Nie myślę, że wygram. Wiem to. Oczy dziewczyny rozbłysły. — Moi trzej bracia dobrze strzelają. Jeśli jesteś od nich lepszy, to mu- sisz być naprawdę bardzo dobry. Han Ch'in zarzucił na ramię pas kołczanu, po czym odwrócił się i podszedł do oznaczonego na trawie punktu. Wyciągając z kołczanu strzałę zawołał do niej: — Patrz! Szybko umieścił strzałę w łuku i uniósł broń. Następnie, na pozór nie celując nawet, naciągnął mocno cięciwę i wypuścił pocisk. Z miłym uchu stuknięciem strzała wbiła się w drewno, o szerokość dłoni od środka tarczy. — Nieźle... — odezwała się Fei Yen. Znieruchomiała, zapominając na moment o wachlarzu. Jej twarz zastygła w bezruchu, całe ciało z napięciem oczekiwało kolejnych strzałów. Han Ch'in napiął łuk po raz wtóry i równie niedbale jak poprzednio wypuścił strzałę. Tym razem trafił w skrdj środkowego kręgu. Odwrócił się ze śmiechem. — No i? — Znów — rzekła po prostu dziewczyna, unosząc podbródek, jakby chciała mu dodać odwagi. — Może to tylko szczęście. — Szczęście? — Han Ch'in zrobił zaskoczoną minę, po czym roześmiał się i pokręcił głową. — Szczęście, mówisz? Więc patrz! Umieścił strzałę na cięciwie i odwrócił się ku tarczy. Uniósł łuk, wykręcił go w bok, jakby strzelał z końskiego grzbietu i wypuścił pocisk. Tym razem strzała trafiła w sam środek. Yuan stał i dziko klaskał w dłonie. Za jego plecami Fei Yen odłożyła wachlarz i powoli uniosła się z miejsca. Następnie bez słowa podeszła do Han Ch'ina wyjęła mu hak z rąk i wzięła strzałę z kołczana na jego ple- cach. — Chcesz spróbować? — zapytał, napawając się swym sukcesem. — Założę się o mojego konia, że stąd nawet nie trafisz w tarczę. Jest do niej pięćdziesiąt kroków, a ten hak ciężko się naciąga. Uśmiechnęła się doń. — Naciągałam już cięższe łuki, Han Ch'in. Łuki dwa razy dłuższe. Ale nie chcę ci odbierać konia, przyszły mężu. Wiem, jak bardzo kochasz to zwierzę. — Dobrze. Więc spróbuj — rzekł, wzruszając ramionami. Fei Yen pokręciła głową. — Nie, Han. Wymyśl inną nagrodę. Coś mniej na pokaz. Tylko po to, żebyśmy się przekonali, które z nas jest lepsze. Chłopiec zaśmiał się niepewnie. — Jaką nagrodę? — Na przykład to. — Spojrzała na łuk w swych dłoniach, potem na niego. — Jeśli moje trzy strzały będą lepsze od twoich. Przez chwilę wahał się, wreszcie ze śmiechem skinął głową. — A więc stawką jest łuk. A jeśli przegrasz? Dziewczyna zaśmiała się. — Jeśli przegram, możesz sobie wziąć wszystko, co do mnie należy. Han Ch'in uśmiechnął się szeroko; zrozumiał jej żart. Za dwa dni sta- ną się mężem i żoną, i wtedy wszystko, co do niej należy, będzie jego wła- snością. — To uczciwa propozycja. Odstąpił wstecz, założył ramiona i przypatrywał się, jak dziewczyna nakłada strzałę i unosi łuk. Przez długą chwilę stała bez ruchu jak pogrążona w transie, strzała zaś drżała na naciągniętej cięciwie. Yuan przyglądał się jej z fascynacją; zwrócił uwagę, jak inaczej teraz oddycha; jak napięte stało się teraz jej ciało. Wreszcie, z cichym okrzykiem, ocknęła się i zwolniła cięciwę. Strzała poszybowała wysoko i wreszcie opadła, uderzając o drewno z dźwiękiem cichszym niż pociski Hana. — W sama dziesiątkę! — rzekła z tryumfem dziewczyna, odwracając się ku Han Ch'inowi. Strzała spoczywała na czerwonym kręgu niczym wykrzyknik. Pociski Hana wbijały się głęboko w miękkie drewno, gdyż trafiały w cel pod ostrym kątem, jej strzała sterczała ze środka tarczy niczym świeży pęd ze ściętego drzewa. Han Ch'in pokręcił ze zdumieniem głową. — To szczęście! — rzekł, zwracając się ku niej. — Drugi raz ci się nie uda. — Zaśmiał się i wskazał na tarczę. — Popatrz tylko! Wiatr zawieje, i wyrwie twoją strzałę z drewna! Spojrzała nań dumnie, wyzywająco. — Ale przecież trafiłam w środek! Z wahaniem skinął głową i wręczył jej drugą strzałę. — Jeszcze raz — powiedział. Znowu stała, dzierżąc naciągnięty mocno łuk z drżącą strzałą, peł- na napięcia i koncentracji. Wreszcie, z takim samym ostrym okrzykiem, wypuściła pocisk z taką pasją, że aż zatrzęsło się całe jej ciało. Tym razem zdało się, że strzała zawisła w powietrzu przed tarczą, zanim wreszcie nagle opadła i uderzyła o trzeci pocisk Hanga. Ponownie trafiła w sam środek. Fei Yen z beznamiętną twarzą obróciła się do Han Ch'ina i wyciągnęła dłoń po trzecią strzałę. Han Ch'in zawahał się, jego twarz pociemniała, oczy rozszerzyły się od gniewu; wreszcie wcisnął w rękę dziewczyny strzałę. Przez chwilę stała i przypatrywała mu się, po czym spojrzała na obserwującego ich Yuana. Yuan widział jak zakłada strzałę, spoglądając nań z większym zamyś- leniem niż kiedykolwiek u niej zauważył. Wreszcie niespodziewanie mrug- nęła do niego i odwróciła się ku tarczy. Tym razem niemal się nie wahała, lecz wzorem Han Ch'ina naciągnęła mocno cięciwę i wypuściła pocisk. — Nie! — Yuan zerwał się na nogi. Strzała tkwiła w ziemi o dobre pięć kroków od tarczy, wskazując piórami na środek celu. Han Ch'in ze śmiechem klasnął w dłonie. — Wygrałem! Byłem lepszy! Fei Yen odwróciła się do niego. — Tak, Han — rzekła cicho, dotykając delikatnie, z czułością, jego ramienia. — Jesteś tu panem.... Deputowany Barrow parsknął z irytacją i pochylił się, naciągając mocujące go do fotela pasy. v — Jak myślisz, Piotrze, dlaczego T'ang wzywa nas o pięć godzin wcześniej? Lehmann wyjrzał przez okienko na zbliżającą się do nich powoli Ziemię. — A ty jak myślisz? Chce nas upokorzyć, ot co. Stargać nam nerwy i utrzymać w ryzach. To ich główny cel. Barrow spojrzał nań ostro. — Tak uważasz? Jesteś więc pewien, że to nie ma związku z wese- lem? Lehmann pokręcił głową, przypominając sobie, jakim lękiem napeł- niło go otrzymane od Tanga wezwanie. Podobnie jak Barrowowi, naka- zano mu zjawić się w Tongjiang najpóźniej o trzeciej godzinie po po- łudniu. Nie podano żadnych powodów, lecz Lehmann wiedział, że nie chodzi tu o wesele. W takim przypadku zawiadomiono by ich z mie- sięcznym co najmniej wyprzedzeniem. Nie, to coś innego. Coś całkiem innego. — To mi cholernie nie na rękę — mówił Barrow. — Ten facet zjawił się w samym środku posiedzenia komitetu Izby. Musiałem je odwołać, a bogo- wie jedni wiedzą, kiedy będę miał czas przygotować się do przyję- cia. Lehmann zerknął na niego i odwrócił wzrok. O cokolwiek tu chodziło, niewątpliwie taki drobiazg jak posiedzenie komitetu Izby nie miał w po- równaniu z tym czymś najmniejszego znaczenia. Tang nie wysyła swej prywatnej maszyny po ludzi, których chce sprowadzić, bez ważnych powodów. Nie nadużywa też swego prawa do wydawania podobnych nakazów. O cokolwiek tu chodzi, sprawa ma pierwszorzędne znacze- nie. Ale co to takiego? Tętno Lehmanna przyśpieszyło na moment. Czyżby były jakieś przecieki? A może chodzi o coś innego? Może o koncesję? 0 układ? Coś, co zagwarantuje jego synowi należne mu dziedzictwo? Na tę myśl Lehmann zaśmiał się cicho; po chwili poczuł, że maszyna dotyka ziemi. Wielkie silniki burczały jeszcze przez moment, po czym zamilkły. W ciszy, która zapadła, dwaj mężczyźni słyszeli, jak stropowe wrota zasuwają się 1 zamykają hangar. Lehmann rozpiął pasy, wstał i czekał. Rozwarły się drzwi; wyszli na zewnątrz. U stóp rampy czekał na nich Szambelan Tanga Chung Hu-Yan. — Ch'un tzu. — Szambelan skłonił się nisko. — Tang czeka na nas. Inni już przybyli. Proszę... — Odwrócił się i gestem zaprosił ich do wej- ścia. Lehmann zawahał się. — Za pozwoleniem, o co właściwie chodzi? Chung Hu-Yan obejrzał się na niego z nieprzeniknioną miną. — Cierpliwości, Podsekretarzu. O sprawach Tanga opowiadać może jeno sam Tang. — Oczywiście. — Lehmann uśmiechnął się kwaśno i ruszył za dygni- tarzem. Sala Siedmiu Przodków stanowiła potężną, wysoką komnatę o ścianach zawieszonych ogromnymi, pysznymi gobelinami, z gigantyczną mozaiką z ciętego marmuru na podłodze. Wzdłuż bocznych ścian rozmieszczono grube kolumny ze splecionymi smokami. Pod nimi stała przyboczna gwardia Tanga, potężne bestie o złośliwym wyglądzie, z ogolonymi głowami i tępymi twarzami Han. Na lewo od ogromnego tronu zebrała się mała grupka Hung Mao, milczących, niewątpliwie oszołomionych nieoczekiwanym splendorem otoczenia. Naprzeciwko nich, po prawej stronie tronu, w odległości około piętnastu kroków, stała klatka. W klatce znajdował się człowiek. — Podsekretarzu Lehmann. Deputowany Barrow. Witam. Teraz może- my już zacząć. Tang wstał i zszedł po stopniach tronu, za nim zaś zeszli jego syno- wie. O pięć kroków od najbliższego z Hung Mao Tang zatrzymał się i ro- zejrzał władczo. Powoli, z wahaniem, oglądając się na innych, przybysze skłonili się, jedni nisko, drudzy samymi tylko głowami, bo żaden nie był pewien, jakiej etykiety wymaga ta chwila. Nie byli teraz w Weimarze ani we wspaniałych biurach swych firm. Tu, w pałacu samego Tanga, nie mieli pojęcia, czego się od nich oczekuje, Szambelanom Tanga zaś polecono nie objaśniać im tego. Li Shai Tung patrzał na nich z pogardą widząc, jak niezdarnie oddają mu pokłon. Było tak, jak oczekiwał; ci Hung Mao zapomnieli o dobrych manierach. Dla nich szacunek winien Tangowi nie był sprawą oczywistą. Nie zdążył wrosnąć dostatecznie głęboko. Zmiecie go pierwszy poryw silniejszego wiatru. Powoli, z rozmysłem, przypatrywał się kolejnym twarzom widząc, jak niewielu z nich ośmiela się spojrzeć mu w oczy i jak pośpiesznie odwracają wzrok ci, którzy się na to zdecydowali. „Hsiao jen", pomyślał. „Małe ludziki". Wszyscy jesteście małymi ludzikami. Żaden z was nie zostanie królem. Żaden z was nie jest godzien mego Szambelana, a co dopiero mnie. Przesunął dłonią po śnieżnobiałej, zaplecionej brodzie, po czym odwrócił się, jakby znudzony nimi, i spojrzał na mężczyznę w klatce. Był on nagi, ogolono mu głowę. Dłonie miał związane za plecami ka- wałkiem zwykłego postronka. Ten drobny szczegół miał w sobie coś starożytnego i brutalnego; zwrócili na to uwagę dwaj towarzyszący Tangowi chłopcy. Stali w milczeniu, twarze ich zmieniły się w maski beznamiętnych obserwatorów. „To będzie lekcja" — wytłumaczył im uprzednio ojciec. „A lekcja ta zwie się kara". Proces trwał dziewiętnaście miesięcy. Lecz rozpatrzono już wszystkie dowody, a zeznanie mężczyzny — złożone trzykrotnie, zgodnie z prawem — rozwiało wszystkie wątpliwości. Li Shai Tung obszedł klatkę i stanął po jej drugiej stronie, o wyciągnięcie ramienia od grubych, okrągłych prętów. Mężczyznę umyślnie umieszczono w zbyt małej klatce, zmuszając go do klęczenia lub zginania grzbietu. Oczy miał zaczerwienione, skórę chorobliwie białą. Ciało jego było wycieńczone, niemal pozbawione mięśni. Pierwsze dwa miesiące uwięzienia złamały w nim ducha i dumę. Wyniosły orli profil sprawiał teraz wrażenie groteskowo ptasiego —jak profil rannej mewy. Wyzywające zachowanie już dawno temu znikło bez śladu. Teraz na widok Tanga kulił się ze strachu. Starzec wskazał na symbol wypalony na przedramieniu uwięzionego mężczyzny. Była to stylizowana podwójna spirala dziedziczności, symbol frakcji Rozproszeniowców. — Podsekretarzu Lehmann. Znasz tego człowieka? Lehmann podszedł do klatki i stanął po jej drugiej stronie, zaglądając do wnętrza. — Chieh Hsial Oczy Lehmanna były puste, nie rozpoznał mężczyzny. Dobrze, po- myślał Tang. Nie spodziewa się tego. Tym lepiej. Szok będzie tym gwał- towniejszy. — Był twoim przyjacielem. Lehmann podniósł wzrok i szybko wciągnął powietrze do płuc. — Edmund... — szepnął. — Tak. — Tang ponownie obszedł klatkę i stanął pomiędzy Lehman- nem a tronem. — Ten więzień był niegdyś człowiekiem tak jak ty. Nazywał Edmund Wyatt. Lecz teraz jest bezimienny. Dowiedziono mu zamordowania Ministra i stracił wszystkie prawa. Rodzina, którą kiedyś posiadał, już nie istnieje, przodków zaś zapomniano. Odebrano mu miejsce na ziemi i cel życia. — Odczekał, aż sens jego słów dotrze do zebranych, i mówił da- lej: — Czy wyrzekasz się go? Czy twoja frakcja potępia jego czyny? Przerażony Lehmann podniósł wzrok. — Czy wyrzekasz się go, Podsekretarzu? Była to chwila pełna napięcia. Podczas procesu Lehmann był głównym obrońcą Wyatta. Lecz teraz sytuacja się zmieniła. Jeśli Lehmann powie „tak", usankcjonuje czyn Tanga. Jeśli powie „nie"... Cisza narastała. Twarz Lehmanna poruszała się z obawą, lecz nie mógł on wykrztusić z siebie ni słowa. Tang stał spokojnie naprzeciwko niego, wyciągając ramię i popatrując na deputowanego. Gdy napięcie stało się nie do zniesienia, przerwał je. Powtórzył swe poprzednie słowa i dodał: — Czy też pragniesz usprawiedliwić morderstwo jako metodę działalno- ści politycznej? — Li Shai Tung podniósł nieznacznie głos. — Czy mam więc potraktować twe milczenie jako milczenie zgody? Pod przemożną władzą oczu starca Lehmann skinął głową. Następnie, uświadomiwszy sobie, co uczynił, znieruchomiał. Lecz było już za późno. Podstępem zmuszono go do zdrady. Teraz nie musiał niczego mówić. Li Shai Tung zwyciężył. — Więc człowiek ten należy do mnie? Mogę z nim uczynić, co zechcę? Tang był jak skała. Jego starość i pozorna słabość stanowiły złudzenie, które rozwiewała twardość jego głosu. We władzy, którą sprawował, nie było niczego starczego, niczego słabego. W tym momencie zaś w jego władzy leżało zniszczyć ich wszystkich — a oni o tym wiedzieli. Lehmann dotychczas miał zaciśnięte pięści. Teraz rozluźnił je. Powoli, z wahaniem, skłonił głowę na znak zgody. — Należy do ciebie, Chieh Hsia. Moja... moja frakcja potępia jego czyny. To była pełna kapitulacja. Dla Li Shai Tunga i Siedmiu zwycięstwo, dla ich przeciwników przyznanie się do słabości. Lecz twarz starca nie zmieniła się, nie zmienił się również władczy gest jego wyciągniętej dłoni. Zauważyli to dwaj chłopcy. Li Shai Tung opuścił wreszcie ramię. Powoli, niepewnie, Hung Mao od- wrócili się i jęli opuszczać Salę. Skończyło się. To, co Tang zrobi teraz z tym człowiekiem, już ich nie obchodzi. Wyatt należy do niego. Po ich wyjściu Li Shai Tung zwrócił się ku synom. — Podejdźcie bliżej — rzekł, wskazując na klatkę. Li Han Ch'in miał lat siedemnaście; był wysoki i przystojny jak jego ojciec, choć nadal jeszcze dorastał. Jego brat Li Yuan miał dopiero osiem lat, lecz dzięki ciemnym, bystrym oczom wyglądał na znacznie starszego. Obaj stanęli tuż przy ojcu i patrzyli nań, nie kwestionując posłuszeństwa dla niego. — Oto człowiek, który zabił mojego Ministra Lwo Kanga. Tak samo zabiłby i mnie, i was, i wszystkich Siedmiu, i ich rodziny. Gdyż kto podnosi rękę na kończyny Państwa, ten grozi jego ciału, jego sercu. Mężczyzna w klatce klęczał w milczeniu, z pochyloną głową. Li Shai Tung zamilkł, a potem zwrócił się do pierworodnego syna: — W takim razie, Han Ch'in, co mam uczynić? Jaka przystoi tu kara? Zapytany nie wahał się. — Musisz go zabić, ojcze! Zasłużył na śmierć. — W spojrzeniu, jakim młodzieniec obdarzył więźnia, płonęła pogarda. — Tak, zabij go. Jak on zabiłby ciebie! Li Shai Tung milczał, przechylając głowę nieco na bok, jakby zasta- nawiał się nad słowami starszego syna. Następnie odwrócił się ku młod- szemu: — A ty, Yuan? Czy zgadzasz się z bratem? Chłopiec przez chwilę milczał, zamyślony. Li Yuan nie był tak porywczy jak jego brat. Był jako prąd pod spię- trzoną powierzchnią oceanu, starszy chłopiec zaś jako pieniste, przewalające się morskie fale — stanowiące jedynie wodny pył i wspaniałe widowisko, imponujące lecz nieco ulotne. Patrzący na synów Li Shai Tung zdawał sobie z tego sprawę i miał nadzieję, że młodszy chłopiec zapewni głos rozsądku u ucha starszego. Kiedy nadejdzie na to czas. Kiedy przeminie jego własny czas. Li Yuan zdecydował się. Przemówił poważnym tonem, jakby sam był stary. — Jeśli go zabijesz, sprowadzisz tylko na siebie dalszą nienawiść. A za- bijesz tylko jednego człowieka. Nie uleczysz choroby, którą on repre- zentuje. — Ta choroba... — T'ang wyprostował głowę. Uśmiech zniknął z jego warg. — Czy jest na nią lekarstwo? Chłopiec znów zamilkł i zastanawiał się. Ponownie udzielił poważnej odpowiedzi: — Nie w naszym zasięgu. Choroba pozostanie z nami jeszcze długo. Lecz z czasem, tak, uważam, że znajdziemy jakiś środek kontroli. Li Shai Tung skinął głową, nie na znak zgody, lecz z zaskoczenia. Ale nie zlekceważył słów młodszego syna. Li Yuan był młody, lecz nie głupi. Są ludzie, którzy choć dziesięciokrotnie od niego starsi, dysponują jedynie ułamkiem jego mądrości, a niewielu ma jej choć na liang. — Musimy kiedyś jeszcze o tym porozmawiać... — machnął ręką, niemal nieuważnie — ...o tym środku kontroli. Lecz odpowiedz mi bez ogródek, Yuan. Czyżbyś sądził, że należy ułaskawić tego człowieka, by złagodzić bezpośrednią nienawiść i urazę? Chłopiec pozwolił sobie na krótki uśmiech. — Nie, ojcze, nie sugeruję niczego podobnego. Ułaskawienie go świad- czyłoby o słabości. Jak sam nam powiedziałeś, jest to lekcja, a lekcja ta zwie się kara. Tego człowieka należy zabić. Zabić jak najpodlejszy po- miot Gliny. I stawić czoło wszelkiej nienawiści i urazie. Nie ma innego wyjścia. Stojący u jego boku Han z emfazą skinął głową. — A więc, jak mówi Han Ch'in, zabicie tego człowieka będzie słuszne? — Nie słuszne, ojcze. To nie może być słuszne. Niezbędne. — Twarz chłopca nie odzwierciedlała żadnych uczuć. Jej rysy stężały w masce rozsądku. — Co więcej, należy tego dokonać publicznie, gdyż musi to być widziane. I dokonać beznamiętnie; bez nienawiści i bez myśli o zemście, jedynie jako dowód twej władzy. Jako lekcję. Li Shai Tung skinął głową, głęboko zadowolony z młodszego syna, lecz zwrócił się do starszego: — Będzie więc, jako rzekłeś, Han Ch'in. Musimy go zabić. Jak on zabiłby nas. Odwrócił się i raz jeszcze spojrzał na mężczyznę w klatce, w jego oczach zaś pojawił się wyraz bliski litości. — Tak. Lecz nie dla zemsty. Jedynie dlatego, że tak trzeba. Han Ch'in zaśmiał się i klasnął w dłonie, zachwycony podarunkiem. — Ależ ojcze, one są cudowne! Spójrz na nie tylko! Są tak silne, tak eleganckie! Cztery stworzenia stały szeregiem przed królewską grupą, kłoniąc długie głowy; ich szerokie jak u wołów ciała przyodziane były w schludne, pyszne karminowe i złote jedwabie. Stojący w pobliżu Klaus Stefan Ebert, prezes GenSynu i ich twórca, uśmiechnął się promiennie, radośnie oszołomiony reakcją młodego księcia. — To pierwsze egzemplarze — rzekł, kłaniając się lekko. — A jeśli zażyczy sobie tego Tang, będą też ostatnimi. Li Shai Tung spojrzał na starego przyjaciela. Przez lata Ebert należał do jego najzagorzalszych zwolenników, a jeśli tak postanowi los, jego syn zostanie pewnego dnia Generałem Han Ch'ina. Uśmiechnął się i ponownie spojrzał na woło-ludzi. — Tego nie mogę od ciebie wymagać, Klaus. Twój dar wielce mnie ucieszył. Nie, takie cuda winny być dostępne dla wszystkich. Otrzymasz na nie patent. Ebert skłonił się nisko, zdając sobie sprawę z dobroci Tanga. Dar, który wręczył Han Ch'inowi, wart był może dwieście milionów yuanów, lecz przychylność Tanga nie miała ceny. Teraz żaden z członków elity Miasta Europa nie oprze się pokusie posiadania takiego stworzenia. Człowie- ka bardziej materialnie nastawionego perspektywa ta ucieszyłaby nie- zmiernie, lecz Klaus Ebert uważał takie rzeczy za trywialne. Sprawił przyjemność swemu Tangowi, a żadne pieniądze nie kupiłyby mu poczu- cia ogromnej dumy i własnej wartości, jakie przepełniało go w tym momencie. — Jestem niezmiernie zachwycony, Chieh Hsia. Wielka radość, jaką wzbudziło we mnie twe zadowolenie, sięga niebios. Han Ch'in zbliżył się do stworzenia i teraz stał patrząc w długą twarz jednego z nich. Odwrócił się i spojrzał na Eberta. — Są naprawdę piękne, Shih Ebert. Silne jak konie i inteligentne jak ludzie. Czy umieją mówić? Ebert ponownie skłonił się Tangowi, po czym podszedł do Han Ch'ina. — Posiadają coś w rodzaju języka — rzekł, z szacunkiem kłoniąc głowę przed młodym księciem. — Wystarczy to do rozumienia podstawowych rozkazów i przekazywania prostych wiadomości, lecz nie przekracza zdolno- ści trzyletniego dziecka. Han Ch'in zaśmiał się. — To zależy, o jakim trzylatku mówimy. Kiedy mój brat Yuan miał trzy lata, potrafił przegadać doradców ojca! Ebert również się roześmiał. — To prawda! Pamiętam doskonale! Li Shai Tung śmiał się wraz z nimi, po czym zwrócił się do Generała Tolonena, który stał po jego lewej stronie, nieco z tyłu. — A więc, Knut, czy w środku wszystko gotowe? Generał, który z wielką przyjemnością słuchał rozmowy, odwrócił się do Tanga i przez chwilę milczał, słuchając głosu w swej głowie. Wreszcie ukłonił się. — Major Nocenzi melduje, że zebrali się już wszyscy goście i że wpro- wadzono pełne środki bezpieczeństwa. Możemy wejść. Strop Wielkiej Sali przyozdobiony był szerokimi jedwabnymi chorąg- wiami, które zwieszały się w eleganckich festonach pomiędzy smoczymi kolumnami. Wzdłuż ścian rozstawiono potężne brązowe urny wielkości człowieka, z których każda pełna była po brzegi gigantycznych kwiatów. Pod chorągwiami, pomiędzy kwieciem, Wielka Sala wypełniona była gośćmi. Han Ch'in stanął obok ojca na szczycie schodów, przypatrując się całej scenie. W wystroju dominowały dwa kolory, czerwień i złoto; kolory szczęścia — czerwień zwiastuje przychylność losu, złoto zaś to symbol na- stępcy tronu. Na ich widok zamarł głośny szmer rozmów, a na znak Szambelana Tanga wszyscy przed stopniami przyklękli przed Tangiem i jego pierworod- nym synem, kłoniąc głowy. Stojący za nimi Tolonen patrzył, jak ogromny tłum powstaje, a pośród niego rozbrzmiewa cichy szmer oczekiwania. W tym momencie Li Shai Tung ją schodzić po stopniach, z synem idącym o trzy kroki za nim. Li Yuan czekał u stóp schodów, gdzie ceremonialnie przywitał ojca pełnym k'o t'ou. Za nim stali wujowie — bracia i przyrodni bracia ojca — a pośród nich ciemnowłosy Hung Mao; szczupły, przystojny mężczyzna z nie- modną brodą. „Anglik", jak sam siebie nazywał. Byli to główni doradcy Tanga. Gdy Li Yuan prostował się, trzej bracia skłonili się w pas. Jedynie Hung Mao stał prosto, z lekkim uśmiechem na twarzy. Tang uśmiechem powitał wszyst- kich czterech, po czym odwrócił się, by przepuścić Han Ch'ina przodem. Tolonen, który szedł za nimi, zatrzymał się w połowie schodów i spojrzał ponad morzem głów. Dziś można tu było spotkać każdego, kto był kimś w Mieście Europa. Deputowanych i Prezesów Korporacji, Sędziów i Admi- nistratorów, Ministrów i Dyrektorów, Królów Biznesu z małżonkami. Li Yuan był jedynym dzieckiem pośród obecnych. Pod stopniami zapomniano na chwilę o formalnościach. — Widziałeś je, Yuan? — spytał z podnieceniem Han. — Są ogromne. Trzy razy większe od ciebie! Oczy Li Yuana rozbłysły. — Czy to prawda, co mówił Hsueh Chai? Czy one śmierdzą? W odpowiedzi Han Ch'in nachylił się i wyszeptał coś do ucha brata. Yuan zaśmiał się, po czym ze skruchą spojrzał na Anglika, który pogrążony był w roz- mowie z Tangiem. Han szepnął do brata: „Jak Hung Mao". I miał rację — większość z nich śmierdziała. Lecz niektórzy —jak Generał i Hal Shepherd — nie jadali mlecznych potraw. Wydzielali zapach Han, nie zwierząt. — Co z nimi zrobisz? — spytał Yuan. — Czy dasz je Fei Yen? Na twarzy Han Ch'ina pojawił się wyraz przerażenia. — Bogowie! Nie pomyślałem o tym! Co ona na to powie? — Spytaj ją. Zjawi się lada chwila. Han Ch'in zrobił groteskową minę i ponownie się roześmiał. Obaj wie- dzieli, jaki czeka go rytuał. Ukłony i skinienia głowy. Obłudne życzenia nie- mal trzech tysięcy ch'un tzu, z których każdy chce dowieść, iż jest lojalnym poddanym. Miał właśnie wygłosić jakiś komentarz na ten temat, kiedy raptem tłum znów ucichł, a na szczycie schodów pojawiła się wsparta na ramieniu ojca Fei Yen. Tym razem gdy schodziła, goście stali. Jedynie Tang i jego pierworodny syn zaszczycili ją ukłonem. Li Yuan wpatrzył się w Fei Yen, oszołomiony jej urodą. Wydawało się, że to jakiś mistrz-rzemieślnik upiększył ją ostatecznym delikatnym pociągnię- ciem pędzla, dzięki któremu krasa jej stała się doskonała. Włosy miała splecione, a delikatne czarne zwoje przebijały smukłe grzebienie z kości słoniowej o kształcie ważek. Pod ich jedwabistym przepychem twarz dziew- czyny promieniała niby księżyc, rozsiewając zimne, jaskrawe światło; do- skonałość policzków równoważyła miękka krągłość podbródka i równa gładź czoła. Z każdego ucha dzieczyny zwisało proste erh tang z czerwonego nefrytu i srebra, szyję zaś krasiło ying lo z maleńkich pereł, choć po prawdzie jej lico nie wymagało ozdób. Gdy zniżała się ku niemu po stopniach, wbił w nią oczarowane spojrzenie, napawając się widokiem. Uszy miała drobne i delikatne, wargi jako stulone płatki kwiecia, lekko różowawe, jakby oczekiwały wilgotnego pocałunku poranka, nos zaś tak doskonały, tak maleńki, a na czubku tak idealnie zaokrąglony, że zdawał się nieprawdziwy niby z porcelany. Wszystko to dostrzegał i zauważał, po- rażony pięknem widoku, lecz przez cały czas wzrok jego przykuwały oczy dziewczyny — ciemne, słodkie, migdałowe oczy nieziemskiej niemal urody. Zdawało mu się, że oczy te spoglądają nań z samego nieba, płonące, silne i dumne. Lśniły w zimnej, delikatnej masce jej twarzy, zapierając mu dech w piersiach. Zadrżał i opuścił wzrok, zauważając jasnoliliową suknię, w którą była odziana, delikatne warstwy tkaniny upstrzone d*obnymi feniksami z cieniut- kiej, ciemnobłękitnej koronki. Wpatrzył się w jej doskonałe, maleńkie dłonie i dostrzegł, jak dzierży ceremonialny wachlarz, delikatnie owijając wokół czerwonej nefrytowej rączki palce, jakże białe i wytworne. Znów zadrżał, przepełniony zachwytem. Była wspaniała. Tak drobna, delikatna i dosko- nała. Tak niewyobrażalnie piękna. Pomruk tłumu nabrał mocy. Li Yuan poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia; odwrócił się, by sprawdzić, kto to. — Hal... Hal Shepherd uśmiechnął się i lekko nachylił głowę, jakby czymś rozbawiony. — Chodź, Yuan — rzekł, ujmując chłopca za rękę. — Poszukamy jakiejś rozrywki. Yuan rozejrzał się i wyszeptał: — Berdyczow? Shepherd skinął głową, po czym pochylił się nieco i równie cicho odparł: — Twój ojciec chce, bym go wybadał. Kroi się niezła zabawa. Yuan uśmiechnął się. Już od ponad dwudziestu lat Shepherd byl głównym doradcą jego ojca i choć był o kilka lat młodszy od Tanga, Li Shai Tung nie podejmował żadnych poważnych decyzji bez porozumienia z nim. Prapradziadek Shepherda był budowniczym Miasta Ziemia i tyran Tsao Ch'un przyznał mu pewne prawa, między innymi przywilej nieskładania pokłonu władcy. Kiedy Siedmiu usunęło tyrana, zatwierdzili te prawa i rozciągnęli je na wszystkie pokolenia Shepherdów. Im jednym nie wolno było wydawać rozkazów. Oni jedni mogli rozmawiać z Tangiem jak równy z równym. „Z nich wszystkich tylko oni są wolni — powiedział Tang pewnego razu do swych synów. — Pozostali nie posiadają na własność nawet kości pod swą skórą". Yuan zerknął przelotnie na Fei Yen, a następnie ponownie spojrzał na Shepherda. — Czego chce mój ojciec? Shepherd uśmiechnął się, w jego oczach zalśniły skry. — Masz tylko słuchać — rzekł cicho. — Nic więcej. Ja powiem wszystko, co trzeba powiedzieć. Yuan skinął głową; bez tłumaczeń zrozumiał, że tego właśnie chce jego ojciec. Przez minione cztery miesiące intensywnie studiował tysiące akt personalnych i na pamięć uczył się szczegółów; dzięki temu mógł teraz zidentyfikować wszystkich obecnych w Wielkiej Sali. Włącznie z nazwiskami i życiorysami. Berdyczow był z żoną Ylvą, wysoką kobietą o raczej surowym wyglądzie, młodszą od niego mniej więcej o dziesięć lat. Przy nich stał jeden z Administ- ratorów sektora wschodniego, niejaki Duczek, potajemnie sprzyjający Rozproszeniowcom. Grupy dopełniał Podsekretarz Lehmann. — Shepherd — rzekł Berdyczow, natychmiast przybierając nieufną po- stawę. — Li Yuan — dodał szybko na widok skrytego za plecami Shepherda księcia i skłonił się głęboko, pozostali zaś szybko poszli w jego ślady. — Mam nadzieję, że nikomu nie przeszkadzamy? — spytał Shepherd lekkim, nieszczerym tonem. — Och, plotkowaliśmy tylko — odparł z chłodnym uśmiechem Leh- mann, naśladując pozę Shepherda. — Plotkowaliście? Och, na pewno nie, Podsekretarzu. Myślałem, że ludzie tak ważni jak wy nie marnują słów. — Nie mówiliśmy o niczym ważnym. Ale jeśli tak to pana interesuje, proszę nas spytać. Nie mamy nic do ukrycia. Shepherd zaśmiał się ciepło. — A czy powiedziałem, że macie? Nie, Sorenie, proszę nie przypisywać znaczenia moim słowom. Żadnego znaczenia. W końcu to tylko towarzyskie spotkanie. Chciałem odnowić znajomość z panami. Yuan opuścił wzrok, kryjąc uśmiech. Widział, jak Berdyczow wzdrygnął się, gdy Shepherd zwrócił się doń po imieniu; jak gniew rozpalił jego oczy, które krył za pretensjonalnymi, małymi, okrągłymi okularami. — Rozmawialiśmy o świecie — rzekł Lehmann, wyzywająco spo- glądając Shepherdowi w oczy. — O tym, jaki mały wydaje się w dzisiejszych czasach. Shepherd zawahał się, jakby rozmyślając nad tą sprawą, po czym skinął głową. — Musiałbym zgodzić się z panem, Podsekretarzu. Szczerze mówiąc, rzekłbym więcej, stwierdziłbym, że straciliśmy kontakt ze światem. Proszę się zastanowić. Czymże jest w końcu Miasto Ziemia, jeśli nie gigantycznym pudłem na szczudłach? Wielkim ulem po brzegi pełnym ludzkości. Och, to całkiem wygodny ul, wszyscy musimy to przyznać, lecz jest także nierze- czywisty. Większość ludzi niemal wcale albo po prostu wcale nie styka się z ziemą, z żywiołami. — Shepherd rozejrzał się po kręgu słuchaczy, z lekkim uśmiechem kolejno popatrzył każdemu w oczy. — Czyż nie jest tak? Nie sądzicie więc, że nie należy się dziwić owemu uczuciu małości? Zamknięcia? Widzicie, w ich życiu nie ma niczego prawdziwego. Ani nieba nad głową, ani ziemi pod stopami, tylko ściany ze wszystkich stron. Widzą jedynie złudzenie, sami stają się złudzeniem. Lehmann zamrugał, jakby nie wierzył własnym uszom. Słowa Shepherda były — łagodnie mówiąc — niekonformistyczne. Nie tego można by się spodziewać od zausznika Tanga. Lehmann rozejrzał się i stwierdził, że Berdyczow opuścił wzrok, jakby czuł się urażony. Jego firma SimFic — Simulation Fictions, Sztuczne Światy — dostarczała wielu spośród owych „złudzeń", którym uwłaczał Shepherd. — Ludzie zawsze piastowali złudzenia — oświadczył z zapałem Ber- dyczow, podnosząc wzrok i spoglądając cModno zza okularów. — Zawsze snuli opowieści. Wymyślali nie istniejące rzeczywistości. Złudzenie stanowi niezbędny warunek zdrowia. Bez niego... — Tak, tak, oczywiście — przerwał mu Shepherd. — Niewątpliwie martwię się na zapas. Jednak wydaje mi się, że ten nasz świat nie składa się z niczego oprócz złudzeń. To jeden gigantyczny, skomplikowany holo- gram. — Uśmiechnął się i przeniósł wzrok z Berdyczowa z powrotem na Lehmana. — Sam yin bez yang. Sama męskość bez kobiecości. Nie sądzi pan, Podsekretarzu, że straciliśmy kontakt z Matką? Odpowiedział mu Duczek, w którego oczach zapłonęło oburzenie i pasja. — Co to pana obchodzi, Shih Shepherd? Pan ma swoją Dziedzinę. Pan nie stracił Matki! Przez chwilę pośród mężczyzn panowała pełna napięcia i niemalże zgorszenia cisza. To był fakt i wiedzieli o tym wszyscy, lecz w uprzejmej roz- mowie rzadko się o tym wspominało. Podobnie jak posiadłości Siedmiu, Dziedzina, gdzie mieszkał Shepherd, stanowiła wyjątek. Poza robotnikami z plantacji nikt, bez względu na pozycję, nie miał prawa mieszkać poza Miastem. Przepis ten nie był, rzecz jasna, pozbawiony rozsądku, gdyż większość gruntów poza Miastem objęta była intensywną uprawą; wielkie pola o powierzchni 10 000 mou obsadzono superwydajnymi odmianami zbóż, ani jedno mou nie leżało odłogiem. Mimo to na Górze wielu żywiło zawiść. Wielu, a pośród nich Berdyczow i Lehmann, oddałoby połowę swego majątku, by móc żyć na zewnątrz, w słońcu. — Cóż, to przecież prawda! — rzekł po chwili Duczek, zakłopotany gafą, lecz daleki od skruchy. — Dobrze mu krytykować. On może wyjść! Lehmann przez moment wpatrywał się w Duczeka, po czym zwrócił się do Shepherda, nadal zaintrygowany jego słowami. — Dziwię się, że słyszę z pana ust takie rzeczy, Shih Shepherd. Mówi pan... — zaśmiał się — ...prawie tak, jakby pan był niezadowolony. Shepherd zerknął przelotnie na Li Yuan, zauważając, z jaką uwagą chłopiec przysłuchuje się rozmowie, po czym uśmiechnął się i odparł Lehmannowi: — A z czego mam być zadowolony?'Czy człowiek powinien akceptować bez pytania to, co zastał? — Zaśmiał się cicho. — W takim razie wszyscy mieszkalibyśmy w jaskiniach albo w lasach. Nie byłoby cywilizacji. Nie byłoby Chung Kuo. Yuan, przed którego wzrokiem nic nie mogło się ukryć, zobaczył, że Lehmann otwiera usta do odpowiedzi, lecz poskramia własny zapał, jakby nagle uświadomił sobie znaczenie tej sceny. Porywcze słowa Hala Shepherda podejrzanie przypominały ideologię Rozproszeniowców i ich kredo „Zmia- na i Ekspansja". Lehmann zawahał się, a następnie zaśmiał lekko, odwrócił i od przechodzącego służącego wziął nowy kieliszek wina. — A więc chce pan zmiany? Wyraz twarzy Shepherda zmienił się nieco; pozostał uśmiech i zewnętrzna powłoka czaru, lecz pod maską znalazło się teraz coś znacznie twardszego i bezwzględniejszego. — Zle mnie pan zrozumiał, Piotrze. Nie lubię zmian i wcale ich nie chcę. Ale gdybym mógł, zmieniłbym jedną rzecz. Przywróciłbym ludziom kontakt z ziemią. — Jego śmiech nabrał surowości, w oczach zaś na moment zagościł ślad smutku i żalu. — Jednakże świat jest taki. jaki jest, a nie taki, jaki być powinien. Jest nas zbyt wielu. Gdybyśmy stosowali dawne metody, ziemia nie wyżywiłaby nas. To także była prawda. Choć wykorzystywano każdy nadający się pod uprawę skrawek ziemi poza Miastem, w ten sposób dawało się zaspokoić jedynie sześćdziesiąt procent zapotrzebowania Chung Kuo. Resztę syn- tetyzowano w Mieście bądź produkowano na gigantycznych fermach orbitalnych. A w miarę jak rosło zaludnienie, rósł także problem. Jak wykarmić niezliczone gęby w Chung Kuo? Yuan zesztywniał czując, że Shepherd zbliża się do właściwego sedna sprawy. Jego ojciec szukał czegoś za pośrednictwem Shepherda; może jakiegoś ustępstwa. Sposobu na zabliźnienie otwierającej się rany, na ocalenie Chung Kuo przed wojną. — Ale istnieją też inne metody, prawda? Słowa te zawisły pomiędzy Lehmannem, który je wyrzekł, a Shepherdem. Ten pierwszy łyknął wina i z lekkim uśmiechem na wargach zerknął na Berdyczowa. Shepherd przechylił lekko głowę, jakby zastanawiał się nad słowami Lehmanna. Następnie westchnął i pokręcił głową. — Sam Tang usiłował wprowadzić zmiany. Już od trzech lat stara się przekonać Radę, by podjęli pewne środki. Lecz oni wahają się. Obawiają się, że Izba nie udzieli pełnego poparcia ich poczynaniom. Yuan zauważył, jak oczy Lehmanna rozszerzyły się, gdy usłyszał w ustach Shepherda słowo „zmiany", wypowiedziane w związku z jego ojcem i Radą; spostrzegł również zaskoczenie Berdyczowa i Duczeka. Lehmann odrzekł w ich imieniu: — Zmiany? Nie rozumiem pana, Shih Shepherd. Jakie zmiany? — Środki kontroli. Ustępstwa. Można powiedzieć, układ. — Układ? — Lehmann niemal z pogardą wydął wargi. — Myślałem, że Siedmiu nie musi się z nikim układać. A czegóż to mogą oni chcieć od Izby? Shepherd spojrzał kolejno na wszystkich mężczyzn, po czym uśmiech- nął się. — Regulacja urodzin. Może nawet redukcja liczby ludności. Lehmann zaśmiał się tak, że w pobliżu grupki poodwracały się cie- kawskie głowy. Nachylił się ku Shepherdowi i niemal splunął mu w twarz słowami: — To wykluczone! — Tak pan mówi teraz, ale gdyby... Lecz Shepherdowi nie dane było dokończyć zdania. Yuan poczuł na ramieniu czyjąś dłoń; natychmiast pojął, że to Han Ch'in. Nikt inny nic ośmieliłby się go dotknąć. — Hal! Hal! Widziałeś ich? Widziałeś moich woło-ludzi? Są wspaniali! Shepherd opanował się. Spokojnie odwrócił się do Han Ch'ina i uśmiech- nął się. — Więc to woło-ludzie, Han. Jakoś nie mogłem ich zaklasyfikować. Myślałem, że może zaprosiłeś jakieś stworzenia z Gliny! Kiedy Han podszedł do grupki, pozostali skłonili się. Teraz uwaga Shepherda wywołała śmiech. Lecz sam Han Ch'in był zamyślony. — To musi być straszne, Hal, urodzić się tam. Berdyczow, który wraz z Lehmannem i Wyattem wiele razy schodził pod dno Miasta do Gliny i znał ją z doświadczenia, skłonił się raz jeszcze i odpowiedział Hanowi: — Dla nich byłoby to straszne, gdyby zdawali sobie sprawę ze swej nędzy. Lecz poza nią nie znają niczego. Zresztą niewiele różnią się od zwierząt. Żyją zbyt krótko, by zdawać sobie sprawę, jak okropne jest ich życie. — Powinniśmy ich zagazować — odezwał się Duczek. — Napompować do Gliny mnóstwo gazu i oczyścić ją. Han Ch'in spojrzał ostro na Administratora, lecz milczał. — Może tak byłoby najlepiej — rzekł Lehmann, przychodząc Duczeko- wi z odsieczą. — W końcu to ulżyłoby ich cierpieniom. A ta ziemia na dole przydałaby się nam do innych celów. — Znamy to — odparł Han Ch'in, nie kryjąc odrazy do Lehmanna. — Często agitował pan za tym w Izbie. Lehmann skłonił głowę, po czym spojrzał na Shepherda; przez moment zanosiło się na to, że frustracja wywołana przerwaniem jego przemowy w tak ważnym momencie doprowadzi go do wybuchu. Lecz wreszcie pohamował się i uśmiechnął do pierworodnego syna Tanga. — Czuję się zaszczycony, że książę tyle uwagi poświęca moim skromnym sprawom. Zaręczam, że i ja jestem równie gorącym jego wielbicielem. Han Ch'in przez moment wpatrywał się weń lodowatym wzrokiem, po czym zwrócił się ku Shepherdowi i zaśmiał. — Wiesz, Hal, nie mogę wyjść z podziwu nad moimi woło-ludźmi. Potrafią nawet mówić. To, rzecz jasna, dziecinna paplanina, lecz to też mowa, prawda? A jaką woń wydzielają! Obfitą! Woń dojrzałości! — Rozejrzał się znacząco po grupce, po czym powrócił wzrokiem do Shepher- da. — Może poproszę wuja Klausa, by zrobił dla mnie więcej takich. Zrobię sobie własną Izbę i będę oglądać debaty tych stworzeń. Tolonen nie przegapiał niczego. Dostrzegał pozycję każdej osoby w pro- mieniu dziesięciu kroków wokół Tanga; odległość dzielącą go od najbliższej z nich; niedbałość lub sztywność ich" postawy. Sam stał na pozór swobodnie, ze szklanką w lewej dłoni, prawą wspierając na biodrze. Udawał niedbałość. Udawał, że słucha każdego słowa. Bo i w każdej chwili mógłby powtórzyć każde słowo T'anga i jego rozmówców, aczkolwiek część uwagi poświęcał na coś innego. Z wytężeniem obserwował wszelkie znaki, świadom, że to miejsce, choć najbezpieczniejsze, jest również najbardziej wystawione na zagrożenie. Siłą Li Shai Tunga nie wezmą. Ale zaskoczeniem? Po południu osobiście sprawdził służących; wolał nikomu nie dowie- rzać. Każdy serwomechanizm poddał testom na odchylenia programowe, każdego eunucha z GenSynu próbom na nieprzewidziane odruchy. A potem, w ostatniej chwili, wprowadził swych własnych służących. To oni przecha- dzali się teraz pośród gości, podając napoje i korzenne przysmaki. W każdym momencie Tolonen mógł włączyć się poprzez obwody w swej głowie w każdą rozmowę i słyszeć każde słowo. Jego ludzie wyszukiwali ogniska dyskusji i ustawiali się tak, by nie przegapić ani jednego słowa, które padało w Wielkiej Sali. Później wszystko trzeba będzie odtworzyć i uważnie przesłuchać. Lecz na razie liczyło się tylko jedno. Trzeba było chronić życie Li Shai Tunga. Już wiele lat temu nauczył się przechytrzać wrogów; przewidywać ich następne posunięcie. Jednak świat się zmieniał, z każdym dniem napięcie wzrastało, i w głębi duszy Tolonen wiedział, że nadchodzi kres stulecia kruchego pokoju. Rozproszeniowcy, którzy przed aresztowaniem Edmunda Wyatta stanowili tajną, nieformalną grupę, zmienili się teraz w oficjalną frakcję w Izbie; nie dość, że szanowaną, ale jeszcze cieszącą się sporym poparciem. Ich potęga zakłóciła tradycyjną równowagę. W ciągu minionych dwóch lat rozjątrzyli nastroje w Izbie i nadali wołaniom o zmianę nie- słychanego rozgłosu. Nadszedł czas rokowań. Czas ustępstw. Lecz najpierw trzeba było wymierzyć sprawiedliwość. Za śmierć Lwo Kanga i za zniewagi wobec Siedmiu. Tolonen odetchnął głęboko, słysząc w głowie wyraźny głos Lehmanna. Za dwie godziny zetrze uśmiech z twarzy tego bydlaka. Słuchał rozmowy Shepherda z resztą, zachwycony sposobem, w jaki Shepherd nakierował ich niczym ryby na haczyku, by powoli przyciągać ich w swą stronę. Lecz nagłe wtargnięcie Han Ch'ina zerwało delikatną żyłkę. Tolonen spojrzał ku młodemu księciu, zobaczył, że pochyla się on, składając jedną dłoń na ramieniu młodszego brata, i wyraźnie usłyszał jego głos, przekazywany ku niemu przez kelnera stojącego u boku Berdyczowa. „To musi być straszne, Hal, urodzić się tam". — Knut! Odwrócił się, słysząc wołanie T'anga i podszedł doń, ukradkiem przesu- wając palcami prawej dłoni po płytce kontrolnej pod suknem mundurowych spodni i wyłączając głosy w swej głowie. — Chieh Hsia? Krąg osób stojących wokół T'anga rozsunął się, by zrobić Generałowi miejsce. — Klaus pytał mnie o Majora DeVore'a. On wraca jutro, prawda? — Miał wrócić, Chieh Hsia, lecz odwołano lot z Marsa. Przybędzie rano w dzień ślubu. — To dobrze. Klaus mówi, że jego syn chciałby znów służyć pod Majorem. Mam nadzieję, że jego życzenie zostanie spełnione. Tolonen skłonił głowę. „Nadzieje" Tanga równały się rozkazom. — Zajmę się tym osobiście, Chieh Hsia. — Podobno Major nieźle się tam spisał. Tang znów dowodził swych dyplomatycznych umiejętności. Doskonale wiedział, jak Major DeVore radził sobie jako Główny Oficer Bezpieczeń- stwa w Kolonii Marsjańskiej. Widział wszystkie raporty i wyczerpująco omawiał je z Tolonenem. — Jak najbardziej, Chieh Hsia. Podałem jego nazwisko Marszałkowi do rozpatrzenia przy najbliższych awansach generalskich. — Czyżby miał zostać twym następcą? — Li Shai Tung uśmiechnął się. — Jeśli Tang uważa, że nie jestem mu już potrzebny. — Och, jeszcze długo nie będę tak uważał, Knut. Mam nadzieję, że bardzo długo. Zaszczycony Tolonen skłonił się głęboko. W tym momencie na skraju grupy pojawił się Major Nocenzi; skłonił głowę i czekał na zezwolenie na zabranie głosu. Tang spojrzał nań. — O co chodzi, Majorze? — Mam wiadomość, Chieh Hsia. Dla Generała. — rzekł Major, nie podnosząc głowy. Tolonen zwrócił się do Tanga: — Czy wybaczysz mi, Chieh Hsia! — Oczywiście. Skłonił się i odwrócił, po czym ruszył za Nocenzim do przedsionka, który wykorzystywali jako ośrodek koordynacyjny Służby Bezpieczeństwa. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, Tolonen spojrzał na swego Majora. — Co się stało, Vittorio? — Zgłosił się Karr, sir. Mówi, że odnalazł naszego człowieka. — Co? — Czeka na połączenie z panem, sir. Na zewnętrznym kanale. Tolonen natychmiast pochylił się i dotknął odpowiedniego przycisku na płytce wpasowanej w jego udo. — A więc, Karr? — rzekł, wiedząc, że Karr go usłyszy, gdziekolwiek by się nie znajdował. Natychmiast doszedł go głos Karra; rozbrzmiewał w jego głowie tak wyraźnie, jakby rozmówca znajdował się w tym samym pokoju. — Przepraszam, panie Generale, że panu przeszkadzam. Ale jestem pewien, że go odnalazłem. Wygląd doskonale zgadza się z opisem, włącznie z blizną. Właśnie go śledzę. Tolonen słuchał uważnie, każąc Karrowi powtórzyć współrzędne trzy razy, zanim zakończył rozmowę. Następnie zwrócił się do Nocenziego: — Muszę jechać, Vittorio. Zajmiesz się tu wszystkim. Odpowiadasz gardłem, by nic się nie stało. Nocenzi opuścił wzrok. — Czy jest pan pewien, sir, że musi pan jechać osobiście? To może być niebezpieczne. Ten człowiek to zabójca. Tolonen uśmiechnął się. — Nic mi się nie stanie, Vittorio. Zresztą będzie ze mną Karr. — Mimo wszystko, sir... — Jeśli to ulży twemu sumieniu, Vittorio, rozkazuję ci przejąć tu dowodzenie. W porządku? Tym razem muszę jechać osobiście. Sprawa jest zbyt ważna, bym mógł ją powierzyć komuś innemu. Już i tak zbyt wiele prześliznęło mi się przez palce, a ten człowiek to klucz do wszystkiego. Wiem o tym. Czuję to w kościach. Nocenzi uśmiechnął się. — Proszę więc uważać na siebie. Dopilnuję, by tutaj wszystko poszło dobrze. Tolonen wyciągnął dłoń i na moment złożył ją na ramieniu Nocenziego, odpowiadając na jego uśmiech. — Dobrze. Zamelduję o tym Tangowi. — A więc, Chen? Napijesz się piwa? Chen spojrzał na pulsujący jaskrawym światłem neon ponad drzwiami. Układał się on w napis „Bar Fu Yanga". Chen miał wyschnięte gardło, a na myśl o piwie stało się ono jeszcze suchsze. Minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio pozwolił sobie na ten luksus. Mimo to opuścił wzrok i pokręcił głową. — Dziękuję, Pan chang Lo, ale muszę wracać do domu. Jest już późno, a Wang Ti musi przygotować posiłek. Nadzorca Lo ujął go za ramię. — Tym lepiej. Zjesz coś w barze. Zadzwoń do niej. Powiedz, że przyjdziesz później i że już jadłeś. Nie pogniewa się. W końcu nie robisz tego często. Chodź, ja stawiam. Pomogłeś mi i chcę się odwdzięczyć. Chen zawahał się i w końcu skinął głową. Lo miał rację; przecież rzadko mu się to zdarza. Nie, Wang Li nie będzie narzekać, jeśli on napije się piwa; nie dzisiaj, kiedy musiał pracować przez dwie szychty. A poza tym ma dla niej prezent. Wymacał w kieszeni kombinezonu kształt naszyjnika i uśmiechnął się, po czym w ślad za Lo Yingiem wszedł do zatłoczonego baru; wcisnęli się do miniaturowego dwuosobowego boksu. Lo Ying zwrócił się do niego, przysuwając swoją pokrytą zmarszczkami twarz porośniętą rzadką brodą: — Na co masz ochotę? Polecam sojokurczaka z imbirem i ananasem. Albo sojo wieprzowinę na krwisto z kasztanami. Chen roześmiał się. — I jedno, i drugie brzmi kusząco. Może po dużej porcji obu, co? A rachunek zapłacimy po połowie. Lo Ying złożył swą długą, szczupłą dłoń na ręce Chena. — Nie ma mowy, przyjacielu. Jak powiedziałem, oddałeś mi dzisiaj wielką przysługę. Jestem ci bardzo wdzięczny, że zgodziłeś się bez uprzedze- nia pozostać na drugą szychtę. Miałem kłopoty, a ty mi pomogłeś. Więc chcę przynajmniej postawić ci kolację i parę piw. Chen uśmiechnął się, po czym spuścił wzrok, pocierając czerwone odciski na karku i czole, pozostawione przez maskę. Lo Ying to dobry człowiek. Może niezbyt inteligenty, ale uczciwy i spolegliwy, w przeciwieństwie do większości pan changów, których dane mu było tu poznać. — Zgoda — powiedział. — Ale dla mnie ta dodatkowa szychta to też okazja. Wang Ti, mały Jyan i ja nie posiadamy wiele, ale mamy ambicje. Chciałbym, by mój syn żył lepiej ode mnie. Lo Ying spoglądał na niego przez chwilę, po czym skinął głową. — Często ci się przyglądałem, Chen. Widziałem, jak ciężko pracujesz. I tak sobie myślałem. Dlaczego Chen jest tu, gdzie jest? Dlaczego nie zawędrował na jakiś wyższy poziom? To dobry człowiek; dobry i silny robotnik; porządny i inteligentny. Dlaczego tkwi tutaj i pracuje dla mnie? Dlaczego to nie ja pracuję dla niego? Chen zaśmiał się krótko, po czym spojrzał Lo Yingowi w oczy. — Nie zawsze byłem taki, Lo Ying. Jako młodzian byłem prawdziym dzikusem. Marnowałem moje zdolności. A potem... cóż, żona, syn, to zmienia człowieka. — Ach, tak. Istotnie. Kelnerka przyjęła zamówienia, po czym powróciła z dwiema czar- kami piwa Yao Fan Te. Lo Ying wręczył jedną Chenowi i wzniósł toast: — Za twoją rodzinę! — I za twoją, Lo Ying. Nikomu nie opowiedział o swej przeszłości. Nikomu. Nawet Wang Ti. Wiedział, że to jego słaby punkt. Wystarczy jedno nieostrożne słowo wypowiedziane do kogo nie trzeba i wróci z powrotem do Sieci. Z powrotem do tego koszmarnego miejsca, gdzie każdy troszczy się tylko o siebie, a ludzie tacy jak Lo Ying są rzadcy jak jaja feniksa. Lo Ying odstawił piwo i otarł pianę z obwisłych wąsów. — Skoro o pracy mowa, chciałem cię o coś spytać... — Zerknął na Chena z ukosa. — Jak wiesz, Feng Shi-lun stara się o posadę pan changa. Tak się składa, że wiem, że ją dostnie. Co znaczy, że stanowisko mojego pomocnika będzie wolne. Lo Ying zamilkł, nie wyjaśniając znaczenia swych słów. Chen łyknął obficie piwa i przez chwilę wpatrywał się w wizerunek starego żebraka Han na nalepce. Następnie *otarł usta i uniósł głowę. — Czyżbyś proponował tę pracę mnie? Lo Ying wzruszył ramionami. — Nie ode mnie to zależy, Chen, ale... Cóż, mógłbym szepnąć za tobą słówko na górze. Chen zastanawiał się przez chwilę, po czym spojrzał wprost na towa- rzysza. — Ile by to kosztowało? — Dwieście yuanów. Chen zaśmiał się. — Nie mam nawet dwudziestu! Skąd wezmę taką kwotę? — Nie, nie rozumiesz mnie, Chen. Pożyczę ci je. Bez lichwy. Chciał- bym... — Zawahał się i uśmiechnął. — Chciałbym, żebyś poszedł w górę, Chen. Jesteś wart tyle, ile tuzin tych darmozjadów. A któregoś dnia może... Znów nie dokończył zdania. Lecz Chen przywykł już do zwyczajów tych poziomów. Przysługi i łapówki — to dzięki nim kręci się tutejszy światek. Ręka rękę myje. Kto smaruje, ten jedzie. Kto nie chce posmarować, zostaje tam, gdzie był. Tak to już jest. Lecz Lo Ying był lepszy od większości ludzi. Proponował pomoc bez lichwy i niemal bez zobowiązań. Chen spojrzał nań i skinął głową. — Dobrze, ale z czego ci oddam? Płacę osiem yuanów czynszu. Na jedzenie wydajemy sześć. Z tygodniówki zostaje jedenaście yuanów na odzież, jedzenie i światło. Mam szczęście, jeśli w miesiącu odłożę pięć yuanów! Lo Ying skinął głową. — Właśnie dlatego musisz skorzystać z tej okazji. Pomocnik pan changa zarabia trzydzieści na tydzień. Możesz oddawać mi różnicę, dopóki nie będziemy kwita. Mówisz, że masz dwadzieścia? Chen skinął głową. — Dobrze. Potrzebujesz więc sto osiemdziesiąt. Za trzydzieści sześć tygodni spłacisz już wszystko. Będziesz wolny... i co tydzień będziesz dostawał o pięć yuanów więcej. Chen spojrzał na Lo Yinga świadom, jak wielką wyświadcza mu on przysługę. Gdyby poszedł po pieniądze do lichwiarza, nie spłaciłby go przez dwa, może i cztery lata. Trzydzieści sześć tygodni, to mniej więcej dziewięć miesięcy. Cóż to znaczy. A on znajdzie się o jeden szczebel wyżej. Wyciągnął dłoń. — Zgoda, Lo Ying. Jestem ci bardzo wdzięczny. Jeśli kiedykolwiek... — Tak, tak... — Lo Ying uśmiechnął się i odwrócił. — Popatrz, przynieśli nam jedzenie. Zajadali, co chwila spoglądając na siebie i uśmiechając się. — Niezłe, co? — rzekł Lo Ying, obracając się, by zamówić jeszcze dwa piwa. W tym momencie zmarszczył brwi. — Hej, Chen, spójrz... Chen odwrócił się z ustami pełnymi kurczaka. Na wielkim ekranie ponad kontuarem pojawił się Ywe Lung. W całym barze ludzie zaczęli patrzeć w milczeniu. — To nic — powiedział Chen. — Jeszcze jedno obwieszczenie o weselu. — Nie... Popatrz, tło jest białe. Ktoś umarł. Jeden z Siedmiu. W zatłoczonym barze rozległ się cichy pomruk. Kilku mężczyzn wstało z krzeseł i podeszło do kontuaru, by z bliska patrzeć na ekran. Chen spojrzał na Lo Yinga i dostrzegł na jego twarzy przejęcie. Na tym poziomie Siedmiu nadal cieszyło się popularnością, co by się nie działo na Górze czy na samym dole. Ludzie identyfikowali się tu z Siedmioma i darzyli ich zapalczywą lojalnością. „Kłopoty dla Siedmiu to kłopoty dla nas wszystkich" —jakże często w ciągu minionego półtora roku słyszał te słowa. A siedząc teraz z tętnem przyśpieszonym przez złowieszczą biel tła cesar- skiego symbolu, uświadomił sobie, że coś z tego udzieliło się i jemu. Zabrzmiała wojskowa muzyka. Następnie obraz zmienił się gwałtownie. — Co to? — szepnął Lo Ying. Na chwilę wybuchł hałas, który niebawem ucichł. Na ekranie ukazało się surowo urządzone pomieszczenie z czerwonym dywanem na podłodze. Na jego środku stał bardzo solidnie wyglądający drewniany kloc; był potężny, o średnicy równej wyciągniętemu ramieniu. Górna powierzchnia przedmiotu była dziwnie wygładzona, jakby roztopiona lub wypolerowana wodą albo stopami przechodzących ludzi, a na matowoszarej bocznej powierzchni wyrżnięto Ywe Lung, krąg smoków. Przez chwilę na ekranie panowało milczenie. Następnie rozległ się głos. Słyszeli ten głos już wiele razy, jak wygłaszał oficjalne obwieszczenia, lecz tym razem zdawał się bardziej ponury i groźniejszy niż kiedykolwiek przedtem. A w cichszym i śpiewniejszym głosie mandaryńskiego tłumacza można było posłyszeć tę samą groźbę. Chen uniósł czarę do ust i opróżnił. — Słuchaj — rzekł Lo Ying, wyciągając rękę i ponownie ujmując go za ramię. — Odbył się proces. Głos opowiadał powoli, metodycznie. Dokonano zamachu. Minister Tanga Lwo Kang... Chen poczuł przeszywający go ziąb. Lwo Kang. Wzdrygnął się i opuścił wzrok. Niejaki Edmund Wyatt przyznał się do zabójstwa. To on je zorganizował. Jego dłoń wiodła nóż. Chen zesztywniał. Wyatt? Do diabła, kim jest ten Wyatt? Dlaczego nie Berdyczow? To jego nazwisko Kao Jyan wymienił na swej taśmie. Ber- dyczow, nie Wyatt. Zdezorientowany potrząsnął głową. Obraz znów się zmienił i oto ujrzeli samego Wyatta przyznającego się przed kamerą do udziału we wszystkim. Był zmaltretowany, lecz przystojny. Arystokrata. Arystokrata w każdym calu. Pośród widzów rozległy się ostre syki. Ktoś krzyknął: „Bydło!" Inny zawołał: „Bezczelne łotry z Pierwszego Poziomu!" Chen spuścił wzrok, po czym ponownie uniósł głowę. Więc Kao Jyan jednak się mylił. Źle zgadł. Szkoda. Ale w takim razie dlaczego zginął? Dlaczego go zabili, skoro mylił się co do Berdyczowa? Czy na pewno się mylił? Twarz Wyatta, znikła ustępując miejsca pustej sali i klocowi. Znów zapadła cisza i na ekranie, i w barze. Następnie coś poruszyło się nie- spodzianie po prawej stronie ekranu. Dwaj potężni, muskularni męż- czyźni wprowadzili do pomieszczenia trzeciego, wysokiego i bardzo kan- ciastego i przymocowali go do kloca, przyciskając jego pierś do gór- nej powierzchni tak, by schylona głowa wystawała ku miliardom wi- dzów. Mężczyzna był nagi. Dłonie miał ciasno skrępowane za plecami, a nogi zakute w kajdany. Wyglądał bardzo źle. Z trudem uniósł głowę, odsłaniając zęby w grymasie lęku, po czym znów ją opuścił. Jego ogolona głowa przypominała czaszkę, bladą skórę pstrzyły czerwone plamy, a kości ra- mion i łokci niemalże przebijały skórę. — Bogowie... — szepnął Lo Ying. — Biedak już wygląda jak trup! Chen skinął głową, zafascynowany, nie mogąc oderwać wzroku. Jeden ze strażników zniknął z ekranu. Drugi pochylił się nad więźniem i stanowczo, brutalnie opuścił kolano na jego grzbiet, przygważdżając go do kloca. Potem powrócił pierwszy strażnik. Zgromadzeni w barze mężczyźni westchnęli chórem z zaskoczenia i lęku. Pierwszy strażnik dzierżył w dłoniach miecz: potężną, długą, dwusieczną broń z przesadnie szerokim, płaskim ostrzem i długą rękojeścią z czarnego żelaza. Było to narzędzie okrutne i straszne, jakby wyciągnięte z muzeum, lecz wypolerowano je, że lśniło jak nowe. Jego krawędzie połyskiwały złowieszczo w oświetlonej jaskrawo sali, gdy strażnik obracał je w dłoniach, oswajając się z jego ciężarem i badając wyważenie. Lo Ying przełknął głośno ślinę, po czym chrząknął jękliwie. — Bogowie... — powtórzył ledwie słyszalnym głosem. Chen nie mógł oderwać wzroku. Broń wydawała się żywa. Obrzydliwie żywa. Jakby poruszyła ją jakaś straszna siła. Sam jej ciężar i ogrom krzyczały wielkim głosem. Był to przedmiot brutalny i pogański, a jego szorstka, prymitywna moc wzbudzała w nim przerażnie. Lo Ying jęknął u jego boku. Chen rozejrzał się, patrząc na wszystkie twarze, we wszystkich widząc odbicie własnego lęku i fascynacji. — Oni go zetną! — Głos Lo Yinga drżał. — Tak — rzekł cicho Chen, powracając spojrzeniem do ekranu. — Właśnie tak. Strażnik uniósł wysoko miecz. Przez chwilę trzymał go, a mięśnie drżały mu od wysiłku. Wreszcie, jakby na czyjś niemy rozkaz, opuścił miecz na kloc. Miecz nie natrafił na opór. Głowa podskoczyła jakby z własnej woli, niczym kometa ciągnąc za sobą warkocz kropelek krwi. Opadła w lewym kącie ekranu, przetoczyła się i znieruchomiała w koszmarnej pionowej pozycji, spoglądając ślepymi oczyma na miliardy widzów. Bezgłowy korpus zwinął się spazmatycznie i również znieruchomiał. Z odrąbanego karku lała się krw, spływając po ścianach kloca i znikając na ciemnoczerwonym dywanie. Zapadła pełna przerażenia, straszna cisza. Strażnicy wyszli. Teraz pozostał tylko kloc, ciało i głowa. Te trzy przedmioty i krew. Chen siedział jak pozostali, zastygły w bezruchu, nie mogąc uwierzyć w prawdziwość sceny. Mimo woli poczuł wstrząs. Przecież to nie było prawdziwe? Widział zaskoczenie i nagły bół w rozwartych oczach trupa, a pomimo to nie mógł uwierzyć, że to stało się naprawdę. A jednak wkoło dorośli mężczyźni zrywali się na nogi, drżeli, krzyczeli, śmiali się od szoku lub bez skrępowania płakali, niezdolni oderwać wzroku od odrąbanej głowy na ekranie. Wreszcie Chen opanował się i powstał. — Chodźmy — rzekł, stanowczo ujmując Lo Yinga za ramię. — Znikajmy stąd. Ekran nad głowami pociemniał. Chen odwrócił się i przecisnął przez tłum, ciągnąc za sobą Lo Yinga, pragnąc tylko znaleźć się na zewnątrz. Ale na korytarzu zatrzymał się, dysząc ciężko, owładnięty nagłymi za- wrotami głowy. Dlaczego? — pytał się. Zabijałem już ludzi. Tymi rękami odbierałem im życie. A więc dlaczego to było tak straszne? Wiedział dlaczego. Ponieważ tym razem było inaczej. Ponieważ wszyscy byli świadkami. To był znak. Znak rzeczy, które mają nadejść. — Bogowie... Bogowie... — Lo Ying drżał gwałtownie. Ledwie panował nad sobą. — Nie myślałem... — odezwał się. Następnie odwrócił się i zwymiotował na ścianę. Tak, myślał Chen. To znak. Czasy się zmieniają. A to, pierwsza publiczna egzekucja od ponad stulecia, stanowi początek zmian. Odwrócił się i spojrzał na Lo Yinga, czując nagły żal. On sam był naprawdę wstrząśnięty; cóż więc przeżył Lo Ying? Ujął go za ramiona i odwrócił. — Słuchaj — powiedział. — Wracasz ze mną. Zostaniesz u nas na noc. Znajdzie się miejsce. Lo Ying zaczął kręcić głową, lecz zauważywszy spojrzenie Chena skinął potakująco. — Dobrze. Idziemy więc. Zawiadomimy twoją rodzinę. Zrozumieją. Lo Ying pozwolił się poprowadzić, automatycznie ocierając usta i bro- dę i mrucząc coś. Na skrzyżowaniu z korytarzem Chena zesztywniał i cofnął się. Chen odwrócił się i spojrzał na niego. — Co się stało? — Tam... — Lo Ying pochylił lekko głowę, wskazując na coś po prawej stronie. — Ci ludzie. Widziałem ich przedtem. W barze. — Jesteś pewien? Lo Ying zawahał się i skinął głową. — Ten wielki... Siedział naprzeciwko nas. Zwróciłem na niego uwagę. Zanim to się zaczęło.... — Zadrżał i opuścił wzrok. Chen obrócił się powoli i jak najniedbalej spojrzał na mężczyzn, po czym znów popatrzył na Lo Yinga, jak najciszej mówiąc: — Czy masz przy sobie nóż? Lo Ying skinął głową. Jako pan chang miał prawo nosić w pracy nóż. — Dobrze. Podaj mi go. Tak, żeby nie widzieli. Lo Ying zastosował się do polecenia, a następnie uchwycił Chena za koszulę. — Kim oni są, Chen? Chen odetchnął głęboko. — Nie wiem. Chyba nigdy ich nie widziałem. Może to tylko przypadek. Lecz wiedział, że to nie przypadek. Wiedział, że wszystko jest jakoś ze sobą powiązane. Nieprzypadkowo egzekucja Wyatta odbyła się właśnie tego wieczora. A teraz przyszli do niego. Sprzątają. Ciekawe, jak go zna- leźli. — Zostań tu. Ja pójdę w stronę domu. Jeśli ruszą za mną, zagwiżdż. Lo Ying skinął głową, po czym patrzył, jak Chen odwraca się od niego i na pozór nie zwracając uwagi na czekających w odległości dwudziestu kroków dwóch mężczyzn, zmierza swoim korytarzem. Ledwo Chen przebył trzy lub cztery kroki, mężczyźni oderwali się od ściany i ruszyli w ślad za nim. Lo Ying zaczekał, aż skręcą w korytarz, by upewnić się, czy na pewno śledzą towarzysza, a wtedy przyłożył palce do ust i zagwizdał. Chen gwałtownie odwrócił się do mężczyzn. — Czego chcecie? Obaj byli potężnie zbudowani, lecz młodszy, o ponad głowę wyższy od Chena i znacznie szerszy w ramionach, był prawdziwym potworem. Jak maszyna skonstruowana z ciała i mięśni. Drugi był znacznie starszy, jego krótko przystrzyżone włosy były siwe, lecz mimo to wyglądał na sprawnego i niebezpiecznego. Obaj byli Hung Mao. Lecz dla kogo pracowali? Dla Berdyczowa? Czy dla Tanga? — Kao Chen — rzekł starszy z intruzów, zbliżając się o dwa kroki. — Wreszcie się spotykamy. Myśleliśmy, że nie żyjesz. Chen odchrząknął. — Kim jesteście? Starszy mężczyzna uśmiechnął się. — Powinienem natychmiast to spostrzec. Zwrócił mi na to uwagę mój towarzysz Karr. Ten sługus, któremu kazałeś udawać siebie. Człowiek, który zginął u Jyana. Powinieneś był go naznaczyć. — Wskazał na grube pasmo za- bliźnionej tkanki pod prawym uchem Chena. — Karr zauważył to na filmie. Chen zaśmiał się. — Powiedzmy. Ale czego możecie dowieść? — Nie musimy niczego dowodzić, Chen. — Mężczyzna zaśmiał się i pozornie odprężył. — Wiesz, cwana z ciebie bestia, nie sądzisz? Twój brat Jyan nie doceniał cię. Uważał cię za półgłówka. Ale ty nie powtarzaj jego błędu. Strzeż się, by mnie nie docenić, Chen. Nie jestem oprychem z dolnych poziomów. Jestem Generałem Tanga i podlega mi więcej kwai niż myślisz, że istnieje na świecie. Jeśli chcesz, możesz teraz umrzeć. Albo możesz żyć. Wybór należy do ciebie. Chena przeszyła fala lęku. Generał Tanga! Lecz na moment przedtem podjął już decyzję, a starszy mężczyzna był o zaledwie dwa kroki od niego. Jeśli tylko jeszcze przez chwilę nie przestanie mówić. — Myli się pan, Generale — rzekł, podnosząc dłoń, by nie pozwolić mu podejść. — Jyan nie był moim bratem. Nosiliśmy jedynie to samo nazwisko. A zresztą ja... — Urwał z uśmiechem, po czym wrzasnął: — Lo Ying! Potężny mężczyzna zaczął się odwracać akurat w momencie, gdy Lo Ying wskoczył mu na plecy. Jednocześnie Chen rzucił się naprzód, wyciąga- jąc z kieszeni nóż. Ściskając ramię starego człowieka, odwrócił go i przyłożył mu nóż do gardła. Karr strząsnął napastnika i powalił go jednym ciosem, po czym odwrócił się, zły, że dał się podejść. Postąpił dwa kroki do przodu, po czym zatrzymał się nagle, widząc, jak sprawy stoją. — Jesteś durniem, Chen — syknął Generał czując, jak ramię Chena zaciska się na jego piersi, ostrze noża zaś wpija w skórę pod podbródkiem. — Jeśli spadnie mi choć włos z głowy, będzisz trupem. Ty, Wang Ti i mały Jyan. Jakby nigdy was nie było. Chen zadrżał, lecz nie rozluźnił uchwytu. — Twoje życie... musi być coś warte. — Tylko dla mego Tanga. — A więc? Tolonen z trudem przełknął ślinę. — Sporo wiesz. Wiesz to, co wiedział Jyan. Potrafisz... potrafisz wskazać nam, jak łączą się różne rzeczy. Oskarżyć innych. — Być może. — W zamian za to poponujemy ci amnestię. Legalne prawa obywatela. Nigdy już nie powrócisz do Sieci. — I to ma być wszystko? Nędzna amnestia? Za to, co j a wiem? Generał milczał przez chwilę, oddychając pośpiesznie, czując nóż przy- ciśnięty mocno do gardła. — A co ty wiesz, Kao Chen? — Widziałem go. Za pierwszym i za drugim razem. Najpierw widziałem, jak wchodzi. Razem z tym Han. W dwie godziny później wyszedł, sam, po zabiciu Kao Jyana. Potem znów widzałem, jak wchodzi. Stałem na skrzyżowaniu i widziałem go na własne oczy. Wy też tam byliście. Obaj. Poznaję was teraz. Tak. To jeden z was. Jeden z was, bydlaków. Generał wzdrygnął się. — Kto, Chen? O kim mówisz? Chen zaśmiał się chłodno. — O tym Majorze. Oto o kim. O Majorze DeVore. ROZDZIAŁ VI ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI Pierwszą rzeczą, którą się widziało, była ciemność. Ciemność przesiąkała Glinę niczym barwnik. Układała się w kształty i ożywiała je, poruszając nimi złowieszczo. Była wewnątrz i na zewnątrz; żyła, a jednocześnie była najbardziej martwa ze wszystkiego. Oddychała, a jednocześnie dusiła. Wielu nie znało niczego poza nią. Nigdy nie poznają niczego innego. Osada znajdowała się na grzbiecie niskiego wzgórza; strome zbocze zaśmiecała garść brzydkich, poszarpanych kształtów. Pośród gruzów kucały stare, rozsypujące się ruiny, czarne na czarnym tle, o zarysach wyżłobionych przez ciemność. Ściany domów nie były wyższe od stojącego człowieka, rozmiękłe cegły pod dotknięciem zdawały się wilgotne. Brakło im dachów i sufitów, lecz te nie były tu potrzebne. W ciemności Gliny nigdy nie padał deszcz. Ciemność była nieprzenikniona i wszechobecna. Niczym całun spowijała monumentalny, odwieczny krajobraz. A jednak było w niej coś w rodzaju światła. Ponad mroczną równiną ku horyzontowi biegł strop wsparty na po- tężnych srebrnych kolumnach rozsiewających lekkie, miękkie promienie niczym poświata żywej istoty. Po sztucznym niebie przesuwały się mdłe punkciki światła; służalcze, wykastrowane gwiazdy podróżujące po torach szerokich rur i kabli, gdyż strop stanowił podłogę, ponad którą rozpoczynało się gigantyczne Miasto; inny świat, odcięty od cuchnącej dolnej ciemności. Glina. Miejsce to było wrogie życiu. A jednak w ciemności pulsowało życie: obrzydliwie zdeformowane postacie rozmnażały się ze sprośną ener- gią. Mroczna równina żyła obleśnym życiem. Kim przebudził się z koszmarnego snu, czując na piersi ciasny pas strachu. Instynkt kazał mu zastygnąć w bezruchu, a potem powoli, ukradkowo odwrócić się ku źródłu dźwięku, unosząc przykrywający go płat ceraty. Natychmiast wyczuł zapach — to właśnie on ostrzegł go przy przebudzeniu. O b c y... Obcy w sercu obozu. Coś było nie tak. Coś było bardzo nie tak. Przysunął się do krawędzi muru, za którym leżał i wyjrzał ponad nią. Z przerażenia włosy zjeżyły mu się na głowie. Dwaj ludzie z jego plemienia leżeli na ziemi, niedaleko od niego, z roztrzaskanymi czaszkami, z których wyjęto już mózgi. Dalej trzej mężczyźni — obcy, najeźdźcy — kucali ponad innym ciałem. Wycinali mięso z jego ramion i ud i jedli je, śmiejąc się cicho. Ślina napłynęła Kimowi do ust, lecz przerażenie silniejsze było od głodu. Jeden z obcych odwrócił się i spojrzał wprost na kryjówkę Kima. Ten zamknął oczy i zastygł w całkowitym bezruchu wiedząc, że jeśli nie drgnie, obcy nie dostrzeże go. Nie mylił się. Mężczyzna pośpiesznie przesunął wzrokiem po osadzie, po czym powrócił do posiłku, krzywiąc ukradkiem twarz, kiedy gryzł surowe mięso. Przez chwilę Kim tkwił bezmyślnie niczym martwy czerep. Wreszcie coś przebudziło się w nim i wypełniło pustkę. Poruszając się tak wolno, jak tylko potrafił, odwrócił się i wspiął na przegniły parapet; mięśnie bolały go z napięcia, przez cały czas modlił się, by cegły nie zapadły się pod jego ciężarem i nie zdradziły go. Lecz mur wytrzymał. Powoli, bardzo powoli, opuścił się na zimne, szeroke stopnie. Zszedł do piwnicy domu Baxiego. Zatrzymał się w rogu piwnicy i jął unosić kamienie, bezdźwięcznie, po omacku szukając czegoś w mroku. Jest! Jego palce natrafiły na skraj tkaniny i delikatnie wyciągnęły z miękkiego pyłu paczuszkę. Kim wzdrygnął się, wiedząc już, co znajdzie w jej wnętrzu. Paczuszka należała do Baxiego. Kryła jego skarby. On nie powinien o nich wiedzieć. Baxi zabiłby go, gdyby go teraz nakrył. Kim pociągnął za węzeł i rozsupłał go, po czym rozwinął tkaninę, nie zważając na swój strach. Teraz rządził nim inny Kim — inna osoba. Wy- prostował się i ukląkł, wpatrując się ślepo w ukryte w tkaninie przedmioty i czując, jak przebiega przezeń fala dziwnego uczucia przypominającego mdłości — fala dziwności. Zamknął na chwilę oczy, by przemóc nagłe, nieoczekiwane zawroty głowy, poczuł, jak mijają i rozwarł powieki, czując się jakoś inaczej —jakoś... odmieniony. Rozkładając przedmioty, kolejno brał każdy do ręki, obmacywał i ob- wąchiwał, pozwalając tej świeżo przebudzonej części swej duszy zapoznać się z każdym i dopiero wtedy je odkładając. Zmatowiałe lusterko, większe od jego dłoni, pęknięte wzdłuż. Wąska rurka z dziwnie pachnącą cieczą w środku. Jeszcze jedna rurka, wyko- nana z drewna, długa jak jego przedramię, poprzebijana małymi dziur- kami. Jeden jej koniec był otwarty i pusty w środku, drugi zwężał się i przecięty był wąską szczeliną. Potem mała kula, ciężka i zimna w do- tyku. Obok niej rękawica, zbyt wielka na jego dłoń, z grubo pikowanymi grzbietami palców, jakby ich stawy opuchły. Dwa sznury gładkich pacior- ków, splątane w jeden węzeł. Kim rozsupłał je zręcznie i rozłożył na przetar- tej tkaninie. Były jeszcze inne rzeczy, lecz nie zajmował się nimi. Jego drugie wcielenie już wiedziało. Wiedziało, jakby to już się stało, jakby był on poza sobą, jakby przyglądał się z zewnątrz. Od tej myśli znów poczuł się dziwnie; zakręciło mu się w głowie, jego ciało straciło ciężar niemal jak w gorączce. Potem znów poczuł się zwyczajnie. Szybko, jakby robił to już kiedyś, rozłożył przedmioty wokół siebie i założył tkaninę na głowę. Pracował po omacku, jakby widział siebie z góry, przekazując kontrolę nad swymi dłońmi i ciałem owej drugiej połowie siebie, poruszając się szybko i pewnie, póki nie skończył. Wtedy, gotów, odwrócił się ku progowi i posługując się dotykiem i węchem, wyszedł na zewnątrz. Usłyszał westchnienie i okrzyk, wysoki i nerwowy. Trzy głosy wybeł- kotały coś i umilkły. To milczenie stanowiło dla niego sygnał. Uniósł wysoko kulę i nacisnął przycisk z boku rurki. Dzięki jakiemuś talentowi, którego posiadania dotychczas się nie do- myślał, ujrzał siebie takim, jakim widzieli go obcy. Podzielił się na dwie połowy; jedna stała przed nimi z twarzą i szyją spowitymi w tkaninę, z pękniętym lusterkiem zawieszonym na pętli na wysokości twarzy, druga zaś znalazła się za najeźdźcami i ponad ich głowami spoglądała na przerażającą, obrzydliwą postać, która pojawiła się tak nieoczekiwanie, miotając jedną ręką płomienie, które odbijały się w drugiej, nienormalnie wielkiej, i błyskały iskrami w dziurze ziejącej zamiast twarzy, z drugim drewnianym jęzorem zwisającym sztywno z szyi. Postać skakała i śpiewała — wydawała dziwne wysokie jęki wydobywają- ce się w urywanych, bolesnych paroksyzmach. A przez cały czas w środku jej pustej twarzy migotał ogień. Obcy wrzasnęli chórem i rzucili się do ucieczki. Kim odjął piszczałkę od ust. Zdjął palec z przycisku na rurce. Uda- ło się. Odpędził ich. Lecz z ciemności na stoku rozległo się pośpiesz- ne małpie trajkotanie. Inni także widzieli nagłą, przerażającą jaskra- wość. Odstawił szklaną kulę, odwiązał lusterko i położył je, po czym siadł na nierównej ziemi, dziwiąc się sobie. Udało się. Najpierw zobaczył to w swej głowie, a potem... Zaśmiał się cicho, dziwnie. A potem dokonał tego. Naprawdę tego dokonał. I udało się. Zdarł tkaninę z twarzy i odsłonił ostre zęby w dzikim uśmiechu tryumfu. Odrzucił głowę do tyłu i wydał wrzask; podwójny okrzyk zachwytu nad własną przemyślnością. Następnie, zadrżał ściśnięty paraliżującym lękiem, czując, jak czarne, nieruchome zimno zalewa mu członki. Nie czuł już tryumfu, teraz czekał jedynie na karę. Nadal był w tym samym miejscu, uwięziony, przytłoczony ciemnością. Zakaszlał i poczuł, jak ciepły smród ciemności wypełnia mu płuca niby dławiąca ciecz. Wstał i począł łykać cuchnące powietrze jakby w poszukiwaniu czegoś słodszego, czystszego. Lecz nic nie znalazł — jedynie to. Jęknął i rozglądając się ukradkiem, zaczął układać skarby w takim porządku, w jakim je znalazł. Dopiero gdy schował je bezpiecznie, znie- ruchomiał, czując w szczęce ból, w mięśniach gwałtowne drżenie. Potem jak szalony na czworakach rzucił się biegiem przez osadę, wyjąc wściekle, po części chcąc w ten sposób odstraszyć napastników ze zbocza. I wtedy znalazł nóż. Wbił się ostrzem w ziemię, rękojeść wystawała pod kątem w miejscu, gdzie upuścił ją jeden z obcych. Rękojeść była zimna i gładka, nie ustąpiła pod ostrymi zębami badającego ją Kima. Nie była z drewna czy krzemienia, lecz z czegoś znacznie lepszego. Była zrobiona. Powoli wyciągnął broń z maleńkiej rozpadliny, w której uwięzła, zadziwiony jej długością i doskonałością kształtu. Długa była jak jego przedramię, a tak ostra, że przy dotknięciu aż skurczyły mu się ze strachu jądra. Była a wartka. Z Góry. Kiedy wrócili pozostali, on kucał na parapecie domu Baxiego, z długim, dwusiecznym ostrzem ostrożnie złożonym na kolanach, w lewej dłoni zaciskając mocno rękojeść. Baxi rozejrzał się z napięciem, z twarzą wykrzywioną w grymasie niepokoju. Ostrokół był wywrócony, kobiety gdzieś znikły. Kilka ciał leżało tam, gdzie upadły. Niektóre — spoczywające na skraju osady — wyniesiono. Dwaj zastępcy Baxiego, Zgniła Stopa i Ebor, wydali za jego plecami ciche chrząknięcia strachu. Odwrócił się i uciszył ich, po czym znów spojrzał na Kima. — Pandra vyth gwresi — „Co to?" Baxi przypatrywał się Kimowi, aż spostrzegł nóż. Oczy rozszerzyły mu się, pełne strachu i łapczywego pożądania broni. Jął przestępować z nogi na nogę, wydając ciche dźwięki jakby z bólu, a na jego szerokiej, kanciastej twarzy pojawił się wyraz przemożnej, niemal seksualnej żądzy. Kim wiedział, że ten człowiek zabiłby, by zdobyć nóż. — Lagasek] — warknął gniewnie Baxi, podchodząc bliżej. — Pandra vyth gwresi — Jego dłonie zaciskały się kurczowo. Lagasek. Tak go nazywali. „Gap". Kim powstał i uniósł nóż wysoko nad głowę. Na widok broni inni myśliwi westchnęli, a potem zaczęli trajkotać z podnieceniem. Kim zobaczył, że Baxi kuca i napina mięśnie, jakby podejrzewał podstęp. Powoli, by nie niepokoić Baxiego, Kim opuścił broń i złożył na ziemi przed sobą. Następnie przykucnął, skulił się i otwartą dłonią uczynił gest oznaczający dar. Baxi wpatrywał się weń jeszcze przez chwilę; włosy zjeżyły się mu na ramionach i karku. Następnie i on przykucnął, a na jego twarzy rozgościł się szeroki, bezzębny uśmiech. Wódz był zadowolony. Wyciągnął dłoń i łap- czywie uchwycił dar Kima za rękojeść, świadom jego ostrości. Uniósł broń wysoko ponad głowę. Zerknął przelotnie na Kima, uśmiechając się szeroko, teraz już łaskawie, po czym odwrócił się i spojrzał na swych myśliwych, kilkakrotnie tnąc nożem powietrze, za każdym pchnięciem odrzucając głowę wstecz i ujadając na wysoki strop. Wkoło, w niemal całkowitej ciemności, myśliwi ujadali i wrzeszczeli. A na sto- ku i w dolinie pod nim inne grupy podjęły niesamowity dźwięk i odrzuciły ku nim. Kim kucał u boku Ebora w wewnętrznym kręgu myśliwych, żując długą, bladą rosówkę, słuchając chrząkania i wilgotnych mlasków jedzących mężczyzn i uświadamiając sobie, że nigdy przedtem nie zwrócił na nie uwagi. Rozejrzał się, szybko przesuwając wzrokiem z jednej twarzy na drugą i szukając jakiegoś zewnętrznego znaku zmiany, która w nim zaszła, lecz nic nie znalazł. Zgniła Stopa stracił w czasie najazdu kobietę i teraz siedział na niskim kamiennym murku, z zadowoleniem obgryzając kawałek jej kości udowej, ostrymi zębami obdzierając ją z mięsa. Inni także zajadali przynie- sione przez Baxiego mięso. Mała kupka leżała w środku kręgu, porąbana na porcje. Można w niej było rozróżnić dłonie i stopy, lecz poza nimi niewiele. Ostry nóż zmienił ciało nie do poznania. Zresztą, mięso to mięso, skąd by nie pochodziło. Kim przełknął robaka. Pochylił się i rozejrzał nieśmiało. Następnie, widząc uśmiech na twarzach myśliwych, wyciągnął rękę i porwał ma- ły kawałek ciała. Dłoń. Właśnie wgryzał się w twarde, łykowate mię- so, gdy Baxi przysiadł u jego boku i złożył ramię na jego wąskich plecach. Odruchowo zesztywniał i spojrzał w twarz wodza, a w jego oczach zapłonął lęk, lecz wojownik jedynie chrząknął i kazał mu iść z sobą. Ruszył za Baxim, świadom, że odwracają się za nimi wszystkie głowy. Z obawą ściskał odrąbaną dłoń, czerpiąc z jej dotknięcia dziwną otuchę. Palcami odszukał szorstkie, kościste knykcie i połamane łyżkowate pazno- kcie. To była dłoń kobiety Zgniłej Stopy. Zatrzymali się u wejścia do domu Baxiego. Wódz odwrócił się, spojrzał na chłopca i wskazał na owiniętą w tkaninę małą paczuszkę spoczywającą na ziemi koło parapetu. Kim zastygł ze strachu wiedząc, że został nakryty. Skamieniały zamknął oczy, spodziewając się ostrego ciosu nożem. Gdzie go trafi? W plecy? W bok? W kark? Wydał cichy odgłos lęku, po czym rbzwarł oczy i podniósł wzrok na Baxiego. Baxi patrzył na niego dziwnie. Wreszcie wzruszył ramionami i ponownie wskazał na zawiniątko. Kim przełknął ślinę i odłożył dłoń, po czym uniósł paczuszkę i na znak Baxiego jął ją rozwijać. Natychmiast zobaczył, co w niej jest; zaskoczony uniósł wzrok i stwier- dził, że Baxi uśmiecha się doń. — Ro — rzekł wódz. — Ro. — „Dar". Zmatowiałe lusterko wyglądało dokładnie tak, jak je pamiętał, przecięte biegnącym pionowo pęknięciem. Nie musiał udawać zaskoczenia i zachwy- tu. Wyszczerzył do Baxiego zęby, wydając bezgłośny okrzyk radości, nie- mal zapominając, że uważają go za niemego. Baxi także miał zadowoloną minę. Wyciągnął do Kima rękę, pogładził go po ramieniu i energicznie ski- nął głową. — Ro — powtórzył i zaśmiał się wariacko. A z obserwującego ich kręgu rozległ się w odpowiedzi wybuch maniackiego śmiechu. Kim wpatrywał się w lusterko w swej dłoni, widząc odbitą w jego ciemnej powierzchni własną twarz. Jakże dziwnie i obco wyglądała. Nie tak jak jego ręce. Znał swe ręce. Lecz twarz... Zadrżał i uśmiechnął się, zafascynowany obcością odbitych rysów. Lagasek, pomyślał, widząc jak nieznajomy uśmie- cha się do niego. Masz takie oczy. Takie wielkie, gapiące się oczy. Kim przeszukiwał śmiecie; szukał jedzenia w miejscu, gdzie nic nie rośnie. Powietrze wokół niego wypełniał smród zgnilizny, ziemia pod nim była miękka, wilgotna i zdradliwa. Tutaj, na skraju wielkiego śmietniska, niebezpieczeństw nie brakło. Takich jak on było wielu, na gigantycznym ugorze przesuwały się skryte cienie, rozsypane po olbrzymim wysypisku; unikając innych wspinały się na wielkie gnijące hałdy i przepatrywały odpadki. Wszyscy szukali czegoś, co dałoby się zjeść lub wymienić na coś innego. Czegokolwiek. Dobrego lub zgniłego. Ciemności niemal nic nie mąciło, lecz chłopiec widział dobrze. Wielkie, okrągłe oczy biegały na wszystkie strony, drobna, niekształtna głowa poruszała się szybko i ukradkiem jak głowa jakiegoś dzikiego stworzenia. Gdy ktoś nazbyt się doń zbliżył, odpełzał na czworakach i nieruchomiał, odsłaniając wyzywająco zęby i warcząc gardłowo. Zapuścił się głębiej, nie lękając się niebezpieczeństwa, wybierając miejsca na postawienie stóp. Gdzieniegdzie zapadał się powoli, gdzie indziej grunt był twardy. Poruszał się szybko, nigdzie nie przystając zbyt długo, aż dotarł do punktu, któremu mógł zaufać, do wieży starego kościoła wystającej ponad wielką kupę odpadków z zaczynającego się wyżej Miasta. Kim podniósł wzrok. Strop był bardzo wysoko, lecz najbliższy filar wspornikowy znajdował się zaledwie o rzut kamieniem od jego stanowiska. Rozejrzał się ze swego wysokiego punktu, sprawdzając pozycje innych i ewentualne drogi ucieczki. Następnie usiadł, sięgnął głęboko za pazuchę postrzępionej, brudnej koszuli i wyciągnął znaleziony przedmiot. Obwąchał go i oblizał; skrzywił się. Przedmiot wydzielał woń starej skóry i miał stęchły, nieapetyczny smak. Obrócił go w dłoniach, usiłując dostać się jakoś pod poczerniałą powierzchnię i zaczął manipulować przy metalowym zatrzasku, aż udało mu się go otworzyć. Gwałtownie uniósł wzrok, nieruchomiejąc czujnie; włosy zjeżyły mu się na chudym karku, twarde mięśnie naprężyły się jak przed skokiem. Nic nie dostrzegł, odprężył się więc i zajrzał do otwartego portfela. Zręcznie przeszukał każdą wąską przegródkę, wyjmując jej zawartość i przyglądając się jej przed odłożeniem. Nie rozpoznał niczego znajomego. Niczego jadalnego. Było tam kilka długich, cienkich kart z lśniącego, elastycznego materiału. Z jednej z nich wpatrzyła się weń wyblakła twarz, ożywiając się, gdy przycisnął do niej kciuk. Przerażony upuścił kartę, lecz opanował się i podniósł ją z kawałka omszałego łupku, na który opadła, postanawiając zatrzymać. Jeszcze tylko jedną rzecz warto było zachować. W opatrzonej zamkjpm błyskawicznym przegródce portfela znalazł mały krążek lśniącego metalu na łańcuszku. Jakiś wisiorek. Dotknął go ostrożnie, zafascynowany jego deli- katną doskonałością, powstrzymując oddech. Przedmiot był piękny. Uniósł go i jednym palcem obrócił zwisający krążek. Ten zaczął się kręcić, zwolnił, zatrzymał się i jął obracać w drugą stronę. Kim przysiadł na pośladkach i zaśmiał się cicho, zachwycony znaleziskiem. Śmiech zamarł mu w gardle. Odwrócił się słysząc, jak blisko podeszli inni, którzy skorzystali z jego nieuwagi, czując ich cierpki pot, gdy wskakiwali na wieżę. Kim zaskowyczał, zaciskając pięść na wisiorku i zaczął przed nimi umykać. Było ich trzech, jeden nie starszy od niego, pozostali wyżsi i lepiej umięśnieni. W ich okrągłych oczach błyszczała zachłanność; szczerzyli w uśmiechu krzywe zęby. Myśleli, że już go mają. Warknął i zjeżył włosy, jakby szykował się do walki, lecz przez cały czas myślał i rachował, świadom, że trzeba uciekać. Spojrzał na nich kolejno, zwracając uwagę nie na najmniejszego, lecz na dwóch starszych, iden- tyfikując wśród nich przywódcę i jego podwładnego. Potem, tak szybko, że nie mieli szansy go powstrzymać, rzucił portfel koło tego, którego uznał za podwładnego. Na chwilę przenieśli uwagę na portfel. Przywódca warknął i rzucił się przed towarzysza, chcąc jako pierwszy dobrać się do zdobywcy. Kim pojął, że teraz ma szansę i skorzystał z niej; tyłem skoczył ponad parapetem modląc się, by nikt nie rozsypał hałdy, którą zauważył pod nim przedtem. Miał szczęście; miękkie i lepkie mokre błocko zamortyzowało jego upadek. Wyprostował się i zobaczył, że jego prześladowcy spoglądają ponad parapetem. Za moment rzucą się na niego. Wyswobodził ramię i potoczył się, po czym wgramolił się na czworaki i zaczął biec. Usłyszał ich okrzyki i ciche mlaśnięcie błocka, gdy w nie skoczyli. Po chwili już go gonili przez koszmarny krajobraz, przeskakując pomiędzy ciemnymi, bagnistymi kałużami. Rozpacz zmusiła go do ryzyka, do wybiera- nie ścieżek, na które normalnie nie śmiałby się zapuścić. Powoli, bardzo powoli, zwiększył dzielącą go od nich odległość, aż wreszcie obejrzawszy się przez ramię, stwierdził, że już go nie gonią. Odwrócił się i stanął, patrząc na zamulone ujście rzeki. Na tle wznoszące- go się terenu nie mógł dostrzec wieży. Inne punkty krajobrazu także były mu obce. Po raz drugi tego dnia poczuł strach. Zaszedł daleko. Nie znał tej strony śmietniska. Wystawiony był na podwójne niebezpieczeństwo. Oddychał głęboko, jego wąska pierś unosiła się ciężko od wysiłku. Jeśli teraz go zaatakują, to będzie po nim. Przykucnął, rozglądając się wokół siebie i wykrzywiając z niepokojem twarz. Okolica wyglądała na pustą, lecz wiedział, że nie wolno ufać oczom. Zerknął na wisiorek w dłoni zastanawiając się, czy warto było narażać się dla niego na takie ryzy- ko, po czym odpędził od siebie to pytanie. Najpierw trzeba dotrzeć do domu. Powoli, z wysiłkiem, przekradał się skrajem wysypiska, wytężając oczy, by dostrzec najmniejszy ślad ruchu, rejestrując najdrobniejszy dźwięk. I znów miał szczęście. Oto po jego lewej stronie stał szeroki filar zwany Bramą, a za nim, na samym środku śmietniska, kościelna wieża. Kim wyszczerzył zęby, po raz pierwszy, od kiedy przyłapali go na wieży, obcością odbitych rysów. Lagasek, pomyślał, widząc jak nieznajomy uśmie- cha się do niego. Masz takie oczy. Takie wielkie, gapiące się oczy. Kim przeszukiwał śmiecie; szukał jedzenia w miejscu, gdzie nic nie rośnie. Powietrze wokół niego wypełniał smród zgnilizny, ziemia pod nim była miękka, wilgotna i zdradliwa. Tutaj, na skraju wielkiego śmietniska, niebezpieczeństw nie brakło. Takich jak on było wielu, na gigantycznym ugorze przesuwały się skryte cienie, rozsypane po olbrzymim wysypisku; unikając innych wspinały się na wielkie gnijące hałdy i przepatrywały odpadki. Wszyscy szukali czegoś, co dałoby się zjeść lub wymienić na coś innego. Czegokolwiek. Dobrego lub zgniłego. Ciemności niemal nic nie mąciło, lecz chłopiec widział dobrze. Wielkie, okrągłe oczy biegały na wszystkie strony, drobna, niekształtna głowa poruszała się szybko i ukradkiem jak głowa jakiegoś dzikiego stworzenia. Gdy ktoś nazbyt się doń zbliżył, odpełzał na czworakach i nieruchomiał, odsłaniając wyzywająco zęby i warcząc gardłowo. Zapuścił się głębiej, nie lękając się niebezpieczeństwa, wybierając miejsca na postawienie stóp. Gdzieniegdzie zapadał się powoli, gdzie indziej grunt był twardy. Poruszał się szybko, nigdzie nie przystając zbyt długo, aż dotarł do punktu, któremu mógł zaufać, do wieży starego kościoła wystającej ponad wielką kupę odpadków z zaczynającego się wyżej Miasta. Kim podniósł wzrok. Strop był bardzo wysoko, lecz najbliższy filar wspornikowy znajdował się zaledwie o rzut kamieniem od jego stanowiska. Rozejrzał się ze swego wysokiego punktu, sprawdzając pozycje innych i ewentualne drogi ucieczki. Następnie usiadł, sięgnął głęboko za pazuchę postrzępionej, brudnej koszuli i wyciągnął znaleziony przedmiot. Obwąchał go i oblizał; skrzywił się. Przedmiot wydzielał woń starej skóry i miał stęchły, nieapetyczny smak. Obrócił go w dłoniach, usiłując dostać się jakoś pod poczerniałą powierzchnię i zaczął manipulować przy metalowym zatrzasku, aż udało mu się go otworzyć. Gwałtownie uniósł wzrok, nieruchomiejąc czujnie; włosy zjeżyły mu się na chudym karku, twarde mięśnie naprężyły się jak przed skokiem. Nic nie dostrzegł, odprężył się więc i zajrzał do otwartego portfela. Zręcznie przeszukał każdą wąską przegródkę, wyjmując jej zawartość i przyglądając się jej przed odłożeniem. Nie rozpoznał niczego znajomego. Niczego jadalnego. Było tam kilka drugich, cienkich kart z lśniącego, elastycznego materiału. Z jednej z nich wpatrzyła się weń wyblakła twarz, ożywiając się, gdy przycisnął do niej kciuk. Przerażony upuścił kartę, lecz opanował się i podniósł ją z kawałka omszałego łupku, na który opadła, postanawiając zatrzymać. Jeszcze tylko jedną rzecz warto było zachować. W opatrzonej zamkiem błyskawicznym przegródce portfela znalazł mały krążek lśniącego metalu na łańcuszku. Jakiś wisiorek. Dotknął go ostrożnie, zafascynowany jego deli- katną doskonałością, powstrzymując oddech. Przedmiot był piękny. Uniósł go i jednym palcem obrócił zwisający krążek. Ten zaczął się kręcić, zwolnił, zatrzymał się i jął obracać w drugą stronę. Kim przysiadł na pośladkach i zaśmiał się cicho, zachwycony znaleziskiem. Śmiech zamarł mu w gardle. Odwrócił się słysząc, jak blisko podeszli inni, którzy skorzystali z jego nieuwagi, czując ich cierpki pot, gdy wskakiwali na wieżę. Kim zaskowyczał, zaciskając pięść na wisiorku i zaczął przed nimi umykać. Było ich trzech, jeden nie starszy od niego, pozostali wyżsi i lepiej umięśnieni. W ich okrągłych oczach błyszczała zachłanność; szczerzyli w uśmiechu krzywe zęby. Myśleli, że już go mają. Warknął i zjeżył włosy, jakby szykował się do walki, lecz przez cały czas myślał i rachował, świadom, że trzeba uciekać. Spojrzał na nich kolejno, zwracając uwagę nie na najmniejszego, lecz na dwóch starszych, iden- tyfikując wśród nich przywódcę i jego podwładnego. Potem, tak szybko, że nie mieli szansy go powstrzymać, rzucił portfel koło tego, którego uznał za podwładnego. Na chwilę przenieśli uwagę na portfel. Przywódca warknął i rzucił się przed towarzysza, chcąc jako pierwszy dobrać się do zdobywcy. Kim pojął, że teraz ma szansę i skorzystał z niej; tyłem skoczył ponad parapetem modląc się, by nikt nie rozsypał hałdy, którą zauważył pod nim przedtem. Miał szczęście; miękkie i lepkie mokre błocko zamortyzowało jego upadek. Wyprostował się i zobaczył, że jego prześladowcy spoglądają ponad parapetem. Za moment rzucą się na niego. Wyswobodził ramię i potoczył się, po czym wgramolił się na czworaki i zaczął biec. Usłyszał ich okrzyki i ciche mlaśnięcie błocka, gdy w nie skoczyli. Po chwili już go gonili przez koszmarny krajobraz, przeskakując pomiędzy ciemnymi, bagnistymi kałużami. Rozpacz zmusiła go do ryzyka, do wybiera- nie ścieżek, na które normalnie nie śmiałby się zapuścić. Powoli, bardzo powoli, zwiększył dzielącą go od nich odległość, aż wreszcie obejrzawszy się przez ramię, stwierdził, że już go nie gonią. Odwrócił się i stanął, patrząc na zamulone ujście rzeki. Na tle wznoszące- go się terenu nie mógł dostrzec wieży. Inne punkty krajobrazu także były mu obce. Po raz drugi tego dnia poczuł strach. Zaszedł daleko. Nie znał tej strony śmietniska. Wystawiony był na podwójne niebezpieczeństwo. Oddychał głęboko, jego wąska pierś unosiła się ciężko od wysiłku. Jeśli teraz go zaatakują, to będzie po nim. Przykucnął, rozglądając się wokół siebie i wykrzywiając z niepokojem twarz. Okolica wyglądała na pustą, lecz wiedział, że nie wolno ufać oczom. Zerknął na wisiorek w dłoni zastanawiając się, czy warto było narażać się dla niego na takie ryzy- ko, po czym odpędził od siebie to pytanie. Najpierw trzeba dotrzeć do domu. Powoli, z wysiłkiem, przekradał się skrajem wysypiska, wytężając oczy, by dostrzec najmniejszy ślad ruchu, rejestrując najdrobniejszy dźwięk. I znów miał szczęście. Oto po jego lewej stronie stał szeroki filar zwany Bramą, a za nim, na samym środku śmietniska, kościelna wieża. Kim wyszczerzył zęby, po raz pierwszy, od kiedy przyłapali go na wieży, pozwalając sobie na luksus nadziei. Szedł dalej, gramoląc się po nierównej powierzchni wprost ku Bramie. Był od niej zaledwie o parę kroków, kiedy ziemia zarwała mu się pod stopami i upadł. Przez jakiś czas leżał bez tchu. Upadek nie był poważny, i chyba nic sobie nie połamał, ale po gładkości ścian dziury mógł poznać, że niełatwo będzie się z niej wydobyć. Ziemia pod nim była miękka, lecz sucha. Maleńkie owady umykały przed jego ciekawymi dłońmi, powietrze zaś zdawało się ciepłe i dziwne duszne. Usiadł z jękiem, czując sztywność w plecach. Bolał go kark i ramiona, ale mógł się ruszać. Podniósł wzrok. Ponad nim wylot dziury tworzył krąg na tle głęb- szej ciemności — spotykały się dwa odcienie tej samej nie-barwy. Krąg miał poszarpane skraje, jakby kiedyś coś na nim leżało. Kim bystro wyciągnął wniosek. Studnia była niegdyś przykryta jakimś wiekiem. Zapew- ne drewnianym. Z czasem wieko zgniło. Jego mały ciężar wystarczył, by się zarwało. Pomacał wokół siebie i znalazł potwierdzenie swych przypuszczeń. Wszędzie leżały drzazgi miękkiego, przegniłego drewna. Wreszcie z radością namacał palcami łańcuszek wisiorka i uniósł przedmiot do twarzy, ucieszo- ny, że nie jest on uszkodzony. Lecz radość nie trwała długo. Nadal był w pułapce. Jeśli się z niej nie wydostanie, to ktoś przyjdzie i go znajdzie. I wtedy on zginie. Rozejrzał się bezradnie, po czym podszedł do ściany i począł dźgać ją i obstukiwać. Wklęsłe ściany studni zrobione były z czegoś w rodzaju cegieł. Kim zainteresował się ich połączeniami i stwierdził, że zaprawa jest miękka i kruszy się pod palcami. Zaczął w niej ryć; obluzował i wy- ciągnął jedną z cegieł. Rzucił ją za siebie, sięgnął wyżej i zabrał się za następną. Trwało to długo i na końcu czubki palców miał obolałe i zakrwawione, lecz udało mu się. Klęcząc na brzegu studni zajrzał do jej wnętrza i wzdryg- nął się, wiedząc, że mógł w niej umrzeć. Przez chwilę odpoczywał, po czym zataczając się, bliski wyczerpania, ruszył do Bramy. Tam, w bezpośrednim sąsiedztwie szerokiego, sześciokątnego słupa, znalazł kałużę. Ukląkł koło niej, zamoczył palce i spryskał twarz ciepławą wodą. I wtedy się stało. Ciemna powierzchnia kałuży pękła. W środku jej mrocznego zwierciadła utworzył się słup jaskrawego światła. Powoli rozszerzył się, aż kałużę wypełnił blask tak intensywny, że Kim przysiadł na piętach, osłaniając oczy. Szerokie kamienne schody, odwrócone w soczewce wody, wiodły do ciemnego wnętrza ziemi. Z rozwartymi szeroko ustami Kim podniósł wzrok. Brama otworzyła się. Światło niczym ogień napełniało powietrze. Powierzchnia kałuży zamigotała i pokryła się zmarszczkami. Potem niespodziewanie jej jasną taflę przecięły pasma mroku. Na progu Bramy stały jakieś sylwetki! Potężne, ciemne kształty proste jak włócznie! Zadziwiony podniósł wzrok, spoglądając poprzez rozstawione palce. Poszarpane cienie rysowały na stopniach ostry kontur. Kim klęczał zafascy- nowany i wpatrywał się w portal. Wciągnął powietrze do płuc. Kim oni są? Światło błyskało w mroku ich ogromnych sklepionych głów — w migającej, połyskliwej, lśniącej ciemności ich głów. A pod głowami ciała ich były ze srebra. Z rozciągliwego srebra. Powoli odjął dłonie od ściany. Światło spoczęło w jamach jego oczu, w środku każdej źrenicy zapłonął jaskrawy, wilgotny punkcik jasności. Klęczał w mroku na skraju kałuży patrząc, jak schodzą. Trzej królowie ze szkła i srebra przechodzili tak blisko niego, że słyszał ciche wzdychania i jęki ich oddechów. Wydał wysoki, ostry krzyk, wyciągając dźwięk z głębi ciała, a potem skulił się, świadom, że śmierć jest blisko. Nie zauważył, jak wisiorek wypada mu z dłoni, błyskając w powietrzu, zanim pochłonęła go woda. Jedna z gigantycznych postaci odwróciła się i spojrzała na skulonego chłopca, ledwie rozpoznając w nim przedstawiciela własnego gatunku, widząc jedynie drobną, zdeformowaną istotę. Drżącego chudzielca. Jakieś skundlone zwierzę, długowłose i brudne. — Glina... — rzekł cicho, zawierając w tym jednym słowie niezliczone niuanse: pogardę, obrzydzenie, lekki ślad wstydu. Następnie odwrócił się, zadowolony, że maska chroni go przed smrodem tego miejsca. Przez płytę noktowizora dostrzegł inne ruchome kształty, jedne blisko, inne w oddali. Rozpryski ciepła na zimnym, czarnym tle. Szedł dalej za drugim mężczyzną w kombinezonie. Za jego plecami skulony obok kałuży światła chłopiec odwrócił się i odprowadził go wzro- kiem patrząc, jak odchodzi w ciemność. Po chwili już znikli. Kim przeciągnął się, wparł dłońmi w miękką, wilgotną ziemię, chcąc się uspokoić. Nie dygotał już, lecz usta nadal miał otwarte; strach zmienił się w zadziwienie. Odwrócił się, spojrzał na Bramę i poczuł na grzbiecie mrówki. A wartha] Góra! Słowa te utworzyły się w jego głowie, niczym zaklęcie. Nabrał w złożoną dłoń wody i zwilżył wargi, po czym powtórzył słowa na głos, szepcząc z akcentem równie pokracznym jak on sam: — A warthal Znów zadrżał, przerażony tym, co ujrzał. W duchu wyobraził sobie świat pełen takich stworzeń; świat płynnego, jaskrawego blasku. Świat ponad ciemnością, ponad Gliną. Jego usta ułożyły się w koło równie okrągłe jak jego oczy. Ponad nim Brama zaczęła się zamykać, słup jaskrawego srebra pociem- niał, mrok powoli połknął szerokie stopnie. A potem ciemność zdała się gęstsza i straszliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Jak gigantyczna dłoń zacisnęła się na nim, zgniotła go, zmusiła do spazmatycznego chwytania każdego oddechu. Znów krzyknął, bo nowy, nieznośny ból zrodzony w tym momencie, uchwycił go za wnętrzności i począł dręczyć. Światło... Jego palce wbiły się wściekle w błoto i poczęły młócić wodę w po- szukiwaniu cząsteczki perłowego blasku. Lecz jej nie dostrzegł. Najpierw nie mógł nic znaleźć. Potem, za trzecim razem, jego palce zamknęły się na cienkim łańcuszku, odszukały maleńki metalowy wisiorek, wyciągnęły go z cieczy, podniosły do twarzy i mocno przycisnęły do ust; sam nie wiedział czemu, lecz jego obecność uspokajała go, koiła. Niczym obietnica. To była sieć. Gigantyczna sieć. Żywa, rozedrgana, rozrastała się i wy- pełniała ciemność perełkami światła. Wilgotnymi paciorkami blasku naniza- nymi na przejrzyste włókna światła. Rosła, jednocześnie delikatna i moc- na — niewiarygodnie mocna. Światła nie można było zniszczyć. Wpatrzył się w nie, rozwierając usta i poczuł uniesienie i radość. Niewiarygodną, jasną radość zrodzoną z rozrastającego się światła. Kim uniósł dłonie do światła, pragnąc połączyć się z nim. Gdyby tylko mógł go sięgnąć; gdyby wystarczyło unieść głowę, by przerwać powierzchow- ną błonę spowijającej go ciemności i odetchnąć świeżym powietrzem. Wy- ciągnął ku niemu dłonie i poczuł, że radość zaciska się na jego piersi niczym miażdżący metalowy pas. I zbudził się, ze łzami w oczach, z żołądkiem skurczonym z głodu. Zadrżał, przerażony. To oblepiało go niby klej. Spoczywał na tym, a na nim ciążyła jego kolosalna masa. Każdy por jego ciała przesycało owo lep- kie ciepło. Ciemność. To była ciemność. Ciemność, główny składnik Gliny. Wspominając swój sen, zazgrzytał zębami i usiadł, kołysząc się z bólu i zawodząc cicho. Od kilku dni zdawało mu się, że on jeden czuwa, a wokół niego wszyscy śpią. Jakby zamieszkiwał ich koszmar, nie swój własny. Lecz z tego ciemnego snu nie można było się przebudzić. Ich sen przytłaczał jego nadzieję. Wyprostował się z drżeniem, słysząc w ciemności wokół siebie porusze- nie. Nadszedł więc czas. Plemię przygotowywało się do wyjścia. Szybko wstał, podszedł do narożnika ceglano-kamiennego kwadratu, w którym spał i ulżył sobie. Następnie spakował swe skromne mienie: koc, odłamek krzemienia, małe zawiniątko z jego skarbami, i wreszcie kwad- ratowy kawałek tkaniny — coś w rodzaju szala — który niegdyś należał do jego matki. Kobieta, którą uważał za matkę, od dawna nie żyła. Wraz z nią wywleczono go z wozu; musiał patrzeć, jak tamci przyciskają ją do ziemi na poboczu drogi, dziwnie zaniepokojony ich czynnościami, choć nie rozumiał, dlaczego ich nagie pośladki tak podrygują, dlaczego stłamszona ich ciałami kobieta krzyczy. Potem zaczęli ją bić. Wtedy wybuchnął płaczem i chciał do niej podbiec, zdecydowany jej pomóc. Nic więcej nie pamiętał, gdyż w tym momencie jeden z nich odwrócił się i uderzył go na odlew, z impetem rzucając na kamień. A więc przyłączył się do plemienia. Zazwyczaj bezmyślnie robił to co oni. A jednak czasami chwytał go dziwny, bezprzedmiotowy ból — nie związany z ciałem, lecz jak owo światło prawdziwy, choć nieosiągalny. Niepokojąco prawdziwy. Wiedział, że jest on związany z nią. Z nieuchwytnym uczuciem otuchy i bezpieczeństwa. Jedynej otuchy, jedynego bezpieczeństwa, jakiego kiedykolwiek dane mu było zaznać. Zazwyczaj udawało mu się go zagłuszyć. Umysł potrzebny był mu do tego, by przeżyć, nie by pamiętać. Kim stał na skraju grupy i słuchał słów Baxiego. Urządzą najazd na małą osadę w głębi doliny, a ich główną szansą zwycięstwa jest zaskoczenie. Zabiją wszystkich mężczyzn i chłopców. Kobiety, dziewczęta i dzieci wezmą do niewoli i przyprowadzą tutaj. Kim słuchał, po czym wraz z innymi skinął głową. To będzie jego pierwszy najazd. Z obawą ściskał swój krzemień, czując na przemian pod- niecenie i strach; przez krew przebiegały mu zimne i gorące prądy. Trzeba będzie zabijać. A potem będzie mięso. Mięso i kobiety. Myśliwi śmiali się i pochrząkiwali do siebie. Na myśl o mięsie ślina napływała Kimowi do ust. Do strzeżenia osady pozostawili ośmiu mężczyzn. Reszta ruszyła gęsiego za Baxim wzdłuż strumienia; skulili się i poruszali bezgłośnie. Czterej mężczyźni szybko, zwinnie biegli ścieżką nad strumieniem, a tłusta, leniwa woda omywała im stopy. Kim, najmniejszy z nich, szedł na końcu. Biegł za nimi jak małpa, nachylony, dla zachowania równowagi opierając się rękoma 0 ziemię, z krzemieniem w zębach. Przed nimi znajdowało się kamienisko, spłachetek płaskiego, odsłonięte- go terenu, a potem już osada obcych. Na fortele nie mogli liczyć, jedynie na zaskoczenie. Baxi wyskoczył z kamieni i bezszelestnie popędził przez od- słonięty obszar, unosząc wysoko nóż. Zgniła Stopa i Ebor natychmiast rzucili się za nim, biegnąc tak szybko, jak tylko niosły ich nogi, a po chwili ruszyła za nimi reszta plemienia. Omal im się udało. Baxi już rzucił się na strażnika, gdy ten odwrócił się 1 krzyknął. Jego głos nagle zmienił ton. Upadł z nożem po rękojeść wbitym w pierś, z jego czubkiem wystającym z pleców. Kim kucnął na najwyższym kamieniu, obserwując rozwój starcia. Widział, jak Baxi krzycząc i przeklinając usiłuje wyciągnąć nóż spomiędzy żeber trupa, jak odwraca się, by odparować cios jednego z obrońców. Reszta plemienia walczyła z obcymi, niektórzy toczyli się po ziemi, inni wymierzali wściekłe ciosy krzemieniami i pałkami. Powietrze wypełniały jęki i wrzaski. Kim wyczuł w ciemności odór strachu i podniecenia. Patrzał, nie śmiąc zejść na dół, a w jego myślach obrzydzenie ścierało się z fascynacją. Jego plemię wygrywało. Obrońcy powoli rezygnowali z walki z najeźdźcami i jeden po drugim rzucali się do ucieczki. Jego ziomkowie zaczynali już odciągać nieprzytomne kobiety i dziewczęta i kłócić się o trupy. Lecz w paru miejscach walka nadal trwała. Kim uprzytomnił sobie, gdzie jest i co tu robi. Szybko zsunął się z kamienia i zeskoczył na ziemię, przerażony, co uczyni Baxi, jeśli go przedtem zauważył. Ukrył się. Okazał strach. Zawiódł plemię. Kim potykając się pobiegł po nierównej ziemi i rzucił się na grzbiet jednego z uciekających obrońców. Mężczyzna przewrócił się od impetu uderzenia, lecz był dwukrotnie większy od Kima, i w mgnieniu oka Kim stwierdził, że leży na plecach, przygwożdżony przez pokrytego bliznami, jednookiego obcego. W jego jedynym oku czaiła się śmierć. W lewej ręce mężczyzna ściskał kamień. Uniósł go. Kimowi została już tylko chwila. Udając, że dostrzegł kogoś za plecami obcego, zawołał z niepokojem, koncentrując wzrok poza przeciwnikiem. — Nynsl — krzyknął. „Nie!" — My mynnes efyn-few] — „Weźmiemy go żywcem!" To wystarczyło, by przeciwnik zawahał się i przerzucił swój ciężar, odwracając się i sprawdzając, kto znalazł się za nim. To wystarczyło również, by Kim przekręcił się na bok i zrzucił z siebie obcego. Jednooki przetoczył się i obrócił ku Kimowi, wściekły, że ten go przechytrzył, lecz świadom, iż każda chwila zwłoki przybliża jego własną śmierć. Dziko cisnął kamieniem, lecz chybił. Kim rzucił się na niego ze swym ostrym krzemieniem, celując w najmiększe, najwrażliwsze miejsce. Zadając cios poczuł, jak całe jego ramię dygocze. Nastąpiła przerażająca chwila oczekiwania i wreszcie Kim ujrzał, że twarz mężczyzny zmienia się w maskę wysublimowanego bólu. Jednooki został wykastrowany, zmiażdżono mu jądra. Obcy upadł obok Kima, wymiotując i ściskając w dłoniach resztki swej męskości. Chłopiec uwolnił dłoń, puszczając wbity krzemień, po czym rozejrzał się z niepokojem. Baxi przyglądał mu się z dzikim uśmiechem. Zatrwożony Kim odwrócił wzrok, słysząc bolesne dyszenie swej ofiary. Gdy na nią patrzał, Baxi podszedł z nożem w dłoni i głęboko wepchnął jego ostrze w nasadę karku jednookiego. Mężczyzna krzyknął i znieruchomiał. — Da — rzekł wódz i odwrócił się. „Dobrze". Kim patrzał, jak stąpa on z tryumfem i zadufaniem, jak odrzuca głowę do tyłu i wydaje zwycięski okrzyk. Sieć... Sieć lepkiej ciemności. Kim poczuł, jak dziwne odrętwienie rozlewa się po jego ciele, jak ośmiopalczasta dłoń powoli zaciska się na nim niby klatka i wciąga go pod powierzchnię ciemności. Ciemność zakrzepła ponad jego głową jak wieko, jak smoła pieczętująca jego otwarte usta. I wtedy stracił przytomność. Nigdy nie słyszeli, jak mówi. Baxi myślał, że jest niemy albo po prostu głupi, a inni przyjmowali jego opinię. Nazywali go „Lagasek", czyli Gap, bo miał zwyczaj wpatrywać się intensywnie w przedmioty. To także uważali za oznakę głupoty. Wydawało się, że przez cały wiek żył wśród nich jak we śnie. Ich obrzydliwe kształty stały się dlań równie znajome jak ciemność. Patrzał na nich nie rozumiejąc, widział ich blizny i kalectwa jako rzeczy normalne, a nie odchylenia od jakiejś przyjętej normy. Lecz teraz przebudził się. Wpatrywał się w nich nowo otwartymi oczyma, a jasna nitka myśli łączyła to, co widział, z oświetlonym jaskrawo ośrodkiem świadomości w tylnej części jego czaszki. W świetle migocących płomieni wpatrywał się w kikuty ich ramion i puste oczodoły, w ropiejące wrzody i sine od gangreny blizny; widział, jak przedwcześnie postarzali kaszlą i świszczą oddychając i zastanawiał się, co on robi pośród nich. Siedząc tak w kurzu, z gęstą, tłustą zupą grzejącą mu żołądek, miał ochotę rozpłakać się. Rozglądając się po małym kręgu mężczyzn i chłopców po raz pierwszy dostrzegł ich wymizerowanie i dziwny niepokój w zachowaniu. Wiercili się i drapali. Przeciągali się i wstawali, by oddać mocz, a oczy ich biegały bez ustanku, nie mogąc się na niczym skupić, niespokojne niczym ślepe białe muchy, wszechobecne w Glinie. Tak, teraz już rozumiał. Wszystko zaczęło się od owego krótkiego błysku innego świata — od tej wizji szkła i srebra, królów i jasności. Miał ochotę opowiedzieć o tym, co widział przy Bramie, o tym, jak odpę- dził najeźdźców — lecz przyzwyczajenie wiązało mu język. Spojrzał na swe chude, długie dłonie, na chude, długie ramiona. Nie było na nich blizn, lecz łokcie pokrywały wrzody, a pod mięśniami wyraźnie widać było kości. Odwrócił wzrok wzdrygając się z twarzą pełną bólu i dziwnego, dotychczas nie znanego mu wstydu, po czym znów na nich spojrzał. Te- raz rozmawiali ze sobą w prymitywnym, na pół dzikim języku, który znienacka zabrzmiał dla niego obco. Poczuł niepewność, jakby dane mu już było posmakować czegoś lepszego, jakiegoś głęboko pogrzebanego wspomnienia czasów sprzed przystania do plemienia. Naprzeciwko nie- go Tek i Zgniła Stopa okładali się na pół żartem, na ich pokiereszo- wanych twarzach światło igrało z cieniem. Uniósł głowę i instynktownie wciągnął w nozdrza ich zapach, po czym opanował się, zdając sobie sprawę z tego, co zrobił, pełnego nagłego, intensywnego obrzydzenia do samego siebie. Zamknął na chwilę oczy, czując ciepło na twarzy, ramionach i piersi. To także było dziwne. Tak rzadko rozpalali ogień. Tak rzadko siedzieli tak jak teraz, otoczeni kręgiem ciemności, sami otaczając krąg światła. Lecz dzisiaj było wielkie święto. Baxi siedział na wielkim, zaokrąglonym kamieniu, górując ponad resztą. U jego boku leżała sterta drewna — skarb sam w sobie. Od czasu do czasu pochylał się i wrzucał kawałek do ognia, jęcząc z rozkoszy. Worki z chrustem znaleźli w magazynie w zdobytej osadzie; były trzy, ukryte pod kupą innych znalezisk ze śmietniska. Baxi przyniósł je i osobiście ułożył drewno tak starannie, że Kim pomyślał, iż robił on to już kiedyś. Następnie poszedł do swej piwnicy i po chwili powrócił z ognistą laską. Kim patrzał, jak wszyscy wzdychają i padają na twarz, gdy płomień uniósł się z rąk wodza i rozbiegł po nagromadzonym drewnie, jak mruczą coś bełkotliwie, ze strachem i fascynacją w oczach. Lecz Kim wiedział. Nieru- chomy i milczący klęczał i obserwował buzujący ogień, jakby to było jakieś dziwne żywe stworzenie skaczące z jednej ciemnej powierzchni na drugą, pożerające wszystko, czego się dotknęło. Uświadomił sobie, że ogień podobny jest do nie wypowiedzianych myśli w jego głowie. Choć ogień miał głos, szeleszczący, trzaskający i niepojęty, o dziwnie gęstym i ciemnym oddechu skręconym niczym broda, lecz ulotnym — znikającym w mroku ponad płomieniem. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że rozumie; że posiada w głowie klucz do znaczenia wszystkich rzeczy. Lecz potem i to znikło, wciągnięte w ciemność ponad nimi. Czuł się zagubiony. Uprowadzony ze światła i rzucony w ciemność. Lecz co z tego, że się zagubił? Jak może to zmienić? „Uciekaj — zawołał w nim jakiś cichy głosik. — Uciekaj daleko. Tam, gdzie kończy się ciemność". Spojrzał ponad ogień, oślepiony jego blaskiem, widząc tylko odbicie płomieni we wnętrzu oczu. Ciemność jest nieskończona i wieczna. Jest tylko ciemność... Nie, przypomniał sobie. To nieprawda. Jest miejsce jasne. Na górze. A wartha. Pośród bogów. Co więcej, jest do niej droga. Są drzwi wiodące do jasności. Drzwi bez powrotu, za którymi, jak powiadają, często znajduje się śmierć. Drzwi, których próg ważą się przestąpić jedynie najmłodsi i najodważ- niejsi. Kim znów spojrzał na swe dłonie. Jest młody, lecz czy starczy mu odwagi? Czy gotów jest położyć wszystko na jednej szali? Pomyślał o przygodzie z lusterkiem i ognistą laską, i powróciła mu odwaga. Następnie powrócił doń obraz jego samego, kulącego się ze strachu na kamieniach. Żołądek związał mu się w węzeł. Pragnął tego. Pragnął jasności tak samo mocno jak samego życia. Lecz bał się. Bał się paraliżująco, przeraźliwie, strasznie. Czuł, że nie zdoła tego dokonać — że umrze, zanim zrobi pierwszy krok. Lepiej pozostać tu na tysiąc lat... Przeszedł go zimny dreszcz, lód pod ogniem płonącym na jego twarzy, piersi i kończynach. Nie, nie chce. Woli już śmierć. Podniósł wzrok. Po drugiej stronie ogniska, za Zgniłą Stopą, przypa- trując się mu stał Baxi. Na moment ich oczy spotkały się i związały w kontakcie, połączyło ich coś w rodzaju zrozumienia. A na chwilę przed tym, jak odwrócił wzrok, Kim dostrzegł we wzroku starca jakąś surową czułość: dziwną, niemal smutną i jakże niepokojącą. „Daleko — rzekł wewnętrzny głos. — Tam, gdzie kończy się ciem- ność". Kim wstał i odwrócił się ku ciemności. Żar kładł się na jego nagim grzbiecie jak obietnica pocieszenia, lecz teraz jego twarz była chłodna i wypełniało go napięcie większe niż kiedykolwiek. Jeszcze przez moment wahał się, żądza i strach toczyły w nim walkę. Następnie, wzdrygając się gwałtownie, skinął głową i zdecydowany odszedł od ognia. Pójdzie. Teraz. Zanim znów pochłonie go ciemność. Drogowskaz był bardzo stary. Czas zmienił biel farby w cętkowaną szarość i zamazał ciemne, ciężkie litery. W punktach, gdzie śruby mocowały go do muru, czerwonozłota rdza utworzyła dwoje płaczących oczu. Kim spojrzał na drogowskaz, usiłując go zrozumieć. Jak tyle innych rzeczy stanowił on zagadkę; był symbolem tego wszystkiego, czego mu odmówiono. Wpatrzył się w dziwne, choć znajome zarysy liter zastanawia- jąc się, co one znaczą, wypełniając luki, ciemność niewiedzy, własnymi domysłami. Pierwsza litera była łatwa. Strzała skierowana na lewo. Potem było puste miejsce i druga litera, podwójna krzywa skierowana w drugą stronę niż strzała, przypominająca piersi kobiety o prostych plecach. Trzecia to był pierścień. Czwarta to naciągnięty łuk. Piąta? Być może dwa strome wzgórza, połączone doliną. Szósta była też łatwa. Prosta kolumna, jak kolumna za murem. A siódma? Siódma przypominała mu piątą, choć różni- ca — brak jednego pionowego słupka — na pewno miała znaczenie. Może to brama. Albo dwa skrzyżowane krzemienie — może znak wojny. Potem, po kolejnym odstępie, stała ostatnia litera; oko zwieńczone ciemną, wykrzy- wioną brwią, łączącą się z samym okiem w lewym kąciku. Lecz co to znaczy w sumie? Jaką głosiło niegdyś wiadomość? Rozejrzał się i dał nura pod przegniłe nadproże, przepychając się przez pęknięcie w murze. Za nim niczym jakiś potężny podziemny wąż wbijający się w przeciwległą ścianę zrujnowanego budynku stała kolumna; w pół- mroku lśniła jej srebrna powierzchnia. Kim brnął naprzód, aż znalazł się przed nią, unosząc wzrok na punkt, w którym spotykała się z wysokim stropem Gliny. W całej Glinie było wiele takich regularnie rozstawionych kolumn, lecz Kim wiedział, że ta jest wyjątkowa. Ta była bramą. Wejściem na Górę. Dawno temu gonili po pobliskich wzgórzach chłopca z innego plemienia i zapędzili go tutaj, w pułapkę ścian starego, zrujnowanego domostwa. Pewien czekającej go śmierci, chłopiec odwrócił się, podbiegł do kolumny i przycisnął do niej dłonie. O dziwo, kolumna rozwarła się. W jej doskonałej krągłości pojawiła się wąska szczelina, a z wnętrza buchnęło ostre światło. Z obawą, oglą- dając się na nich, chłopiec wszedł do środka. Szczelina zamknęła się natychmiast, pogrążając przestrzeń pomiędzy murami w nagłej, intensywnej ciemności. Spędzili tam trochę czasu, czekając na wyjście chłopca, lecz nie doczekali się. A kiedy jeden ze starszych chłopców nabrał tyle odwagi, by podejść do słupa i przycisnąć do niego dłonie, wszyscy ujrzeli, że przestrzeń w jego wnętrzu jest pusta. Kolumna zjadła chłopca. Przez jakiś czas wierzył w tę wwsję zdarzeń, a szczerze mówiąc, częścio- wo nadal w nią wierzył, i dlatego teraz kulił się i bał wejść. Lecz druga, niedawno przebudzona część rozumowała inaczej. A co, jeśli chłopiec nie zginął? Jeśli zabrali go na Górę? To były tylko przypuszczenia. Dalekie od pewności. A chłopiec wszedł do środka dlatego jedynie, że nie miał wyboru. Ale on sam? Jeśli się cofnie, nie czekają nań noże. Tylko ciemność. Tylko cuchnąca Glina. Skrzywił się i zamknął oczy rozdarty przez niezdecydowanie. Nie chciał umrzeć. Nie chciał się mylić. „Czy śmierć może być gorsza od tego?" Myśl ta zabrzmiała w jego głowie jak głos, a wraz z głosem przyszło doń zrozumienie, że nie jest już jednym stworzeniem. Jest ich dwóch, którzy dzielą wspólną czaszkę i ciało. Jeden ciemny, drugi jasny. Jeden trzyma go tutaj, drugi pragnie uciec. Tutaj, u bramy wiodącej na Górę, będą musieli stoczyć walkę. Przez pewien czas ciemność górowała nad nim i stał bezmyślnie, a jego zwierzęca dusza drżała nieopanowanie; nitka śliny zawisła u jego podbródka. Wreszcie, tak niespodziewanie, że zwierzę dało się zaskoczyć, Kim rzucił się do kolumny i jął drapać jej powierzchnię, usiłując znaleźć jakąś szczelinę. Słyszał, jak bełkocze ze strachu i za chwilę już by uciekł pokonany, lecz oto ściana rozsunęła się, dmuchając powietrzem, on zaś wpadł do środka, na gładką, niezaśmieconą podłogę, dłońmi kryjąc oczy przed blaskiem. Światło przyprawiało go o cierpienia. Jak krzemień wbijało się w jego głowę. Drzwi zasunęły się za nim ze świstem, zamykając go w pułapce. Jęknął ze strachu i leżał drżąc, kuląc pod siebie nogi, czekając na śmierć. Lecz to, co się teraz stało, zdało mu się gorsze od śmierci. Światło w pomieszczeniu zapulsowało delikatnie i niski, huczący głos wypełnił ciasną przestrzeń. — Kewsel agas hanow, map\ — „Powiedz swe imię, chłopcze!" — Agas hanowl Kim zakrztusił się i oddał kał. Kurcz skręcił mu mięśnie. Przez chwilę nie mógł się opanować. Znów zmienił się w bezmyślne zwierzę kulące się na podłodze we wnętrzu obcej kolumny. W śmierdzącą kupę roztrzęsionego mięsa i kości. Następnie jego jasna połowa podźwignęła się i wypłynęła na powierzchnię świadomości. Imię? Jak on ma na imię? — Laga... — Nie mógł tego wyrzec. Brakło mu wprawy. Zresztą to nie tak. Lagasek — Gap — to nie jest jego imię; a jeśli to jego imię, to tylko w ciemności. Nie takim imieniem zwała go matka. Nie takie imię pragnął zabrać ze sobą w jasność. Spróbował raz jeszcze. — Kim — wypowiedział wreszcie to słowo, dziwne, bardziej obce w ustach niż w głowie. Zdołał wyartykułować jedynie K, reszta gdzieś zginęła. — Kewselarta — rzekł głos. „Powiedz raz jeszcze". Teraz był cieplejszy, niż przedtem, łagodniejszy. — Kim — powtórzył wyraźniej i leżał bez ruchu zastanawiając się, co się stanie. — Da, Kim — powtórzył głos. „Dobrze". — Praga bos why omna? — „Dlaczego tu jesteś?" — Praga prak why entradhe hemmapylla?— „Dlacze- go wszedłeś do tego filaru?" — Gul nebonen sewya why? — „Czy ktoś cię goni?" — Nyns — odparł. „Nie". — Nyns — powtórzył głos i zaśmiał się. To, co powiedział potem, trudno było zrozumieć. Kim nie znał słów, przypominały mu bezsensowne wypowie- dzi z jego koszmarnych snów. — To prawdziwy gaduła. — To nie było chyba skierowane do Kima. Kim usiadł i rozejrzał się. Następnie wstał i podszedł do wklęsłej ściany naprzeciwko wejścia. Nie, nie omylił się: gładką poza tym powierzchnię ściany coś w tym miejscu mąciło. Wzór światła, tak niewyraźny, że niemal niedostrzegalny. Stanął i spróbował go pojąć. — Ach — powiedział głos. — My gweles why cafos an matrix. — „Widzę, że znalazłeś..." Lecz to ostatnie słowo było obce. Jak poprzednie słowa. Kim drgnął i odwrócił się gwałtownie. A więc stworzenie, do którego należał głos, obserwowało go. Było gdzieś w pobliżu. Wbił wzrok w mroczny tunel nad swą głową, usiłując coś w nim wypatrzyć, lecz na próżno. — Matrycę? — spytał Kim, starannie wymawiając słowo, jakby ob- macując językiem jego kształt. Rozległ się śmiech — miękki, ciepły śmiech — i znów głos: — My bos ken tyller — rzekł, jakby to wszystko tłumaczyło. „Ja je- stem gdzie indziej". — Ha an tra a-dherak why bos un martix. — „A ta rzecz przed tobą to matryca". — Ef gul pycturs ha patron. — „Ona robi obrazy i wzory". Kim usiłował zrozumieć, lecz nie mógł pojąć słów. Obrazy? Wzory? Jak ona może robić takie rzeczy? — Gesa-vy dysąuehs why. — „Pokażę ci". Mglisty obraz rozjaśnił się i wybuchł kolorami. Kim krzyknął i rzucił się wstecz cofając się, aż nie trafił plecami na wklęsłość przeciwległej ściany. — Ef ny a-wra pystyk why. Goły as. Kensa un las. — „Ona nie zrobi ci krzywdy. Patrz. Najpierw twarz". Na ekranie uformowała się twarz. Typowa twarz z Gliny, widziana w częściowej ciemności, ze zwykłymi bliznami i zniekształceniami. Kim skinął głową, nie odrywając oczu od matrycy. — Nessa, un patron. Un semple patron. Tyby kettep myn bos un men. — „A teraz wzór. Prosty wzór. Wyobraź sobie, że każdy punkt to kamień". — My muvya an meynformya unform. Un patron. — „Ja poruszam kamieniami i tworzę kształt. Wzór". Kiedy obraz na ekranie znieruchomiał, przedstawiał trzy rzędy po trzy kamienie. Kwadrat. — Den lufyow, le un bys — powiedział Kim. „Dwie ręce bez jednego palca". To była jego najdłuższa dotychczas wypowiedź. — Aha — odezwał się głos i tym razem Kim usłyszał w tle drugi, cichy głos: — Umie liczyć. To rzadkość. — Włosy zjeżyły mu się na karku, gdy znów posłyszał obcą mowę, a jego ciemna połowa znów pokazała zęby, wroga językowi świata. I tak uczynił pierwszy krok na Górę. A kiedy głos znów przemówił, przybrał nieco inny ton: nie tak już ciepły, bardziej rzeczowy. — Dos ogas an matrix, Kim. Dos ogas ha my deryvas whyfatel muvya an meyn a drodhe. „Podejdź do matrycy, Kim. Podejdź, a nauczę cię, jak poruszać ka- mieniami". ROZDZIAŁ VII ŻYWE MACHINY Klaus Ebert, prezes GenSynu, drugiego pod względem wielkości koncer- nu w Chung Kuo, spojrzał na rozłożone na stole sekcyjnym ciało i powoli pokręcił głową. — Nie, Knut. Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Zaczął omawiać jego wewnętrzną budowę: brak śledziony, uproszczony system oddechowy, sztuczne żaluzje klatki piersiowej, pojedynczy worek, zamknięty i nie połączony z odbytem, który zastępował żołądek i jelita. Najbardziej rzucała się w oczy płaska, zminiaturyzowana bateria, umiesz- czona tam, gdzie człowiek ma wątrobę. — Każę moim ekspertom zająć się tym, ale to nie pochodzi z Gen- Synu, tyle wiem na pewno. To zwykła maszyna; zbyt prymitywna, by funkcjonować dłużej niż parę miesięcy. Nie potrafi trawić. Nie potrafi nawet przerabiać krwi. Tego, kto ją skonstruował, nie interesowała długa eks- ploatacja. Ebert odwrócił się i ze spopielała twarzą spojrzał na Generała. — Na bogów, Knut, ależ ona przypomina mnie, nie sądzisz? Kiedy tak na nią patrzę, wydaje mi się, że umarła cząstka mnie. Generał przez chwilę wpatrywał się w starego przyjaciela, po czym znów popatrzył na rozpłatane ciało. To była kopia doskonała. Pod pewnymi względami aż za dobra. Widział filmy zrealizowane przed jej neutralizacją — widział, jak przekonująco udawała głos i nawyki Eberta. A jeśli miała w sobie coś nienaturalnego, jeśli mówiła i gestykulowała z nieco przesadnym ożywieniem, zauważało się to jedynie retrospektywnie. Była na tyle dobra, by oszukać osobistych współpracowników Eberta. Lecz jej oczy... Gdy osaczo- no machinę w prywatnym apartamencie Eberta, jej oczy płonęły jak u narkomana. — Kto mógł ją zbudować, Klaus? Kto posiadł niezbędną wiedzę? Ebert zaśmiał się niepewnie. — GenSyn. Być może MedFac. Nikt poza tym. Przynajmniej nikt na tej planecie. — Więc myślisz, że podchodzi z zewnątrz? Z jakiejś kolonii? Ebert nie bez trudu oderwał wzrok od martwego przedmiotu na stole i odwrócił się do niego tyłem. 1QQ — Nie wiem, Knut. Pół roku temu odpowiedziałbym „nie", lecz od tej pory widziałem parę dziwnych rzeczy. Nie sprawujemy tam takiej władzy. Edykt nie jest tak bezwzględnie wcielany w życie... — Pokręcił głową. — Siedmiu powinno coś zrobić, Knut. I to zaraz. Póki nie jest za późno. — Wiem — rzekł po prostu Generał. Lecz myślał o Majorze. Jeśli ten kwai, Kao Chen, mówił prawdę, to by wiele tłumaczyło. A Wyatt? Stłumił w sobie tę myśl. Wyatt był zbrodniarzem. Są na to dowody. A przecież... Ebert patrzył na niego z lękiem w oczach. — Co to znaczy, Knut? Dlaczego mnie skopiowali? Nie rozumiem. Generał wzdrygnął się. Ja też nie rozumiem, pomyślał, przynajmniej nie wszystko, lecz teraz jestem przygotowany. Wystawimy posterunki. Będzie- my szukać kopii. Dopilnujemy, by nic podobnego nie przedostało się do Zakazanego Miasta. Na wesele przybędzie ponad sto tysięcy gości. I ani jeden nie ma pra- wa wejść nie przebadany. Bo jeśli przedostanie się choć jedna z tych... rzeczy, może to doprowadzić do katastrofy. Wyciągnął dłoń i ujął przyjaciela za ramię. — Przykro mi, Klaus, ale uważam, że chcieli podrzucić tę rzecz na wesele zamiast ciebie. To był ich plan zamachu na Tanga. — Myślisz, Knut, że chcieli mnie zabić? Tolonen spojrzał mu w oczy. — Tak właśnie myślę. Wiedzą, jakim zaufaniem darzy cię Li Shai Tung, a to... — Zawahał się i pokręcił głową. — Słuchaj, Klaus, nie wiem, kto się za tym kryje, lecz nie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie. — Albo w pomyślniejszym. Tolonen odwrócił się. — Jak to? Ebert przypatrywał się lewej dłoni swojej repliki; pierścieniowi na środkowym palcu ozdobionemu dwoma rozdzielonymi łańcuchami DNA — dokładnej kopii jego własnego pierścienia. Spojrzał na Tolonena. — Po prostu zastanawiam się, Knut, to wszystko. Zastanawiam się, nad tym że tak łatwo go schwytaliśmy. I nie mogę uwierzyć, że chcieli nas o tym poinformować. O tym czymś... — Wskazał na sztucznego trupa na stole. — Skonstruowanie go musiało kosztować... powiedzmy... osiem- dziesiąt, może sto milionów yuanów. Nie licząc kosztów badań roz- wojowych. Zastosowali tu taką technologię pamięciową, nad jaką my w GenSynie nie zaczęliśmy nawet eksperymentów. To jedno musiało ich kosztować co najmniej dwa, trzy miliony yuanów. Być może trzy albo cztery razy więcej. Nie wyrzuciliby takiej sumy ot, tak sobie, w błoto, nie sądzisz? — Nie. Nie sądzę. Lecz Tolonen analizował już sytuację — świadom, jaki gigantyczny administracyjny koszmar ona spowoduje. Przed Zakazanym Miastem trzeba będzie ustawić sieć bramek. Sale bezpieczeństwa. Tysiące sal, wyposażonych specjalnie w urządzenia do wykrywania imitacji. A ponad dwudziestu tysiącom służących trzeba będzie udzielić instruktażu w delikatnych spra- wach etykiety i „zachowania twarzy". Generał westchnął i mocniej naciągnął mundurowe rękawiczki, przy- pomniawszy sobie, że już od dwudziestu minut czeka na niego maszyna. Jeśli ma spotkać DeVore'a, gdy ten będzie wysiadał z promu z Marsa, musi wkrótce wylecieć. — To wywoła mnóstwo urazy, Klaus. Ale masz rację, dla nas to był pomyślny moment. A teraz, kiedy wiemy, że te rzeczy istnieją, nie wolno nam ryzykować. Stawką jest życie Siedmiu, a by ich chronić, gotów jestem narazić się każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie na Górze. Ebert zaśmiał się. — W to nie wątpię, Knucie Tolonen. — Potem spoważniał. — Ale dlaczego właśnie teraz, Knut? Wszystko idzie dobrze, prawda? Zbudowaliś- my piękny świat, prawda? Dlaczego oni chcą go zburzyć? Dlaczego? Tolonen podniósł wzrok i ujrzał, że Ebert wpatruje się w niego, że oczekuje odpowiedzi. — Ponieważ nadchodzi koniec cyklu, Klaus. Czuję to w kościach. Nadchodzi zmiana. Tak, pomyślał. I rzeczy, które uważaliśmy za prawdę, straciły słuszność. Spojrzał na martwy przedmiot na stole i pomyślał o Majorze DeVore. Ta imitacja przynajmniej była w zgodzie sama z sobą. Zbudowano ją jako imitację. Ale ludzie? Kto wie, co nadaje im kształt zła albo dobra? Była dopiero czwarta rano i mrok spowijał port w Nankinie, obszerny pierścień świateł rozłożonych o pięć li od centralnej piasty otaczający ogromne lądowisko. Tolonen stał w gabinecie na samym szczycie wieży zarządu portu, a przed nim prężył się na baczność dyżurny kapitan. — Zniknął? Jak to zniknął? Młody kapitan skłonił się głęboko dostojnemu przybyszowi, policzki zaś poczerwieniały mu z zakłopotania — Nie ma go na pokładzie statku, sir. Kiedy nasi ludzie weszli, by go aresztować, po prostu nie było go tam. I nikt nie mógł nam powiedzieć, w jaki sposób zniknął. Tolonen pokręcił z niedowierzaniem głową. — To niemożliwe! Jak mógł opuścić statek? Statek zacumował na stacji orbitalnej, prawda? — Tak jest, sir. — A więc? Jeszcze osiem godzin temu był na pokładzie, tak? — Tak jest, sir. — A więc albo jest nadal na pokładzie, albo też w tej stacji, zgadza się? — Nie, sir. Starannie przeszukaliśmy i statek, i stację. Tolonen wybuchnął gniewem: — Partacze! Jak mogliście pozwolić mu uciec? — Parsknął. — Gdzie więc jest? Na zewnątrz? W próżni? Nie! Pomyśl, chłopcze! On m u s i tu być. W Chung Kuo. Ale jak się tu dostał? Kto go przywiózł? — Sir? — Kapitan był już całkiem bezradny. — Jakie statki obsługi zawinęły do stacji w ciągu minionych czterech godzin? Jakie statki, poza waszym, wyleciały ze stacji po lądowaniu statku z kolonii? — Żadne, sir. — Żadne? Ależ... — Bezpośrednio po otrzymaniu,pańskiego rozkazu, Generale, otoczyliś- my stację kordonem sanitarnym. W ciągu minionych trzynastu godzin żaden statek nie zawinął na stację ani też nie opuścił jej. Generał wzdrygnął się. — Kto był na pokładzie waszego statku? — zapytał cicho. — Sir? — zaskoczony kapitan spojrzał nań z oszołomieniem. — Proszę ich tu sprowadzić. Wszystkich. Wszystkich, którzy znajdowali się na pokładzie waszego patrolowca. — Sir! — Kapitan skłonił się i odwrócił. Tolonen podszedł do okna i z rozbieganymi myślami spojrzał na krąg ciemności nad swą głową. A więc ten kwai, Kao Chen, mówił prawdę. DeVore był zdraj- cą. Tolonen zadrżał. Trudno było mu w to uwierzyć. DeVore... Czło- wiek ten był doskonałym żołnierzem. Wspaniałym, energicznym ofice- rem. Co więcej, był przyjacielem. Dobrym przyjacielem. Generał wielo- krotnie gościł go u siebie w domu. Nosił w ramionach Jelkę, córkę Generała. Tolonen odwrócił się w stronę drzwi. Gdyby w tej chwili DeVore wszedł do pokoju i przysiągł mi, że nie ma z tym nic wspólnego, czy uwierzyłbym mu? Tak! Nawet teraz nie mogę uwierzyć, że jest zdrajcą. Przecież domyśliłbym się tego. Chybabym się domyślił? A jednak jego nieobecność... Kapitan powrócił z kilkunastoma innymi. Ustawili się w szereg, czekając aż Generał zwróci na nich uwagę. — Czy to wszyscy? Kapitan skłonił głęboko głowę i upadł na kolana. — Sir, ja... Nie wiem, jak to się stało. — Nie podnosił głowy, odwracał wzrok. Wstyd aż promieniował z niego. — Też znikli? Kapitan nadal klęczał. — Tak jest, sir. — Ilu? — Dwóch oficerów. Ośmiu żołnierzy. Tolonen pokręcił z niedowierzaniem głową. Dziesięciu! Czyżby DeVore cieszył się aż takim wpływem? A może w grę wchodziło coś innego? Odwrócił się, poruszony głęboko. Oczywiście. Pieniądze Rozproszeniowców. Wielkie sumy. Wystarczą, by kupić dwóch oficerów służby bezpieczeństwa i ośmiu ich podwładnych. — Na bogów! — rzekł cicho. Ile to mogło ich kosztować? Milion yuanów? Dziesięć milionów? Pięćdziesiąt? Wzdrygnął się, następnie zaś odwrócił i ponownie spojrzał na klęczącego oficera. — Proszę wstać, kapitanie. Kapitan nie poruszył się. — Zawiodłem pana, sir. Proszę o zezwolenie na zadanie sobie honorowej śmierci. Rozeźlony Tolonen pochylił się i siłą postawił mężczyznę na no- gi- — Nie pozwolę, by dobrzy oficerowie zabijali się bez sensu. To nie pana wina. Rozumie pan, kapitanie? DeVore był dla pana za chytry. Za chytry dla nas wszystkich. Nie — pomyślał, spoglądając kapitanowi oczy. To naprawdę nie twoja wina. Ale DeVore jest na wolności. Co też knuje? Blady jak ściana kapitan cofnął się z ukłonem. Następnie, na zdaw- kowy, gniewny rozkaz Tolonena, odwrócił się i wyprowadził swych ludzi. W samotności gniew opuścił Tolonena. Generał znowu podszedł do okna i wyjrzał na zastygłe, ciemne kształty stu różnych maszyn unieruchomionych na jego polecenie. Świadomość zdrady DeVore'a przyprawiała go o mdłości. Co więcej, podkopywała jego morale, gdyż stała w niezgodności z tym wszystkim, co, jak dotychczas mu się wydawało, wiedział o ludziach. Czy mógł się tego domyślić wcześniej? Czy to było możliwe? Nie. DeVore był oficerem doskonałym. Doskonałą kopią. Tolonen postukał w wypukłość tablicy kontrolnej wpasowanej w jego nadgarstek i połączył się ze znajdującym się na antypodach Majorem Nocenzim. — Generale? — w jego głowie zabrzmiał wyraźnie głos Nocenziego. Na dłoni Generała zamigotał upiornie obraz rozmówcy. — Vittorio. Mam do ciebie prośbę. Mówił krótko, lecz rzeczowo, wymieniając kolejno rzeczy, których chciał od Nocenziego. Następnie przerwał połączenie, świadom, jak droga jest każda chwila. A więc wreszcie się zaczęło; wojna, której nadejście Li Shai Tung przewidział już dawno temu. Ukradkowa, brudna wojna, toczona w mię- dzypoziomowej ciemności. Wojna podjazdowa, w której przyjaciel i wróg ma tę samą twarz. Wojna toczona przy użyciu pieniędzy i technologii, a także czystego sprytu. Kto ją wygra? Tolonen uśmiechnął się. Karr, pomyślał. Posłużę się Karrem. Znalazł Chena. Może potrafi też znaleźć DeVore'a. Wang Ti otworzyła powoli drzwi i z zaskoczeniem ujrzała za nimi potężnego mężczyznę, lecz była jeszcze bardziej zaskoczona, gdy z mieszkania rozległ się głos jej męża, nakazującego jej wpuścić przy- bysza. Karr skłonił z szacunkiem głowę i ściągnął wysokie buty. Na bosaka ruszył za Wang Ti do tylnej części mieszkania, pochylając się pod dzielącymi pomieszczenia zasłonami. Chen siedział na podłodze pod ścianą, podciągając pod siebie no- gi, ze śpiącym dzieckiem na kolanach. W ciasnym pokoju niewiele było mebli. Na prawo od Chena stała oparta o ścianę zwinięta schludnie mata do spania, obok kang zaś stał niski stół. Wang Ti właśnie przygoto- wała posiłek i zapach wisiał w pokoju. Zza długiej zasłony po lewej stronie Chena dochodziły odgłosy hałaśliwej zabawy dwóch małych synów ich sąsiadów. Karr uśmiechnął się i ponownie skłonił, po czym przykucnął naprzeciwko Chena. — Jak się czuje mały? Chen spojrzał na niemowlę i delikatnie pogłaskał je po czole. — Dobrze. — Cieszę się. Wang Ti wyczekująco, z pochyloną głową i odwróconym wzrokiem, stała z jego boku. — Czy napijesz się z nami ch'a, Shih... — Karr... — Potężny mężczyzna odwrócił się nieco i ukłonem potwier- dził zawarcie znajomości. — Dziękuję ci za uprzejmość, Wang Ti, ale nie. Muszę porozmawiać z twym mężem o interesach. Skinęła głową, po czym wzięła dziecko z kolan Chena i wycofała się. Karr nie odzywał się, póki nie znikła za zasłoną. I tak usłyszy każde ich słowo, lecz złudzenie prywatności było niezbędne. Na tych poziomach tylko w ten sposób można było zachować twarz. — Miałeś rację, Chen. To był DeVore. Chen odchrząknął, lecz jego tępa twarz wieśniaka nie zmieniła wyrazu. — I co teraz? Karr sięgnął do wewnętrznej kieszeni kaftana i wyciągnął cienką płytkę lodu. — Masz — rzekł, wyciągając ją do rozmówcy. Chen zawahał się, myśląc o Jyanie. On również pertraktował z Górą. I jak skończył? Dołączył do swych przodków. Nie żyje, nikt nie troszczy się o jego duszę, żaden syn nie pali za niego ofiar. — Co to takiego? Karr roześmiał się. — Wciąż jesteś podejrzliwy? Niepotrzebnie, Chen. Dałeś nam więcej niż mogliśmy się spodziewać. To... — Złożył płytkę na podłodze pomiędzy nimi. — To układ. Totalna amnestia. Potwierdzenie obywatelstwa. Przepust- ka na pokład 10. I premia. Tysiąc yuanów... Chen przeraził się. A więc nie powędruje w ślad za Wyattem na szafot? Z rozwartymi ustami wpatrywał się w potężnego mężczyznę. — Jesteś kwai, Chen. Jesteś narzędziem. I to dobrym narzędziem. Generał sam się zdziwił, że jesteś taki dobry. — Roześmiał się. — My, ludzie z Sieci, potrafimy ich czegoś nauczyć, co? Chen nadal wahał się. A jeśli to jakiś skomplikowany podstęp? Jakieś straszne kpiny? Ale po co? Po co mieliby zadawać sobie tyle trudu? — Jestem więc wolny? Karr odwrócił wzrok, świadom, że za jedną zasłoną nasłuchuje żona gospodarza, za drugą zaś sąsiedzi. — Niezupełnie. Będziesz musiał opuścić to miejsce. Po tym, co się stało... — Rozumiem. — Wszystko załatwimy. Przejdziesz szkolenie — powiedział Karr pa- trząc mu w oczy. — Szkolenie? — Tak. Masz nową pracę, Chen. Wstąpiłeś do Służby Bezpieczeństwa. Jako mój adiutant. Chen wpatrzył się weń, wreszcie opuścił wzrok. — A jeśli odmówię? Karr wzruszył ramionami, przyglądając się Hanowi uważnie. — Jesteś kwai, Chen, a nie magazynierem. Zostaw tę robotę poczciwcom w rodzaju Lo Yinga. — A jak się czuje Lo Ying? — spytał nagle rozgniewany Chen. Karr zaśmiał się przypominając sobie, jak Lo Ying skoczył na niego. — To dzielny człowiek, ale nie potrafi się bić. Och, jest zadowolony, Chen. On także otrzymał premię. — Chcecie mnie więc kupić? — zapytał Chen zerkając na płytkę. Karr zawahał się i pokręcił głową. — Nie znieważyłbym cię tak, Kao Chen. Obaj wiemy, że lojalności nie da się kupić. Jednakże można sobie na nią zasłużyć. — Oparł się wygodnie i wzruszył szerokimi ramionami. — W porządku. Pytam cię otwarcie, Kao Chen. Czy chcesz służyć T'angowi? Czy też wolisz gnić na tym poziomie? Chen spuścił wzrok. Urządził tu sobie życie. Dobre życie. Musiał teraz brać pod uwagę żonę i syna. Lecz wrócić do życia kwai... Czuł, że propozycja rozdziera go na dwie połowy. Zaszeleściła tkanina. Chen spojrzał za Karra. Wang Ti weszła zza zasłony i teraz stała i patrzyła na niego prosząco. Potem nagle podeszła do mężczyzn i w pełnym k'o t'ou rzuciła się przed Karrem na ziemię. — Wang Ti! Co ty wyprawiasz? Uniosła głowę i spojrzała z obawą na Chena, po czym znów uderzyła czołem o podłogę przed potężnym mężczyzną. — Mój mąż przyjmuje twą łaskawą propozycję, Shih Karr. Praca dla ciebie będzie dlań zaszczytem. Han Ch'in stał milcząc w ciemnym pokoju, odwrócony plecami do drzwi. Za nimi czekali dwaj zabójcy. Oddychał głęboko, chcąc się uspokoić, przypominając sobie to, czego go nauczono. Człowiek nieruchomy ma przewagę. Lepiej słyszy. Ma wybór działania. Człowiek poruszający się musi kontynuować to, co rozpoczął. Jego siły można użyć przeciwko niemu. Niech więc do ciebie przyjdą. Udawaj, że nic nie wiesz. Lecz niech twe ciało będzie jak ciało smoka, żywe, czujne na każde poruszenie powietrza za plecami. Mężczyźni za drzwiami wahali się. Wreszcie pierwszy z nich wszedł. Han odwrócił się, kiedy napastnik odległy był zaledwie o wyciągnięcie ramienia, zanurkował, machnął nogą i wymierzył prosty cios lewym ramieniem. Gdy mężczyzna padał, Han potoczył się do tyłu i zerwał na nogi, stając przed drugim zabójcą. Ciemna, zamaskowana postać wykonała zmyłkowy kopniak w lewo, poruszając płynnie rękoma, przy każdym ruchu wydychając powietrze ze świstem. Han naśladował ruchy zabójcy wiedząc, że to jego jedyna szansa. Był teraz sam. Jeśli popełni choć najmniejszy błąd, czeka go śmierć. Mężczyzna na podłodze był jedynie oszołomiony, więc liczyła się każda sekunda. Będzie musiał rozprawić się z obecnym przeciwnikiem, po czym powrócić do pierwszego. Dostrzegł swą szansę. Zabójca przeniósł cały ciężar ciała na prawą stopę. Zakotwiczył się na niej. Han wykonał zwód w prawo, po czym sko- czył, obracając się w powietrzu i wymierzając kopniak w podbródek mężczyzny. Jego stopa trafiła tylko w powietrze. Potem upadł. W okamgnieniu zabójca rzucił się na niego, otaczając ramieniem szyję Hana. Han krzyk- nął. Natychmiast zabłysły światła. Dwaj zabójcy cofnęli się, kłaniając nisko, z szacunkiem. Han odwrócił się i usiadł, z trudem łapiąc od- dech. Shiao Shi-we stanął w progu, patrząc na niego z nieprzeniknioną miną. — Znowu! — warknął wreszcie. — Jak długo jeszcze, Han? Czy niczego się nie nauczyłeś? Han ukląkł i skłonił się nauczycielowi. Shi-we miał rację. Brakuje mu cierpliwości. — Przepraszam, mistrzu Shiao. Za dużo uwagi zwracałem na tego drugiego człowieka. Shiao Shi-we wydał cichy, gardłowy dźwięk i uniósł podbródek. Han Ch'in powstał. — Umiesz walczyć, Han Ch'in. Refleks masz nie gorszy od innych ludzi. Twoje ciało potrafi się poruszać. Kopać i zadawać ciosy. Parować uderzenia, padać i toczyć się. Przejawiasz autentyczną odwagę. To rzadka rzecz. Jednak pomimo wszystkich tych cech brakuje ci jednego, najważniejszego. Nie nauczyłeś się jeszcze myśleć tak, jak myśli przeciwnik. Han skłonił się ze skruchą. — Cóż więc powinienem był uczynić, mistrzu Shiao? Czy czekać na jego atak? Shiao Shi-we był drobnym mężczyzną, niemal o głowę niższym od siedemnastoletniego ucznia. Głowę miał ogoloną i namaszczoną oliwą, odziany zaś był tylko w kusą, ciemnoczerwoną przepaskę na biodrach. Pierś, ramiona i nogi pokrywały mu potężne mięśnie, lecz poruszał się po pokoju z wdziękiem tancerza. Liczył sobie lat sześćdziesiąt pięć, wyglądał jednak na czterdzieści. Stanął przed Han Ch'inem, spoglądając na następcę Tanga, lecz w postawie jego próżno by szukać uniżoności. W tym pokoju Shiao Shi- -we był dla Han Ch'ina jak ojciec. Kiedyś, dziesięć lat temu, prze- łożył chłopca przez kolano i sprawił mu lanie za jego impertynencję, gdy zaś Han Ch'in poszedł poskarżyć się ojcu, Tang zaśmiał się jedynie, a potem spoważniał i nakazał powtórzyć egzekucję, by ofiara dobrze zapamiętała nauczkę. Od tego czasu Han Ch'in nie spierał się już z nau- czycielem. — Trzy rzeczy — zaczął Shi-we. — Dyscyplina, cierpliwość i opanowa- nie. Bez nich nawet dobry wojownik niechybnie przegra. Z nimi zaś... — Nauczyciel podniósł dumnie głowę; mięśnie na jego szyi napięły się jak skalne grzbiety. — ...dobrzy zmieniają się w niezrównanych. W drzwiach rozległ się hałas. Nie obracając się Shiao Shi-we uniósł dłoń. — Zaczekaj jeszcze chwilę, Yuan. Nie skończyłem rozmowy z twym bratem. Li Yuan skłonił się lekko plecom nauczyciela, jak zawsze zadziwiony, że starzec nie patrząc poznaje, kto za nim stoi. Powiedział raz, że każdy człowiek wydaje charakterystyczne dla siebie dźwięki. To, jak się porusza, to, kim jest —rzeczy te można rozpoznać tak dokładnie jak fakturę jego skóry lub niepowtarzalne pigmenty siatkówki. Uspokój się, słuchaj, naucz się odróż- niać dźwięki przyjaciela od dźwięków wroga, a umiejętność ta może pewnego dnia ocalić ci życie. Być może, lecz choć Li Yuan próbował, stwierdził, że nie zdoła odróżnić dźwięków brata od dźwięków służącego. Jeśli umiejętność taka istnieje, myślał, to niewielu ją posiadło. Lepiej więc niech przyjaciel strzeże twych pleców. Li Yuan spojrzał ponad ramieniem Shiao Shi-we na swego brata. Han Ch'in zwieszał głowę i był nieco zarumieniony. Co znów Han zro- bił? — zastanawiał się wiedząc, jakiego ma porywczego brata. Czy znów „zginął"? Mistrz Shiao hałaśliwie wciągnął powietrze do płuc, po czym wskazał na lewo od Hana. — Pozycja. Han natychmiast stanął tam, gdzie zaledwie przed paroma minutami czekał na zabójców. Shiao Shi-we skinął lekko głową i zajął pozycję przed uczniem. — Dyscyplina — rzekł, kucając i rozcierając dla rozgrzewki uda. — Cierpliwość. — Wyprostował się, wykręcił tors w lewo i prawo, by rozluźnić mięśnie pasa. — I opanowanie. Bez ostrzeżenia Shiao Shi-we rzucił się na Han Ch'ina. Li Yuan wciągnął do płuc powietrze, przerażony nagłością ataku Shiao Shi-we. Lecz Han odsunął się i pięść Shi-we ledwie musnęła bok jego twarzy. Gdyby trafiła, roztrzaskałaby mu nos. Han Ch'in dysząc ciężko, szybko cofał się niewątpliwie wstrząśnięty gwałtownością ataku. Lecz nie poskarżył się. Kucając i prężąc mięśnie czekał na następny, zwalniając oddech, powtarzając w duchu triadę. „Dyscyplina. Cierpliwość. Opanowanie". Kolejny napad w niczym nie przypominał dotychczasowych lekcji. Shiao Shi-we rzucił się na Hana po zygzakowatej trajektorii, niemal jak szaleniec, poruszając się niczym automat. Biegnąc wydawał z rozwartych szeroko ust dziwny, drażniący dźwięk. Przymkniętymi oczyma Han Ch'in obserwował, jak przeciwnik zbliża się, i w ostatniej chwili uchylił się i rzucił pod nogi starca, wyrzucając go w powietrze, po czym odwrócił się ku niemu. — Wspaniale! — Shiao Shi-we stał już, cały i zdrów. Uśmiechnął się przelotnie i z grymasem ponownie rzucił się na Hana. I tak to trwało, Shiao Shi-we nacierał dziko, Han Ch'in bronił się, aż wreszcie, równie niespodziewanie jak zaatakował, starzec cofnął się i skłonił nisko. — Dobrze! — rzekł, patrząc z dumą na ucznia. — Teraz idź się wykąpać. Czas na lekcję Yuana. Han skłonił się i wykonał polecenie. Li Yuan odprowadził go wzro- kiem, po czym odwrócił się ku mistrzowi Shiao. — Mogłeś go zabić — rzekł cicho, nadal przerażony sceną, której był świadkiem. Shiao Shi-we odwrócił wzrok: Li Yuan nie widział go jeszcze tak zamyślonym. — Tak — odparł wreszcie. — Mogłem, gdyby nie walczył tak dobrze. — A więc, Chen, idziesz spać czy nie? Wang Ti odrzuciła kołdrę i poklepała puste miesce na łóżku. Przez cały dzień Chen milczał, zły za jej interwencję. Rozumiała to i cierpliwie zajmowała się swymi sprawami, lecz oto nadszedł wieczór i Jyan już spał. Teraz mąż będzie musiał z nią porozmawiać. Nie pozwoli mu leżeć przy niej w gniewie. Chen musi wyrzucić z siebie dręczące go skryte myśli. — A więc, mężu? Odwrócił się, przyglądając się jej w słabym świetle jedynej lampy, po czym spuścił wzrok i pokręcił głową. Więc to tak. To ona będzie musiała mówić. — Nadal się na mnie gniewasz? \ Nie spojrzał na nią, skinął jedynie głową. Usiadła w łóżku i rozpuściła włosy; zsuwająca się kołdra odsłoniła jej piersi. — Ty byś odmówił. Popatrzył na nią niemo, następnie odwrócił oczy i znów spojrzał, zatrzymując spojrzenie na jej ramionach i piersiach. Natrafiając na jej spojrzenie westchnął i wzruszył ramionami. — Odmówiłbyś. A potem czułbyś się jak w pułapce. Rozgoryczony. Na mnie. Na Jyana. Musiałabym patrzeć, jak twoja radość z nas zmienia się w gorycz. Zaczął kręcić głową, lecz kobieta nie ustępowała, mówiła głosem cichym, choć stanowczym: — To prawda, Kao Chen. Wiem, że to prawda. Myślisz, że mogłabym żyć z tobą tak długo i nie wiedzieć o tym? Spojrzał na nią zaskoczony. — Wiedziałam. Rozumiesz? Wiedziałam, że byłeś kwai. Oczy Chena rozszerzyły się. — Wiedziałaś? Kiedy się o tym dowiedziałaś? W jaki sposób? Poklepała łóżko koło siebie. — Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Od razu poznałam. Jeszcze zanim powiedział mi o tym ojciec. — Twój ojciec? On też wiedział? — Chen przeszedł przez pokój i usiadł obok niej. — Och, Chen. Myślisz, że nie domyśliliśmy się od razu? Wystar- czyło popatrzeć na ciebie. Wyglądałeś jak ptak, który uciekł z klatki. Natychmiast poznaliśmy, że nie urodziłeś się na tych poziomach. A twoje papiery... Chen spojrzał na jej dłoń spoczywającą na kołdrze i położył na niej swoją. — I mimo to wyszłaś za mnie. Dlaczego, skoro wiedziałaś? Zawahała się i ujęła go za drugą rękę. — Znasz dziadka Linga? Chen skinął głową, wspominając zasuszonego, siwowłosego mężczyz- nę, który siedział w milczeniu w głębi pokoju, kiedy on sam przyszedł prosić o rękę Wang Ti. Przypomniał sobie, jak oczy starca śledziły każdy jego ruch. — Tak. Pamiętam Wang Linga. Czemu o niego pytasz? Wang Ti uśmiechnęła się. — On także był kwai. Jak ty. I tak jak ty wyszedł z Sieci. Zaskoczony Chen roześmiał się. — I mówisz, że twój ojciec wiedział? — Hmmm... Wypytywał o ciebie. Zaskoczony Chen pokręcił głową. Dopytywał się... I nie przeszkadzało to wam? Tobie, Wang Ti... wiedziałaś, a jednak nie przejmowałaś się, kim jestem i skąd pocho- dzę? Przyciągnęła go do siebie; jej lico odległe było od jego twarzy zaledwie 0 szerokość dłoni, ciemne oczy spoglądały przenikliwie. — Dobry z ciebie człowiek, Kao Chen. Wiedziałam o tym, od kiedy ujrzałam cię po raz pierwszy. Lecz w ciągu tego roku widziałam, jak cierpisz, widziałam, jak dajesz się zaprzęgnąć do kieratu, i serce mi krwawiło. — Pokręciła głową, zaciskając na moment zęby. — Nie, Chen, ten olbrzym miał rację. Nie urodziłeś się na magazyniera. Wzdrygnął się, a potem skinął głową do własnych myśli. — Niech więc będzie, jako rzekłaś, Wang Ti. Znów zostanę kwai. Wang Ti zaśmiała się cicho, po czym przyciągnęła Chena do siebie 1 odsunęła kołdrę, by odsłonić swą nagość. — Ach, ty głuptasie. Czy jeszcze mnie nie poznałeś? Dla mnie zawsze byłeś kwai. — Pochyliła się, uwolniła jego członka z fałd tkaniny i ujęła go silnie w dłoń. — Daj mi swój nóż, znajdziemy dla niego pochwę. Generał pochylił się nad wielką makietą Tzu Chin Ch'eng, Purpurowego Zakazanego Miasta, i wskazał na grupę budynków otaczających Yu Hua Yuan, Ogrody Cesarskie. — Możemy zamknąć bramę Shen Wu i bramę Shun Ch'en, i odciąć sześć wschodnich pałaców i sześć zachodnich. To ułatwiłoby zadanie. Shepherd stanął obok niego i przez chwilę patrzył na dwie wielkie bramy na tyłach Cesarskiego Miasta, po czym skinął głową. — Tak. Ale dlaczego mielibyśmy na tym poprzestać? Może odetniemy cały ten teren? W ten sposób możemy skoncentrować nasze siły na znacznie mniej- szym obszarze. A może by tak zamknąć wszystkie tereny, które nie będą nam potrzebne? Także Hung I Ko i Ti Jen Ko. Pomniejszym gościom przydzielić jedynie przestrzeń pomiędzy Bramą Południka a Salą Najwyższej Harmonii? A tym specjalnym gościom, którzy mają asystować przy drugiej ceremonii, przydzielić tylko obszar Wewnętrznego Miasta i Cesarskich Ogrodów? Tolonen pokręcił głową. — Niestety, to niemożliwe. Li Shai Tung przygotował bankiet dla pomniejszych gości przed Pawilonem Strzały. Straciłby twarz, gdyby miał go odwołać. Shepherd potarł dłonią kark, usiłując odpędzić w ten sposób znużenie. W ciągu minionych trzech dni niemal wcale nie spał. A teraz jeszcze to. Spojrzał na makietę i ponownie uświadomił sobie, jak trudne zadanie przypadło w udziale Tolonenowi. Ku Kung, Pałac Cesarski, składał się z niemal dziewięciu tysięcy budynków i zajmował obszar o długości ponad dwóch li i szerokości półtora. Jego powierzchnia wynosiła tysiąc pięćset mou — niemal dwieście pięćdziesiąt starych akrów*. Nawet jeśli odetną wymienione przezeń tereny, i tak będą musieli strzec obszaru liczącego ponad pięciuset mou. 250 akrów to około 100 hektarów. przeniósł wzrok z pokrytej szkłem makiety na oryginał. Stół ustawiono na środku dziedzińca przed Tai Ho Tien, Salą Najwyższej Harmonii. Za niecałe dwanaście godzin całą tę ogromną, otwartą przestrzeń wypełnią dworzanie i goście, służący i funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Odwrócił się i spojrzał na Bramę Najwyższej Harmonii i na pięć białych mostów przecinających Złotą Wodę za nią. Czy coś się tu dziś wydarzy? Czy ich wrogom powiedzie się? Czy też zdołają ich powstrzymać? On, Li Shai Tung i Tolonen rozmawiali o tym do późnej nocy, świadomi niezwykłej doniosłości wykrytej przez nich rzeczy — „kopii" Klausa Eberta. Kopie żywych istot... Siedmiu od dawna z niepokojem oczekiwało na ich pojawienie się, wiedząc, jak nieskuteczne są ich zakazy, i choć Edykt groził najsurowszymi karami za odchylenie się od jego wytycznych w sprawach ludzkiej technologii genetycznej, już od pewnego czasu notowano wiele przypadków, w których ciekawość przemogła lęk przed karą. Teraz okazy- wało się, jak potrzebne były owe surowe środki. Kto może czuć się bezpieczny we własnym ciele, skoro po świecie krążą takie kopie? Komu można zaufać? Od egzekucji Wyatta minęły zaledwie dwa dni, a wywołany nią szok nadal rozbrzmiewał na całym świecie. Być może Rozproszeniowcy pragnęli zripostować ten akt. Lecz bardziej prawdopodobne było, że wszystko przygotowali już dawno temu, licząc na to, że ich atak nabierze spektakular- ności, jeśli odbędzie się na oczach całego Chung Kuo. — Bogom dzięki, że znaleźliśmy to, zanim zrobiło się zbyt późno — rzekł w nocy Tolonen, wręczając T'angowi hologram sztucznego Eberta. — Teraz wiemy przynajmnej, czego szukać. Shepherd miał jednak pewne wątpliwości. A jeśli to tylko zwód? Jeśli to akcja na wielką skalę mająca na celu odwrócenie ich uwagi przed właściwym atakiem? — Czy wyrzuciłby dwieście milionów yuanów na taką przynętę? — spytał go Tolonen, on zaś odparł, że tak. Choćby i miliard. Dwa miliardy. Ile tylko potrzeba, by odwrócić ich uwagę. Tang zgodził się ze swym Generałem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Ebert w samą porę zajrzał do swego biura, a poza tym kopia była zbyt dobra, by ot, tak sobie spisać ją na straty. Niewątpliwie zamierzali zabić Eberta, a potem przeniknąć do wewnętrznego sanktuarium Cesarskiego Miasta. Będą i inne; Li Shai Tung był tego pewien. Ustawią bramki i sprawdzą każdego wchodzącego gościa. I nie tylko gości, lecz również Rodzinę i Siedmiu. Dla dobra wszystkich. — Zobaczymy — rzekł Shepherd, kłaniając się nisko i przyjmując ostatnie słowo Tanga. Lecz nadal myślał. A jeśli nie będzie innych kopii? Jeśli zamierzają zaatakować w jakiś inny sposób? Tolonen zastanawiał się nad jego propozycją odcięcia części Cesarskiego Miasta; teraz przerwał tok jego myśli. — Może masz rację, Hal. Nietrudno byłoby zamknąć całą zachodnią stronę Miasta i tę część na północnym wschodzie. Przy Południowych Kuchniach wystarczy miejsca dla nadwyżki gości i nie przeszkodzi to w bankiecie. Shepherd ziewnął i zaśmiał się. — Najlepiej zrobić to szybko, Knut, zanim wszyscy pośniemy. Generał wpatrywał się weń przez chwilę, po czym roześmiał się. — Tak. Oczywiście. Przepraszam, Hal. Chciałbyś może coś na pobudze- nie? Mogę posłać adiutanta. — Dziękuję, ale nie. — Shepherd pokręcił głową. — Nie wierzę w tablet- ki. Rozpieprzają mi cały organizm. Nie, wyśpię się, kiedy będzie po wszystkim. — Jak uważasz. — Generał zawahał się, po czym wyciągnął dłoń i ujął Shepherda za ramię. — Czy czujesz się jak prawdziwy człowiek? Shepherd zaśmiał się. — Jak w miarę prawdziwy. Czemu pytasz? — Bramki są już gotowe. Chciałbym przetestować jedną z nich. Przeszedłbyś przez nią ze mną? — Oczywiście. Prowadź. Przy Bramie Niebiańskiego Spokoju Shepherd zatrzymał się i podniósł wzrok. O zaledwie /*' stąd zaczynały się ślepe, perłowe mury Miasta Azja, wznosząc się na dwie li w niebo, niby gładka ściana wielkiego lodowca, otaczającego ze wszystkich stron starą stolicę. Przypomniał sobie, że znalazł się w ośrodku wszystkiego — w samym sercu Chung Kuo. Tu wszystko się zaczęło przed stu osiemnastoma laty. Tu zbudowano pierwsze strefy według projektu jego pradziadka. Wysokie na trzysta poziomów, górowały nad starym Cesarskim Miastem. A jednak, gdy odwrócił się i obejrzał, nie mógł się zdecydować, który widok jest bardziej imponujący. Nowe Miasto stanowiło ogromne osiągnięcie, lecz czy mogło się pochwalić choć odrobiną rozmachu i zatykającego dech w piersiach przepychu Zakazanego Miasta? Nie. Ani odrobiną. Bramki ustawiono w obszarze pomiędzy dwoma Miastami. Było ich sześć rzędów połączonych labiryntem odkrytych korytarzy. Wszystko zbudowano w pośpiechu i topornie. Na skrzyżowaniach korytarzy wzniesio- no strażnicze wieżyczki na szczudłach, z których zwieszały się lufy kara- binów obsługiwanych przez ludzi i przez komputery. — To im się nie spodoba — rzekł Shepherd, zwracając się ku Tolo- nenowi. — Nie. Obawiam się, że nie. Ale tym razem będą musieli to znieść. Shepherd pokręcił ze smutkiem głową. Niedobrze. Zwłaszcza w połącze- niu z egzekucją. Wywoła to nastroje rozpoczynającej się ery brutalności. Dzień, który powinien stanowić święto, dla wielu zmieni się w coś zło- wieszczego. Ale czyja to wina? Czy oni sami mają wybór? — Naprawdę uważasz, że złapią choć niektóre z tych kopii? Generał uśmiechnął się ponuro. — Jestem tego pewien, Hal. Wiem, myślisz, że nie mam racji. Być może i nie mam. Nic nie jest wykluczone. Dlatego właśnie przygotowałem się na sto innych nieprzyjemnych możliwości. Atak z powietrza. Bomby. Zabójcy pośród mojej własnej elitarnej gwardii. Trucizna w potrawach. Strzelcy wyborowi. Zdrada pod stoma różnymi postaciami. Znam historię. Wiem, na ile rozmaitych sposobów można zabić króla. — Na granitowym obli- czu Tolonena na chwilę ukazało się zmęczenie. — Dokonałem strasznych rzeczy, by chronić mego Tanga, Hal. Rzeczy strasznych, lecz niezbęd- nych. Tak, pomyślał. Na przykład kazałem zabić piętnastu ludzi, którzy zaprojektowali te bramki. Jeszcze piętnastu, których nazwiska dojdą do mojego ogromnego rachunku. I byli to dobrzy ludzie. Jednak ich śmierć była niezbędna. By chronić Siedmiu. Bo bez Siedmiu... Wzdrygnął się i odpędził od siebie tę myśl, po czym ruszył ku bramkom. Shepherd szedł obok niego milczący, pogrążony w zadumie. Gdy zbliżali się do najbliższej bramki, żołnierze elitarnej gwardii stanęli na baczność, zarzucając broń na ramię. — Gdzie jest oficer dyżurny? — Jestem, Generale. — Kapitan gwardii podbiegł ku nim i stanął na baczność, ceremonialnie kłaniając się obu mężczyznom. — Już prawie skończyliśmy, sir. Do przetestowania zostało około dwudziestu. — Dobrze. Proszę więc zaprowadzić nas do jednej z sal bezpieczeństwa. Pragnę pokazać głównemu doradcy Tanga, co przygotowaliśmy. Kapitan zawahał się, jakby miał zamiar coś powiedzieć, po czym ponownie się skłonił. — Oczywiście, sir. Panowie pozwolą za mną. Podeszli do jednej z większych bramek. Wchodziło się do niej po schodkach. Za zasłoną stało obite piękną tapicerką krzesło. Wokół niego rozstawiono mnóstwo najnowocześniejszego sprzętu medycznego. — Imponujące — rzekł Shepherd, rozglądając się i fachowo do- tykając instrumentów. — Wygląda na to, że wszystko przewidzieli- ście. Generał skinął na technika medycznego, który pośpiesznie przyłączył się do nich, i bezceremonialnie jął się rozbierać. — Ja pierwszy. Potem ty. Shepherd uśmiechnął się. — Oczywiście. Coś zasyczało cicho za zasłoną, po czym rozległ się odgłos obracającego się koła. — Teraz jesteśmy odcięci od świata. Jeśli nie jestem tym, za kogo się podaję, jeśli jestem sztuczny, to cała kabina napełni się niezwykle toksycz- nym gazem. — Módlmy się więc, byś był tym, za kogo się podajesz — stwierdził żartobliwie Shepherd. Tolonen skinął głową, po czym spuścił spodnie. — Masz interesujące blizny, Knut. Generał spojrzał w dół. — Ach, tak. Wierz albo nie, ale zawdzięczam je pewnej kobiecie. Prawdziwa kocica. — Uśmiechnął się i spojrzał Shepherdowi w oczy. — Ach, ale to było dawno temu. Czterdzieści lat temu. Usiadł w fotelu i pozwolił opleść się drutami. Technik zajął się nim, nie kryjąc zdenerwowania, że właśnie jemu przypadło w udziale badać Generała Tanga. Pierwsze testy polegały na prostych pomiarach fizjologicznych. Na- stępnie zdjęto mu odciski palców, sprawdzono wzór siatkówki i ge- notyp. Generał spojrzał ze spokojem na Shepherda. — Jeśli będą tacy jak ta kopia Eberta, te pierwsze testy powinny wystarczyć. Lecz wolę nie ryzykować. Zresztą przy okazji poszukiwania fałszywek możemy także dokonać badań na indoktrynację psychologiczną i narkomanię. — Klaus musiał to ciężko przeżyć. — Źle to zniósł. — To nie żarty, tak zobaczyć samego siebie. Martwego. Rozprutego jak worek mięsa. Własną twarz białą i zimną. Tolonen milczał przez chwilę, po czym z powagą skinął głową. — Tak. W każdym razie... Technik czekał, słuchając ich rozmowy. Teraz znad głowy Generała opuścił wielkie, miskowate urządzenie. Tolonen wyjaśnił: — To właściwie NeurStim. Ale przerobiono go tak, by obserwował reakcje ciała. Pokazuje mi bardzo krótkie obrazy, hologramy starszych członków Rodziny, i zapisuje tętno i uderzenia serca. Wszelkie anomalie przekazywane są na ten „ekran prawdy". Sięgnął ku tyłowi urządzenia, które technik mocował mu na głowie, i postukał w mały czarny ekranik. — Zapewnia ono także pełną obserwację mózgu. Zamyślony Shepherd spojrzał na urządzenie. — Jak mówiłem. Wszystko przewidzieliście. Jeśli istnieje więcej tych rzeczy, powinniście je wyłapać. Generał nie odpowiedział. Rozpoczęło się badanie. Technik zerk- nął nerwowo na Shepherda, po czym szybko powrócił do swych zajęć. Shepherd natychmiast zrozumiał. Jeśli wykryją choć jedną kopię, zo- stanie ona natychmiast zneutralizowana. To dobrze. Ale pechowy tech- nik, który będzie z nią w sali bezpieczeństwa, także zostanie zneutrali- zowany. — Nie ma się czym martwić — rzekł pokrzepiająco Shepherd. — Wątpię, czy jest ich więcej. Na dworze, ponad wielkimi murami Miasta, nad Pei Ching wschodziło słońce. Zaczął się nowy dzień — dzień wesela Han Ch'ina. Maria stała w progu, patrząc na swego męża. Josef Krenek, zwró- cony do niej plecami, ubierał się. Patrzyła, jak naciąga na siebie nowe jedwabne pau i zawiązuje pasek. Dopiero wtedy obrócił się i spytał: — O co chodzi, Mario? Nie widzisz, że się przygotowuję? Ona ubrała się już przed godziną i od tej pory czekała, aż on się zbudzi i odzieje, by mogła z nim porozmawiać. — Twój brat, Josefie. Chyba jest chory. Nie jadł od kilku dni, a kiedy poszłam go obudzić, z pokoju nikt nie odpowiedział. Zamknął się na klucz i nie odpowiada ani on, ani Irina. Krenek jęknął. Jego brat Henryk przybył z żoną trzy dni temu z Marsa i miał odlecieć nazajutrz, po weselu. Wszyscy czworo byli gośćmi Tanga, z miejscami przy stole ustawionym przed wielkim Pawilonem Strzały. Ale jeśli Henryk jest chory... Zirytowany przepchnął się obok żony i energicznie ruszył korytarzem. Zatrzymał się przed drzwiami, zawahał przez moment, wreszcie zastukał silnie. — Henryku! Czy dobrze się czujesz? Niemal natychmiast drzwi rozsunęły się. Stał w nich jego brat, przy- odziany w zapięte ciasno ma k'ua, czyli świąteczną kurtkę z atłasu barwy północnego nieba, z ciemnymi włosami surowo sczesanymi do tyłu. — Josef... Czego sobie życzysz? Krenek ukłonił się lekko na znak szacunku dla starszego brata. Zaledwie trzy tygodnie temu powrócił on z Marsa, świeżo awansowany na Starszego Deputowanego Kolonii. — Maria niepokoiła się o ciebie. Mówi... Henryk Krenek uśmiechnął się, odpowiadając bratu jeszcze lżejszym ukłonem. Jego żona Irina, wysoka kobieta o królewskiej posturze, wyszła z głębi pokoju i stanęła za nim. Henryk przeniósł wzrok z brata na bratową. — Przepraszam, Mario, ale to była tajemnica. Podarunek dla mego młodszego brata. Za to, że przez te minione trzy dni był dla nas tak dobrym gospodarzem. — To ty zaszczycasz mnie swą obecnością, bracie — powiedział Josef i uśmiechnął się radośnie. — Ach, może... Mimo wszystko... — Henryk obrócił się, spojrzał na żonę, po czym ponownie popatrzył na brata. — Może zechciałbyś wejść, Josefie? Wybaczysz nam na moment, Mario? Maria skłoniła się nisko. — Mam jeszcze mnóstwo pracy, Henryku. Przepraszam, że niepokoiłam cię moim niemądrym strachem. — Zarumieniona cofnęła się, a następnie odwróciła i pobiegła korytarzem. Henryk przez chwilę patrzył za nią, po czym odwrócił się i wszedł do środka, zamykając drzwi na klucz. — A więc, bracie... — rzekł, odwracając się ku Josefowi. Zanim jeszcze skończył mówić te słowa, zobaczył, jak Irina podchodzi od tyłu do mężczyz- ny, zarzuca mu na szyję sznur i z dziwną, nieludzką siłą ściąga ku podłodze. Służący oddali k'o t'ou, gdy Han Ch'in wkraczał do Chien Ching Kung, Pałacu Niebiańskiej Czystości. Wzdłuż i w poprzek wielkiej komnaty rozstawiono rzędy stołów. Tysiące stołów zapełniało przestrzeń pomiędzy kolumnami. Każdy z nich był przykryty obrusem w barwie cesarskiej żółcieni, i na każdym piętrzył się wielki stos weselnych darów. Han Ch'in rozejrzał się i zapuścił w głąb mrocznej komnaty. Natychmiast dwaj służący pośpieszyli służyć księciu jako przewodnicy, jeden przed nim, drugi tuż za jego plecami; każdy dźwigał prostą olejną lampę na długim drągu. Tradycja zabraniała oświetlać te komnaty nowoczesnymi urządzenia- mi: tradycji tej nikt już nawet nie usiłował zmienić. Han Ch'in chodził tam i z powrotem, przyglądał się wszystkiemu; wreszcie odwrócił się, z blaskiem padającym mu z góry na twarz i ramiona, z wilgotnym połyskiem w ciemnych oczach. Po obu stronach młodzieńca niczym upiorni tancerze rozciągały się jego cienie, ciemne, długie i chude, migocące w niepewnym świetle. — Yuan! Chodź! Popatrz tylko! Li Yuan stał w wysokich drzwiach, wpatrując się w zdobiony bogato sufit. Po raz pierwszy odwiedzał Cesarskie Miasto i zaskoczył go jego niezwykły przepych. W porównaniu z tym miejscem ich własne pałace wydawały się małe i skromne pomimo ich luksusów. Tutaj zbytek prze- kraczał granice wyobraźni. Piękno wypełniało każdy zakątek niemalże w nadmiarze. Chłopiec westchnął i pokręcił głową. Piękno, owszem, lecz i to piękno ma swą ciemną stronę. Znał jego historię; wiedział, że Ch'ing — Mandżurowie — którzy panowali tu przez dwa z górą stulecia, upadli pod brzemieniem własnej korupcji, dumy i głupoty. Ten pałac — całe to miasto pałaców — zbudowano na ludzkim cierpieniu. Na niesprawiedliwości i wyzysku. Dzieje Chung Kuo to korowód marzeń i rozczarowań, wielkie cykle potęgi, po której następowała dekadencja. Zdawało się, że wielkie koło obraca się w czasie, nieubłaganie wydźwigując ludzi, a potem zrzucając ich i miażdżąc, wraz z ich marzeniami o pokoju lub o dalszych podbo- jach. Tak było przez ponad trzy tysiące lat, lecz dla położenia kresu podobnym występkom zbudowano Miasto. Po to, by bezwzględne wielkie koło przestało się obracać, by spełniło się marzenie o dziesięciu tysiącach lat pokoju. Jednak czy pod lodem, niedostrzegalnie, koło nie zaczęło się znów obracać? Czy może zatoczyło już pełny krąg? Czy oni sami są nowymi Ch 'ing, skazanymi na kolejny upadek? — Yuan! — Han stał obok jednego ze stołów, patrząc nań. — Prze- stań dumać i chodź tu! Spójrz! Li Yuan opuścił wzrok i z uśmiechem podszedł do brata w towarzystwie oświetlającego drogę sługi. Han Ch'in wręczył mu posążek konia. — Piękny, nie sądzisz? Wszystkie podarunki od ważniejszych gości wystawiono w tym końcu. Ten koń pochodzi od rodziny Pei. Li Yuan obrócił posążek w dłoniach i oddał bratu. Przedmiot wykonany był ze szczerego złota. — Bardzo ciężki. Han zaśmiał się. — Nie tak ciężki jak srebrny feniks, dar nadesłany przez Izbę Deputowa- nych. Szkoda, że go nie widziałeś! Ogromny! Musiało go wnosić ośmiu ludzi! Li Yuan rozejrzał się po wszechobecnych cieniach. Wydawało się, że stoły rozciągają się w nieskończoność, a na każdym z nich wznosił się stos weselnych darów wart fortunę. — Nie ma im końca, prawda? Han pokręcił głową, a w jego oczach pojawił się dziwny wyraz. — Nie. — Zaśmiał się niepewnie. — To zadziwiające. Znajdziesz tu ponad osiem milionów przedmiotów. Wiedziałeś o tym, Yuan? Katalogują je już od tygodni. A wciąż nadchodzą nowe. Kancelaria bez przerwy wysyła listy z podziękowaniami. Prawdę mówiąc, mają tyle roboty, że musieli zatrudnić przy tym dziesięć tysięcy ludzi z innych wydziałów! Han milczał przez chwilę, wpatrując się w pogrążoną w mroku komnatę; w jego ciemnych włosach migotało światło pochodni. Wreszcie odwrócił się i spojrzał wprost na Yuana. — Wiesz, ti ti, myślałem sobie... Li Yuan uśmiechnął się, słysząc to znajome słowo. Znaczyło ono „młody bracie". Lecz dla nich nabierało szczególnego znaczenia. Stanowiło wyraz miłości. — Ty myślałeś? Han Ch'in uśmiechnął się, po czym ponownie odwrócił wzrok, jego twarz zaś przybrała wyraz bardziej zamyślony niż zazwyczaj. — Spójrz na to tylko. Wypełnia tę komnatę i pięć innych. Aż pękają w szwach. A jednak, gdybyśmy mieli w dwójkę, od teraz aż do końca życia tylko patrzeć na te rzeczy, podnosić je, dotykać... — Pokrę- cił głową. — To takie marnotrawstwo. Nie dałbym rady obejrzeć nawet połowy, prawda? — Przez chwilę milczał, po czym odstawił konia. — Tyle tu tego. Li Yuan przez moment wpatrywał się w brata. A więc i na ciebie działa atmosfera tego miejsca. Rozglądasz się i myślisz: „Jakże podobni jesteśmy do Ai Hsin Chiao Lo — do Mandżurów — a jednocześnie jakże się od nich różnimy. Ale — zapytujesz się — czym się różnimy?" I troszczysz się, byś w zbytku nie zaczął ich naśladować. Uśmiechnął się, a po grzbiecie przebiegł mu lekki dreszcz. Och, Han Ch'in, jakże kocham tę część ciebie, która się troszczy. Z tej części wyrośnie dobry T'ang — świadom swej odpowiedzialności. Nie zmieniaj się, drogi starszy bracie. Nigdy nie zapmnij o dręczących cię zmartwieniach, bo z nich właśnie się składasz — to one stanowią najlepszą część ciebie. Tymczasem Han Ch'in ruszył dalej. Teraz wpatrywał się w jeden z wielkich gobelinów zawieszonych na bocznej ścianie. Li Yuan podszedł do niego. Przez chwilę milczeli obaj, w nierównym, migocącym blasku lampy studiując jaskrawy krajobraz, aż wreszcie Han ukląkł i objął Yuana ramieniem. — Wiesz, Yuan, czasami żałuję, że to ja jestem następcą. — Mówił teraz szeptem. — Czasami pragnę rzucić to wszystko i żyć normalnie. Rozumiesz mnie? Li Yuan skinął głową. — Rozumiem, bardzo dobrze. Jesteś jak wszyscy, Han. Najbardziej pragniesz tego, czego nie możesz mieć. Przez chwilę Han milczał, po czym pokręcił głową. — Nie. Nie rozumiesz mnie. Pragnę tego dlatego, że tego pragnę. Nie dlatego, że nie mogę tego mieć. — A Fei Yen? Czyją też byś rzucił? Czy rzuciłbyś swego konia? I piękne stroje? I pałace poza Miastem? Czy naprawdę zrezygnowałbyś z tego wszystkiego? — Tak. Czasami wydaje mi się, że tak — odpowiedział Han, z nierucho- mą twarzą wpatrując się w dal. Li Yuan odwrócił się i popatrzył bratu w oczy. — Mnie zaś, drogi bracie, czasami wydaje się, że jesteś szalony. Świat jest zbyt skomplikowany. Twoje życie nie byłoby takie proste. A zresztą nikt nie dostaje tego, czego naprawdę pragnie. Han odwrócił głowę i obdarzył chłopca uważnym spojrzeniem. — A czego ty pragniesz, ti tP. Li Yuan spuścił wzrok i zarumienił się nieco. — Czas już iść. Ojciec będzie nas szukać. Han Ch'in powstał i patrzył w ślad za Li Yuanem idącym pomiędzy stołami ku wielkim odrzwiom w asyście służącego z latarnią. Nie, pomy- ślał, wcale mnie nie rozumiesz, mały bracie. Tym razem nie pojąłeś, o czym mówiłem. Myśl ta dojrzewała w nim w ciągu minionego roku. Z początku stanowiła jedynie kaprys — czczą rozrywkę. Lecz teraz, dziś, pojmował dokładnie. Odmówi. Poniży się. Klęknie przed młodszym bratem. Czemu nie? — po- myślał. Dlaczego to muszę być ja? A więc Li Yuan. Han uśmiechnął się i skinął głową. Tak. Niech tak będzie. Tangiem zostanie Li Yuan, nie Li Han Ch'in. I będzie wielkim Tangiem. On zaś, Li Han Ch'in, będzie z niego dumny. Tak. Niech tak będzie. On tego dopilnuje. Maria Krenek skłoniła się uniżenie, świadoma, że jej mąż Josef ruszył już dalej. — Najmocniej przepraszam, czcigodna pani Yu. Mój mąż nie jest dzisiaj sobą. Ręczę, że nie uczynił tego umyślnie. Czcigodna pani Yu z twarzą ciemną od wściekłości uniosła sztywno wachlarz, ignorując rozmówczynię. Odwróciła się do towarzyszących jej dwóch mężczyzn. — Jak śmiał tak się na mnie gapić, jakby mnie nie znal! Dopilnuję, żeby tego bezczelnego nuworysza nie wpuszczano między przyzwoite towarzyst- wo! Niech spadnie o parę poziomów! Teraz, kiedy jego brat został Deputowanym z Marsa, wydaje mu się, że może mieć wszystkich gdzieś. Cóż! To się jeszcze okaże! Maria cofnęła się, przerażona tym, co usłyszała. Czcigodna pani Yu nie była kobietą, w której dobrze jest mieć wroga. Miała dojście do Mniejszych Rodzin. Jej przyjęcia stanowiły ważny element życia Góry — ona sama zaś była pośrednikiem we wzajemnie korzystnych spotkaniach męż- czyzn. Niszczyła już ludzi potężniejszych od Josefa Krenka, a teraz zniszczy i jego. — Josefie! — powiedziała cicho, lecz nagląco, dopędziwszy męża i schwyciwszy go za ramię. — Co ty sobie myślisz? Wracaj i klęknij przed nią. Przez wzgląd na nas wszystkich proszę cię, wróć i klęknij przed nią. Przeproś ją. Zaklinam cię, Josefie! Spojrzał na jej dłoń na swym ramieniu, po czym popatrzył na brata i jego żonę. Następnie, niespodziewanie, strącił jej dłoń. — Wracaj do domu, Mario. Teraz! W tej chwili! Rozwarła usta. Wreszcie, zaczerwieniona, upokorzona jak jeszcze nigdy w życiu, Maria odwróciła się i ruszyła biegiem. W głowie Generała zabrzmiał niecierpliwy głos Nocenziego: — Knut! Mam coś! Generał stał przy tylnym wejściu do jednej z sal bezpieczeństwa. Pomieszczenie właśnie rozpieczętowano i wydobyto z niego rzecz, która usiłowała przedostać się przez zapory. Tak jak inne, wygląd miała niepokoją- co ludzki — była lepsza od kopii Eberta. Odmienna. Znacznie bardziej skomplikowana. Jakby kopia Eberta miała stanowić próbę zwiedzenia ich z tropu. — O co chodzi, Vittorio? — Porównałem listy pasażerów statków przybyłych do Nankinu ze spisem gości. I wiesz co? — Przybywają z Marsa. — Właśnie. — Wszystkie? Dotychczas schwytali osiem kopii. Osiem! Aż strach było pomyśleć, co by się stało, gdyby nie odkryli fałszywego Eberta. Lecz w przeciwieństwie do „Eberta" te były uzbrojone. Stanowiły chodzące arsenały, z bronią ukrytą wewnątrz ciała. Gdyby przedostały się choć dwie, wybuchłoby piekło. Ale osiem... Nocenzi zawahał się, czekając na potwierdzenie, po czym rzekł: — Na razie wszystkie. Tolonen ukląkł przy martwej rzeczy, wyciągnął nóż, rozpłatał jedwabną odzież i odsłonił tors. To ciało udawało młodą, siedemnastoletnią kobietę, córkę ważnego biznesmena z osiedla w Brache. On sam czekał wewnątrz Zakazanego Miasta, nieświadomy, że jego córkę zamordowano przed wieloma miesiącami i zastąpiono tą rzeczą. Tolonen wzdrygnął się, usiłując obronić swe myśli przed mącącymi je emocjami. To zły dzień. Bardzo zły dzień. Ale mógłby być znacznie gorszy. Zawahał się i wreszcie naciął jedną z piersi. Krew wezbrała i popłynęła po smukłym boku. Tolonen opanował się i znów naciął, po czym rozciągnął płaty mięsa i odsłonił twardą obudowę ochronną pod nimi. Tak, przypomi- nała poprzednie. Wszystkie miały pomiędzy zewnętrzną warstwą ciała a głównymi narządami taką ochronną obudowę. Jakby konstruktor za- projektował je na wytrzymanie ciężkiego ognia, by mogły działać jak najdłużej i wyrządzić jak najwięcej szkód. — Słuchaj, Vittorio. Masz zdobyć akta wszystkich marsjańskich koloni- stów, których jeszcze nie sprawdziliśmy, i wysłać patrole gwardii, żeby ich wyłapali, zanim dotrą do bramek. Chcę choć jednego dostać żywcem, rozumiesz? — Żywcem... Ciarki przebiegły mu po grzbiecie. To znaczy sprawnego. Te rzeczy nigdy nie żyły. Nie naprawdę. Wstał i gestem nakazał technikom zabrać przedmiot. — Jeszcze jedno, Vittorio. Ostrzeż swoich ludzi, że te rzeczy są niebezpieczne. Być może to najniebezpieczniejszy przeciwnik, z jakim kiedykolwiek mieli do czynienia. Josef Krenek poznał, że coś jest nie w porządku, ledwo wyszedł na przestrzeń pomiędzy Miastami. Goście ustawiali się w kolejki, by przecho- dzić przez jakieś punkty kontrolne. Punkty kontrolne, których nie powinno tu być. Idący obok niego Henryk i Irina nie zdawali sobie sprawy, że kroi się coś nieprzewidzianego. Nic dziwnego: byli zaprogramowani znacznie pro- ściej. Rozejrzał się, usiłując rozeznać się w sytuacji. Trzyosobowe patrole gwardii powoli przechodziły wzdłuż rzędów ludzi, sprawdzając ich doku- menty. Nieco dalej, ponad konstrukcją przypominającą labirynt dla szczu- rów, wznosiły się wieżyczki strażnicze. Wiedzą, że tu jesteśmy, pomyślał. Te bramki służą do przeświet- lania. Nonszalancko odciągnął Henryka i Irinę wstecz, z dala od kolejki, udając, że zostawili coś w recepcji. Następnie niecierpliwym szeptem wyjaśnił im, co, jego zdaniem, się dzieje. — Co mamy robić? — Chłodne, czyste oczy Henryka wpatrzyły się w Josefa w poszukiwaniu odpowiedzi. — Nie otrzymaliśmy instrukcji na taką okoliczność. Joseph odpowiedział mu bez zwłoki: — Masz tam iść, Henryku. Masz podejść do jednego z tych patroli i spytać, dlaczego trzeba się ustawiać w kolejki. Dowiedz się, czego szukają. Dobrze? — A jeśli to mnie szukają? Jeśli spróbują mnie aresztować? Josef uśmiechnął się chłodno. __ Wtedy sprowadzisz ich tutaj. Patrzył, jak Henryk podchodzi do żołnierzy i zaczyna rozmowę, i natych- miast zauważył ich reakcję. Słyszał wykrzykiwane pytanie, a wreszcie zobaczył, że Henryk odwraca się i wskazuje na niego i Irinę. No cóż pomyślała ta jego część, która była DeVore'em, to mogło się udać. Mogło cudownie wyjść. Tylko pomyśleć! Cała dwunastka wchodzi po marmurowych schodach i sieje śmierć, a przed nimi Rodziny padają jak koszone siano! Uśmiechnął się i zwrócił do Iriny: — Nic nie rób bez mojego polecenia. Spróbuję przejść przez to coś. — Wskazał na labirynt bramek, korytarzy i wieżyczek. — Ale nie od razu. Jeśli dopisze mi szczęście, to sami mnie przeprowadzą. Jeśli nie... Henryk podszedł do nich, w towarzystwie gwardzisty ze Służby Bez- pieczeństwa dzierżącego go, niezbyt mocno, za ramię. Zewsząd zbiegały się ku nim inne patrole. — Czyżby jakiś problem, kapitanie? — spytał Josef, spoglądając spokoj- nie w oczy oficera. — Nie dla pana, sir. Lecz niestety pana brat i jego żona muszą pójść ze mną. Mam polecenie zatrzymania wszystkich kolonistów z Marsa. Josef nie okazał zaskoczenia. Dlaczego nie ja? — zastanawiał się. Wreszcie zrozumiał. Odkryli motyw marsjański. Ale ja nie stamtąd się wziąłem. Byłem tu od początku. Jako pierwszy. Zapalnik. Najważniejszy element planu. — Ojojoj — rzekł, obdarzając Henryka zatroskanym spojrzeniem. — Mimo wszystko jestem pewien, że to jakieś nieporozumienie, starszy bracie. Trzeba robić, co ci ludzie nam każą. Póki tego nie wyjaśnimy. Kapitan pokręcił głową. — Przykro mi, sir, ale mam rozkaz zabierać tylko kolonistów z Marsa. — Ależ kapitanie. — Na moment znów stał się przymilnym Josefem Krenkiem; jakby przekonywał klienta do nowego asortymentu wyrobów. — Musi mi pan pozwolić, bym towarzyszył starszemu bratu i jego małżonce. Są przepisy dotyczące nieuzasadnionego zatrzymania i prawa do obrony. Czy też może uchylono je? Kapitan zawahał się, nasłuchując w głowie rozkazów, po czym skinął szybko głową. — Może pan iść z nimi, Shih Krenek. Ale proszę nie utrudniać nam zadania. To ważna sprawa. Jestem pewien, że wszystko się szybko wyjaśni. Krenek uśmiechnął się i bez słowa ruszył za nimi. Tak, ja też jestem pewien, że wszystko się wyjaśni. Ale nie tutaj. Nie w tej chwili. Generał spojrzał przez jednokierunkową szybę na zgromadzonych w pomieszczeniu mężczyzn i kobiety. — A więc? — spytał. — Czy to wszyscy koloniści? Nocenzi skinął głową. — Co do jednego. W sumie sześćdziesiąt dwie osoby. Zamyślony Tolonen pogładził się po podbródku, po czym odwrócił się i spojrzał wprost na swego Majora. — Czy możemy ustawić tu bramkę? Chciałbym wyłapać wszystkich pozostałych pseudoludzi. Ale macie ich nie terminować. Rozumiesz? Nocenzi skinął głową. — Moi ludzie już się tym zajęli. — Dobrze. — W pierwszej chwili chciał zagazować wszystkie kopie, lecz potrzebowali jednej sprawnej. By znaleźć trop. By dowiedzieć się, skąd pochodzą te rzeczy i kto za nimi stoi. — Jaki procent kolonistów stanowią te kopie? Nocenzi spojrzał na swego porucznika, który skłonił się i odpowiedział: — Dziewięć kopii na trzysta osiemnaście osób. Czyli na razie niecałe trzy procent. Tolonen powrócił spojrzeniem do pokoju. Jeśli ten procent się utrzyma, to znaczy, że mają tu jedną, może dwie. Ale po czym je poznać? Gołym okiem są nie do odróżnienia. — Przynajmniej nie są zabezpieczone przed ujęciem — mówił Nocenzi, stając obok niego przed szybą. — Pomyśl tylko, ile szkód spowodowałoby takie zabezpieczenie. Gdybym to ja je budował, wmontowałbym taki zapalnik. Co więcej, nie kazałbym im zachowywać się tak grzecznie. Ani jeden nie pytał, po co ma wejść do sali bezpieczeństwa. Całkiem jakby byli na to zaprogramowani. A przecież program musi być dość skomplikowany, skoro tak dobrze się maskują, nie mówiąc o podróży. Muszą mieć jakiś plan. Tolonen wzdrygnął się i spojrzał na Majora. — Oczywiście! Że też wcześniej na to nie wpadłem! — Zaśmiał się krótko i zadrżał. — Rozumiesz, Vittorio? Jest ich dwunastu. Jeden jest najważ- niejszy, to zapalnik, strateg, wszystko ma w głowie, reszta zna tylko ogólne zarysy tego, co mają uczynić, łecz nie mają pojęcia o szczegółach taktyki. Nocenzi pojął natychmiast. — Wyborowa grupa szturmowa. Jak nasze drużyny Bezpieczeństwa. Działają w ten sam sposób. — Tak! — wykrzyknął z podnieceniem Tolonen. — To tłumaczy, dlaczego byli tacy grzeczni. Poddano ich jedynie wstępnemu programowa- niu. Wykonują tylko rozkazy. Ale jeden z nich, jeden z „ludzi" w tym pokoju, to zapalnik. Strateg. — DeVore. Wszystkie tropy prowadziły do DeVore'a. Można było w tym dostrzec jego rękę. Jego pomyślunek. Jego wojskowy trening. — Założę się, że będzie ich trzech. Dwaj żołnierze i strateg. Chcę do- stać tego ostatniego. Zapalnik. Inni nie będą nic wiedzieli. Ale tam- ten... Lecz gdy mówił te słowa, zobaczył. Zobaczył, jak dwie sylwetki spotykają się na środku pokoju, jak dotykają się i sypią skrami, jak w powietrzu wokół ruch tworzą się błękitne żyły elektryczności. — Padnij! — ryknął, rzucając się na podłogę, gdy pokój za lustrem wypełniło oślepiające światło. I wtedy spadł na nich sufit. Krenek ukląkł, opuścił głowę i złożył dłonie na udach palcami do wewnątrz, naśladując postawę dziesiątek tysięcy ludzi wokół niego. Następ- nie wyprostował się i wpatrzył w grupkę zebraną na szczycie schodów przed Salą Niebiańskiej Harmonii. Po lewej stronie stał Yin Tsu ze swą rodziną, po prawej — Li Shai Tung ze swoją. Pod nimi, na samych schodach, siedmiu neokonfucjańskich dostojników skłoniło się i zaczęło wyśpiewywać odwiecz- ne, uroczyste słowa. Spojrzał na lewo, potem na prawo, wreszcie ponownie skłonił głowę, idąc za przykładem otaczającego go tłumu. Wszędzie byli strażnicy, uzbrojeni i czujni. Niewątpliwie wielu jest z GenSynu. Posłuszne stworzenia, nie zadają pytań. Spolegliwe. Nie robią niespodzianek. Krenek uśmiechnął się. Jakże różnią się ode mnie, pomyślał. Mnie zrobili lepiej. Jestem przebieglejszy. Bardziej ludzki. Jednak nadal miał problem. Znajdował się za daleko. Gdyby było z nim choćby jeszcze dwóch, mogłoby im się udać. Ale teraz? Rozglądał się, obliczał odległości, wyszukiwał słabe i mocne punkty, roz- grywał w głowie scenariusze prawdopodobieństwa, aż wreszcie ujrzał wszy- stko wyraźnie. Wtedy, i dopiero wtedy, stworzył swój plan. Będę miał pięt- naście sekund. Co najwyżej osiemnaście. Przez ten czas pokonam połowę dy- stansu. Będą bronić Tanga i jego synów. Albo przynajmniej spróbują ich bro- nić. Ale spróbują także bronić Yin Tsu i jego córkę Fei Yen. Podzielą uwagę. Tak, ale będą się spodziewać, że on rzuci się na T'anga. Tam skupią obronę. Ponownie uśmiechnął się, a obecny w nim DeVore przypomniał sobie swe szkolenie. Widział, jak to robią, ustawiają się przed nim w parawan ciał, jak dwaj strażnicy odciągają go na bok, wystawiając na cel jak najmniejszą powierzchnię ciała. W razie poważnego zagrożenia otworzą ogień, zabijając wszystkich, którzy im się nawiną, winnych czy nie. Lecz on nie zaatakuje Tanga. Ani Han Ch'ina. Uderzy tam, gdzie najmniej będą się spodziewali. Jego celem stanie się Li Yuan. Miał nim być od samego początku. W jego głowie zabrzmiały wyraźnie słowa DeVore'a: — Zniszcz mózg, a bestia padnie. Li Shai Tung jest stary, Han Ch'in nieudolny. Groźbę dla nas stanowi jedynie najmłodszy, Li Yuan. Jeśli możesz, załatw Han Ch'ina. Jeśli musisz, zabij Tanga. Ale Li Yuan musi zginąć. Bez niego dynastia Li nie przetrwa długo. Czekał wiedząc, że szybko nadchodzi jego moment. Lada chwila przyodziani w szafranowe szaty dostojnicy odwrócą się, a ogromny tłum powstanie jak jeden mąż, by krzykiem wychwalać małżeństwo. I wtedy on ruszy naprzód, osłonięty parawanem upakowanych gęsto ciał. Zanim znów uklękną, będzie miał pięć sekund. Tak, myślał, widząc to już wyraźnie. Widział siebie, jak biegnie i miota ogień z kikutów dłoni. Czuł woń ślepej paniki tłuszczy, słyszał rozdzierający uszy szczęk strzelaniny. I wtedy, zanim na wieki zamknie oczy, ujrzy syna Tanga rozciągniętego na marmurze, twarzą ku ziemi, z krwią lejącą się z tuzina ran. Tak, myślał. Tak. Już tylko sekundy. Śpiewne frazy urwały się nagle. Dostojnicy jak jeden mąż odwrócili się do tłumu. Wielki tłum jak jeden mąż powstał na nogi. Ruszył do przodu, lecz poczuł, że coś go unieruchamia i unosi z podłogi. Dwie potężne dłonie wpiły się w jego pierś, dwoje muskularnych ramion przycisnęło jego ramiona do boków, miażdżąc nieubłaganie żebra. — Dokąd się pan wybiera, panie Krenek? Karr rzucił martwy zewłok przedmiotu i stanął przed Tolonenem na baczność. — Nie wiem, co się stało, sir. W jednej chwili wszystko było w porządku. W następnej... sam pan widzi. Tolonen wstał niepewnie z fotela i podszedł do leżącego przedmiotu. Pierś i ramię miał opięte ciasnymi pasami, a pomimo uśmierzających ból pigułek trudno mu było oddychać. Miał złamane dwa żebra i wywichnięte ramię. Po- za tym dopisało mu wielkie szczęście. Większe niż Nocenziemu. W tej chwili Major znajdował się na oddziale intensywnej terapii, walcząc o życie. Teraz, wymyty i w czystym galowym mundurze, z pustym rękawem przypiętym do kurtki, Tolonen ponownie przejmował dowództwo. Patrząc na kopię poczuł, jak cały jego gniew znów wychodzi na powierzchnię. — Kto go tu wpuścił? Kto zezwolił na zamknięcie bramek? Karr pochylił nieco głowę. — Marszałek Kirów, sir. Uznał, że wybuch w pokoju zniszczył resztę kopii. Robiło się już późno, a na kontrolę nadal czekały tysiące gości... — Cholera! — Pierś Tolonena uniosła się i opadła gwałtownie, jego twarz zaś przeszył błysk bólu. Jak Kirów mógł postąpić równie głupio? Jak mógł w równie kretyński sposób narazić życie Tanga? Jeśli parę tysięcy gości narazi się na niewy- gody — co to znaczy w porównaniu z ocaleniem Tanga? Nominalnie Kirów był jego zwierzchnikiem. Rada Generałów wybrała go Marszałkiem zaledwie sześć miesięcy temu i w razie zagrożenia miał prawo przejąć dowodzenie, ale tego, co zrobił, nie można było wybaczyć. Tolonen wzdrygnął się. — Dziękuję, Karr. Teraz już sam obejmę dowództwo. Patrzył, jak olbrzym oddala się, świadom, że Karr z własnej inicjaty- wy prawdopodobnie ocalił życie Tanga. On jeden pomyślał o tym, by zdobć kopię taśmy przedstawiającej wydarzenia w pokoju. On jeden zidentyfikował z akt tych dwoje, których „spotkanie" miało tak niszczące skutki. Potem samotnie odszukał brata Henryka Krenka, Josefa, domyślając się, gdzie ten się znajduje i co knuje. Bogom niech będą dzięki, pomyślał Tolonen. Tym razem ubiegliśmy ich. Uniósł czubkiem buta głowę martwego przedmiotu, po czym pozwolił jej opaść. Tym razem podobieństwo było doskonałe. Ta kopia była chyba najlepsza ze wszystkich. Szkoda. Nigdy nie rozwiążą zagadki. Odwrócił się od ciała i dał znak swemu adiutantowi. Młody człowiek natychmiast podszedł i pomógł mu wrócić na fotel. — Proszę powiedzieć Majorowi Krogerowi, żeby przejął tu dowodze- nje — rzekł, uruchamiając silnik fotela. — Muszę natychmiast porozmawiać z Li Shai Tungiem. Był wieczór. Ostatnie promienie słońca powędrowały w górę wschod- niego muru i opuściły Yu Hua Yuan, zmieniając ogród Cesarskiego Miasta w wielką, kwadratową misę cienia. Bambusowy zagajnik oświetlały jaskrawe papierowe lampiony zawieszone na sznurach ponad lotosowymi stawami i na dachach herbacianych pawilonów. W poskręcanych konarach starych jałowców odurzone narkotykami ptaszki w klatkach śpiewały słodkie pieśni. Na ziemi służący lawirowali pośród gości z winem, kordiałami i tacami frykasów, pod murami zaś i pośród skał niczym duchy stali strażnicy shao lin. Li Yuan, obserwujący tę scenę z wysokości marmurowego tara- su, uśmiechnął się. Skończyły się już ceremonie. Nowożeńcy wędrowali przez tłum gości i gawędzili z nimi bezpośrednio; Han Ch'in mówił z podnieceniem, u jego boku zaś milcząca Fei Yen kłaniała się skrom- nie. Ujrzał, że ojciec śmieje się, wyciąga rękę i wyjmuje z ciemnych włosów Hana pojedynczy kwiat lotosu, po czym odwraca się do wuja, Li Yun-Ti, i szepcze doń coś. Scenę przepajała atmosfera wesołości, niemal lekkomyśl- ności; ulga, że wszystko skończyło się właśnie w ten sposób. A przecież zaledwie przed godziną uczucia ludzi były zupełnie inne. Li Yuan asystował przy rozmowie ojca z Generałem. Nigdy jeszcze nie widział Generała tak rozgniewanego. Ojciec musiał przywołać całą swą zręczność, by uspokoić go i odwieść od zamiaru osobistej konfrontacji z Kirowem. Lecz dostrzegł też, jak wstrząśnięty był Tang, gdy w sposób tak jednoznaczny okazało się, iż w sprawie „kopii" Generał miał rację; jak rozwścieczyła go głupota Kirowa. Jednak kiedy patrzył na Generała, nakładał na twarz sztywną maskę opanowania. — Proszę cię, Knut, nic nie rób. Zostaw to mnie. Kirów to człowiek Wei Fenga. Natychmiast porozmawiam z Wei Fengiem. Dotrzymał słowa. Li Yuan wychylił się i spojrzał na dół. Tolonen siedział w swym fotelu, dokładnie pod nim, rozmawiając spokojnie ze swymi kolegami Generałami. Kirowa pośród nich nie było. Wei Feng, Tang Wschodniej Azji, był załamany. Nie mógł znieść myśli, ze przez jego Generała inny Tang i jego rodzina niemal nie stracili życia. Gniewnie rzucił się na Kirowa i zdarł mu z piersi marszałkowską oznakę chi ling, oficera pierwszej rangi, po czym wyrwał mu zza pasa galowy sztylet i rzucił na podłogę. — Jesteś niczym — rzekł do rozciągniętego na podłodze Marszałka, a w oczach pojawiły mu się łzy wściekłości. — I twoja rodzina jest niczym. Zhańbiłeś mnie, Kirów. Idź już. Zniknij mi z oczu. Po paru zaledwie minutach nadeszła wiadomość, że Kirów popełnił samobójstwo; jego syn, który w randze majora służył pod jego dowództwem, był obecny jako sekundant, po czym również się zabił. Na razie Han Ch'in nic o tym nie wiedział. Na małżeńskie łoże nie mógł paść żaden cień. — To nie dla nich nowina — rzekł ojciec, gdy powracali do Yu Hua Yuan, i ujął Li Yuana za ramię. — Jeśli nasienie będzie silne, zapuści korzenie i wyrośnie z niego syn. Syn... Yuan obejrzał się na młodą parę. Byli teraz bliżej — niemal dokładnie pod nim. Widział ich już wyraźnie. Fei Yen stanowiła widok zapierający dech w piersiach. W ciemne włosy wpleciono jej złote nitki, kokardy i maleńkie orchidee, po czym upięto je w ciasny kok na czubku głowy, odsłaniając jasnozłotą łabędzią szyję. Była tak delikatna. Uszy, nos, linie kości policzkowych: wszystko to było doskonałe. Ajednak w jej jasnych, orzechowych oczach płonął ogień; podbródek i usta zdradzały siłę. Stała u boku Hana w posłusznej postawie, a jednak szkarłatno-złotą szatę nosiła, jakby urodziła się w niej. Choć pochylała głowę w rytualnej pozie biernej zgody, zaprzeczała temu energia jej nieruchomej sylwetki. Ten ptak, ta lotna jaskółka, pełna była dumy. Zanim się ustatkuje, trzeba jej będzie przyciąć skrzydła. Przeniósł wzrok z Fei Yen na brata i zauważył, jak bardzo Han się rumieni. Jak spija jej widok małymi łykami; jak za każdym razem ogarnia go zaskoczenie, że ona jest właśnie taka. Pod tym względem, jak pod wieloma innymi, Han był od niego młodszy. Tak bardzo go zadziwiał. Tak bardzo wymykał się zrozumieniu. „Ty to masz dobrze, ti Yuan — powiedział kie- dyś. — Urodziłeś się dorosły. Dla mnie wszystko to jest nowe". To będzie ciekawy pojedynek, pomyślał. Pojedynek miłości. Siły naj- potężniejszej i natrudniejszej do poskromienia. Ona będzie Ogniem dla jego Ziemi, Ziemią dla jego Ognia. Li Yuan roześmiał się, po czym odwrócił i zbiegł na dół, stukając po deskach twardymi podeszwami świątecznych butów, z drugimi jedwabnymi rękawami rozwianymi za nim w pędzie. Na dół, na dół, wprost w ramiona szwagra, Pei Chao Yanga. Chao Yang, najstarszy syn i dziedzic rodziny Pei, jednej z dwu- dziestu dziewięciu Mniejszych Rodzin, stał na skraju sterty ozdobnych ka- mieni obok pawilonu. Jego ojciec Pei Ro-hen, który stał w pobliżu, był wiernym sługą Li Shai Tunga i przyjacielem Tanga z lat dzieciństwa. Przed niemal pięćdziesięciu laty mieli wspólnego nauczyciela. Osiem lat temu ich rodziny znacznie się zbliżyły, kiedy Chao Yuan poślubił drugą córkę Tanga. — Hej, Yuan...! Dokąd tak pędzisz, chłopcze?! — Chao Yang jeszcze przez chwilę trzymał ramię Li Yuana, przykucnął i uśmiechnął się z do- broduszną kpiną. — Co się stało, mały Yuanie? Czyżby znów dręczył cię pęcherz? A może jedna z druhen coś ci obiecała, co? Mrugnął i puścił Li Yuana patrząc, jak biegnie po wąskiej, wysadzanej drzewami ścieżce i przez małą bramę wiodącą do Altany Naturalnej Żywności. Następnie, zauważywszy, iż podchodzą doń nowożeńcy, wypro- stował się i odwrócił ku nim. Chao Yang był wysokim, przystojnym mężczyzną po trzydziestce; był synem z pierwszego małżeństwa ojca. Towarzyski, inteligentny, cieszący się opinią człowieka, który potrafi ożywić nudne imprezy, był miłym gościem we wszystkich pałacach, a na Górze języki często strzępiły się nad jego rzekomymi intrygami. Jego trzy żony stanęły teraz za nim, gdy przedstawiano go nowożeńcom. Z uśmiechami i ukłonami wzywał każdą po kolei, poczynając od najstarszej, Ye Chun, naturalnej siostry Hana. Dopeł- niwszy obowiązku prezentacji, mógł już zacząć mniej oficjalną rozmowę. — Dobrze jest znów cię widzieć, Chao Yang — rzekł Han Ch'in, potrząsając energicznie jego dłonią. — Odwiedź nas, kiedy już będzie po wszystkim. Słyszałem, że lubisz konną jazdę. Chao Yang skłonił się nisko. — Jestem zaszczycony, Li Han Ch'in. Z przyjemnością wybiorę się na przejażdżkę z tobą. — Następnie, nachylając się ku rozmówcy, zniżył głos: — Ale dzisiaj będziesz jeździł sam, co? Han Ch'in wybuchnął śmiechem. — Jesteś niezrównany, Chao Yang! Nawet pogrzeb zmieniłbyś w błaze- nadę. — To zależy, co i gdzie byłoby zagrzebywane, czyż nie, młody przyja- cielu? Ujrzał, że Fei Yen opuszcza wzrok, by skryć rozbawienie, i uśmiechnął się w duchu, oddając jej pokłon. Lecz gdy się prostował, poczuł lekki zawrót głowy i musiał postąpić krok wstecz, by się opanować. Przez cały dzień czuł się dziwnie. Wcześniej, gdy się ubierał, sięgnął po szczotkę do włosów leżącą na pobliskim stoliku. Lecz jego dłoń natrafiła na pustkę. Zaskoczony zmarszczył brwi i odwrócił głowę. Gdy znów spojrzał na stół, stwierdził, iż jest on rzeczywiście pusty. Szczotka stanowiła przywidzenie. Wtedy pokręcił tylko głową i zaśmiał się z samego siebie, lecz prócz rozbawienia poczuł także niepokój. Chao Yang jeszcze raz skłonił się młodej parze i patrzył, jak odchodzą, dostrzegając tremę Han Ch'ina i piękno Fei Yen. To ostatnie wielce go poruszyło — czuł na języku smak jej perfum, wyobrażał sobie oliwkową jasność ciała pod złoto-szkarłatną tkaniną. Znów się uśmiechnął. Nie. Lepiej nie myśleć nawet tego, co on teraz myślał, bo przy winie myśli wyślizną się i zdradzą go. Han zatrzymał się o parę kroków dalej. Przez chwilę Chao Yang wpatrywał się w jego oświetlony blaskiem lampionów profil, dostrzegając podobieństwo ucha, podbródka i szyi Hana do kształtów swej żony Ye Chun. A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ciało wokół ucha młodzieńca poczęło rozpływać się powoli, samo ucho roztopiło się i zmieniło kształt, skóra skręciła się niczym nagrzana plastikowa błona i odsłoniła twardy, srebrzysty przedmiot z drutów i metalu. Chao Yang cofnął się na uginających się nogach, oszołomiony z przeraże- nia. — Han Ch'in... —jęknął stłumionym głosem. — Han Ch'in! Lecz to nie był Han Ch'in. Chao Yang krzyknął, dławiony odorem płonącego plastiku, maszy- nowego oleju i rozgrzanych drutów. Przez mgnienie oka wahał się, za- trwożony tym, co widział, wreszcie rzucił się naprzód i runął na przedmiot, chwytając go od tyłu, mocno ciągnąc za miejsce, w którym rozeszło się sztuczne ciało. Jego impet zmalał na moment, gdy Fei Yen skoczyła nań, wyciągając paznokcie do jego oczu, lecz on kopnął ją brutalnie, nie wypuszczając machiny, przyciskając ją kolanem do ziemi. Wreszcie coś w niej pękło, i w nagrodę poczuł słodką woń spalenizny uszkodzonego mechanizmu. Przedmiot wydał pojedynczy, dziwnie ludzki krzyk. Potem znierucho- miał. Teraz, gdy spoczywał w jego ramionach, zdawał mu się niezwykle miękki i ciepły. Doskonałe złudzenie. Nic dziwnego, że wszyscy dali się nabrać. Wypuścił go i rozejrzał się, dostrzegając na twarzach ludzi dookoła wyraz zgrozy. Więc i oni to widzieli. Uśmiechnął się uspokajająco, lecz oto znów ogarnęła, go dziwność, owo niesamowite uczucie zapomnienia. Starał się uśmiechnąć, lecz w jego czaszce napęczniało i rozkwitło niezwykłe ciepło. Pei Chao Yang jeszcze przez chwilę klęczał ze szklistymi oczyma, po czym martwy upadł na twarz. Kiedy się zaczęło, Tolonen odjeżdżał w kierunku schodów. Słysząc pierwszy okrzyk, zawrócił fotel i spojrzał ku źródłu dźwięku, lecz widok zasłaniały mu drzewa i krzewy. Następnie zerwał się z fotela i rzucił biegiem, ignorując ból w boku, przy wtórze jęków odbiornika w swej głowie. Teraz krzyki i nawoływania wzrastały crescendo. Ze wszystkich stron nadbiegali shao lin z wyciągniętymi, uniesionymi mieczami, rozglądając się czujnie. Tolonen jedną ręką przepychał się przez tłum, krzywiąc się za każdym razem, gdy uderzał w kogoś i ból przeszywał jego pierś i ramię. Nagle odbiornik zamilkł. Zatrwożony Generał postukał we wszczepione w głowę obwody, po czym z rozbieganymi myślami brnął dalej. Co się stało? Na bogów, co się stało? Serce boleśnie waliło mu w piersi. Niech to wszystko okaże się pomyłką, modlił się w duchu, przeciskając się przez ostatnich ludzi z przodu. Niech to będzie jakieś uszkodzenie urządzeń alarmowych. Ale wiedział, że tak nie będzie. Rozejrzał się rozszerzonymi oczyma, usiłując pojąć to, co się stało. Z boku leżała Fei Yen, trzymając się za bok i jęcząc ze strasznego bólu; zajęła się nią już jedna z druhen. O kilka kroków dalej spoczywał Han Ch'in. — Lekarzy! — ryknął Tolonen, przerażony widokiem leżącego bezwład- nie Hana. — Na bogów, sprowadźcie tu lekarzy! Natychmiast! Niemal w tym samym momencie pojawili się dwaj mężczyźni w mun- durach, którzy przyklękli po obu stronach Han Ch'ina. Jeden rozdarł kurtkę młodzieńca i począł pośpiesznie ugniatać jego pierś obiema dłońmi, drugi zaś szukał tymczasem tętna. Tolonen stał nad nimi, rozdarty przez bezgraniczną rozpacz. Widział już dość trupów, by poznać, jak jałowe są ich wysiłki. Han leżał w nienaturalnej pozycji, z przetrąconym kręgosłupem i złamanym karkiem. Po chwili jeden z mężczyzn podniósł spopielała twarz. — Księże Han nie żyje, Generale. Już nic nie da się zrobić. Tolonen zadrżał gwałtownie. — Sprowadźcie tu zespół reanimacyjny. W tej chwili! Macie go za- brać na oddział specjalny. Natychmiast zajmą się nim osobiści chirurdzy Tanga! Odwrócił się i spojrzał na drugie ciało, natychmiast pojmując, do kogo należało. Na bogów! — pomyślał, z bólem rozpoznając swego chrzestnego syna Pei Chao Yanga. Czy to się nigdy nie skończy? Z niepokojem rozejrzał się po twarzach gapiów. — Kto to zrobił? Kto widział, co się stało? Wybuchł jazgot sprzeczających się ze sobą głosów. Wreszcie jeden z nich wybił się ponad pozostałe. Głos Fei Yen. — To był Chao Yang — rzekła, z trudem wydobywając z siebie sło- wa. — To Chao Yang był... był zabójcą. Tolonen odwrócił się, oszołomiony. Pei Chao Yang! Nie! To niemożliwe! Wykluczone! Czyżby? Szybko przywołał dwóch shao lin i kazał im odwrócić Chao Yan^a. Następnie wziął od jednego z nich nóż i przyklęknął nad ciałem, rozcinając kurtkę Chao Yanga. Jeszcze przez sekundę lub dwie wahał się, wreszcie zatopił nóż w piersi zwłok i przeciągnął nim na lewo i prawo. Nóż natrafił jedynie na ciało i kości. Krew trysnęła mu na dłonie. Przerażony wypuścił nóż i spojrzał na Fei Yen. — Jesteś pewna? Spuściła głowę. — Tak. Za jej plecami wybuchło zamieszanie i tłum rozstąpił się. W przejściu stanął Li Shai Tung, chłonąc scenę rozszerzonymi ze zgrozy oczyma. Najbliżsi mu ludzie cofali się powoli ze schylonymi głowami. — Chieh Hsia — odezwał się Tolonen wstając. — Błagam, byś powrócił do bezpiecznego miejsca. Nie wiemy... T'ang uciszył go podniesioną dłonią. — Czy on nie żyje? Twarz Li Shai Tunga stanowiła straszny widok. Uniósł podbródek w geście, z którym zazwyczaj wydawał rozkazy, lecz w tym momencie nie był w stanie władać nawet sobą samym. Lekkie drżenie mięśni karku zdradzało odbywającą się w jego duszy walkę. Usta miał zaciśnięte z bólu, oczy zaś... Tolonen zadrżał i spuścił wzrok. — Tego się obawiam, Chieh Hsia. — Kto go zabił? — Nie wiem, Chieh Hsia. Wygląda na to... — Generał odchrząknął. Przerwała mu Fei Yen. — To był... Pei Chao Yang. Usta Tanga rozwarły się nieco; skinął głową. — Ach... rozumiem. — Chciał coś jeszcze dodać, lecz po chwili za- pomniał o tym. Tolonen ponownie podniósł wzrok. Nie mógł znieść spojrzenia Tanga. Po raz pierwszy w życiu wiedział, że zawiódł swego pana. Ukląkł, po- chylił nisko głowę i wydobył ceremonialny sztylet, wyciągając jego rę- kojeść ku T'angowi w geście, który wyraźnie znaczył: „Moje życie należy do ciebie". Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie Tang uczynił krok naprzód i złożył dłoń na ramieniu Tolonena. — Wstań, Knut. Proszę cię, wstań. W głosie Li Shai Tunga brzmiała udręka, dojmujący ból, który przenikał Tolonena i przyprawiał go o drżenie. To on spowodował ten ból. Jego porażka. Powoli wstał czując, jak bardzo jest stary; głowę miał nadal opuszczoną, nadal wyciągał sztylet. — Schowaj to, przyjacielu. Schowaj to. Znów spojrzał w oczy Tanga. Tak, był w nich smutek — straszliwy, ciężki smutek. Lecz za nim kryło się coś jeszcze. Pogodzenie się z losem. Jakby Li Shai Tung spodziewał się tego. Jakby zagrał i przegrał, przez cały czas świadom, że fortuna kołem się toczy. — To moja wina — rzekł Li Shai Tung, ubiegając Generała. — Wie- działem, czym ryzykujemy. — Zadrżał. — Dość już dzisiaj było śmier- ci. A ciebie potrzebuję, Knut. Potrzebuję twej wiedzy, zdolności, go- rącej lojalności dla mnie. — Przez moment milczał, usiłując się opa- nować, wreszcie ponownie uniósł wzrok i spojrzał Tolonenowi w oczy. — I pamiętaj, Knut, że mam jeszcze jednego syna. On także będzie cię potrzebował. Przybyli następni lekarze, tocząc wózek. Generał i Tang przez chwilę stali w milczeniu patrząc, jak medycy umieszczają Han Ch'ina w aparaturze reanimacyjnej i zamykają hermetyczne wieko. Obaj wiedzieli, jak daremny jest ten gest. Nic już nie wróci im Hana. Kiedy Li Shai Tung znów zwrócił się ku Tolonenowi, zaciskał pięści u boków. Jego twarz zmieniła się w maskę bólu i cierpliwości. — Dowiedz się, kto to zrobił. Dowiedz się, jak to zrobili. Potem przyjdź do mnie. Nie rób nic bez mojego rozkazu, Knut. Nie do ciebie należy zemsta. — Wzdrygnął się widząc, jak lekarze zabierają wózek. — Niech śmierć Hana nie będzie daremna. Jego śmierć musi coś znaczyć. Tolonen dostrzegł, że Tang nie jest już w stanie powiedzieć nic więcej. Dotarł do granic wytrzymałości. Na jego twarzy pojawił się wyraz załama- nia. Odprawił rozmówcę pośpiesznym machnięciem ręki i odwrócił się. Generał wsunął sztylet do pochwy i zwrócił się ku gościom. Wieść o śmierci Han Ch'ina rozchodzi się już zapewne po poziomach Chung Kuo. A niewątpliwie gdzieś tam grupka mężczyzn świętuje: z okrutnymi uśmiecha- mi wznoszą kielichy. Gdzieś... Tolonen zadrżał; żal przeszedł w jego duszy w ogień. Znajdzie tych bydlaków. Znajdzie ich i zabije. Co do jednego. ROZDZIAŁ VIII GRA KIMA Podali chłopcu preparat oszałamiający i wysłali go do ośrodka obser- wacyjnego na Korsyce odległego o trzy tysiące li. Tam wyszorowano go i zaszczepiono, po czym umieszczono w celi. Cela była pusta, pozbawiona mebli; sześcian o boku piętnastu ch'i. Sufit ginął w mroku, choć małe okienko znajdujące się wysoko w jednej z gład- kich, ciemnych ścian, pozwalało się domyślać, że przynajmniej można z tego pomieszczenia wyjść. Z sufitu i okna sączył się słaby poblask, nie zasługujący nawet na miano światła, ze środka sufitu zaś zwisała sześciooka kamera na długiej, giętkiej szyi. Chłopiec kulił się przy ścianie pod oknem, wpatrując się w kamerę z ciekawością i jednocześnie wrogością na twarzy. Nie poruszał się, gdyż wystarczyło, by drgnął, a już kamera śledziła go niczym żywe stworzenie, nieustannie kierując nań spojrzenie dwojga oczu. Wiedział o tym, bo poeksperymentował z nią trochę: usiłował wspiąć się na ścianę pod oknem. W sąsiednim pokoju przy kontrolnej konsoli siedział mężczyzna, który obserwował chłopca na ekranie. Za jego plecami stał drugi mężczyzna. Obaj odziani byli w jednakowe obcisłe, czarne kombinezony. Obaj mieli twarze skryte za maskami z cienkiej, białej gazy, z których przez hebanowe soczewki wyglądały oczy. Przez pewien czas nic się nie działo. Wreszcie chłopiec przemówił: — Bos agas pen gweder? Bos eno enawy py pląs why dos meśl Siedzący mężczyzna przetłumaczył jego słowa na użytek swego towa- rzysza: — Czy twoja głowa zrobiona jest ze szkła? Czy tam, skąd przybywasz, jest światło? Tai Cho zaśmiał się. Zaczynał lubić chłopca. Mały był niezwykle błyskotliwy. Udział w tych sesjach z nim stanowił niemal przyjemność. Odwrócił się i zerknął na stojącego mężczyznę, który chrząknął wymijająco. — Muszę zobaczyć więcej, Tai Cho. Jakiś jednoznaczny znak tego, co on potrafi. Tai Cho skinął głową, po czym odwrócił się do ekranu. — Efbos enawy — odparł przyjaźnie. W dosłownym przekładzie zna- czyło to „On być światło", choć miało sens „Tu jest światło". — Pur ena- wy — mówił dalej. „Dużo światła". — Re rak why gordhafwhath, edrek. — „Za dużo dla ciebie, przepraszam". — Mes bos hebash. A-brys why mynnes gweles py pląs my dos mes. — „Ale bądź cierpliwy. Z czasem zobaczysz, skąd przybywam". Chłopiec zastanowił się i w końcu skinął głową, jakby to go zadowalało. — Da — powiedział. „Dobrze". — Co to za język? — spytał stojący mężczyzna. Nazywał się Andersen i był Dyrektorem Projektu. Zadanie Tai Cho polegało na przekonaniu go, że warto poświęcić czas i pieniądze na tego kandydata, gdyż Projekt podlegał rządowi Tanga, a nawet instytucje rządowe muszą przynosić zyski. — Starokornwalijski — rzekł Tai Cho, odwracając się na krześle, lecz nie spuszczając wzroku z ekranu. — Skundlona, prymitywna odmiana, niemal pozbawiona koniugacji. Jej gramatyka ślepo naśladuje angielską. Mógłby powiedzieć znacznie więcej, lecz trzymał język za zębami wiedząc, że przełożony szybko się niecierpliwi. To byli dzielni ludzie, owa garstka kilku tysięcy, którzy w zamierzchłych pierwszych latach Miasta utworzyli królestwo Kernow. Dzielni i inteligentni. Jednak nie spodziewali się, że życie w Glinie będzie aż tak straszne. Nie wyobrażali sobie, jak potężne przekształcające siły będą na nich wpływać. Inteligencja ugięła się przed koniecznością i ciężarem tego wszystkiego, co życie umieściło ponad nimi, poza ich zasięgiem. Zdegenerowali się. Cofnęli o dziesięć tysięcy lat w ciągu tyluż dni. Do czasów krzemienia i kości. Do epoki kamiennej. Teraz pozostawały im jedynie postrzępione fragmenty ich wybranego języka, którego dźwięki stały się powykręcane jak ciała ich prawnuków. Andersen nachylił się i długimi paznokciami postukał w ekran. — Chcę mieć coś przekonującego. Coś, co można pokazać sponsorom. Coś, co da się sprzedać. Tai Cho na moment przeniósł wzrok z ekranu na oczy Andersena. Instynkt podszeptywał mu, że ten chłopiec jest inny od reszty, że być może właśnie po to, by go odnaleźć, powołano do życia Projekt. Ale „coś prze- konującego" — skąd to wziąć? Oczy dyrektora pozbawione były wyrazu. — Postaram się — rzekł po chwili Tai Cho. — Jutro, z samego rana. Andersen skinął krótko głową i odwrócił się. \ — A więc do jutra. Nazajutrz zaczęli wcześnie. O piątym dzwonku Tai Cho zbudził się i zjawił się na stanowisku, by obserwować śpiącego chłopca. Powoli, niemal niedostrzegalnie, zwiększał natężenie światła w celi. Chłopiec znajdował się w niej już od czterech dni, lecz jak wszystkim sprowadzonym z Gliny brakowało mu poczucia czasu. Tam na dole dnie i noce niczym się nie różnią, są jednakowo ciemne. Powoli nauczy się. Nauczy się żyć na Górze. Na samym początku dali mu do celi jedzenie i picie. Gdy się zbudził, dostrzegł je natychmiast, lecz tylko obwąchał, po czym pozostawił obie miski nietknięte. Na drugi dzień głód i pragnienie pokonały w nim strach i zjadł łapczywie. T'ai Cho widział to już wiele razy. W dziale rekrutacji spędził osiem lat, a przez stadia kwalifikacyjne i socjalizacji przeprowadził kilkunastu kan- dydatów. Lecz nigdy dotychczas nie czuł tak wielkiej pewności co do żadnego z kandydatów. Ten chłopiec miał w sobie coś. Charyzmę, to możliwe w przypadku tak zabiedzonego, wymizerowanego stworzenia. Silne, niemal namacalne wrażenie wielkiego potencjału. Przez pierwszych parę dni na ich widok aż ściskało za serce. Większość zachowywała się jak zwierzęta w pułapce, gryzące więzy. Niektórzy wario- wali i próbowali się zabić. Niektórzy zapadali w komę. W obu przypadkach procedura była nieskomplikowana. Sprawa pryncypiów. Po naciśnięciu klawisza na konsoli kontrolnej celę wypełniał śmiercionośny i szybko działający gaz. Wszystko trwało nie dłużej niż parę sekund. Jednak Kim prędko pokonał początkowy strach. Gdy się przekonał, że nic mu nie grozi, przystąpił do metodycznego badania celi. Z każdą godziną, którą przeżył nie ponosząc szwanku, nabierał coraz większej pewności siebie. W jego psychice poczęła dominować ciekawość. Budulec ścian, czujną kamerę, zsyp na odpadki, konstrukcję misek — wszystko to poddał dokładnej analizie; badaniu tak starannemu, że Tai Cho niemal mógłby nazwać je naukowym. Lecz gdy Tai Cho rozmawiał z chłopcem, mógł się natychmiast przekonać, jak niewiele trzeba, by podważyć tę pewność siebie. Chłopiec kamieniał w pół ruchu, włosy jeżyły mu się na ciele, wreszcie przekradał się do kąta i kucał w nim drżąc, z wielkimi, okrągłymi oczyma rozszerzonymi ze strachu. Tai Cho widywał już inteligentnych, a dla tych dzieci Gliny spryt stanowił drugą naturę, lecz tu miał do czynienia z czymś więcej niż inteligencja czy spryt. Nie chodziło o to tylko, że chłopiec był błyskotliwy i ciekawy i potrafił liczyć — można było dostrzec oznaki czegoś ponad to. Rozwój inteligencji w Glinie hamowały rozliczne czynniki, najpoważniej- szym z nich było niedożywienie. Kiedy życie ogranicza się do absolutnego minimum, jako pierwsza ginie cywilizująca rola abstrakcyjnego myślenia. A jednak u niektórych mimo wszystko wychodziło ono na światło dzienne. Lecz w ciągu minionego roku Projekt znalazł się pod obstrzałem pewnych frakcji Izby Deputowanych, które domagały się porzucenia go. Argumenty, które wysuwały, nie były oryginalne. Projekt jest kosztowny. W ciągu ostatnich pięciu lat dwukrotnie nie przyniósł zysku. Krytyków nie łagodził też fakt, że jego sieć rozciąga się pod całym Miastem Europa. A tak w ogóle, to po co komu potrzebny Projekt? Jego owoce to co najwyżej pięć tysięcy użytecznych ludzi w ciągu dwudziestu lat, a co to znaczy w obliczu gigantycznej liczby naukowców? Nic. Albo prawie nic. W chwilach rozpaczy Tai Cho nie mógł się z nimi nie zgadzać. Po dniu, w którym musiał wypełnić celę gazem, powracał na górę do swego mieszka- nia i zastanawiał się, po co marnować tyle środków. U nich na dole panuje kazirodztwo, fizyczne cierpienie, istnieją ogromne luki w łańcuchu wiedzy. Chwilami wydawało mu się, że na drodze do rozwoju inteligencji stanowią one bariery nie do pokonaniu. Glina to koszmar, który stał się rzeczywisto- ścią. To ti yu, „więzienie ziemi" — świat pod ziemią; dziedzina demonów. U nich na dole inteligencja, stępiona barbarzyńskim językiem, w którym nie ma miejsca na abstrakcje, zmieniła się w spryt zabójcy. Kiedy myślał w taki sposób, jego praca zdawała mu się pustą zabawą. Być może dobrze działała na sumienie, lecz nic więcej. Od czasu do czasu każdego z nich nachodziły takie myśli. Lecz nie na długo. Tai Cho zdążył już zabić około setki chłopców takich jak Kim, wiedząc, że tak będzie dla nich najlepiej — pełen współczucia dla tych biednych, uwięzionych stworzeń; świadom, że nie ma dla nich przyszłości czy to na górze, czy na dole. A jednak dostrzegał błysk inteligencji w ich oczach: w oczach, w których należałoby się spodziewać jedynie głupoty lub dzikości. I za każdym razem zdawało mu się to niemalże cudem wykraczającym poza zwykłe zrozumienie. Za każdym razem zadawało to kłam twierdzeniom, iż w Glinie rodzą się tylko bestie; iż na rozwój jednostki wpływa jedynie otoczenie i dziedziczność. Nie, to nie jest takie proste. Żaden z nich nie wspominał o tym; uważali to niemal za herezję. A przecież nie było wśród nich nikogo, kto choć raz by tak nie pomyślał. Nikogo, kto by nie wiedział, co właściwie daje im natchnienie i postęp w ich pracy. Człowiek to coś więcej niż plastik ciała i klawiatura zmysłów. Więcej niż pojemnik z kodami genetycznymi. Jedynie Człowiekowi przypadła w udziale jakże rzadka i ulotna iskierka indywidualności. Zdawało się to paradoksem, lecz było prawdą. Za każdym razem, gdy „ratowali" kogoś z Gliny, potwierdzało to ich wiarę w ten dogmat. Człowiek to coś więcej niż po; więcej niż zwierzęca dusza, ciało, które po śmierci gnije w ziemi. Jest też i dusza wzniosła, hun. O to więc chodzi. O tę niewypowiedzianą, wspólną im wszystkim myśl. O hun. Kontynuowali więc swą pracę, przeczesywali ciemne głębie w po- szukiwaniu owych wyjątkowych dusz, w których tli się płomień życia. A każda z nich to cud. Każda stanowi potwierdzenie. „Przynosimy zyski; świadczymy usługi dla koncernów" — argumentowali, kiedy ich przyciś- nięto. Lecz skrywali prawdziwy powód. Była to ich mroczna tajemnica zawodowa. Przystąpił do pracy. Na jego rozkaz umundurowany Mech wszedł do pomieszczenia i ustawił tacę na podłodze koło śpiącego chłopca. Na tacy znajdowały się różne przedmioty przykryte cienkim, czarnym suknem. Ponownie zamknięto pokój. T'ai Cho czekał. Minęła godzina. Kim zauważył tacę natychmiast po przebudzeniu. Znieruchomiał, nagle zaniepokojony, włosy zjeżyły mu się na karku. Uniósł głowę, wciągnął powietrze do nozdrzy, po czym powoli okrążył tacę. Odwrócony plecami do ściany zatrzymał się i uniósł wzrok na kamerę, w jego oczach zaś pojawiło się wyraźne pytanie. __ Pyn an jawi us wharfedhysł — „Co teraz?" Przyglądający się mu Tai Cho uśmiechnął się i wystukał kod na stojącym przed nim interkomie. Po chwili oczekiwania rozległ się głos Andersena: — O co chodzi, Tai Cho? — Myślę, że to pana zainteresuje, sir. Jestem z chłopcem. Myślę, że powinien pan to zobaczyć na własne oczy. Andersen zawahał się, po czym zgodził się z Tai Cho. Przerwał połą- czenie. Tai Cho oparł się wygodnie na krześle i patrzył. Spojrzenie chłopca wędrowało od kamery do tacy, wreszcie znierucho- miało na tacy. Powoli, nieśmiało zbliżył się do niej. Podniósł wzrok, marszcząc intensywnie czoło; jego wielkie, okrągłe oczy pełne były podejrzli- wości. Następnie szybkim, nieoczekiwanym ruchem zerwał tkaninę. To był standardowy test i Tai Cho obserwował ten moment już pięć- dziesiąt, może sto razy. Widział, jak chłopcy obwąchują i obmacują przedmioty, jak próbują je nadgryźć, a potem przestają zwracać na nie uwagę, lub bawią się nimi ani na jotę nie pojąwszy ich przeznaczenia, lecz tym razem stało się inaczej. Tak, zupełnie inaczej niż kiedykolwiek przedtem. Patrzył w milczeniu, przez cały czas świadom obecności dyrektora. — Coś chyba jest nie tak. To przecież gra pamięciowa, prawda? Andersen sięgnął do włącznika interkomu, lecz Tai Cho zakrył go dłonią, odwrócił się i spojrzał na przełożonego. — Proszę. Jeszcze nie teraz. Proszę patrzeć, co on zrobi. Dyrektor zawahał się i wreszcie skinął głową. — Ale co on właściwie robi? Tai Cho powrócił spojrzeniem do ekranu i uśmiechnął się do siebie. — To, co robi przez cały czas. Zmienia reguły gry. Początkowo chłopiec nie podnosił żadnego z przedmiotów, lecz przesu- wał je po tacy, jakby w ten sposób mógł lepiej domyślić się ich przeznacze- nia. Wreszcie, jakby opracował sobie jakiś plan, począł łączyć ze sobą niektóre przedmioty. Małe ręczne lusterko, odcinek plastikowej rurki i ka- wałek sznurka. Jego dłonie poruszały się szybko, sprawnie i po chwili pojawiło się w nich coś, co wyglądało jak dziecięca zabawka. Podszedł z nią do ściany pod okno i uniósł do oka, usiłując wyjrzeć na zewnątrz. Gdy mu się to nie powiodło, usiadł ze skleconym przez siebie narzędziem i cierpliwie rozebrał je na kawałki. Dwaj mężczyźni z fascynacją wpatrywali się w ekran obserwując, jak chłopiec umieszcza dłoń przed lusterkiem i obraca nią powoli, spraw- dzając, jak wpływa to na obraz. Wreszcie, jakby usatysfakcjonowany, powrócił do tacy i wziął do ręki cięższy przedmiot. Przez chwilę zamyślo- ny ważył go w dłoni, po czym sięgnął po jeszcze jedną rzecz i położył je obok siebie. Szybko przebiegnąwszy na drugi koniec celi, pochwycił odrzucone suk- no i rozłożył na podłodze. Następnie złożył na nim lusterko, odbija- jącą powierzchnią na dół. Na środku lusterka umieścił klocek, staran- nie poprawiając jego pozycję, po czym mocno uderzył latarką w wierzch klocka. Ostrożnie podniósł dwie połówki lusterka, kciukiem sprawdzając, jak ostre są ich brzegi. Nie spuszczając go z oczu T'ai Cho instynktownie złożył dłoń na klawiaturze, gotów wypełnić celę gazem, gdyby chłopiec zamierzał zrobić coś nieroztropnego. Lecz Kim nie chciał zrobić sobie krzywdy. Ostrym brzegiem lustra rozciął sznurek na cztery odcinki, po czym przystąpił do rekonstrukcji swej zabawki, umieszczając na każdym końcu rurki kawałek szkła. Pięciokrotnie sprawdził nachylenie lusterek, zanim wreszcie zadowolony zawiązał sznurek i ponownie podszedł do okna. Tym razem udało mu się wyjrzeć na zewnątrz. Andersen pochylił się. — Myśli pan, że on już kiedyś widział, jak to się robi? — Gdzie? W Glinie?—Tai Cho zaśmiał się, po czym odwrócił i spojrzał na niego. — Nie. To dla niego pierwszy raz. Eksperyment. Proszę pomyśleć, jak m y się uczymy. Jak w dzieciństwie podglądamy dorosłych i naśladu- jemy ich. Jak muszą nas uczyć nawet najbardziej podstawowych umiejętności. Ale Kim nie jest taki. Nie ma kogo naśladować. Wszystko musi brać z włas- nego umysłu. Właśnie dlatego to, co robi, jest tak zaskakujące. Nie rozumie pan? Traktuje świat jako coś nowego. Coś, co trzeba dopiero sklasyfikować. Chłopiec odjął od oczu improwizowany peryskop i usiadł powoli, niewątpliwie rozczarowany tym, co ujrzał. Następnie odchylił głowę do tyłu i powiedział w ciemność ponad sobą: — Pandra vyth gwreś\ — „Gdzie jestem?" Czekał, lecz nie słysząc odpowiedzi, odrzucił peryskop i opuścił głowę na pierś, jakby był rozczarowany. T'ai Cho odwrócił się i spojrzał na dyrektora. — A więc? Jeszcze przez chwilę Andersen stał, wpatrując się w ekran, po czym odpowiedział na spojrzenie Tai Cho. — W porządku. Każę przygotować na popołudnie sześciomiesięczny kontrakt. Tai Cho uśmiechnął się pod maską z białej gazy. — A więc mogę już zaczynać? Dyrektor zawahał się i wreszcie skinął pośpiesznie głową. Jego oczy, zazwyczaj tak martwe, wydawały się zamyślone, może nawet zaskoczone. — Tak — oświadczył w końcu. — Proszę zacząć natychmiast. Ale niech mnie pan zaraz zawiadomi, jeśli wydarzy się coś ciekawego. W godzinę później Andersen siedział za swym biurkiem. Właśnie na- deszła dyrektywa, przed którą go ostrzegano. \jzit2k& przed nim na biurku. Miał dwa miesiące. Dwa miesiące na uzdrowienie sytuacji. A nawet normy finansowe, które mu wyznaczyli, czterokrotnie przekraczają stare. Zaśmiał się gorzko. Będzie potrzebny cud. Nawet nie marzył o tym, by osiągnąć zyski według tych starych norm, nie mówiąc już o nowych. Nie — ktoś na górze postanowił ukręcić szyję Projektowi; był tego pewien. W grę wchodzi polityka. Andersen pochylił się i przemówił do interkomu: — Proszę przesłać standardowy kontrakt. Na sześć miesięcy. Dla tego nowego chłopca, Kima. Znów oparł się na krześle. Cud... Cóż, może Tai Cho ma rację. Może ten chłopiec jest wyjątkowy. Ale czy jego nadzwyczajność da się spieniężyć? Zresztą nie przywiązywał do tego zbyt wielkich nadziei. Sześć miesięcy? Jeśli Projekt zostanie porzucony, Kim już za dwa miesiące będzie martwy. On i setka jemu podobnych. — Polityka! — mruknął, zastanawiając się, kto się kryje za tą najnowszą dyrektywą i w jaki sposób można przeciągnąć termin ultimatum — z kim porozmawiać, by to zmienić. Wreszcie, gdy z drukarki na biurku wysunął się kontrakt, pochylił się, zdjął pędzelek z poduszki z tuszem i zamaszyście wypisał mandaryńską wersję swego nazwiska u dołu karty. Peryskop leżał tam, gdzie porzucił go Kim, dolne lusterko wysunęło się z pętli sznurka, który zwisał luźno. Chłopiec siedział doskonale nieruchomy, z ramionami owiniętymi wokół kolan, z głową wtuloną pomiędzy nogi — czekał. Najpierw usłyszał. Wyczuł lekkie poruszenie powietrza. Cofnął się na czworakach, następnie przykucnął z rozszerzonymi oczyma, z włosami stającymi dęba na karku. Potem, gdy ściana przed nim zaczęła zwijać się na środku, krzyknął. Tam, gdzie przed chwilą znajdowała się ściana, ziała teraz otwarta przestrzeń. Za nią był pokój taki sam jak ten, w którym on przebywał. W nim, za wąską drewnianą barierką, siedział olbrzym. Olbrzym z twarzą z białego jak kość szkła. Olbrzym wstał i począł zbliżać się do niego. Kim krzyknął i usiłował się cofnąć, lecz nie miał już dokąd. Rozejrzał się desperacko, jęcząc, z moczem ściekającym mu po nogach. I wtedy olbrzym przemówił: — Ow hanow bos Tai Cho. My bos an den kewselyn why. — „Nazywam się T'ai Cho. To ja z tobą rozmawiałem". Olbrzym zamilkł, po czym wszedł do pokoju i stanął z pustymi dłońmi opuszczonymi u boków. Gest ten miał oznaczać: „Spójrz, nie stanowię dla ciebie zagrożenia", lecz mężczyzna był niemal dwukrotnie wyższy od najwyższego człowieka, jakiego kiedykolwiek zdarzyło się Kimowi zoba- czyć. Był jak bogowie, których Kim widział wtedy w Glinie, lecz jego kończyny i ciało były czarne jak ziemia, a w czystej, szklistej bieli twarzy lśniły oczy niczym ciemne klejnoty. To była okrutna twarz. Twarz, która jakoś nie pasowała do miękkiej dobroci głosu. Kim odsłonił zęby i warknął. I wtedy olbrzym zrobił coś niespodziewanego. Ukląkł. Nadal górował nad Kimem, lecz teraz nie zdawał się już tak groźny. Wyciągając dłonie u boków, przemówił ponownie: — My golyas why, Kim. — „Patrzę na ciebie, Kim". — My gwelespandra why canna obery. — „Widzę, co potrafisz zrobić". — Why a-vyn bewa a-ughof! — „Czy chcesz żyć na Górze?" Ciemność odpływała od niego powoli. Odetchnął i odpowiedział: — My a-vyn. — „Chcę". Olbrzym skinął głową. — Da. Ena why gweres-vy. — „Dobrze. Więc pomóż mi". — Bysy yu dheugh obery pandra my kewsel. — „Musisz robić to, co ci powiem". Olbrzym uniósł dłoń i zdjął ciało ze swej twarzy. Pod nią miał drugą twarz, której usta uśmiechały się czerwono, ukazując doskonałe zęby. Jego wewnętrzne usta. A więc wcale nie był zrobiony ze szkła. Kim pomyślał o tym, co powiedział olbrzym. Wydawało mu się, że nakłada to na niego zbyt wielkie zobowiązania. Pokręcił głową. — Ny puptra. — „Nie wszystko". Olbrzym skinął głową. Tym razem słowa wyszły z jego wewnętrznych ust. Drugie ciało zwisało mu luźno przy podbródku. — Ny puptra. Mes moyha taclow. — „Nie wszystko. Ale większość rze- czy". — May ef gul styr. — „Kiedy będą miały sens". Kim zastanowił się. To nie brzmiało już tak wiążąco. — Da — rzekł cicho. — Flowr — powiedział olbrzym, ponownie się uśmiechając. „Doskona- le". — Ena bysy yu dheugh gortheby onen tra a-dherak pup ken. — „A więc na początek musisz powiedzieć mi jedną rzecz". — Pyu dysky whyfatel nyve- rdl — „Kto nauczył cię liczyć?" Andersen siedział za biurkiem i studiował raport T'ai Cho. Koń- czył się pierwszy tydzień okresu kwalifikacji. Normalnie jeszcze przez osiemnaście tygodni trwałaby cierpliwa obserwacja, lecz Tai Cho po- prosił o przyśpieszenie postępowania. Andersen chętnie wyraził zgo- dę. Dziś rano rozmawiał z Pierwszym Sekretarzem jednego z Podmi- nistrów, który oznajmił mu, iż jego prośba o posłuchanie arbitrażo- we została odrzucona. Co oznacza, że od dyrektywy nie ma odwo- łania. A jednak sprawy nie stoją tak źle. Miniony tydzień był pra- cowity. Podniósł wzrok i odchrząknął. — Dobrze — rzekł po prostu i odepchnął teczkę. — Kontrasygnuję rekomendację. Jutro zasiada rada. Zgłoszę sprawę do porządku posie- dzenia. T'ai Cho uśmiechnął się i z wdzięcznością skinął głową. — Prywatnie mówiąc — kontynuował Andersen, pochylając się nad blatem biurka —jak wysoko ocenia pan jego potencjał? Napisał pan, że to geniusz. To może wiele znaczyć. Chcę mieć coś, co da się sprzedać. Coś, co zrobi wrażenie na wysokich urzędnikach. — Wszystko jest w papierach — rzekł Tai Cho, wskazując na tecz- kę — Ma ejdetyczną pamięć. Niemal doskonała umiejętność przypomina- nia. I zdolność pojmowania i wykorzystywania złożonych pojęć w chwilę po pierwszym kontakcie z nimi. Proszę do tego dodać głęboki, niemal przeraża- jący talent do matematyki i języków. Dyrektor skinął głową. — Wszystko pięknie, Tai Cho, ale niezupełnie o to mi chodziło. Mamy maszyny, które też to wszystko potrafią. Czy on potrafi coś, do czego nie jest zdolna maszyna? To było dziwne pytanie. Nigdy jeszcze nie poruszano tej kwestii. Ale też nigdy jeszcze nie było kandydata takiego jak Kim. Potrafił on już biegle porozumiewać się prostą angielszczyzną i przyswoił sobie podstawy algebry i logiki, jakby były to kawały mięsa, które można przełknąć i przetrawić. Dyrektor oparł się i obrócił lekko na krześle, odwracając wzrok od Tai Cho. — Wytłumaczę panu sytuację. Może wtedy zrozumie pan, dlacze- go o to pytam. — Spojrzał na podwładnego i uśmiechnął się. — Dobrze wykonuje pan swą pracę, Tai Cho, i cenię sobie pańskie ewaluacje. Lecz mój punkt widzenia różni się od pańskiego. Musi się różnić. Mu- szę uzasadnić kontynuowanie całej operacji. Muszę złożyć raport radzie, która złoży raport przed samą Izbą. A Izbę interesują tylko dwie rze- czy. Po pierwsze czy Projekt Rekrutacji przynosi zyski? Po drugie czy rekrutuje materiał właściwy pod względem rynkowym? — Uniósł dłoń, jakby parując jakiś argument, który Tai Cho miał właśnie wysunąć. — Wiem, że brzmi to pewnie szorstko i nieidealistycznie, ale taki już jest świat. Tai Cho skinął głową, lecz milczał. — W każdym razie sytuacja wygląda następująco. W chwili obecnej pięć wielkich koncernów prowadzi z nami negocjacje. Trzy podpisały kontrak- ty na opcje przetargowe. Oczekuję, że dwa pozostałe też je wkrótce pod- piszą. Oczy Tai Cho rozszerzyły się z zaskoczenia. — Przetarg? Andersen uniósł dłoń. — Jednakże... jeśli on jest taki, jak pan mówi, może dostarczyć funduszy na cały rok, może i dłużej. To znaczy, jeżeli zawrzemy odpowiednią umowę. Jeśli doprowadzimy do podpisania przez jedną z wielkich firm kontraktu na wyłączne prawa. Tai Cho pokręcił głową, teraz już oszołomiony. Kontrakt na wyłączne prawa! A więc dyrektor nie mówi o zwykłym sponsorze, ale o czymś na wielką skalę. Od dwóch do pięciu milionów yuanów! Nic dziwnego, że chce mieć coś więcej niż jest w raporcie. Ale co on, Tai Cho, może zaoferować w tym stylu? — Nie wiem... — zaczął i urwał. Kim potrafi robić coś, do czego nie jest zdolna maszyna. Potrafi wymyślać. Wziąć dwie rzeczy i zrobić z nich trzecią. — A więc? — spytał Andersen. — Powiedzmy, że jestem prezesem SimFicu. W jaki sposób przekona mnie pan, bym wręczył panu ponad dwadzieścia milionów yuanów w zamian za małego chłopca, może geniusza, a może nie? Tai Cho przełknął ślinę. Dwadzieścia milionów yua- nów! Zmarszczył brwi, koncentrując się na postawionym mu zadaniu. — Cóż, potrafi łączyć ze sobą rzeczy... Rzeczy, które normalnie uważalibyśmy za pozbawione związku. — Zamyślił się, usiłując zamknąć w słowach to, dzięki czemu Kim jest tak niezwykły. — Ale chodzi nie tylko o to. Chodzi o znacznie więcej. Nie dość, że on się uczy, pamięta i oblicza, ale do tego tworzy. Nowe pojęcia. Całkowicie nowe pojęcia. Patrzy na świat w sposób, który nam nigdy nie przyszedłby do głowy. — Na przykład? Tai Cho wzruszył ramionami. Trudno mu było wyrazić to słowami, precyzyjnie zdefiniować, lecz wiedział, że to dlatego właśnie Kim jest tak odmienny. Nie chodziło jedynie o jego zdolność zapamiętywania czy o szybkość, ale o coś poważniejszego. A ponieważ działo się to przez cały czas, trudno wyciągnąć pewien element i powiedzieć „on robi to". Chodziło o sam sposób myślenia. Chłopiec nieustannie coś wy- myślał. Tai Cho zaśmiał się. — Czy zna się pan na astronomii? — Trochę. — Andersen popatrzył na niego dziwnie. — Czy to ważne, Tai Cho? Tai Cho skinął głową. — Czy wie pan, co to nowa? — Niech mi pan przypomni — poprosił Andersen, wzruszając ramiona- mi. — Nowa to stara gwiazda, która zapada się w siebie, a jednocześnie wybucha i wyrzuca wielkie ilości energii i światła. Otóż Kima można przyrównać do nowej. Może i do supernowej. Jakby w samym jego środku panowała jakaś gęsta ciemność, który wsysa w siebie wszelką wiedzę, a następnie wyrzuca ją w postaci światła. Jaskrawego, oślepiającego światła. Andersen pokręcił głową. — Stare gwiazdy... Nie ma pan niczego praktyczniejszego? Tai Cho pochylił się; teraz był bardzo poważny. — Może zaprosi pan tu tego prezesa SimFicu. Pokażę mu chłopca. Niech on sprowadzi własnych ekspertów, zleci własne ewaluacje, prze- prowadzi własne testy. Zaręczam panu, że będzie oszołomiony. __ Może — mruknął Andersen, podnosząc dłoń do ust. Następnie po- wtórzył to słowo z większym naciskiem: — Może. Wie pan, to jednak nie jest zły pomysł. Nazajutrz Tai Cho złożył swe podanie spodziewając się, że zostanie ono z miejsca odrzucone. Jednakże już po godzinie otrzymał zawiadomienie podpisane przez dyrektora i opatrzone pełną aprobatą rady. Miał zostać przeniesiony z Wydziału Kwalifikacji do SI — Socjalizacji i Indoktrynacji — na okres osiemnastu miesięcy. I miał osobiście odpowiadać za nowego kandydata, Kima Sierotę. Zazwyczaj krzywo patrzono na osobiste zaangażowanie. Uważano, że należy oddzielać od siebie poszczególne wydziały, lecz tym razem Dyrektor przekonał Radę, że chodzi o specjalny przypadek. I zgodzili się, uznając potrzebę kultywowania zdolności chłopca, choć zapewne myśl o dwudziestu milionach yuanów — cyfrze wymienionej nieoficjalnie i nie wpisanej do protokołu — dostarczyła dodatkowej zachęty do jednorazowego zerwania z tradycją. I tak oto T'ai Cho przeprowadził Kima o pięć poziomów wyżej, do Wydziału Socjalizacji i pomógł mu rozgościć się w nowej kwaterze. W tydzień później T'ai Cho stał za pulpitem w małej, sześciokątnej sali wykładowej. Oświetlony był jedynie środek pomieszczenia, a i to mdłym blaskiem. Trzej chłopcy siedzieli z dala od siebie, tworząc trójkąt, w którego wnętrzu znajdował się pająkowaty kształt holoprojektora. Tai Cho stał w cieniu za najmniejszym z chłopców, obsługując urządzenie. Trwał wykład o Chung Kuo i Mieście Ziemia. Obrazy gigantycznych, przypominających ule konstrukcji pojawiały się i znikały. Wnętrza, prze- kroje, schematy. Oto dzieci po raz pierwszy dowiadywały się o świecie wybudowanym ponad Gliną. Wygłaszając komentarze do serii obrazów, Tai Cho zastanawiał się, czy jego słuchacze kiedykolwiek wyobrażą sobie siebie samych znów tam na dole, pod gigantyczną, przytłaczającą pokrywą Miasta. To byłoby nie- zwykłe. Jak by się poczuli? Zapewne jak robaki pod fundamentami domu. Tak, patrząc na te obrazy nawet on czuł fascynację. Cóż więc oni sobie myślą? Widzą to po raz pierwszy — po raz pierwszy mogą się domyślić, jak niewiele znaczą: jakim drobiazgiem jest jednostka, jaką potęgą gatunek. Człowiek. Miasto pokrywa Ziemię niczym lodowiec odsłaniający jedynie ocean, góry i plantacje. Gatunek liczy niemal czterdzieści miliardów. Tak, dostrzegał fascynację na twarzach dwóch chłopców siedzących naprzeciw niego. Z zadziwienia otworzyli szeroko usta i wysoko unosili oczy, chcąc wchłonąć wszystko. Następnie zerknął na drobną, ciemnowłosą głowę tuż pod swym pulpitem i zapytał, co też myśli Kim. — Jest za duże — rzekł nagle Kim. Tai Cho zaśmiał się. — Jest dokładnie takie duże, jakie jest. Jak może być za duże? — Nie. — Kim odwrócił się i podniósł na niego wzrok; w jego ciemnych oczach płonął blask zapału. Pozostali chłopcy wpatrywali się weń uważ- nie. — Nie o to mi chodzi. Po prostu taka rzecz jest zbyt wielka, zbyt ciężka, aby utrzymać się na tych kolumnach i nie zapaść albo nie pogrążyć w ziemi. — Mów dalej — powiedział Tai Cho, świadom, że dzieje się coś ważnego. Całkiem jak wtedy, gdy Kim zrobił swój peryskop, choć tym razem jako klocków używał pojęć. — Cóż, w większości miejsc jest trzysta poziomów, prawda? Tai Cho skinął głową, nie przerywając chłopcu. — Otóż na każdym z tych poziomów mieszkają tysiące, może i miliony ludzi. Ze swym mieniem. Z żywnością, odzieżą, środkami transportu, wodą, maszynami. Z mnóstwem maszyn. — Kim roześmiał się cicho. — To gro- teskowe. To po prostu niemożliwe. Miasto jest za ciężkie. Za duże. Sam widziałem, jak małe są kolumny, na których się wspiera. — A jednak istnieje — rzekł Tai Cho, zaskoczony krótkim słowem „małe" i tym, co ono oznaczało. Kim natychmiast pojął to, co nawet nie zaświtało jego towarzyszom: prawdziwe proporcje Miasta. Wyobraźnią objął od razu pełną skalę problemu. Jakby zawsze o tym wiedział. Lecz dopiero teraz nadchodził moment decydujący. Czy Kim wykona kolejny skok zrozumienia? Tai Cho zerknął na pozostałych chłopców. Oni już się zgubili. Nie rozumieli nawet, na czym polega problem. — Istnieje? — spytał zdezorientowany Kim. — Takie, jakie pan nam pokazywał? — Dokładnie takie. I nie zapominaj o wielkich fabrykach, hutach, i mnóstwie maszyn przemysłowych rozmieszczonych po wszystkich pozio- mach. Co najmniej jeden poziom na dwadzieścia wykorzystywany jest na magazyny. Są też całe poziomy przeznaczone do składowania wody lub uzdatniania odpadów. Twarz Kima wykrzywił grymas nieludzkiego niemal skupienia. Zdawało się, iż wpatruje się on w coś przed sobą, marszcząc czoło i koncentrując wzrok. — A więc? — ponaglił, go Tai Cho, kiedy milczenie przedłużyło się nieznośnie. Chłopiec roześmiał się. — Pomyśli pan sobie, że zwariowałem... — Nie. Zresztą przekonajmy się. — A więc... To musi mieć związek z konstrukcją Miasta. Ale na pewno chodzi o coś jeszcze. — Teraz wydawało się niemal, że Kim cierpi fizyczny ból. Zaciskał ciasno dłonie, rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w prze- strzeń. Tai Cho wstrzymał dech. Jeszcze jeden krok. Jeden mały, ale jakże waż- ny krok. — W takim razie musi być zbudowane z powietrza. Albo z czegoś równie lekkiego jak powietrze, lecz... lecz twardego jak stal. Lekkiego jak powietrze i twardego jak stal. Z substancji tak wytrzymałej jak wiązania miedzyatomowe, a tak lekkiej, że trzysta wykonanych z niej poziomów waży ułamek tego, co jedna warstwa glinianych cegieł. Z substan- cji tak ważnej dla istnienia Miasta, że rzadko kiedy wymieniano jej chemiczną nazwę. Zwano ją po prostu lodem. Dlatego lodem, gdyż w czystym stanie zdawała się zimna i delikatna jak cieniutka warstewka zamarzniętej wody. Poziomy i ściany Miasta Ziemia tworzyły „faliste" warstwy lodu — grubości kilkuset zaledwie molekuł. Z arkuszy lanego lodu wykonano podstawowe części wind i sworzni, mebli i rur, odzieży i przewo- dów wentylacyjnych, zabawek i narzędzi. Elastyczność i wszechstronność, taniość i trwałość pozwoliły zastąpić nim większość tradycyjnych mate- riałów. Miasto Ziemia to wielki lodowy pałac. Gigantyczny domek z kart, z których każda jest tak niewiarygodnie cienka, że gdyby go całego roz- łożyć na części, nie byłby grubszy niż pojedyncza kartka papieru. Powoli, kawałek po kawałku, Tai Cho opowiedział o tym wszystkim Kimowi patrząc, jak twarz chłopca rozpala się radością. Nie powietrze, lecz lód! Chłopiec śmiał się z zachwytu. — A więc kolumny przytrzymują je! — powiedział. — Żeby nie od- leciało! Soren Berdyczow podniósł wzrok znad sterty papierów, które pod- pisywał. — A więc, Blake? Widział pan chłopca? Dyrektor Dziani Personalnego wahał się tak długo, że Berdyczow ponownie podniósł wzrok. Niewątpliwie Blake'a coś dręczyło. — Czyżby był dla nas bezużyteczny? — Och, wprost przeciwnie, sir. Wszystko zgadza się z raportem. Jest wyjątkowy, sir. Naprawdę wyjątkowy. Berdyczow odłożył pędzelek na poduszkę z tuszem i oparł się wygodnie, odprawiając krążącego u jego boku sekretarza. — A więc postąpił pan zgodnie z instrukcją i wykupił kontrakt na chłopca? Blake pokręcił głową. — Niestety nie, sir. — Nie rozumiem, Blake. Czyżby dał się pan ubiec jednemu z naszych rywali? — Nie, sir. Dyrektor Andersen zaoferował nam kontrakt na wyłączne prawa. — O co więc chodzi? Zaproponował pan sumę, do której pana upoważ- niłem? Pięć milionów yuanów? — Tak... — Blake przełknął ślinę.—Prawdę mówiąc, podniosłem ją do ośmiu milionów. Berdyczow uśmiechnął się chłodno. — Rozumiem. I chce pan, bym usankcjonował tę podwyżkę? — Nie, sir. W tym właśnie sęk. Andersen odrzucił moją ofertę. — Co?! — Berdyczow nachylił się, a jego oczy rozszerzyły się z gniewu za małymi, grubymi szkłami. — Osiem milionów, a on odrzuca? — Tak jest, sir. Powiedział, że chce co najmniej dwadzieścia milionów, bo inaczej nici z kontraktu. Zaskoczony Berdyczow pokręcił powoli głową. — Mam nadzieję, że na to wyszedł pan bez słowa? Blake opuścił głowę. Ten rumienił się mocno. Berdyczow nachylił się i ryknął na niego: — Dalejże, człowieku! Wykrztuś to z siebie! O co chodzi? Blake znów podniósł wzrok, z wielkim wahaniem. — Ja... ja obiecałem Andersenowi, że porozmawiam o tym z panem, sir. Powiedziałem, że poproszę, by zgodził się pan na ich warunki. — Co takiego? — Berdyczow zaśmiał się z niedowierzaniem. — Dwa- dzieścia milionów yuanów za sześcioletniego chłopca? Czy ty zwariowałeś, Blake? Blake z determinacją spojrzał mu w oczy. — Uważam, że jest tyle wart, sir. Co do jena. Gdybym nie był o tym przekonany, nie śmiałbym przychodzić z tym do pana. — Nie... Dwadzieścia milionów. Wykluczone. — Berdyczow pokręcił głową. Blake podszedł do biurka i pochylił się nad blatem, przekonując zwierzchnika: — Gdyby pan go tylko zobaczył na własne oczy, zrozumiałby pan. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z niczym podobnym. On jest taki żarłocz- ny, głodny wiedzy. Naprawdę, sir, gdyby tylko pan go zobaczył! Berdyczow spojrzał na miejsce, gdzie dłonie Blake'a opierały się o skraj biurka. Blake zdjął je natychmiast, cofnął się o krok i wyprostował. — Czy to wszystko, Blake? — Proszę, sir. Proszę się zastanowić. Gdyby znalazł pan wolną chwilę... — Wie pan, że nie mam czasu — warknął, zirytowany już uporem Blake'a. Gniewnie podniósł pędzelek. — Zamach na syna Tanga spowodo- wał wielkie zamieszanie. Rynek jest nerwowy i przez cały tydzień muszę chodzić na spotkania i uspokajać ludzi. A to zajmuje sporo czasu. — Znów spojrzał na dyrektora swego Działu Personalnego, z twardą, gniewną miną. — Nie, Blake, naprawdę nie mam czasu. — Za pozwoleniem, sir, uważam, że tym razem powinien pan znaleźć nieco czasu. Berdyczow przez chwilę wpatrywał się w Blake'a zastanawiając się, czy ma go zwolnić od razu. Lecz coś go powstrzymało. Blake nigdy jeszcze się tak nie zachowywał — nigdy jeszcze nie ośmielił się dyskutować z nim w ten sposób. Musi mieć poważne powody. Spojrzał na stertę czekających na jego podpis papierów, ledwo je widząc, uspokoił się, usiłował trzeźwo ocenić sytuację. Wreszcie znów podniósł wzrok. __A więc sądzi pan, że on jest tyle wart? Dwadzieścia milionów yuanów? A jeśli nabawi się jakiejś dziecięcej choroby i umrze? Jeśli będzie miał wypadek? Jeśli okaże się, że to jeszcze jedno z tych cudownych dzieci, których talent wypala się, zanim osiągną dojrzałość? Dwadzieścia milionów yuanów. To kolosalna suma, nawet według naszych standardów. Blake skłonił głowę; teraz, kiedy zmusił Berdyczowa do wysłuchania go, był pełen pokory. — Zgoda, sir. Lecz wstępnie uzgodniłem, że wypłata nastąpi w sześciu ratach. Dwadzieścia procent po podpisaniu kontraktu, cztery dziesięcio- procentowe raty co dwa lata i czterdzieści procent w momencie, gdy chłopiec ukończy szesnaście lat i zostanie przekazany nam. Będzie też klauzula przewidująca zwrot części opłaty w przypadku śmierci lub wypadku. Nie zaryzykujemy aż tak wiele. Berdyczow zastanawiał się przez moment. Blake mówił teraz jak ów człowiek, którego on zna i ceni. — A co pan zaryzykuje, Blake? — Słucham, sir? — Co pan stawia na swój typ? Założymy się o pana posadę, że chłopiec nie zrobi na mnie wrażenia? Blake opuścił wzrok, a na jego twarz powoli wpłynął uśmiech. — Myślę, że już ją postawiłem. — Kim! Co ty, do diabła, wyprawiasz? Kim odwrócił się od na wpół zdemontowanego holoprojektora i uśmiech- nął. Przerażony T'ai Cho przebiegł przez pokój i odciągnął go od urządzenia. — Na Kuan Yin! Czy nie zdajesz sobie sprawy, że to może cię zabić? W tej machinie jest dosyć prądu, żeby upiec cię na popiół! Kim pokręcił głową. — Teraz już nie. — Ujął Tai Cho za rękę, rozłożył mu dłoń i upuścił coś na nią. T'ai Cho przez chwilę patrzył na małą, matowoczarną, prostokątną rurkę, po czym, uświadomiwszy sobie, co to takiego, rzucił ją, jakby parzyła. Było to jądro zasilające. Ukląkł i schwycił Kima za ramię, piorunując go wzrokiem, po raz pierwszy w życiu szczerze rozgniewany na chłopca. — Zabraniam ci majstrować w ten sposób! Te maszyny mogą zabić, jeśli dobierze się do nich dyletant. Masz szczęście, że jeszcze żyjesz! Kim ponownie pokręcił głową. — Nie — odparł cicho, wstrząśnięty gniewem T'ai Cho. — Nie, jeśli nie jest się dyletantem. — A ty nim nie jesteś, co? — Nie... — Chłopiec zadrżał i odwrócił wzrok. Tai Cho, którego gniew dodatkowo rozjątrzył lęk o Kima, stwierdził, że już łagodnieje — ale przecież chłopcu nie może stać się nic złego. Głosem nadal surowym i nieustępliwym powiedział: konserwatora. Wszystko mi wyjaś- składa. Jak działa. Na jakiej zasa- — Jak się nauczyłeś? Kim zerknął się na niego, z dziwną intensywnością wbijając weń spojrzenie wielkich, ciemnych oczu. — Zapytałem tego człowieka, nił. Pokazał, jak się to rozbiera dzie. Tai Cho milczał przez moment. — Kiedy to było? — Dziś rano. Przed apelem. — Przed apelem? — Tai Cho zaśmiał się. Apel odbywał się o szóstym dzwonku. Do tego czasu cela Kima, jak wszystkie pozostałe, była zamknięta na klucz. — A więc on do ciebie przyszedł? I akurat miał przy sobie projektor? Kim pokręcił głową, lecz milczał. — Powiedz prawdę, Kim. Tak się tylko bawiłeś, prawda? Eksperymen- towałeś. — Tak, eksperymentowałem. Ale nie dla zabawy. Wiedziałem, co robię. I mówiłem panu prawdę, Tai Cho. Nigdy nie kłamię. Tai Cho przykucnął na piętach. — Nie rozumiem cię, Kim. — Ja... — Kim podniósł wzrok. Śnieżnobiała skóra na jego szyi za- czerwieniła się dziwnie. — Otworzyłem sobie celę i przyszedłem tutaj. On pracował, naprawiał maszynę. Tai Cho milczał. Przez długą chwilę wpatrywał się w chłopca, po czym wstał. — Wiesz, że to niemożliwe, Kim. Zamki są elektronicznie zakodo- wane. — Wiem — odrzekł po prostu Kim. — I randomizator codziennie zmienia szyfr. — A więc zdajesz sobie sprawę, że nie mogę ci wierzyć. — Tak. Ale ja wyjąłem zamek. Rozdrażniony Tai Cho potrząsnął głową. — To niemożliwe, Kim! Zarejestrowalibyśmy awarię. Zadziałałby alarm nad drzwiami. Chłopiec kręcił głową. — Nie. Nie o to mi chodzi. Wyjąłem zamek. Elektroniki nie ruszyłem. Ustawiłem ją tak, żeby nadal meldowała zamknięte drzwi, kiedy je przymknę. Tai Cho nadal nie był przekonany. — I czym to wszystko zrobiłeś? Mechanizm zamka jest delikatny. Poza tym wszystko zakrywa płyta ochronna. — Tak — powiedział Kim, którego szyja przybrała już normalny ko- lor. — To było najtrudniejsze. Żeby to zdobyć. — Z kieszeni kurtki wyciągnął cienką paczuszkę i podał ją Tai Cho. Był to zestaw precyzyjnych jak skalpel narzędzi. — To duplikaty — wyjaśnił Kim. — Konserwator pewno jeszcze nie zauważył, że zniknęły. Tai Chao jeszcze przez chwilę wpatrywał się w narzędzia, po czym powrócił wzrokiem do Kima. __ Wielkie nieba... — rzekł cicho. — Czy to wszystko prawda? Kim skinął głową i ponownie się uśmiechnął. __ Było tak, jak powiedziałem, Tai Cho. Nigdy pana nie okła- muję. Dyrektor Andersen skłonił się nisko wchodzącemu do jego gabinetu Berdyczowowi. Ranek wypełniła mu lektura akt właściciela SimFicu, lektura robiąca wrażenie na czytelniku. Oto człowiek, który w ciągu krótkich dziesięciu lat wzniósł swą firmę z nicości do osiemnastej pozycji na Indeksie Hang Seng. Teraz podobno wart jest osiemnaście miliardów yuanów. Nie jest to być może suma godna Tanga, lecz wystarczyłaby, aby zadowolić każdego z dawnych Cesarzy. — Pańska wizyta to dla nas zaszczyt — rzekł, podsuwając mu krzesło. Berdyczow zignorował jego gest. — Gdzie jest chłopiec? — spytał niecierpliwie. — Chciałbym go zoba- czyć. Natychmiast. — Oczywiście — powiedział Andersen popatrując na Tai Cho, który stał za progiem obok Blake'a. Tai Cho skłonił się, odwrócił i ruszył, by przygotować wszystko. Berdyczow patrzył chłodno na dyrektora. — Gwarantuje pan, że on nie wie, że jest obserwowany? — Oczywiście. Zawsze tak pracujemy. Mamy salę kontrolną. Mój asystent przyniesie panom napoje... Berdyczow przerwał mu gwałtownie; w jego okularach zalśniło światło. — Nie będziemy nic pili. Proszę mi tylko pokazać chłopca, dyrektorze Andersen. Chcę się przekonać, dlaczego uważa pan, że wolno panu mnie znieważać. Andersen pobladł. — Ja... — Skłonił się ponownie, ze strachu wyschło mu w usta. — Ja... zaprowadzę panów natychmiast. Obie maszyny pozostawiono na warsztacie, tak jak prosił chłopiec. Jedną był holoprojektor MedFacu, którym zajmował się wcześniej, drugą zaś standardowy ArtSculpt IV SimFicu. Pomiędzy nimi leżał pełen zestaw narzędzi technicznych. Co to? — spytał Berdyczow, zajmując miejsce przy oknie obserwacyj- nym zaledwie o wyciągnięcie ramienia od skraju warsztatu. Chłopiec o to prosił. — Andersen przełknął ślinę, modląc się, by Tai Cho się nie mylił. On jeden wiedział, jak wiele od tego zależy. — Ja... O ile dobrze rozumiem, on chce coś wypróbować. Berdyczow obrócił się na krześle i obdarzył Andersena chłodnym spojrzeniem. — Nie pojmuję pana, dyrektorze. Wypróbować co? Andersen zaczął kręcić głową, lecz znieruchomiał i uśmiechnął się, wiedząc, że musi przedstawić sprawę w jak najlepszym świetle. — O to właśnie chodzi. Nigdy nie wiadomo, co Kim szykuje. Dlatego właśnie jest tak cenny. Jest nieobliczalny. Pełen inwencji. Przez chwilę Berdyczow patrzył na Andersena, jakby ten był po- wietrzem, wreszcie odwrócił się. Wyglądał na całkowicie nieprzekona- nego. Zanosiło się na to, że znalazł się tu jedynie ze względu na gro- teskowo wysoką sumę, jakiej zażądano odeń za kontrakt na chłopca. Andersen wsparł się na oparciu pustego krzesła obok Berdyczowa, czu- jąc słabość. Chłopiec wszystko zrujnuje. Andersen był tego pewien. Wszystko wyjdzie nie tak, jak powinno, a jego samego spotka upoko- rzenie przed Berdyczowem. Co gorsza, to oznacza koniec wszystkiego: zamknięcie Projektu, a dla niego przedwczesną emeryturę. Zadrżał, po czym wyjął zza pasa wachlarz, rozłożył go zręcznie i począł się wach- lować. — Przypuszczam, że on zrobi coś z tymi dwiema maszynami? Wachlarz Andersena znieruchomiał znienacka. — Tak sądzę. — I jak długo znajduje się pod pańską kuratelą? — Od dwudziestu trzech dni. Berdyczow zaśmiał się. — To niemożliwe. Naszym technikom zapoznanie się z obsługą tych urządzeń zabiera miesiące. — Cztery miesiące intensywnego szkolenia — odezwał się Blake z głębi sali kontrolnej. — A on nauczył się sam? — W dwa dni. — Andersen oblizał wyschnięte wargi. Berdyczow oparł się wygodnie i ponownie wybuchnął śmiechem. — Chyba kpi pan sobie ze mnie, dyrektorze Andersen. Marnuje pan mój cenny czas. Jeśli naprawdę tak jest... Andersen skłonił się głęboko. — Proszę mi wierzyć, Shih Berdyczow, nie śmiałbym nawet myśleć o czymś takim. Proszę o cierpliwość. Jestem pewien, że chłopiec nie rozczaruje pana. W drugim końcu sali wykładowej otworzyły się drzwi i wszedł T'ai Cho z chłopcem. Andersen, który przypatrywał się Berdyczowowi, zo- baczył, że jego gość marszczy brwi, a przez twarz przebiega mu dziwny wyraz. — Gdzie znaleźliście tego chłopca? Blake odpowiedział, zanim Andersen odzyskał mowę. — Na Wyspie Zachodniej, sir. Pochodzi z Kantonu Kornwalia. Berdyczow skinął głową. Zdawało się, że jest dziwnie napięty. __Ach, tak. Znam te okolice. Byłem tam raz. Z przyjaciółmi. Tai Cho przyklęknął, przez chwilę rozmawiał z chłopcem, wreszcie puścił go. Kim przebiegł przez salę, z wyrazem nie skrywanego zapału na twarzy. Wspiąwszy się na stołek, natychmiast przystąpił do pracy, rozkładając trzewia projektora i przysuwając doń ciężkiego ArtSculpta. Przyglądający się chłopcu Berdyczow poczuł, jak ogarnia go chłód. To podobieństwo nie może być przypadkiem; owszem, oryginał został gro- teskowo zniekształcony, lecz pod pewnymi względami wystarczyło spoj- rzeć na chłopca, by powróciły wszystkie dawne uczucia. Cała miłość, wina i ból. Edmund, pomyślał; jesteś synem Edmunda Wyatta. Dam głowę. Patrzył, ledwo zauważając, co chłopiec robi; dostrzegał tylko owo dziwne, nieoczeki- wane podobieństwo. Powinien był spojrzeć na holo, które dał mu Blake. Powinien był znaleźć na to czas. Lecz był za bardzo zajęty. Inaczej na pewno przybyłby tu wcześniej. Normalnie zlekceważyłby to natychmiast jako jeszcze jeden z owych dziwnych figli, jakie płata ludziom życie, lecz tym razem wszystko się zgadzało. Zgadzało się doskonale. Chłopiec nie tylko miał tyle lat, ile trzeba, ale jeszcze pochodził stąd, gdzie trzeba. Edmund był ze mną. Tam na dole, w Glinie. Siedem lat temu. Edmund, Piotr i ja. W ciemności pod Miastem. Tak... był z nami, kiedy odwiedzaliśmy Króla Spod Miasta, Myghterna, w jego zamku w dawnym Bodmin. Był z nami, kiedy zajrzeliśmy do haremu Myghterna. A teraz jego nasienie powróciło. Powróciło z ciemności. Wzdrygnął się i wstał. — Widziałem już dosyć. Przerażony Andersen skłonił się nisko. Jego twarz zbielała, oczy zaś rozszerzyła nagła panika. — Błagam, niech Ekscelencja zaczeka. Proszę popatrzeć jeszcze chwilę. On dopiero zaczął. Berdyczow zignorował go i zwrócił się do Blake'a: — Ma pan kontrakt? Urzędnik wyciągnął kontrakt z sakwy i wręczył zwierzchnikowi. Przez chwilę Berdyczow wahał się, patrząc na dokument i zastanawiając się, co byłoby lepsze. W pierwszej chwili chciał porwać go na strzępy, lecz teraz sam nie wiedział. Spojrzał jeszcze raz na chłopca. Jeśli jest on synem Edmunda Wyatta — a łatwo to sprawdzić po genotypie — to nie jest wart ani yuana, nie mówiąc już o dwudziestu milionach, gdyż zapadł na niego wyok poprzez prawo głoszące, iż cała rodzina zdrajcy dzieli jego los, do trzeciego pokolenia wstecz i naprzód. Zerknął na Andersena. Facet za chwilę się zesra. — Dziesięć milionów — powiedział. Może to odwlec. Może nawet zleci badanie genotypu, żeby się upewnić. Ale co potem? Zadrżał. Potem nic nie zrobi. — Piętnaście — odparł Andersen, onieśmielonym głosem. — Dziesięć albo poproszę moich przyjaciół w Izbie, żeby zamknęli wasz kramik za dwa tygodnie, a nie za osiem. Zobaczył, jak Andersen mruga zaskoczony i przełyka ślinę. Widząc, jak sprawy stoją, dyrektor zwiesił głowę. — Dobrze. Zaraz to sfinalizujemy. — Jednak nie mógł przestać myśleć. Kto jeszcze może dostrzec podobieństwo? Kto jeszcze wie o naszej wizycie u Myghterna? Kto poza Lehmannem i mną? Może więc wszystko jakoś się ułoży. I może w końcu uda mu się pomóc nieżyjącemu przyjacielowi. Może teraz zdoła ulżyć swemu sumieniu, udrę- czonemu od chwili śmierci Edmunda. Berdyczow zadrżał i obejrzał się na chłopca. Tak, i może jednocześnie wyświadczę i sobie przysługę. Kiedy było już po wszystkim, Tai Cho powrócił do sali wykładowej. Niósł tacę, w kieszeni zaś miał coś, co dyrektor kazał mu oddać Kimowi. Ustawił tacę na stole obok ArtSculpta, po czym usiadł na stołku koło Kima. — Wszystko poszło dobrze dziś rano — rzekł wyciągając dłoń, by zmierzwić ciemne, gęste włosy chłopca. — Dyrektor jest z ciebie bardzo zadowolony. — Dlaczego miałby być zadowolony? Tai Cho spuścił oczy. — Oglądał to, co robiłeś. I był z nim ktoś bardzo ważny. Ktoś, kto postanowił cię... adoptować. — Adoptować? — Och, nie martw się Kim. Pozostaniesz tu do szesnastego roku życia. Ale potem trafisz do jednego z koncernów. Dokładnie mówiąc, do tego, który produkuje takie urządzenia. Wyciągnął dłoń i dotknął zmodyfikowanego ArtSculpta, nadal za- dziwiony tym, co Kimowi udało się z nim zrobić. — Berdyczow — rzekł malec. Tai Cho zaśmiał się, zaskoczony. — Tak. Skąd wiesz? — Mówili o nim w wiadomościach dwa dni temu. Powiedzieli, że to właściciel SimFicu. — To prawda. — „A teraz to twój właściciel". Myśl ta zaniepokoiła Tai Cho, choć sam nie wiedział, dlaczego los Kima miałby się różnić od losu pozostałych. Z czasem działo się tak z wszystkimi jego podopiecznymi. Byli uratowani, ale byli też niewolnikami. Zadrżał, po czym podniósł z tacy kubek, podał go Kimowi i patrzył, jak chłopiec szybko pochłania napój. — Ja też mam coś dla ciebie — powiedział, napełniając kubek z dzban- ka. — Zazwyczaj nie pozwalamy chłopcom zachować żadnych pamiątek z Gliny, lecz dyrektor Andersen uznał, że w twoim przypadku powinniśmy zrobić wyjątek. Tai Cho wyjął przedmiot z kieszeni i położył na dłoni Kima, zamykając na nim jego palce. Chłopiec rozwarł dłoń i roześmiał się cicho. Podniósł wisiorek i trącił palcem lśniący krążek, wprawiając go w obroty. Przedmiot zwolnił, po czym zakręcił się w przeciwną stronę, i znów w przeciwną. Zdawało się, że chłopiec jest zachwycony darem, choć kiedy podniósł wzrok na Tai Cho, jego oczy były ciemne od bólu. — Co się stało? — zapytał Tai Cho. — Bodmin. Tai Cho pokręcił głową. — Co? Nie nadążam za tobą, Kim. — Miejsce, z którego przyszedłem. Nazywało się Bodmin, prawda? — Ach, tak, teraz sobie przypominam. Ale skąd o tym wiesz? — Za- skoczony Tai Cho zaśmiał się. Kim pochylił się, umoczył palec w kubku i zaczął rysować na blacie warsztatu, maczając palec po każdej literze. — Strzała. Odstęp. Kobiece piersi. Pierścień. Naciągnięty łuk. Dwa strome wzgórza. Pionowa kolumna. Brama. Okno z wykrzywioną brwią. To był drogowskaz, koło Bramy. Sześć li. — Mil — powiedział Tai Cho. — Nieważne. Jestem zadziwiony. — Czym? Tai Cho milczał przez chwilę. — Czy ty wszystko pamiętasz? Kim pokręcił głową, a ból powrócił do jego oczu mocniejszy niż przedtem. — Nie. Nie wszystko. Widzi pan, ja spałem. Spałem bardzo długo. A potem zbudziłem się. Zbudziło mnie światło. ROZDZIAŁ IX WUWEI Ciemność kładła się na wodzie niczym oliwa. Zbliżał się ranek, lecz w tych północnych okolicach słońce późno wschodziło. Mężczyźni leżeli w mil- czeniu w płaskodennych łodziach czekając, aż w ich głowach zabrzmi sygnał. Rozległ się dziesięć po piątej i wtedy zaczęli zbliżać się do brzegu; twarze i ręce mieli pomalowane na czarno, ich kombinezony zlewały się z mrokiem. Hans Ebert, dowódca grupy uderzeniowej, znalazł się na brzegu jako pierwszy. Przykucnął na śliskich kamiennych stopniach, nasłuchując dźwię- ków poprzez jednostajne uderzanie wody o skały. Nic. Wszystko idzie dobrze. Po kilku sekundach w jego głowie zabrzmiał drugi sygnał i wtedy jak automat rzucił się naprzód, niemal nie myśląc, robiąc to, co w ciągu minionych kilku dni przećwiczył kilkadziesiąt razy. Czuł, jak w ciemnościach wokół niego poruszają się jego ludzie; dwustu sześćdziesięciu czterech żołnierzy elitarnej formacji. Najlepsi w Mieście Europa. Na szczycie schodów Ebert zatrzymał się. Gdy jego sierżant Auden przytwierdzał ładunek do potężnych metalowych drzwi, on sam spojrzał przez mrok na kontynent. O sześć li na wschód leżało Hammerfest niczym wielka bryła lodowca wbijająca się w zimne arktyczne morze. Na północ i południe od niego przebiegał w dali wielki mur Miasta niby rozświecona od wewnątrz, poszarpana biała wstęga opasująca brzegi dawnego norweskiego Finnmarku. Zadrżał i odwrócił się, świadom niewidzialnej obecności ścian starej fortecy wznoszącej się ponad nim w bezksiężycowej ciemności. Co za pieprzone miejsce. Właśnie w takiej okolicy można by się spodziewać specjalnego ośrodka badawczego SimFacu. Auden już wrócił. Razem przykucnęli za tarczą przeciwodłamkową, spuszczając na oczy podczerwone soczewki. Ładunki zostaną zdetonowane automatycznie na trzeci sygnał. Czekali. Niespodziewanie noc rozdarła cała seria wybuchów, niektóre blisko nich, inne dalej. Rzucili tarczę i nie czekając, aż dym zrzednie, popędzili ku rozwartym drzwiom, wiodąc za sobą tuzin żołnierzy. W piętnastu innych punktach na całej wyspie działo się to samo. Wchodząc do pustego korytarza, Ebert słyszał pierwsze serie ognia. Pierwsze rozwidlenie znajdowało się dokładnie tam, gdzie powinno. Ebert stanął na rogu, spoglądając w lewo, z karabinem opartym o ramię wyszukując celów w ciemności przed sobą. Poczekał aż zebrała się za nim jego drużyna, po czym przeliczył ich, poczynając od Audena. Jeżeli ich plany są dokładne, to przed nimi jest pierwszy posterunek strażników, a dalej pierwsze laboratorium. Ebert dotknął ramienia ostatniego mijającego go żołnierza, po czym obejrzał się za siebie. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi jakiś ruch, i zawahał się, lecz obraz podczerwony nie potwierdził jego podejrzeń. Pośpiesznie odwrócił się i pobiegł za swą drużyną, słysząc tupot ich butów przed sobą. Lecz ledwo przebył dziesięć kroków, podłoga zapadła się pod nim i ześliznął się po stromej pochylni. Rozłożył nogi, chcąc spowolnić upadek i usiłował wbić karabin w szklistą powierzchnię. Jego prędkość zmniejszyła się nieznacznie, zboczył w lewo, wreszcie nieoczekiwanie grzmotnął w ścianę. Przez chwilę był zdezorien- towany, ajego ciało wykręciło się gwałtownie. Usłyszał szczęk wypadającego mu z rąk karabinu, a potem znów zjeżdżał po pochylni, tym razem głową naprzód, słysząc coraz bliższe krzyki zmieszane z wulgarnymi pomrukami. W moment później zderzył się boleśnie ze stertą ludzkich ciał. Ebert jęknął, podniósł wzrok i ujrzał nad sobą Audena, którego rozpoznał po podgrzewanej naszywce identyfikacyjnej na karku. — Czy ktoś jest ranny? — spytał cicho, niemal bez tchu Ebert, gdy Auden pomagał mu wstać. Sierżant pochylił się nad nim i szepnął mu do ucha: — Leiter chyba nie żyje, sir. Złamał kark. Był tuż za mną, kiedy się zarwało. Kilku ludzi lekko rannych. Poza tym... — Na bogów... — Ebert rozejrzał się. — Gdzie jesteśmy? — Nie wiem, sir. Tego miejsca nie ma na planach. Z trzech stron ściany wznosiły się pionowo na czterdzieści, może pięćdziesiąt ch'i. Poczuł się jak na dnie wielkiej, kwadratowej studni. Ebert cofnął się i wbił wzrok w ciemność nad głową, usiłując coś dojrzeć. — Tam — rzekł po chwili, wskazując dłonią. — Jeśli dosięgniemy tam liną, to możemy się stąd wydostać. — Jeżeli przedtem nas nie powystrzelają. — Rzeczywiście. — Ebert zaczerpnął tchu i skinął głową. — Proszę zrobić wyrwę w powierzchni na wysokości jakichś sześciu czy ośmiu ch'i. A my spróbujemy zniechęcić bydlaków. Sierżant skinął lekko głową, odwrócił się i wyszczekał rozkaz do jednego ze swych ludzi. Tymczasem Ebert wyjął zza pasa dwa granaty. Trudno było wyliczyć, na jakiej wysokości znajduje się podłoga korytarza. Być może trzydzieści ch'i. Być może więcej. Obraz emisji ciepła zmieniał się tam tylko ledwie dostrzegalnie — niewyraźna sugestia zarysu. Zważył w dłoni jeden z granatów, zwolnił zawleczkę, odchylił się do tyłu i cisnął nim w ciemność. Jeśli chybi... Usłyszał stuk pocisku na podłodze nad swą głową. Usłyszał krzyki zaskoczenia i paniki. Potem ciemność wypełniło nieoczekiwane jaskrawe światło. Gdy przygasło, rzucił drugi granat, tym razem z większą pew- nością, celując w tlący się wylot tunelu. Na górze ktoś krzyknął—strasznym, nienaturalnym, wysokim wrzaskiem, który zmroził mu krew — a potem powietrze zadrżało od drugiej eksplozji i krzyk urwał się nagle. Ebert odwrócił się. Auden wyrąbał w śliskiej powierzchni pochylni oparcie dla stóp. Teraz stał, trzymając na biodrze wielki karabin z hakiem do wspinaczki i czekał na rozkaz swego kapitana. __ Okay — powiedział Ebert. — Niech pan spróbuje wstrzelić go w strop tunelu. Ledwo się tam znajdzie, wychodzę na górę. Kiedy tylko będę na szczycie, co dziesięć sekund ma wychodzić jeden człowiek. Zrozumiał pan? — Sir! Auden podniósł wzrok, oceniając odległość, po czym uniósł ciężki karabin na ramię i wypalił. Szybujący bełt pociągnął za sobą cienką, mocną linę. Usłyszeli, jak z hukiem wbija się w strop tunelu, i po chwili dwaj żołnierze zwieszali się na linie sprawdzając, jak solidnie tkwi w murze. Jeden z nich odwrócił się ku Ebert owi i pochylił głowę. — Lina sprawdzona, sir! — Dobrze. — Postąpił krok naprzód i zdjął żołnierzowi karabin z ra- mienia. — Weźcie broń Leitera, Spitz. Albo moją, jeśli ją znajdziecie. — Sir! Ebert zarzucił karabin na prawe ramię, po czym ujął silnie linę i począł się wspinać, podciągając się szybko, automatycznie poruszając rękoma i noga- mi. Pokonawszy trzy czwarte wysokości, zwolnił i machnięciem ramienia strącił karabin w swą prawą dłoń, po czym kontynuował wspinaczkę, jedną ręką podciągając się ku skrajowi studni. Będą na niego czekać. Granaty narobiły szkód, ale nie załatwiły ich. Podeślą im posiłki. Tuż pod skrajem zatrzymał się i zerknął na dół, dając Audenowi znak, by ten zaczynał. Natychmiast poczuł, jak lina pod nim napręża się pod ciężarem pierwszego żołnierza. Ebert odwrócił się, zwolnił kciukiem bezpiecznik, wystawił lufę ponad skraj otworu i nacisnął spust. Niemal w tej samej chwili powietrze wypełnił hałas ognia przeciwników. Jest ich trzech, może czte- rech, ocenił. Lina zakołysała się pod nim i znów znieruchomiała, pochwycona przez żołnierzy na dole. Ebert zaczerpnął przeciągle tchu i rzucił się w górę, zaglądając ponad skrajem otchłani do tunelu nad sobą. Obniżył się pośpiesznie, dokładnie w chwili, gdy tamci znów otworzyli ogień. Lecz teraz wiedział, gdzie są. Wiedział, jaką mają osłonę. Szybko sięgnął do pasa i odpiął zatrzask bomby dymnej, przekręcił jej szyjkę i cisnął wtunel ponad sobą. Usłyszał ostrzegający okrzyk; myśleli, że to jeszcze jeden granat. Znów odetchnął głęboko, naciągnął maskę na usta i nos, po czym wdrapał się na podłogę i rzucił na nią płasko, zakrywając oczy. Coś pstryknęło cicho, po czym rozbłysło oślepiające światło. Po chwili tunel wypełniły kłęby dymu. Ebert szybko poczołgał się naprzód i skrył za dwoma okaleczonymi ciałami, leżącymi jedno na drugim pod ścianą po lewej stronie. W samą porę. Zaledwie o szerokość dłoni nad jego głową kule przeryły mur tunelu. Odczekał sekundę i celując z pamięci, strzelił w gęsty dym. Rozległ się krótki krzyk i strzelanina wybuchła na nowo. Tym razem tylko z dwóch karabinów. Poczuł, jak kule wbijają się w ciało, o które się opierał, i szybko przeturlał się na prawo. Na chwilę zapadła cisza. Niemal całkowita cisza. Słyszał za sobą dźwięki — dziwnie znajome dźwięki. Cichy szelest, który jakoś wydal mu się nie na miejscu. Uniósł lufę, gotów otworzyć ogień, i wtedy usłyszał obok siebie ciche pstryknięcie i stukot jakiegoś małego, lecz ciężkiego przedmiotu, toczącego się ku niemu. Granat. Wyciągnął lewą rękę, chcąc pochwycić go i odrzucić, lecz granat minął go i potoczył się ku wylotowi pochylni. — Kurwa! Nie mógł już nic zrobić. Rzucił się naprzód, dzierżąc karabin na wysokości piersi i strzelając w gęsty dym przed sobą. Wreszcie wybuch zwalił go z nóg. Leżał pośród worków z piaskiem na końcu tunelu, oszołomiony, z uszami wypełnionymi dzwonieniem. — Światło! — mówił ktoś. — Dajcie, do kurwy nędzy, światło! Auden. To był głos Audena. — Tutaj! — rzekł słabo i spróbował się podnieść, lecz coś ciężkie- go przygniatało mu nogi. Potem głośniej zawołał: — Tu jestem, sierżan- cie! Auden podszedł do niego szybko, pochylił się i ściągnął zeń trupa. — Bogom niech będą dzięki, sir! Już myślałem, że pana straciliśmy. — Pochylił się, podniósł kapitana i podtrzymał go. Ebert zaśmiał się i usiadł powoli, czując nagłą słabość w nogach. — Ja też. — Podniósł wzrok; jeden z żołnierzy przyniósł im łukową lampę. — Jasna dupa! — rzekł rozglądając się. — Co się stało? — Chyba stracił pan przytomność, sir. Ale przedtem zdążył pan trochę im zaszkodzić. Ebert wzdrygnął się i odwrócił, unosząc dłoń do karku. W pobliżu, przy workach z piaskiem, leżały dwa ciała, twarzą ku ziemi. Znów podniósł wzrok na Audena. — Jakie straty? — Sześciu ludzi, sir. Włącznie z Leiterem. A Grant jest ciężko ranny w głowę. Niewykluczone, że trzeba go będzie tu zostawić. — Sześciu ludzi? Kurwa! — Odchrząknął i usiadł prosto. — Czy wiemy, co robią inne drużyny? — To kolejny problem, sir. Straciliśmy kontakt. Na wszystkich kanałach mnóstwo zakłóceń. — Zakłócenia? Co tu się dzieje? Co tu się, do kurwy nędzy dzieje? Auden pokręcił głową. __Nie wiem. Naprawdę nie wiem, sir. Ale to dziwne. Znalazłem przed nami rozwidlenie, którego nie ma na planach. A kiedy pan był na górze... — Auden zawahał się i mówił dalej: — Cóż, widocznie mają na dole pochylni jakąś śluzę albo coś takiego. W jednej chwili stałem i pomagałem ludziom wchodzić na linę, a w następnej byłem po kolana w lodowatej wodzie. Ebert spuścił wzrok. A więc to był ten dziwny dźwięk, który słyszał. __ Tak sobie myślałem. Wie pan co? Kiedy wspinałem się po linie, zastanawiałem się, dlaczego od razu nas nie wykończyli. Wystarczyłoby parę granatów. Nic więcej. Ale oto wytłumaczenie, prawda? Chcieli nas utopić. Ale dlaczego? Co to za różnica? Auden odpowiedział mu ponurym uśmiechem. — Nie wiem, sir, ale jeśli czuje się pan dobrze, chyba czas ruszać dalej. Nie podoba mi się ten spokój. Mam przeczucie, że przez cały czas obserwują nas i szykują się do następnego ataku. Ebert uśmiechnął się, wyciągnął dłoń i przelotnie dotknął ramienia swego sierżanta. — Okay. A więc w drogę. Auden wahał się jeszcze przez chwilę. — Jeszcze jedno, sir. Powinien pan o czymś wiedzieć. Ebert zobaczył, jak wzrok sierżanta wędruje do jednego z ciał, i poczuł, jak mróz ścina mu wnętrzności. — Niech pan nic nie mówi. Są jak te kopie na weselu. O to chodzi? Auden pokręcił głowę, po czym stanął nad jednym z ciał i ściągnął mu hełm. — Bogowie! — Ebert powoli wstał, podszedł do zwłok, wyjął zza pasa nóż, rozciął kurtkę trupa i odsłonił nagą pierś. Spojrzał na Audena i zobaczył, że jego własne zaskoczenie i oszołomienie odbija się na twarzy sierżanta. — Niech bogowie mają nas w swej opiece! — Powrócił wzrokiem do miękkich krzywizn piersi trupa, do delikatnych, brązowych ślepych oczu sutek i zadrżał. — Czy wszystkie takie są? Auden skinął głową. — Wszystkie, które zdążyłem obejrzeć. Ebert naciągnął kurtkę na piersi młodej kobiety, wstał i podniósł gniewnie głos. — Co to wszystko ma znaczyć? Do diabła, co to wszystko ma zna- czyć? Auden wzruszył ramionami. — Nie wiem, sir. Ale wiem jedno. Ktoś uprzedził ich o naszym nadejściu. Ktoś nas wrobił. Generał Tolonen odprawił dwóch strażników, zamknął drzwi na klucz i ze schyloną głową odwrócił się ku młodemu księciu. — Przykro mi, że musiałem cię tu przyprowadzić, paniczu, lecz nie Mogłem podejmować nawet najmniejszego ryzyka, by dowiedzieli się o tym nasi nieprzyjaciele. Li Yuan stał sztywno, unosząc nieco podbródek, z wyrazem gorzkiego gniewu w zaczerwienionych oczach. Generał dwukrotnie górował nad nim wzrostem, a przecież władcza maniera chłopca, nawet pogrążonego w ża- łobie, nie pozwalała zapomnieć, kto jest tu panem, a kto sługą. Książę odziany był w chengfu, szorstką nie obrębioną włosiennicę, tradycyjny strój żałobny, na stopach zaś miał proste, pozbawione ozdób sandały; ręce i szyja były pozbawione biżuterii. Wszystko to było tak brutalnie surowe — obraz wysublimowanej żałoby — że na sam widok serce krajało się Tolonenowi. Znajdowali się w sali bezpieczeństwa w sercu Fortecy Brema. Pomiesz- czenie stanowiło kwadrat o boku niecałych dwudziestu ch 'i i ze wszystkich sześciu stron odcięte było od otaczającej je konstrukcji; podtrzymywały je tylko grube belki. Wchodziło się doń przez krótki korytarz z dwiema śluzami, w których wytwarzano doskonałą próżnię. Większość ludzi czuła się tu źle. Lecz w tym wnętrzu można było liczyć na absolutną tajność. Do sali nie zaglądały żadne kamery, nie wychodziły z niej żadne połączenia telekomuni- kacyjne. W świetle ostatnich wydarzeń Tolonen chętnie korzystał z jego absolutnej izolacji. Zbyt wiele się działo, by miał podejmować niepotrzebne ryzyko. — Czy rozmawiałeś już z nim? — spytał Li Yuan z oczyma płonącymi z gniewu. — Czy bydlak wyparł się wszystkiego? Gniew chłopca stanowił widok nie lada. Tolonen nawet nie wyobra- żał sobie, że jest on zdolny do takiej furii. Zawsze sprawiał wrażenie tak chłodnego i beznamiętnego. Co więcej, kwaśna gorycz jego słów potrąciła współbrzmiącą strunę w duszy Tolonena. Li Yuan ciężko prze- żył śmierć brata. Zadowoli go tylko zemsta. W tym obaj byli do siebie podobni. Tolonen zdjął mundurową czapkę i skłonił się. — Musisz być cierpliwy, paniczu. Takie rzeczy długo trwają. Muszę mieć niezbite dowody, zanim będę mógł odwiedzić naszego przyjaciela Berdyczowa. Ośmiolatek odwrócił się gwałtownie; ruch ten zdradził panujący w jego duszy zamęt. Następnie z rozpalonymi oczyma odwrócił się do roz- mówcy. — Oni mają umrzeć, Generale Tolonen. Co do jednego. A ich rodziny mają zginąć z powierzchni ziemi. Do trzeciego pokolenia. Tolonen ponownie skłonił głowę. Zrobiłbym tak, pomyślał, gdyby zażyczył sobie tego mój Tang. Lecz Li Shai Tung nic jeszcze nie powiedział. Nie zdradził, co czuje, czego pragnie, o czym mówiono wczoraj na Radzie. Co postanowiło Siedmiu? Jak odpowiedzą na tę zniewagę? — Tak, paniczu. Z rozkoszą wypełniłbym twą wolę. Lecz mam zwią- zane ręce. Teraz wiemy już znacznie więcej — rzekł, ujmując Li Yuana za ramię i prowadząc go na drugi koniec pokoju, gdzie przed ekra- nem ustawiono dwa krzesła. Usiadł naprzeciwko księcia, świadom nie tylko smutku i gniewu chłopca, lecz także jego wielkiego dostojeń- stwa. — Wiemy, jak to się stało. Zobaczył, że Li Yuan sprężył się. — Tak — mówił Tolonen. — Kluczem jest tu symulowane widzenie. — stwierdził, że słowa te nic nie mówią Li Yuanowi i kontynuował: — Odkryliśmy to podczas akcji w ośrodku SimFicu w Punto Natales. Prawdopodobnie prowadzą nielegalne eksperymenty nad tym zjawiskiem już od ośmiu lat. Wygląda na to, że drut znaleziony w głowie Chao Yanga stanowił część ich systemu. Li Yuan pokręcił głową. __ Nie rozumiem cię, Generale. SimFic prowadzi nielegalne ekspery- menty? Czy o to chodzi? Z premedytacją naruszają postanowienia Edyktu? Tolonen skinął głową, lecz podniósł dłoń, by uciszyć pytanie Li Yuana. Temat był skomplikowany i wolał nie zagłębiać się w dyskusje o tym, jak to wszystkie koncerny prowadzą takie eksperymenty, po czym dzięki swym poplecznikom w Izbie zdobywają akceptację Ministerstwa dla rzekomo „teoretycznych" produktów. — O tym za chwilę — rzekł — najważniejszy dla nas jest fakt, że Pei Chao Yang nie jest odpowiedzialny za morderstwo twego brata. Niemal pięć lat temu poddał się operacji usunięcia skrzepu z mózgu — operacji, którą jego ojciec Pei Ro-hen zachował w tajemnicy. Podobno Chao miał wypadek na polowaniu. Spadł z konia. Lecz operacja udała się i od tej pory na nic się nie skarżył. To znaczy, aż do dnia wesela. Teraz wiemy dlaczego. — Czyżby wszczepili mu coś w głowę? Coś, co nim kierowało? — Niezupełnie kierowało. Ale sprawiło, że widział dokładnie to, co oni chcieli, żeby widział. Coś, co narzucało mu odmienny zestaw obrazów. Chyba nawet odmienny zestaw zapachów. Coś, dzięki czemu widział Han Ch'ina w odmienny sposób. — A czy wiemy, kto dokonał tej... operacji? Tolonen obejrzał się na chłopca. — Tak. Lecz ci ludzie nie żyją. Już od kilku lat. Ten, kto to zaaran- żował, musiał być nie lada pedantem. Niezwykłym pedantem. — Ale czy odpowiada za to SimFic? Berdyczow? Ujrzał zajadłość na twarzy Li Yuana i skinął głową. — Tak uważam. Choć to nie wystarczy jako dowód w sądzie. Wszystko zależy od tego, co znajdziemy w Hammerfest. Rzuciła się na niego krzycząc jak wariatka, z wielkim i ostrym my- śliwskim nożem w lewej ręce i zębatym bagnetem w prawej. Ebert uchylił się przed jej zamaszystym ciosem i wepchnął nóż pomiędzy jej piersi, używając do tego obu rąk, tak że od impetu ciosu rzuciło ją wstecz, niemalże uniosło w powietrze. — Bogowie... — powiedział, spoglądając na konającą kobietę, wstrząś- nięty zawziętością jej ataku. — Ile ich jeszcze będzie? Była za pięć szósta; drużyna zabłądziła. Nie żyło już ośmiu żołnierzy, dwóch ciężko rannych pozostawili w korytarzach. Zabili ponad dwadzie- ścia obrończyń. Same kobiety. Wariatki jak ta, którą zabił przed chwilą. I wciąż ich atakowały. Dlaczego kobiety? — zastanawiał się bez przerwy. Jednak w głębi duszy wiedział dlaczego. To psychologiczny atak na nieprzyjaciela. Nie przypadło mu do gustu zabijanie kobiet. Ani jego ludziom. Słyszał, jak narzekają między sobą. A teraz wszyscy są trupami. Prawie wszyscy. — Idziemy dalej? — zapytał sierżant Auden. Ebert odwrócił się i spojrzał na resztki drużyny. Zostało teraz czterech, włącznie z nim. Żaden z nich nie przeżył jeszcze niczego podobnego. Widział to w ich oczach. Byli zmęczeni i oszołomieni. Miniona godzina wydawała się wiecznością; nie wiadomo było, skąd nadejdzie następny atak. Plany, które im wydano, nie były nic warte. Widocznie dowódca tego ośrodka dokonał szybkiej przebudowy i zmienił budynek w labirynt: sieć śmiercionośnych ślepych zaułków i pułapek. Co gorsza, wypełnił także korytarze dezorientującymi sygnałami, uniemożliwiając im kontakt z innymi grupami uderzeniowymi. Ebert uśmiechnął się ponuro. — Idziemy dalej. Już chyba niedaleko. Na następnym rozwidleniu znowu trafili na ogień i stracili jeszcze jednego żołnierza. Lecz tym razem oczekiwany kontratak nie nastąpił. Może jesteśmy już prawie na miejscu, pomyślał Ebert, opierając się o ścianę, by odzyskać dech. Może to ich ostatnia linia obrony. Zerknął na drugą stronę korytarza i napotkał wzrok Audena. Tak, pomyślał, jeśli się stąd wydostaniemy, napiszę wniosek o awans dla ciebie. W ciągu minionej godziny nieraz ocaliłeś mi życie. — Przygotuj się — szepnął. — Idę pierwszy. Kryj mnie. Auden skinął głową napięty, gotów do akcji, podniósł karabin do piersi. Skrzyżowanie było tuż przed nimi. Za nim, o jakieś dziesięć kroków w głąb korytarza po prawej stronie, znajdowały się drzwi. Ebert skoczył przez odsłoniętą przestrzeń, strzelając na lewo, nie zdejmując palca ze spustu automatycznego karabinu. Za nim Auden i Spitz otworzyli głośny ogień. Wylądował niezręcznie i począł czołgać się naprzód w kierunku drzwi. Najpierw ją usłyszał, potem dopiero zobaczył. Odwracając głowę do- strzegł ją przelotnie na podsufitowej belce, przykucniętą, już rzucającą się do skoku. Uniósł gwałtownie lufę, lecz było już za późno. Gdy nacisnął spust, jej ciężkie buty trafiły go w plecy i powaliły na betonową podłogę. Film się skończył. Tolonen obrócił się na krześle i spojrzał na chłopca. — Jeszcze tylko dwa i będzie koniec. Li Yuan skinął głową, lecz nie odpowiedział na jego spojrzenie. Siedział sztywno, wpatrując się w ekran, jakby chciał wzrokiem wypalić w nim dziurę. Generał przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. Nie było to dla chłopca łatwe, lecz tak zażyczył sobie jego ojciec. W końcu Li Yuan zostanie pewnego dnia Tangiem, a Tang musi być twardy. Tolonen oparł się na krześle i nacisnął przycisk ręcznego urządzenia sterującego, rozświetlając ponownie ekran. W wieczór wesela ściany Yu Hua Yuan naszpikowano ukrytymi dyskret- nie kamerami. Specyfika śledzenia półtora tysiąca osób w tak niewielkiej i słabo oświetlonej przestrzeni zmusiła do użycia dwuwymiarowej fotografii. Mimo to udało się osiągnąć pewien efekt trójwymiarowości, jako że każda osoba w każdym momencie znajdowała się w zasięgu co najmniej dwóch kamer. Komputer zaprogramowany do identyfikacji dokonał analizy stu osiemdziesięciu oddzielnych filmów i stworzył półtora tysiąca nowych „wypukłych" filmów po siedemnaście minut — obejmujących moment śmierci Han Ch'ina i po osiem minut przed i po niej. Z nowych filmów wycięto wchodzące w kadr głowy innych ludzi i powiększono sceny, w których usta poruszały się i wypowiadały słowa. W rezultacie otrzymano serię „portretów reakcji" poszczególnych osób, tak wyrazistych, że zdawało się, iż kamera znajdowała się zaledwie o wyciągnięcie ramienia od danej twarzy. Zapoznali się już z pięcioma siedemnastominutowymi filmami. Widzieli szczere zaskoczenie — szok — na twarzach podejrzanych mężczyn. — Czy to znaczy, że są niewinni? — zapytał Li Yuan. — Niekoniecznie — odparł Tolonen. — Mogli nie znać szczegółów. Ale jestem pewien, że to ich pieniądze stoją za wszystkim. Teraz, na szóstym filmie, oglądali jednego z żołnierzy Tolonena, kapitana elitarnej gwardii, dowodzącego rozmieszczonymi tego wieczora w ogrodzie shao lin. Li Yuan z zaskoczeniem spojrzał na Generała. — Ależ to kapitan Erikson. Generał skinął głową. — Patrz. Powiedz, co o tym sądzisz. Li Yuan odwrócił się i przez jakiś czas milczał, koncentrując wzrok na ekranie. — A więc? — ponaglił go Tolonen. — Dziwne zareagował. Jego oczy... Prawie jakby starał się nie okazywać żadnej reakcji. — A może jakby był pod wpływem narkotyku? Nie sądzisz, że jego twarz zdradza symptomy transu arfidisowego? Nie słyszałem nic o tym, żeby sobie na to pozwalał, ale kto wie? Może jest narkomanem. Li Yuan odwrócił się i ponownie spojrzał na Generała. Pomiędzy jego sło- wami a tonem, jakim je wypowiedział, można było wyczuć znak zapytania. — Sam w to nie wierzysz, prawda? — rzekł po chwili. — Nie sądzisz, że publicznie zdradziłby się ze swych nałogiem. Tolonen milczał i przyglądał się chłopcu z uwagą. Li Yuan znów od- wrócił wzrok, po czym wzdrygnął się, nagle pojmując, co naprawdę chciał Powiedzieć Generał. — On wiedział! O to ci chodziło, prawda? Erikson wiedział, ale... ale bał się z tym zdradzić. Mam rację? Myślisz, że odważył się publicznie zażyć arfidis? — Tak myślę — rzekł cicho Tolonen. Był zadowolony z Li Yuana. Jeśli ta paskudna sprawa ma choć jedną dobrą stronę, to jest nią właśnie to: Li Yuan pewnego dnia zostanie Tangiem. Wielkim Tangiem. Jeżeli dożyje. — To by tłumaczyło, dlaczego w pobliżu nie było żadnych shao lin. — Tak. — A Erikson? — Nie żyje. Popełnił samobójstwo w godzinę po zamachu. Z początku myślałem, że uważał, iż mnie zawiódł. Teraz wiem, że było inaczej. Tolonen wpatrzył się w twarz Eriksona, świadom cierpienia skrytego za mętną, powierzchowną szklistością oczu mężczyzny. Drogo okupił on swą zdradę. — Dlaczego to zrobił? — Zabrzmiał głos Li Yuana, nieoczekiwanie łagodny. — Nie wiemy na pewno, ale podejrzewamy, że mógł być zamieszany w zabójstwo Lwo Kanga. Podlegał w tym czasie DeVore'owi i wiemy, że utrzymywał prywatne kontakty z DeVore'em, kiedy ten dowodził Służbą Bezpieczeństwa na Marsie. — Rozumiem. Film skończył się. Rozpoczął się następny. Ekran wypełniła twarz Lehmanna. Coś było nie tak. Tyle można było zauważyć od razu. Lehmann był nerwowy, dziwnie poruszony. Mówił szybko, ale wydawało się, że nie myśli o tym, co mówi. Utrzymywał głowę w niezręcznej sztywnej pozycji, a jego oczy bez przerwy wykonywały drobne, chaotyczne ruchy w oczodo- łach. — On wie! — szepnął Li Yuan, przerażony, nie mogąc oderwać wzroku od obrazu na ekranie. — Kuan Yin, słodka Bogini Miłosierdzia, on wie! Oto pomiędzy głową Lehmanna a górnym skrajem ekranu mógł dostrzec swego brata i jego oblubienicę, śmiejących się do siebie, rozmawiających, wymieniających rozkochane spojrzenia... Nie, pomyślał. Nie-e-e! Wzbierała w nim wysublimowana zgroza, od której drżały mu ręce, żołądek kurczył się w męczarniach. Gigantyczna twarz Lehmanna niemal blokowała ekran. Była przeogromna, o trupio białej barwie, niczym wiosenny księżyc, wyblakły i poryty zmarszczkami, wypeł- niający niebo. Za nią zaś stał jego brat, Han, ukochany Han, oddychając, rozmawiając, śmiejąc się — żywy! — tak, przez ten zamrożony, bezczasowy moment nadal żywy — a jednak tak drobny, tak delikatny, tak przeraźliwie podatny na ciosy. Lehmann odwrócił się i zerknął ku rozmawiającemu z Generałami Hanowi. Przez chwilę patrzał tylko, z nie skrywaną wrogością, po czym na pół zwrócił się w prawo, jakby reagując na czyjeś słowa, i zaśmiał. Ten śmiech—tak kontrastujący z chłodem w jego oczach — mroził widzowi krew w żyłach. Li Yuan zadrżał. Teraz nie miał już wątpliwości. Lehmann wie- dział, co się za chwilę stanie. Powoli, niemal ukradkiem, Lehmann powrócił do kręgu swych znajo- mych, aż wreszcie, w momencie gdy nowożeńcy przystanęli przed Pei Chao Yangiem, znajdował się dokładnie naprzeciw nich. Teraz na potężnym ekra- nie nie widać było niczego poza jego twarzą; twarzą zrekonstruowaną z tuzina odrębnych ujęć. Wszystko, co znalazło się pomiędzy twarzą a so- czewką, usunięto z kadru, pamięć komputera oczyszczono ze sceny za- bójstwa. __ Nie... —jęknął cicho Li Yuan, niemalże dławiąc się ciężarem w piersi, czując, jak ból narasta z każdą sekundą. Powoli, jakże powoli mijały sekundy i wreszcie cała twarz Lehmanna zesztywniała. — Jego oczy — rzekł cicho Tolonen głosem pełnym bólu. — Spójrz na jego oczy... Li Yuan jęknął. Rysy Lehmanna na pozór ułożyły się w maskę przejęcia, lecz jego oczy śmiały się, źrenice rozszerzyły się z podniecenia. I oto w ciemnym ośrodku każdego oka widniał obraz Pei Chao Yanga szamocące- go się z Han Ch'iem. Widniał — podwójny odwrócony w nabrzmia- łej ciemności. — Nie-e-e! — Li Yuan zerwał się na nogi, zaciskając mocno pięści, z twarzą zastygłą w grymasie bólu i tęsknoty. — Han!... Ukochany Han! Gdy Ebert odzyskał przytomność, kobieta leżała obok niego martwa, z głową niemal całkowicie odstrzeloną. Sierżant Auden klęczał nad nim, strzelając z wielkiego automatu w krokwie nad swą głową. Uniósł głowę i znów ją opuścił, jęcząc z ostrego bólu, któremu towarzyszyła chwilowa fala ciemności. Na potylicy, gdzie ból był najostrzej- szy, czuł miękką wilgoć. Dotknął jej i ponownie zamknął oczy. Mogło być gorzej, pomyślał. Mogłem zginąć. Auden wypuścił do góry kolejną serię i spojrzał na niego. — Dobrze się pan czuje, sir? Ebert zakaszlał i uśmiechnął się z przymusem. — Świetnie. Co się dzieje? Auden wskazał karabinem do góry, powracając wzrokiem do ginącej w ciemności pajęczyny krokwi i belek. — Coś tam się ruszało, ale teraz jest już spokój. Ebert usiłował skoncentrować wzrok, lecz na próżno. Znów zamknął oczy czując, jak wali mu serce, jak ogarnia go ból. Auden nadal mówił: — To prawdziwe gniazdo szczurów. Ale to dziwne, sir. Na ich miejscu zrzuciłbym zbiorniki z gazem albo granaty. Rozstawiłbym sieć zdalnie sterowanych karabinów. — Może tak zrobili — powiedział słabo kapitan. — Może już nie ma kto ich obsługiwać. — Czy na pewno dobrze się pan czuje, sir? — Auden spojrzał na niego z przejęciem. Ebert otworzył oczy. — Moja głowa. Coś sobie zrobiłem w głowę. Sierżant odłożył karabin i ostrożnie uniósł jedną ręką głowę Eberta, obmacując ją drugą. Ebert skrzywił się. — Bogowie... Auden przykląkł, wstrząśnięty rozległością obrażeń. Przez chwilę za- stanawiał się, po czym wyciągnął z kieszeni kurtki małą puszkę w areozolu i opryskał potylicę Eberta. Ranny zgrzytnął zębami od chłodnego, silnego, palącego bólu środka odkażającego, lecz milczał. Auden rzucił puszkę i wyjął z innej kieszeni opatrunek osobisty, pikowany kwadrat wielkości dłoni, ¦ który przyłożył do rany. Następnie położył Eberta, odwrócił na bok i rozpiął mu kołnierz kurtki. — Nie jest tak źle, sir. Rana nie jest głęboka. Wykończyłem tę babę, zanim zdążyła narobić szkody. Ebert spojrzał mu w twarz. — Chyba powinienem panu podziękować. Tymczasem Auden podniósł już karabin i znów patrzył w górę. Po- śpiesznie opuścił wzrok i pokręcił głową. — Nie ma za co, sir. To był mój obowiązek. Zresztą żaden z nas nie przeżyłby długo, gdybyśmy sobie nie pomagali. Ebert uśmiechnął się, dziwnie rozgrzany tym prostym stwierdzeniem Audena. Ból już ustępował, ciemność w jego głowie cofała się. Spoglądając za Audena stwierdził, że widzi już wyraźniej. — Gdzie jest Spitz? — Nie żyje, sir. Zaatakowały nas od tyłu, kiedy przechodziliśmy przez rozwidlenie. — A więc zostaliśmy tylko my dwaj? — Tak jest, sir. — Sierżant po raz ostatni przepatrzył strop, spojrzał przed i za siebie, wreszcie zarzucił broń na ramię. — Muszę pana ponieść, sir. Na końcu tego korytarza są schody. Jeśli będziemy mieli szczęście, możemy na ich szczycie znaleźć naszych chłopców. Słyszałem dochodzące stamtąd głosy. Męskie głosy. To mogą być nasi. Wsunąwszy dłonie pod pachy Eberta uniósł rannego do pozycji siedzącej, po czym przykląkł i natężając siły, zarzucił sobie kapitana na ramię. Przez chwilę kucał, odzyskując równowagę, wreszcie wyciągnął prawą rękę i pod- niósł karabin. * * * Li Yuan zastał ją we wschodnim pałacu w Sichuan siedzącą w gronie służek. Pokój był wielki i przestronny, z jednej strony wychodził na taras, z którego schody wiodły ku rozległemu, zielonemu stawowi. Na dworze był jasny dzień, lecz pokój pogrążony był w cieniu. Odbite od wody światło obmywało ozdobny sufit migotliwymi wzorami srebra i czerni, pod nimi zaś wszystko spowijał mrok. Fei Yen odziana była w ts'ui i shang z szorstkiej, nie obrębionej konopnej tkaniny, jak nakazywał pierwszy stopień żałoby chan ts'ui. Oczekiwały ją teraz trzy lata żałoby — właściwie dwadzieścia siedem miesięcy. Wszystkie służki miały na sobie proste, białe szaty, a w okrągłych białych misach obok wysokiego krzesła, na którym zasiadła, rozłożono więdnące szkarłatne i złote kwiaty. Spojrzała na niego oczyma pociemniałymi od wielodniowego płaczu i gestem poprosiła, by podszedł. Zdawała się znacznie starsza niż ją pamię- tał. Starsza i wyczerpana. A przecież od śmierci Han Ch'ina minęły dopiero cztery dni. Skłonił się nisko i wyprostował, czekał, aż dziewczyna przemówi. Fei Yen odwróciła się powoli i szepnęła coś. Służki natychmiast wstały i zaczęły wychodzić, po drodze kłaniając się Li Yuanowi. Wreszcie został z nią sam. — Dlaczego przyszedłeś? Przez moment milczał, onieśmielony nieoczekiwaną wrogością w jej głosie. — Ja... Przyszedłem zobaczyć, jak się czujesz. Czy dochodzisz do siebie. Fei Yen parsknęła i z gorzką miną odwróciła wzrok. Wreszcie złagod- niała i znów spojrzała na niego. — Wybacz mi, Li Yuan. Moje rany się goją. Lekarze mówią, że nie odniosłam żadnego fizycznego szwanku. Nic się nie złamało... Wzdrygnęła się i znów opuściła wzrok, a w kąciku jej oka nabrzmiała nowa łza. Patrząc na to Li Yuan czuł, jak kraje mu się serce. Ona tak głęboko kochała jego brata. Równie mocno jak on sam. Może dlatego właśnie przyszedł: by dzielić z nią swój smutek i straszny brak owej miłości. Lecz teraz, gdy był już z nią, stwierdził, że nie jest w stanie wyrazić swych uczuć słowami — nie może nawet zacząć o nich mówić.. Przez chwilę trwała w doskonałym bezruchu, wreszcie otarła niecierpli- wie łzę, wstała i zeszła ku niemu. — Wybacz mi, proszę, szwagrze. Nie powitałam cię, jak należy. Fei Yen objęła go przelotnie, po czym odsunęła się. Przystanęła u wyjścia na taras i oparła się o jedną z kolumn, spoglądając ponad stawem ku odległym górom. Li Yuan ruszył za nią i stanął obok dziewczyny, nie wiedząc, co powiedzieć, jak się zachować. Odwróciła się i spojrzała na niego. Choć dzieliło ich osiem lat, nie był znacznie od niej niższy. Mimo to zawsze czuł się przy niej jak dziecko. Zwykłe dziecko. Wszystko, co wiedział — wszystko, czym był — traciło znaczenie. Nawet on, przyszły Tang, instynktownie odczuwał jej wyższość. Tak, nawet teraz, gdy jej krasa była przyćmiona, gdy jej oczy wypełniała uraza i gniew. Odchrząknął i odwrócił wzrok, lecz nadal czuł na sobie jej spojrzenie. — A więc teraz t y zostaniesz Tangiem? Spojrzał na dziewczynę, usiłując wymierzyć jej myśli, gdyż jej słowa stanowiły bezbarwne stwierdzenie. Co ona czuje? Gorycz? Zazdrość? Gniew, że żaden z jej synów nie zostanie pewnego dnia Tangiem? — Tak — rzekł po prostu. — Pewnego dnia. Parę dni temu stał w gabinecie swego ojca i wpatrywał się w wypełniający całą ścianę obraz Europy — ten sam obraz, który można było dojrzeć przez krąg widokowy w latającym pałacu, o 160 000 li ponad Chung Kuo. Wir obłoków, podobny do cyfry 3, zasłaniał większą część oceanu na lewym brzegu kręgu. Zarysy lądu nie były skomplikowane. Na wschodzie rozciągały się ku Azji wielkie, zielone równiny. Cała reszta była biała; biała z plamą szarości i bieli na środku i drugą, mniejszą, nieco na wschód, które nadawały widokowi kształtu jakiejś gigantycznej, fantastycznej, rogatej bestii. Biel to Miasto Europa; skute okowami drugiej epoki lodowej. Z góry świat wydawał się mały, zredukowany do wykresu. Wszystko, co widział, stanowiło własność i królestwo jego ojca. Wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie należeli do niego. A jednak oto jego pierworodny syn nie żyje, on zaś nie zna na to rady. Czy to ma sens? Wyminął dziewczynę i wyszedł na taras, gdzie przystanął przy kamiennej balustradzie, zaglądając w jasnozieloną wodę i patrząc, jak w jej głębi poruszają się ryby. Lecz tym razem nie czuł z nimi związku, kontemplacja nie przyniosła mu ulgi. — Dobrze to zniosłeś — rzekła Fei Yen, podchodząc do niego. — Dzielny z ciebie chłopiec. Spojrzał na nią ostro, z goryczą; urażony jej brakiem wrażliwości, dziwnie rozdrażniony słowem „chłopiec". — Co ty możesz wiedzieć? — warknął, odsuwając się od niej.'— Jak śmiesz uważać, że czuję mniej od ciebie? Jak śmiesz? Zaatakował ją niemal ze łzami, chciał rozładować swój żal i nieuśmierzo- ny gniew; uderzyć i potrzaskać coś delikatnego. Skrzywdzić kogoś równie dotkliwie jak on sam został skrzywdzony. — Ja... — Zerknęła na niego, oszołomiona, po wybuchu chłopca nie czując już ni goryczy, ni zawiści. — Och, Yuanie. Mały Yuanie. Sama nie wiem... — Podeszła do niego i przytuliła mocno, głaszcząc jego włosy, nie zwracając uwagi na ból, który sprawiał uścisk chłopca jej posiniaczonym bokom. — Och, Yuanie. Mój biedny, mały Yuanie. Przepraszam cię. Tak bardzo cię przepraszam. Skąd miałam wiedzieć, mój malutki? Skąd miałam wiedzieć? Schody wiodły do szerokiego, zagraconego skrzyniami podestu. Wy- chodziły zeń trzy korytarze. Dwa stanowiły ślepe zaułki, trzeci łączył się z inną, znacznie dłuższą klatką schodową. Auden znów ruszył w górę, wystawiając lufę karabinu, z odwiedzionym bezpiecznikiem, z palcem złożonym na spuście. Na lewym ramieniu sierżant czuł odrętwiający ciężar Eberta. W pobliżu szczytu schodów zwolnił i rozejrzał się, utrzymując wzrok na poziomie podłogi, szukając lufą celu. Przed nim rozciągała się wielka, otwarta przestrzeń jakby podłoga magazynu, gdzieniegdzie upstrzona wielkimi kanciastymi blokhauzami. Wysoki strop przecinała plątanina przewodów trakcyjnych. Miejscami rozstawiono sterty skrzyń, przy których parkowały elektryczne wózki. Poza tym hala była pusta. __ Nie podoba mi się to — mruknął Auden do Eberta. — Tyle tego było po drodze. A tu nic. Przecież wszystkich nie wykończyliśmy. I gdzie są nasi ludzie? — Co to takiego? __Jakby hala załadunkowa. Wielkie pomieszczenie. Z jakimiś blok- hauzami. Wyglądają na puste, ale to dobre stanowiska obronne. Ebert przełknął z wysiłkiem ślinę. Bolała go głowa, zwieszająca się na dół z ramienia Audena, i zaczynały go ogarniać mdłości. Mówił słabym głosem: — Znajdziemy sobie jakąś osłonę. Miejsce, gdzie będzie pan mógł mnie złożyć. — Nie wiem, sir. — Auden zawahał się. — Moim zdaniem to pułapka. W znużenie Eberta na chwilę wdarła się irytacja. — Może. Ale nie mamy wyboru, prawda? Nie możemy wrócić. A tu nie możemy zostać zbyt długo. Nie zwracając uwagi na ostry ton swego kapitana, Auden ponownie wpatrywał się w pozorną pustkę hali załadunkowej. Nic. Był niemal pewien, że nic się tam nie kryje. A jednak instynkt mówił co innego. Na ich miejscu właśnie tak by postąpił. Gwałtownie zaatakował, potem znów zaatakował, i jeszcze raz, i jeszcze. A potem, kiedy nieprzyjaciel spodziewa się naj- gorszego, wycofałby się. Niech myślą, że się przebili. Niech bez oporu sami wejdą w pułapkę. Niech dadzą się wciągnąć w samo serce obrony. A wtedy... Ciszę przerwał głos Eberta. — Na bogów, sierżancie, nie stójcie tak, zróbcie coś! Ja umieram! Auden wzdrygnął się. — W porządku — rzekł. — Poszukamy osłony. Miejsca, gdzie będę mógł pana złożyć. Przez parę sekund oddychał głęboko, po czym pokonał ostatnie stopnie, oczekując, że lada moment jego ciało rozorze ogień ciężkiej broni auto- matycznej lub że przetnie je na pół promień wielkiego lasera, lecz nic się nie stało. Pobiegł jak najszybciej, skulony, dysząc ciężko, niemal niezdolny już, by dźwigać Eberta. — Potrzebuje pan pomocy, sir. Stracił pan mnóstwo krwi. Kapitan miał zamknięte oczy. —¦ Tak — rzekł z wysiłkiem, głosem cichszym od szeptu. — Niech pan idzie. Szybko. Poradzę sobie. Auden skinął głową i sięgnął za siebie po karabin. Przez chwilę macał dłonią, wreszcie powoli zamknął ją w pięść. Instynkt. Powinien był zaufać instynktowi. Uniósł ręce, wstał i odwrócił się powoli ku człowiekowi z karabinem, który stał o zaledwie trzy kroki. — Świetnie, sierżancie. Proszę nie opuszczać rąk i unikać wszelkich nagłych ruchów. A teraz niech pan wyjdzie z tej dziury. Mężczyzna cofnął się przed Audenem, nie unosząc karabinu. Był to wysoki, bardzo chudy Han o długiej, końskiej twarzy i szerokich ustach. Ubrany był w jasnozielony uniform z podwójną spiralą, godłem SimFicu, na wyłogach i czapce. Naszywka na jego piersi przedstawiała niedźwiedzia chwytającego chmarę maleńkich jedwabnych motyli, co oznaczało, że jest on oficerem piątej rangi—kapitanem. Gdy Auden wychodził z ukrycia, otoczyli go inni strażnicy wynurzający się zza skrzyń. — Dobrze! — powiedział kapitan. Skinął na swych podwładnych. — Szybko! Zanieście tego drugiego do lazaretu. Przecież nie chcemy, żeby umarł, prawda? Oczy Audena rozszerzyły się z zaskoczenia: odwrócił się, patrząc, jak żołnierze podchodzą do Eberta i ostrożnie umieszczają go na noszach. — Co tu się dzieje? — zapytał, oglądając się na kapitana SimFicu. — W co wy gracie? Kapitan patrzył, jak jego ludzie wynoszą Eberta, po czym odwrócił się i opuścił lufę karabinu. — Przykro mi, sierżancie, ale nie mogliśmy ryzykować. Wolałem nie tracić już ludzi przez nieporozumienie. — Nieoczekiwanie uśmiech- nął się. — Jesteście już bezpieczni. Odbiliśmy ośrodek. Bunt został stłu- miony. — Bunt? O czym pan mówi? — Auden zaśmiał się, nie wierząc własnym uszom. Uśmiech Hana zmienił się w kamienną maskę. — Tak. Bez wiedzy koncernu terrorystyczna organizacja dokonała infiltracji ośrodka i opanowała go. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero dziś rano. Interweniowaliśmy natychmiast. — Cóż za zbieg okoliczności — powiedział sierżant, który z przeraże- niem zrozumiał, co się naprawdę stało. Zupełnie tak, jak mówił Ebertowi. Wrobili ich. Cała ta historia to jedna wielka mistyfikacja. Szarada. Wszystko po to, żeby odczepili się od SimFicu. — Owszem. Ale szczęśliwy zbieg okoliczności, nie sądzicie? Gdybyśmy nie przybyli, zginęlibyście wszyscy. A tak ocaliliśmy życie około dwunastu waszych ludzi. Auden zadrżał, myśląc o wszystkich wspaniałych żołnierzach, którzy walczyli u jego boku. Teraz nie żyją. Zginęli po to tylko, by ocalić dupę jakiegoś bydlaka z wysokich poziomów. — A terroryści? — Wszyscy zginęli. Zabarykadowali się w laboratoriach. Niestety, musieliśmy ich zagazować. — To bardzo wygodne, co? — Obdarzył Hana gorzkim spojrzeniem. Kapitan zmarszczył brwi. __ Obawiam się, że nie rozumiem was, sierżancie. Cała ta sprawa... jest bardzo przykra, ale cóż możemy poradzić? Ja sam straciłem w walkach ponad trzydziestu ludzi. Auden wbił weń wzrok. Tak, pomyślał z pogardą dla wygadanego Hana, który przed nim stał; straciłeś trzydziestu „ludzi", ale na pewno nie za sprawą terrorystów! Na korytarzu rozległy się podniesione głosy i światełko interkomu na biurku poczęło błyskać niecierpliwie. Soren Berdyczow, Prezes SimFicu, spojrzał ponad głowami siedzących wokół jego biurka pięciu mężczyzn i poprawił swe małe okulary w okrągłych oprawkach, usuwając z ich we- wnętrznych powierzchni generowane przez komputer cyfry. — Na niebo, co to...? Właśnie minęła ósma rano, oni zaś od dwóch godzin prowadzili cotygodniową konferencję na temat strategii. Mężczyzna siedzący najbliżej niego po lewej stronie wstał, odwrócił się i skłonił. — Przepraszam, sir. Czy mam się dowiedzieć, o co chodzi? Berdyczow złożył dłoń na przycisku anulowania na interkomie i spojrzał na Głównego Dyrektora. Chłodno, surowo rzekł: — Dziękuję, Paul. Tak, proszę. Jeśli to ktoś z naszych pracowników, proszę natychmiast go zwolnić. Nie będę tolerował takiego zachowania w moich biurach. Moore ponownie skłonił się i odwrócił, by wykonać polecenie. Lecz ledwo ruszył ku drzwiom, te rozwarły się gwałtownie. Na progu stanął Tolonen, wysoki i siwowłosy, z oczyma płonącymi gniewem, w grożącej postawie. Odziany był w pełen mundur bojowy, z rozluźnionym paskiem hełmu, z lekkim automatycznym pistoletem w ka- burze u pasa, jakby dopiero co wrócił z akcji. Za nim ze schylonymi głowami stanęło kilku pracowników Berdyczowa, zawstydzonych, że nie zdołali zapobiec najściu. Berdyczow wstał powoli, starannie kontrolując furię. — Generale Tolonen... Mam nadzieję, że ma pan ważne powody, by tak zakłócać mój spokój? Tolonen zignorował tę uwagę. Rozejrzał się po pokoju, po czym wszedł, bez słowa mijając Moore'a, kierując się wprost ku Berdyczowowi. Prze- pchnął się pomiędzy dwoma siedzącymi mężczyznami, pochylił nad biurkiem i grzmotnął pięścią w blat. — Wiesz doskonale, dlaczego tu jestem, ty jaszczurze! Berdyczow spokojnie oparł się i złożył ręce. , — Pańskie maniery pozostawiają wiele do życzenia, Generale. Gdyby miał pan tyle uprzejmości, by porozmawiać z mym sekretarzem, znalazłbym dla pana czas po południu. Lecz w obecnej sytuacji... Cóż, zapewniam pana, ze Poinformuję o pańskim zachowaniu komisję Izby do spraw Bezpieczeń- stwa. Znajduje się pan, Generale, w prywatnym biurze, do którego nawet pan nie ma prawa wtargnąć bez zezwolenia. Wściekły Tolonen wyprostował się, wyciągnął z kieszeni kurtki nakaz i rzucił go na blat biurka, przed Berdyczowa. — A teraz tłumacz się! Albo wejdę za biurko i wycisnę z ciebie cholerną prawdę! Berdyczow podniósł cienki kartonik nakazu i wpatrywał się weń przez moment, po czym odrzucił go z powrotem ku Tolonenowi. — A więc ma pan prawo tu być. Lecz legalność nie stanowi wymówki dla złych manier, Generale. Nie wycofuję mej skargi. Zachowuje się pan okropnie. Obraził mnie pan i groził mi przy świadkach. Mam zamiar... Tolonen przerwał mu. Pochylił się nad biurkiem i ryknął: — Hsinfa ts'ai! Co ty możesz wiedzieć o manierach, ty hsiao jen\ Berdyczow po raz pierwszy nasrożył się. Obelgi uraziły go, choć w głębi duszy był nawet usatysfakcjonowany. Jego taktyka wytrąciła Generała z równowagi. Dowodziły tego użyte przezeń mandaryńskie frazy. Nie tracąc kontenansu pochylił się i spojrzał Generałowi w oczy. — Skoro już pan tu jest, niech pan wytłumaczy, czego pan ode mnie chce. Może jestem „parweniuszem", może jestem „małym człowieczkiem", ale jestem też bardzo zajęty. Muszę rządzić imperium... że tak się wyrażę. Tolonen jeszcze przez chwilę piorunował go wzrokiem, po czym wypros- tował się. — Odpraw tych ludzi. Muszę porozmawiać z tobą sam na sam. Berdyczow spojrzał na najbliższego ze swych współpracowników i ledwie dostrzegalnie skinął głową. Powoli, z wahaniem, mężczyźni zaczęli opusz- czać pokój. Pozostał jednakże Główny Dyrektor Moore, który z przejęciem wpatrywał się w przełożonego. Dopiero gdy miał się on odwrócić i wyjść, Berdyczow odpowiedział na jego spojrzenie. — Paul... proszę zostać. Chcę mieć świadka tej rozmowy. — Powiedziałem... — odezwał się Tolonen, lecz Berdyczow przerwał mu: — Zaręczam panu, Generale, że bez świadka nie powiem ani słowa. Jak pan widzi, w tym pokoju nie ma żadnych kamer ani mikrofonów. Często rozmawiamy tu o sprawach tajnych. O rzeczach, które nie powinny dotrzeć do uszu konkurentów. Rozumie mnie pan, Generale? Poza tym groził mi pan. Czy mogę czuć się bezpieczny, jeśli ktoś z moich ludzi nie pozostanie i nie dopilnuje, by nie gwałcono mych praw? Tolonen parsknął. — Prawa! To ci piękne słowo w ustach człowieka, który sam nie szanuje praw innych! Berdyczow westchnął i opuścił wzrok. — Znów mnie pan obraża, Generale. Czy mogę spytać, dlaczego? Czym zasłużyłem na takie traktowanie? — Doskonale wiesz czym! I tym razem nie ocalisz dupy swoimi sztuczkami! Tkwisz w tym aż po szyję, Shih Berdyczow! A mówię o za- bójstwie Li Han Ch'ina, nie o jakiejś drobnej kwestii manier. Ślady prowadzą do dwóch twoich ośrodków. Co znaczy, że jesteś w to zamieszany. Osobiście! Berdyczow zdjął okulary i przetarł ich soczewki, po czym spojrzał na Generała. __ Wnoszę, że chodzi panu o sprawę Hammerfest. Tolonen roześmiał się, zadziwiony bezczelnością rozmówcy. __ O sprawę Hammerfest... Tak. Chodzi mi o sprawę twej obłudy. __ Obłudy? — Berdyczow zmarszczył brwi i spojrzał na Moore'a. przeniósł spojrzenie na Generała, kręcąc ze smutkiem głową. — Znów pana nie rozumiem, Generale. Czyżbym nie był absolutnie szczery? Czyż nie przekazałem wam kopii dokumentów dotyczących ośrodków w Punto Natale i w Hammerfest? Przecież wiem, że gdyby nie moi ludzie, to terroryści wybiliby całe pana oddziały, a wraz z nimi syna Klausa Eberta. — Terroryści! Znowu te łgarstwa! Wiesz cholernie dobrze, że nie było żadnych terrorystów! — Ma pan na to dowody, Generale? Tolonen ściszył głos. — Nie potrzebuję dowodów. Wiem. Tutaj. — Przyłożył dłoń do serca. — I tutaj. — Poklepał się po czole. — A cóż to ma znaczyć? — Berdyczow pochylił się, jego szczupła twarz stwardniała, okulary rozbłysły w świetle podsufitowej lampy. — Wysuwa pan poważne oskarżenia, Generale, i mam nadzieję, że potrafi pan je uzasadnić. Przykro mi z powodu tego, co stało się w Hammerfest, lecz nie jestem za to odpowiedzialny. Tolonen pokręcił głową. — I tu się mylisz, Berdyczow. Badania prowadzone w obu ośrodkach były nielegalne i miały bezpośredni związek z zabójstwem Li Han Ch'ina. Prace te podjęto w imieniu SimFicu, prowadzono w lokalach wynajętych przez SimFic i nawet za pieniądze SimFicu. Jako Prezes SimFicu ponosisz za to osobistą odpowiedzialność. — Nie zgadzam się z tym. Niektóre z badań podjętych w naszym imieniu mogły istotnie być nielegalne, jak pan mówi. Mogły być, choć trzeba to jeszcze bezspornie udowodnić, powiązane z nieszczęśliwą śmiercią Li Han Ch'ina. Lecz sam fakt, że czegoś dokonuje się pod szyldem naszego koncernu, nie oznacza, że o tym wiemy, ani że to sankcjonujemy. Jak panu wiadomo, Generale, ledwo dotarła do mnie wiadomość o tym, co się stało, wydałem rozkaz pełnej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa i nawet wysłałem wam na pomoc moje osobiste jednostki ochrony. Przez chwilę Tolonen milczał, a jego twarz wyrażała zimną furię. — Mam uwierzyć, że nie wiedziałeś, co się dzieje? - Szczerze mówiąc, Generale, nie interesuje mnie to, w co pan wierzy. Interesuje mnie tylko prawda. — Wskazał za plecy Tolonena na wielki schemat na ścianie po prawej stronie. — Widzi pan, Generale? To sche- mat mojej organizacji. Jej struktura, jeśli pan woli. Widzi pan, jak dzieli się ona na ^działy niższego rzędu. Jak niektóre jej części cieszą się pewną autonomią. Inne skryte są głęboko w łańcuchu podwydziałow. Koncern taki jak SimFac to skomplikowana instytucja. Żywa, funkcjonująca całość, nieustannie zmieniająca się i rozwijająca. — A więc? Berdyczow złożył ramiona i oparł się wygodnie. — Ilu ludzi ma pan pod swoim dowództwem, Generale? Pół miliona? Milion? Tolonen wyprostował się. — Dowodzę czterema chorągwiami. W sumie dwoma milionami ludzi. — Rozumiem. — Spojrzał na swego Głównego Dyrektora. — Paul... Ilu ludzi zatrudniamy w naszej operacji afrykańskiej? — Czterysta osiemdziesiąt tysięcy. — A w Północnej Ameryce? — Siedemset czterdzieści tysięcy. — W operacji azjatyckiej? — Milion dwieście tysięcy. Berdyczow spojrzał na Generała. — Te trzy operacje stanowią jedną trzecią naszych działań, z których najpoważniejsze odbywają się tu, w Mieście Europa. Jak więc pan widzi, Generale, ja sam „dowodzę" trzykrotnie większą liczbą ludzi niż pan. A teraz chciałbym pana o coś spytać. Czy wie pan, co w tej chwili robią wszyscy pana ludzie? — Cóż za absurdalne pytanie! Oczywiście, że nie! — Nastroszył się Tolonen. Berdyczow uśmiechnął się chłodno. — I mimo to chciałby pan, bym ja wiedział, co przez cały czas szykują moi kierownicy! Chce pan, bym j a odpowiadał za ich poczynania! Czy ta sa- ma logika nie czyni pana odpowiedzialnym za czyny DeVore'a? Za jego zdradę? Tolonen nie odpowiedział, a jedynie spojrzał na Berdyczowa z nie- skrywaną nienawiścią w oczach. — A więc? — spytał tamten po chwili. — Czy już pan skończył? Tolonen pokręcił głową; na wzmiankę o Majorze całe jego zachowanie zmieniło się. Teraz był chłodniejszy, bardziej zdystansowany. — Chcę panu powiedzieć jeszcze jedno, Shih Berdyczow. Twierdzi pan, że nie jest odpowiedzialny. Tak pan twierdzi. Mimo to dowie się pan, kto jest za to odpowiedzialny. I dostarczy nam pan głowy tych ludzi albo swą własną, zrozumiano? Daję panu trzy dni. — Trzy dni! — Berdyczow wyprostował się na krześle. — Jakim prawem...? Generał podszedł do drzwi, po czym odwrócił się i obejrzał na Ber- dyczowa. — Trzy dni. Bo jak nie, to sam po pana przyjdę. Po jego wyjściu Berdyczow pochylił się nad biurkiem i złożył dłoń na interkomie. — Macie wszystko? Natychmiast rozległa się odpowiedź: __Wszystko. Jeszcze sprawdzamy, ale prawdopodobnie ze wszystkich sześciu kamer otrzymaliśmy doskonałe nagrania. Za godzinę prześlemy panu zmontowaną taśmę. __ Świetnie! — Przerwał połączenie i spojrzał na Moore'a. — A więc, Paul? Moore nadal wpatrywał się w drzwi. __ Za daleko go popychasz, Sorenie. To niebezpieczny człowiek. Uważaj na niego. Bedyczow zaśmiał się. — Tolonen? Ależ to głupi stary impotent! Nie potrafi nawet podetrzeć sobie dupy bez zezwolenia swojego Tanga, a Li Shai Tung i za sto lat nie pozwoli mu zadziałać przeciw nam. Nie bez niepodważalnych dowodów. Jego gadanie to były tylko blefy i przechwałki. Nie martw się. Bez zgody Tanga Tolonen nie podniesie na nas palca! W trzy godziny później Tang udzielił Tolonenowi posłuchania. She- pherd, doradca Tanga, dotarł doń wcześniej i poinformował Li Shai Tunga 0 wszystkim, co miało znaczenie. Tak więc natychmiast po przybyciu Tolonena rozpoczęła się rozmowa o sprawach naprawdę ważnych. Tang siedział na fotelu ustawionym u stóp Podium, przyodziany w szorstką, nie obrębioną szatę żałoby. Od chwili zabójstwa syna nie opuścił Pałacu Cesarskiego, nie przełknął ni kęsa strawy. U szyi miał przyszyty szeroki kwadrat białej tkaniny, w dłoni zaś dzierżył bambusową tyczkę. Oba przedmioty symbolizowały żałobę. W wielkiej, wysokiej Sali Tronowej nie było nikogo poza nimi trzema, 1 gdy Tang przemówił, jego głos rozległ się echem. — A więc, Knut? Co proponujesz? Generał skłonił się i przedstawił zarys swego planu, w którym doradzał atak profilaktyczny. Wojnę, lecz wojnę ograniczoną, skupiając się wokół konkretnych celów. Szybkie wymierzenie kary i zawarcie pokoju ze wszyst- kimi pozostałymi frakcjami. Li Shai Tung wysłuchał go, po czym zamyślił się, jakby spoglądał głębo- ko do wnętrza swej duszy. — Straciłem najcenniejszy skarb, jaki może posiąść człowiek — rzekł wreszcie, spoglądając kolejno na każdego z rozmówców. — Straciłem pierworodnego syna. Z tym nie mogę się pogodzić. Nie mogę też pokochać mych wrogów. Zaiste, gdy spoglądam w me serce, znajduję w nim jeno nienawiść wobec nich. Gorzką nienawiść. — Odetchnął głęboko i wbił wzrok w Tolonena. — Powybijałbym ich jak zwierzęta, Knut, gdyby na tym mogło się skończyć. Lecz nie skończy się na tym. Będzie wojna, jako rzeczesz, lecz nie taka, jaką sobie wyobrażasz. Będzie to wojna brudna, potajemna, kazirodcza i osłabi ona nas wszystkich. — Uśmiechnął się blado do swego nerała, P° czym odwrócił wzrok; wyraz cierpienia w jego czarnych oczach był tak wymowny, iż Tolonen stwierdził, że jego własne oczy zachodzą mgłą. — Tym razem, mój dobry Generale, sądzę, że się mylisz. Nie wierzę, by można było prowadzić wojnę ograniczoną. Zaiste, Siedmiu wie o tym już od dawna. Walka rozprzestrzeniłaby się. Rozprzestrzeniłaby się, aż Rodziny stanęłyby w obliczu pełnej mocy Góry, gdyż ta uznałaby ją za wyzwanie; za zamach na swe prawa, na samo swe istnienie jako klasy. Tolonen opuścił wzrok, przypominając sobie wyraz oczu Lehmanna, złośliwą bezczelność Berdyczowa i zadrżał. — Cóż tedy, Chieh Hsial — rzekł otwarcie, niemal wojowniczo. — Czy nic nie zrobimy? Wszak to wyjście równie złe. Li Shai Tung uniósł nagle dłoń, uciszając go. Uczynił to po raz pierwszy w ciągu ponad czterdziestu lat znajomości z Generałem i Tolonen przez chwilę patrzył nań rozszerzonymi z niedowierzania oczyma, zanim skłonił głowę. Tang spojrzał na tyczkę w swej dłoni. Stanowiła ona symbol zależności; tego, jak żałoba osłabia człowieka. Jednak w rzeczywistości było inaczej. Cierpienie dodaje człowiekowi sił; hartuje go. Powrócił wzrokiem do Generała, rozumiejąc jego gniew, pragnienie uderzenia tych, którzy go skrzywdzili. — Tak, Knut, bezczynność jest zła. Lecz nie tak zła jak czyny pochopne. Musimy udawać słabość. Musimy uginać się na wietrze; giąć się w paszczy sztormu i czekać na nasz czas. Teraz naszą strategią stanie się wuwei. Wuwei. Bierność. To stare pojęcie taoistów. Wuwei oznacza zachowanie harmonii z biegiem wydarzeń — unikanie zmącenia ich prądu. Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza, wreszcie Tolonen niemalże z gniewem pokręcił głową. — Czy wolno mi wyrazić me uczucia, Chieh Hsial — Ceremonialność jego głosu była jakże wymowna. Oto po raz pierwszy dwaj mężczyźni znaleźli się na skraju kłótni. Tang przez moment wpatrywał się w Generała, po czym odwrócił wzrok. — Powiedz, co musisz. Tolonen skłonił się głęboko, po czym wyprostował. — Rzeknę tyle tylko: Mylisz się, Li Shai Tung. Każ mnie zabić za moje słowa, lecz wysłuchaj mnie. Mylisz się. Wiem o tym. Czuję to w ko- ściach. Nie czas teraz na wuwei. Nie czas na rozsądek i trzeźwość. Teraz musimy być jako tygrys. Musimy odsłonić pazury i zęby i uderzyć. Inaczej zjedzą nas żywcem. Tang zastanawiał się przez chwilę, po czym pochylił na swym fotelu. — Mówisz jak Han Ch'in — rzekł głosem, w którym w równych proporcjach wymieszało się rozbawienie i gorycz. — On także doradzałby wojnę. „Zabili mnie, ojcze — rzekłby. — Więc teraz ty musisz ich zabić". — Zadrżał i odwrócił wzrok, z miną nagle zamyśloną. — Na bogów, Knut, myślałem o tej sprawie długo i intensywnie. Lecz Han zawsze udzielał rad zuchwałych i nierozważnych. Myślał sercem, a nie głową. Ja jednak muszę teraz wziąć pod uwagę mego drugiego syna. Muszę jemu dać życie, stabil- ność, ciągłość. Jeśli zaczniemy wojnę, on zginie. Tego jestem całkowicie pewien. Znajdą sposób, tak jak znaleźli sposób, by zaatakować Han Ch'ina. A w końcu zniszczą Rodziny. — Li Shai Tung zwrócił się do Shepherda, który przez cały czas zachowywał milczenie. — Robię to przez wzgląd na żywych. Czy rozumiesz mnie, Hal? Shepherd uśmiechnął się ze smutkiem. — Rozumiem, Shai Tung. — A Siedmiu? — Tolonen stał sztywno, w postawie na baczność, cały drżąc od frustracji. — Czy nie powiesz im tego, co czuje twe serce? Czy zalecisz im wuweP. T'ang ponownie spojrzał na Generała. — Oni sami podejmą decyzję. Lecz tak, zalecę im wuwei. Dla dobra wszystkich. — A co powiedział Li Yuan? Pytanie Tolonena było nieoczekiwane, graniczyło z impertynencją, lecz Li Shai Tung nie zwrócił uwagi na jego ton. Opuścił wzrok, przypominając sobie wcześniejszą rozmowę z synem. — Robię to dla ciebie — rzekł wtedy. — Nie wątpię, Yuanie, że rozu- miesz znaczenie mych czynów? — Lecz Li Yuan zawahał się, a Tang dostrzegł w jego oczach konflikt pomiędzy uczuciami a obowiązkiem wobec ojca. — Li Yuan zgodził się ze mną. Tak jak się spodziewałem. — We wzroku Generała dostrzegł zaskoczenie; następnie ujrzał, że Tolonen stoi sztywno, czekając na pozwolenie odejścia. — Przykro mi, Knut, że nie zgadzamy się w tej sprawie. Chciałbym, by było inaczej. Mimo wszystko dziękuję ci za szczerość. Jeśli to ulży twemu sumieniu, to powtórzę twe poglądy Radzie. Zadziwiony Tolonen podniósł wzrok i skłonił się głęboko. — Jestem ci za to niewymownie wdzięczny Chieh Hsia. — Dobrze. A teraz nie chcę cię dłużej zatrzymywać. Po wyjściu Tolonena Li Shai Tung długo siedział i rozmyślał. Wstrząs- nęło nim przekonanie, z jakim Tolonen wygłaszał swe opinie. Nie spodziewał się tego. Kiedy wreszcie zwrócił się do Shepherda, w jego ciemnych oczach malował się ból, na twarzy zaś niepokój. — A więc, Hal? Co o tym myślisz? — Knut jest w to osobiście zaangażowany. I to zamącą mu osąd. Nie mylisz się. Choć serce ci krwawi, pamiętaj, że jesteś Tangiem. A Tang musi widzieć wszystko wyraźnie. Choć martwym winniśmy najgłębszy szacunek, siły nasze musimy poświęcić żywym. Zdrowo myślisz, Li Shai Tung. Musimy zapewnić sukcesję Li Yuanowi. Oto najważniejszy nasz cel, bez względu na to, czego domagają się nasze serca. Li Shai Tung, Tang, najstarszy człowiek Rady Siedmiu i władca Miasta Europa, wstał i odwrócił się od swego doradcy; w kąciku przekrwionego oka zebrała mu się łza. — A więc wuwei. Dziewczynka odwróciła się gwałtownie ruchem płynnym jak u tancerki. Opuściła lewe ramię po zakrzywionym torze, trafiając napastnika w bok. W tym samym momencie kopnęła prawą nogą, naprężając stopę i wytrącając mężczyźnie broń. Ruch był doskonały i przeciwnik, aczkolwiek dwukrotnie od niej wyższy, cofnął się niezgrabnie. Po chwili rzuciła się nań, wydając ostry okrzyk bojowy. — Stój. Znieruchomiała, oddychając głęboko, po czym odwróciła głowę ku nauczycielowi. Powoli rozluźniła mięśnie i odsunęła się od leżącego napast- nika. — Znakomicie. Tym razem wyczułaś moment, Jelka. Bez waha- nia. Nauczyciel, olbrzymi mężczyzna w średnim wieku, którego nazy- wała Siang, podszedł do niej i poklepał po ramieniu. Napastnik, za- wodowy zapaśnik wynajęty tylko na ten ranek, wstał powoli z podłogi i otrzepał się, po czym skłonił się dziewczynce. Niewątpliwie był za- skoczony, że pokonało go takie chuchro, lecz Siang nie patrząc nań odprawił go machnięciem dłoni. Odsunął się od dziecka i jął krążyć wokół niego. Odwróciła się czujnie, wiedząc, jak lubi płatać figle. Lecz zanim zdążyła podnieść ramiona do gardy, mężczyzna umieścił czerwoną nalepkę na jej tarczy, ponad sercem. Uchwyciła cofającą się dłoń, lecz było już za późno. — Nie żyjesz — powiedział. Chciała się roześmiać, lecz nie śmiała. Wiedziała, że to poważna sprawa. Zresztą oglądał ją ojciec i nie chciała go rozczarować. — Nie żyję — odparła z powagą. Są rozmaite gry. W tej grze stawką jest śmierć. Wiedziała, że musi dobrze się jej wyuczyć. Na własne czy widziała, jak wysoką można zapłacić cenę. Biedny Han Ch'in. Całymi dniami opłakiwała jego śmierć Na samym końcu sali treningowej rozwarły się drzwi i wszedł jej ojciec. Miał na sobie pełen mundur galowy, lecz w barwie doskonałej, nie- skażonej bieli, od wysokich butów do czapki. Biel. Dla Han to kolor śmierci. Generał podszedł do nich. Sing skłonił się głęboko i cofnął na stosowną odległość. Jelka, zdyszana jeszcze z wysiłku, uśmiechnęła się i podeszła do ojca, obejmując go, gdy ten pochylił się, by ją poca- łować. — Dobrze sobie radzisz — powiedział. — Poczyniłaś wielkie postępy, od kiedy ostatnio cię oglądałem. Wyrzekł te słowa z zapalczywą dumą, spoglądając na nią i obejmując ją. W takich chwilach ogarniała go dziwna mieszanina uczuć: miłość i lęk, zachwyt i drobne, gorzkie ukłucie pewnego wspomnienia. Do siedmiu lat brakło jej trzech miesięcy, a zdawało się, że z każdym dniem coraz bardziej przypomina swą zmarłą matkę. __ Kiedy wrócisz? — spytała, spoglądając nań oczyma tego samego za- pierającego dech w piersi lodowobłękitnego koloru co oczy jej matki. __ Za dzień lub dwa. Po pogrzebie muszę dokończyć pewien interes. Skinęła głową, przyzwyczajona już do zagadkowych wzmianek o inte- resach, po czym z zamyśleniem rzekła: — Co zrobi Li Shai Tung, tato? Odpowiadając, jej nie mógł skryć goryczy. — Nic — rzekł. — Nic nie zrobi. — A mówiąc to, wyobrażał sobie, że oto wybiera się na pogrzeb Jelki; że to jej śmierć widział oczyma innych; że to jej ciało spoczywa w trumnie, młode jak wiosna, lecz zimne niczym zima. Gdyby o ciebie chodziło, mój kwiatuszku, przewróciłbym całe Chung Kuo, by ich odnaleźć. Czy jest człowiekiem ułomnym? Czyjego uczucia są aż tak niezwykłe? A może to Li Shai Tung jest duchowym kaleką, gdyż polityczną konieczność przedkłada ponad głos serca? Czy istotnie czymś złym może być pragnienie zniszczenia tych, którzy skrzywdzili naszych bliskich? Czy czyni go to człowiekiem gorszym? Tolonen zadrżał; myśl o ukochanej Jelce napełniła go dziwnym złym przeczuciem. Następnie, świadom, że córka mu się przygląda, złożył dłonie na jej ramionach. Dłonie miał tak wielkie, jej kości zaś były tak drobne, tak delikatne pod jego palcami. — Muszę iść — rzekł po prostu, przyklękając, by ją uściskać. — Uważaj na siebie — odparła, uśmiechając się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem, lecz na dźwięk tych słów żołądek zmienił mu się w ciasny węzeł. Tak mówiła zawsze jej matka. Zimny wiatr wiał z zachodu, znad Tybetu, śpiewając w koronie niebiańskiego drzewa i marszcząc powierzchnię podłużnego stawu. Li Shai Tung stał samotnie pod drzewem z tyczką w dłoni, z sędziwą, lecz piękną twarzą porytą zmarszczkami smutku, kłoniąc gołą głowę. U jego stóp, wpuszczona w ciemną ziemię, spoczywała tablica Rodziny, wielki prostokąt kremowego kamienia, na którym wyrzeźbiono symbole przod- ków. Ponad połowę kamienia — o długość ciała od miejsca, w którym stał — stanowił gładki marmur, nie tknięty dłutem kamieniarza. Oto przyszłość, pomyślał spoglądając na świeżo wycięte w kamieniu imię Han Ch'ina. Przyszłość... biel, na której zapiszą wszystkie nasze śmierci. Podniósł wzrok. Było to miejsce niewielkie i odosobnione, otoczone odwiecznym murem. Na południowym skraju prosta drewniana furtka wiodła do Północnego Pałacu. Wkrótce przyjdą stamtąd z marami. Przemówił głosem strasznym, pełnym bólu, niczym dźwięk wiatru w gałęziach nad jego głową: Och, Han... Och, mój ukochany chłopcze, mój najmilszy. Urwał i zacisnął zęby, przypomniawszy sobie nagle matkę Hana, swą pierwszą żonę Lin Yua, siedzącą w promieniach słońca na skraju wschód- niego sadu nad jeziorem, z suknią rozłożoną na ziemi, z maleńkim Hanem pełzającym radośnie na trawie koło matki. Zwróć mi ich, błagał, zamykając z bólu oczy; Kuan Yin, słodka Bogini Miłosierdzia, zwróć mi ich! Lecz nie było już powrotu. Oni nie żyją. Wszyscy nie żyją. I ten dzień nigdy nie wróci. Poza jego pamięcią. Zadrżał. To nie do zniesienia. Nie do zniesienia... Li Shai Tung otulił się płaszczem i powoli ruszył przez trawę, opiera- jąc się ciężko na tyczce, zamiast serca czując w piersi zimny, mroczny kamień. Czekali na niego na dziedzińcu za murem; wszyscy, których zaprosił. Synowie Niebios ze swymi synami, jego zaufani współpracownicy, jego własny syn, żona jego martwego syna i jej ojciec, jego bracia, jego trzecia żona i wreszcie córki. Są tu wszyscy, pomyślał. Wszyscy poza Han Ch'inem, którego kochałem najmocniej. Powitali go uroczyście, ze szczerą miłością i współczuciem, po czym odwrócili się i czekali na mary. Niosło je trzydziestu mężczyzn, pochylających ogolone głowy, odzianych w długie, białe jedwabie łopocące na wietrze. Za nimi postępowali czterej dygnitarze w pomarańczowych szatach, a dalej dwaj mali chłopcy dźwigają- cy maleńkie mary ze starym dzwonkiem i młotkiem. Han leżał w szerokiej palisandrowej trumnie, odziany w strój, który miał na sobie w dzień wesela. Gęste, ciemne włosy miał uczesane i zaplecione, twarzy nadano wygląd doskonałego zdrowia. Spoczywał na kosztownych futrach, przysypany białym kwieciem, na szyi zaś zawieszono mu weselne dary z klejnotów i złota oraz płat karminowej tkaniny zdobnej ślubnymi emblematami smoka i feniksa. W nogach trumny leżał kawał białej bawełny długości dziewięciu ch'i, oznaczający symboliczną żałobę Han Ch'ina po własnym ojcu — gdyż trady- cja każe, by syn zawsze opłakał najpierw ojca, zanim sam będzie opłakiwany. Li Yuan, który stał u boku ojca, wstrzymał oddech. Oto po raz pierwszy widział swego brata po jego śmierci i przez mgnienie oka zdało mu się, że ten ostatni nie umarł, że tylko śpi. Z rozwartymi ustami, z krwawiącym sercem, patrzył na mijające go mary. Bogowie miłosierni, myślał; ukochany Han, jak mogli cię zabić? Jak można składać cię w ziemi? Odrętwiały, przyłączył się do milczącego konduktu, jedynie na pół świadom obecności idącego przy nim ojca i wielkich panów Chung Kuo, którzy szli za nim z odkrytymi głowami, odziani w proste, niezdobne szaty. W myślach nachylał się, by wyjąć z włosów brata kwiat, którego biel tak żywo kontrastuje z czernią włosów. Kondukt zatrzymał się nad brzegiem podłużnej wyrwy. Grobowiec był otwarty, wielkie kamienne wrota odsunięto na bok. Widać było schody wiodące w głąb zimnej ziemi. Większość niosących mary wypuściła brzemię, podtrzymywane teraz jedynie przez sześciu najsilniejszych, którzy znieśli je po schodach. Scho- dzili powoli, za nimi zaś postępowali dygnitarze i dwaj chłopcy. Li Yuan usłyszał słowa ojca: _— Chodź, synu. Musimy złożyć twego brata na spoczynek. Chłopiec znieruchomiał, na moment sparaliżowany strachem przed tym podziemnym miejscem. Następnie spojrzał w twarz ojca i widząc w niej odbicie swego własnego strachu, znalazł siłę, by skłonić się i odpowiedzieć: — Jestem gotów, ojcze. Zeszli w mrok rozświetlony blaskiem świec. Niosący odstąpili od mar i klęczeli teraz po ich obu stronach, przyciskając czoła do ziemi. Han spoczywał na wysokim kamiennym stole na środku grobowca, z głową zwróconą na południe, stopami zaś na północ. Dygnitarze stanęli u wezgło- wia trumny, kłoniąc głowy oczekiwali Tanga, chłopcy natomiast uklękli w nogach trumny — jeden dzierżył przed sobą dzwonek, drugi zaś młotek. Li Yuan stał przez moment u stóp schodów, zadziwiony wielkością grobowca. Strop wznosił się wysoko, podtrzymywany długimi, wysmukłymi kolumnami wyrastającymi z wygładzonej glinianej podłogi. W połowie wysokości ścian stały w niszach misternie cyzelowane grobowe figurki pokryte żółtą, brązową i zieloną glazurą sant-t'sai, z płonącymi świe- cami w złożonych dłoniach. Pod nimi znajdowały się groby przodków Li Yuana, z wyrytymi głęboko w kamieniu wielkimi piktogramami opisują- cymi nazwisko i urząd każdego zmarłego. Na czterech grobach wyryto jeszcze jeden dodatkowy symbol — Ywe Lung. Ci byli Tangami. Jego ojciec to piąty Tang z rodziny Li. Gdy nadejdzie czas, on sam zostanie szóstym. Nieco z boku znajdował się mały stolik. Ustawiono na nim insygnia pogrzebowe. Chłopiec ponownie spojrzał na ojca, po czym podszedł do stolika i przy nim oczekiwał na rozpoczęcie obrzędu. Pośród ciszy rozległ się dźwięk dzwonka, czysty i wysoki niczym głos samego nieba. Gdy przebrzmiał, dygnitarze rozpoczęli śpiew. Li Yuan stał i obserwował migotliwe płomyki świec na tle kamienia, słuchając słów intonowanych w starożytnym języku; czuł się tak, jakby coś wyciągało go z jego własnego ciała. Człowiek ma dwie dusze — śpiewali dostojnicy. Duszę zwierzęcą, p'o, która powstaje w chwili poczęcia, oraz hun, duszę wzniosłą, która powstaje dopiero w momencie narodzin. W życiu dwie dusze współistnieją obok siebie, lecz po śmierci ich losy rozdzielają się. P'o pozostaje na dole i zamieszkuje w grobie, natomiast hun, dusza wyższa, wstępuje do nieba. Dygnitarze zamilkli. W ciszy zabrzmiał wysoki i czysty głos dzwonka. Li Yuan wziął ze stolika pierwsze z rytualnych insygniów i podszedł z nim do ojca. Było to pi, symbol nieba, duży krąg z zielonego nefrytu z otworami w środku. Oznaczało Yin — element pozytywny, jasny, żeński. Dygnitarze unieśli zwłoki, Li Shai Tung zaś położył przedmiot pod plecami Hana, po czym odstąpił, gdy tamci kładli ciało z powrotem. Znów rozległ się dzwon. Li Yuan powrócił do stolika i przyniósł drugie msygnium. To był tsung, pusta nefrytowa rurka o kwadratowym przekroju oznaczająca ziemię. Stanowiła symbol Yang — pierwiastka negatywnego, ciemnego, męskiego. Patrzył, jak ojciec umieszcza przedmiot na brzuchu jego brata. Przy każdym uderzeniu dzwonka brał ze stolika i podawał ojcu kolejny przedmiot. Najpierw huang, symbol zimy i północy, połówka pi z czarnego nefrytu, którą ojciec złożył u stóp Hana. Następnie chang, symbol lata i południa, wąska spiczasta płytka z czerwonego nefrytu, której miejsce było nad głową Hana. Po niej przyszła kolej na kuei, symbol wschodu i wiosny, szeroką, zwężającą się płytkę z zielonego nefrytu dwukrotnie większą od chang, która spoczęła przy lewej dłoni Hana. Wreszcie Li Yuan przyniósł hu, tygrysa z białego nefrytu, symbol zachodu i jesieni. Patrzył, jak jego ojciec umieszcza ten przedmiot przy prawej dłoni zmarłego brata, po czym przyklęka przy nim, dzwonek zaś dźwięczy raz, drugi, trzeci. Znów rozpoczął się śpiew. Otaczające ciało święte insygnia zapewniały mu ochronę. Nefryt, sam w sobie niezniszczalny, zapobieże rozkładowi ciała. W ten sposób ocali się p'o, duszę zwierzęcą. Klęczący Li Yuan czuł szacunek wobec potęgi i godności obrzędu. Jed- nak czy posiada on jakiekolwiek znaczenie? Jego ukochany Han nie żyje i żadna siła, na niebie czy na ziemi, nie przywróci go. Ciało zgnije bez względu na nefryt. A dusze...? Gdy śpiew umilkł, Yuan przykucnął i rozejrzał się po kamieniu, glinie i rozświetlonych blaskiem świec figurkach śmierci. Kto wie, czy dusze istnieją, skoro żadna z nich nie powraca, by dać świadectwo? Wyszedłszy na dwór, znów stał, oszołomiony ceremonią, z włosami rozwianymi mroźnym wiatrem, oślepiony blaskiem popołudnia po migo- tliwych cieniach grobowca. Tangowie podchodzili kolejno, by zapewnić jego ojca o swym szacunku i ponownie złożyć kondolencje; najskromniejszy z nich większą posiadał władzę i bogactwo niźli najpotężniejszy z przed- stawicieli dynastii Tang, Sung lub Ch'ing. Wang Hsien, wielki mężczyzna 0 księżycowej twarzy, Tang Afryki. Hou Ti, szczupły mężczyzna po czterdziestce, Tang Południowej Ameryki. Wei Feng, najbliższy przyjaciel ojca z grona mu równych, Tang Wschodniej Azji, tym razem z twarzą pozbawioną nieodłącznego na pozór uśmieszku. Chi Hu Wei, człowiek wysoki i niezgrabny, Tang Australii. Wu Shih, Tang Północnej Ameryki, potężny mężczyna, zbudowany jak zapaśnik, który grubymi ramionami objął ojca Li Yuana. I wreszcie Tsu Tiao, Tang Zachodniej Azji, starzec wsparty na ramieniu syna. — Nie powinieneś był wychodzić — rzekł Li Shai Tung, obejmując go 1 całując w policzek. — Zaszkodzi ci ten wiatr, Tsu Tiao. Nie myślałem, że tu, za murami, tak będzie hulał. Tsu Tiao wyciągnął dłoń i ujął rozmówcę za ramię. Wyglądał słabo, lecz miał mocny uścisk i donośny głos. — Wysokie mury nie zatrzymają wiejącego wiatru, co, stary przyjacielu? Wiem, czym jest strata syna. Nic nie powstrzymałoby mnie przed złożeniem uszanowania Li Han Ch'inowi. Li Shai Tung skłonił się z ponurą miną. — To prawda, Tsu Tiao. — Zwrócił się do jego syna: — Tsu Ma. Dziękuję ci za przybycie. Szkoda, że poznajemy się w tak smutnych okolicznościach. Tsu Ma skłonił się. Był silnym i przystojnym mężczyzną pod trzydziestkę, do niedawna wiódł życie niebezpieczne i rozwiązłe. Teraz choroba ojca zmusiła go do zmiany obyczajów. Powiadano, że Tsu Tiao przygotowywał go do roli regenta, lecz dzisiejszego dnia młodzieniec po raz pierwszy pojawił się publicznie u boku ojca. — I ja żałuję, Chieh Hsia, że spotykamy się w taki sposób. Może pozwolisz mi na wizytę w odpowiedniejszym momencie? Tak Tsu Tiao, jak Li Shai Tung skinęli głowami, uradowani tą ini- cjatywą. — To by było dobrze, Tsu Ma. Zajmę się tym. Jako następni złożyli wyrazy szacunku wujowie Li Yuana: Li Yun-Ti, Li Feng Chiang i Li Ch'i Chun. Byli doradcami Li Shai Tunga i pozostawali w takiej samej zależności od Li Shai Tunga, jaka niegdyś łączyła Li Yuana z j e g o bratem. Żyli tak, jak mógłby żyć on sam. Lecz teraz wszystko się zmieniło. Gdyż Han Ch'in zginął, i teraz to on, Li Yuan, miał zostać Tangiem. Dostrzegł nagłą zmianę w ich zachowaniu. Oczy, których spojrzenie kiedyś przechodziło przez niego jak przez powietrze, teraz zatrzymywały się i zauważały go; jakby dzięki śmierci brata on sam stał się cielesny. Teraz obcy kłaniali się i płaszczyli przed nim. Ludzie tacy jak jego wujowie. Uświadomił sobie ich nagłą uniżoność; bezosobowa uprzejmość zmieniła się w strach. Tak, dostrzegł to nawet teraz; strach skryty za uśmiechami. Przyprawiało go to o gorzkie rozbawienie. Starcy boją się chłopca niespełna dziewięcioletniego. Czy i ja, zastanawiał się, stałbym się taki, jak oni, zmieniony nie do poznania przez zawiść i lęk? Być może. Teraz nigdy już się nie dowiem. Następni żałobnicy podchodzili i stawali przed nimi. Fei Yen i jej ojciec, starzec przybity niemal równie mocno, jak jego córka, z czarnymi kręgami wokół uczciwych, dobrych oczu. Następnie druga żona jego ojca z trzema córkami; żadnej z czterech kobiet Li Yuan nie znał. Wreszcie ludzie jego ojca: Hal Shepherd i Generał. — To zły dzień, stary przyjacielu — rzekł Shepherd. Objął T'anga, po czym odsunął się odeń i rozejrzał. — Miałem nadzieję, że nigdy w życiu nie odwiedzę tego miejsca. — Ja również — powiedział Tolonen. Przez chwilę popatrywał na odległe góry Ta Pa Shan. Gdy zaś wzrok jego spoczął na grobowcu, pojawił się w nim taki wyraz żalu i miłości, jakby to jego syn spoczywał pod ziemią. Jeszcze przez moment patrzył na grobowiec, po czym powrócił spojrzeniem do swego T'anga. — Musimy działać, Chieh Hsia. Nie można znieść takiej goryczy. Nie, Knut. Mylisz się. Można i trzeba ją znosić. Musimy znaleźć siłę, by ją znieść. — Czy Rada podjęła decyzję? — Tak. Przed godziną. Generał pochylił głowę, nie kryjąc rozczarowania. — A więc wuwef! — Tak — odparł cicho Tang. — Wuwei. Dla dobra nas wszyst- kich. Trwało posiedzenie Izby i za mównicą stał Rzecznik Zachar wygła- szający przemowę na temat finansowania ekspansji, kiedy wielkie, podwójne drzwi na drugim końcu sali rozwarły się gwałtownie. Zaskoczony mówca odwrócił się. — Generale Tolonen! Co to ma znaczyć? W tym momencie Zachar spostrzegł wkraczających się w ślad za Generałem uzbrojonych żołnierzy i umilkł. Byli to osobiści podwładni Generała —jego elitarna gwardia. Ustawili się, wymierzając w zgromadzenie długie karabiny o zadartych końcach. Generał nie zwracał uwagi na burzę protestów. Szybko, stanowczo podszedł do ławy, w której zasiadali starsi deputowani, prosto ku Podse- kretarzowi Lehmannowi, protestował głośno, z równą energią, co inni. Tolonen przez moment stał naprzeciw niego, jakby upewniając się, że o tego właśnie człowieka mu chodzi, po czym pochylił się nad blatem, uchwycił Lehmanna za ramiona i przyciągnął ku sobie. Na chwilę zapadła cisza, po czym hałas przybrał na sile. Tolonen wlókł Lehmanna po blacie stołu i szarpał go za włosy, jakby miał do czynienia z najpodlejszą kreaturą z Gliny. Lehmann, z twarzą wykrzywioną z bólu i gniewu, usiłował się wyswobodzić, lecz Generał nie puszczał. Wyciągnął go na wolną przestrzeń pomiędzy ławami Wyższej Rady a miejs- cami Zgromadzenia Ogólnego, po czym zatrzymał się gwałtownie i szarp- nięciem postawił jeńca na nogi. Lehmann zachłysnął się, lecz nim zdążył cokolwiek uczynić, Tolonen obrócił nim i mocno wykręcił mu ramię za plecy. Wyjął zza pasa ceremonialny sztylet, który przyłożył teraz do gardła Lehmanna. Stał, czekając, aż się uciszą, rzucając groźne spojrzenie każdemu, kto odważył się podejść zbyt blisko. Wokół sali, cierpliwie stali żołnierze z laserowymi karabinami podniesionymi do ramion. Nie musiał czekać dłużej niż parę sekund. W Izbie zapadła martwa cisza, panujące w sali napięcie dawało się niemal dotknąć. Tolonen podniósł nieco ramię Lehmanna, by go unieruchomić; ukłuł Podsekretarza czubkiem sztyletu i na skórze pojawiła się maleńka plamka krwi. — Przyszedłem, by wymierzyć sprawiedliwość — rzekł Tolonen, przesu- wając po sali wyzywającym spojrzeniem w poszukiwaniu twarzy, na których, jak wiedział, będzie w tej chwili malować się największe zainteresowanie i przerażenie. „Nie wyobrażali sobie, że przyjdę tu po nich". Niemalże uśmiechnął się na tę myśl; lecz nie była to chwila na uśmiech. Na jego twarzy nadal widniał wyraz surowego zdecydowania. Teraz już nic go nie powstrzyma. Odpowiedzią na jego słowa był cichy pomruk i kilka okrzyków z głębi sali- Rozgrzebał gniazdo os; Li Shai Tung będzie wściekły. Lecz to nie było teraz ważne. Teraz ważne było tylko jedno. Przybył, by zabić Lehmanna. Gdy tak stał, trzej żołnierze ustawili obok niego przenośny holoprojek- tor. Obraz twarzy Lehmanna, dziesięciokrotnie powiększony, pojawił się w powietrzu obok przerażonego oryginału. — Pragnę wam coś pokazać — powiedział Tolonen podniesionym gło- sem. — To film, przedstawiający zachowanie naszego przyjaciela na weselu Han Ch'ina. Na prywatnej ceremonii w Cesarskich Ogrodach. Chyba winien wam jestem krótkie wprowadzenie. Podsekretarz patrzy w stronę syna Tanga i jego oblubienicy. Resztę powinniście zrozumieć sami. Generał ponownie omiótł wzrokiem zatłoczone ławy, dostrzegając napięcie i wyczekiwanie deputowanych, po czym odwrócił się i skinął głową chorążemu. Wielka twarz ożywiła się natychmiast, lecz Tolonen nie patrzył na nią. Oglądał to już wiele razy; widział także, jakie wrażenie zrobiło to na Li Yuanie. Przez następne kilka minut panowała cisza. Dopiero podczas ostatnich momentów filmu jął narastać pomruk niepokoju. Widzom nie trzeba było tłumaczyć, co się dzieje. Obraz odbity w powiększonym oku opowiadał im o wszystkim dobitniej niż słowa. Lehmann, który również odwrócił się, by oglądać film, znów zaczął się szamotać, lecz Generał trzymał go mocno, wykręcając ramię tak wysoko, jak tylko się dało bez łamania kości. — Oto zobaczyliście — rzekł po prostu Generał. — Lecz musicie mnie zrozumieć. Robię to nie dla Li Shai Tunga, a dla siebie. Gdyż człowiek ten pohańbił mnie. A także dlatego, że takie łajdactwo trzeba ukarać. — Uniósł wyzywająco podbródek. — To mój czyn. Rozumiecie, ch 'un tzul Mój. Wypowiedziawszy te słowa, Tolonen powoli przeciągnął nożem po gardle Lehmanna; lodowe ostrze przecięło odsłoniętą skórę niczym ryżowy papier. Przez całą wieczność, jak się zdawało, Generał dzierżył przed sobą broczące krwią ciało, rozglądając się po zaszokowanych twarzach w zgroma- dzonych. Wreszcie wypuścił zwłoki, które upadły, bryzgając krwią, i cofnął się; spodnie jego białego galowego munduru upstrzone były czerwonymi plamami krwi. Nie usiłował nawet jej zetrzeć, tylko stał w wyzywającej pozycji, unosząc sztylet, jakby miał uderzyć ponownie. ir C Z ĘŚĆ III — WIOSNA 2201 DZIEDZINA „Wszystkimi oczami widzi zwierzę otwartą przestrzeń. Tylko nasze oczy są jak odwrócone i szczelnie otaczają jak sidła wokół jego nieskrępowane wyjście. Co tam na zewnątrz jest, wiemy jedynie z twarzy zwierzęcia, bo nawet małe dziecko odwracamy i zmuszamy, by wstecz patrząc, widziało kształt świata, nie ów obszar otwarty tak głęboki w oczach zwierzęcia! Wolny od śmierci. My ją tylko widzimy, wolne stworzenia kres swój mają wciąż za sobą — przed sobą Boga, gdy stąd odejdą — biec będą dalej przez całą wieczność, jak biegną źródła. Nigdy nie mamy, nawet przez jeden dzień tej czystej przestrzeni przed sobą, w której bezustannie otwierają się kwiaty. Wciąż tylko świat, a nigdy Nigdzie bez Nie: to Czyste, Nie strzeżone, które wdycham nieskończenie wiadome i nie żądane. Jak dziecko błądzimy marzeniem w Jego pobliżu, lecz budzą nas zaraz. Może ten, co umiera, Tamtym jest". — Rainer Maria Rilke: Elegie duinejskie, „Ósma elegia" przeł. Bernard Antochewicz - ROZDZIAŁ X MARTWY KRÓLIK Meg Shepherd, córka Hala Shepherda, stała w wysokiej trawie Dziedzi- ny, obserwując brata. Zapadał wieczór i po drugiej stronie wody, pod gęstymi kępami drzew gromadził się głęboki cień. W tym miejscu strumień zwężał się do postaci płytkiego, zarośniętego zwartym zielskiem cienkiego ostrza wody. Na lewo od dziewczynki, w trójkącie dzikiego, nie uprawianego gruntu pomiędzy łąką a gigantyczną, niebosiężną bielą Miasta, ziemia stawała się miękka i bagnista, znaczyły ją potoki i wysypka maleńkich sadzawek. Ben kucał nad brzegiem wody, napięty i nieruchomy, wpatrując się w coś skrytego w gęstym, wysokim sitowiu po jego prawej stronie. Na chwilę wszystko pogrążyło się w bezruchu, chłopiec patrzył, wiatr szem- rał wśród drzew na drugim brzegu, a leśne gołębie wołały cicho i usy- piająco. Wreszcie, przy wtórze nieoczekiwanego trzasku gałęzi, chlupotu wody i głośnego bicia skrzydeł, ptak wyleciał z kryjówki. Ben uniósł głowę, śledząc stromy tor jego lotu; dwunastoletnie oczy rozszerzyły się czujnie. — Spójrz tylko, Meg! Czy on nie jest piękny? — Tak — odparła cicho, lecz przez cały czas nie spuszczała chłopca z oczu. Widziała, jak brat chwyta wszystkie szczegóły wyglądu zwierzęcia i starannie odsyła tę wiedzę do swej pamięci. Ciało miał napięte, oczy mu płonęły. Zadrżała. Napięcie chłopca stanowiło zadziwiający widok. Zdawało się, że w jego oczach świat nabiera kształtu: że staje się jasny, bogaty i prawdziwy. Jakby nie widziany przez Bena świat był jeno bladym cieniem samego siebie; prostym szkicem, który dopiero w jego oczach i w jego wyobraźni mógł istnieć. Tak jej się zdawało. Widziała tylko to, co on wpierw ujrzał. Ptak znikł. Chłopiec odwrócił się i spojrzał na nią. — Widziałaś? — Tak — rzekła, myśląc o czym innym. — To było piękne. Odwrócił od niej wzrok i popatrzył w stronę wioski. Gdy znów na nią sPojrzał, jego zielone oczy pociemniały od myśli. — W tym roku wszystko jest inaczej, Meg. Nie czujesz tego? Pozmieniały SIC różne drobiazgi. Na przykład ten ptak. Wzruszyła ramionami i przeszła się przez trawę na otwartą przestrzeń. Stojąc obok niego na brzegu strumienia, spojrzała na jego odbicie widniejące w nieruchomej, czystej wodzie obok jej własnego obrazu. — Jak myślisz, dlaczego tak jest? Dlaczego wszystko się zmie- nia? — Rozejrzał się wkoło i zmarszczył brwi. — Bo tutaj zawsze było tak samo. Zawsze. Nic się nie zmieniało. Zmieniały się tylko pory roku. Ale teraz... — Spojrzał na nią. — Co się stało, Meg? Co się dzieje? Przeniosła wzrok z odbicia chłopca na jego oczy. — Czy martwisz się tym? — Tak — odparł po chwili namysłu. I sam nie wiem czemu. Chciałbym wiedzieć czemu. Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła dłoń, chcąc dotknąć jego ra- mienia. Jak zawsze, musi on zrozumieć to, co myśli i dowiedzieć się, dlaczego tak myśli. Jest nieszczęśliwy, jeśli nie może się martwić samym sobą. — To nieważne — próbowała go uspokoić. — To tylko drobiazgi, Ben. Nie mają znaczenia. Żadnego znaczenia. Jednak nie zdołała go przekonać. — Nie — powiedział. — Wszystko ma znaczenie. To są znaki, nie rozumiesz? Wszystkie coś oznaczają. A że to drobiazgi... właśnie w drobiazgach można to dostrzec najprędzej. Na przykład ten ptak. Był piękny, owszem, ale był też... — Odwrócił wzrok, a dziewczyna dokończyła za niego zdanie, jak często to robiła, sama nie wiedząc czemu: — Przerażający? — Tak. Przez chwilę podążała za jego spojrzeniem, widząc jak wzrok chłopca wspina się po Murze aż na wysoki szczyt, po czym znów popatrzyła na brata. Był od niej o głowę wyższy, ciemnowłosy i wysmukły. Poczuła, że zapala się w niej drobna iskierka dumy. Jest taki elegancki. Taki przystojny. Czy wie, jak ona bardzo go kocha? Wie bardzo wiele, ale czy wie o tym? Być może. Lecz nawet jeśli wiedział, nie zdradzał tego. — To był tylko ptak, Ben. Dlaczego miałbyś bać się ptaka? Niemal się uśmiechnął. — Nie chodzi o ptaka, Meg. Przynajmniej nie o jego zewnętrzną powłokę, nie o klatkę z kości i ciała, mięśni i piór. Chodzi o to, co jest we wnętrzu ptaka, o żywioł, który daje mu siłę i energię. — Spojrzał na swą lewą dłoń, obrócił ją i wpatrzył się uważnie w jej grzbiet. — Oto, w czym kryje się piękno. Nie w powierzchownym widoku, lecz w kształtującym ptaka żywiole. To... — Wzdrygnął się lekko. — To tajemnica. Czysta tajemnica. I to mnie przeraża, Meg. Myśl o całym tym ciemnym, nie spętanym żywiole, który po prostu istnieje sobie na świecie. Widzę go i chcę wiedzieć, skąd się wziął. Chcę wiedzieć, po co w ogóle istnieje. Dlaczego świat nie składa się jedynie ze skomplikowanej mechaniki. Po co taki nadmiar energii? — Ta siła, która przez zielony lont prze kwiaty*. Incipit wiersza Dylana Thomasa, przeł. Stanisław Barańczak. Teraz i on się uśmiechnął, zachwycony jej skojarzeniem; cytatem i wiersza, który przeczytał jej zaledwie dwa dni temu. Jak rzadko się uśmiechał. I tylko do niej. Nigdy do matki i ojca. Ani do nieczęstych w ich domu gości. — Po części również i to — powiedział. — Ten sam żywioł każe nam rozwijać się z pączka w kwiat i w... cóż, w coś brązowego i pomarszczonego. A potem w glinę. — Wzruszył ramionami. — Wszystko łączy się ze sobą, prawda? Żywioł wykorzystuje nas, a potem wyrzuca. Jakbyśmy byli tu po to tylko, by realizować jego grę, by nadawać mu kształt. Czy to cię nie przeraża, Meg? Pokręciła głową. — Dlaczego miałoby to mnie przerażać? Mamy mnóstwo czasu, Ben. Cała wieczność minie, zanim będziemy musieli o tym myśleć. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie, po czym skłonił lekko głowę. — Być może. Ostrożnie stawiając stopy na bagnistym gruncie, ruszył przed sie- bie wzdłuż wyrastającej z wilgotnego torfu skalnej żyły, aż znalazł się w cieniu Muru. O niecałe trzydzieści kroków przed nimi znajdowała się Pieczęć. Stanowiła część Muru, wielki krąg, pięciokrotnie wyższy- od Bena, w matowoperłowym kolorze, dolna krawędź była zaledwie o dłu- gość ramienia ponad ziemią, otoczony grubą kryzą twardego jak stal plastiku. Przez chwilę stali i wpatrywali się w nią, zapomniawszy o całym świecie. Patrząc na brata, Meg zrozumiała. Oto brama. Zamknięte drzwi. A za nimi mrok Gliny. Pierwotnej, nie skażonej Gliny. Ziemia za Pieczęcią jest pozbawiona słońca i jałowa. Tu jest Raj, tam jest Piekło. A rozdziela je jedynie Mur i Pieczęć. W ślad za bratem wspięła się na skalny grzbiet. — Co to? — Wskazała na lewo. Coś tam było. Coś małego, bladego i szarego na tle zielem. Coś, czego przedtem nie było. Chłopiec spojrzał i wzruszył ramionami. — Nie wiem. Zobaczmy, dobrze? Natychmiast zeskoczył ze skały. Po chwili wahania Meg ruszyła za nim. Ziemia była miękka i gąbczasta i po paru krokach jej tenisówki przesiąkły wilgocią. Ben biegł przed nią zapadając się i chlupiąc wodą. Potem ujrzała, że kuca i przygląda się czemuś. Podbiegła doń i zajrzała mu przez ramię. To był królik. Martwy królik. — Od czego umarł? — spytała. Ben uniósł ciałko z wilgotnego, lepkiego torfu, odwrócił je i oglądał uważnie. — Nie wiem. Nie ma śladów zewnętrznych obrażeń. Ale nie leży tu dłu- 8°- —- Podniósł na nią wzrok. — Słuchaj, Meg, daj sweter. Ściągnęła sweter i podała mu; patrzała, jak rozkłada go na ziemi i kładzie na nim martwe zwierzątko. — Co robisz? Ben wyciągnął z pochwy myśliwski nóż, po czym rozciął królika od szyi do ogona. Przez chwilę przyglądał się krwi wypływającej z rany i plamiącej cętkowane, szare futerko, wreszcie odłożył nóż i rozsunął fałdy mięsa. Meg z fascynacją i zgrozą patrzała, jak jej brat wsuwa dłoń do wnętrza zwierzątka, a palce pokrywa mu ciemna krew. Wreszcie wyjął coś małego i wilgotnego; miniaturowy blady woreczek połączony z resztą rurkami i ścięgnami. Pochylił się, by zbadać lśniący przedmiot. Potem spojrzał na nią. — Tak myślałem. Popatrz. Wątrobę pokrywają ciemne plamy. Pokręciła głową, nie pojmując niczego i patrzała, jak zawija królika w jej sweter, podnosi go i zarzuca sobie na ramię. — Był chory — powiedział, spoglądając na Pieczęć. Następnie znów skierował wzrok na nią. — Oto część wszechobecnej zmiany, Meg. Czy teraz już rozumiesz? W Dziedzinie panoszy się zaraza. Śmiertelna zaraza. Hal Shepherd stał na zakręcie drogi, wspierając się lekko dłońmi o niski kamienny murek i patrzał na rząd domków i zatokę za nimi. Po prawej stronie wznosiło się nad nim wzgórze, które potem opadało na spotkanie kolejnego zakola rzeki. Pstrzyły je stare, mniejsze i większe kamienne budynki. Na szczycie stał niewielki kościół. Nie był w domu od prawie trzech miesięcy, lecz teraz, gdy tak stał, zdawało mu się, że nigdy nie opuszczał tego miejsca. Przynajmniej tyle pozostało nie zmienione, pomyślał; każde wzgórze, każde drzewo, każ- dy dom znam od czasów młodości. Widzę je takimi, jakimi widział je mój dziadek, a przed nimi jego dziadek. W ciągu trzystu lat tylko drzewa zmieniały się, starzały, umierały, zastępowały je inne, z tego samego zamierzchłego nasienia. Jak my, pomyślał. My też jesteśmy drze- wami. Ruszył dalej. Droga opadała tu stromo, po czym przekornie zawracała. W miejscu, gdzie stał, mijały się niegdyś samochody — w dawnych czasach, kiedy na świecie były jeszcze samochody — lecz nowoczesność nigdy się tu nie zagnieździła. Nawet wtedy, gdy świat ułożony był inaczej, do najbliższego miasta trzeba było jechać siedem mil, a łatwiej było dostać się tam rzeką. Nawet wtedy czas stał tu w miejscu. W okresie szaleństwa, kiedy stary świat rozdarł się na kawałki, to miejsce stanowiło nieruchomy punkt w oku cyklonu. Teraz stało się bezczasowe. Po obu jego stronach, o krok lub dwa od niego, biegły ściany. Pobielane, skryte teraz w głębokim cieniu, o ciemnych, niskich oknach; tylko w jednym domku paliło się światło. Uśmiechnął się, widząc go przed sobą; wyobraził sobie Beth w niskim saloniku, przy rozpalonym kominku i zaciągniętych zasłonach; wyobraził sobie, jak podchodzi do tylnych drzwi i woła dzieci z łąki. Dom. Słowo to ma wiele znaczeń, lecz dla niego oznacza tylko jedno. Cała jego dusza już dawno by uwiędła, gdyby nie mógł tu po- wracać. Stał nasłuchując przed niskimi, szerokimi drzwiami, po czym płasko położył dłoń na drewnie i pchnął delikatnie. Tutaj zamki nie były potrzebne. Nie było się czego bać. Powoli, cicho, drzwi ustąpiły; wszedł do środka. Beth stała w progu, jej sylwetkę otaczała miękka poświata z saloniku. Uśmiechnęła się. __ Wiedziałam, że przyjdziesz. Śniłeś mi się wczoraj. Roześmiał się i podszedł do niej, przytulił ją mocno i delikatnie ucałował. — Twoje sny... — Spojrzał w jej oczy, zachwycony ich pięknem i niezmierzoną głębią. — Zawsze się spełniają, prawda? Uśmiechnęła się i pocałowała go w nos. — Tak. Zawsze. — Zadrżał i uniósł dłoń, by pogładzić ją po policzku, a potem zakreślić czubkiem palca kontury jej warg. Całe jego ciało pulsowało pożądaniem. — Gdzie jest Ben? I Meg? Tuliła się doń mocno, dłonie złożyła mu na karku. Oczy pociemniały jej z tęsknoty, cichy głos kusił. — Są na dworze. Nad strumieniem. Ale nie wrócą. Jeszcze nie teraz. — Pocałowała go ponownie, tym razem mocniej i dłużej. — Tak... Przez chwilę trzymał dłoń na jej talii, po czym uniósł jej spódnicę. Nie miała pod nią bielizny. Zadygotał i znów odszukał jej wargi, pocałował ją niecierpliwie. Palcami obrysowywał ciepłą gładź ud i brzucha kobiety, wreszcie odnalazł gorącą wilgoć jej wnętrza. Jęknęła cicho i przymknęła oczy, całe jej ciało drżało pod dotykiem mężczyzny, wreszcie opuściła rękę i uwolniła go, przez chwilę dzierżyła napęczniałego członka, delikatnie przesuwając po nim palcami, raz, potem znowu, doprowadzając go na sam skraj orgazmu — a potem wciągnęła w siebie. Krzyknął, uchwycił ją za pośladki i uniósł, przycisnął do ściany, wbił się w nią raz, drugi, trzeci i wtedy dopiero wybuchnął rozkoszą czując, jak jej ciało dygocze gwałtownie. Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. W końcu Beth znów się uśmiechnęła. — Witaj w domu, ukochany. Sosnowy blat kuchennego stołu niedawno wyszorowano, noże na- ostrzono. Ben rozejrzał się, po czym złożył zawiniętego w sweter królika na szerokim kamiennym stopniu przed wejściowymi drzwiami i zajął się przygotowaniami. Rozpostarł na stole płat ceraty i położył na nim wielką deskę do krajania chleba. Obok deski rozmieścił noże, a potem, jako że zapadał już zmrok, przyniósł wiszącą koło starego porcelanowego zlewu lampę, przyciął knot i zapalił ją. Meg stała w drzwiach do ogrodu, jej drobna sylwetka rysowała się na tle czerwonego zmierzchu nad zatoką. Patrzała, jak chłopiec zawija rękawy, napełnia miskę wodą i stawia ją koło noży. — Po co to robisz? — spytała. — Wiesz, że on był chory. Spal go. Tak będzie najlepiej. — Nie. — Ben nawet na nią nie spojrzał. Odwrócił się i zszedł po czterech stopniach, wiodących do długiej, ciemnej i niskiej jadalni; po chwili powrócił z książką, którą zdjął z półki. Książka była stara, oprawna w skórę i nie- poręczna. — Mam przeczucie — powiedział, kładąc ciężki tom po przeciwnej stronie deski niż noże i woda. Meg stanęła koło niego. Książka traktowała o anatomii zwierząt. Należała do biblioteczki ich praprapradziadka Amosa. Ben wertował jej strony, póki nie odnalazł właściwego rozdziału. — Spójrz — powiedział i odwrócił się, by przynieść królika; lśniące gru- be strony pozostały otwarte. Popatrzyła. Natychmiast zauważyła, jak bardzo zwierzę przypomina maszynę. Składa się z pomp i dźwigni, zaworów i przełączników kontro- lowanych przez impulsy chemiczne i elektryczne. Cały mechanizm poddany sekcji na jej użytek, przedstawiony był na rysunku. Cała tajemnica — wido- czna jak na dłoni. Ben wrócił. Ostrożnie złożył martwego królika na desce, po czym odwrócił się i spojrzał na nią. — Nie musisz tego oglądać, Meg, jeśli nie chcesz. Lecz pozostała, zafascynowana jego czynnościami, wiedząc, iż on potrafi wyciągnąć z tego sens. Dostrzegł już coś. Coś, co ona przegapiła, lecz co nie uszło jego uwagi. Teraz czekała, on zaś sondował i ciął, a potem porównywał to, co odsłonił, z rysunkiem umieszczonym na rozłożonych kartach książki. Wreszcie usatysfakcjonowany, podszedł do zlewu i umył ręce, po czym wrócił do stołu i przykrył zakrwawioną deskę płatem muślinu. — No i? Już miał jej odpowiedzieć, kiedy w jadalni rozległ się dźwięk kroków. Kroków ich matki. A potem jeszcze jednej osoby. Meg przecisnęła się obok Bena i pośpiesznie zeskoczyła ze stopni. — Tata! Hal Shepherd uniósł córkę, przytulał i całował, zachwycony jej wido- kiem. Następnie wszedł do kuchni, pochylając się w niskich drzwiach; Beth ruszyła za nim. — Na bogów, Ben, co ty wyprawiasz? Ben spojrzał na stół. — To martwy królik. Znaleźliśmy go przy Pieczęci. Był chory. Ale to nie wszystko. On nie pochodzi stąd. Ktoś go tu przyniósł. Hal postawił Meg i podszedł do stołu. — Jesteś tego pewien, Ben? — Lecz wiedział, że syn rzadko się myli — jeżeli w ogóle się myli. Ben odciągnął tkaninę. — Popatrz. Sprawdziłem wszystko z książką Amosa. To nie jest praw- dziwe zwierzę. To genetyczna kopia. Prawdopodobnie z GenSynu. Musiał ją podrzucić jeden ze strażników. Hal wpatrywał się przez moment w martwe ciałko, po czym skinął głową. __Masz rację. Jestem pewien, że jest takich więcej. Ciekawe, kto je tu wnosi. Ben zobaczył, że na twarzy ojca gniew miesza się ze smutkiem. Do Dziedziny prowadziły dwie bramy, a każdej z nich strzegła doborowa drużyna dwunastu żołnierzy osobiście wybieranych przez Tanga. Z czasem zaprzyjaźnili się oni z rodziną i nabyli przywilejów — między innymi ograniczonego prawa wstępu do Dziedziny. Teraz trzeba będzie z tym skończyć. Trzeba będzie ująć i ukarać winnego. Meg podeszła do niego i pociągnęła go za rękaw. — Ale dlaczego oni to zrobili, tato? Przecież to prawie jak prawdziwy królik, prawda? — To zwykła głupota, kochanie, nic więcej. — Hal uśmiechnął się ze smutkiem. — Widzisz, są w Mieście ludzie, którzy zapłaciliby sporą sumkę, żeby móc się pochwalić, że jedli na kolację prawdziwego królika. Ben wpatrywał się w trupka. — Jak sporą sumkę? — Pięćdziesiąt, może sto tysięcy yuanów za jedno żywe zwierzę. Widzisz, oni je widocznie hodują i sprzedają podrobione mioty. Ben zastanowił się. Wiedział, że dla jego ojca taka kwota nic nie znaczy, lecz dla innych to cała fortuna. Natychmiast pojął, jaką pokusę mogła stanowić taka okazja dla któregoś ze strażników. — Rozumiem — powiedział. — Ale jest jeszcze inna sprawa, pilniejsza. Jeśli one wszystkie są takie, mogą zarazić pozostałe żywe stworzenia w Dziedzinie. Trzeba przeczesać cały obszar. Schwytać każde zwierzę i zbadać je. Chore poddać kwarantannie. Hal skinął głową, uświadamiając sobie, iż jego syn ma rację. — Cholera! Co za głupota! Obedrę winnych ze skóry! — Złożył dłoń na ramieniu syna. — Ale masz rację, Ben, musimy natychmiast coś zrobić. Nie można z tym czekać do rana. — Odwrócił się ku Beth, a gniew na jego twarzy zmienił się w wyraz skruchy. — Obawiam się, że to wszystko komplikuje. Chciałem powiedzieć ci wcześniej, ukochana. Jutro wieczorem przybywa do nas gość. Ważny gość. Zatrzyma się u nas na kilka dni. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Miałem nadzieję, że wybierzemy się na polowanie, ale ta sprawa wszystko nam spieprzyła. Zmarszczyła brwi i bez słowa wskazała na Meg. Shepherd zerknął na córkę, po czym obejrzał się na żonę i skłonił lekko głowę. — Przepraszam. Tak... Mój język. Po tych wyjazdach zawsze się zapo- minam. Ale to... — Parsknął z rozdrażnieniem i zwrócił się do syna. — Chodź, Ben, mamy dużo do zrobienia. Na rzece panował spokój. Ben wiosłował z wprawą, łódź szybko cięła wodę. Meg siedziała naprzeciwko niego i spoglądała na wschodni brzeg. Za nią, na rufie, siedział Peng Yu-wei, wysoki, stary i bardzo sztywny mężczyzna, dzierżący przed sobą laskę niby maszt bez flagi. Był odpływ, prąd wody sam niósł łódź. Ben utrzymywał ją na środku rzeki, z radością czując ciepłe południowe słońce na nagich ramionach, łagodną morską bryzę we włosach. Ogarniała go senność, przez jedną krótką chwilę niemalże zasnął, lecz ocucił go okrzyk Meg. — Patrz, Ben! Meg wskazywała na drugi brzeg. Ben złożył wiosła na dnie łodzi, odwrócił się i spojrzał. Od brzegu morza aż po Mur rozciągała się zwarta ściana żołnierzy. Powoli, metodycznie przechodzili pomiędzy drzewami, po nierównej, porośniętej trawą ziemi bacząc, by nic nie prześliznęło się pomiędzy nimi. Przeczesywali Dziedzinę po raz trzeci i ostatni. Wszelkie stworzenia, których nie złapią tym razem, zostaną uśpione gazem. Peng Yu-wei odchrząknął i pochylił nieco głowę w geście szacunku dla dwojga podopiecznych. — O co chodzi, nauczycielu Peng? — spytał zimno Ben, odwracając się ku niemu. Dzieci miały teraz wolne, zaś Peng, choć towarzyszył im w wycieczce, poza szkolnym pokojem nie miał władzy nad paniczem i pa- nienką. — Proszę o wybaczenie, paniczu. Chciałem tylko wygłosić pewną uwagę. Meg odwróciła się, uważając,-by nie rozkołysać łodzi, i spojrzała na Peng Yu-weia, a potem znów na Bena. Wiedziała, jak drażni Bena na- rzucone im towarzystwo nauczyciela. Chłopiec lubił dokonywać własnych odkryć i chadzać własnymi drogami, lecz ojciec nie pozwalał mu na pełnię swobody. W wolnym czasie Ben miał prawo robić, co tylko chciał, natomiast rano, podczas lekcji, miał wypełniać polecenia Peng Yu-weia; uczyć się tego, co zadawał mu Peng Yu-wei. Ben zgodził się na to, aczkolwiek nie bez wahania i jedynie pod warunkiem, że poza szkolnym pokojem nauczyciel może się odezwać tylko za jego wyraźnym zezwoleniem. — Czy rozumiesz, do czego naprawdę służy nauczyciel Peng? — zapytał pewnego dnia Meg, gdy byli sami. — To ich sposób na pilnowanie mnie. Na sprawdzanie, co wiem i czego się uczę. To wędzidło, kula u nogi, sznur, którym krępują mnie jak wszystkie inne zwierzęta. Zdziwiła ją jego gorycz. — Co ty wygadujesz — odparła. — Przecież ojciec nie traktuje cię w ten sposób. Ben nie odpowiedział, odwrócił jedynie wzrok, a wyraz goryczy na jego twarzy nie zmienił się. Teraz gorycz znów powróciła na jego oblicze, gdy patrzał na nauczy- ciela Penga. — Wygłoś więc swą uwagę. Byle szybko. Peng Yu-wei ukłonił się, po czym odwrócił się i spojrzał na żołnie- rzy, którzy tymczasem zrównali się z nimi. Uniósł delikatną, szczupłą dłoń i pociągnął się za postrzępioną siwą bródkę, drugą zaś poruszył lekko laską, wskazując nią ku odległej linii żołnierzy. __ Czy nie sądzisz, paniczu Ben, że cała ta operacja zorganizowana została w sposób wielce niewygodny? Ben nie spuszczał oczu z twarzy nauczyciela. __ Nie. Nie niewygodny. Raczej nieudolny. Nauczyciel Peng spojrzał nań i lekkim ukłonem przyjął trafniejsze określenie. __- Dlatego właśnie uważam, że można by ją znacznie ułatwić. Meg ujrzała pojawiające się na twarzy Bena irytację i niecierpliwość, i opuściła wzrok. Wiedziała, że nie wyjdzie z tego nic dobrego. — Zdradź mi więc, w jaki sposób, nauczycielu Peng. — Sarkastyczna nuta w głosie Bena była już bliska nieposkromionej arogancji. Mimo to Peng Yu-wei zdawał się niczego nie zuważać. Skłonił się tylko i mówił dalej. — Pomyślałem, że zanim zwierzęta wypuści się na wolność, można by wszczepić w każde mały nadajnik radiowy. W takim przypadku, jeśli po- dobna sytuacja powtórzy się, łatwo będzie zlokalizować wszystkie zwierzęta. To poważnie ułatwi kontrolę kradzieży i chorób. — Peng Yu-wei z wyczeki- waniem spojrzał na swego dwunastoletniego podopiecznego, lecz Ben mil- czał. — A więc, paniczu? — zapytał po chwili. — Co sądzisz o mym pomyśle? Ben odwrócił wzrok. Zaczął znowu wiosłować, koncentrując się bardziej na prawym wiośle, by naprowadzić łódź z powrotem na prosty kurs. Wreszcie spojrzał na nauczyciela. — To obrzydliwy pomysł, Peng Yu-wei. Pomysł małoduszny i dowodzą- cy braku wyobraźni. Kolejny sposób na pilnowanie wszystkiego. Tego właśnie można się było po tobie spodziewać. Chciałbyś wykreślić wielką elektroniczną mapę Dziedziny? A każde zwierzę byłoby na niej oznaczone osobnym sygnałem. Naprężona oliwkowa skóra twarzy Peng Yu-weia wyrażała spokój, ciem- ne oczy z grubymi fałdami skóry w wewnętrznych kącikach spoglądały obo- jętnie. — Owszem, to udoskonaliłoby system, lecz... Ben wypuścił wiosła z rąk i pochylił się. Peng Yu-wei cofnął się odruchowo. Meg z przerażeniem patrzała, jak Ben przeciska się koło niej, wprawiając łódź w gwałtowne kołysanie, jak rozdziera pau nauczyciela i odsłania jego pierś. — Proszę, paniczu. Wiesz, że to zabronione. Peng Yu-wei nadal trzymał w jednej ręce laskę, lecz drugą usiłował teraz złączyć skraje podartego jedwabiu. Przez moment można było jednak wyraźnie dostrzec białe koło tablicy kontrolnej wpasowane w jego pierś. Przez parę sekund Ben klęczał przed nim, pełen napięcia, jakby za chwilę nuał rzucić się na przeciwnika. Wreszcie odsunął się. Masz nic nie mówić, rozumiesz? I nikomu o tym nie powiesz. Ani słowa! Bo wyłączę cię i wyrzucę za burtę. Rozumiesz, nauczycielu Peng? Przez chwilę android trwał w całkowitym bezruchu, po czym ledwo dostrzegalnie skinął głową. — Dobrze — rzekł Ben, wracając na miejsce i ujmując ponownie wio- sła. — Kontynuujemy wycieczkę. Gdy Ben wpływał do maleńkiej, przypominającej pudełko przystani, dwaj rybacy spojrzeli nań ze stopni, na których siedzieli naprawiając sieci, i uśmiechnęli się. Obaj byli starzy, bliscy siedemdziesiątki, mieli szerokie, zdrowe, ogorzałe od słonego wiatru twarze. Ben pozdrowił ich okrzykiem, po czym skupił uwagę na manewrowaniu pomiędzy zakotwiczonymi łodziami rybackimi. Od ujścia rzeki wiała teraz silna bryza, a powietrze wypełniał metaliczny dźwięk lin uderzających o maszty, który próbowały przekrzyczeć mewy. Chłopak wprawnie odwrócił dziób łodzi i wśliznął się pomiędzy wysoką burtę wielkiego rybackiego kutra a nabrzeże, odpychając się wiosłem to od jednego, to od drugiego. Siedząca na rufie Meg trzymała w ręku linę, gotowa wyskoczyć na brzeg i uwiązać łódź. Gdy to uczyniła, Ben wyszedł z łodzi i obejrzał się. Peng Yu-wei wstał i szykował się do wyjścia na ląd. — Zostaniesz tu — rzekł rozkazującym tonem Ben. Przez chwilę Peng Yu-wei wahał się, obowiązek strzeżenia dzieci walczył 0 przewagę z poleceniem panicza. Woda chlupała hałaśliwie pomiędzy burtą łodzi a stopniami. Oddaleni o zaledwie parę kroków dwaj starzy rybacy oderwali się od szycia i obserwowali scenę. Powoli, z wielką godnością, nauczyciel usiadł i ustawił laskę przed sobą. — Uczynię, jak mi każesz, paniczu — rzekł, spoglądając na stojącego na nabrzeżu chłopca. — Lecz muszę opowiedzieć o tym twemu ojcu. Ben odwrócił się i ujął Meg za rękę. — Zrób to, jeśli musisz, blaszany człowieku — mruknął pod nosem. Nabrzeże zarzucone było zwojami lin, koszami na homary, sieciami 1 stertami pustych drewnianych skrzyń — starymi, kruchymi przedmiotami, oczekującymi ryb, które nigdy nie przybywały. Przystań pełna była rybac- kich kutrów, lecz żaden z nich nie wyruszał na połów. Miasto za nią pełne było ludzi, na pozór pogrążonych w pracy, lecz żaden z nich nie żył. Wszystko było sztuczne: wszystko składało się na wielkie złudzenie, które stworzył tu praprapradziadek Bena. Niegdyś miasto kwitło, zyski przynosiło mu rybołówstwo, turyści i szkoła rybacka. Teraz było martwe. Skorupa odległej przeszłości, zaludniona manekinami. Meg rozglądała się, jak zawsze zachwycona. W popołudniowym słońcu przechadzały się pary, damy w krynolinach, mężczyźni w sztywnych trzyczęściowych garniturach. Tu i tam biegały śliczne dziewczynki o kręco- nych jasnych włosach powiązanych różowymi wstążkami, zaś chłopcy w marynarskich ubrankach kucali i grali w kulki. __. Wszystko tu jest tak prawdziwe! — rzekła z entuzjazmem Meg- - Tak ży^1 Ben spojrzał na nią i uśmiechnął się. __ Tak — powiedział. — Rzeczywiście. — Widział zdjęcia Miasta. W porównaniu z tym miejscem Miasto zdawało się brzydkie i wstrętne. Pełne było ścian, komórek i korytarzy — ogromne, nieskończone więzienie. Wystawił twarz ku bryzie i wciągnął do płuc świeże słone powietrze, po czym znów popatrzył na Meg. — Co zrobimy? Pomiędzy spacerującymi turystami spojrzała na pomalowane na wesołe barwy sklepy przy nabrzeżu, po czym podniosła wzrok i ponad wzgórzem ujrzała górujący ponad wszystkim Mur. — Nie wiem... — Uścisnęła jego dłoń. — Chodźmy tam, gdzie chcemy, Ben. Obejrzymy to, na co przyjdzie nam ochota, zgoda? — Dobrze. Zaczniemy tam, od gospodarstwa domowego. Przez następne parę godzin wędrowali po sklepach przy głównej ulicy; najpierw przeszukali półki Josepha Tomsa, handlarza zabawkami i bi- belotami, w poszukiwaniu nowości, a potem maleńkie szafki Char- lesa Weavera, aptekarza, u którego smakowali na czubkach palców słodkie, nieszkodliwe proszki i mieszali w menzurkach jaskrawe pły- ny. Ale wkrótce Ben zmęczył się zabawą i jedynie przyglądał się Meg, chodzącej od sklepu do sklepu, nie zatrzymywanej przez sprzedaw- ców-androidów. W kawiarni Nasha zjedli obiad składający się z żyw- ności prawdziwej, lecz dziwnie niesycącej, jakby wyprodukowanej z od- padów. — Oto cały świat, Meg. Zakonserwowany. Zamrożony w czasie. Niekie- dy patrzę na to i myślę, że to takie marnotrawstwo. Trzeba znaleźć dla tego jakiś użytek. Siostra, która sączyła mrożony napój, spojrzała na niego. — Myślisz, że należy pozwolić innym ludziom odwiedzać Dziedzinę? Zawahał się i pokręcił głową. — Nie. Nie o to mi chodzi. Ale... Meg patrzyła nań ciekawie. Rzadko zdarzało się, by Ben był tak niezdecydowany. — Masz jakiś pomysł — powiedziała. — Nie. Nie pomysł. Nie jako taki. Znów ta sama niepewność, to samo lekkie wzruszenie ramion. Patrzała, jak odwraca wzrok, jak przesuwa oczyma po rzędzie szyldów nad sklepami: David Wishart, Tytoń i fajki; Arthur Redmayne, Krawiectwo damskie; Thomas Lipton, Skład win; Jack Delcroix, Cyrulik, przystawianie pijawek; Stagg & Mantle, Handel żelazem; Restauracja Verry'ego; Jackson & Gra- ham, Stolarnia; Bracia Lambe, Sukiennicy; a oto na rogu, naprzeciw Oberży Goode'a, Zakład pogrzebowy Pugha. Widok zakładu Pugha przywiódł jej na myśl wcześniejszą wizytę w mieście. Było to wiele miesięcy temu, Ben uparł się, by zajrzeć do Pugha, choć przedtem zawsze unikał jego przedsiębiorstwa. Patrzała, jak chodzi między trumnami, podnosi wieko jednej z nich i zagląda do środka. Zwłoki wyglądały całkiem realistycznie, lecz Ben odwrócił się do niej i zaśmiał. „Zmarł na długo prz< d swą śmiercią". Ben zaczął rozmawiać o tym miej- scu. Dlaczego jest takie, jakie jest, i jakim człowiekiem musiał być ich praprapradziadek, by stworzyć coś takiego. Niczego nie przeoczył. Za- glądali do szuflad, za drzwi, i jak w prawdziwym życiu znajdywali tam pozbawione znaczenia drobiazgi. Guziki, szpilki i fotografie. Wieszak ze starym, zniszczonym kapeluszem na jednym z haków, z szalikiem na in- nym, jakby znalazły się na nim przed zaledwie godziną. Od tej pory Meg szukała i szukała, z nie gasnącą ciekawością, jakiejś niedoskonało- ści — nie wykończonej cząstki stworzonego przez niego świata. Jakie- goś pustego, nie stworzonego miejsca, skrytego poza zewnętrznymi szcze- gółami. Czy robiłaby to bez Bena? Czy szukałaby z takim zapałem owego zdradzieckiego pustego punktu? Nie. Właściwie nawet nie myślałaby o nim. Lecz Ben pokazał jej, że to miejsce, najprawdziwsze z całego znanego jej świata, pod pewnymi względami jest całkiem puste. To wspaniałe oszustwo. Bajeczna, zmyślna imitacja. — Jeśli to imitacja, dlaczego jest tak wspaniała, Ben? — zapytała, on zaś pokręcił głową, zaskoczony jej pytaniem. — Dlaczego? Bo w ten sposób on zrównał się z bogami! Spójrz tylko, Meg! Cóż za zarozumiałość! To mimikra doskonała! To bezwstydne rzemiosło! Teraz, patrząc na brata, wiedziała, że ma jakiś plan. Że potrafi znaleźć użytek dla miasta. — Nieważne — powiedziała. — Chodźmy. Chciałabym przymierzyć parę kapeluszy u Lloyda. Ben uśmiechnął się do niej. — Dobrze. A potem wracamy. Znajdowali się na piętrze sklepu Edgara Lloyda, kapelusznika, kie- dy Ben usłyszał dochodzące z dołu głosy. Meg zajęta była przymierza- niem kapeluszy po drugiej stronie sali, przed lustrem, w towarzystwie androidki trzymającej w ramionach stertę okrągłych pudeł w szerokie pa- stelowe pasy. Ben podszedł do okna i wyjrzał. Na wąskiej ulicy stali żołnierze. Prawdziwi żołnierze. I to nie byle jacy żołnierze. Poznał ich natych- miast. Meg obróciła się ku niemu, z chwiejącą się niebezpiecznie na jej ciemnych lokach konstrukcją ze śmietankowej koronki o szerokim rondzie. — Co powiesz, Ben? Czy... Uciszył ją niecierpliwie. — Co się stało? — szepnęła. — Żołnierze — odszepnął. Odłożyła kapelusz i podeszła do niego. __ Schowaj się — polecił jej półgłosem. — To nasi strażnicy, nie wiem, czego tu szukają. Nie mają prawa wychodzić z koszar. Spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma, po czym przyklękła, tak że jej głowa znalazła się pod parapetem. — Opowiadaj mi, co się dzieje — powiedziała cicho. Patrzał. Było ich dziesięciu, mówili niecierpliwymi, podnieconymi głosa- mi. Przez chwilę Ben nie mógł nic z tego pojąć, wreszcie jeden z żołnierzy od- wrócił się i chłopiec zobaczył, że to kapitan, niejaki Rosten. Rosten wskazał na wylot ulicy i plac przed starą oberżą i mruknął coś, czego Ben nie zrozumiał. — Co oni robią? Zerknął na Meg i dojrzał w jej oczach strach. — Nic. Cicho, Meg. Wszystko będzie dobrze. Położył dłoń na jej ramieniu i znów wyjrzał. Tym razem widok zaskoczył go. Żołnierze wiązali dwóch kolegów; skrępowali ich nadgarstki i kostki taśmą. Jeden z nich próbował się wyrywać, potem zaczął krzyczeć. Meg chciała podnieść się i popatrzeć, lecz Ben przytrzymał ją delikatnie. Rozległ się dźwięk ciosu, potem zapanowała cisza. Po chwili Rosten warknął: — Wyprowadzić ich! Szybko! Ben przesunął się na drugą stronę okna, chcąc nadal przyglądać się żołnierzom, lecz po chwili stracił ich z oczu. — Zaczekaj tu, Meg. Ja idę na dół. — Ale Ben... Pokręcił głową. — Rób, co ci każę. Nic mi się nie stanie. Nie zobaczą mnie. Na schodach musiał poruszać się powoli i ostrożnie, gdyż przez chwilę nic poza wielką sklepową witryną wychodzącą na wąskie nabrzeże nie zasłaniało go przed wzrokiem żołnierzy. Na parterze szybko przebiegł pomiędzy wieszakami i stołami i przykucnął między dwoma manekinami, obserwując zza ich spódnic scenę przed oberżą. Każdego z więźniów trzymali dwaj żołnierze. Trzej pozostali stali u boku, w rzędzie, w pozycji na baczność. Rosten odwrócony był plecami do Bena, stał pomiędzy sklepem a więźniami. Nagłym gestem, od którego, jak się wydawało, całe jego ciało pochyliło się gwałtownie do przodu, wydał rozkaz. Obu więźniów natychmiast zmuszono, by uklękli i pochylili głowy. Dopiero wtedy Rosten odwrócił się nieco i Ben spostrzegł długi, cienki miecz w jego ręku. Przez moment nie mógł oderwać oczu od jego ostrza; światło słońca płynęło niczym ciecz wzdłuż jego delikatnej krzywizny, błyszcząc oślepiająco na ostrym jak brzytwa skraju i na czubku. Czytał o tym, że miecze zdają się żywymi istotami — mogą mieć osobowość, nawet imię — lecz nigdy nie sądził, że ujrzy to na własne oczy. Oderwał wzrok od ostrza. Choć jeńców zmuszano do opuszczania głów, spoglądali oni na Rostena, pragnąc jak najprędzej dowiedzieć się, jaki zgotował on dla nich los. Ben dobrze ich znał. Gosse, ten z lewej, miał w żyłach trochę krwi Han, która zmieniała jego szeroką, toporną słowiańską twarz nadając jej rysy niemalże mongolskie. Wolfe, z prawej, był południow- cem o śniadym, atrakcyjnym, szlachetnym obliczu niemal, choć nie całkiem, klasycznym. Niemal. Gdyż kiedy uśmiechał się lub śmiał, jego oczy i usta stawały się dziwnie brzydkie. Pojawiało się w nich coś zwierzęcego i nie- zdrowego. Rosten stanął teraz pomiędzy nimi, rozstawiając szeroko nogi, wyciąga- jąc prawe ramię, w którym dzierżył miecz; czubek broni niemalże dotykał bruku. — Wy! Wiecie, dlaczego się tu znaleźliście? Słyszeliście oskarżenie? — To kłamstwo... — odezwał się Wolfe, lecz stojący za nim żołnierz uciszył go uderzeniem. Rosten pokręcił głową. Długi miecz wibrował w jego dłoni. — To nie kłamstwo, Wolfe. Sąd składający się z twych towarzyszy osądził cię i uznał za winnego. Ciebie i Gossego. Kradliście i oszukiwaliście. Zdradziliście zaufanie naszego pana i zhańbiliście Chorągiew. Oczy Wolfe'a rozszerzyły się. Krew odpłynęła mu z twarzy. Gosse opuścił wzrok, jakby już się domyślał, do czego to doprowadzi. — Na wasze postępki nie ma żadnego usprawiedliwienia. I żadnego rozwiązania poza usunięciem przyczyny hańby. Głowa Wolfe'a opadła nagle, brutalnie zmuszono go do pochyle- nia się. — Nie! — krzyczał, znów się wyrywając. — Nie możecie tego zrobić! Nie... Cios jednego z trzymających go żołnierzy rzucił go na bruk. — Dajcie go tutaj! Dwaj strażnicy ponownie uchwycili Wolfe 'a i na kolanach zaciągnęli do nóg Rostena. Głos kapitana nabrał brzmienia niemalże histerycznego. Na pół krzyczał, na pół łkał, akcentując słowa ruchami miecza: — Jesteś bydlęciem, Wolfe! Straciłeś twarz! Przez ciebie podejrzenia objęły twoich towarzyszy! Przez ciebie wszyscy straciliśmy honor! — Rosten wzdrygnął się gwałtownie i splunął na głowę klęczącego czło- wieka. — Okryłeś wstydem Chorągiew! Okryłeś wstydem swe nazwisko! Zhańbiłeś swych przodków! — Odstąpił i uniósł miecz. — Przytrzymać więźnia! Ben wstrzymał oddech. Widział, jak mięśnie nóg Wolfe?a napinają się bezsilnie, gdy mężczyzna próbuje dźwignąć się na nogi; jak wije się on w uścisku dwóch żołnierzy, usiłując wyrwać im się. Strażnikom po"magał jeszcze jeden żołnierz, który ciosami i przekleństwami zmusił Wolfe'a do przyklęknięcia. Wreszcie jeden ze strażników pochwycił Wolfe'a za warkocz i wściekłym szarpnięciem, które niemalże postawiło mężczyznę na nogi, naprężył jego szyję, odsłaniając ją dla miecza. Wolfe krzyczał teraz zachrypniętym, zdyszanym głosem: — Nie! Nie! Kuan Yin, Bogini Miłosierdzia, ratuj mnie! Nic nie zro- biłem! Nic! — Twarz zmienił mu strach, usta wykrzywiły się, oczy obracały się szaleńczo w oczodołach, błagając o litość. Ben zobaczył, że ciało Rostena napina się niby ściśnięta sprężyna. Wreszcie kapitan odetchnął z sykiem i opuścił gwałtownie miecz. Krzyki Wolfe'a nagle ucichły. Ben widział, jak głowa upada i toczy się, Jak c^° Przewraca się niby worek ziarna, jak ramiona wyciągają się bezwładnie. Spojrzał na Gossego. Tamten obserwował scenę w mil- czeniu, zaciskając zęby i prężąc mięśnie szyi. Teraz zadrżał i wbił wzrok w bruk. Rosten pochylił się i otarł miecz o mundur Wolfe'a, po czym wyprostował się i spojrzał na Gossego. — Masz coś do powiedzenia, Gosse? Gosse milczał przez chwilę, wreszcie podniósł wzrok na Rostena. Jego oczy, tak niedawno wypełnione strachem i zgrozą, były teraz czyste, niemal spokojne. Dłonie mu drżały, lecz zacisnął je, by opanować dygotanie. Odetchnął głęboko, raz, a potem drugi jak nurek, który ma skoczyć w głębinę, i skinął głową. — Mów więc. Niewiele masz czasu. Gosse przygarbił się i skłonił lekko głowę z szacunku dla Rostena, lecz nadal na niego patrzył. — Powiem tylko tyle. To, co pan powiedział, to prawda. Jestem winien. Wszystko zaplanował Wolfe, lecz ja działałem wspólnie z nim i nie mam usprawiedliwienia na moje czyny. Przyjmuję wyrok mych towarzyszy, i zanim umrę, proszę o wybaczenie za wstyd, którym okryłem ich w oczach T'anga. Rosten klęczał, czekając na dalsze słowa, lecz Gosse opuścił głowę. Po chwili namysłu kapitan skinął lekko głową i rzekł: — Nie mogę mówić w imieniu wszystkich, lecz powiem we własnym imieniu. Byłeś dobrym żołnierzem, Gosse. A śmierć witasz odważnie i uczciwie, jak żołnierzowi przystało. Rozumiesz, że teraz nie mogę da- rować ci życia, lecz mogę przynajmniej zmienić twą śmierć na szlachet- niejszą. Żołnierze po obu stronach więźnia odetchnęli cicho, gdyż Rosten uczynił krok do przodu, wyciągnął zza pasa krótki miecz i wręczył go Gossemu. Ten natychmiast zrozumiał. Spojrzał na Rostena oczyma rozświe- tlonymi wdzięcznością, po czym opuścił wzrok na krótki miecz. Lewą ręką rozpiął mundurową kurtkę i podciągnął koszulę, odsłaniając nagą skórę. Następnie ujął obiema dłońmi rękojeść broni i odwrócił ją, kierując czubek na swój brzuch. Trzymający go dwaj strażnicy puścili go i cofnęli się. Rosten przez chwilę przyglądał się, po czym zajął miejsce tuż za Gossem, nieco z bo- ku, unosząc długi miecz. Ben przysunął się do witryny, aż jego twarz znalazła się przy sa- ^ej szybie, i patrzał, jak Gosse zwalnia oddech i koncentruje całą swą istotę na ostrzu odległym od jego brzucha o zaledwie szerokość dło- ni. Jego ręce już nie drżały, oczy miał szkliste. Czas zwolnił bieg. Potem, zupełnie niespodziewanie, wszystko się zmieniło. Przez twarz Gossego przebiegł nieoczekiwany, gwałtowny spazm, łączący w sobie ekstazę i skrajną udrękę, i ręce wbiły ostrze głęboko w brzuch. Z niemalże nadludzką siłą i opanowaniem przeciągnął krótki miecz na lewo, potem z powrotem na prawo, zaś na bruk wypłynęły wnętrzności. Przez chwilę pozostawał na jego twarzy grymas ekstatycznej udręki, wreszcie zmarszczyła się ona, a oczy skierowały się na dół i rozszerzyły się z przerażenia. Rosten opuścił szybko miecz. Gosse klęczał jeszcze przez chwilę. Następnie jego bezgłowe ciało upadło obok zwłok Wolfe'a i spoczęło nieruchomo. Ben usłyszał za swymi plecami jęk i odwrócił się. Meg kucała na szczycie schodów, zaciskając mocno dłonie na szczeblach balustrady, a jej oczy były rozszerzone ze strachu. — Idź na górę! — syknął z niepokojem Ben; miał nadzieję, że żołnierze nie usłyszą jego głosu; myśl o tym, że dziewczynka również była świadkiem śmierci Gossego, napełniła go przerażeniem. Widział, jak odwraca się i spogląda na niego, przez chwilę ledwie go poznając i ledwie rozumiejąc, co powiedział. Na bogów, pomyślał ile ona widziała? — Idź na górę! — syknął ponownie. — Na miłość bogów, idź na górę! Rzekę spowijał mrok, księżyc skryty był za północno-zachodnim skrajem Muru. Ben wyskoczył na brzeg, uwiązał łódź do małego drewnianego pomostu, po czym odwrócił się, by pomóc Peng Yu-weiowi, który stał, trzymając na ręku śpiącą Meg. Przepuścił nauczyciela przodem; nie chciał jeszcze wchodzić do domu, pragnął przez chwilę pozostać pod całunem mroku i ciszy. Obok pomostu znajdował się mały prostokąt ziemi, z trzech stron otoczony stromymi glinianymi ścianami. Przy jednej z nich ustawiono stare drewniane stopnie. Ben wspiął się po nich, zmęczony długim wiosłowaniem. Wszedł do ogrodu, gdzie szeroki pas przyciętej schludnie trawy rozciągał się ku odległemu o sto jardów krytemu słomą domkowi. — Ben! W niskich tylnych drzwiach stała jego matka, światło obramowywało jej sylwetkę w fartuchu narzuconym na długą suknię. Pomachał jej ręką na powitanie. Przed nim z determinacją kroczył po ścieżce Peng Yu-wei, którego długie nogi nie zdradzały ani śladu ludzkiej słabości. Ben czuł się dziwnie oddzielony od świata. Jakby wypuścił z rąk wiosła i ster i teraz dryfował z ciemnym prądem wydarzeń. Podczas długiej podróży powrotnej kilkakrotnie prześledził porządek całej tej sprawy. Wiedział, że to on spowodował śmierć dwóch żołnierzy. Od chwili jego odkrycia wypadki toczyły się nieubłaganym torem jak ciasna spirala wody obracającej się w wirze. Tamci umarli przez niego. Nie. Nie przez niego. Przez jego odkrycie. Nie można obciążać go odpowiedzialnością za ich śmierć. Sami ją na siebie ściągnęli. Zabiła ich własna chciwość. Chciwość i gupota. To nie jego wina; lecz ich śmierć ciążyła mu dotkliwie. Gdyby niczego nie mówił... Gdyby po prostu posłuchał Meg i spalił królika... To niczego by nie rozwiązało. Choroba rozprzestrzeniałaby się; ktoś i tak by ją wykrył. W końcu. A wtedy dwaj żołnierze i tak by zginęli. To nie jego wina. Nie jego wina. Matka wyszła mu na spotkanie. Przyklękła i ujęła jego dłonie. — Wszystko w porządku, Ben? Źle wyglądasz. Czy coś się stało? pokręcił głową. -— Nie. Ja... Po prawej stronie otworzyły się drzwi szerokiego, niskiego korytarza i jego ojciec wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Uśmiechnął się do Bena i podszedł doń. — Nasz gość już przybył, Ben. Właściwie jest tu przez całe popołudnie. — Zawahał się i zerknął na żonę. — Wiem, Ben, że wcześniej mówiłem, że będziesz jadł kolację sam, ale... Cóż, nasz gość chciałby się z tobą zapoznać. Pomyślałem więc, że może zjesz jednak z nami. Ben przyzwyczaił się już do tego, że gdy ojciec ma gości, on spożywa wieczorny posiłek w swym pokoju i nie miał nic przeciwko temu, lecz taka prośba była rzeczą niezwykłą. Nigdy jeszcze nie proszono go, by zasiadł z gościem do stołu. — Kto to taki? — zapytał. Ojciec uśmiechnął się zagadkowo. — Umyj ręce, a potem przyjdź do nas. Przedstawię cię. Ale Ben... proszę cię, masz zachowywać się nienagannie. Chłopiec skłonił się lekko, po czym ruszył do małej łazienki. Umył twarz i dłonie, po czym wyczyścił szczotką paznokcie i przygładził przed lustrem włosy. Kiedy wyszedł, matka czekała na niego. Ujęła jego ręce i przyjrzała im się, następnie poprawiła mu kurtkę i pocałowała go w policzek. — Wyglądasz znakomicie, Ben. Wejdź już. — Kto to taki? — zapytał ponownie. — Powiedz mi, kto to taki. Lecz matka uśmechnęła się tylko i pchnęła go lekko ku drzwiom. — Wejdź już. Ja zaraz tam przyjdę. ROZDZIAŁ XI ROZMOWA W BLASKU OGNIA W padającym od kominka blasku męskie, orientalne rysy twarzy Tanga zdawały się wyrzeźbione w starej, zżółkłej kości słoniowej. Gość oparł się na krześle i uśmiechnął; jego oczy płonęły ciemnym światłem. — I myślisz, że to im wystarczy, Hal? Dłonie Li Shai Tunga spoczywały swobodnie na skraju stołu, pustą miskę, z której jadł, odsunął na bok, by nie przeszkadzała. Ben, który nie spuszczał z niego wzroku, znów zauważył, jak światło na pozór więźnie w matowoczarnej powierzchni ciężkiego żelaznego pierścienia, który Tang nosił na wskazującym palcu prawej ręki. Ywe Lung. Pieczęć władzy. Hal Shepherd zaśmiał się i pokręcił głową. — Nie. Ani na chwilę. Tam uważają się za cesarzy. Rozmawiali o Izbie Deputowanych w Weimarze — „tym kłopotli- wym miejscu", jak zwykł ją nazywać Tang — i o sposobach na utrwa- lenie chwiejnego pokoju, jaki panował obecnie w stosunkach pomię- dzy Izbą a Siedmioma. Tang i ojciec Bena siedzieli przy jednym końcu długiego dębowego stołu, naprzeciw siebie, natomiat chłopiec znalazł się sam na drugim końcu. Matka nie towarzyszyła im podczas posiłku, podporządkowując się pod tym względem życzeniu Tanga. Lecz w innych sprawach umiała postawić na swoim. Osobiści kucharze Tanga siedzieli bezczynnie w kuchni i podej- rzliwie, z pewnym rozbawieniem obserwowali, jak kobieta sama przygoto- wuje i podaje posiłek. Już owo odstępstwo od normalnych obyczajów Tanga stanowiło ewenement, lecz to, co stało się na początku kolacji, zaskoczyło nawet ojca Bena. Kiedy sługa, którego obowiązek stanowiło próbowanie potraw, podszedł do stołu, by przystąpić do swych zwykłych czynności, Tang odpędził go machnięciem dłoni, wziął do ręki pałeczki i sam zjadł pierwszy kęs. Następnie, przeżuwszy i przełknąwszy wonny kąsek, i popiwszy go łykiem mocnego zielonego ch'a Longjing — także „nie sprawdzonego" — spojrzał na Beth Shepherd i szerokim uśmiechem pochwalił jej kuchnię. Widząc radosne zadziwienie na twarzy ojca i pełne zgrozy osłupienie oficjalnego probowacza, Ben pojął, iż jest to wydarzenie bez precedensu i uświadomił sobie, jak wiele ograniczeń krępuje życie Tanga. Nie jest ono bynajmniej swobodne, jak uważa wielu ludzi, lecz trudne; życie pędzone w cieniu śmierci. Zaufanie Li Shai Tunga stanowi dar najrzadszy i najcenniejszy; gdyż ufając innym, dosłownie oddaje on w ich ręce swe życie. Owym drobnym, lecz jakże znaczącym gestem Tang wyraził jego rodzicom najwyższy komplement. Ben przypatrywał się mówiącemu mężczyźnie, wyczuwając w nim siłę nie tylko fizyczną. Każdy jego ruch pełen był pewności siebie i żywotności, tak że najkrótsza chwila wahania miała swą wymowę. Całe jego ciało przemawiało subtelnym językiem władzy; nabyło tej umiejętności w sposób naturalny i podświadomy podczas długich lat panowania. Patrząc na niego, widziało się nie tyle człowieka, co kierujący żywioł; obserwowało się agresywność i zdecydowanie ujęte w najelegantszej i najbardziej pełnej wyrazu formie. Pod pewnymi względami Li Shai Tung przypominał sportowca, gdyż każdy niuans głosu czy gestykulacji stanowił u niego rezultat długich i cierpliwych ćwiczeń. Ćwiczeń, dzięki którym rzeczy te stały się dla Tanga drugą naturą. Ben patrzył zafascynowany, ledwo słysząc słowa rozmawiających męż- czyzn, lecz świadom ich znaczenia i znaczenia faktu, że to on ich słucha. Li Shai Tung pochylił się nieco do przodu i uniósł lekko podbródek zwieńczony śnieżnobiałą, schludnie zaplecioną brodą, na znak, iż pragnie zwierzyć się z czegoś. — Izba nie miała sprawować tak wielkiej władzy. Nasi dziadowie powołali ją do życia jedynie w nic nie znaczącym geście. Szczerze mówiąc, Hal, chcieli w ten sposób uśpić czujność swych dawnych sojuszników i zamaskować swe prawdziwe zamiary. Lecz teraz, po stu latach, pewne frakcje nadal upierają się, by traktować Izbę poważnie. Utrzymują, że jej władzę sankcjonuje „lud". A wiemy, dlaczego tak twierdzą, prawda? Nie przez wzgląd na „lud". Tacy ludzie gardzą głęboko „ludem". Nie, oni myślą tylko o sobie. Pragną wybić się naszym kosztem. Wywyższyć siebie poprzez poniżenie Siedmiu. Chcą władzy, Hal, a Izba stanowi środek, za pomocą którego zamierzają ją zdobyć. Tang znów się oparł, przymykając powieki. Uniósł prawą dłoń i po- chwycił spleciony ciasno warkocz na potylicy, zamykając palce na splotach delikatnych, siwych włosów. Był to gest dziwny, niemalże wyrażający roztargnienie; a jednak dla Bena stanowił on dowód na to, jak swobodnie czuje się Tang w towarzystwie jego ojca. Chłopiec patrzył, zdając sobie spra- wę, iż w dialogu pomiędzy dwoma mężczyznami gesty tworzą cały słownik: zwracając uwagę nie tylko na to, co mówią, lecz także na to, jak to mówią; kiedy oczy ich spotykają się, a kiedy nie; kiedy wspólny uśmiech nie- spodzianie odsłania głębię zrozumienia. Wszystko to wyjawiało mu, jak bardzo Tangowi zależy na tym, by podzielić się z jego ojcem słowami, myślami, uczuciami. Może dlatego, że nie może on powierzyć ich nikomu innemu. — Często zastanawiam się, czy możemy w jakiś sposób zlikwidować Izbę i rozmontować wielką biurokratyczną machinę, która rozrosła się wokół niej. Lecz za każdym razem, gdy zadaję sobie to pytanie, znam z góry odpowiedź. Nie. Przynajmniej nie teraz. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu było to możliwe. Choć może i wtedy czyn taki mógłby jedynie przyśpieszyć bieg wydarzeń. Dotarlibyśmy do obecnego punktu jeszcze- prędzej. Hal Shepherd skinął głową. — Zgoda. Ale być może wtedy potrafilibyśmy stawić czoło sytuacji. Byliśmy silniejsi. Panowaliśmy nad wszystkim. Teraz okoliczności się zmieniły. Każdy rok zwłoki oznacza ich wzrost, naszym kosztem. — Doradzasz więc wojnę, Hal? — Wojnę pewnego rodzaju. Tang uśmiechnął się, a przyglądający się im Ben stwierdził, iż porównuje gościa ze swym nauczycielem Pen Yu-weiem. Grube fałdy skóry w we- wnętrznych kącikach oczu, które u androida podkreślały jego „odmien- ność" — naturę maszyny — tu, u prawdziwego człowieka, sprawiały wrażenie całkiem atrakcyjnych. — Jakiegoż to rodzaju? — Takiego, na jakim znamy się najlepiej. Wojnę wielopoziomową. Jednocześnie otwartą i skrytą. Taką wojnę, jakiej toczenia nauczył nas tyran Tsao Ch'un. Tang spojrzał na swe dłonie, a uśmiech zniknął mu z warg. — Nie wiem, naprawdę nie wiem, Hal. Czasami zastanawiam się, co my właściwie robimy. — Każdy musi się nad tym zastanawiać. — Nie, Hal. — Li Shai Tung podniósł na niego wzrok i pokręcił gło- wą. — Obawiam się, że tym razem się mylisz. Bardzo niewielu ludzi wątpi w celowość swych czynów. Większość jest ślepa na swe wady. Głucha na krytykę bliźnich. — Zaśmiał się gorzko. — Można rzec, iż Chung Kuo pełne jest takich właśnie ludzi; ślepych, zepsutych, chciwych stworzeń, które uważają swą ślepotę za siłę, zepsucie za konieczność, chciwość za proces historii. — Właśnie... Przez chwilę dwaj mężczyźni milczeli, twarze ich w migotliwym blasku ognia przybrały wyraz powagi. Zanim którykolwiek mógł przemówić, na długim końcu pokoju otworzyły się drzwi i weszła matka Bena z tacą. Postawiła ją na stołku obok kominka, po czym pochyliła się, by wziąć coś z naczynia na półce nad kominkiem i posypać płonące polana. Pokój natychmiast wypełnił się słodkim, świeżym aromatem mięty. Zachwycony Tang zaśmiał się cicho i wciągnął głęboko powietrze. Ben patrzał, jak jego matka odwraca się od kominka, odgarnia z twarzy długie, ciemne włosy i uśmiecha się. — Przyniosłam świeże ch 'a — rzekła z prostotą, po czym podniosła tacę ' Podała im. Gdy ją stawiała, Tang powstał, wyciągnął rękę i położył ją na dłoni kobiety, nie pozwalając jej unieść czajnika. 1— Proszę. Będę zaszczycony, jeśli usiądziesz z nami na chwilę i wypijesz ch 'a. Zawahała się, lecz z uśmiechem wypełniła prośbę; obserwowała rzadki widok Tanga nalewającego di a zwykłym śmiertelnikom. — Proszę — rzekł podając jej pierwszą czarkę. — Ch'a ze studni smoka. Słowa Tanga stanowiły prosty kalambur oparty na nazwie ch'a — Longjing — lecz Benowi wydało się, że mają one specjalne znaczenie. Spojrzał na matkę, która uśmiechała się ze skrępowaniem i opuszcza- ła głowę. Jej młodzieńczy wygląd na jeden straszny moment przy- pomniał mu o Meg — o tym, jaka będzie ona za rok lub dwa. Potem spojrzał na stojącego Tanga napełniającego drugą czarkę, dla jego ojca. Ben zmarszczył brwi. Sama obecność Tanga w pokoju wydała mu się nagle bardzo dziwna. Jego jedwabny strój, splecione włosy, cudzoziemskość były bardzo nie na miejscu pośród dębowych belek i mocnych chłopskich mebli. Ów kontrast, owo niezwykłe przeciwstawienie człowieka i pokoju uświadomiły Benowi, na jakim dziwnym świecie żyje. Na świecie, który dziko odchyla się od naturalnej równowagi. Studnia smoka. Słowa te skojarzyły mu się z ogniem i ciemnością, z nieograniczoną siłą. Czy tego braknie naszemu światu? — zapytał się. Czyżbyśmy zrezygnowali z ognia i ciemności? — A ty, Ben? Czy napijesz się ze studni smoka? Li Shai Tung spoglądał na niego z uśmiechem; lecz za tym uśmiechem — gdzieś poza nim, w jakimś ciemnym, niedostępnym miejscu — krył się głęboki niepokój. Płomienie tańczyły w dwóch, szklanych oczach, wilgotne i ulotne migotały na ciemnej powierzchni spojrzenia. Lecz gdzie jest ogień po drugiej stronie szkła? Gdzie jest głębia, która czyni z ludzkiej istoty człowieka? W słowach i w gestach Tang był wielki i wszechwładny — Tang, istny król pośród ludzi — lecz utracił kontakt z rzeczą, która stworzyła— ukształtowała —jego zewnętrzną postać. O jeden raz za dużo poskromił swą skrytą jaźń i oto studnia została zasypana, ogień wygasł. Ben patrzył na Tanga zastanawiając się, czy wie on, w co się zmienił; czy zwątpienie, do którego się przyznał, jest tak głębokie, tak wszechogarniające, jak być powinno. Czy kiedy widzi swe odbicie w lustrze, dostrzega poza szkłem owo skryte miejsce w głębi oczu. Ben zadrżał. Nie. To niemożliwe. Gdyby tak było, ten człowiek załamałby się. Słowa zawiodłyby go, w gestach pojawiłaby się niepewność. Nie. Tang może wątpić w to, co robi, lecz nie w to, czym jest. To wiedza wrodzona — wrośnięta w szpik kości. Prędzej umrze, niż zwątpi w siebie. Uśmiech trwał na twarzy, pewien siebie, szczery; podsunięta czarka czekała na niego. — A więc, Ben? — spytał ojciec, odwracając się ku niemu. — Czy wypijesz z nami czarkę ch'd! * * * Li Shai Tung pochylił się i podał chłopcu naczynie, świadom, że stał się ośrodkiem dziwnego zainteresowania dziecka; świadom onieśmielającej natarczywości jego spojrzenia. Hal miał rację. Ben różni się od innych dzieci. Ma w sobie coś dzikiego; część jego charakteru pozostaje nieposkromiona i aspołeczna. Siedząc przy stole, starał się opanowywać. Tkwił tak nieruchomo, że kiedy się poruszał, zdawało się, że ożywa jakiś martwy przedmiot. A jednak był bardziej żywotny — miał w sobie więcej energii — niż ktokolwiek, kogo Tangowi dane było poznać. Wręczając Benowi czarkę, Li Shai Tung niemal spodziewał się czegoś w rodzaju wstrząsu — gwałtownego wyładowania nadnaturalnej energii dziecka — przeniesionego przez materiał naczynia. Lecz nic się nie stało. Wszystko pozostało w jego rozbuchanej wyobraźni. Zamyślony Tang opuścił wzrok. Ben Shepherd to wyjątkowy przypadek. Brak mu wszystkich tych drobnych umiejętności, dzięki którym człowiek może swobodnie przebywać w towarzystwie swych bliźnich. Nie potrafi dawać i brać; nie posiada wyczucia ustępstw niezbędnych do społecznego współżycia. Patrzy na świat wzrokiem nieubłaganym, niemalże władczym. Jakby wszystko, co widzi, należało do niego. Tak, pomyślał Li Shai Tung, uśmiechając się w duchu. Powinieneś zostać Tangiem, Benie Shepherd, bo jako zwykły człowiek nie będziesz miał łatwego życia. Podniósł do ust swą czarkę i upił łyk napoju, powracając myślami do wydarzeń z popołudnia. Spacerował z Halem w ogrodzie, kiedy ten zaproponował, by obejrzeli wspólnie pokój Bena. Stał na środku maleńkiego, zapełnionego przedmiotami pokoiku na piętrze, patrząc na obrazy zajmujące całą ścianę nad łóżkiem. Niektóre z nich stanowiły realistyczne widoki Dziedziny. Przynajmniej można by je nazwać realistycznymi, gdyby nie ciemne, nieostre sylwetki, stojące w cieniu drzew na drugim brzegu wody. Inne, bardziej abstrakcyjne, stanowiły dziwne zniekształcenia rzeczywistości. W tych ostatnich często pojawiał się motyw bliźniąt; jedno z nich było całkiem normalne — zdrowe i silne — drugie natomiast nienaturalnie powykręcane, z białymi, pustymi oczyma, z ustami rozwartymi jakby z bólu. Były to obrazy niepokojące, niezwykle niepokojące, lecz ich technicznego mistrzostwa nie można było kwestionować. — To dobre płótna, Hal. Bardzo dobre. Chłopiec ma talent. Hal Shepherd uśmiechnął się lekko i podszedł do niego. — Ucieszyłby się, gdyby to usłyszał. Ale jeśli myślisz, że to dobre rzeczy, to co powiesz o tym?. Tang wziął kopertę z jego rąk i otworzył. Wewnątrz znajdował się pojedynczy, niezwykle cienki arkusz czystego czarnego plastiku. Obrócił go w dłoniach i zaśmiał się. — Co to takiego? — Proszę. — Shepherd wskazał na projektor na stole przy oknie, po czym opuścił roletę. — Połóż go na tej tacy i naciśnij przycisk. Li Shai Tung położył arkusik na projektorze. — Wszystko jedno, którą stroną do góry? — Tak i nie. Zaraz zobaczysz. Tang pstryknął przełącznikiem. Natychmiast klatka projektora wypeł- niła się światłem niczym akwarium. Był to hologram. Portret żony She- pherda, Beth. — To jego dzieło? Shepherd skinął głową. — Jest tu sto osiemdziesiąt przecinających się warstw informacji. Dziewięćdziesiąt poziomych i dziewięćdziesiąt pionowych. Każdy arkusz namalował ręcznie, po czym dokonał kompresji. To jego własna metoda. Sam ją opracował, — Namalował je ręcznie? — I to z pamięci. Widzisz, Beth nie chciała mu pozować. Powiedziała, że nie ma czasu. Ale on i tak to zrobił. Li Shai Tung pokręcił powoli głową. — To niesamowite, Hal. Wygląda jak fotografia. — To jeszcze nie wszystko. Chwileczkę... — Shepherd wyłączył ho- loprojektor i uniósł elastyczną płytkę. Odwrócił ją i znów położył. — Proszę... Tang wyciągnął dłoń i nacisnął przełącznik. Klatka projekcyjna znów wypełniła się barwami. Lecz tym razem pojawił się inny obraz. Hologram Hala Shepherda bynajmniej nie przedstawiał go w sposób korzystny. Skóra była znacznie bardziej szorstka niż w rzeczywistości, policz- ki czerwieńsze. Włosy były gęstsze i bardziej kędzierzawe, brwi cięższe i ciemniejsze. Nos był gruby i mięsisty, uszy spiczaste, oczy większe i ciem- niejsze. Wargi wyrażały większą zmysłowość niż u oryginału, wykrzywiały się z niemalże rozpustnym szyderstwem. Shepherd podszedł do projektora i zajrzał do jego klatki. — Wizerunek ten ma w sobie coś z satyra. Coś bardzo pierwotnego. Tang odwrócił głowę i popatrzył nań, nie rozumiejąc aluzji. — To taka postać z greckiej mitologii, Shai Tung. Satyry były pierwot- nymi duchami gór i lasów. Na pół ludzie, na pół kozły. Miały parzyste kopy- ta i gęste owłosienie, były zmysłowe i lubieżne. Li Shai Tung spojrzał na stojącego u jego boku eleganckiego, kultural- nego mężczyznę i zaśmiał się przelotnie, zdziwiony, że Shepherd dostrzega w owej zwierzęcej postaci własną podobiznę. — Mogę zauważyć lekkie podobieństwo. Coś w oczach, w zarysie głowy, ale... Shepherd pokręcił powoli głową. Wpatrywał się uporczywie w hologram. — Nie. Popatrz dobrze, Shai Tung. Patrz uważnie. On przejrzał mnie na wylot. Dostrzegł moje utajone ja. Li Shai Tung wzdrygnął się. — Niech bogowie mnie ustrzegą przed tym, by moi synowie widzieli mnie takim! Shepherd odwrócił się i spojrzał na niego. — Czemu nie? Dlaczego mamy się tego obawiać, przyjacielu? Wiemy, kim jesteśmy. Ludźmi. Składamy się po części z umysłu, po części ze zwierzęcej duszy. Czemu mielibyśmy się tego lękać? __ Jesteśmy ludźmi, owszem. — Tang wskazał na obraz. — Ale czy ludzie są tacy? Czy doprawdy dostrzegasz siebie w tej podobiźnie, Hal? Shepherd uśmiechnął się. — To nie cały ja, wiem o tym, lecz to część mnie. Ważna część. Li Shai Tung wzruszył ramionami — ledwo dostrzegalnie — po czym powrócił wzrokiem do hologramu. — Ale dlaczego drugi obraz jest taki, a nk inny? Dlaczego różni się od tego? — Ben ma zwichrowane poczucie humoru. Tang znów nie zrozumiał, lecz tym razem Shepherd nie próbował mu wyjaśniać. Li Shai Tung jeszcze przez moment wpatrywał się w hologram, po czym odwrócił się i rozejrzał po pokoju. — To po tobie odziedziczył talent, Hal. Shepherd pokręcił głową. — Nigdy nie dysponowałem choćby jedną dziesiątą jego talentu. Zresztą nawet słowo „talent" nie jest odpowiednim określeniem. W jego przypadku mamy do czynienia z geniuszem. Szczerze mówiąc, Ben bardzo przypomina swojego pradziadka. Tang uśmiechnął się na to, przypominając sobie opowieści swego ojca o ekscentryczności Augustusa Shepherda. — Być może. Miejmy jednak nadzieję, że to wszystko, co po nim odzie- dziczył. Natychmiast pożałował swych słów. Nie powinien był poruszać tak delikatnego tematu. — Podobieństwo to nie jest przypadkowe. — Tang pochylił lekko głowę, pragnąc jak najprędzej skończyć z tym tematem, lecz Shepherd rozwijał go dalej: — Widzisz, Ben także jest schizofrenikiem. Och, nie jest to tak poważne, jak w przypadku Augustusa. Lecz wywołuje to pewne sprzecz- ności. Li Shai Tung spojrzał na obrazy nad łóżkiem z odrodzonym zainte- resowaniem. — Ale z tego, co powiedziałeś, można wnosić, że chłopiec jest całkiem zdrowy. — Sądzę, że nawet szczęśliwy. Przez większość czasu. Miewa jed- nak ataki. Wtedy podajemy mu chemikalia albo też zostawiamy go w spokoju. Shepherd pochylił się i wyłączył projektor, po czym podniósł cienki czarny arkusz i wsunął go z powrotem do koperty. — Kiedyś schizofrenię uważano za zwykłe zakłócenie pracy mózgu; za "rak ilościowej równowagi pewnych substancji, dopaminy, kwasu glutami- nowego i kwasu gamma-amino-masłowego. Stosowano leki w rodzaju lar- gaktilu, modekatu, disipalu, priadelu i haloperiodolu, głównie jako środki uspokajające. Lecz potrafiły one jedynie hamować rozwój choroby, a w efek- cie ubocznym rozszerzały system dopaminowy. A najgorsze, przynajmniej w przypadku Bena, że osłabiały one zdolności twórcze. Tang zmarszczył brwi. Jak wszystko inne, tak i medycyna opierała się na tradycyjnych sposobach Han. Z zachodnich leków, jak i z całego zachod- niego wyobrażenia postępu, zrezygnowano po wybudowaniu Miasta przez Tsao Ch'una. Obecnie zakazano nawet stosowania wielu z tych leków. Normalnie słyszało się o nich jedynie jako o narkotykach — pieniły się na najniższych poziomach Miasta. Obecnie wszelkie poważne choroby można było wykryć jeszcze przed urodzeniem dziecka; w zależności od diagnozy podejmowano kroki niezbędne do wyleczenia dolegliwości, bądź też spędzano płód. Li Shai Tung był więc podwójnie zaskoczony, po pierwsze tym, że choroby Bena nie wykryto zawczasu, po drugie zaś tym, że Shepherd brał pod uwagę podawanie mu chemikaliów w celu opanowania dolegliwości. — Mam nadzieję, że chłopiec nie zażywał takich środków. Shepherd spojrzał mu w oczy. — Nie tylko zażywał, ale nadal zażywa. Rezygnuje z nich tylko wtedy, gdy pracuje. Tang odetchnął głęboko. — Powinieneś był powiedzieć mi o tym, Hal. Polecę memu zielarzowi odwiedzić Bena w ciągu kilku najbliższych dni. — Dziękuję ci, Shai Tung. Jestem wzruszony twą dobrocią. Ale to nic nie pomoże. — Nic nie pomoże? — Zaskoczony Tang zmarszczył brwi. — Ależ istnieją liczne środki uspokajające, kojące ducha i przywracające równo- wagę yin i yang w organizmie. Dobre, zdrowe leki, nie takie... narko- tyki! — Wiem, Shai Tung, i ponownie dziękuję ci za dbałość o mego syna. Lecz Ben nie będzie chciał o tym słyszeć. Och, wyobrażam to sobie. „Kości smoka i skorupy ostryg, powie z pogardą. Co one pomogą w mej chorobie?!" Zaniepokojony Tang opuścił wzrok. W tej sprawie nie mógł nalegać. Shepherdowie z urodzenia stoją ponad prawami, które rządzą innymi ludźmi. Jeśli Ben zażywa narkotyki, by utrzymać równowagę umysłową, to on, Li Shai Tung, nie może mu tego zabronić. Mimo to nie mógł nie potępiać tego w duchu. Zmienił temat. — Czy jest dobrym synem, Hal? Shepherd zaśmiał się. — Najlepszym z synów, Shai Tung. Jak dla Li Yuana, szacunek nie jest dla niego kwestią konwencji, a tak traktuje go wielu przedstawicieli nowego pokolenia, lecz czymś głęboko wrodzonym. A jak sam przed chwilą zobaczyłeś, szacunek ten wypływa z dogłębnego poznania ojca. Tang skinął głową, nie wyrażając swych wątpliwości. — Dobrze. Masz jednak rację, Hal. W ciągu ostatnich kilku lat obserwujemy gwałtowny upadek moralności. Li, obrzędy, niewiele teraz znaczą. Młodzi powtarzają stare słowa, lecz straciły one dla nich znaczenie. Ich szacunek to pusta skorupa. Ty i ja mamy szczęście, że los obdarzył nas tak dobrymi synami. — Istotnie. Choć czasami Ben potrafi być pompatycznym, nietoleran- cyjnym małym draniem. Nie znosi głupców. Zresztą nie znosi też mędrców. Gardzi na przykład swym mechanicznym nauczycielem. Li Shai Tung uniósł brwi. — To mnie zaskakuje, Hal. Spodziewałbym się, że on ceni wiedzę. Wszystko to — wskazał na otaczające ich książki, obrazy i urządzenia — świadczy o umiłowaniu wiedzy. Shepherd uśmiechnął się zagadkowo. — Może powinieneś porozmawiać z nim osobiście, Shai Tung. Tang również się uśmiechnął. — Może. Teraz, spoglądając na chłopca poprzez stół w jadalni, zrozumiał słowa gospodarza. — A co ty sądzisz, Ben? Czy nadszedł czas walki z nieprzyjacielem? Chłopiec zaśmiał się nieoczekiwanie. — To zależy od tego, czy wiesz, kto lub co jest twoim nieprzyjacielem, Li Shai Tung. Tang uniósł nieznacznie podbródek. — Myślę, że jestem nieźle zorientowany. Ben ponownie spojrzał mu w oczy, znów tym samym przenikliwym wzrokiem. — Być może. Ale najpierw zapytaj się, z czym właściwie walczysz. Kiedy myślisz o swych nieprzyjaciołach, najpierw myślisz o pewnych konkretnych ludziach i grupach ludzi, czyż nie? Tang skinął głową. — Właśnie, Ben. Znam mych nieprzyjaciół. Znam ich nazwiska i twarze. — Otóż to. I uważasz, że wypowiadając im wojnę rozwiążesz obecne problemy. — Ben odstawił swą czarkę i oparł się, a cały ten ruch przez moment, aczkolwiek tylko Ben zdał sobie z tego sprawę, naśladował manierę T'anga. — Z całym szacunkiem, Li Shai Tung, sądzę, że się mylisz. T'ang zaśmiał się raptownie, zaintrygowany przebiegiem rozmowy. — Czyżbyś uważał, że ich ideologia przeżyje ich? Czy o to chodzi, Ben? Gdyby założenie to nie było fałszywe w samej swej podstawie, mógłbym się z tobą zgodzić. Lecz ich jedyna motywacja to chciwość. Naprawdę nie chcą zmiany. Chcą władzy. Ben pokręcił głową. — Ach, nadal myślisz o konkretnych ludziach. O ludziach potężnych, owszem, nawet wpływowych, lecz tylko ludziach. Ludzie nie obalą Chung K dokona tego tylko to, co jest ukryte we wnętrzu człowieka. Powi- nieneś uwolnić się od myślenia o nich. Wydają ci się największą groźbą, lecz nią nie są. To szumowiny na powierzchni studni. A studnia jest głęboka. — Z całym szacunkiem, Ben, tym razem to t y się mylisz — powiedział Li Shai Tung, biorąc głęboki oddech. — Twoja argumentacja opiera się na założeniu, że nie jest ważne, kto rządzi, że bez względu na osobę władcy wszystko pozostanie nie zmienione. Lecz tak nie jest. Ich ideologia jest obłudna, lecz, za pozwoleniem, to Hung Mao. Siedzący po drugiej stronie stołu Hal Shepherd uśmiechnął się, lecz widać po nim było zakłopotanie. Już od ponad dwudziestu lat nie obrażał się słysząc to słowo — przez cały czas używane na dworze, gdzie dominowali Han, a nielicznych Europejczyków traktowano jako honorowych Han — lecz tu, w Dziedzinie, uznał, że jest ono nie na miejscu, niemalże — o dziwo — aroganckie. — Nie posiadają wyczucia harmonii — kontynuował Tang, który nicze- go nie zauważył. — Wyczucia li. Żadna zmiana, którą spowodują, nie może być zmianą na lepsze. Są to ludzie niewielu zasad. Podzielą świat na księstwa, a potem znów wybuchnie wojna. Wojna bez końca. Raz już się to zdarzyło. Na wargach Bena wykwitł niemalże niedostrzegalny uśmiech. — Zapominasz o swej własnej historii, Li Shai Tung. Żadna dynastia nie może panować wiecznie. Koło obraca się. Przychodzi zmiana, czy tego chcemy, czy nie. Tak rozwija się Ludzkość. Cała Ludzkość, nawet Han. — Być może, lecz teraz okoliczności zmieniły się. Koło przestało się obracać. Zamknęliśmy historię. Ben zaśmiał się. — Ale nie powstrzymacie obrotów świata! Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz matka dotknęła jego ramienia. Podczas ich rozmowy siedziała doskonale nieruchoma i milcząca, wpatrując się w płomienie, a ciemne włosy skrywały jej twarz. Teraz uśmiechnęła się, wstała i oświadczyła, że musi już iść. — Może wygodniej będzie wam w gabinecie. Rozpaliłam tam ogień. Shepherd zerknął na Tanga, który ledwo dostrzegalnie skinął na znak zgody, wstał i skłonił się gospodyni. Ponownie podziękował jej gorąco za posiłek i miłe przyjęcie, a potem, gdy wyszła, poprowadził Shepherda i jego syna do sąsiedniego pokoju. — Koniak? — Shepherd odwrócił się od ściennej szafki, podnosząc karafkę. Tang zachowywał zazwyczaj wstrzemięźliwość, lecz tego wieczora był chyba w innym nastroju. Chciał rozmawiać — zachęcał do rozmowy. Jakby cała ta gadanina miała służyć jakiemuś rzeczywistemu celowi: jakby gość chciał przedyskutować jakiś problem, którego jeszcze nie poruszył. Coś, co przyprawia go o kłopoty; co martwi go głęboko. Tang zawahał się, po czym uśmiechnął. — Czemu nie? W końcu od czasu do czasu każdy z nas ma prawo sobie pobłażać. Shepherd nalał Tangowi ciemnego płynu i wręczył mu stary pękaty kieliszek. Następnie spojrzał na syna. __ Ben? Ben uśmiechnął się chłopięco. __ Czy mama się nie pogniewa? — odpowiedział Shepherd i mrugnął do niego- __Mama się nie dowie. Podał Benowi kieliszek, wreszcie nalał sobie i usiadł naprzeciw Tanga, po drugiej stronie kominka. Może nadszedł czas przyśpieszyć tempo rozmowy; czas wywabić Tanga ze skorupy. __ Coś cię martwi, Shai Tung. Tang niemal z roztargnieniem uniósł wzrok znad kieliszka i zaśmiał się cicho. — Wszystko mnie martwi, Hal. Lecz nie o to ci chodzi, prawda? — Nie. Twoje wizyty zawsze mają jakiś cel, Shai Tung. Chciałeś widzieć się ze mną w jakiejś konkretnej sprawie, prawda? Uśmiech Tanga pełen był wdzięczności. — Jak zwykle, Hal, masz rację. Jednak następnym razem przybędę bez wymówki. Bardzo u ciebie przyjemnie. — A więc? Tang odetchnął głęboko, by przygotować się do wyznania, po czym powiedział: — Chodzi o Tolonena. Już od pewnego czasu Izba nalegała na Tanga, by wytoczył Generałowi proces o zabójstwo Podsekretarza Lehmanna. Domagali się głowy Tolone- na. Tang nie dzielił się z nikim swymi myślami na temat zabójstwa. Nikt — nawet Siedmiu, nawet Hal Shepherd — nie wiedział, co naprawdę sądzi on o tym, wiedziano tylko, że od owego dnia nie chce widywać się z Tolonenem; że natychmiast nakazał go wygnać i mianował na jego stano- wisko nowego Generała, Vittorio Nocenziego. Shepherd czekał, świadom nagłego napięcia Li Shai Tunga. Tolonen wywodził się z tego samego pokolenia co Tang, wierzyli w te same imponderabilia. Równoległość osobistego życia dwóch mężczyzn zbliżyła ich i związała ze sobą; poczesne miejsce odegrał tu fakt, że przed około dziesięcioma laty obaj utracili żony. Jeśli jednak chodziło o temperament, byli oni jak lód i ogień. — Brak mi go. Rozumiesz to, Hal? Naprawdę brak mi tego zu- cha. Przede wszystkim brak mi go jako człowieka. Wszystkiego, co reprezentował. Jego lojalności. Uczciwości. Odwagi. — Uniósł na mo- ment wzrok, po czym znów opuścił oczy, które zasnuła mgiełka. — Uważałem go za mą prawą rękę, Hal. Zawsze był przy mym boku. Od kiedy ukończyłem osiemnaście lat. Mój Generał. Mój najbardziej zaufany człowiek. — Milczał przez chwilę. Potem znów się odezwał, ciszej, lecz głosem jakby silniejszym, bardziej zdecydowanym niż uprzed- nio. — To dziwne, ale najbardziej braknie mi jego popędliwości. Pod tym względem przypominał Han Ch'ina. Zawsze mówił to, co ja czułem częścią duszy. Teraz wydaje mi się, że utraciłem tę część — że nie może ona się uzewnętrznić, że gnije w ciemności. — Chcesz, by powrócił? Li Shai Tung zaśmiał się z goryczą. — Cóż z tego, nawet gdybym chciał? Nie, Hal, ale pragnę zobaczyć się z nim. Muszę z nim porozmawiać. Shepherd milczał przez chwilę, zamyślony, po czym pochylił się i odstawił kieliszek na stół u swego boku. — Powinieneś wezwać go do siebie, Shai Tung. Choć raz nie oglądaj się na Izbę i jej żądania. Rzuć im wyzwanie. Jesteś Tangiem, stoisz więc ponad ich prawami. — Jestem Tangiem, owszem, lecz jestem także jednym z Siedmiu. Nie mogę postąpić tak samolubnie. — Czemu nie? Tang zaśmiał się, zaskoczony. — To niepodobne do ciebie, Hal. Od ponad dwudziestu lat zalecasz mi rozwagę, zastanawianie się nad wszystkimi konsekwencjami mych czynów, a teraz nagle doradzasz pochopność. — Nie pochopność, Shai Tung. Bynajmniej. Szczerze mówiąc, w ciągu minionego roku niemal nie myślałem o niczym innym. — Wstał i pod- szedł do biurka stojącego w kącie najbardziej odległym od kominka; po chwili powrócił z teczką, którą wręczył Tangowi. — Co to takiego, Hal? — Moje myśli na różne tematy. — Shepherd uśmiechnął się i usiadł. Li Shai Tung przez chwilę wpatrywał się w Shepherda z zamyśleniem, po czym odstawił kieliszek i otworzył teczkę. — Ależ to odręczne pismo. Shepherd skinął głową. — To jedyny egzemplarz. Lepiej, żeby nie wpadło to w ręce naszych wrogów. Mówiąc to, zerknął na syna, świadom, że chłopiec obserwuje wszystko. Li Shai Tung spojrzał na niego, twarz jego nagle nabrała jastrzębiej przenikliwości, oczy płonęły goręcej niż uprzednio. — Dlaczego nie wspomniałeś o tym wcześniej? — Nie znalazłem dogodnego momentu. Zresztą skończyłem to dopiero dzisiaj. Tang znów spojrzał na teczkę i na streszczenie, które Shepherd przypiął do pierwszej strony swego raportu. Było to więcej niż zwykłe podsumowanie jego myśli dotyczących aktualnej sytuacji politycznej. Dokument zawierał szczegółowy plan owej „wielopoziomowej wojny", o której wspomniał wcześniej Shepherd. Jeśli schemat ten zostanie wcielony w życie, doprowadzi on Siedmiu do bezpośredniej konfrontacji z Izbą. Li Shai Tung przewertował szybko kartki raportu, czytając jedynie podkreślone przez Shepherda frazy, a tętno biło mu coraz prędzej. Drobne, schludne pismo Shepherda zapełniało prawie czterdzieści stron, lecz kwin- tesencja znajdowała się tu, w otwierającym dokument streszczeniu. Ponow- nie przeczytał słowa Shepherda. Władzę określa jedynie sprawowanie władzy. Już zbyt długo po- wstrzymujemy się od otwartej manifestacji władzy, zaś nasi wrogowie bio- naszą wstrzemięźliwość za słabość. W świetle obecnej sytuacji nie sposób nie uznać ich poglądu za uzasadniony. Jednakże nasza prawdziwa słabość polega nie na braku potencjału działania, lecz na braku woli działania. Straciliśmy inicjatywę, pozwalamy przeciwnikom na dyktowanie tema- toW__nawet reguł — debaty. W rezultacie utwierdza się przekonanie, że zmiana jest nie tylko pożądana, lecz również nieunikniona. Co więcej, oponenci nasi uważają, iż naturalne narzędzie owej zmiany stanowi Izba, w związku z czym pragną zwiększyć jej władzę. Wnioski z tego zjawiska są oczywiste. Istnieje jedynie Izba i Sied- miu, a więc przewaga Izby może się dokonać jedynie kosztem Sied- miu. Wojna jest nieunikniona. Można ją odwlec, lecz nie można jej zapobiec. A od obecnej chwili każda zwłoka sprzyja naszym przeciwnikom. Oni rosną w siłę, my zaś słabniemy. Wniosek z tego, że musimy ubiec ich zabiegi o zdobycie władzy. Musimy zniszczyć ich teraz, póki jeszcze mamy nad nimi przewagę". Li Shai Tung zamknął z westchnieniem teczkę. Shepherd miał rację. Instynkt dyktował Tangowi, że to własne należy uczynić. Lecz on już się wypowiedział. Nie jest jedynie Tangiem, jest jednym z Siedmiu, a Siedmiu nie usłucha jego instynktu. Ich poglądy są inne. — A więc? — Czy mogę to zatrzymać? — Oczywiście. Pisałem to dla ciebie. Tang uśmiechnął się ze smutkiem, po czym spojrzał na chłopca. Prze- mówił do niego tak, jak przemówiłby do własnego syna, jak równy do równego, dorosły do dorosłego. — Czy widziałeś to, Ben? — Słyszałeś już jego zdanie. Dla niego to wszystko bzdury — od- powiedział Shepherd za syna. Ben poprawił ojca: — Nie bzdury. Tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że to omijanie sprawy najważniejszej. — A mianowicie? — spytał Li Shai Tung, sięgając po kieliszek. — Dlaczego ludzie nigdy nie są zadowoleni? Tang zastanowił się przez moment i wreszcie zaśmiał cicho. — Tak było zawsze, Ben. Jak mogę zmienić ludzką naturę? — Możesz ułatwić im życie. Ludzie czują się uwięzieni. Nie tylko fizycznie, także duchowo. Stracili swe marzenia. Nikt nie uważa się już za Prawdziwego człowieka. Zapadła chwila milczenia, po czym odezwał się Hal Shepherd: — Skąd o tym wiesz, Ben? Rozmawiasz z ludźmi? Chłopiec zerknął na ojca, po czym powrócił uwagą do Tanga. — Nie sposób tego nie dostrzec. Widać to w oczach wszystkich. Widać w nich pustkę. Pustkę, nie zaspokojoną przestrzeń w głębi duszy. Nie muszę z nimi rozmawiać, by to zauważyć. Wystarczy obejrzeć parę programów. Wszyscy wyglądają, jakby byli martwi i tylko nie zdawali sobie z tego sprawy. Szukają jakiegoś celu dla swego życia i nie mogą go znaleźć. Li Shai Tung przez chwilę wpatrywał się w chłopca, po czym opuścił wzrok, zmrożony jego słowami. Czy tak jest? Czy naprawdę tak jest? Rozejrzał się po pokoju, nagle zauważając niski sufit, ciemne dębowe belki przecinające pobielane ściany, świeżo ścięte róże w srebrnej misie na stole w rogu. Czuł pod palcami stare drewno, czuł silną woń płonących sosnowych polan. Wszystko to było prawdziwe. I on przecież także jest prawdziwy? Choć czasami, czasami... — I myślisz, że możemy dać im cel? Ben uśmiechnął się zagadkowo. — Nie. Ale możecie dać im przestrzeń, w której znajdą sobie cel. — Ach. Przestrzeń. Ben, Chung Kuo zamieszkuje ponad trzydzieści dziewięć miliardów ludzi. W jaki sposób rozwiążesz techniczny problem dania przestrzeni tylu ludziom? Ben kręcił głową. — Nie zrozumiałeś mnie, Li Shai Tung. Nie bierz mej metafory do- słownie. — Przyłożył palec do czoła. — Myślałem o przestrzeni tu zawartej. Są uwięzieni tutaj. Miasto to jedynie zewnętrzna, namacalna postać pułapki. Lecz jej schemat, paradygmat, znajduje się w ludzkich głowach. Dlatego musicie zapewnić im przestrzeń. A tego dokonać można jedynie budząc w nich świadomość kierunku. — Zmiana. O tym mówisz, prawda? — Nie. Niczego nie trzeba zmieniać. Li Shai Tung zaśmiał się. — W takim razie nie rozumiem cię, Ben. Czyżby chodziło ci o jakąś magiczną sztuczkę? — Wcale nie. Chodzi mi jedynie o to, że jeżeli problem tkwi w ich gło- wach, to rozwiązanie znaleźć można w tymże miejscu. Pragną uzewnętrznić się. Pragną przestrzeni, podniecenia, nowości. Dlaczego więc nie mielibyście im tego dać? Lecz nie tam, w prawdziwym świecie. Dajcie im to tu, w ich głowach. Tang marszczył czoło. — Ależ Ben, czy oni tego już nie otrzymują? Czyż nie dajemy im tego poprzez środki masowego przekazu? — Nie. Mówię o czymś zupełnie innym. O czymś, od czego rozpadną się ściany. Od czego ich świat nabierze realności. — Znów postukał się po czo- le. — Tu, gdzie to ma znaczenie. Tang miał mu odpowiedzieć, kiedy zastukano do drzwi. — Wejść! — rzekł Shepherd obracając się na krześle. Był to ochmistrz Tanga. Skłonił się nisko Shepherdowi i jego synowi, po czym nie unosząc głowy, zwrócił się ku swemu panu: __ Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, lecz poleciłeś, bym przypomniał ci 0 audiencji Ministra Chao. — Po czym z ukłonem wycofał się i zamknął za sobą drzwi. Li Shai Tung obejrzał się na Shepherda. — Przykro mi, Hal, lecz niebawem będę musiał cię opuścić. — Oczywiście... — odezwał się Shepherd, ale przerwał mu jego syn: — Jeszcze jedno, Li Shai Tung. — Słucham, Ben. — Tang odwrócił się z cierpliwym uśmiechem. — Widziałem coś. Dziś po południu, w mieście. — Widziałeś coś? — Li Shai Tung zmarszczył brwi. — Egzekucję. I samobójstwo. Dwaj oficerowie z elitarnej gwardii. — Na bogów! — Tang pochylił się na fotelu. — Widziałeś to? — Byliśmy na piętrze w jednym ze sklepów. Shepherd wtrącił się: — Byliście. Więc Meg była z tobą? Ben skinął głową i opowiedział o wszystkim, co widział. Wysłu- chawszy go, Li Shai Tung ze zbolałą twarzą zwrócił się do Shep- herda: — Wybacz mi, Hal. To wszystko moja wina. Kapitan Rosten wykony- wał moje osobiste rozkazy. Gdybym jednak wiedział, że będą tam Ben 1 Meg... — Wzdrygnął się i odwrócił do chłopca. — Ben, wybacz mi, proszę. I poproś Meg w moim imieniu o wybaczenie. Pragnąłbym cofnąć to, co się stało. Przez moment wydawało się, że Ben chce coś powiedzieć, lecz chło- piec opuścił tylko wzrok i poruszył nieznacznie głową. Oznaczało to prze- czenie. Żaden z mężczyzn nie wiedział jednak, czemu chłopiec chciał za- przeczyć. Znów rozległo się stukanie do drzwi; Tang odpowiedział na ten sygnał kilkoma mandaryńskimi słowami. Dwaj mężczyźni wstali i spojrzeli na siebie z uśmiechem, przez krótki moment zapanowało pomiędzy nimi doskonałe zrozumienie. — Gościć cię w mym domu było dla mnie zaszczytem, Li Shai Tung. Zaszczytem i wielką przyjemnością. — Cała przyjemność po mojej stronie, Hal. Nie tak często mogę być sobą. — Więc odwiedź nas jeszcze. Kiedy tylko zapragniesz być sobą. Li Shai Tung złożył na chwilę dłoń na ramieniu Shepherda i skinął głową. — Odwiedzę. Obiecuję. Ale mam jeszcze dla ciebie podarunek, Hal. Drzwi otworzyły się i weszli dwaj przyboczni słudzy Tanga, niosąc Podarunek. Postawili go na podłodze na środku pokoju, zgodnie z uprzed- nim poleceniem Tanga, po czym wycofali się z pochylonymi głowami. Podarunkiem było drzewko. Miniaturowe drzewko jabłoni. Shepherd podszedł do niego i uklęknął, po czym odwrócił się i obejrzał na Li Shai Tunga, niewątpliwie wzruszony gestem Tanga. — Jest piękne. Naprawdę piękne, Shai Tung. Skąd wiedziałeś, że o tym właśnie marzę? Tang roześmiał się cicho. — Użyłem podstępu, Hal. Zapytałem Beth. Ale to podarunek dla was obojga. Przyjrzyj się dobrze. To bliźniacze drzewko. Ma dwa splecione ze sobą pnie. Shepherd popatrzył na dar. — Ach, rzeczywiście. — Zaśmiał się, pojmując wymowę podarunku. Bliźniacze drzewka przynoszą szczęście; zwiastują małżeńską radość i wier- ność. Co więcej, jabłko, po mandaryńsku p'ing, to symbol pokoju. — To dar doskonały, Li Shai Tung. Wprost doskonały. — Pokręcił głową ze wzruszeniem, w oczach pojawiły mu się łzy. — Będziemy je sobie wielce cenić. — Ja zaś wielce będę cenić to. — Li Shai Tung uniósł teczkę She- pherda. Uśmiechnął się, po czym odwrócił do chłopca: — Miło się z tobą rozmawiało, Ben. Mam nadzieję, że okazja po temu powtórzy się jeszcze. Ben wstał i nieoczekiwanie skłonił się Tangowi. — Mój ojciec ma, oczywiście, rację. Powinieneś ich zniszczyć. Teraz, póki jeszcze możesz. — Ach... — Li Shai Tung zawahał się i skinął głową. Być może, po- myślał, po raz kolejny zaskoczony nieobliczalnością dziecka. Lecz nic nie powiedział. Tylko czas dowiedzie, kto z nich miał słuszność w tej spra- wie. Spojrzał na Shepherda, który tymczasem wstał. — Muszę już iść, Hal. Nie chciałbym, by Minister Chao musiał na mnie czekać. — Roześmiał się. — Wiesz, Chao służy mi dłużej niż ktokolwiek inny, poza Tolonenem. — Powiedział to bez namysłu. — Wciąż zapominam... — rzekł ze smutnym uśmiechem. Przyglądający się mu Shepherd pokręcił głową. — Wezwij go do siebie, Shai Tung — powiedział cicho. — Usłuchaj raz głosu serca. Tang uśmiechnął się z napięciem i ścisnął mocniej teczkę. — Może tak uczynię — odparł. Ale wiedział, że tego nie zrobi. Po- wiedział już dlaczego. Jest Tangiem, owszem, ale jest także jednym z Siedmiu. Po odejściu Tanga stanęli nad brzegiem rzeki. Księżyc wznosił się wysoko — jaskrawy księżyc w pełni, który zdawał się płynąć po ciemnym zwierciadle wody. Noc była ciepła i cicha, jej milczenie mącił tylko jeden dźwięk — odległy, niemalże niematerialny — dźwięk żołnierzy pracujących przy domku. Shepherd przykucnął i wbił wzrok w ciemność na drugim brzegu wody. .__ o czym ty mówiłeś, Ben? O rozpadających się ścianach, o nadawaniu światu realności? Czy mówiłeś to tak sobie, czy też masz jakieś konkretne pomysły? Ben stał o kilka kroków od ojca, spoglądając ponad trawiaste zbocze, na łukowe lampy rozstawione wokół domku. Zdawało się, że ciemne sylwetki mężczyzn w kombinezonach prześlizgują się przez ich blask niczym przed- mioty postrzegane we śnie, na marginesie uwagi. — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Pracuję nad nim. — Mówisz to z wielką pewnością siebie. Niemal tak, jakby to coś już istniało. Ben uśmiechnął się i przelotnie spojrzał ojcu w oczy. — Istnieje. Tutaj, w mojej głowie. Shepherd roześmiał się i opuścił wzrok; pochwycił rękoma długie źdźbła trawy. — A więc, cóż to takiego? Zaintrygowałeś mnie. I chyba zaintrygowałeś też Tanga. — O co mu chodziło? Lekki wiatr zmącił powierzchnię wody, księżyc zatańczył w mroku. — Jak to? — Po co ja się tam znalazłem? Shepherd uśmiechnął się do siebie. Powinien był się domyślić, że Ben zada to pytanie. — Chciał z tobą porozmawiać, Ben. Uważa, że kiedyś będziesz mógł pomagać jego synowi. — Rozumiem. I oceniał moją przydatność? — Można tak to określić. — Tak też myślałem. Czy myślisz, że wydałem mu się dziwny? — Dlaczego tak uważasz? Chłopiec spojrzał wprost na ojca. — Wiem, jaki jestem. Dosyć widziałem świata, by wiedzieć, że jestem inny. — Widziałeś dużo na ekranie, owszem. Ale nie wszystkiego można dowiedzieć się z ekranu. — Nie? — Ben znów spojrzał ponad zboczem w stronę domku. Na jego konstrukcję nakładano pierwszą cienką warstwę materiału ochronnego, żołnierze w ciężkich kombinezonach ciągnęli za prowadzące liny. — A czego na nim nie pokazują? Shepherd zaśmiał się, lecz nie odpowiedział na pytanie. Ben ma rację. Wie, gdzie żyje, wie, że jest inny. Zaprzeczać nie ma sensu. — Nie musisz zostać moim następcą, Ben. Syn uśmiechnął się, lecz nie spojrzał na niego. — Myślisz, że pragnąłbym tego? Shepherd poczuł gorzkie ukłucie; pokręcił głową. — Nie. Nie, nie sądzę. Zresztą nie mógłbym cię do tego zmusić. Wiesz o tym, prawda? Ben odwrócił się i wbił wzrok w drugi brzeg rzeki. — Nie interesują mnie takie rzeczy. Zawiłości polityki. Kto czym rządzi, kto co zrobił. Nudziłoby mnie to. A jaki jest pożytek ze znu- dzonego doradcy? Doradcę musi interesować jego zajęcie, a mnie to nie interesuje. — Wyglądałeś na zainteresowanego, kiedy z nami rozmawiałeś. — Nie. Mówiłem o czymś innym. O rzeczy głębszej. Shepherd zaśmiał się. — Oczywiście. Głębsza rzecz. Ben spojrzał na niego. — Obaj zajmujecie się jedynie powierzchnią rzeczy, ojcze. Ale problem tkwi głębiej. We wnętrzu. Pod powierzchnią naskórka. Wrósł w krew i kości ludzi, w skomplikowaną sieć nerwów, mięśni i tkanki organicznej. Wy zaś... Cóż, uparcie zwracacie uwagę na to tylko, co widzicie. Leczycie zain- fekowany naskórek, a wnętrzu człowieka pozwalacie gnić. Shepherd w zamyśleniu wpatrywał się w syna, świadom przepaści, która wyrosła pomiędzy nimi w ciągu minionych kilku lat. Zdawało się, że Ben przerósł ich wszystkich. Odrzucił swe dzieciństwo. Shepherd wzruszył ramionami. — Być może. To jednak nie rozwiązuje bezpośredniego problemu. Owe powierzchnie, które tak lekceważysz, mają ostre kanty. Zderz się z nimi, a natychmiast zdasz sobie z tego sprawę. Te kanty ranią ludzi, niszczą ich życie, a to nie są sprawy powierzchowne. — Nie o tym mówiłem. — Nie. Może i nie. I może masz rację. Byłby z ciebie kiepski do- radca, Ben. Jesteś stworzony do innych rzeczy niż polityka i intry- gi. — Wstał i otarł dłonie o spodnie. — Wiesz, ja też pragnąłem dokonać wielu rzeczy, ale nie miałem na nie czasu. Chciałem malo- wać obrazy, pisać książki, komponować muzykę. Lecz w służbie Tanga musiałem poświęcić to i wiele więcej. Zajmowałem się tobą i Meg mniej niż powinienem i bardzo, bardzo zaniedbywałem waszą matkę. Tak więc... — Wzruszył ramionami. — Cóż, jeśli nie masz zamiaru żyć w ten sposób, rozumiem cię. Rozumiem aż nazbyt dobrze. Co więcej, Ben, uważam, że świat wiele by stracił, gdybyś miał odrzucić swe ta- lenty. Ben uśmiechnął się. — Zobaczymy. — Wskazał na zbocze. — Chyba już tam kończą. To już trzecia warstwa izolacyjna. Shepherd odwrócił się i spojrzał ponad zboczem. Domek był już całkowicie otulony, wielkie, białe warstwy materiału ochronnego skrywały jego znajome kontury. Gładki, doskonale geometryczny kształt urywał się tylko przy drzwiach do ogrodu. Tam zainstalowano pieczęć: wielki cylinder zawierający pompę powietrzną i awaryjny generator. Kilkunastu mężczyzn w kombinezonach mocowało brzegi izolatora do uchwytów ramy. Rama była na stałe zamontowana w ziemi wokół domku; był to nieporęczny, ciężki kawał żelastwa, szeroki na stopę i gruby na trzy cale, z drugim, mniejszym „kołnierzem", który przytwierdzało się do podstawy staroświeckimi śrubami motylkowymi. Całą tę niezwykłą aparaturę zaprojektował praprapradziadek Bena, Amos — pierwszy z zamieszkujących tu Shepherdów —jako zabezpieczenie przed opadem radioaktywnym. Lecz kiedy trzecia wielka wojna — „wojna, która zakończy to wszystko", jak starzec napisał w swym dzienniku — nie nadeszła, cały skomplikowany system izolacyjny rozmontowano i scho- wano i pozostała tylko metalowa rama, która śmieszyła każde nowe poko- lenie Shepherdów. — Cóż za eleganckie opakowanie! — zażartował Shepherd wspinając się po zboczu. Ben, który szedł o kilka kroków za nim, zaśmiał się cicho, lecz śmiech jego nie miał związku z uwagą ojca. Właśnie coś sobie uświadomił. Miasto Ziemia zaprojektował syn Amosa, Robert. Jego wstępne projekty architektoniczne wisiały w podłużnej, oszklonej ramie na ścianie korytarza w domku. Lecz nie był to jego oryginalny pomysł. Gdy wspinali się po trawiastym zboczu, zalążek Miasta Ziemia znajdował się przed ich oczyma — fizycznie był tuż przed nimi. Właśnie ten symbol paranoi jego praprapradziadka stanowił źródło wszystkiego, co nastąpiło potem. Robert jedynie rozszerzył i poprawił plan ojca, obejmując nim cały świat. Ben zaśmiał się cicho, po czym zerknął na ojca, zastanawiając się, czy i on dostrzega to powiązanie, czy też istnieje ono jedynie w jego umyśle. W pobliżu domku żołnierze rozstawili sieć dezynsekcyjną, której ciemno- fioletowe światło przyciągało z okolicznych łąk małe skrzydlate stworzenia. Ben patrzał, jak ćma, o skrzydłach przypominających matową gazę starej, wypłowiałej sukni, o korpusie grubym i niezgrabnym niczym miniaturowe cygaro, trzepocząc zbliża się do sieci. Przez chwilę tańczyła w błękit- noróżowym blasku, zahipnotyzowana jego jaskrawością, zaś jej przezroczys- te skrzydła przesiąknęły fioletem. Wreszcie musnęła koniuszkiem skrzydła pochyłą powierzchnię. Przy wtórze iskier i syku oszołomiona ćma opadła na sieć, gdzie na moment wybuchła ogniem, skrzydła jej zwinęły się i znikły, a owad zmienił się w kupkę ciemnego popiołu. Jeszcze przez chwilę Ben patrzał zafascynowany; uszy wypełniała mu brutalna muzyka sieci — trzask, szelest i skwierczenie konających stworzeń, wzrok przyciągał każdy kolejny krótki, gwałtowny rozbłysk. A w jego umyśle zarysował się wzór jaskrawych obrazów pozostających na siatkówce na tle mętnego fioletowego blasku. — Chodź, Ben. Trzeba wejść do środka. Odwrócił się. Jego matka stała na progu i machała do niego ręką. Uśmiechnął się i wciągnął do płuc powietrze. Wypełniała je cierpkosłodka woń ozonu i spalonych owadów. — Patrzałem — powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało. — Wiem. — Podeszła do niego i złożyła dłoń na jego ramieniu. — To straszne, prawda? Ale chyba konieczne. — Tak. Słowem tym chciał wyrazić jednak coś innego niż zwykłą zgodę. Operacja ta była jednocześnie straszna i konieczna, choćby po to, by zapobiec rozprze- strzenieniu się zarazy na obszar całej Dziedziny; lecz właśnie to — straszna konieczność śmierci — go fascynowało. Czy takie jest całe życie? — zapytał sam siebie, odrywając wzrok od sieci, spoglądając na ciemne, rozświetlone księżycem wody zatoki. Czy wszystko ogranicza się do jednego krótkiego, chaotycznego lotu ku morderczemu światłu? A potem do nicości? Ben zadrżał, nie ze strachu czy z zimna, lecz pod wpływem jakiejś głęb- szej, bardziej skomplikowanej reakcji, po czym odwrócił się i z uśmiechem spojrzał na matkę. — Dobrze. Wejdźmy do środka. Dowodzący grupą roboczą kapitan spojrzał na wchodzących do domku matkę i syna, po czym dał swym ludziom znak, by zakończyli operację odcięcia budynku. Nic go to, rzecz jasna, nie obchodziło — rozkaz to roz- kaz — lecz kilkakrotnie pomyślał sobie, że znacznie prościej byłoby ewakuować po prostu Shepherdów niż męczyć się tą bezsensowną procedu- rą. Za nic nie mógł pojąć, dlaczego chcą oni pozostać wewnątrz domku, kiedy Dziedzina zostanie spryskana trucizną. Musiał jednak przyznać, że wszystko zostało nieźle pomyślane. Stary Amos wiedział, co robił. Podszedł do izolatora i uważnie zbadał jego zamocowanie. Wreszcie, upewniwszy się, że pieczęć jest hermetyczna, wysunął spod podbródka miniaturowy mikrofon. — Okay. Skończyliśmy. Zaczynajcie spryskiwanie. O sześć mil dalej, u ujścia rzeki, cztery wielkie transportery, specjalnie zaadaptowane do operacji, uniosły się kolejno z lądowiska i ustawiły w szereg w poprzek rzeki. Następnie, na radiowy sygnał, ruszyły powoli w głąb lądu, pozostawiając za sobą rzadki obłok — bezbarwny niczym delikatny, sypki śnieg. ROZDZIAŁ XII AUGUSTUS Choć była dopiero dziesiąta rano, słońce płonęło już jaskrawo na ogromnym, błękitnym niebie, które zdawało się wymyte z wszelkich nieczy- stości. Jego blask rozświecał powierzchnię szarozielonej wody, tak że spra- wiała ona wrażenie gęstej, a jednocześnie klarownej niczym roztopione szkło. Właśnie kończył się przypływ i fale obmywały leniwie skały na brzegu rzeki. Meg pozwoliła Benowi odebrać sobie wiosła i zgrabnie zamieniła się z nim miejscami, łódka zaś przez moment dryfowała powoli. Oparła się i patrzała, jak brat naprowadza łódź z powrotem na kurs, jak na jego twarzy pojawia się wyraz cierpliwej determinacji, jak opalone ramiona napinają się i rozluźniają. Ben zacisnął zęby i pociągnął mocno za prawe wiosło, powoli kierując dziób łodzi ku odległemu domowi; pociemniałe, ostre pióro wiosła wbijało się głęboko w szybki, silny prąd, łódź zaś zakręciła ostro. — Jesteś pewien, że możemy to zrobić? Ben skrzywił się; w skupieniu oceniał ruch łodzi w mocnym prądzie rzeki. — Ona się nie dowie — odpowiedział. — Bo i od kogo? Nie była to groźba. Ben wiedział, że jego siostra o niczym nie powie matce. Meg na chwilę opuściła z uśmiechem wzrok, zadowolona, że brat jej ufa. Potem siedziała, pochłonięta obserwowaniem jego samego, rozciągają- cej się za nim szerokiej rzeki, pomalowanych na biało domków wioski pstrzących szerokie zbocze szarego wzgórza; za jej plecami dom zbliżał się coraz bardziej. Czekał na nich, porzucony i opustoszały. Brzeg był zarośnięty. Pomiędzy skałami rosły wysokie po pas chwasty. Za nimi rozciągał się szeroki na mniej więcej trzydzieści jardów pas płaskiego lądu, za którym teren unosił się w górę, wpierw łagodnie, potem stromo. Z miejsca, gdzie stali, w chłodnym cieniu drzew, nie można było dostrzec domu, a nawet dalej, za zakrętem ścieżki biegnącej wzdłuż brzegu rzeki, widzieli tylko małą część budynku, biały fragment wystający spomiędzy głębokiej zieleni otaczających go drzew. Okolica pogrążona była w dziwnej, nienaturalnej ciszy. Meg spojrzała między drzewami. Pod nimi, po prawej stronie, znajdowała się zatoczka i ciemny otwór jaskini, niemal całkowicie skryty pod wodą, która prawie że sięgała zwisających gałęzi nadbrzeżnych drzew. Poczuła się nieswojo. — Chodźmy — rzucił Ben, oglądając się na nią. — Nie mamy czasu. Mama wraca o drugiej. Poczęli się wspinać. W skale wycięto ścieżkę. Strome, grubo cio- sane stopnie wiodły w górę niemalże pionowego, gładkiego urwiska. Trzeba było przeciskać się przez splątane krzewy i gałęzie. Na szczy- cie ujrzeli coś w rodzaju przesieki. Ziemię pokrywał beton, popęka- ny, lecz w miarę wolny od chwastów. To była droga. Po lewej stronie gubiła się wśród drzew. Po prawej urywała się nagle, o zaledwie pa- rę jardów od nich, przy ozdobnej bramie z lanego żelaza osadzonej w murze. Podeszli do bramy i przystanęli, zaglądając przez nią. Dom znajdował się za bramą; był to wielki, kanciasty, trójkondygnacyjny budynek z białego kamienia, ze spadzistym dachem z szarego łupku. Zasłaniał go przerośnięty frontowy ogród. Zdawało się, że w tym miejscu natura oszalała bardziej niż gdziekolwiek indziej. Kamienna fontanna leżała rozłupana na dwie wielkie części przez pień jesionu, którego ziarno niegdyś trafiło do nie używanego otworu w jej środku. Wszędzie można było do- strzec regularny wzór pięknego niegdyś ogrodu, choć teraz mocno zarośnię- tego. — Więc? — spytała, spoglądając na brata. — Co teraz? Mur był zbyt wysoki, by mogli przezeń przejść. Brama sprawiała wrażenie mocnej i solidnej, cztery wielkie zawiasy wpasowane były w mur. Wokół zamka owinięty był potężny łańcuch o grubych ogniwach, zamknięty na kłódkę wielkości pięści. Ben uśmiechnął się. — Patrz. Uchwyciwszy silnie dwa pionowe pręty, energicznie potrząsnął bramą, po czym pchnął ją gwałtownie naprzód. Upadła z trzaskiem, a łańcuch pociągnął ją na bok. Ben przeszedł ponad bramą i wyciągnął dłoń do siostry. — Żelazo było przerdzewiałe — rzekł, wskazując na cztery otwory w murze, z których zawiasy wyśliznęły się bez trudu. Skinęła głową, natychmiast pojmując, co chciał jej naprawdę powie- dzieć. „Musisz tu uważać. Nie sądź niczego po pozorach". Odwrócił się od niej. Ruszyła za nim, zwiększą ostrożnością, przez gęstą zieleń przeciskała się w stronę domu. Wzdłuż całej przedniej ściany budynku biegła weranda. Z jednej strony zapadła się. Jedna z czterech pseudodoryckich kolumn przewróciła się i leżała teraz niczym złamana noga kamiennego olbrzyma, na pół skryta w ramie okna, przed którym niegdyś stała. Szklany dach werandy popękał w kilku miejscach pod naporem gałęzi pobliskich drzew, a cały drewniany szkielet — ozdobnie rzeźbione boczne elementy, wsporniki, poręcze i podło- ga — były silnie przegniłe. Ben stanął przed szerokimi stopniami wiodącymi ku frontowemu wejściu i z odchyloną głową wpatrywał się w fasadę bu- dynku. — Inaczej to sobie wyobrażałem — powiedział, gdy do niego pode"- szła .— z rzeki wygląda to znacznie majestatyczniej. Jakby było większe. Jak prawdziwa forteca. Ujęła go za ramię. __Nie wiem, Ben. Myślę, że to jest całkiem majestatyczne. Albo przynajmniej było. Odwrócił głowę i spojrzał na nią. — Wzięłaś latarkę? Skinęła głową i poklepała się po kieszeni. — To dobrze. Choć wątpię, czy wiele tam zobaczymy. Dom jest za- mknięty już od ponad osiemdziesięciu lat. Przez chwilę milczała zamyślona; wiedziała, że i on myśli o tym samym. Augustus. Tajemnica tego domu związana jest jakoś z ich pradziadkiem Augustusem. — A więc? — zapytała po chwili. — Czy wejdziemy do środka? — Tak. Ale nie tędy. Z boku są inne drzwi. Wejdziemy przez kuchnię. Przez moment wpatrywała się w niego, wreszcie zrozumiała. Oglądał plany starego domu. Czyli planował tę wizytę już od jakiegoś czasu. Ale dlaczego wybrali się właśnie dziś? Czy ma to jakiś związek ze śmiercią żołnierzy? A może z czymś innym? Wiedziała, że mieli wczoraj gościa, lecz nikt jej nie powiedział, kim on był i dlaczego przybył. W każdym razie Ben źle wyglądał, kiedy rano poszła go obudzić. Już nie spał. Zastała go siedzącego na łóżku, z ramionami owiniętymi wokół kolan, wyglądającego przez otwarte okno na zatokę. I w tej chwili, kiedy tak patrzył na dom, był nadal w tym samym nastroju. — Czego my właściwie szukamy? — Rozwiązania... Jeszcze przez chwilę przypatrywała się jego twarzy, lecz nie mogła z niej niczego wyczytać. Ta odpowiedź zadziwiła ją. Ben zawsze był dokładny i pewien siebie. Lecz dziś zachowywał się inaczej. Zdawało się, że szuka czegoś tak nieokreślonego, tak niepojętego, że nawet on nie potrafi tego nazwać. — Chodźmy już — oświadczył nagle. — Zobaczymy, jakie czekają na nas duchy. Zaśmiała się cicho, powróciło do niej owo uczucie, które nawiedza- ło ją, gdy spomiędzy drzew spoglądała na zatoczkę — uczucie, jakby nie całkiem była sobą. Nie był to strach, bo z Benem nie bała się niczego, lecz coś innego. Coś związanego z tym brzegiem rzeki. Z tą dziką puszczą. Jakby otoczenie odbijało jakieś cechy jej własnej natury. Coś skrytego głęboko. — Jak myślisz, co tam znajdziemy? — zawołała, idąc za nim, przecis- kając się przez gęstą plątaninę krzewów i gałęzi. — Czy spodziewasz się czegoś konkretnego? Nie! — odkrzyknął. — Może tam w ogóle nic nie ma. Może to tylko Pusta skorupa. Ale w takim razie, dlaczego tak ją pozamykali? Po co robić sobie tyle kłopotu, skoro tu nic nie ma? Dlaczego nie zostawili tego, żeby zgniło? Dogoniła go. — Wygląda na to, że i tak całkiem przegniło. Ben zerknął na nią. — W środku będzie inaczej. Szeroki słup dziennego światła przebijał mrok. Meg patrzała, jak Ben wsuwa okiennicę do wnęki w ścianie, po czym robi to samo z następnymi, póki nie otworzył wszystkich okien. Pokój był teraz jaskrawo oświetlony. Był wielki. Znacznie większy niż myślała, widząc go w mroku. Niemal całą długość ściany po lewej stronie zajmował drewniany warsztat, którego szeroki blat był pusty. Ponad nim, na ścianie, wisiały wielkie drewniane szafy, rozmiarów skrzyń do herbaty. Na końcu pokoju panoszyły się cztery wielkie piece, które były połączone z sufitem grubymi rurami. Pod prawą ścianą, przy oknach, stał rząd jakichś starych maszyn, zaś przy drzwiach znajdował się wielki emaliowany zlew. Patrzała, jak Ben pochyla się i bada rury pod zlewem. Były zielone od mchu i czerwone od rdzy. Potarł palcem powierzchnię jednej z nich i ostrożnie podniósł palec do warg. Zobaczyła, że marszczy brwi i obwąchuje palec, obserwując cały pokój rozszerzonymi oczyma. Odwrócił się i nieoczekiwanie zaśmiał. — Spójrz. Na środku wykładanej białymi kaflami podłogi leżał żuk. Krągły przedmiocik o czarnym pancerzu wielkości broszki. — Czy on żyje? — zapytała, spodziewając się, że stworzenie lada chwila się poruszy. Ben wzruszył ramionami, po czym podszedł do żuka i podniósł go. Lecz była to tylko pusta skorupa owada. — Nie żyje już od lat — powiedział. Tak, pomyślała; może od kiedy zamknięto dom. Za ich plecami znajdowały się następne drzwi, a obok nich wisiała na ścianie stara, spłowiała rycina, wilgotna i przegniła pod upstrzonym pleśnią szkłem. Za drzwiami był wąski korytarz skręcający na prawo. Ruszyli nim, powoli, ostrożnie, jedno obok drugiego, oświetlając przestrzeń przed sobą latarkami. Badali każdy wielki pokój, odsuwając wszystkie okiennice, lecz nic nie znaleźli. Pokoje były puste, zakurzone podłogi nagie i tylko ciemne kontury nieobecnych obrazów mąciły gładź ścian. Ani śladu życia. Tylko czerep, pusta skorupa tego, po co tu przyszli. Augustus. O Augustusie się nie mówi. Lecz to właśnie jego nieobecność tak go wyolbrzymiała w wyobraźni dzieci. Od kiedy Ben znalazł ową jedyną wzmiankę o nim w dziennikach. Ale jaki on był? Co zrobił, że nie wolno o nim mówić? Zadrżała i spojrzała na Bena. Ten przypatrywał się jej, jakby znał jej myśli. __Pójdziemy na gorę? Skinęła głowa. Na górze było inaczej. Tam pokoje pełne były starych mebli okrytych białymi płachtami, jakby dom zamknięto tylko na lato, na czas wyjazdu mieszkańca. W jednym z wielkich pokoi od frontu Meg stanęła przy otwartej wielkiej okiennicy, spoglądając przez drzewa na rzekę. Migocące światło padało na powierzchnię wody poprzez przerwy w gęstym listowiu. Słyszała, jak za jej ple- cami Ben ściąga pokrowce z krzeseł i stołów i szuka, niestrudzenie czegoś szuka. — Co tu się stało? Ben znieruchomiał i podniósł na nią wzrok. — Nie jestem pewien. Ale to rozwiązanie zagadki. Wiem o tym. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. — Skąd? Skąd o tym wiesz? Uśmiechnął się. — Bo to jedyna rzecz, o której oni nie chcą mówić. Luki. Szukaj luk, Meg. W nich znajduje się prawda. W nich skrywają wszystko, co ważne. — Na przykład? Jego twarz natychmiast spoważniała; odwrócił wzrok. Opuściła oczy, uświadamiając sobie, jak bardzo Ben jest napięty; jak mało brakowało, by warknął na nią z rozdrażnieniem. — Tu niczego nie ma — powiedział po chwili. — Chodźmy dalej. Skinęła głową i ruszyła za nim, wiedząc, że niczego nie znajdą. Dom jest pusty. Albo niemal pusty. Jednak myliła się. Ben zaśmiał się z zachwytem i wszedł do pokoju, omiatając ściany promieniem latarki. To była biblioteka. A może gabinet. W każdym razie ściany zastawione były półkami, półki zaś — książkami. Starymi książkami, z papieru, kartonu i skóry. Ben podbiegł do okiennic i otworzył je, po czym odwrócił się i wpatrzył w pokój. Znajdowały się w nim drzwi i dwa okna, a całą ścianę po jego lewej stronie zajmowało ogromne lustro. Poza tym były tu tylko półki. Książki, książki, na każdym calu powierzchni ścian. — Do kogo należały? — zapytała, podchodząc do niego; dzieląc jego radość ze znaleziska. Wyciągnął na oślep jedną z książek, potem następną i następną. Na wszystkich były identyczne ekslibrisy. — „Książka ta stanowi własność Amosa Williama Shepherda" — Za- śmiała się, po czym spojrzała Benowi w twarz. — A więc on tu mieszkał... Ale myślałam... Ben wzruszył ramionami. — Nie wiem. Może przychodził tu pracować. Odwróciła się od niego i rozejrzała. W ich domku także jest pełno książek, się nie stanowią one ani jednej dziesiątej tego zbioru. Tutaj jest ich pięć, może dziesięć tysięcy. Zaśmiała się, zadziwiona znaleziskiem. Niewykluczone, że jest tu więcej książek — prawdziwych książek — niż w całej reszcie Chung Kuo. Ben spacerował powoli po pokoju i rozglądał się ciekawie. — Już niedaleko — powiedział cicho. — Już bardzo niedaleko. Wiem 0 tym. „Niedaleko do czego?" — chciała go zapytać. Do czego? Do czego? Do czego? Ale pytanie tylko by go rozzłościło. Wiedział nie więcej niż ona. Czuł jedynie, że coś tu jest. Wreszcie, niespodziewanie, zatrzymał się i niemal wybiegł na korytarz. — Jest! — krzyknął z radością, a Meg patrzyła, jak krokami odmierza odległość od końca korytarza do progu drzwi. Piętnaście kroków. Powrócił do pokoju i uczynił to samo. Dwanaście. Tylko dwanaście! Natychmiast zrozumiała. Lustro. Lustro to drzwi. Przejście. Natychmiast podszedł do niego, szukając jakiegoś przycisku, ukrytej klamki, lecz nic nie znalazł. Zrozpaczony wyciągnął z półki książki i ostukał ścianę za nimi. Była z cegieł, z solidnych cegieł. Przez moment stał przed lustrem i spoglądał w nie. W końcu roześmiał się. — Oczywiście! Odwrócił się i wskazał palcem. — Na poziomie górnego brzegu lustra. Ta półka z książkami. Spójrz na nią, Meg. Powiedz mi, co widzisz. Meg podeszła do półki i popatrzyła. Zajmowały ją powieści. Słynne powieści. Ulisses, Nostromo, Tess d'Urberville, Targowisko próżności, Domo- stwo pani Wilcox, Dom na pustkowiu, Daniel Martin, Orlando i kilkanaście innych. Odwróciła się do Bena i zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem, Ben. Czego mam szukać? — To kryptogram. Spójrz na kolejność książek. Pierwsze litery tytułów. Usłuchała go. E. Z. R. Ó. G. A. N. K. S. I. C. Y. Z. R. P. Zrozumiała. Trzeba było patrzeć na to w lustrze — odwrócić kolejność liter. Ben zaśmiał się, pojąwszy przesłanie szybciej od niej i wyciągnął rękę do góry w poszukiwaniu przycisku. Z cichym sykiem uchodzącego powietrza lustro odsunęło się. Za nim znajdował się pokój. Ben oświetlił go latarką. Pokój wyglądał jak pomniej- szone odbicie biblioteki, jego ściany także zastawione były książkami. Jed- nak na środku, zajmując większość wolnej przestrzeni, stało biurko. Ben oświetlił latarką blat, na którym ukazały się cztery przedmioty. Nóż do papieru, bibularz, fotografia w ramce i wielki, oprawny w skórę zeszyt. Promień przez dłuższą chwilę spoczywał na tym ostatnim, po czym uniósł się 1 omiótł tylną ścianę pomieszczenia. Meg podeszła do niego. — Czego szukasz? — Okna. Musiało tu być okno. — Dlaczego? Przecież jeśli ten pokój miał stanowić tajemnicę, to na pewno nie byłoby w nim okna. ¦ Spojrzał na nią i skinął głową. Lecz ona zdziwiona była, że brat nie pojął tego sam. Zdawało się, że teraz, kiedy już dokonał odkrycia, pochłonęło go ono bez reszty. Oświetliła jego twarz latarką. — Meg... — Odsunął jej dłoń. Przeszła obok niego do wnętrza pokoju, po czym odwróciła się i spojrzała mU w twarz. — Masz. — Podała mu dziennik, wiedząc, zanim jeszcze on to potwier- dził, czyją stanowił własność. Augustusa. Na półce w gabinecie ojca, pośród innych dzienników, było dla niego puste miejsce. Rozpoznała pięknie wyprawioną skórę okładki. Ben otworzył zeszyt. Przewrócił stronę, a następnie uśmiechnął się i podniósł na nią wzrok. — Czy dobrze myślę? — zapytała. W odpowiedzi pokazał jej stronę z dziennika. Zaśmiała się niepewnie, zaszokowana, po czym spojrzała na brata. W dzienniku znajdowała się podobizna Bena. Portret niemal doskonały. Pod nim zaś, charakterem pisma Bena, wypisano nazwisko i datę. „Augustus Shepherd. Anno Domini 2120". — Przecież to ty. To twoje pismo. Pokręcił głową. — Nie. Ale to już pewien trop. Jesteśmy blisko, Meg. Już bardzo blisko. * * * Beth Shepherd postawiła dwie torby na kuchennym stole, podeszła do ogrodowych drzwi i odsunęła górną zasuwę. Otworzyła górną połowę drzwi, wychyliła się i zawołała na dzieci: — Ben! Meg! Już jestem! Wróciła do środka i zajęła się wypakowywaniem zawartości toreb do szafek. Dopiero kiedy skończyła, podeszła znów do drzwi, odsunęła dolną zasuwę i wyszła do różanego ogrodu. Nie było ich nigdzie widać. Może są w domu, pomyślała. Ale w takim razie przecież by ją usłyszały? Znów zawołała i wyszła za bramę, aż znalazła się na szczycie dolnej części ogrodu opadającej ku zatoce. Podniosła dłoń do czoła i przepatrzyła rozświetlone słońcem łąki w poszukiwaniu dzieci. — Dziwne... — mruknęła, po czym odwróciła się i poszła z powrotem do domu. Miała wrócić później, ale dzieciaki zazwyczaj przybiegały, gdy je wołała; wiedziały, że przyniosła dla każdego coś specjalnego. Wyjęła z torebki dwa prezenty i postawiła je na stole. Staroświecka papierowa książka dla Bena — bardzo o nią prosił — o pozbawianiu bodźców zmysłowych. A dla Meg miniaturka Han z kości słoniowej. Delikatnie rzeźbiony globus. Beth uśmiechnęła się do siebie, po czym zeszła po stopniach i znalazła się w pogrążonej w półmroku jadalni. — Ben? Meg? Jesteście tu? Zatrzymała się u stóp schodów i nasłuchiwała. Dziwne. Bardzo dziwne. Gdzie one mogą być? Ben nic nie mówił, że chcą wybrać się do miasta. Zresztą jest dopiero parę minut po dwunastej. Kończą lekcje dopiero za dwadzieścia minut. Zaintrygowana weszła na górę i sprawdziła w ich pokojach. Nic. Ben nie zostawił nawet wiadomości na komputerze. Wyszła na dwór i znów osłaniając oczy dłonią, przepatrzyła łąki, tym razem uważniej. Wreszcie przypomniała sobie o Peng Yu-weiu. Mechanicz- ny nauczyciel posiada mały nadajnik radiowy. Dowie się, gdzie są dzieci, lokalizując jego sygnał na mapie Hala. Czując ulgę weszła na piętro, do gabinetu Hala, i wywołała mapę na ekran. Przez chwilę czekała, by gdzieś na siatce współrzędnych pojawił się sygnał, po czym ponownie wpisała polecenie wyszukiwania, myśląc, że popełniła jakiś błąd. Lecz nie. Sygnał nie pojawiał się. Beth poczuła, że jej żołądek wykonuje skomplikowane salto. — Bogowie... — Popędziła po schodach i wybiegła na dwór. — Ben! Meg! Gdzie jesteście? Łąki były milczące i puste. Lekka bryza poruszała wodami zatoki. Popatrzała w tamtą stronę. Oczywiście, zatoka. Ruszyła w dół zbocza, siłą powstrzymując się od biegu, bez przerwy powtarzając sobie, że wszystko jest w porządku; że jej obawy nie mają podstaw. To rozsądne dzieci. I przecież jest z nimi Peng Yu-wei. Na skraju trawnika zatrzymała się i rozejrzała po zatoce, szukając na niej śladów życia. Następnie odwróciła się, zeszła po wpuszczonych w gliniastą ścianę starych drewnianych stopniach i pobiegła ku pomostowi. Nie było jej. Łodzi nie było. Gdzie one są? Nie mogła tego pojąć. Gdzie one są? W tym momencie dostrzegła coś kątem oka. Daleko, po lewej stronie coś wystawało z wody odsłonięte przez odpływ. Znów wspięła się po schodach, po czym pobiegła wzdłuż brzegu, by znaleźć się jak najbliżej przedmiotu. Leżał o piętnaście, może dwa- dzieścia ch'i od brzegu, częściowo pogrążony w mule, częściowo zalany ustępującą wodą. Natychmiast go poznała. I poczuła pewność, że to dzieło Bena. Android leżał w wodzie w nienaturalnej pozycji, niemalże sie- dzącej, z jednym ramieniem i połową głowy wystającymi ponad po- "wierzchnię. Nie unosił się na wodzie jak zwłoki człowieka, lecz solid- ny i ciężki spoczywał w miejscu, otoczony strzępami odzieży niczym wo- dorostami. „Biedak" — powiedziałaby może innym razem, lecz teraz wszelkie współczucie dla maszyny tłumił lęk o dzieci. Uniosła gwałtownie wzrok, natychmiast kierując spojrzenie ku drugiemu brzegowi i domowi na szczycie stromego wzgórza ponad zatoczką. Zabronili im. Ale to nie powstrzymałoby Bena. Nie. Przekonał ją o tym widok spoczywającego w wodzie Peng Yu-weia. Odwróciła się czując, jak ściska ją w gardle, jak serce wali jej w piersi, i zaczęła biec po zboczu w stronę domu. Gdy tak biegła, dobywały się z jej ust słowa pełne lęku i bólu: — Bogowie, chrońcie je! Proszę was, chrońcie je! * * * Ben siedział przy biurku i czytał dziennik. Meg stała za nim, trzymając dwie latarki ponad kartkami i przez ramię Bena śledząc wzrokiem jego palec, wędrujący od prawej ku lewej, w dół i górę zaszyfrowanych kolumn. Ben wszystko jej wytłumaczył. Pokazał jej, że klucz do szyfru znajduje się w ilustracji na pierwszej stronie. Przedstawiała ona mężczyznę siedzącego przy kominku i czytającego gazetę, z twarzą skrytą w cieniu; cała scena odbijała się pod kątem w lustrze nad kominkiem. Używając lupy, którą znalazł w szufladzie po lewej stronie, Ben pokazał jej, że tekst w lustrzanym odbiciu gazety różni się nieco od tekstu w gazecie czytanej przez praw- dziwego człowieka. Różnice te stanowiły podstawę szyfru. Tyle zrozumia- ła — zrozumiała nawet, jakie zasady rządzą zmianami szyfru — lecz umysł jej działał zbyt wolno, był za mało elastyczny, by pochwycić i wykorzystać to, co ujrzała. Zdawało się, że wszystkie te fakty tworzą specjalny klucz — zaszyf- rowany leksykon — przeznaczony dla umysłu jednego tylko człowieka. Bena. Jakby Augustus wiedział, że Ben przyjdzie. Jakby wyraźnie go zobaczył — może w lustrze. Znów nawiedziło ją owo uczucie, którego doznała w pokoju na dole, kiedy stała pośród okrytych pokrowcami mebli: że dom nie został porzucony, że zamknięto go tylko tymczasowo, do chwili powrotu mieszkańca. I oto mieszkaniec powrócił. Zadrżała i światło zatańczyło przez moment na kartkach; Ben podniósł wzrok. Uśmiechnął się i zamknął dziennik, po czym wstał i przeszedł koło niej, pozostawiając wielki, oprawny w skórę tom na biurku. Meg przez chwilę stała, wbijając wzrok w dziennik, zastanawiając się, co w nim zapisano, wiedząc, że Ben opowie jej o tym, kiedy będzie miał na to ochotę. Wreszcie podniosła zeszyt, odwróciła się i ruszyła za Benem. Zawsze chodzę za nim uświadomiła sobie. Myśl ta sprawiła jej przyjem- ność. Wiedziała, że jest mu potrzebna — jako zwierciadło dla jego słów, myśli, ciemnych, nie wypowiedzianych ambicji. Mając za sobą doświad- czenie zaledwie dziewięciu lat, znała go lepiej niż ktokolwiek inny. Rozumia- ła go tak, jak nikt inny go nie zrozumie. Przynajmniej nikt z żywych. Stał przy oknie i w zamyśleniu spoglądał na rozłożyste korony drzew. — O co chodzi? — spytała. — Próbuję znaleźć ogród. Natychmiast zrozumiała. W końcowej części dziennika była ilustracja — otoczony murem ogród. Myślała, że jest to miejsce wyimaginowane, może jakaś alegoria, lecz dla Bena ilustracja przedstawiała prawdziwy widok — gdzieś w pobliżu domu. Spojrzała na zapełnioną książkami ścianę ponad biurkiem, po czym odwróciła się, widząc, że brat patrzy zza jej pleców na to samo miejsce. Uśmiechnął się i przeniósł wzrok na jej twarz. — Oczywiście. Na końcu korytarza na dole są drzwi. Skinęła głową. — Chodźmy. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Za nimi znajdował się maleńki ogród z przystrzyżonym schludnie trawnikiem, z ostróżkami i gladiolami, z irysami i liliami kwitnącymi w gazonach. A z tyłu, pod murem, stał nagrobek z białego marmuru wyrzeźbionego w kształt dębu o przesadnie cienkim pniu, z koroną wielką jak cumulus. — Tak — powiedział cicho Ben. — Wiedziałem, że tu będzie. Pochylił się nad kamieniem, dotknął palcami wyciętych w nim liter. AUGUSTUS RAEDWALD SHEPHERD * 7 XII 2106 t 15 VIII 2122 Oder jener stirbt und ists Meg zmarszczyła brwi. — To przecież nie może być poprawna data, prawda, Ben? — Jest poprawna. — Pokręcił głową, nie patrząc na nią. — Miał piętnaście lat, kiedy się zabił. — A więc... — Lecz nadal nie rozumiała. To był przecież ich przodek. Miał tylko piętnaście lat? Wreszcie, z opóźnieniem, uświadomiła sobie, co usłyszała: wszystko, co usłyszała. — Zabił się? W murze za nagrobkiem były drzwi. Zwykłe drewniane drzwi, pomalo- wane na czerwono, z umieszczoną wysoko zasuwą. Ben stanął przed nimi i wpatrywał się w nie ze swym zwykłym skupieniem. Drzwi, pomyślała; wciąż nowe drzwi. A za każdymi coś nowego i nieoczekiwanego. Na przykład Augustus. Nie spodziewała się, że będzie on tak podobny do Bena. Niczym bliźniak. — Wejdziemy tam? — zapytał Ben, spoglądając na nią. — Zanim wrócimy? Mamy jeszcze czas. Zerknęła na nagrobek; poczuła ukłucie dziwnego niepokoju. Kusiło ją, by powiedzieć „nie", by powiedzieć, by dali już spokój, ale dlaczego? Ben ma rację. Mają jeszcze czas. Minie mnóstwo czasu, zanim zauważą ich nie- obecność. — Dobrze — rzekła cicho. — Ale potem już wracamy. Zgoda? Uśmiechnął się do niej i skinął głową, po czym podszedł do drzwi i wyciągnął dłoń do zasuwy. To był warsztat. Jedną ścianę pokrywały półki zastawione róż- nościami: staroświeckimi śrubokrętami i młotkami, piłami i obcęgami; skrzynką gwoździ i kilkunastoma rodzajami kleju; zamkami i klamrami, i tacą z rozmaitymi kluczami. Pod ścianą stała łopata i widły, a obok nich para wysokich butów pokrytych zaschniętym, kruszącym się bło- tem. Meg rozejrzała się. Na drugim końcu pomieszczenia, pod ścianą stał dziwny pionowy kształt, przykryty starym kocem. Nad nirtj zawisło umoco- wane jednym rogiem na starym żelaznym łańcuchu lustro. Gdy patrzała Ben podszedł do przedmiotu i ściągnął zeń tkaninę. To było pianino. Stare pianino. Podniósł wieko i przez chwilę spoglądał na klawisze — Ciekawe, czy... Coś — nie przeczucie, nawet nie wrażenie nebezpieczeństwa__kazało jej powiedzieć: — Nie, Ben. Proszę. Nie dotykaj tego. Zagrał nutę. Akord. Miał to być akord. Lecz nuty zabrzmiały fałszywie i złożyły się na ostry, kakofoniczny hałas. Muzyka tego domu. Dysonans. Usłyszała, że łańcuch pęka z dźwiękiem czystszym niż nuty zagrane przez jej brata; usłyszała, że lustro ociera się o pianino i uderza w nie; potem postąpiła krok do przodu, podnosząc ze zgrozy rękę do ust, gdy wokół niego rozpryskiwało się szkło. — Ben!!! Jej krzyk odbił się echem od powierzchni rzeki. W pomieszczeniu przez moment panowała absolutna cisza. Wreszcie Meg rzuciła się ku Benowi, łkając bez tchu, bez ustanku szepcząc- — Coś ty zrobił, Ben? Coś ty zrobił? Włosy i ramiona chłopca pokryte były odpryskami szkła. Strumyk krwi spływał z rozciętego policzka do kącika ust. Lecz Ben wbijał wzrok tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego lewa ręka wygrywająca akord. Nadal spoczywała na klawiszach, wyciągnięte palce układały się w kształt dźwięku. Lecz ramię kończyło się teraz krwawym kikutem Wciąż płynęła z niego krew. Przerażenie sparaliżowało ją na chwilę, pomiędzy rozsuniętymi wargami błyskały zęby; patrzyła, jak brat porusza kikutem, przygląda sję mu a OCZy wypełnia mu zdziwienie nieumyślnym uczynkiem. Zaciskając z bólu zęby wpatrywał się w kikut i w odciętą dłoń. Nareszcie opanowała się i nacisnęła przycisk alarmu na swej szyi * * * Meg stała u stóp zbocza, spoglądając na drugi brzeg. Zapadła już noc, lecz jednego miejsca królestwo ciemności nie ogarniało. Po drugiej stronie zatoki ogień strzelał wysoko z płonącego domu; dziew- czynka słyszała trzask pochłanianej przez płomienie roślinności niespodzie- wane ostre wystrzały pękającego drewna. Drugi brzeg rzeki spowijał ciężki dym, przetykany igiełkami widmowego blasku pożogi. Dziewczynka widziała poruszające się na tle blasku ciemne sylwetki; widziała wznoszącą się szybko jedną z maszyn Służby Bezpieczeń- stwa, która przecinała ciemność promieniami dwóch reflektorów — Meg? Meg! Chodź do domu! Odwróciła się i ponad zboczem spojrzała w stronę domku. W kilku oknach paliło się światło, rozjaśniając pobielane kamienne ściany. W wypeł- niającym drzwi blasku rysowała się ciemna, znajoma sylwetka jej ojca. — Już idę, tato. Jeszcze tylko chwilkę. Proszę. Z pewnym wahaniem skinął głową i odwrócił się. Drzwi zamknęły się za nim. Meg znów odwróciła się ku pożodze szalejącej po drugiej stronie ciemnej zatoki. Wydało jej się, że w pnących się ku niebu płomieniach dostrzega drobne kształty, jakby płonące owady, których pancerze trzaskają wściekle zajmując się ogniem. Książki, pomyślała; tyle książek... Ben był na piętrze, w łóżku. Zamrozili mu kikut, niestety nie zdołali uratować dłoni. Będzie potrzebował nowej. Nadal słyszała akord, który zagrał; nadal widziała układające się w jego kształt palce chłopca. Odwróciła wzrok od ognia. Jego obraz migotał jeszcze na jej siatkówkach. Oko przesunęło się, lecz obraz pozostał. Na pewien czas. Wróciła do domu. Weszła na górę i ujrzała go siedzącego w łóżku, ze stertą poduszek za plecami. Nie spał, był przytomny. Usiadła na brzegu łóżka i przez chwilę milczała, pozwalając mu patrzeć na siebie. — Jak to wygląda? — spytał wreszcie. — Pięknie — odparła. — Światło odbija się w ciemnej wodzie. To... — Wiem — powiedział, jakby i on to widział. — Wyobrażam sobie. Odwróciła na chwilę wzrok, zauważając odbicie ognia w okiennej szybie; na sufit padał cętkowany, rozedrgany wąski wzór. — Dziękuję, że to zrobiłaś — powiedział ciszej niż przedtem. — Ja stałbym tylko i patrzył, jak wykrwawiam się na śmierć. Zawdzięczam ci życie. Nie całkiem była to prawda. Zawdzięczał życie matce. Gdyby Beth nie wróciła do domu wcześniej, Meg nic by nie mogła zmienić. — Ja tylko zawinęłam to w prześcieradło — rzekła. Ale widziała, jak patrzy na nią przenikliwie. Widziała, że jest zakłopotany. Dostrzegła w nim coś jeszcze — coś, czego dotychczas jeszcze nie zauważyła — i to wzruszyło ją głęboko. Poczuła, że wargi wywijają się jej, a oczy wilgotnieją. — Hej, siostrzyczko, nie płacz. Nigdy jeszcze tak jej nie nazwał; nigdy też nie dotknął jej tak, jak dotykał jej teraz, gładząc swą jedyną dłonią jej obie ręce, spoczywające na pościeli. Zadrżała i opuściła wzrok. — Czuję się znakomicie — oświadczył, jakby odpowiadał na jej pytanie, i uścisnął obie jej ręce. — Ojciec mówi, że w zakończenia nerwów można wszczepić nową rękę. Będzie równie dobra jak prawdziwa. Może i lepsza. Nie mogła na niego patrzeć. Gdyby spojrzała, wybuchnęłaby płaczem, a nie chciała, by widział jej słabość. On sam był taki silny, taki dzielny. Ten ból — to musiało być straszne. — Wiesz, najgorsze, że to przegapiłem. — Że co przegapiłeś? — zapytała, wpatrując się w jego dłoń. — Nie widziałem tego — powiedział, a w jego głosie zabrzmiało prawdziwe zaskoczenie. — Nie zdążyłem spojrzeć. Usłyszałem, że łańcuch pęka, podniosłem wzrok, ale resztę przegapiłem. Zanim opuściłem wzrok, było już po wszystkim. Moja dłoń już do mnie nie należała. Kiedy spojrzałem, leżała na klawiaturze, oddzielona ode mnie. Zaśmiał się. Był to dziwny, cichy dźwięk. Meg spojrzała na niego. Wpatrywał się w kikut lewego ramienia. Założono nań schludną końcówkę, niczym na staroświecką laskę. Ramię było posrebrzane i nijakie. Zredukowane do statusu przedmiotu. — Nie widziałem tego — powtarzał uparcie. — Szkło. Cięcie. A po- czułem... tylko nagły brak. Nie ból, ale... Wiedziała, że szuka odpowiedniego słowa, stosownie opisującego jego uczucia i przeżycia w owej chwili. Nie mógł go znaleźć. Wzruszył z rezygnacją ramionami. — Kocham cię, Ben. — Wiem — powiedzał i spojrzał na nią tak, jakby chciał dopatrzeć się wyrazu miłości w ludzkich oczach. Jakby chciał zachować to wspomnienie w pamięci. Po wyjściu Meg Ben pogrążył się w rozmyślaniach. Ani słowem nie zdradził jej, co wyczytał w dzienniku. Tym razem nie pragnął dzielić się z nią swą wiedzą. Czuł, że wiedza ta okaleczyłaby ją, tak jak okaleczyła jego: nie zewnętrznie, jak okaleczyło go lustro, lecz w głębi, tam, gdzie kryje się jego prawdziwa jaźń. W ciemnym wnętrzu duszy. Czuł gniew, że nic mu nie powiedziano; że Hal nie ufał mu na tyle, by mu powiedzieć. Co więcej, czuł się znieważony tym, że skrywali to przed nim. Och, rozumiał, że Meg nie powinna o tym wiedzieć; ona reaguje inaczej niż on. Ale skrywać to przed nim? Zacisnął pięści, czując widmowe porusze- nie utraconej dłoni. Czy oni niczego nie wiedzą? Czy nawet teraz go nie rozumieją? Jak może pojąć to wszystko, jeśli wpierw nie rozwiąże zagadki siebie samego? Wszystko zawarte było w dzienniku. Część zapisano otwarcie, reszta została wyzywająco ukryta — szyfr w szyfrze — jakby przeznaczona tylko dla jego oczu. Słyszał głos Augustusa, wyraźnie rozlegający się w jego głowie, przema- wiający do niego z odległej przeszłości: „Jestem nieudanym eksperymen- tem — mówił. — Stary Amos sknocił robotę, kiedy stworzył mnie ze swego nasienia. Otrzymał więcej niż się spodziewał". To prawda. Wszyscy są częścią eksperymentu. Wszyscy mężczyźni z rodu Shepherdów. Nie są synami, ojcami i dziadkami, lecz wszyscy, co do jednego, braćmi — wszyscy stanowią owoc nasienia starego Amosa. Ben zaśmiał się gorzko. To tyle tłumaczy. Gdyż Augustus rze- czywiście był jego bliźniaczym bratem. Ben był tego pewien. Miał dowód. Na końcu dziennika znajdowały się diagramy hodowli — tuzin skom- plikowanych wzorów genetycznych, wyrysowanych z zegarmistrzowską precyzją, po jednym na podwójnej stronie; każdy opatrzono imieniem i datą, między innymi imieniem Bena. Cała linia Shepherdów, z których każdy jest doskonałym doradcą dla swego Tanga. Augustus dowiedział się o tym w jakiś sposób. Rozwikłał tajemnicę. Zrozumiał, co jest mu przeznaczone. Do jakiego przeznaczono go zadania. Lecz Augustus zbuntował się. Rzucił wyzwanie swemu ojcu; nie chciał pod- dać się tresurze na sługę Tanga. Co gorsza, miał dziecko z własną siostrą i w ten sposób pokrzyżował dokładne plany Amosa. I tak lustro stało się jego towarzyszem. Rozwścieczony, jego „ojciec" Robert uwięził go w domu, zabraniając mu wychodzenia do Dziedziny, dopóki się nie odmieni. Augus- tus jednak nie ugiął się. Wolał śmierć od kompromisu. Tak przynajmniej można się było domyślać. W dzienniku brakło zapisu z owego dnia. Brakło wytłumaczenia jego śmierci. Ben usłyszał na schodach kroki. Spiął się, lecz zmusił się do odprężenia. Spodziewał się tej wizyty; powtarzał w duchu słowa, które powie. Hal Shapherd stanął w progu i zajrzał do pokoju. — Ben? Czy mogę wejść? — Witaj, starszy bracie. — Ben wpatrzył się weń, niezdolny skryć gniewu. Hal był zaskoczony. Wreszcie zrozumiał. Skonfiskował dziennik, lecz nie mógł skonfiskować tego, co znajdowało się w głowie Bena. Nic nie szkodzi, że Ben nie może fizycznie oglądać kart dziennika: może przewracać je w myślach i czytać zaszyfrowane kolumny. — To nie tak — zaczął, lecz Ben przerwał mu ostrym tonem: — Nie kłam. Dość już mam łgarstw. Powiedz, kim jestem. — Jesteś moim synem. — Ben wyprostował się, lecz tym razem Hal przemówił jako pierwszy: — Nie, Ben. Mylisz się. Wszystko skończyło się wraz z Augustusem. On był ostatni. Jesteś moim synem, Ben. Moim i twojej matki. Ben chciał się odezwać, ale zrezygnował i wpatrywał się tylko w gościa. Wreszcie opuścił wzrok. Hal kłamie. Nieświadomie. Mówi to, w co wierzy. Lecz myli się. Ben widział diagramy, imiona, daty urodzenia. Wielki eksperyment Amosa trwa. Odetchnął przeciągle, wibrujące — Dobrze... Ale powiedz, jak umarł Augustus? Dlaczego się zabił? — Nie zabił się. — A więc jak umarł? — Miał białaczkę. To też kłamstwo, gdyż w dzienniku brak wzmianek o chorobie. Ale znów Hal uważa, że to prawda. Jego oczy wyrażały całkowitą szczerość. — A dziecko? Co stało się z dzieckiem? Hal roześmiał się. — Jakie dziecko? O czym ty mówisz, Ben? Ben opuścił wzrok. A więc wszystko jest kłamstwem. Hal o niczym nie wie. I niczego nie dowie się z dziennika, chyba że Meg zdradzi mu klucz; gdyż szyfr nie należy do łatwych; nieustannie zmienia się ze strony na stronę, w miarę jak rozwija się dziennik. .— O niczym — odpowiedział wreszcie na pytanie. — Pomyliłem się. — podniósł wzrok i ujrzał wyraz przejęcia na twarzy Hala. — Przepraszam — powiedział. — Nie chciałem sprawiać nikomu kłopotów. — Nie... — Potem, o dziwo, Hal opuścił wzrok i zaśmiał się. — Wiesz, Ben, kiedy zobaczyłem Peng Yu-weia złomowanego w rzece, opuścił mnie cały gniew. — Podniósł głowę i spojrzał w oczy syna, a jego głos zmienił się, nabrał powagi. — Rozumiem, dlaczego to zrobiłeś, Ben. Wierz mi. I uwierz w to, co ci powiedziałem wczoraj. Możesz być swoim panem. Żyć własnym życiem. Od ciebie tylko zależy, czy będziesz służył, czy nie. Ani ja, ani sam wielki Tang nie zmusimy cię, byś stał się inny niż jesteś. Ben wpatrzył się w swego brata — w człowieka, o którym zawsze myślał jako o ojcu — i nagle zrozumiał, że to nieważne, kim on naprawdę jest, gdyż Hal Shepherd stał się tym, za co się uważał. Ojcem Bena. Wolnym człowiekiem, działającym z wolnej woli, dokonującym wolnych wyborów. Dla niego złudzenie nie miało granic. Zmieniło się w prawdę. To była ważna lekcja. Ben wyciągnie z niej wnioski. Skinął głową. — Pragnę więc zostać twoim synem, jeśli mogę. Hal uśmiechnął się i wyciągnął do niego rękę. — Świetnie. Zawsze tylko tego chciałem. CZĘŚĆ IV — LATO 2201 LÓD I OGIEŃ ¦•. „Wojna stanowi najwyższą formę walki o rozwiązanie rozwiniętych do pewnego stadium sprzeczności pomiędzy klasami, narodami, państwami lub grupami politycznymi i istnieje ona od kiedy tylko pojawiła się własność prywatna i klasy". — Mao Tse-tung: Problemy strategii w chińskiej wojnie rewolucyjnej (grudzień 1936) „Naszym obowiązkiem wobec historii jest unicestwienie wszelkiej opozycji wobec zmian. Wypalenie nowotworów, które powodują podziały. Przyszłość nie zacznie istnieć, póki nie zginie przeszłość. Chung Kuo nie może żyć, dopóki świat drobnych narodowych państewek, frakcji i religii nie umrze i nie zostanie pogrzebany pod lodem. Nie okazujmy więc litości. Podjęliśmy już decyzję. Lód i ogień. Ogień, który wypali, lód, który pogrzebie. Tylko takimi środkami można uwolnić świat od nienawiści". — Tsao Ch'un: Przemowa do Ministrów (maj 2068) ROZDZIAŁ XIII SIODŁO Stary Tang cofał się, osłaniając się dłońmi, z twarzą ściągniętą przeraże- niem. — Odłóż nóż, erh tzu\ Na wszystko, co święte! Jeszcze przed chwilą w sali rozbrzmiewał śmiech; teraz panowało w niej nieznośne napięcie. Straszne milczenie mącił tylko świszczący oddech Tsu Tiao. Tsu Ma krążył powoli wokół swego ojca w wąskiej przestrzeni pomiędzy kolumnami, dzierżąc w dłoni nóż, z zaciśnętą, zdeterminowaną twarzą. Ze wszystkich stron tłoczyli się Tangowie i dworzanie — sami Han, sami członkowie Rodzin — obserwując scenę z napiętymi, nieprzeniknionymi minami. Strach malował się jedynie na obliczu jednego — ośmioletniego chłopca ze sztucznymi wąsami i brodą i uróżowanymi policzkami, odzianego identycznie jak stary Tang. Stał on z rozwartymi szeroko oczyma, zaciskając dłoń na ramieniu towarzyszącego mu wyższego chłopca. — Erh tzu\ — błagał starzec, padając na kolana. „Mój synu!" Skłonił pokornie głowę. — Zaklinam cię, Tsu Ma! Zlituj się nad starym człowiekiem! Teraz oczy wszystkich skupiły się Tsu Ma. Wszyscy widzieli, jak przez ciało potężnego mężczyzny przebiega fala dreszczy; wszyscy widzieli, jak wysuwa się naprzód jego podbródek, jak tężeje w udręce jego twarz, gdy szykuje się on do zadania ciosu. Wreszcie stało się, starzec zwalił się bezwładnie na posadzkę z nożem wbitym głęboko w pierś. Rozległy się westchnienia, niczym dźwięk przelatującego wiatru, i zebrani otoczyli Tsu Ma. Klepali go po plecach, ściskali dłoń bądź też dotykali przelotnie ramienia. „Brawo, Tsu Ma" — mówił każdy i odchodził, nie spodziewając się odpowiedzi; wszyscy widzieli, że stoi on z ramionami zwieszonymi bezwładanie u boków, że z każdym oddechem jego szeroka pierś porusza się z wysiłkiem, że oczy utkwione są w martwej postaci na Podłodze przed nim. Wielka sala opróżniła się powoli, aż pozostało w niej jeno sześciu T'angów i dwaj chłopcy. Li Shai Tung stanął przed mężczyzną i patrzył mu w twarz, a na jego wargach pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech smutku przemieszanego z zadowoleniem. — Dobrze się z tym uporałeś, Tsu Ma. Wiem, że nie jest to łatwe. To najtrudniejsza rzecz, do jakiej zdolny jest człowiek... Wzrok Tsu Ma powoli skoncentrował się na Li Shai Tungu. Mężczyzna odchrząknął głośno, a jego ciało przebiegł kolejny potężny dreszcz. Ból przemknął jak błyskawica w szerokich, silnych rysach jego twarzy; wreszcie przemówił on, głosem zadziwiająco słabym niby u dziecka: — Tak... ale to było tak trudne, Shai Tung. On... był zupełnie jak on. Li Shai Tung wzdrygnął się, lecz zmusił się do całkowitego bezruchu, nie zdradzając jakichkolwiek uczuć. Pragnął wyciągnąć ramiona, objąć Tsu Ma i pokrzepić go, wiedział jednak, że czyn taki byłby nie na miejscu. Jak Tsu Ma właśnie zrozumiał, było to trudne, lecz i niezbędne. Tak było od czasów Tsao Ch'una. Aby zostać Tangiem, syn musi zabić ojca. Musi stać się panem siebie. Dopiero wtedy będzie mógł oddać ojcu należny mu szacunek. — Czy pójdziesz z nami, Tsu Ma? Tsu Ma nie spuszczał wzroku z lica Li Shai Tunga lecz nie widział go. Dopiero teraz jego spojrzenie nabrało ostrości. Ledwo widocznie skinął głową, po czym rzucił ostatnie zatrwożone spojrzenie na spoczywające na podłodze ciało i ruszył ku Smoczej Bramie. W sali za nią wystawiono ciało prawdziwego Tsu Tiao na ogromnym schodkowym katafalku pokrytym rozłożystym kilimem i płatami złotego jedwabiu. Powoli i z wielką godnością Tsu Ma wspiął się po stopniach i stanął u boku zmarłego ojca. Siwe włosy starca uczesano i spleciono, policzki lekko uróżowano, brodę starannie wyszczotkowano, paznokcie polakierowano na perłowy kolor. Od stóp do głów przyodziano go w biały strój. W miękki, biały muślin; gdy Tsu Ma przykląkł i delikatnie musnął go koniuszkami palców, dziwnie skojarzył mu się on z wiosną i wonią dziewcząt. Nie żyjesz, myślał Tsu Ma, spoglądając czule w twarz ojca. Czy na- prawdę nie żyjesz? Pochylił się i lekko musnął wargami chłodne usta, po czym przykucnął drżąc, bawiąc się ciężkim, obcym pierścieniem, który niczym siodło spoczywał na pierwszym palcu jego prawej ręki. Teraz kolej na mnie. Odwrócił się i obejrzał na obserwujących go spomiędzy kolumn sześciu T'angów. Wiecie, co czuję, myślał, spoglądając kolejno na twarz każdego z nich. Wiecie o tym wszyscy. Przecież byliście tu przede mną. Po raz pierwszy zrozumiał, skąd Siedmiu czerpie swą siłę. Łączy ich to właśnie: każdy zna uczucie ojcobójstwa, każdy poznał je osobiście i każ- demu wnikło ono do szpiku kości. Tsu Ma spojrzał na ciało — prawdziwe ciało, nie pochodzącą z GenSynu kopię, którą „zabił" — i zrozumiał. Przedtem był na to ślepy, teraz jednak pojął wyraźnie. Tak silnie łączy ich ze sobą nie życie, lecz śmierć. To śmierć dała im tak głębokie i trwałe wzajemne zrozumienie. Znów wstał, odwrócił się i spojrzał na nich, a potem zszedł pomiędzy nich. Powitali go u stóp schodów; każdy z nich kolejno skłonił głowę przed Tsu Ma, każdy pochylił się, by ucałować spoczywający teraz na jego dło- ni pierścień władzy, każdy objął go gorąco i powtórzył te same siedem słów: — Witaj, Tsu Ma. Witaj, Tangu Zachodniej Azji. Gdy krótka ceremonia zakończyła się, Tsu Ma odwrócił się i podszedł do dwóch chłopców. Li Yuan urósł bardzo, od kiedy ostatnio się widzieli. Wkraczał teraz w trudny okres początku dojrzewania i stracił nieco swej urody. Lecz mimo to trudno było uwierzyć, że urodziny, które będzie obchodzić za dwa dni, będą dopiero jego dwunastymi. Zachowywał się nieco nienaturalnie, co przywiodło Tsu Ma na myśl zasłyszane niegdyś opowie- ści o podmienionych dzieciach, magicznych zaklęciach i podobnych głup- stwach. Wydawał się tak dorosły, tak mądry. Tak niepodobny do dziecka, którego ciało posiadł. U jego boku Tao Chu wyglądał na mniej niż osiem lat. Niczym paw ukazywał wyhaftowane na rękawie serce. Stał w kostiumie aktora, ze sztuczną brodą, z brwiami grubo pociągniętymi czarnym węglem, lecz młodość błyszczała w jego oczach. Tsu Ma wyciągnął dłoń i zmierzwił włosy chłopca, uśmiechając się po raz pierwszy od momentu zabójstwa. — Bałeś się, Tchu Chu? Zmieszany malec opuścił głowę. — Myślałem... Tsu Ma przykląkł i ujął go za ramiona; skinął głową, wspominając dzień, kiedy on sam po raz pierwszy oglądał rytuał nie wiedząc, co się dzieje ni dlaczego. Tao Chu podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. — Wszystko było takie prawdziwe, wujku Ma. Przez chwilę myślałem, że to dziadek Tiao. — Nie ty jeden tak myślałeś, bratanku Chu. Tao Chu był trzecim, najmłodszym synem nieżyjącego brata Tsu Ma, jego ulubieńcem; był to żywy, zawsze uśmiechnięty chłopiec o naj- słodszym, najradośniejszym ze śmiechów. Podczas wcześniejszej fazy obrzędu Tao Chu odgrywał rolę Tsu Tiao, przedstawiając obserwujące- mu go dworowi sceny z życia starego Tanga. Był to zwyczaj stary jak samo Państwo Środka, stanowiący jedno z ogniw wielkiego łańcucha tradycji, lecz wyrastał on ponad zwykły rytuał, stanowił żywą ceremo- nię, akt głębokiego szacunku i uświetnienia, niemalże poemat ku czci dostojnego zmarłego. Młody aktor jednak w pewnym momencie poczuł się onieśmielony i wytrącony z równowagi, gdy stwierdził, że sam zmar- fy zasiadł niespodziewanie na poczesnym miejscu i ogląda jego wy- stęp. — Czy rozumiesz, dlaczego musiałem zabić kopię, Tao Chu? Tao Chu zerknął pośpiesznie na Li Yuana, po czym powrócił wzrokiem do wuja. Z początku nie mogłem tego pojąć, wujku Ma, ale Li Yuan mi wytłumaczył. Powiedział, że musiałeś zabić w sobie poczucie winy, jakie wzbudziła w tobie śmierć dziadka Tiao. Że bez tego nie mógłbyś stać się panem siebie. — Pojmujesz więc, że wielce szanowałem ojca? Że bardzo trudno było mi zabić nawet jego kopię? Tao Chu skinął głową, a w jego oczach zapaliło się światło zrozumienia. — To dobrze. — Tsu Ma dotknął przelotnie ramion chłopca i wstał. — Ale winien ci jestem podziękowanie, Tao Chu. Dobrze się dziś spisałeś. Oddałeś mi ojca. Tao Chu uśmiechnął się, wielce ucieszony z pochwały wuja, po czym, szturchnięty przez Li Yuana, wraz z nim skłonił się głęboko i wyszedł, pozostawiając Tangów samych, by mogli zacząć posiedzenie Rady. Z punktu widzenia kamery oddalonej od statku kosmicznego o dwadzie- ścia li, trudno było określić rozmiary pojazdu. Wielką kulę jego zewnętrz- nych pomieszczeń dostrzec można było jedynie w postaci obszaru czerni na tle roziskrzonej gwiazdami przestrzeni — kręgu ciemności gęstszej od otoczenia. Ogon, cienki niczym srebrna nić, wyciągał się na odległość dziesięciokrotnie przewyższającą obwód kuli i kończył mniejszą, srebrzystą sferą jedynie nieznacznie grubszą od nici. Był to piękny widok. Li Shai Tung zbliżył się do statku, zdalnie sterując odległą o niemal trzysta tysięcy // sondą zwiadowczą i delikatnie regulując obraz kamery, świadom zwłok w reakcjach mechanizmu. W odległości pięciu li zatrzymał się i zwiększył rozdzielczość obrazu. Ciemność nabrała kształtu. Kula wydłużała się nieco z przodu, tu i tam pstrzyły ją włazy lub szpice wieżyczek telekomunikacyjnych. Całą po- wierzchnię przecinały delikatne, niemalże niewidzialne linie, jakby kula wpadła w najcieńszą pajęczą sieć. Li Shai Tung powoli skierował sondę w stronę statku i oparł się wygodnie, gładząc jedną ręką swą długą brodę i popatrując na lica pozostałych Tangów. — A więc? Zerknął na czekających techników i odprawił ich gestem. Dobrze się spisali, przyprowadzając sondę tak blisko Nowej Nadziei. Może aż za dobrze. Nie spodziewał się, że statek będzie tak piękny. — Jakie są jego rozmiary? — zapytał W u Shih, zwracając się do niego. — Wydaje mi się, że musi być kolosalny, żeby wybić taką dziurę w firma- mencie. Li Shai Tung spojrzał nań ze zrozumieniem trzydziestu wspólnych lat. — Jest kolosalny. Około dwóch li średnicy. — Około? — Słowo to powtórzył Wei Feng, Tang Wschodniej Azji. — Tak. Dokładna liczba to jeden kilometr. Na całym statku używa się dawnych jednostek miary Hung Mao. Wei Feng chrząknięciem wyraził niezadowolenie, lecz Wang Hsien, Tang Afryki, był mniej powściągliwy. — Ależ to zniewaga! — ryknął. — Obelga! Jak oni śmią tak otwarcie szydzić z Edyktu? — Przypominam ci, Wang Hsien — odparł cicho Li Shai Tung, widząc malujące się na wszystkich twarzach skrępowanie. — Zgodziliśmy się, że w odniesieniu do statku Edykt nie będzie miał zastosowania. Ponownie spojrzał na statek. Teraz wyraźnie można było dostrzec delikatną siatkę linii. W jej środku, cieńsze od pozostałych, znajdowały się dwie linie paciorkowatych symboli owijających się wokół siebie na kształt podwójnej spirali dziedziczności, symbolu Rozproszeniowców. Trzy lata temu — w dzień po tym, jak Tolonen zabił w Izbie Podsek- retarza Lehmanna — wezwał do siebie przywódców Izby i w tym samym Purpurowym Zakazanym Mieście, w którym zamordowali jego syna, przyznał im koncesje, między innymi zezwolenie na budowę kosmicznej arki. W ten sposób zapobiegł wojnie. Teraz statek był już niemal gotów, a choć niełatwego pokoju nic nie naruszyło, niebawem przyjdzie go zerwać. Oto dotarł do zakrętu. Doprowadził Siedmiu do tego punktu na drodze ustępstw. Lecz nie powiedzie ich już dalej. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w kosmiczny pojazd. Był piękny, lecz i Izba, i Siedmiu wiedziało, czym naprawdę jest Nowa Nadzieja. Nikogo nie uśpiła maska retoryki. Rozproszeniowcy mówili, że to rozwiązanie — jedy- na gwarancja przyszłości dla naszych dzieci" — lecz w praktyce ani na jotę nie rozstrzygało to problemu przeludnienia, który miał stanowić jego raison d'ełre. Całkowicie zapełniony, statek nie mógł pomieścić więcej niż pięć tysięcy osadników. Zresztą pomimo swej wielkiej szybkości statek nie dotrze do najbliższej gwiazdy prędzej niż za tysiąc lat. Nie, Nowa Nadzieja nie była rozwiązaniem, a symbolem, polityczną kartą przetargową — czubkiem wielkiego klina zmiany. Zapowiadała nie nowy wiek rozproszenia, a powrót do złych dawnych czasów bezwzględnej technologicznej rywalizacji — po- wrót do szaleństwa, które niegdyś niemal zniszczyło Chung Kuo. Usunął obraz z ekranu i przez chwilę siedział, świadom, iż pozostali czekają, aż wypowie on swe myśli. Spoglądał z jednej twarzy na drugą, myśląc o tym, jak bardzo wypadki minionych trzech lat zmieniły jego światopogląd. Rzeczy niegdyś pewne straciły teraz dla niego jednoznaczność. Wiara w pokój za wszelką cenę — w politykę ustępstw i ugładzania — osłabła po śmierci Han Ch'ina. On sam zestarzał się nie tylko zewnętrznie. Bywały dni, kiedy czuł się jak pogrążony w letargu, zmęczony życiem. Tak, pomyślał spoglądając na swe wysmukłe dłonie; zmiękły zęby tygrysa, zmętniały jego °czy. A oni wiedzą o tym. Nasi wrogowie wiedzą i usiłują to wykorzystać. Lecz cóż możemy uczynić, czego jeszcze nie uczyniliśmy? Jak mamy po- wstrzymać prąd zmian? Tsu Ma przerwał strumień jego myśli. — Wybacz, Li Shai Tung. Ale co z Tolonenem? Zaskoczony Li Shai Tung spojrzał w oczy nowego Tanga. —• Tolonen? Nie rozumiem cię, Tsu Ma. Czy uważasz, że powinienem ustąpić przed żądaniami Izby? Czy to chcesz powiedzieć? — Odwrócił wzrok, a w jego oczach pojawił się wyraz gorzkiego gniewu. — Czy chciałbyś, bym dał im i tę satysfakcję? Tsu Ma odpowiedział mu głosem cichym i pełnym współczucia. — Nie. Bynajmniej, Shai Tung. Źle mnie zrozumiałeś. Wszystko się zmienia. Wielu z tych, którzy przed trzema laty byli pełni gniewu, tymczasem ostygło. Nawet w Izbie patrzą na te sprawy inaczej. Li Shai Tung rozejrzał się, spodziewając się gwałtownego sprzeciwu wobec słów Tsu Ma, lecz nie dostrzegł jego oznak. Wszyscy patrzyli nań wyczekująco. — Nadal cię nie pojmuję. Czyżbyś pragnął jego powrotu? Po tym, co uczynił? Tsu Ma pokręcił głową. — Nie, nie w charakterze Generała. W innej roli. Li Shai Tung opuścił gwałtownie wzrok. To było więcej niż mógł oczekiwać. Jednak czy ośmieli się powiedzieć „tak"? Czy ośmieli się wezwać starego diabła z powrotem? — Nie tylko my uważamy, że sprawy zaszły za daleko — rzekł Wu Shih, nawiązując do słów Tsu Ma. — Wielu jest ludzi na Pierwszym Poziomie — nawet pośród Hung Mao — którzy sądzą, że ustąpiliśmy w zbyt wielu sprawach; że zbyt lękliwie zachowujemy się wobec Rozproszeniowców. Pragnęliby oni cofnąć wyjątki od Edyktu. Zniszczyć Nową Nadzieję. — Tak daleko nie możemy się posunąć. Przecież to wywoła wojnę. Tsu Ma pochylił się. — Nie, jeśli rzucimy im wyzwanie na ich własnym terenie. — To znaczy w Izbie? Wszyscy obecni skinęli głowami. A więc przedyskutowali to już między sobą. Dlaczego? Czyżby on aż tak był pochłonięty swoimi sprawami? Tak nieosiągalny? Teraz w imieniu wszystkich głos zabrał Wei Feng. — Wiemy, jak trudne były dla ciebie minione trzy lata, Shai Tung. Poznałeś smak goryczy i musiałeś patrzeć w milczeniu. Lecz my nie możemy już tylko patrzeć i nie powstrzyma nas od mówienia obawa, że cię urazimy. Widzieliśmy plany, które naszkicował twój doradca Shepherd, i... Li Shai Tung wyprostował się gwałtownie. — To niemożliwe! Nikt nie widział tych papierów! Wei Feng odczekał chwilę i mówił dalej: — Nie jest to niemożliwe, stary przyjacielu. Bynajmniej. Shepherd skorzystał po prostu ze swego prawa równości i zwrócił się do nas. Wiedział, że nie postąpisz tak, jak dyktuje ci serce, więc wysłał nam kopie. Li Shai Tung wbił w niego zaskoczone spojrzenie. A więc wiedzieli... — I zgadzamy się. — Teraz Wei Feng uśmiechał się. — Czy rozumiesz, Li Shai Tung? Zgadzamy się na propozycję Shih Shepherda. Nasi wrogowie zbyt daleko się posunęli. Zabili twego syna i jeszcze obrócili to na własną korzyść, a to więcej niż znieść może ktokolwiek. T'ang zaś nie jest „kimkolwiek". Tang to jeden z Siedmiu. — A Siedmiu? Wei Feng rozejrzał się, po czym ponownie zwrócił wzrok ku Li Shai jungowi. — W tej sprawie Siedmiu postąpi tak, jak zadecyduje Li Shai Tung. Drzwi po drugiej stronie pomieszczenia rozwarły się z sykiem i na ko- rytarz buchnęły kłęby pary. Berdyczow wzdrygnął się, lecz nadal stał prosto, czując, jak skóra piecze go po prysznicu. Na progu stał uzbrojony strażnik z pochyloną głową, trzymając na ramieniu złożone czyste jedwabne pau. Za nim czekali dwaj służący Han, którzy po chwili wahania weszli do pomieszczenia i zaczęli wycierać Ber- dyczowa miękkimi ręcznikami. Kiedy skończyli, podszedł do strażnika i ode- brał od niego długą szatę, założył ją i zawiązał pasek. — Masz mój amulet? Strażnik poruszył nieznacznie głową, lecz nadal ją pochylał. — Przepraszam, Ekscelencjo. Otrzymałem tylko pau. Berdyczow parsknął zniecierpliwiony i podniósł wzrok na podsufitową kamerę. Po chwili na drugim końcu korytarza ukazał się funkcjonariusz, który popędził ku niemu. Skłonił się głęboko, z twarzą zaczerwienioną z zakłopotania, i wyciągnął rękę z naszyjnikiem. — Pokornie proszę o wybaczenie, Ekscelencjo. Nie wiedziałem. Berdyczow wziął srebrny łańcuszek i zapiął go na szyi, na moment zamykając dłoń na gładkiej powierzchni amuletu. Cóż za bezczelne małe ludziki, pomyślał, notując w duchu numer funkcjonariusza wypisany wielkimi cyframi na jego piersi i odprawiając go machnięciem dłoni. Następnie czekał, aż jeden z Han przyniesie mu antystatyczne pantofle, a drugi uczesze i zaplecie mu włosy. Dopiero gdy skończyli, pojawił się Dyrektor Clarac. Clarac objął go lekko i cofnął się z miłym uśmiechem, ucieleśniając w wyglądzie i zachowaniu elegancję i czar. Berdyczow uśmiechnął się z napięciem i w odpowiedzi na pełen szacunku ukłon Claraca skinął ledwo dostrzegalnie głową. Znów naszły go wątpliwości co do wartości Claraca dla Projektu. To dobry figurant, ale prawdziwą pracę wykonuje zespół jego czterech asystentów. Niech Clarac jeszcze choć raz w czymś się narazi, a wyleci na zbity pysk, bez względu na rodzinne koneksje. Głos Dyrektora tryskał ciepłem i przyjaźnią. — Soren! Tak się cieszę, że mogę pana tu gościć. Tak pomyślał Berdyczow; ale jestem ostatnim człowiekiem, którego się tu dziś spodziewałeś. Założę się, że zesrałeś się w te eleganckie białe portki, kiedy powiedzieli ci o moim przybyciu. Mimo to Berdyczow był pod wrażeniem tego, co ujrzał. Otaczający Nową Nadzieję system zabezpieczeń Je pozostawiał nic do życzenia. Nie było też powodów, by skarżyć się a środki bezpieczeństwa podejmowane wobec przybywających do bazy. Musiał poddać się pełnej rewizji osobistej i procedurze odkażania. A kiedy usiłował zastraszyć strażników, by w jego przypadku uczynili wyjątek, dowodzący nimi oficer uprzejmie, lecz stanowczo oświadczył, że nie mogą robić żadnych wyjątków — czyż nie polecił im tego sam Shih Berdyczow? — Shih Clarac — odparł, natychmiast dystansując się od mężczyzny i delikatnie przypominając mu o dzielącej ich różnicy statusu. — Jestem zachwycony, że się tu znalazłem. Ale proszę powiedzieć, co pan zdecydował w sprawie tej kamery szpiegowskiej? Krótkie wahanie Claraca było jakże wymowne. Chlubił się, że wszystko ma pod kontrolą, lecz nie liczył na aż taką bezpośredniość Berdyczowa. Clarac przyzwyczajony był do wygodnych towarzyskich uprzejmostek. Na nich opierało się jego działanie. Do takich spraw zabierał się powoli, okrężną drogą, przy winie i słodyczach. Lecz Berdyczow nie miał czasu na podobne „uprzejmostki". — Wiemy o sondzie — odrzekł Clarac, który szybko odzyskał równo- wagę. — Jeśli pan pozwoli, Shih Berdyczow, zaprowadzę pana do sali obserwacyjnej. Berdyczow skinął sztywno i ruszył przed siebie, nie czekając na Claraca, który musiał dogonić go biegiem. — A ta luka w systemie zabezpieczeń, ten ślepy punkt po ciemnej stro- nie, jak pan to wytłumaczy? Tym razem Clarac nie wahał się. — Nasi specjaliści od spraw bezpieczeństwa zapewniają mnie, że żaden większy przedmiot nie przejdzie przez nią nie zauważony. Ślepy punkt, jak go pan nazywa, mierzy zaledwie trzydzieści stopni łukowych. Nasze centralne czujniki wykryją każdy zbliżający się statek już w odlegości pięciu tysięcy li. Zresztą z tamtej strony nic nie nadleci. Tam nic nie ma. Żeby się tam znaleźć, trzeba by okrążyć księżyc w jednoosobowym statku. A kto tego dokona? Berdyczow przystanął i patrzył na niego przez moment. — Mimo wszystko... — Poza tym — dodał szybko Clarac, spoglądając na Berdyczowa — trze- ba wziąć pod uwagę koszty. Rozszerzenie satelitarnego systemu obronnego na kanał ciemnej strony oznaczałoby wydatek dalszych stu dwudziestu milio- nów. Budżet i tak przekracza już pierwotne kosztorysy o dwieście osiemdzie- siąt pięć procent. Nasi inwestorzy przejawiają zrozumiałe zaniepokojenie... — A jeśli ktoś dokona tego, co pan uważa za niemożliwe, i wśliźnie się od ciemnej strony? Clarac zaśmiał się. — I tak nic nie zdziała. Każda śluza połączona jest z centralą bezpie- czeństwa. Na każdym poziomie są pieczęcie. A samej zewnętrznej powłoki strzeże ponad tysiąc ludzi. Wewnętrzna powłoka stanowi autonomiczną jednostkę, którą można momentalnie odciąć od zewnętrznej. Jako że silniki i systemy wymiany materii znajdują się tam właśnie, wykluczone, by coś im groziło. Nie, Siedmiu mogłoby dobrać się do Nowej Nadziei jedynie usiłując zaatakować ją od dołu. A nasz system zabezpieczeń zaprojektowany jest właśnie na taką ewentualność. Berdyczow wciągnął powietrze do płuc, skinął z zadowoleniem gło- wą i ruszył dalej. U jego boku Clarac jął opowiadać o postępach, jakie poczynili, o trudnościach, które pokonali, lecz Berdyczow nie słuchał. Wi- dział już raporty. Interesowały go jedynie odpowiedzi na pytania, które nie przyszły do głowy ich autorom. Chciał zdobyć pewność, że nie przeoczono niczego. W sali obserwacyjnej zajął miejsce przy stole i pozwolił Claracowi wytłumaczyć sobie zasady funkcjonowania systemu. Jednak przez cały czas i rozglądał się i nic nie uchodziło jego uwagi. Przerywając Claracowi wskazał j na ekran ukazujący sondę z kamerą szpiegowską. — Jest pan pewien, że to nie broń? Clarac zaśmiał się. Jak na gust Berdyczowa, w śmiechu tym nieco za wiele i było pewności siebie. — Oczywiście, obejrzeliśmy ją sobie dokładnie. Z tyłu znajduje się jednostka napędu i cały system urządzeń zakłócających i zagłuszających, a choć wnętrze jest ekranowane ołowiem, nasi eksperci wyliczyli, że ledwo jest tam miejsca na kamerę, nie mówiąc o jakiejkolwiek broni. — Chyba że wymyślili coś nowego, hę? Clarac spojrzał nań i skinął lekko głową, uświadamiając sobie, że dziś nie zazna już spokoju. Berdyczow musi poznać odpowiedzi na wszystkie pytania. — Nie wykluczam takiej możliwości. Dlatego też poleciłem, by pod- dać tę rzecz stałej obserwacji. Dwa lasery nieustannie celują w szczelinę. Na najmniejszy znak podejrzanej działalności zmienią to coś w pył. — Zanim zdąży uszkodzić Nową Nadzieję! — Lasery podłączone są do automatycznego mechanizmu reakcji. Sonda zniknie z nieba po niecałej jednej pięćdziesiątej sekundy. Berdyczow odwrócił się i spojrzał na Dyrektora, po raz pierwszy zdradzając zadowolenie przelotnym uśmiechem. — Dobrze. Nic nie może powstrzymać Nowej Nadziei od wyruszenia za trzy miesiące w dziewiczą podróż. Ujrzał na twarzy Claraca zdziwienie, a po chwili szeroki uśmiech szczerego zachwytu. — Ależ to wspaniale, Shih Berdyczow! Cóż za cudowna nowina! Kiedy Siedmiu wyraziło zgodę? — Jeszcze nie wyrazili zgody. Ale będą musieli. Pod koniec tygod- nia wysuniemy w Izbie wniosek. W tej sprawie nie ustąpimy, Clarac. Muszą wypełnić obietnicę sprzed trzech lat. A potem wywalczymy wię- cej. Aż powstanie cała flota takich statków. Rozumie pan? Ale ten jest pierwszy i najważniejszy. Nowa Nadzieja przełamie ich opór. Wie- dzą o tym i próbują do tego nie dopuścić, lecz my musimy uprzedzić każdy ich ruch. Dlatego właśnie wszystko tutaj musi być we wzorowym porządku. Dlatego właśnie przybyłem, by sprawdzić wszystko osobi- ście. Clarac skłonił się. — Rozumiem, Shih Berdyczow. Myśli pan więc, że powinniśmy roz- szerzyć system satelitarny? — Nie. — Berdyczow pokręcił głową. — Przekonała mnie pańska argumentacja. Jak pan mówi, jeden człowiek nie zdoła uszkodzić poważnie statku. Martwmy się realniejszymi zagrożeniami. Zacznijmy od zniszczenia tej sondy. Jestem pewien, że jednemu z naszych promów mógłby się wydarzyć mały wypadek, co? Na przykład jakaś awaria, która skieruje go na pechowy kurs i wywoła zderzenie? Clarac uśmiechnął się. — Oczywiście, Shih Berdyczow. Natychmiast się tym zajmę. Fei Yen stała w cieniu wierzby, czekając, aż dwaj książęta nadejdą ścież- ką wiodącą ku mostowi. Zaledwie parę minut temu widziała, jak ląduje ich maszyna, i rozmyślnie stanęła tu właśnie, w miejscu, które będą musieli minąć. Pośród drzew, w pewnej odległości od niej, czekały jej służki, rozmawiając ze sobą cicho i udając, że na nią nie patrzą, choć wiedziała, iż pełne są ciekawości równie silnej jak jej własna. W ciągu minionych trzech lat towarzyszyły jej na nudnym wygnaniu w posiadłości jej ojca, gdzie dziew- czyna widywała się jedynie z braćmi i ciotkami. Lecz dziś, po raz pierwszy od zakończenia okresu żałoby, otrzymała zezwolenie odwiedzenia młodego księcia — złożenia mu tygodniowej wizyty i wzięcia udziału w uro- czystości jego urodzin. Widząc poruszenie pośród drzew na końcu brukowanej kamieniami ścieżki odwróciła się i dała służkom znak, by ucichły. — Idą! — wyszeptała z przesadną emfazą. Służki zachichotały i zamilkły posłusznie. Fei Yen odwróciła się, by widzieć nadejście dwóch młodzieńców. Jednak gdy ci zbliżyli się, rozłożyła wachlarz z sandałowego drewna i zamachała nim z irytacją, przekonana, iż zaszła jakaś pomyłka. Gdzie jest Tao Chu? Gdzie jest ten przystojny bratanek Tsu Ma? Zobaczyła, że wyższy z dwóch chłopców po chwili wahania dotyka ramienia towarzysza i pochyla się, by coś doń szepnąć. Niższy chłopiec wpatrywał się w nią przez moment, po czym odwrócił się do pierwszego i skinął głową. Dopiero wtedy starszy z chłopców ruszył dalej. Zatrzymał się o trzy kroki przed nią. W pierwszej chwili nie poznała go, tak bardzo urósł i zbrzydł, od kiedy ostatnio go widziała. — Li Yuan? Li Yuan odchrząknął i skłonił się; niezgrabny, sztywny ruch zdradził jego skrępowanie. Gdy wyprostował się i spojrzał na nią ponownie, zobaczyła, iż twarz ma szkarłatną z zakłopotania. Poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zanim słowa nabrały kształtu, przerwała mu. — Gdzie jest Tao Chu? Powiedziano mi, że będzie z tobą Tao Chu. Spomiędzy drzew za jej plecami rozległy się chichoty; odwróciła się gwałtownie, wściekła na służące, po czym spojrzała na Li Yuana, w samą porę, by dostrzec, iż gestem przywołuje on mniejszego towa- rzysza. — Fei Yen? — spytał chłopiec, kłaniając się niczym maleńki dworzanin. Następnie, dźwięcznym, ale niepewnym głosem świadczącym o braku obycia z angielszczyzną dodał: — Jestem wielce zaszczycony spotkaniem z panią, lady Fei. Ojciec powiedział mi, że jest pani piękna, lecz nie zdradził, że aż tak piękna. Zaśmiała się, zaskoczona. — A z kim mam przyjemność? Chłopiec ponownie skłonił się, radując się jej zaskoczeniem tak samo jak rano, kiedy odgrywające rolę Tsu Tiao, radował się oklaskami Tangów. — Jestem Tsu Tao Chu, syn Tsu Wena i trzeci bratanek Tanga Tsu Ma. Wachlarz, którym się chłodziła, znieruchomiał raptownie i zamknął się z trzaskiem. — Tao Chu? — Zaśmiała się, a był to inny, krótszy śmiech wyraża- jący zaskoczenie całkiem innego rodzaju, i pokręciła głową. — Och, nie. To niemożliwe. Powiedziano mi... — Wreszcie zrozumiała. Usłyszała, że dochodzący spoza drzew chichot zmienia się w niepohamowany śmiech. Rumieniąc się silnie, pochyliła nieco głowę. — Tsu Tao Chu. To... to za- szczyt móc cię poznać. Wybacz, jeśli sprawiłam wrażenie zmieszanej. Ja... — Po czym, zapominając o rozczarowaniu, sama wybuchnęła śmie- chem. — Co się stało? — zapytał ośmiolatek, zachwycony, iż rozbawił czymś tę dojrzałą dziewiętnastoletnią kobietę. — Nic—odparła pośpiesznie, wachlując się i odwracając nieco, by skryć zakłopotanie w cieniu wierzby. — Zupełnie nic. — Szybko zwróciła się ku Li Yuanowi; nagle rozmowa z nim wydała jej się łatwiejsza. — Wybacz, Li Yuanie. Mój ojciec, Yin Tsu, przesyła ci wyrazy najgłębszego poważania i serdeczne życzenia z okazji twych nadchodzących urodzin. Przybyłam w jego imieniu, by świętować ten dzień. Li Yuan uśmiechnął się z nieoczekiwanym ciepłem. Ponownie skłonił się, ponownie poczerwieniał od szyi do czoła. Niezgrabność chłopca przypomniała jej o ich ostatnim spotkaniu — kiedy przyszedł do niej i płakał na jej ramieniu, w cztery dni po śmierci Han Ch'ina. I wtedy zachowywał się nieoczekiwanie. I wtedy wydawało się, że zrzuca z siebie skórę. — Ja...ja... — Zająknął się i opuścił wzrok, niemal jakby śmiał się z siebie samego. — Wybacz, Fei Yen. Nie wiedziałem, że przybędziesz. Skłoniła się ledwo dostrzegalnie. — I ja dowiedziałam się o tym dopiero dziś rano. — Czy długo u nas zostaniesz? — Spojrzał na nią z dziwnym wy- czekiwaniem. - Przez tydzień. — Odwróciła się i dała znak służkom, które natych- miast wyłoniły się spomiędzy drzew i popędziły ku niej po ścieżce. Następnie powróciła spojrzeniem do dwóch chłopców i dodała: — Powinniśmy już wracać, nie sądzicie? Czekają na nas w domu. — I zanim mogli odpowiedzieć, odwróciła się i ruszyła w stronę mostu. Li Yuan stał przez chwilę i patrzył za nią. Dopiero gdy odwrócił się i odezwał do Tao Chu, uświadomił sobie, jak łapczywie chłopiec wpatruje się w niego. — Na co się gapisz, złośliwcze? — powiedział niemalże z gniewem, świadom, że policzki palą go już po raz trzeci tego popołudnia. — Na ciebie, Wielki Yuanie — odparł Tao Chu z parodią powagi, która udobruchała Li Yuana. Następnie chłopiec dodał ciszej: — Kochasz ją, prawda? Li Yuan zaśmiał się niezręcznie, po czym odwrócił się i ponownie skierował wzrok na ścieżkę. — Czy to ważne? Ona była żoną mego brata. Dom Komendanta dominował nad rozległą równiną wschodnioeuropej- skiej plantacji. Wysoki na trzy kondygnacje, ze spadzistym, ostrym dachem, wznosił się na filarach ponad skrzyżowaniem dwóch szerokich kanałów irygacyjnych biegnących z północy na południe i ze wschodu na zachód i zasilających wielką sieć mniejszych kanałów. Na południe od domu znajdowały się kwatery robotników: długie, niskie baraki, na pozór wkopane w ziemię. Na północy i wschodzie rozmieszczono magazyny; wielkie kryte zbiorniki zboża i ryżu. Na zachodzie, niczym ogromna fala zamarznięta w chwili, gdy się przewalała, leżało Miasto, którego mury wznosiły się na dwie li w niebo. Było późne popołudnie i cień domu Komendanta kładł się niczym ciemny, zębaty nóż na polach od wschodu. Pośród nich, w cieniu, po dróżce z bitej ziemi, która biegła brzegiem jednego z mniejszych południkowych kanałów, szli trzej mężczyźni. Jeden podążał na przedzie, samotny i milczący, z opuszczoną głową; jego wypłowiała brązowa odzież, a zwłaszcza szerokie i krótkie spodnie, świadczyły o jego statusie robotnika rolnego. Dwaj mężczyźni za nim idąc żartowali i śmiali się. Broń — śmiercionośne karabiny deng, „karabiny latarniowe" — przerzucili niedbale przez ramiona. Ubrani byli nieco bardziej elegancko, a zimorodkowy błękit ich kurtek har- monizował z kolorem rozciągającego się nad nimi nieba. Byli to ludzie Komendanta, Chang Yan i Teng Fu; ludzie silni i brutalni, bez wahania karzący i bijący robotników, jeśli ci zalegali z normami. — Czego on chce? — zapytał Teng, lekkim uniesieniem podbródka wskazując na wlokącego się przed nimi człowieka; jednak zaimek „on" odnosił się do Komendanta. Nikt nie prosi o rozmowę z Komendantem. To on wybiera, kto ma do niego przyjść. — Ten facet to złodziej — odparł Cheng. Splunął do kanału po lewej stronie i patrzył, jak biaława kropla śliny dryfuje powoli na powierzchni wody. Następnie spojrzał ponownie na Tenga. — Jedna z kamer patro- lowych przyłapała go, kiedy urządzał sobie żniwa w inspektach. W inspektach hodowano specjalne rośliny: truskawki i liczi, ananasy i pomarańcze, winogrona i brzoskwinie, wiśnie i migdały, gruszki i melony. — Dureń — rzekł Teng, opuszczając wzrok i śmiejąc się. — Te kmioty wszystkie są głupie. Chang wzruszył ramionami. — Nie wiem. Myślałem, że ten jest inny. Był nadzorcą. Ufaliśmy mu. Przedtem nie sprawiał kłopotów. — Wszyscy sprawiają kłopoty — oświadczył Teng drapiąc się energicz- nie po lewym pośladku. — To durnie, którzy sprawiają kłopoty. To już wrodzone. Ot co. — Może — roześmiał się Chang. Dotarli do mostu. Idący z przodu zatrzymał się, z głową nadal opuszczo- ną, i czekał na pozostałych. Nie wolno mu było wejść na most bez ze- zwolenia. — Dalej! — powiedział Teng, wyciągając zza pasa długą pałkę i złośliwie szturchając mężczyznę w krzyż. — Komendant chce się z tobą widzieć. Lepiej niech nie czeka za długo. Mężczyzna upadł na most, po czym dźwignął się i powlókł dalej, ocie- rając zabrudzone dłonie o nogawki i z lękiem popatrując na wznoszący się ponad nim wielki dom. U stóp schodów zebrali się inni strażnicy. Jeden z nich, wysoki Hung Mao, który siedział z dala od reszty, podniósł wzrok na zbliżających się trzech mężczyzn, ledwo dostrzegalnym ruchem głowy nakazał im przejść i znów spojrzał na karabin na swych kolanach, kontynuując skrupulatne oględziny broni. — Dzień dobry, Shih Peskova! — zawołał Teng, witając porucznika Komendanta ukłonem. Peskova nie zwrócił nań uwagi. Teng to Han, a Han to gówno. Strażnicy czy kmioty, wszystko jedno. Jedni i drudzy to gówno. Przecież szef wciąż mu to powtarza. Kiedy przeszli, Peskova odwrócił się i ponownie spojrzał na dom. Trzeba uważać na tego Tenga. Przewraca mu się w głowie. Uważa się za lepszego od reszty. Będzie musiał przypomnieć mu, kim jest. Nauczyć go lepszych manier Odłożył z uśmiechem karabin i sięgnął po następny z kozła u swego boku. Tak, to będzie dopiero zabawa, kiedy ten wielki Han na klęczkach będzie błagał o zmiłowanie. Świetna zabawa. Komendant Bergson spojrzał na trzech wchodzących mężczyzn. — Czego chcesz, Teng Fu? Ogromny Han ukląkł w progu i skłonił głowę. — Przyprowadziliśmy człowieka, z którym chciał się pan widzieć, Komendancie. Bergson odwrócił się od zajmującej całą ścianę długiego pomieszczenia fawicy ekranów i wstał z krzesła. — Możesz iść, Teng Fu. I ty, Chang Yan. Sam się nim zajmę. Kiedy wyszli, a Bergson pozostał sam z nadzorcą, podszedł do niego i stanął w odległości wyciągniętego ramienia. — Dlaczego to zrobiłeś, nadzorco Sung? Mężczyzna przełknął ślinę, lecz nie podnosił głowy. — Co zrobiłem, Shih Bergson? Bergson niemal czule wyciągnął lewą rękę, uchwycił w palce policzek Sunga i przekręcił, aż ten upadł mu do nóg, jęcząc z bólu. — Dlaczego to zrobiłeś, Sung? Czy też mam sam wydobyć z ciebie prawdę? Sung padł płasko i uchwycił stopy Bergsona. — Nie mogłem już tego wytrzymać, panie Komendancie. Żywności nie wystarczyłoby nawet dla dziecka, nie mówiąc o mężczyznach i kobietach, którzy muszą cały dzień harować na polach. A kiedy ludzie zaczęli opo- wiadać, że strażnicy znowu obetną nam racje... Bergson cofnął się i wyswobodził stopy z uchwytu Sunga. — Nie wystarczyłoby? Co ty za bzdury wygadujesz, Sung? Czy to nie- prawda, że ludzie kradną z pól ryżowych? Że zjadają większość zboża jeszcze przed zbiorami? Sung kręcił głową, lecz Bergson stanowczo postawił nogę na jego lewej dłoni i zaczął naciskać. — Powiedz mi prawdę, Sung. Kradną, tak? Sung krzyknął i energicznie skinął głową. — Tak jest, Shih Bergson. Wielu czyni to, co pan powiedział. Bergson uniósł powoli stopę, odsunął się od Sunga i w zamyśleniu odwrócił się odeń na chwilę. — A ty kradłeś dlatego, że nie miałeś co jeść? Sung podniósł wzrok, po czym pośpiesznie przycisnął czoło z powrotem do podłogi. — Nie... Ja... — Mów prawdę, Sung! — warknął Bergson, odwracając się gwałtow- nie. — Kradłeś, bo byłeś głodny, tak? — Nie, Shih Bergson. Mam dosyć jedzenia. — A więc, dlaczego? Powiedz, dlaczego. Sung zadrżał. Jak fala przebiegło przez niego westchnienie. Wreszcie, pogodzony z losem, zaczął tłumaczyć: — Wszystko przez moją żonę, panie Komendancie. Wie pan, to dobra kobieta. Ma czułe serce. To był jej pomysł. Widziała, jak żyje się innym: że cierpią, a my, szczęśliwcy, jedzenia mamy dosyć. Powiedziałem jej, że możemy dzielić się tym, co dostajemy, lecz nie zgodziła się. Prosiłem, by nie zmuszała mnie... — Do czego? — Kradłem, panie komendancie. Brałem owoce z inspektów i dawałem innym. Bergson roześmiał się zimno. — I ja mam w to wierzyć, Sung? Uczciwy złodziej? Złodziej miłosierny? Złodziej, który nie kradnie dla zysku? Sung skinął głową, lecz nic nie mówił. Bergson zbliżył się do niego. — Za to, co zrobiłeś, Sung, mógłbym kazać wychłostać cię do nie- przytomności. Mógłbym nawet kazać wrzucić cię do Gliny. Co ty na to, nadzorco Sung? Czy chciałbyś powędrować do Gliny? Sung wbił spojrzenie w Bergsona, a w jego wzroku ukazało się nie skrywane przerażenie na tę myśl. — Nie zrobisz tego, Shih Bergson. Proszę cię. Błagam. Wszystko, tylko nie to. Bergson milczał przez chwilę. Odwrócił się i podszedł do biurka. Powrócił trzymając w dłoni cienką kartkę. Przykląkł i przez moment trzymał ją przed twarzą Sunga. — Czy wiesz, co to jest, Sung? Sung pokręcił głową. Nigdy nie widział niczego podobnego. Wyglądało to na wytwór technologii z Góry — coś, czego na polach nigdy się nie wi- duje — lecz wolałby nie myśleć o tym, do czego to służy. — Oto dowód twej zbrodni, Sung. To nagranie godziny, którą spędziłeś na żniwach w inspektach. Sfilmowała cię ukryta kamera. — Czego chcesz, Shih Bergson? — zapytał Sung, drżąc na całym ciele. Bergson uśmiechnął się i wsunął cienką tafelkę lodu do kieszeni kurtki, po czym wstał. — Na początek masz usiąść przy biurku i spisać nazwiska wszystkich, z którymi dzieliłeś się kradzionymi owocami. Sung zawahał się i wreszcie skinął głową. — A potem? — Potem pójdziesz do baraku i przyślesz tu swoją żonę. Sung zesztywniał, lecz nie podnosił wzroku. — Moją żonę, panie Komendancie? — Tę dobrą kobietę. Wiesz, tę, która przyprawiła cię o wszystkie te kłopoty. Sung przełknął ślinę. — A co stanie się z moją żoną, Shih Bergson? Bergson zaśmiał się. — Jeśli będzie dobra, jeśli będzie dla mnie bardzo dobra, nie stanie się jej nic. Rozumiesz? Szczerze mówiąc, możesz jej to powtórzyć, jeśli będzie wyjątkowo dobra, mogę nawet oddać jej taśmę. Nigdy nie wiadomo, co, Sung? Sung podniósł wzrok, po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał w chłodne, szare oczy Bergsona i opuścił wzrok, rozumiejąc doskonale. — Dobrze. Chodź więc. Masz tu papier i atrament. Spiszesz listę na- zwisk. Przyszła o zmroku. Peskova zaprowadził ją do pokoju na górze — do wielkiego pokoju z oknami skrytymi pod okapem — i zgodnie z rozkazem zamknął ją na klucz. Następnie wyszedł; w domu pozostała jedynie kobieta i Komendant. Przez pewien czas DeVore przyglądał się jej tylko, śledząc każdy jej ruch ukrytymi kamerami, przełączając obraz z jednego ekranu na drugi, ognis- kując obiektyw na twarzy kobiety bądź też obserwując ją z drugiego końca pokoju. Wreszcie, kiedy napatrzył się do syta, skinął głową i wygasił ekrany. Była znacznie lepsza niż się spodziewał. Silniejsza, ładniejsza, bardziej atrakcyjna niż oczekiwał. Myślał już, że będzie musiał odesłać ją i rozliczyć się z Sungiem w jakiś inny sposób, lecz ujrzawszy ją, poczuł w sobie potrzebę, niczym mocną, ciemną smołę wmieszaną w jego krew, i wiedział, że musi się z niej oczyścić. Już od kilku tygodni nie miał kobiety — od czasu ostatniej wycieczki do Dziczy — a wtedy była to zwykła kurtyzana, nic poza sztuczkami i praktyką. Nie, tym razem będzie inaczej; będzie co po- smakować. Szybko podszedł do sejfu w przeciwległej ścianie pomieszczenia i dotknął szyfrowego zamka. Okrągły otwór rozwarł się niczym gigantyczna źrenica, on zaś sięgnął do wewnątrz i zanim drzwiczki zamknęły się z powrotem, wyciągnął fiolkę. Przez chwilę wahał się, wreszcie jednak przełknął środek czując, jak jego ciepło pali mu gardło i szybko spływa do żołądka. Za parę minut dotrze do krwi. Szybko, teraz niemalże z zapałem, wspiął się po schodach, lecz u ich szczytu zwolnił, uspokoił się, zaczekał, aż odzyska całkowite panowanie nad sobą. Dopiero wtedy wyciągnął dłoń i dotknął kciukiem zamka. Kobieta odwróciła się zaskoczona. Była potężna, większa od męża, a pozycja, w jakiej stała, świadczyła, że nie ma w niej ani odrobiny złości czy lęku. Poślubiłaś gorszego od siebie, pomyślał natychmiast DeVore, wiedząc, że Sung nie zostałby nadzorcą, gdyby nie popychała go ta kobieta. Skłoniła się z wahaniem. — Komendancie? Zamknął za sobą drzwi i odwrócił się plecami do kobiety, próbując ocenić jej reakcję. Czy uczyni to, czego on pragnie? Czy będzie chciała ocalić męża? Przyszła do niego. To już dobry znak. Lecz czy będzie mu posłuszna? Czy będzie dla niego wyjątkowo dobra? — Czy wiesz, dlaczego tu jesteś? — zapytał, zbliżając się do niej o krok. Nie spuszczała z niego wzroku. — Jestem tu dlatego, że mąż kazał mi tu przyjść, Shih Bergson. DeVore zaśmiał się. — Słyszałem, że stary Sung to mężczyzna uległy. Robi to, co mu się każe. Czy może się mylę? Czy we własnym domu Sung ryczy jak lew? Spojrzała mu w oczy gwałtownie, niemal wyzywająco, a od jej wzroku krew mężczyzny zwolniła biegu i zgęstniała w żyłach. — On jest mym mężem, ja zaś posłuszną żoną. Pragnął, bym tu przyszła, oto więc jestem. DeVore spuścił oczy, tłumiąc uśmiech. Nie omylił się. To kobieta z duszą. Zauważył to, kiedy ją obserwował; widział, jak omiata wszystko tym swoim ciekawskim, niemalże aroganckim spojrzeniem. Ma siłę. Siłę dwudziestu Sungów. Postąpił ku niej jeszcze jeden krok i pokręcił głową. — Mylisz się. Jesteś tu dlatego, że ja tego chciałem. Tym razem nie odpowiedziała mu, lecz wbiła w niego niemalże zuchwały wzrok i tylko lekkie drżenie warg zdradzało jej nerwowość. — Jak się nazywasz, żono Sunga? Odwróciła oczy, po czym powróciła do niego spojrzeniem, jakby chcia- ła powiedzieć: „Nie baw się ze mną. Zrób, co masz zrobić i wypuść mnie". — Jak się nazywasz? — powtórzył surowszym już głosem. — Zwą mnie Si Wu Ya — odparła dumnie. Tym razem uśmiechnął się. Si Wu Ya. „Jedwabisty Kruk". Spojrzał na nią i zrozumiał, dlaczego rodzice wybrali dla niej takie właśnie imię. Włosy miała piękne, ciemne i lśniące. — Lepszy uczciwy kruk od obłudnej sroczki, co — zacytował stare porzekadło Han. — Co mam robić? Pokręcił głową. — Cierpliwości, Si Wu Ya. I na to przyjdzie pora. Ale powiedz, czy Sung to dobry mężczyzna? Czy jest dobry w łóżku? Czy śpiewasz przy nim z rozkoszy? Ujrzał, że napięła się słysząc to pytanie, lecz ujrzał też, że praw- domówność nie pozwoliła jej odpowiedzieć twierdząco. Tak, Sung roz- czarował ją. No cóż, dziś ta kobieta zaśpiewa przy nim. Nie wątpił w to. Postąpił ku niej krok, potem drugi, aż znalazł się przy niej twarzą w twarz. — Czy jest twardy jak bambus, czy też miękki jak liść ryżu? Powiedz, Si Wu Ya. Chciałbym wiedzieć. Przez chwilę we wzroku jej płonął gniew, lecz potem wydało się, że kobieta śmieje się w głębi ducha, a wyraz jej oczu zmienił się i zamiast gniewu pojawiło się w nim dziwne rozbawienie. — Nie kpij ze mnie, Shih Bergson. Wszak jestem tu. Rób, na co masz ochotę. Będę dla ciebie dobra. Bardzo dobra. Lecz nie kpij ze mnie. Spojrzał na nią przelotnie, po czym wyciągnął rękę i ujął jej lewą dłoń, podniósł i wpatrzył się w nią. Była to dłoń duża i silna, pokryta szorstkimi odciskami od pracy w polu, lecz kobieta dbała o siebie. Dłoń była czysta, a Paznokcie pokrywał ciemnobrązowy lakier. Znów popatrzył jej w oczy. Moi przyjaciele powiadają, że kobiety Han nie noszą bielizny. Czy to Prawda? W odpowiedzi ujęła jego rękę i umieściła ją pomiędzy swymi nogami. Natrafił palcami na miękką, gładką tkaninę, lecz pod nią poczuł ciepło i delikatną jędrność płci kobiety. — A więc? — spytała niemal z uśmiechem, zdecydowana, że nie da mu się zastraszyć. — Rozbierz się — powiedział, cofając się o krok. — Chcę zobaczyć, jak wyglądasz. Wzruszyła ramionami, wyśliznęła się z jednoczęściowego kombinezonu i kopnięciem zrzuciła majtki; stanęła z dłońmi na biodrach, nie skrywając niczym swej nagości. DeVore obszedł ją wkoło, przypatrując się jej uważnie. Była pyszną kobietą, nie zniszczoną przez ciąże, o ciele zahartowanym pracą na polu. Piersi miała duże i jędrne, pośladki szerokie, lecz nie tłuste. Nogi, choć pokryte silnymi mięśniami, nadal zachowały zgrabność, brzuch był płaski, ramiona gładkie. Skinął z zadowoleniem głową. Byłaby z niej dobra żona dla Tanga, o Sungu nie mówiąc. — Dobrze. Teraz chodź tu. Zawahała się, przez chwilę w oczach jej błyskała niepewność, lecz wy- konała polecenie i podeszła do wskazanego kąta. Widział, jak się rozgląda; wciąż powracała wzrokiem do siodła. Jakby wiedziała. — Czego ode mnie chcesz? DeVore uśmiechnął się zimno. Przypomniał sobie, jak obserwował ją z ukrycia. Kamera pokazała mu, jak siodło zafascynowało kobietę. Widział najpierw jej zadziwienie, a potem, gdy uświadomiła sobie, co to takiego, szok i zaskoczenie. Był to wielki przedmiot, wysoki na pół wzrostu człowieka i takiejż długości. Na pierwszy rzut oka można było go wziąć za ozdobny stołek, czarne i białe płaszczyzny przypominały płaskorzeźby. Bo też był on swo- istą rzeźbą. Rzemieślnicy Ming wykonali siodło przed ponad siedmiuset laty, cyzelując drewno i kość słoniową, by zaspokoić kaprys znudzonego szlach- cica. — Czy widziałaś moje siodło? — zapytał kobietę. Spojrzała na niego, mrużąc teraz oczy, i skinęła głową. — Wiesz, twój lud miał taki zwyczaj. W bramie domu rodziców, zanim weszła do niego młoda para, umieszczali siodło. — I co z tego? — Zwilżyła wargi. Wzruszył ramionami. — Nazywali je an. Siodło. An. Niemal ten sam dźwięk oznacza słowo „pokój". Zobaczył, że kobieta drży, choć w pomieszczeniu było ciepło. — Czy przyjrzałaś się memu siodłu? Skinęła szybko głową. — A czy rozbawiło cię? — Znów ze mnie kpisz, Shih Bergson. Czy tego ode mnie chcesz? Bawić się ze mną? Uśmiechnął się. Więc przejrzała jego plan. Podszedł do siodła i stanął obok niego, głaszcząc dłonią jego wypolerowane starannie powierzchnie. To, co w pierwszej chwili zdawało się plątaniną czerni i bieli, nabrało kształtu. Zmieniło się w mężczyznę i kobietę złączonych w uścisku, który niektórzy nazwaliby nienaturalnym: głowa mężczyzny skryta była między nogami kobiety, ta zaś trzymała swą głowę u lędźwi mężczyzny. DeVore spojrzał z rozbawieniem na kobietę. — Czy robiłaś to kiedyś z Sungiem? Zamrugała. Potem niespodziewanie pokręciła głową. — Czy chciałabyś zrobić to teraz ze mną? Czekał, wpatrując się w nią, jak jastrząb wpatruje się w ofiarę. Znów zawahała się, wreszcie skinęła głową. — Myślisz, że przypadnie ci to do gustu, prawda? Tym razem odwróciła wzrok, a jej szyja pokryła się ledwo dostrzegalnym rumieńcem. Ach, pomyślał. Mam cię. Poznałem twą słabość. Nie jesteś zadowolona z Sunga. Może nawet zastanawiasz się, do czego możesz mnie wykorzystać. Ambicji ci nie brak, Si Wu Ya. Pomimo swego poczucia społecznej sprawiedliwości jesteś realistką. I, co gorsza, lubisz seks. Prag- niesz, by wzbudzano w tobie rozkosz. Pragniesz podniecenia, które ci proponuję. — Chodź tu. Zauważył, jak zmienił się oddech kobiety. Sutki jej zesztywniały, a rumieniec nie schodził z szyi. Powoli, niemal z obawą, podeszła do niego. Znów ujął jej dłoń, kierując ją pomiędzy fałdy swego pau; usłyszał westchnienie, gdy zamknęła dłoń; zobaczył, jak opuszcza oczy i spogląda z ciekawością. DeVore zaśmiał się, wiedząc, że środek będzie działać jeszcze przez wiele godzin — że utrzyma go w szczytowej formie aż do końca. Pochylił się ku niej, przyciągając ją jedną ręką, zniżył głos do szeptu. — Czy on był kiedyś tak twardy, Si Wu Ya? Tak rozpalony? Przez chwilę jej rozszerzone źrenice spoglądały mu w oczy, potem powróciła spojrzeniem do przepychu, który dzierżyła w dłoni. Z własnej woli przyklękła i poczęła gładzić go i całować. DeVore oparł dłonie na jej ramionach, zmuszając kobietę, by ujęła go w usta; pod jego dotykiem zadrżało całe jej ciało, a z gardła wydobył się cichy jęk. Wtedy szorstko, niemal brutalnie, odepchnął ją i odsunął się. Klęczała przed nim, pierś jej wznosiła się i opadała gwałtownie, rozszerzone oczy wpatrywały się w niego. Niemal. Jest niemal gotowa. Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden krok i można już zaczynać. Odrzucił pau i stanął ponad nią nagi, widząc zapał, z jakim na niego patrzała. Widząc, że kobieta chce, by ją posuwał. Odepchnął ją stopą, po czym przykląkł i roz- łożył jej nogi, przez cały czas patrząc na nią, poruszał jedną ręką pomię- dzy jej nogami, widział, jak zamyka oczy, jak z rozkoszy zapiera jej dech w Piersi. — Bogowie —jęknęła wyciągając do niego ramiona. — Bogini miłosier- dzia, wsadź to we mnie! Proszę, Shih Bergson! Proszę, wsadź to we mnie. Przesunął palcami od jej łona do podbródka, zmuszając, by na niego spojrzała. — Nie tak — powiedział, kładąc na swym ciele dłonie kobiety. — Znam lepszy sposób. Znacznie lepszy. Szybko podprowadził ją do siodła, przycisnął jej twarz do twardej, gładkiej powierzchni, pieszcząc ją nieustannie, by zaciemnić jej umysł i rozpalić zmysły. Wtedy, zanim zrozumiała, co się dzieje, wpiął ją w po- dwójne strzemiona, krępując jej ręce i nogi. Cofnął się i spojrzał na swe dzieło, po czym podszedł do ściany i zgasił wszystkie światła poza jed- nym — poza punktowym reflektorem, który wyławiał z ciemności jej nagie pośladki. Kobieta drżała. Widział, jak dygocą mięśnie jej ud. — Co się dzieje? — spytała cichym, trzeźwym głosem. — Co robisz? Podszedł do niej i złożył dłoń u nasady jej pleców, przesuwając palcami wzdłuż gładkiego kanału, wiodącego do ciasnego otworka odbytu; poczuł, jak wzdraga się pod jego dotykiem. Rozkosz czy strach? — zastanawiał się. Czy nadal wierzy, że wszystko skończy się dobrze? Na tę myśl niemal się roześmiał. Źle go oszacowała. Oczekiwała, że zapragnie on tylko zwykłej rozkoszy. Sięgnął pod siodło i zanurzył palce w rozstawionych tam wonnych mazidłach, po czym zaczął delikatnie smarować nimi maleńką dziurkę, wsuwając do niej palce; mazidła dokonały swych czarów, mięśnie rozluźni- ły się. Czuł, że oddech kobiety znów się zmienia w oczekiwaniu rozkoszy; nie patrząc wiedział, że jego zabiegi podnieciły ją na nowo; że sutki znów jej zesztywniały, że oczy rozszerzyły się z wyczekiwania. Po raz drugi sięgnął pod siodło i wyciągnął spod niego fallusa ze stalowym czubkiem przymocowanego łańcuszkiem do łęku. Łańcuszek miał idealnie wyliczoną długość. Gdyby był nieco dłuższy, zabrakłoby tego ożywiającego ściągania — tego uczucia skrępowania — gdyby był odrobinę krótszy, nie można by wniknąć na zadowalającą głębokość. DeVore uśmiechnął się, czule dzierżąc wydrążony cylinder w dłoniach i palcami gładząc spiralny wzór wu-tu, „pięciu złych stworzeń" — ropuchy, skorpiona, węża, stonogi i gekona — po czym nałożył go, wsuwając się w miękkie wnętrze z naoliwionej skóry i zapinając na talii skórzane paski. Przez chwilę wahał się, rozkoszując się tą chwilą, wreszcie wycelował metalowy kolec i pchnął. Pierwszy cios zaskoczył kobietę. Poczuł, jak całe jej ciało sztywnieje z szoku, lecz choć wciągnęła do płuc powietrze, nie krzyknęła. Dzielna dziewczyna, pomyślał, lecz nie po to tu jesteś. Nie po to, by być dzielną. Masz mi śpiewać. Drugie pchnięcie rozdarło ją. Poczuł, jak skóra pomiędzy odbytem a waginą ustępuje niczym bibułka, i usłyszał krzyk udręki. — Dobrze — rzekł, śmiejąc się brutalnie. — Znakomicie. Śpiewaj, Si Wu Ya! Jak dobrze słyszeć twój śpiew. Pchnął ponownie. Skończywszy, rozpiął paski, wziął jedno z leżących z boku białych prześcieradeł i rzucił na nią patrząc, jak krew rozlewa się ze środka białej tkaniny; podwójny krąg czerwieni powoli zmienił się w elipsę. Słysząc jęk kobiety, podszedł do niej i przykląkł, delikatnie, niemal czule uniósł jej twarz i ucałował czoło, nos i wargi. — Czy było ci dobrze, Si Wu Ya? Czy byłem dla ciebie dość twardy? — Zaśmiał się cicho, niemalże z miłością. —Ach, ty, Si Wu Ya, byłaś dobra. Nie miałem jeszcze lepszej. Dostaniesz za to swoją taśmę. Ale to później, zgoda? Rano. Mamy jeszcze całą noc. Mnóstwo czasu na igraszki. Sung klęczał na szczycie grobli i w promieniach wschodzącego słońca wpatrywał się w dom. Przemarzł do szpiku kości, odzież miał doszczętnie przemoczoną, lecz klęczał i czekał. W nocy usłyszał krzyki. Usłyszał je i poczuł, że serce pęka mu w piersi. Opuścił głowę, nareszcie pojmując, jaki jest mały i bezradny. Teraz, gdy zza horyzontu poczęły sączyć się pierwsze promienie brzasku, ujrzał, że u szczytu schodów otwierają się drzwi i pojawia się w nich ludzka sylwetka. — Si Wu Ya... — szepnął wyschniętymi wargami, a serce, które dotychczas tkwiło w jego piersi jak martwe, poczęło walić głośno. Chciał wstać, lecz od klęczenia zdrętwiały mu nogi i musiał podeprzeć się dłonią, by nie wpaść w rozciągającą się pod wysoką groblą wodę. Nie spuszczał jednak oczu z owej odległej, ciemnej sylwetki, natychmiast dostrzegł, jak powoli się ona porusza, jak niezgrabnie schodzi; zatrzymując się na każdym stopniu, skręcona nienaturalnie, zaciskając rękę na poręczy, jakby bez tego miała upaść. Zaniepokojony położył się na ziemi i ją masować nogi, by przywrócić im sprawność. Znów spróbował wstać, lecz przewrócił się i zaklął, teraz niemal skomląc z obawy o żonę. — Si Wu Ya — jęczał. — Si Wu Ya. Jeszcze raz spróbował powstać; zacisnął zęby i zmusił mięśnie do po- słuszeństwa. Niemal upadł, lecz wysunął do przodu jedną nogę i odzyskał równowagę. — Si Wu Ya... — syczał. — Si Wu Ya... Zmuszając zmartwiałe nogi do pracy dotarł do mostu, z początku kulejąc niezgrabnie, jakby w groteskowym naśladownictwie ruchów żony, potem pewniej, gdy krew poczęła krążyć i mięśnie ożywiły się. A potem biegł, młócąc dziko ramionami, grzmocąc bosymi stopami 0 ciemną ziemię. I wreszcie stanął przed nią, a wielkie fale bólu i strachu, cierpienia i gniewu przepływały przezeń ogromnym czarnym przypływem. Jęknął w zwierzęcym okrzyku bólu. — Co on ci zrobił, Si Wu Ya? Na bogów, co on ci zrobił? Spojrzała na niego niewidzącymi oczyma. — Twoja twarz... — odezwał się, lecz uświadomił sobie, że twarz kobiety nie nosi żadnych śladów przemocy. Mrok krył się we wnętrzu jej oczu. Na ten widok zaskomlał niczym dziecko i padł na kolana. Powoli, gdyż każdy ruch stanowił wielki, niezbadany kontynet bólu, kobieta oderwała się od schodów i kulejąc ruszyła przed siebie. Zerwał się na nogi, chcąc ją podtrzymać, lecz odepchnęła go bez słowa; zimna pustka jej twarzy była wystarczająco wymowna. Na wąskim moście stanął przed nią, zagradzając jej drogę i spoglądając ponad jej ramieniem na dom. — Zabiję go. Po raz pierwszy Sungowi wydało się, że kobieta patrzy na niego. Potem zaśmiała się; śmiech jej był tak zimny, tak niepodobny do śmiechu, który znał, że ścierpł ze strachu. — On cię złamie, mały Sungu. Zje cię i wypluje resztki. Pochyliła się na bok i splunęła. Krew. Nawet w słabym świetle poranka mógł to dostrzec. Splunęła krwią. Chciał jej dotknąć, położyć dłonie na jej ramionach, lecz przestrzegł go przed tym wyraz jej oczu. Ramiona opadły mu bezwładnie. — Co on zrobił, Si Wu Ya? Powiedz mi, co on zrobił. Opuściła wzrok i ruszyła naprzód, zmuszając go, by odsunął się i prze- puścił ją. Zabrakło mu woli, by ją zatrzymać. Przy pierwszym z mniejszych kanałów skręciła i poczęła schodzić po stromym brzegu, sapiąc z bólu, który sobie zadawała. Sung podbiegł do niej i podał jej rękę; po raz pierwszy przyjęła jego pomoc, ściskając ofiarowaną sobie dłoń z siłą, która zaparła mu dech, zaciskając konwulsyjnie palce przy każdym drobnym wstrząsie. Wreszcie puściła go i wyprostowała się, stojąc po kolana w wodzie pogrążonego w cieniu kanału; pierwsze promienie słońca kładły się niczym biała tkanina na szachownicy pól, oświetlając brzegi kanału i postać kucającego Sunga. Ten sam czysty blask niczym migotliwa mgiełka padał na długie, ciemne włosy kobiety. Spojrzała na niego. — Czy masz latarkę, Sung? Skinął głową, nie rozumiejąc, do czego może ona być potrzebna żonie, lecz wyjął ją z kieszeni, nachylił się nad wodą, wyciągnął ramię i podał jej, patrząc, jak odkręca pokrywkę i zmienia latarkę w tnące narzędzie. Wyciągnęła coś z kieszeni kombinezonu. Coś tak małego, że mieściło się w jej dłoni. Karta. Taśma z zapisem jego kradzieży. Sung przełknął ślinę i spojrzał na żonę. A więc dokonała tego. Ocaliła ich oboje. Zadrżał, chcąc zejść do niej, pogładzić ją, objąć i podziękować, lecz jakoś nie byłoby to w porządku. Czuł emanujący od niej chłód, wrażenie przebytych wielkich odległości. Jakby zawędrowała tam, gdzie kończy się niebo. Do miejsca, gdzie, jak powiadają, nie ma powietrza, tylko zamarznięta i migotliwa nicość kosmosu. Była tam. Wiedział o tym. Widział to w jej oczach. Położyła kartę na ziemi i przesunęła po niej tnącym promieniem. Zrobiła to raz, drugi, trzeci i za każdym razem brała kartę do ręki i oglądała uważnie. Lecz ta wciąż pozostawała gładka i nie uszkodzona. Spojrzała na niego tym samym chłodnym, odległym wzrokiem i wypu- ściła kartę w szlam pod wodą. Tak, pomyślał, tam jej nie znajdą. Nie znajdą, choćby szukali tysiąc lat. Lecz kobieta zapomniała już o karcie. Teraz pochylała się i rozpinała dolną część kombinezonu, ostrożnie poruszając palcami, jakby dotykała nie tkaniny, lecz żywego ciała. — Chodź tu — powiedziała zimno, nie patrząc na niego. — Chcesz wiedzieć, co on zrobił, tak? No to chodź i zobacz. Pokażę ci, co on zrobił. Zszedł i stanął przed nią, czując na łydkach chłód wody, otoczony pół- mrokiem. Widział rozpięty płat tkaniny, lecz w ciemności dostrzegł za nim jedynie mglisty zarys nóg i brzucha kobiety. — Masz. — Podała mu dwie części latarki i czekała, aż je złoży. Chciał oświetlić jej twarz, lecz odepchnęła jego dłoń. — Nie — powiedziała. — Nie tu. Na dole, tam, gdzie jest ciemno. Pozwolił jej poprowadzić swą dłoń, a potem usiłował się wyswobodzić, dostrzegłszy to, czego uprzednio nie zauważył, lecz kobieta mocno ściskała jego rękę i zmuszała go, by patrzał. Krew. Tkanina przesiąkła krwią. Była od niej niemal czarna. — Na bogów... — szepnął, po czym wciągnął powietrze do płuc, gdy światło powędrowało w górę jej ciała. Rozdarto ją i otworzono. Od pępka aż do nasady kręgosłupa ciało zostało rozprute. A potem zszyte. Chyba w pośpiechu, gdyż szwy były nierówne. Czarna nić lśniła w blasku latarki, a z miejsca, gdzie rana się ponownie otwarła, sączyła się krew. — Masz — powiedziała, odpychając latarkę. — Już widziałeś. Stał odrętwiały, nie wiedząc, co powiedzieć, co robić, wspominając jedynie dźwięk jej krzyku w nocy i swe własne straszne myśli, gdy samotny i bezradny klęczał na grobli. — Co teraz? — zapytał. Lecz nie odpowiedziała mu, pochyliła się tylko i zanurzyła w wodzie, sycząc, gdy zimno dotknęło jej rany; z cichym jękiem wydobywającym się spomiędzy zaciśniętych zębów zaczęła się myć. O świcie w dzień swych dwunastych urodzin — według oficjalnych dworskich kronik trzynastych, gdyż zgodnie ze starą tradycją Han nazywają one dzień, w którym dziecko przychodzi na świat, dniem jego „pierwszych urodzin", Li Yuana zbudził ojciec, który, gdy chłopca stosownie odziano, zawiódł go do stajni w posiadłości w Tongjiang. Była to ceremonia nieoficjalna. Mimo to obecnych na niej było wszyst- kich sześciuset czterdziestu ośmiu służących — mężczyźni, kobiety i dziew- częta. Nie omieszkał również przybyć każdy ze stu osiemdziesięciu gości. Tereny otaczające stajenne zabudowania starannie zamieciono i uprząt- nięto; przed wielkimi, podwójnymi wrotami ustawili się z pochylonymi głowami masztalerze. A w otwartej lewej połowie wrót ukazał się urodzinowy prezent Tanga dla jego syna. Był to andaluzyjczyk; piękny koń, wysoki na szesnaście dłoni, przeczys- tego koloru morwy. Zwierzę miało elegancką, grubą szyję i silne nogi pełnokrwistego rumaka. Zostało już osiodłane dla Li Yuana i ciekawie obracało głową, patrząc wielkimi, ciemnymi oczyma na księcia, jakby wiedziało, iż to jego nowy pan. — Za długo już jeździsz na moich koniach — rzekł cicho Li Shai Tung do syna. — Czas, byś otrzymał własnego. Li Yuan podszedł do zwierzęcia, delikatnie wyciągnął rękę i pogładził jego szyję i nakrapiany bok. Następnie odwrócił się i ukłonił ojcu, z prze- lotnym uśmiechem na wargach. W pobliżu stał główny koniuszy, dzierżąc uździenicę, gotów podać ją księciu. Lecz gdy wreszcie Li Yuan zwrócił się ku niemu, nie zażądał jej. — Osiodłaj arabkę, Hung Feng-Chan. Koniuszy przez moment wpatrywał się w niego z rozwartymi ustami, po czym zerknął na Tanga, jakby prosił go o rozstrzygnięcie. Li Shai Tung stał jednak nieruchomo, z kamienną twarzą. Widząc to Hung Feng-Chan skłonił się głęboko, wpierw Tangowi, potem księciu i szybko podał uździenicę jednemu z pobliskich masztalerzy. Gdy odszedł, Li Yuan zwrócił się ku ojcu, uśmiechając się i nadal trzymając dłoń na gładkiej, silnej szyi andaluzyjczyka. — Twój dar jest piękny, ojcze, i zachwycił mnie. Lecz jeśli mam mieć konia, niech będzie to koń Han Ch'ina. Muszę stać się mym bratem. Przez przyglądający się bacznie tłum przeszedł pomruk zaskoczenia, sam Tang jednak milczał i tylko oczy zwęziły mu się nieco, usta poruszyły się lekko. Poza tym doskonale nieruchomy, obserwował syna. Po minucie koniuszy powrócił, wiodąc arabkę. Czarna klacz prycha- ła i pochylała lekko łeb, jakby pozdrawiając drugiego konia. Nagle, kiedy wydawało się, że stanęła, szarpnęła się gwałtownie w bok, usiłu- jąc się wyswobodzić. Hung Feng-Chan uspokoił zwierzę, poklepał je po szyi i wyszeptał coś do niego, po czym podprowadził je do czekającego Li Yuana. Tego właśnie konia kupił Hanowi Generał Tolonen na jego siedemnaste urodziny; to na nim Han Ch'in jeździł co dzień aż do śmierci. Było to zwierzę ciemne i niepokorne; miało ciemną skórę i ciemną naturę, a w oczach płonął mu ogień. Była o dłoń niższa od andaluzyjczyka, lecz nie sposób było odmówić jej wdzięku i siły. — A więc, ojcze? Oczy wszystkich skupiły się na Tangu. Li Shai Tung stał z podniesioną głową, w jasnoniebieskim pikowanym kubraku narzuconym luźno na ra- miona dla ochrony przed chłodem poranka, zjedna stopą wysuniętą nieco do przodu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i dłońmi spoczywającymi na ramionach. Postawa ta nie była obca dla tych, którzy go znali, tak jak nie był im obcy i uśmiech, jakim obdarzył on teraz syna: uśmiech tajemniczy i ironiczny, na pozór rozbawiony i taksujący. — Najpierw dosiądź jej, Li Yuan. Li Yuan przez chwilę chylił głowę, patrząc ojcu w oczy, po czym od- wrócił się i bez wahania wskoczył na siodło. Póki co, wszystko szło dobrze. Zanim arabka zorientowała się, co się dzieje, Li Yuan pochylił się, szybko przerzucił wodze przez nadgarstki i delikatnie ścisnął stopami pierś zwie- rzęcia. Gdy arabka stanęła dęba, zaskoczona mina jeźdźca wywołała u wszyst- kich westchnienia i śmiech. Jedynie Tang stał nieruchomo i milczał. Hung Feng-Chan tańczył przed pyskiem klaczy, usiłując pochwycić uździenicę, lecz Li Yuan krzyknął nań gniewnie i odpędziłby go machnięciem ramienia, gdyby nie trzymał się obiema dłońmi zwierzęcia. Arabka wierzgała, szarpała się i tańczyła, biegając to tu, to tam, podskakiwała, a potem rzucała się naprzód i pochylała głowę, by zrzucić jeźdźca z grzbietu. Lecz Li Yuan trzymał się mocno, z zaciśniętymi zębami i zaciętą twarzą. I powoli, bardzo powoli, arabka uspokoiła się. Li Yuan z trudem zmusił ją do obrotu i podprowadził krnąbrne zwierzę o dwa kroki bliżej obserwującego scenę Tanga. — A więc, ojcze, czy należy ona do mnie? Tang uniósł lewą dłoń do brody. Następnie zaśmiał się; jego dobrodusz- nemu, ciepłemu śmiechowi rychło zawtórowali wszyscy zgromadzeni. — Tak, Li Yuan. Przynajmniej formalnie. Lecz uważaj na nią. Nawet twój brat miał z nią kłopoty. W kilka godzin później spotkali się przez przypadek w jednym z jasnych, wysokich korytarzy wiodących do ogrodów. — Li Yuan. — Fei Yen skłoniła się nisko, a idące u jej boków dwie służki odruchowo poszły w jej ślady. Od czasu ich ostatniego spotkania młody książę zdążył wziąć prysz- nic i przebrać się. Teraz odziany był na czerwono, w kolorze lata: jego ma kua, świąteczna kurta do pasa, była jaskrawokarminowa, luźne jedwab- ne spodnie miały barwę maku, zamszowe wysokie buty były w delikat- nym odcieniu róży. Wokół talii miał eleganckie ta Hen, pas z sakwami obszyty szeroką, rdzawą taśmą, z bliźniaczymi kieszeniami w kształcie serca wykonanymi z miękkiej tkaniny brzoskwiniowego koloru i zdobny- mi w szmaragdowozielone, błękitne i złote drzewa, motyle i kwiaty. Na głowę założył letnią czapkę w stylu Ming, której odwróconą czaszę lamowało czerwone futro i wieńczył pojedynczy rubin. Z jej czubka zwi- sały trzy długie pawie pióra, znak, że Li Yuan jest książęciem królew- skiej krwi. — Fei Yen... — Może zawiniło tu jeno światło odbijające się od jego stroju, lecz znów zdawał się zakłopotany jej obecnością. — Ja... właśnie do ciebie idę. Pozostała bez ruchu, spoglądając na chłopca spod długich, czarnych rzęs i pozwoliła sobie na leciutki radosny uśmiech. — Jestem zaszczycona, Li Yuan. Fei Yen przy odziana była całkiem skromnie w brzoskwiniowe ch'i p'ao, na które narzuciła długi haftowany płaszcz z białego jedwabiu, zdobny w stylizowane błękitne i zielone liście bambusa i lamowany miękkim różowym brokatem, dopasowanym do barwy maleńkich, różowych wstąże- czek w jej włosach i nadającym całości doskonałe wykończenie. Wiedziała, że wygląda pięknie. Już od dzieciństwa rozumiała, jaką władzę ma nad mężczyznami. Lecz ta chwila była dziwna i niepokojąca. Zdawało się, że ten chłopiec, to dziecko... Fei Yen wyprostowała się powoli, po raz pierwszy spoglądając księciu w oczy i zauważając, jak szybko odwraca on wzrok. Może uczynił to z za- kłopotania — może przypomniał sobie, jak haniebnie się zachował wtedy, gdy go pocieszała. Mężczyźni to takie dziwne, dumne stworzenia. Zwracają uwagę na sprawy tak nieoczekiwane. Jak Han Ch'in, gdy niemal pokonała go w łuczniczym turnieju. Li Yuan odzyskał mowę. Jednak gdy wygłaszał komplement pod jej adresem, zdobył się tylko na przelotne spojrzenie. — Oby imię jej zachowano na bambusie i jedwabiu. Zaśmiała się wdzięcznie, rozpoznając starą frazę, uradowana aluzją do swego płaszcza. — Dziękuję, Li Yuan. Oby los dał ci w darze piętnaście cennych rzeczy. Powiedziała to, zanim uświadomiła sobie, czego mu życzy. Posłyszała za plecami chichotanie służek i ujrzała, że Li Yuan opuszcza wzrok, a rumieniec powraca na jego policzki. Było to tradycyjne życzenie szczęścia, drugiego życia i pomyślności. Lecz zawierało ono również życzenie, by rozmówca doczekał się synów. Jej własny śmiech rozpędził chwilowy nastrój skrępowania. Zobaczyła, że Li Yuan podnosi na nią ciemne oczy rozświetlone dziwnym blaskiem; widok ten przypomniał jej Han Ch'ina. Li Yuan jest taki, jaki niegdyś był Han. Pewnego dnia stanie się głową swej Rodziny — człowiekiem potężnym, niemal bogiem. Uświadomiła to sobie, gdy on stał tak i patrzył na nią. Powiadają, że już teraz posiadł on doświadczenie starego człowieka, mędrca. Przelotne wspomnienie zamordowanego męża zasmuciło ją. Przy- wiodło jej na myśl długie miesiące goryczy i samotności, które musiała przecierpieć zamknięta w posiadłości ojca. Li Yuan dostrzegł widocznie zmianę na jej licu, gdyż następne jego słowa zdawały się wnikać w nastrój dziewczyny, niemal jakby czytał w jej myślach. — Zbyt długo byłaś sama, Fei Yen. — Brzmiało to tak oficjalnie, tak dorośle, że zaśmiała się. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. — Naprawdę tak uważam — rzekł z poważną miną. — Młodej dziewczynie nie służy zamknięcie pośród starych panien i dziewic. Jego szczerość i pozorna dojrzałość tych słów zadziwiły ją i rozbawiły. Musiała przypomnieć sobie, jak wyjątkowym jest chłopcem. Ma dopiero dwanaście lat. Mimo to kusiło ją, by z nim poflirtować. Była to natu- ralna skłonność, długo powstrzymywana, i po chwili namysłu postanowiła jej ulec. — Cieszę się, iż tak interesujesz się mym losem, Li Yuan. Czyżbyś sądził, że powinnam żyć pełnią życia, zamiast opłakiwać twego brata? Natychmiast pożałowała swych słów. Zle zrozumiała jego uwagę. Twarz chłopca stężała; odwrócił się, nagle zimny i odległy. Zaniepokojona podeszła do niego i dotknęła jego ramienia. — Nie chciałam... Przez chwilę stała, uświadamiając sobie bezruch chłopca. Dłoń jej spoczywała delikatnie na jego ramieniu, ledwo go dotykając, lecz zdawało się, iż całe jego ciało zbiera się w punkcie kontaktu, że cała osobowość skupia się pod jej dotknięciem. Zadziwiło ją to. Dlaczego? Była zakłopotana, czuła, że powinna cofnąć dłoń, nie wiedziała jednak, w jaki sposób. Zdawało się, że jakimkolwiek poruszeniem uraziłaby Li Yuana. Wreszcie, niespodziewanie, chłopiec podniósł rękę i złożył na jej dłoni, przyciskając ją mocno do swego ramienia. — Oboje za nim tęsknimy — powiedział. — Lecz życie musi iść naprzód. I ja uważam, że nasze obyczaje są zbyt... zbyt surowe. Zaskoczyły ją te słowa. Mogłyby wyjść z ust Han Ch'ina. Zawsze uwa- żała, że Li Yuan wrodził się w ojca. Że jest tradycjonalistą. Że krępują go dawne obyczaje. Puścił ją i spojrzał jej w twarz, a potem uśmiechnął się. Znów stwier- dziła, że grunt usuwa jej się spod nóg. Co się dzieje? Dlaczego jego na- strój zmienia się tak szybko? Wpatrywała się w chłopca, stwierdzając, iż gdy się uśmiecha, podobieństwo do Hana staje się jeszcze wyraźniejsze. Ale przecież Han zawsze się uśmiechał. Jego oczy i usta stworzone były do śmiechu. Odwróciła wzrok, czując dziwny niepokój. Li Yuan był zbyt silny jak na jej gust. Podobnie jak ojciec, miał w sobie coś odstręczającego, niemal przerażającego: surowość zwiastującą zaciekłość. A jednak teraz, gdy stał i uśmiechał się do niej, wydawał się całkiem inny — niemal sym- patyczny. — Wiesz, to nie było łatwe. Dziś rano... kiedy dosiadłem konia Hana. Znów nieoczekiwane słowa. Jego uśmiech rozpłynął się w smutnej minie zagubionego chłopca. Wzruszyło ją to głęboko. Po raz pierwszy zauważyła jego wrażliwość i bezbronność, skryte za maską inteligencji. Nie dostrzegła tego nawet wtedy, Po śmierci Hana. Wówczas wzięła to za smutek, nie słabość. Lecz teraz wzruszyło ją owo zrozumienie, a gdy chłopiec znów na nią popatrzył, ujrzała w jego oczach wielki ból i krzywdę. Miał piękne oczy. Ciemne, orzechowe. Dotychczas nie zwróciła na nie uwagi. Widziała, jak wielki wstrząs stanowiła dla niego śmierć Hana. Stracił znacznie więcej niż ona. Milczała, w obawie, że znów powie coś, czego zaraz pożałuje i przyglądała mu się, temu mężczyźnie w ciele chłopca, coraz bardziej zaintrygowana, czując coraz większe współczucie. Zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. — Dlatego właśnie chciałem cię odwiedzić. By podarować ci coś. — Podarować? — Tak. Andaluzyjczyka. — Ale twój ojciec... — Zmieszana pokręciła głową. Teraz spojrzał wprost na nią. — Rozmawiałem już z ojcem. Powiedział, że koń należy do mnie i mogę robić z nim, co chcę. — Skłonił się i odchrząknął. — Chcę więc dać go tobie. Za arabkę. Dziewczyna zaśmiała się przelotnie. — Ależ arabka należała do Hana, nie do mnie. — Wiem. Mimo to pragnę, by koń był twój. Han opowiadał mi, jak bardzo lubisz jeździć. Tym razem śmiech jej zabrzmiał pełniej i głębiej, a podniósłszy wzrok Li Yuan ujrzał na jej twarzy radość. — Ależ Li Yuan, to... — Umilkła i tylko patrzała na niego z szerokim uśmiechem. Wreszcie wyciągnęła porywczo ramiona, objęła chłopca i ucało- wała w policzek. — A więc przyjmiesz go? — szepnął cicho do jej ucha. Miękki śmiech dziewczyny przetoczył się przez niego niczym fala. — Oczywiście, Li Yuan. I dziękuję ci. Dziękuję ci z całego serca. Kiedy odeszła, odwrócił się i popatrywał w ślad za nią, nadal czując jej dotyk, ciepło na policzku w miejscu, gdzie go pocałowała. Zamknął oczy i wychwycił jej zapach, mei hua — zapach kwiatu śliwy — w powietrzu i na swej odzieży, tam, gdzie dziewczyna otarła się o niego. Zadrżał; myśli miał rozbiegane, serce waliło mu w piersi niczym dzwon. Śliwa. Śliwa o lodowej skórze i nefrytowych kościach. Symbol zimy i dziewictwa. Lecz kwiecie jej zwiastuje wiosnę. — Mei hua... — Wyrzekł te słowa cicho, samym oddechem, by zmie- szały się z zapachem dziewczyny, po czym odwrócił się, rumieniąc się na myśl, która nieoczekiwanie pojawiła się w jego głowie. Mei hua. Słowo to określa seksualną rozkosz, gdyż na łożu nowożeńców rozpościera się pościel zdobną w kwiecie śliwy. Zapach tak niewinny, a jednak... Drżąc Li Yuan powoli wciągnął do płuc zapach dziewczyny. Potem odwrócił się i pobiegł, zaciskając pięści u boków, a twarz jego przybrała barwę lata. — Wiele się zmieniło, od kiedy ostatnio nas odwiedziłeś, Howardzie. — Właśnie widzę. DeVore posłał Berdyczowowi krótki uśmiech, po czym odwrócił się ku scenie rozgrywającej się za jednokierunkowym lustrem zajmującym całą ścianę gabinetu. — Co to za ludzie? Berdyczow podszedł i stanął obok niego. — Sympatycy. Głównie sponsorzy. Przyjaciele naszego gospodarza Douglasa. Pomieszczenie, do którego zaglądali dwaj mężczyźni, było ogromne; bardziej przypominało ogród niż salę. Zdobiły je niskie wzgórza i wąskie ścieżki, maleńkie, podświetlone od dołu sadzawki, małe świątynie, gustownie rozmieszczone połacie krzewów i skał, cieniste wierzby, drzewa cynamonowe i delikatne wu-tung. Pośród nich przechadzali się ludzie, rozmawiający, jedzący i pijący. Na tym jednak kończyło się podobieństwo z dawnymi przyjęciami. Krążący pośród gości służący nie byli już Han. Właściwie nie można było dostrzec ani jednego Han. DeVore z wielkim zainteresowaniem pochłaniał wszystko wzrokiem. Zauważył, że choć obecni nadal ubrani są w jedwabie, moda zmieniła się; uległa uproszczeniu. Stroje zdawały się surowsze tak w kroju, jak w braku ozdób. To, co jeszcze przed trzema laty było popularne, obecnie zwracało uwagę swą nieobecnością. Znikły ptaki i kwiaty, ważki i obłoki, motyle i piktogramy. Teraz widziało się tylko jeden motyw, otwarcie obnoszony na piersiach i kołnierzach, na skrajach szat lub w postaci biżuterii, na wisiorkach naszyjników bądź zdobiący pierścienie i brosze: podwójną spiralę dzie- dziczności. W oczy rzucał się też brak błękitu — koloru cesarskiej służby. DeVore uśmiechnął się z aprobatą; ten ostatni szczegół to najbardziej wyrafinowana zniewaga. — Siedmiu wyręczyło nas, Sorenie. — Niezupełnie. Szczycimy się, że wygraliśmy wojnę propagandową. Są tu ludzie, którzy trzy lata temu nawet nie pomyśleliby o wybraniu się na podobną imprezę. Obawialiby się, że ludzie dowiedzą się o tym, bo dowie- dzą się, i że Tang za pośrednictwem Ministrów uprzykrzy im życie. Teraz nie boją się już tego. Uświadomiliśmy im ich własną potęgę. Ich jest wielu, zbyt wielu przeciwko Siedmiu. Co z tego, że Siedmiu zamknie przed nimi swe drzwi? Na przyjęciach takich jak to otwierają się tysiące nowych drzwi. — A Nowa Nadzieja! Wąską twarz Berdyczowa przeciął uśmiech. Nowa Nadzieja stanowiła dzieło jego własnych rąk i umysłu. — To nasz okręt flagowy, dosłownie i w przenośni. Powinieneś zobaczyć dumę na twarzach ludzi, kiedy o niej rozmawiają. Jakby mówili: „T o nasze dzieło. Nie Han, ale nasze, Hung Mao, jak na nas mówią. Europejczyków". DeVore zerknął na Berdyczowa. Już po raz drugi słyszał to słowo. Użył go gospodarz, kiedy go witał. „My, Europejczycy, musimy trzymać się razem". DeVore słysząc je poczuł, że stanowi ono coś w rodzaju sekretnego hasła; znak wzajemnego zrozumienia. Rozejrzał się po gabinecie. I tu dostrzegało się oznaki zmian — tej samej rewolucji mody, która szalała na Górze. Podobnie jak odzież ludzi za lustrem i wystrój tego pokoju był prostszy — krzesła i biurko zaprojek- towane były mniej ekstrawagancko niż dawniej. Na ścianach wisiały teraz skromne wiejskie pejzaże. Zniknęły barwne historyczne sceny, tak niegdyś lubiane przez Hung Mao. Zniknęły niegdysiejsze pyszne parawany i jaskrawe kwieciste desenie. Jednak, o dziwo, wszystko to zbliżało ich tylko do prawdziwych Han — do Rodzin — które przekładały prostotę ponad przepych, harmonię ponad krzykliwość. Owe oznaki zmiany, aczkolwiek powierzchowne, dodawały otuchy, lecz także martwiły. Ci ludzie — ci Europejczycy — nie są Han, nigdy Han nie byli. Han zniszczyli jednak wszystko to, czym kiedyś byli — odcięli ich od ich kulturalnych korzeni w sposób równie prosty i definitywny, jak ogrodnik ucina łodygę chryzantemy. Siedmiu nie dało im wyboru: mogli zostać albo Han, albo niczym. A kto chciałby być niczym? Teraz jednak nikt nie chciał również być Han. DeVore wzdrygnął się. W tej chwili reagują negatywnie: reagują prze- c i w manierom Han, strojom Han, stylowi Han. Lecz długo nie można tak żyć. W końcu będą musieli skierować lustro na siebie i stwierdzić, że brak im tożsamości, pozytywnego ujścia dla nowo narodzonego poczucia rasowej odrębności. Nowa Nadzieja stanowiła próbę zapełnienia owej próżni, podobnie jak słowo „Europejczyk"; lecz ani jedno, ani drugie nie wystar- czyło. Kultura to zjawisko wielkie i skomplikowane, które niczym korzenie potężnego drzewa głęboko wnika w ciemną, żyzną glebę czasu. Nie ogranicza się do samego stroju i mody. Stanowi sposób myślenia i zachowania. Kwestię krwi i kości, nie tkanin i architektury. Tak, ci ludzie potrzebują czegoś więcej niż słowa, którym mogą się nazywać, i symbolu swej dumy; potrzebują ogniska — czegoś, co przywróci ich samym sobie. Lecz czego? Co może wypełnić oczekującą ich próżnię? Oto problem, którym trzeba się zająć w najbliższej przyszłości. Zignorowanie go może przynieść fatalne skutki. Podszedł do długiego stołu na środku pokoju i spojrzał na rozpostartą na jego blacie szczegółową mapę. — Czy wprowadziłeś wszystkich w sytuację? Berdyczow stanął obok niego. — Nie wszystkich. Starałem się ograniczyć do ludzi naprawdę niezbęd- nych. Douglas, oczywiście, wie. I Barrow. Pomyślałem też, że trzeba wtajemniczyć twojego człowieka, Duczeka, który tyle nam pomógł. Jest jeszcze Moore i Weis. — Anton Weis? Ten bankier? Berdyczow skinął głową. — Wiem, co o nim myślisz, lecz w ciągu minionego roku człowiek ten bardzo się zmienił. Poróżnił się ze starym Ebertem. Ten ostatni odebrał mu kilka ciekawych kontraktów. Teraz Weis nienawidzi Tanga i jego kręgu tak mocno jak mało kto. — Rozumiem. Mimo wszystko nie uznałbym, że jest on dość ważny. — Chodzi mi nie tyle o niego samego, ile o ludzi, których reprezentuje. To nasz kontakt z wieloma zainteresowanymi osobami. Z ludźmi, którzy nie mogą zadeklarować się oficjalnie. Z ważnymi ludźmi. — Dobrze. A więc wie siedem osób — zgodził się DeVore po chwili namysłu. — Dokładnie mówiąc osiem. DeVore uniósł pytająco brwi, lecz Berdyczow powiedział tylko: — Później ci wytłumaczę. — Kiedy przybędą? — Już tu są. Na zewnątrz. Przyjdą tu, kiedy będziesz gotów. — Już jestem gotów — zaśmiał się DeVore. — W takim razie powiem Douglasowi. DeVore patrzył, jak Berdyczow porusza się pośród ludzi zgromadzonych w ogrodzie, swobodniejszy niż w gabinecie; dostrzegł, że obecni uważają go teraz za przywódcę, za człowieka, który kształtuje przebieg wydarzeń, i z ironią zauważył różnicę w porównaniu z ich wcześniejszym zachowaniem. A co zmieniło Berdyczowa? Władza. Tylko władza czyni człowieka atrakcyj- nym. Nawet władza potencjalna. Gdy wchodzili, odstąpił od drzwi. Potem, kiedy bezpiecznie zamknięto je na klucz, podszedł do przybyszy i wymienił z każdym ukłony. Widząc, jak uważnie przypatruje mu się Weis, starał się powitać go cieplej i wylewniej niż pozostałych, choć przez cały czas zastanawiał się, na ile można mu zaufać. Bez dalszych ceremonii podeszli do stołu. Mapa przedstawiała główną część Miasta Europa,.bez Skandynawii, Bałkanów, południowych Włoch i Półwyspu Iberyjskiego. Dominowała na niej biel, w bladym odcieniu kości słoniowej, który dawała jej delikatna, żółta siateczka pszczelego plastra regularnych kształtów Miasta — każdy maleńki sześciokąt przedstawiał jeden hsien, czyli okręg administracyjny. Wszystkie garnizony Służby Bezpieczeństwa oznaczone były ciemniej- szym odcieniem żółci: na północnym zachodzie, na brzegu morza Brema, na wschodzie, na samym skraju mapy — Kijów, na dalekim południu — Bukareszt; te trzy były najważniejsze z przedstawionych na mapie dwu- dziestu. Weimar, na południowy wschód od Bremy, oznaczony był zło- tym kręgiem i wraz z garnizonem Berlin na północnym wschodzie tworzył trójkąt. Dwa duże obszary w dolnej części mapy oznaczono czerwienią. Jeden z nich, po lewej stronie, pokrywał dawne terytoria Szwajcarii i Austrii, drugi zaś, mniejszy, po prawej, od granic dawnej Rosji wbijał się w Rumunię. W owych prymitywnych górskich regionach — w Alpach i w Karpatach — Miasto zatrzymywało się nagle, omijając Dzicz. Tu w jego doskonałej bieli Pojawiały się wielkie, nieregularne dziury. Także w prawym górnym sektorze mapy dominująca biel kończyła się nagle na linii ciągnącej się od hsien Gdańsk do Poznania, a stamtąd poprzez Kraków i Lwów do Odessy na brzegu Morza Czarnego. Był to wielki obszar rolniczy, oznaczony miękką wiosenną zielenią, na którym znajdowało się Sto Plantacji — w rzeczywistości osiemdziesiąt siedem; obszar zajmujący około dwudziestu ośmiu procent całej lądowej powierzchni Miasta Europa. Plantacja DeVore'a znajdowała się w jego północnozachodniej części i sąsiadowała z garnizonem Łódź. DeVore pozwolił im przestudiować mapę, by mogli przypomnieć sobie szczegóły, po czym wskazał na wielki, zamalowany na czerwono obszar w jej dolnej części. Dla niego kontur Dziczy Szwajcarskiej zawsze wyglądał tak samo. Ów ciemnoczerwony kształt to gigantyczny karp obracający się w wodzie, z głową zwróconą na wschód, z ogonem machającym ku hsien Marsylia, z rozwartym okrutnym pyskiem szykującym się do połknięcia jeziora Balaton, które niczym maleńka płotka pływa o trzysta li na wschód. Dzicz tę otacza siedem wielkich garnizonów Służby Bezpieczeństwa — od północy Genewa, Zurych, Monachium i Wiedeń, a od południa Marsylia, Mediolan i Zagrzeb. Z punktu widzenia strategii nie ma to wielkiego sensu, gdyż Dzicz jest niemal pusta, lecz widocznie architekt Miasta wyczuł, że ta wielka, nieregularna dziura — pierwotna dzicz w sercu uporządkowanego ula — pewnego dnia stanie się jego najsłabszym punktem. Ten dzień właśnie nadszedł. A przemyślność architektów nie ocali Miasta przed upadkiem. DeVore pochylił się i dźgnął palcem czerwień w miejscu, gdzie wykręcał się grzbiet karpia. — Tutaj! — powiedział, rozglądając się i czując, jak koncentruje się na nim uwaga zgromadzonych. — Tu będzie nasza baza. Sięgnął do szuflady pod stołem i wyciągnął przezroczysty szablon, który położył na zacieniowanym obszarze. Mapa natychmiast ożyła; pokryła ją delikatna jaskrawozłota siateczka, o węzłach mieniących się w blasku podsufitowej lampy. Mężczyźni pochylili się uważnie, słuchając przedstawianych przez DeVo- re'a szczegółów planu. Trzy ośrodki nerwowe, wbudowane głęboko w zbo- cza gór, łączą się w sumie z osiemnastoma innymi fortecami; każdy z nich komunikuje się dyskretnie z co najmniej dwiema innymi bazami, każdy może też funkcjonować niezależnie. Całość skryta jest pod pokładami lodu i skały, nie do wykrycia z powietrza: elastyczny i ogromny system obronny, z którego rozpocznie się atak na Siedmiu. A koszty? Koszty już znają. Była to suma oszałamiająca. Znacznie większa, niż zasoby któregokolwiek z nich. Ale razem... DeVore przesuwał wzrokiem z jednej twarzy na drugą, szacując ich reakcje i w końcu dotarł do Weisa. — A więc, Shih Weis? Czy myśli pan, że pańscy klienci to zaapro- bują? Ujrzał błysk niepewności na dnie źrenic Weisa i uśmiechnął się w duchu. Temu człowiekowi odruchy nadal każą myśleć jak lojalny podany Tanga. A przecież, jeśli zmusić go do namówienia klien- tów... DeVore uśmiechnął się zachęcająco. — Zakładam, że zadowala pana przewidywany sposób przekazywania funduszy na rzecz Projektu? Weis skinął głową, po czym nachylił się i dotknął szablonu. — To odręczny rysunek. Dlaczego? DeVore zaśmiał się. — Niech pan powie, Shih Weis, czy księguje pan wszystkie swe transakcje? Weis uśmiechnął się, a inni zgromadzeni wokół stołu wybuchnęli śmiechem. W świecie interesów zazwyczaj zachowywano tylko jeden spi- sany egzemplarz umowy, dopóki nie uznano, że można już bezpiecznie obwieścić o przedsięwzięciu. Kiedy wszyscy posługują się tą samą siecią komunikacyjną, zbyt łatwo jest zdobyć dostęp do komputerowych archiwów firmy. — Chciałby pan, by T'ang zawczasu poznał nasze plany? Weis cofnął dłoń, po czym spojrzał ponownie na DeVore'a i uśmiech- nął się. — Myślę, że moi przyjaciele będą zadowoleni, Majorze. Twarz DeVore'a ani drgnęła, lecz w duchu zesztywniał. Wszystkich uprzedzono z góry, by zwracali się do niego per „Shih Scott". Był pewien, że Weis nie zapomniał o tym i że nie bez powodu wymienił jego dawną rangę ze Służby Bezpieczeństwa. Jesteś trupem, pomyślał DeVore, uśmiechając się do mężczyzny przyjaźnie, jakby ucieszony jego słowami. Zginiesz, ledwo przestaniesz być nam potrzebny. — Cieszę się, Shih Weis. I pana, i ich zapraszam do złożenia wizyty w dogodnym momencie. Nie prosiłbym ich o finansowanie czegoś, czego nie mogliby obejrzeć na własne oczy. W spojrzeniu Weisa dostrzegł taksujący błysk — człowiek ten w każdym jego słowie doszukuje się pułapki — i uśmiechnął się w duchu. Jest przynajmniej na tyle mądry, by doceniać zagrożenie. Tym razem ta mądrość nic mu nie pomoże. DeVore zwrócił się do Barrowa: — A pan, Podsekretarzu? Czy chciałby pan coś dodać? Barrow był następcą Lehmanna i choć niewiele przysłużył się planowi, musi się tu znaleźć jako przywódca frakcji Rozproszeniowców w Izbie. Jego aprobata oznacza aprobatę Pierwszego Poziomu, gdyż w owych czasach zmian jest on ich rzecznikiem i sumieniem. Zapytany uśmiechnął się ze smutkiem i opuścił wzrok. — Chciałbym, by dało się tego dokonać w jakiś inny sposób, Shih Scott. Chciałbym, by wystarczył nacisk na Izbę, lecz jako realista rozumiem, Ze zmiana, prawdziwa zmiana, wymaga parcia ze wszystkich stron. — Westchnął. — Sankcjonuję pański plan. Mam tylko nadzieję, że nigdy nie będziemy zmuszeni wykorzystać go przeciw Siedmiu. — I ja mam taką nadzieję, Barrow Chen — zapewnił go DeVore, strzegąc się, by ani odrobina cynizmu nie ujawniła się w jego głosie i minie. — Jak pan jednak mówi, musimy być realistami. Musimy przygotować się na użycie wszystkich środków dla osiągnięcia naszego celu. My, Europejczycy, zbyt długo pozbawieni byliśmy praw. Potem, kiedy pozostał sam z Berdyczowem i Douglasem, rozmawiał o sprawach pomniejszych, skrywając zadowolenie, że zdobył dla planu ich aprobatę i — co najważniejsze — finansowe poparcie. Rzeczywiście, czasy się zmieniają, pomyślał, podziwiając małą buteleczkę do tabaki z różanego kwarcu, którą Douglas wyjął z szafki pod ścianą gabinetu. Trzy lata temu zastanowiliby się, zanim by powiedzieli jedno złe słowo na Siedmiu; teraz — wprawdzie nieoficjalnie — sankcjonują zbrojny bunt. \ — Piękna — powiedział. Istotnie, była piękna. Z powierzchni kwarcu wzlatywał żuraw, symbol dłu- giego życia, otoczony zwiastującymi szczęście srokami; górę buteleczki ota- czał zaś wieniec piwonii, emblematów wiosny i bogactwa. Całość stanowiła majstersztyk, dzieło sztuki niemal doskonałe, choć mógł zamknąć je w dłoni. — Jeszcze jedno, Howardzie. DeVore podniósł głowę, wyczuwszy lekkie wahanie w głosie Berdyczowa. — O co chodzi? Jakiś problem? — Tak i nie. Zależy, czy ty uznasz go za problem. DeVore odstawił buteleczkę z różanego kwarcu i odwrócił się ku przyjacielowi. — Wyrażasz się wielce tajemniczo, Soren. Czyżby coś nam groziło? Berdyczow zaśmiał sią krótko. — Nie. Nic podobnego. Chodzi o... Cóż, o syna Lehmanna. DeVore milczał przez chwilę. Spojrzał na Douglasa, potem znów na Berdyczowa. — Syn Lehmanna? Nie wiedziałem, że Piotr miał syna. — Niewielu o tym wiedziało. To była jedna z jego najstaranniej strze- żonych tajemnic. Tak, pomyślał DeVore, niewątpliwie. Sądziłem, że wiem o was wszyst- ko, że znam każdy plugawy sekrecik — ale teraz zadziwiłeś mnie. — Pewnikiem nieślubnego. Berdyczow pokręcił głową. — Bynajmniej. Chłopiec jest legalnym spadkobiercą. Wraz ze śmiercią Lehmanna odziedziczył cały jego majątek. — Czyżby? To też nowina. Myślał, że Lehmann nie pozostawił testamentu, że jego wielki majątek przejęło Siedmiu. To wszystko zmienia. Lehmann musiał być wart co najmniej dwa miliardy yuanów. — Wszystko, rzecz jasna, odbyło się po cichu, zgodnie z życzeniem Lehmanna. DeVore skinął głową, kryjąc zaskoczenie. Istnieje zbyt wiele czynników, 0 których istnieniu on nie miał pojęcia. — Wytłumacz mi to. Lehmann nie był nawet żonaty. Jak mógł mieć syna 1 spadkobiercę? Berdyczow podszedł i stanął obok niego. — To było dawno temu. Byliśmy wtedy na studiach. Piotr poznał pewną dziewczynę. Była bardzo inteligentna, ale brakło jej koligacji. Ojciec Piotra, który wtedy jeszcze żył, nie pozwolił mu nawet widywać się z nią. Groził, że wydziedziczy go co do yuana. — A jednak spotykali się potajemnie. I pobrali się. Berdyczow skinął głową. — Byłem jednym ze świadków na ich ślubie. Zamyślony DeVore odwrócił wzrok; spojrzał na lustrzaną ścianę i na zgromadzonych za nią ludzi. — I co się stało? Przez chwilę Berdyczow milczał, zaglądając do studni lat, na której dnie kryły się tamte dawne czasy. Wreszcie, nieoczekiwanie, zaśmiał się; a był to śmiech smutny, niemal zmęczony. — Wiesz, jak to jest. Byliśmy młodzi. Zbyt młodzi. Ojciec Piotra miał rację: to nie była dziewczyna dla niego. Uciekła z innym mężczyzną. Piotr rozwiódł się z nią. — I zabrała ze sobą dziecko? Na twarzy Berdyczowa pojawił się niespodziewany wyraz bólu. — Nie. To było inaczej. Widzisz, kiedy się rozwiedli, ona była w czwar- tym miesiącu ciąży. Piotr dowiedział się o tym przypadkowo, kiedy ona złożyła podanie o aborcję. Urzędnik zapytał oczywiście o nazwisko ojca, pomyślał, że może na tym zarobić i poszedł prosto do Lehmanna. DeVore uśmiechnął się. Był to czyn nieetyczny, ale taki jest świat. — I Piotr zmusił ją do urodzenia dziecka? Berdyczow pokręcił głową. — Odmówiła. Powiedziała, że prędzej popełni samobójstwo. Ale Piotr zatrudnił adwokata. Widzisz, w świetle prawa dziecko należało do niego. Zostało poczęte legalnie, a póki ona pozostawała jego żoną, dzieci z niej zrodzone stanowiły jego własność. — Rozumiem. Ale w czym mógł tu pomóc adwokat? — Załatwił nakaz ubezwłasnowolnienia. Zabrano ją do szpitala, gdzie wyjęto płód i umieszczono go w inkubatorze MedFacu. — Ach. Mimo to jestem zaskoczony. Dlaczego my nie widzieliśmy dziecka? Ojciec Piotra umarł, kiedy ten miał dwadzieścia trzy lata. Potem nie musiał on utrzymywać niczego w tajemnicy. — Nie, nie sądzę. Ale Piotr miał dziwny stosunek do tej sprawy. Kilkakrotnie próbowałem porozmawiać z nim o tym, lecz zawsze wychodził bez słowa. Co do chłopca, cóż, nie mieszkał z ojcem, nie widywał się z nim, a Piotr nie chciał go odwiedzać. Myślał, że dziecko przypomni mu o matce. DeVore otworzył lekko usta. — A więc kochał ją? Nawet po tym, co zrobiła? — Uwielbiał ją. Dlatego nie ożenił się nigdy więcej, unikał towarzystwa kobiet. Myślę, że ona zabiła coś w nim, kiedy go opuściła. — Dziwne. Bardzo, bardzo dziwne. — DeVore spuścił wzrok. — Nigdy bym nie pomyślał. A syn? Co on myśli o swym ojcu? — Nie wiem. Nic nie mówił, a wolałem nie pytać. DeVore odwrócił się i spojrzał wprost na Berdyczowa. — Na czym więc polega problem? — Przez ostatnie trzy lata byłem legalnym opiekunem chłopca. Jako wykonawca testamentu Piotra zajmowałem się jego sprawami. Lecz teraz chłopiec osiągnął pełnoletność. — A więc? — A więc chciałbym, żebyś teraz ty się nim zajął. DeVore zaśmiał się, szczerze zaskoczony propozycją Berdyczowa. — Dlaczego? Co ty knujesz, Soren? Berdyczow pokręcił głową. — Ja nie mam z tym nic wspólnego, Howardzie. To chłopiec tego chce. — Chłopiec... — DeVore stracił kontenans. Już zbyt wiele uczynił fałszywych kroków podczas tej rozmowy. Lubił kontrolować wydarze- nia, a nie padać ofiarą okoliczności; mimo to sytuacja zaintrygowała go. O co może chodzić temu chłopcu? I, co ważniejsze, skąd dowiedział się o nim? — Chyba powinieneś go poznać — dodał pośpiesznie Berdyczow, zerkając na Douglasa, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia. — Może wtedy zrozumiesz. On nie jest... Hm, chyba nie jest taki, jak się spodziewasz. — Tak. Oczywiście. Kiedy? — Może teraz? DeVore wzruszył ramionami. — Czemu nie? — Lecz nie mógł już opanować ciekawości. Dlaczego chłopiec nie ma być taki, jak on się spodziewa? — Czy jest coś, o czym powinienem dowiedzieć się zawczasu, Sorenie? Czy on jest pod jakimś względem dziwny? — Sam zrozumiesz. Zrozumiesz lepiej, niż ktokolwiek inny. Kiedy Berdyczow wyszedł, DeVore wyczuł skrępowanie Douglasa. Ten ostatni niewątpliwie znał już chłopca, który z jakiegoś powodu wzbudzał w nim niepokój. Douglas zerknął na DeVore'a, po czym zdecydował się, skłonił sucho i podszedł do drzwi. — Muszę już wracać, Howardzie. Wybacz, ale goście... — Oczywiście. — Odpowiedział ukłonem, po czym odwrócił się za- intrygowany, zastanawiając się, dlaczego to chłopiec tak przeraża na pozór niewzruszonego Douglasa. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. — Howardzie, przedstawiam ci Stefana Lehmanna. DeVore wzdrygnął się. Mimo woli poczuł ogromny wstręt do sto- jącego przed nim młodego człowieka. Nie chodziło jedynie o oznaki albinizmu, o szokującą trupią bladość jego twarzy i włosów ani o cho- robliwie różowe oczy, lecz i o jakieś nienaturalne zimno młodzieńca. Człowiek, na którego on spoglądał, czuł się, jakby owiał go lodowaty wiatr z dalekiej północy. DeVore spojrzał w te oczy i dostrzegł na ich dnie pustkę. Lecz przez cały czas myślał: „Kim jesteś? Czy naprawdę jesteś synem Lehmanna? Czy naprawdę wyjęto cię z łona matki i trzymano w inku- batorze, póki świat nie stał się gotów, by cię przyjąć?" Co za oczy: czerwień w bieli. A każde jak dzika, ciemna pustka pośród zimnej, czystej bieli. Postąpił krok naprzód, wyciągając do albinosa rękę, lecz spoglądając jednocześnie na Berdyczowa. — To zapewne nasz ósmy człowiek. — Słucham? — Wreszcie Berdyczow zrozumiał. — Ach tak, obiecałem, że ci to wytłumaczę, prawda? Oczywiście, masz rację. Stefan dowiedział się jako pierwszy. Sam tego pragnął. W końcu odpowiada za sześćdziesiąt procent naszych funduszy DeVore spojrzał na dłoń, którą trzymał. Miała długie, nienaturalnie szczupłe palce, o skórze tak czystej, że wydawało się, iż można dostrzec przez nią kości. Lecz uścisk młodego człowieka był silny, a skóra zaskakująco ciepła. Podniósł wzrok i z nagłą ciekawością ponownie spojrzał w te oczy; chciał usłyszeć głos chłopca. — A więc. Chciałbyś u mnie pomieszkać? Stefan Lehmann popatrzył na niego — popatrzył poprzez niego — po czym odwrócił się i zerknął na Berdyczowa. — Miałeś rację, wujku Sorenie. On jest podobny do mnie, prawda? DeVore zaśmiał się, zbity z pantałyku, po czym puścił dłoń, teraz już pewien. Znał głos chłopca — znał go aż za dobrze. Był to głos Piotra Lehmanna. Gdy Peskova wszedł do pokoju, albinos stał za krzesłem DeVore'a, wpatrując się w ławicę ekranów. DeVore spostrzegł, że porucznik zawahał się — widział szybko zamaskowany błysk czystego obrzydzenia na jego twarzy — zanim do niego podszedł. — O co chodzi, Peskova? — DeVore oparł się wygodnie i zmrużył oczy. Peskova skłonił się i ponownie zerknął na albinosa. — Mieliśmy kłopoty, Shih Bergson. Zamieszki w Obozie 2. Komendant spojrzał na blat biurka. — Czyżby? Preskova odchrząknął, stropiony obecnością nieznajomego. — To ta Han, Komendancie. Żona Sunga. Gadała. — Gadała? — DeVore z nieprzeniknioną twarzą popatrzył poruczni- kowi w oczy. Peskova przełknął ślinę. — Musiałem zadziałać, Shih Bergson. Musiałem odizolować ją od reszty. DeVore uśmiechnął się ponuro. — Znakomicie. Ale teraz wypuścisz ją, zgoda? Wytłumaczysz jej, że się pomyliłeś. Peskova otworzył lekko usta, po czym zamknął je bezgłośnie. Skłoniwszy się głęboko i rzuciwszy ostatnie krótkie spojrzenie na albinosa, odwrócił się i wyszedł, by natychmiast wypełnić rozkaz Komendanta. — Dlaczego kazałeś mu to zrobić? DeVore odwrócił się i skierował wzrok na syna Lehmanna. Chłopiec miał osiemnaście lat, lecz wydawał się pozbawiony wieku, wyjęty z nurtu czasu. Jak sama śmierć. — Żeby robił to, co mu każę, nie to, co myśli, że powinien robić. — A kobieta? DeVore uśmiechnął się do pustej maski jego twarzy. Nie musiał odpowiadać. Chłopiec już wiedział, co stanie się z kobietą. W mroku zawisł monstrualnie wielki księżyc: jaskrawy pełny krąg, niczym ślepe oko popatrujące z nicości. Si Wu Ya spojrzała na nie i zadrżała z lękiem. Potem, gdy pętla zacieśniła się i pociągnęła ją, powlokła się dalej; bolały ją otarte przez linę ramiona. Z przodu znów rozległy się jęki Sunga. — Zamknij się! — wrzasnęła, rozwścieczona jego słabością, lecz wyna- grodził ją cios na odlew, zadany pięścią Tenga. Teng stanął nad nią, dysząc ciężko i nieregularnie, z dziwnym wyrazem podniecenia na twarzy. Jęcząc od nieznośnego bólu w dolnej części ciała, kobieta dźwignęła się na nogi i splunęła krwią; nie mogła dotknąć dłonią ust i sprawdzić, jakie szkody poczynił cios. Przed nią rozciągały się pola wodnych kasztanów lśniące w odbitym blasku bezpłodnej siostry Chung Kuo. Jesteśmy przeklęci, myślała, brnąc naprzód, czując, jak każdy krok przeszywają od odbytu do żołądka strzałą bólu. Nawet Teng i Chang. Nawet Peskova i ten bydlak Bergson. Wszyscy jesteśmy przeklęci. Co do jednego. Wszyscy skazani na pokonywanie tej drogi; na brnięcie przez mrok, pod spojrzeniem tego zimnego, ślepego oka. Chciała się roześmiać, lecz dźwięk zamarł w niej, zanim dotarł do warg. Potem, zanim się spostrzegła, zatrzymali się, ją zaś rzucono na ziemię koło Sunga, tyłem do niego. Leżała i rozglądała się, a stłumione głosy stojących w pobliżu czterech mężczyzn omywały ją niczym bezmyślny pomruk morza. Szepnęła z uśmiechem do męża: — Morze, Sung. Nigdy nie widziałam morza. Nigdy naprawdę. Tylko z taśmy... Obróciła się i ujrzała, że Sung nie słucha jej. Oczy miał ciemne od strachu, dłonie, związane u boków jak jej własne, wykręcały się konwulsyjnie, palce trzęsły się niepohamowanie. — Sung... — powiedziała wzruszona jego widokiem. — Mój ukochany mały Sung... — Chciała wyciągnąć ramiona i przyciągnąć go do siebie, przytulić i pocieszyć, lecz było już za późno. Nagle poczuła, że cała miłość do niego, cała udręka, zalewają ją niczym wielka fala. — Kuan Yin! — powie- działa cicho, ze łzami w oczach. — Och, mój biedny Sung. Nie chciałam .na ciebie krzyczeć. Och, moje kochane, kochane biedactwo. Nie chciałam... Teng uciszył ją mocnym kopniakiem w żebra. — Kto najpierw? To był głos tego prostaka Seidemanna. Si Wu Ya oddychała powoli, głęboko, powstrzymując się od krzyku, pozwalając bólowi opływać ją i ginąć w dali; nie chciała, by mącił jej umysł. Na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek... Niemal pokręciła głową; niemal się zaśmiała. Na jaki wypadek? Teraz jest już po wszystkim. Czeka ich tylko ból. Ból i koniec bólu. Peskova odpowiedział: — Kobieta. Najpierw kobieta. Czuła, że unoszą ją i kładą na niskim kamiennym murku przy lśniącym polu wodnych kasztanów. Kobieta, pomyślała, ledwie rozpoznając się w tym słowie. Już nie Si Wu Ya, już nie Jedwabisty Kruk, po prostu „kobieta". Czekała czując, jak zimny kamień murku wpija się w jej piersi, jak kolana zapadają się w miękkim, wilgotnym ile; mężczyźni rozwiązywali krępującą jej ramiona linę. Nadeszła chwila ulgi, sekunda lub dwie wolne od bólu, wolne nawet od myśli, po czym wszystko zaczęło się od nowa. Teng uchwycił ją za jedno ramię, Chang za drugie, pociągnęli. Głowa opadła jej nagle i uderzyła o powierzchnię murku; zderzenie oszołomiło kobietę. Rozległ się krzyk, a po nim przeraźliwy jęk, lecz nie wydobyły się one z jej gardła. Sung zerwał się na nogi i teraz stał o zaledwie kilka kroków od człowieka Komendanta, Peskovy, dzierżącego w dłoniach wielki głaz. Sung na próżno usiłował wyswobodzić ramiona, wreszcie zrezygnował: — Nie ją — błagał. — Na bogów, proszę, nie ją. Zabijcie mnie. To ja kradłem, nie ona. Ona nic nie zrobiła. Nic. Zabij mnie, Peskova. Zrób ze mną, co chcesz, ale zostaw ją. Na bogów, proszę cię, zostaw ją... — Jego głos rozbrzmiewał jeszcze przez chwilę, wreszcie zamilkł. Teng zaczął się śmiać, lecz spojrzenie Peskovy uciszyło go. Popatrzywszy jeszcze raz na Sunga, Peskova odwrócił się i opuścił głaz na ramię kobiety. Pośród ciszy wyraźnie zabrzmiał trzask kości. Przez chwilę panowało milczenie, potem Sung opadł na kolana i zwymiotował. Peskova przestąpił ciało kobiety i opuścił ciężki głaz na jej drugie ramię. Straciła już przytomność. Szkoda; Peskova chciałby znów usłyszeć jej jęk, może nawet krzyk tak jak tej nocy, kiedy szef zabawiał się z nią. Uśmiechnął się. Och, tak, wszyscy ją słyszeli. Słyszeli ją i dźwięczące w sobie echo. Zerknął na Sunga. Biedny mały Sung. Słaby mały Sung. Jego gadanie nic już nie znaczy. On nie może nic zmienić. Nie może ocalić swej żony. Nie może nawet ocalić siebie. Zabicie go będzie nudne. Równie nudne jak zabicie robaka. Jeszcze raz opuścił głaz; usłyszał kruchy odgłos łamiącej się pod jego ciężarem kości. To tak łatwe. Tak bardzo łatwe. Teng i Chang cofnęli się. Nie byli już potrzebni. Kobieta już nigdzie nie ucieknie. W milczeniu patrzyli, jak dowódca przestępuje nad jej ciałem, jeszcze raz opuszcza głaz i łamie jej drugą nogę. — Z nią już koniec. — Peskova odwrócił się i zerknął na Sunga, po czym przesunął spojrzenie na Seidemanna. — Daj go tu. Kończymy. Potem stał przy murku i patrzył na ciało Sunga leżące twarzą ku ziemi na skraju pola wodnych kasztanów. Dziwne, pomyślał. Jak maszyna. Jakbym wyłączał maszynę. Przez chwilę spoglądał na zalaną wodą łąkę, napawając się nocną ciszą i pięknem księżyca w pełni. Wreszcie rzucił głaz do wody i odwrócił się, a zza pleców dotarł do niego stłumiony plusk. ROZDZIAŁ XIV LODOWE ZAKLĘCIE Kim leżał na plecach w wodzie, wbijając wzrok w strop basenu. Na matowozłotym tle zwisały gwiazdy niczym czerwone i czarne paciorki; pięć części obramowywały piktogramy Han. Była to kopia starej mapy gwiezdnej Tun Huanga z roku 940 n. e. Według Han stanowi ona najwcześniejsze dokładne przedstawienie firmamentu; cylindryczna projekcja dzieli niebo na dwadzieścia osiem plastrów — jak na cząstki gigantycznej pomarańczy. Czasami, kiedy tak w samotności unosił się na powierzchni basenu, grywał w pewną grę. Zamykał oczy i oczyszczał swój umysł, tak że pozostawała w nim jedynie ciemność. Potem, jedną po drugiej, wywoływał poszczególne gwiazdy z jednej z części mapy Tun Huanga; w swej głowie ustawiał każdą na odpowiednim miejscu na niebie, i nadawał im czasowe i przestrzenne rozmiary, których pozbawiała ich nieplastyczność — innymi słowy płaskość — mapy. Powoli konstruował swą własną gwiezdną gala- ktykę. Potem, kiedy już dokładnie umiejscowił w przestrzeni ostatnią gwiazdę niczym klejnot w kuli z czarnego szkła, usiłował wprowadzić wszystko w ruch. Z początku w tym momencie delikatna kula rozsypywała się, jakby rozsadzona wybuchem w swym wnętrzu; lecz eksperymenty i wprawa umo- żliwiły mu pokonanie tego punktu. Teraz potrafił poszerzać lub kurczyć kulę wzdłuż osi czasu; potrafił wyznaczyć niepowtarzalny, oryginalny kurs każdej gwiazdy poprzez próżnię, którą stworzył w swej głowie. Nabrał w ten sposób dobrego wyczucia przestrzeni — związków pomiędzy gwiazdami i ich perspektyw. Kiedy otwierał oczy, widział — jakby istniała ona naprawdę — delikatną siateczkę linii, łączących paciorki gwiazd na mapie Tun Huanga, i gdzieś poza matowozłotą powierzchnią dostrzegał ich rzeczywiste pozycje — w odległej, zimnej, czarnej wieczności za granicami Układu Słonecznego. Kim opróżnił swój umysł, szykując się do gry, kiedy usłyszał, jak na drugim końcu sali otwierają się drzwi, na kafelkach płaszczą bose stopy i wreszcie dwa ciała wpadają z pluskiem do wody. Nie patrząc wiedział, kim są przybysze, a kiedy po chwili wypłynęli na powierzchnię w jego pobliżu, uśmiechnął się do nich, nadal mając zamknięte oczy, nadal unosząc się nieruchomo na powierzchni wody. — Marzysz sobie? — Był to głos Antona. — Właśnie — odparł spokojnym, niemalże leniwym tonem. Nikomu nie opowiadał o swej grze wiedząc, jak chłopcy reagują na najmniejszą nawet oznakę ekscentryczności. I Anton, i Josef byli od niego starsi o jakieś trzy lata; chodzili z nim na zajęcia, więc znali jego inteligencję; lecz inteligencja w klasie to jedna rzecz, a zachowanie poza nią to coś zupełnie innego. W wolnym czasie starannie skrywali to, co było jedynym powodem, że się tu znaleźli. Chwilami postawa taka zdawała się Kimowi pokrętna. Powinni być dumni z tego, czym dysponują — z talentów, które pozwoliły im uciec z Gliny. Nie było to jednak takie proste. W głębi duszy wstydzili się swego potencjału. Wstydzili się i czuli winę. Przeżyli, owszem, lecz wiedzieli, że są tu na okres próbny. W każdej chwili mogą zostać z powrotem strąceni w ciemności. Albo zabici gazem, albo po prostu uśpieni. Świadomość ta upokarzała ich; zakuwała w psychologiczne łańcuchy, mocniejsze od od jakichkolwiek fizycznych więzów. Poza klasą rzadko czuli dumę z siebie. — Idziesz wieczorem na film? — Josef wiosłował ramionami, leżąc na grzbiecie z odchyloną głową i zgiętymi kolanami eksperymentował z za- chowaniem równowagi w wodzie. Kim uniósł głowę i spojrzał na kolegę, opuszczając powoli stopy. Miał dziewięć lat, lecz jak wszyscy chłopcy wyglądał na młodszego i zwinniejszego. Palcami zaczesał włosy do tyłu i pokręcił leciutko głową. — Co to za film? Anton zaśmiał się. — A jak myślisz? — Ach... — Kim natychmiast zrozumiał. Jeszcze wczoraj żartowali sobie na ten temat. — Pan Chao... Pan Chao! Czasami wydaje się, że połowa wszystkich filmów opowiada o Pan Chao! To wielki bohater Chung Kuo — z żołnierza stał się dyplomatą, a z dyplomaty zdobywcą. W roku 73 n. e. posłano go z trzydziestosześcio- osobową asystą jako ambasadora do króla Shen Shen w Turkiestanie. W walce o wpływy pokonał swego rywala, ambasadora Hsiung Nu, i zdołał wprowadzić Shen Shen w sferę władzy Han. Lecz ten pierwszy tryumf przyćmiły dalsze. W ciągu następnych dwudziestu czterech lat, dzięki podstępom, sprytowi i czystej sile osobowości, Pan Chao rozszerzył domina- cję Han na całą Azję. W roku 97 n. e. stanął na brzegu Morza Kaspijskiego z armią 70 000 wasali i ruszył na wielkie Ta T'sin, Imperium Rzymskie. Reszta to historia i zna ją każdy uczeń. Przez chwilę śmiech trzech chłopców odbijał się echem od ścian. W ciszy, która nastąpiła, Kim zapytał: — Czy myślicie, że on naprawdę istniał? — Jak to? — Powiedział to Anton, lecz mówił w imieniu obu chłopców. Jak Pan Chao mógłby nie istnieć? Czy bez Pan Chao Chung Kuo byłoby Chung Kuo? Bez niego byłoby to Ta Ts'in. Świat rządzony przez Hung Mao. A taki świat nie mógłby przecież istnieć. Dwaj chłopcy roześmiali się, biorąc słowa Kima za przejaw kostycznego humoru. Patrzący na nich Kim natychmiast zrozumiał, jak pozbawione znaczenia są dla nich takie pytania. Żaden z nich nie dzieli jego sceptycyzmu. Oszałamia ich rozmach świata, w który weszli — świata tak ogromnego, szerokiego i bogatego — świata tak głęboko, nierozerwalnie zakorzenionego w czasie — że przecież nie może on stanowić wytworu wyobraźni. Byli tak wdzięczni, że pozwolono im zbiec z ciemności Gliny, że woleli nie kwestionować czynów i stwierdzeń swych dobroczyńców. Nie, nie tylko o to chodzi: zostali uwarunkowani, by ich nie kwestionować. — Nieważne — powiedział i uświadomił sobie, że nawet pod tym względem różni się od nich. Dla nich nie musi to być ważne. Wolą nawet uznawać takie rzeczy za nieważne. Lecz nie on. Wszystko — nawet jego własne błędy — na zawsze wytrawią się w jego pamięci, niemal jakby jego pamięć była konkretniejsza — rzeczywistsza — od ich pamięci. — A więc? — nie ustępował Anton. — Idziesz? Tego filmu jeszcze nie widzieliśmy. Opowiada o upadku Rzymu i śmierci Kan Yinga. Kim uśmiechnął się z rozbawieniem i skinął głową. — Dobrze, pój... — Urwał. Trzej chłopcy odwrócili się. Na drugim końcu sali otworzyły się drzwi. Przez chwilę pozostały rozwarte. Przytrzymywał je wysoki, szczupły młodzieniec o długich ramio- nach, rozczochranej, żółtej czuprynie i przenikliwych, jasnobłękitnych oczach. Był to Matyas. — Kurwa! — mruknął Josef i zanurkował. Matyas uśmiechnął się złośliwie i wkroczył do sali; za nim weszli dwaj inni chłopcy, mniejsi i znacznie młodsi od niego. Anton nazywał ich „Lizus" i „Dmuchacz", choć nie w obecności Matyasa; przydomki te dobrze określały nie tylko ich służalczość wobec Matyasa, lecz również pewne cechy ich zewnętrznego wyglądu. Lizus — naprawdę nazywał się Tom — sprawiał wrażenie śliskiego szczura, a Dmuchacz, spokojny chłopiec imieniem Carl, miał drobną, pomarszczoną twarz, w której dominowały grube, mięsiste wargi. Powiadano, że obaj „obsługiwali" Matyasa w raczej niepospolity sposób; trudno było jednak ocenić, ile z tych pogłosek to prawda, a ile zainspirowały sugestywne przydomki Antona. Wiedziano tylko, że dwaj chłopcy wszędzie towarzyszą Matyasowi; że stanowią cień i lustro dla jego zniekształco- nego obrazu. Kim patrzył, jak Matyas z pochyloną głową i niezdrowym uśmieszkiem na ustach zbliża się aroganckim krokiem do brzegu basenu i staje przed nim. Matyas odwrócił się, a jego uśmiech poszerzył się na moment; niezgrabnym susem skoczył do wody. Kim zerknął na swych dwóch towarzyszy. I oni napięli się w oczekiwaniu awantury. Z Matyasem nigdy nie wiadomo. To nie jest zwykły sadysta. Gdyby taki był, nie znalazłby się tu i nie pozostał tak długo. Nie, zło stanowi część jego błyskotliwego umysłu. To prześladowca, oprawca, mistrz nie wypowiedzianej groźby. Do fizycznej siły ucieka się tylko w ostateczności, wiedząc, że więcej osiągnie subtelniejszymi środkami. Mimo to Matyas miał jedną słabość. Był zarozumiały. Nie na punkcie urody, gdyż sam przyznawał, że jest raczej brzydki, lecz inteligencji. Pod tym względem nie miał sobie równych jeszcze rok temu, kiedy to Kim znalazł się w Ośrodku. Lecz przybycie tego ostatniego zaćmiło blask Matyasa. Nie od razu, gdyż Kim adaptował się ostrożnie, przy każdej okazji wyrażając szacunek dla starszych chłopców, lecz z biegiem miesięcy, w miarę jak szerzyła się opinia o niezwykłości przybysza, Kim zauważył, iż postawa starszego chłopca wobec niego zmienia się. Matyas wynurzył się z wody tuż przed Kimem, o długość wyciągniętego ramienia, i pokręcił mocno głową, opryskując mu twarz drobnymi kropel- kami. Potem zaśmiał się i począł okrążać go niedbałą, niezgrabną żabką. Kim odwracał się, by wciąż mieć intruza przed sobą. — I jakże się miewa nasz złoty chłopiec? — zapytał cicho Matyas, popatrując w górę i na boki i co chwilę spoglądając na dziewięciolatka. Matyas miał piętnaście, a właściwie prawie szesnaście lat. Za miesiąc, w dzień swych urodzin, miał opuścić Ośrodek i rozpocząć pracę na Górze, na razie jednak znajdował się jakby w zawieszeniu. Wyrósł już ze statusu wychowanka Ośrodka, lecz myśl o utracie pozycji najstarszego napełniała go lękiem i gniewem. Ning wei chi k'ou mo wei niu hou, powiadają Han — „Lepiej być dziobem kurczęcia niż zadem krowy" — i tak właśnie było w przypadku Matyasa. Nie przypadła mu do gustu perspektywa powrotu do roli przeciętniaka — „krowiego zadka". W konsekwencji w ciągu mi- nionych paru tygodni przejawiał zrozumiały niepokój — stał się nie- bezpieczny i nieobliczalny, a jego sarkazm zmieniał się w otwarte okru- cieństwo. Kilkakrotnie Kim spostrzegł, że Matyas wpatruje się weń zło- śliwie, i wiedział, że starszy chłopiec nigdy nie wybaczy mu tego, że mu skradł — niezasłużenie, zdaniem Matyasa — jego intelektualną ko- ronę. Dlatego właśnie Matyas stanowił w tym momencie zagrożenie. Cho- dziło o coś więcej niż zazdrość, niepewność przyszłości czy niepokój. Matyas stracił przez Kima twarz i utrata ta paliła go żywym ogniem. Kim spojrzał ponad nim i spostrzegł, że jego giermkowie Tom i Carl zajęli miejsca na brzegu basenu, kucając i obserwując wszystko czujnie, gotowi w każdej chwili rzucić się do wody. Następnie powrócił wzrokiem do Matyasa i uśmiechnął się. — Ts'ai neng t'ung shen — rzekł prowokująco i usłyszał, że Anton splu- wa z zaskoczenia za jego plecami. — Kurwa! — westchnął cicho Josef po prawej stronie. — Już po nim! Kim nadal się uśmiechał, usiłując zachowywać się jak najnaturalniej, lecz włosy na karku stanęły mu dęba, a w żołądku czuł napięcie, którego nie było tam jeszcze przed chwilą. Przed chwilą powiedział: „Złoty klucz otwiera wszystkie drzwi", nawiązując do użytego przez Matyasa słowa „ złoty". Na pozór było to zdanie proste i niewinne, lecz wszyscy zrozumieli ukrytą w nim drwinę. To przed Kimem otworzą się drzwi, nie przed Matyasem. Słowa te brzmiały lekkomyślnie —jakby z premedytacją drażnił urażoną dumę Matyasa — lecz Kim wyrzekł je nie bez powodu. Nie mógł uniknąć konfrontacji. Już od kilku dni podświadomie spodziewał się jej. Jeśli przyzna się do tego, może zdoła obrócić ją na swą korzyść. Matyas spokojny to Matyas groźny. Być może wściekłego łatwiej będzie pokonać. A Kim musi go pokonać, bo inaczej to on utraci twarz. Matyas odwrócił się ku Kimowi, a złośliwy uśmieszek zniknął z jego twarzy; policzki poczerwieniały mu, oczy nagle rozszerzyły się z gniewu. Kim nie przeliczył się —jego słowa podziałały na wyrostka jak czerwona płachta na byka. Bez ostrzeżenia zamachnął się silnie ramieniem, lecz ciężar i opór wody zwolniły jego ruchy, a cios nie dosięgną! Kima, który usunął się zawczasu. Z głośnym pluskiem Tom i Carl wskoczyli do wody za plecami Kima. Anton i Josef bez wahania rzucili się na odsiecz, chcąc przechwycić dwóch chłopców, zanim ci dotrą do ofiary. Cofając się Kim dostrzegł, że Anton zderza się z Carlem i w chwili gdy ten wyłania się z wody, wściekle zanurza jego głowę pod powierzchnię, zanim przeciwnik zdążył zaczerpnąć tchu. Nie ujrzał jednak więcej, gdyż nagle rzucił się na niego Matyas, z twarzą zaślepioną wściekłością usiłując wepchnąć go pod wodę. Kim kopnął silnie, trafiając Matyasa w biodro, po czym wyśliznął się mu i zanurkował. Wyrzucając mocno nogi dotarł do dna basenu, odepchnął się od niego i ruszył ku powierzchni, oddalając się od majaczącego nad nim przeciwnika. Kim zdobył chwilową przewagę. Spędzał w basenie więcej czasu niż Matyas i był lepszym pływakiem. Lecz basen miał swoje granice, a chłopiec nie mógł bez końca uciekać. Wystarczy, że Matyas dobrze go pochwyci, i już po nim. Wychynął na powierzchnię o dwie długości przed prześladowcą i skie- rował się ku schodom. Musi wydostać się z wody, bo inaczej Matyas go skatuje. Kim uchwycił się metalowych szczebelków i podciągnął, lecz nie był dość szybki. Zdesperowany i wściekły Matyas runął poprzez wodę, by pochwycić Kima, i gdy ten wyciągał drugą stopę, Matyas rzucił się na nią. Stracił równowagę i nie utrzymał stopy, lecz nie musiał. Kim potknął się i przewrócił na mokrą posadzkę, uderzając się boleśnie w ramię i tocząc ku ścianie. Przez chwilę leżał oszołomiony, wreszcie obrócił się i usiadł. Matyas stał nad nim szczerząc zęby i ociekając wodą, z płonącymi oczyma. Chłopcy w wodzie zaprzestali walki i obserwowali dwóch przeciwników. Carl zakaszlał i za- milkł. — Ty mały karaluchu — powiedział Matyas niskim, niemalże histerycz- nym głosem. Rzucił się naprzód i postawił Kima na nogi, jedną rękę ściskając go za kark, jakby chciał mu go złamać. — Za to, co zrobiłeś, powinienem cię zabić. Ale nie dam ci tej satysfakcji. Nie zasługujesz na to. — Pchnął Kima na kolana. Nie spuszczając oczu z jego twarzy wolną ręką rozwiązał sznureczek kąpielówek i wyciągnął członka. Na oczach patrzących chłopców członek powoli rozwinął się i napęczniał do ogromnych rozmiarów. — Pocałuj — powiedział z okrutną miną, głosem cichym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu. Kim wzdrygnął się. Palce Matyasa wbijały mu się w kark i przy- suwały twarz ku podbrzuszu prześladowcy. Przez chwilę Kim zasta- nawiał się, czy nie lepiej będzie się poddać. Czy to ważne? Czy jest sens walczyć o coś takiego jak twarz? Może pocałuje Matyasowego kutasa i zadowoli jego poczucie godności? Lecz niedługo się zastana- wiał. Zachowanie twarzy ma wielkie znaczenie. Nie można kłaniać się Matyasowi i jemu podobnym i zachować szacunek innych. W ten spo- sób ukręciłby na siebie bicz. A jeśli skapituluje, inni chłopcy skorzy- stają z tego bicza — nie będą mieli litości. To nie on stworzył te bru- talne, bezsensowne reguły gry, lecz musi się do nich stosować — lub zostanie odrzucony. — Prędzej ci go odgryzę — powiedział ochrypłym głosem, z trudem poruszając ściskaną przez Matyasa krtanią. Z wody rozległ się śmiech. Matyas odwrócił się rozwścieczony, po czym powrócił uwagą do Kima i postawił go na nogi. Z gniewu drżały mu dłonie, gdy podnosił chłopca z podłogi i stawiał nad brzegiem ba- senu. Kim odczytał w oczach Matyasa jego zamiary. Wrzuci go, a potem skoczy na niego, nie da wypłynąć i utopi. To będzie wypadek. Nawet Anton i Josef przysięgną, że to wypadek. Tak to już jest. Kim usiłował przełknąć ślinę, owładnięty nagłym, niespodziewanym strachem, ale palce Matyasa bezlitośnie ściskały mu tchawicę, nie dopusz- czając powietrza. — Nie, Matyas. Proszę, nie... — To był głos Josefa. Żaden z pozostałych chłopców nie usiłował się wtrącić. Teraz stracili już wpływ na wydarzenia. Chodzi o twarz. Chłopiec zaczął się wyrywać, lecz Matyas natychmiast zacieśnił uchwyt, dusząc go niemal. Przez chwilę Kim myślał, że już umarł — przez głowę przepłynęła mu wielka fala ciemności — potem zaczął spa- dać. Łapiąc powietrze, uderzył o powierzchnię wody i zanurzył się. Płuca wypełnił mu nagły ogień. Oczy wychodziły z orbit. Ból przebił głowę niczym błyskawica. Potem Kim znalazł się na powierzchni, kaszlał, krztusił się, młócił wodę i czuł, że ktoś ściska go mocno. Zaczął walczyć, pochwyciły go torsje, pierś rozdarły mu rozżarzone żelazne włócznie. Przez chwilę zdawało mu się, że powietrze wypolerowane jest na matowozłoty kolor, cętkowane czerwonymi i czarnymi punkcikami. Światła zatańczyły mu przed oczami, sycząc i trzaskając niczym fajerwerki, a potem powróciła ciemność — wielka kula ciemności, która zamknęła się wokół niego z dźwiękiem bijących w jego głowie ogromnych skrzydeł... Potem nie było już nic. * * * — Czy słyszał pan o chłopcu? T'ai Cho podniósł wzrok znad talerza, po czym wstał i skłonił się lekko dyrektorowi. — Słucham, Shih Andersen? O chłopcu? Andersen parsknął z rozdrażnieniem i spiorunował wzrokiem innych wychowawców, którzy na powrót utkwili oczy w talerzach. — O chłopcu! O Kimie! Słyszał pan, co się z nim stało? Tai Cho poczuł, że przenika go zimno. Pokręcił głową. Przez cały dzień był na szkoleniu i dopiero co powrócił. Nikt nie zdążył mu jeszcze o niczym opowiedzieć. Andersen zawahał się, świadom, że inni wychowawcy słuchają. — W moim biurze, Tai Cho. Natychmiast! — Odwrócił się i wyszedł. Tai Cho spojrzał po siedzących przy stole kolegach, lecz ci wzruszyli tylko ramionami. Nikt o niczym nie wiedział. Andersen od razu przeszedł do rzeczy: — Kim został zaatakowany. Dziś rano, na basenie. — Czy coś mu się stało? — Tai Cho wzdrygnął się, przeniknięty paraliżującym zimnem. Andersen pokręcił głową. Niewątpliwie był bardzo zły. — Nic poważnego. Ale mogło być gorzej. Mało brakowało, a zabiliby go. I co by się wtedy stało z nami? Tylko szybka reakcja Shang Li-Yena ocaliła życie chłopca. Shang Li-Yen był jednym z wychowawców. Jak wszyscy wychowawcy, zobowiązany był między innymi do prowadzenia okresowego nadzoru. Widocznie zauważył awarię kamer w rejonie basenu i zamiast czekać na eki- pę techniczną poszedł zbadać ją osobiście. — Co zobaczył wychowawca Shang? Andersen zaśmiał się z goryczą. — Sześciu bawiących się chłopców! A jak pan myślał? Wie pan, jacy oni są, wolą umrzeć niż donieść na kolegę! Ale zdaniem Shanga to było coś poważnego. Zamieszany jest ten Matyas. Kiedy wszedł Shang, Matyas wyglądał na bardzo podnieconego. Stał na brzegu basenu, dziwnie dyszał, cały był czerwony. Kim był w wodzie, niedaleko Matyasa. Tylko dzięki szybkiemu refleksowi jednego z chłopców wyciągnięto go z wody, zanim się utopił. — W oczach dyrektora znów rozbłysł gniew. — Niech to szlag, Tai Cho, Shang musiał mu robić sztuczne oddychanie! — Gdzie on teraz jest? — zapytał spokojnym głosem Tai Cho, usi- łująć opanować emocje, lecz nie mogąc powstrzymać się od rozmyślań, na ile dokładne są słowa Andersena, że chłopcu nie stało się „nic poważne- go". — Chyba w swoim pokoju. Ale niech mi pan da dokończyć. Natych- miast posłaliśmy Kima na badanie i na jego szyi, ramionach i prawej nodze znaleźliśmy ślady bójki. Matyas także miał parę drobnych siniaków. Ale obaj chłopcy twierdzą, że po prostu przewrócili się, bawiąc na basenie. Pozostali mówią to samo, lecz opowieści wszystkich sześciu znacznie się różnią. To oczywiste, że żaden nie mówi prawdy. — A pan chce, bym się dowiedział, co się naprawdę stało? Andersen skinął głową. — Jeśli ktokolwiek potrafi dotrzeć do dna tej afery, to tylko pan, Tai Cho. Kim ufa panu. Jest pan dla niego niby ojciec. Tai Cho spuścił wzrok, po czym pokręcił głową. — Być może, ale on nic mi nie powie. Jak pan sam powiedział, oni tacy właśnie są. Andersen milczał przez moment, po czym pochyli! się ponad biurkiem, a głos jego stał się znacznie twardszy i chłodniejszy niż dotychczas. — Niech pan mimo wszystko spróbuje, Tai Cho. I niech się pan postara. To ważna sprawa. Jeśli to wina Matyasa, muszę o tym wiedzieć. W takim razie trzeba go będzie wyrzucić. Kim jest dla nas zbyt cenny. Za wiele w niego zainwestowaliśmy. Tai Cho wstał z krzesła i ukłonił się, rozumiejąc doskonale. Andersen nie troszczył się o Kima — o chłopca — ale o Kima jako inwestycję. Niech więc tak będzie. Tai Cho obróci to na korzyść Kima. Pokój Kima był pusty. Tai Cho poczuł, że coś ściska go w żołądku, coś przyśpiesza mu tętno. Potem przypomniał sobie. Oczywiście. Film. Kim poszedł na film. Zerknął na chronometr. Parę minut po dziesiątej. Film zaraz się skończy. Kim wróci tu za piętnaście minut. Może na niego poczekać. Rozejrzał się po pokoju, jak zawsze zwracając uwagę na to, co jest w nim nowego, co starego. Pochodzący z trzeciego stulecia portret matematyka Liu Hui nadal wisiał na honorowym miejscu ponad komputerowym terminalem Kima, na biurku zaś, obok klawiatury, leżały Chiu Chang Suan Shu Huia, jego Dziewięć rozdziałów o sztuce matematycznej. Tai Cho uśmiechnął się i otworzył książkę. Marginesy pokrywały notatki Kima. Jak sama książka, zapisane były po mandaryńsku, w maleńkich, doskonale kształt- nych piktogramach wycyzelowanych czerwonym, czarnym i zielonym tu- szem. Tai Cho od niechcenia przekartkował książkę i miał już ją zamknąć, kiedy jedna z notatek zwróciła jego uwagę. Znajdowała się na samym końcu książki, przy rozdziale dziewiątym. Sam zapis wyglądał nieciekawie — coś na temat elips — lecz obok Kim wykaligrafował zielonym atramentem nazwi- sko i dwie daty. Tycho Brahe. 1546—1601. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy pierwsze słowo nie stanowi aby kalamburu na temat jego własnego nazwiska. Ale co w takim razie ma znaczyć drugie? Bra He... To nie ma sensu. A daty? A może to nie daty? Może jakiś kod. Przez moment wahał się, nie chcąc być niedyskretnym, lecz w końcu odłożył książkę i włączył terminal. Centralna encyklopedia systemowa potwierdziła jego przypuszczenia. Nie było w niej wzmianki ani o Tycho, ani o Brahe. Nic. Nie było nawet haseł przypominających te dwa słowa. Tai Cho siedział przez chwilę, delikatnie trzymając palce na klawiszach, a w głowie jego powstawało niewyraźne podejrzenie. A jeśli... Pokręcił głową. To niemożliwe. To przecież niemożliwe? Terminal w pokoju T'ai Cho był potajemnie „sprzężony" z urządzeniem Kima. Tai Cho miał dostęp do wszystkiego, co Kim robił na swoim terminalu. Do wszystkiego. Do plików roboczych, do dziennika, do zapisków, nawet do wiadomości dla innych chłopców. Przypominało to szpiegostwo, lecz było niezbędne. Inaczej nie sposób dotrzymywać kroku Kimowi. Zbyt wiele go interesuje, zbyt jest błyskotliwy. To jedyny sposób na kontrolo- wanie go — na przewidywanie jego potrzeb i planowanie ich zaspokojenia. Ale jeśli? Tai Cho szybko wystukał pytanie i oparł się wygodnie. Natychmiast na ekranie pojawiła się odpowiedź. KOD POMOCNICZY? Tai Cho pochylił się i wpisał dwie daty, starannie dodając pomiędzy nimi spacje i myślnik. Po chwili wahania pojawił się plik. BRAHE, Tycho. Tai Cho przejrzał go pośpiesznie. Było to podsumowanie życia i osiągnięć tego człowieka w stylu autentycznego artykułu z encyklopedii. Zadziwiony Tai Cho usiadł wygodnie i zaśmiał się, przypominając sobie, jak to dawno temu Kim niepostrzeżenie wyjął zamek z drzwi swej celi. Znów to samo, pomyślał. Jednak tym razem chodziło o coś subtelniejszego i wymagającego więcej sprytu niż zwykłe usunięcie zamka z drzwi. Prze- biegłość na zupełnie innym poziomie. Przeczytał cały tekst i przy ostatniej linijce zamyślił się, wreszcie usunął plik z ekranu i wyłączył terminal. Przez chwilę siedział, wbijając niewidzące spojrzenie w ekran, wreszcie wstał i odszedł od terminalu. — Tai Cho? Odwrócił się, zaskoczony. Kim stał w drzwiach, niewątpliwie zdziwiony jego widokiem. Wyglądał na znacznie spokojniejszego i czujniejszego niż normalnie. Szyję miał owiniętą chustą z imitacji jedwabiu, a nadgarstek zabandażowany. Nie wszedł do pokoju. Tai Cho uśmiechnął się i usiadł na łóżku. — Jak ci się podobał film? Kim uśmiechnął się przelotnie, bez entuzjazmu. — Nic nadzwyczajnego — powiedział po chwili. — Pan Chao zwyciężył. Jak zawsze. T'ai Cho zobaczył, że chłopiec popatruje na terminal, potem ponownie na gościa, lecz Kim niczym nie zdradził, że wie, czym zajmował się wycho- wawca. — Wejdź — powiedział przyjaźnie. — Usiądź ze mną, Kim. Musimy Porozmawiać. Kim zawahał się, natychmiast pojmując, co sprowadza Tai Cho. Potem pokręcił głową. — Dziś rano nic się nie stało. — Nic? — Tai Cho skierował wymowne spojrzenie na chustę i bandaż. Chłopiec uśmiechnął się, lecz milczał. • — W porządku. Ale to nieważne, Kim. Widzisz, wiemy już, co się stało. W suficie basenu jest ukryta kamera. Matyas przeoczył ją, kiedy sabotował pozostałe. Widzieliśmy, jak się na ciebie rzuca. Widzieliśmy, jak chwyta cię za gardło, jak potem próbuje cię utopić. Kim nadal milczał, nadal niczego nie zdradzał. Tai Cho wzruszył ramionami i opuścił wzrok, zastanawiając się, na ile jego słowa zgadzają się z rzeczywistością. Czy Kim milczy dlatego, że to prawda? A może milczy dlatego, że to przebiegło inaczej? W każdym razie wychowawca był pewien jednego. Matyas rzeczywiście zaatakował Kima. Tai Cho zauważył już wcześniej zawiść we wzroku starszego chłopca. Lecz nie spodziewał się, że tak daleko go to doprowadzi. Wstał, w głębi ducha zaniepokojony tą stroną charakteru Kima. Ową prymitywną dzikością typową dla wszystkich urodzonych w Glinie. Nigdy nie mógł tego pojąć: tej ich perwersyjnej plemiennej solidarności. Tam, skąd przybywali, niewątpliwie stanowiła ona siłę — czynnik niezbędny do przeżycia — lecz tu, na Górze, było to upośledzenie, fatalne kalectwo. — Jesteś dla nas ważny, Kim. Bardzo ważny. Wiesz o tym, prawda? A Matyas powinien okazać więcej rozsądku. Za to, co zrobił, wyleci stąd. Kim spuścił wzrok. — Matyas nic nie zrobił. To był wypadek. Tai Cho odetchnął głęboko, po czym wstał i podszedł do chłopca. — Jak uważasz, Kim. Lecz my wiemy swoje. — Czy to wszystko? — Kim chłodno spojrzał mu w oczy. To także było niepodobne do niego. Owa surowość. Może prze- życie wstrząsnęło nim. Zmieniło go pod jakimś drobnym względem. Przez chwilę Tai Cho wpatrywał się w niego zastanawiając się, czy nie po- ruszyć tematu tajemnych plików, lecz rozmyślił się. Najpierw sam je zbada. Dowie się, co Kim knuje. Wtedy, i dopiero wtedy, skonfrontuje z nimi chłopca. Uśmiechnął się i odwrócił wzrok. — To wszystko. Powróciwszy do swego pokoju, Tai Cho zamknął drzwi na klucz, po czym wywołał na ekran wszystkie pliki, poczynając od głównego, wymienio- nego w ostatniej linijce pliku BRAHE. Plik ARYSTOTELES. Nazwa ta zaintrygowała go, gdyż w przeciwieństwie do poprzedniej Arystoteles nie był postacią fikcyjną: był to pomniejszy grecki filozof z czwartego wieku przed naszą erą. Tai Cho przejrzał traktujący o nim artykuł w komputerowej encyklopedii. Artykuł liczył niecałe sto pięćdziesiąt słów. Podobnie ja sam T'ai Cho, Arystoteles był wychowawcą, choć służył greckiemu królowi Aleksandrowi. Jego filozoficzne poglądy oryginalnością mogły równać się z poglądami Hui Shih, współczesnego mu logika Han, który podkreślał względność czasu i przestrzeni i usiłował dowieść istnienia „Wielkiej Jedności Wszechrzeczy" przy użyciu racjonalnej wiedzy. Obecnie jednak znaczenie ich obu ogranicza się do maleńkich przypisów w historii nauki. Grecję podbił Rzym, Rzym zaś podbili Han. Natomiast Han zrezygnowali z rozwoju czystej logiki już w czasach Hui Shih. Tai Cho wpisał dwa słowa i oparł się wygodnie. Na ekranie natychmiast pojawiła się odpowiedź: KOD POMOCNICZY? Musiał zgadywać. Wpisał słowo ALEKSANDER, po czym roześmiał się, gdy komputer zaakceptował hasło. Po krótkiej przerwie na ekranie pojawiła się strona tytułowa. PLIK ARYSTOTELES czyli prawdziwa historia nauki Zachodu T'ai Cho zmarszczył brwi. Cóż to takiego? Wreszcie zrozumiał. To gra. Ujście dla wyobraźni Kima. Jego wymysł. Tak, pojął to natychmiast. Czy- tał kiedyś, że młodzi geniusze wymyślają światy i zapełniają je ludźmi, ćwicząc w ten sposób swój intelekt. A oto świat Kima. Uśmiechnął się szeroko i nacisnął klawisz powodujący wyświetlanie dalszego ciągu pliku. W cztery godziny później, kiedy zabrzmiał trzeci dzwonek, wstał z krzesła i wyszedł do toalety. Włączył drukarkę, siedział i czytał wysuwające się z maszyny kartki. Na tacy leżało już ponad dwieście stron, a nie był to jeszcze koniec pliku. Tai Cho poszedł do kuchni, dokąd nie dochodziło ciche brzęczenie drukarki, nastawił czajnik na ch'a, po czym powrócił do pokoju i stanął przy terminalu, patrząc na papier wysuwający się powoli z maszyny. To zadziwiające. Kim wymyślił całą historię; historię bajecznie bogatą i świadczącą o niewiarygodnej wyobraźni. Tak bogatą, że chwilami zdawała się niemal prawdziwa. Kościół katolicki, który tłumił rozwój nauki, i ten wielki Renesans — czy tak to się nazywało? — który podzielił Europę na dwa obozy. Och, to oczywiście dzika fantazja, ale brzmi w niej jakaś prawda — jakaś powszechna wartość — nadająca jej wielki autorytet. Tai Cho zaśmiał się. — A więc tym wypełniałeś sobie wolny czas, Kimie Sieroto—powiedział cicho i znów się zaśmiał. Tak, teraz to ma sens. Kim zajmował się kształtowaniem świata na swój obraz — zmienił przeszłość w zwierciadło swej logicznej, niezwykle ciekawej jaźni. Historia miała przecież inny przebieg. Pan Chao podbił Ta Ts'in. Rzym uPadł. I nie tak, jak opisał to Kim, pod naporem dowodzonych przez Alaryka Gotów w piątym stuleciu, lecz pod naporem Han w stuleciu pierwszym. Bieg dziejów nie zatrzymał się, świat nie pogrążył się w mroku. Nie było Średniowiecza, nie było chrześcijaństwa... Och, cóż t o za piękny pomysł: zorganizowana religia! Tylko pomyśleć... Pochylił się i podniósł z tacy ostatnie parę arkuszy. Opowieść Kima docierała na nich do dwudziestego wieku. Do stulecia wojen i okrucieństwa na wielką skalę. Do stulecia, w którym naukowy „postęp" zmienił się w dziki wyścig. Zerknął na wytłuszczone na wydruku nazwiska — Roentgen, Pianek, Curie, Einstein, Bohr, Heisenberg, Baird, Schródinger — wszystkie nie- znane. Każde miało swój własny plik pomocniczy, jak BRAHE. I każde, jak wiedział, dodawało przekonywających szczegółów do ogólnego obrazu. — Niezwykłe! — powiedział cicho, czytając akapit poświęcony roz- wojowi radia i telewizji. W wersji Kima pojawiły się one dopiero w dwudzie- stym wieku — na dobre pięć wieków po tym, jak w rzeczywistym świecie wynaleźli je Han. To właśnie dzięki takim szczegółom — dzięki powstrzy- maniu pewnych zjawisk i przyśpieszeniu innych — Kim nadał swej historii życia. W jego wersji wydarzeń nauka Han przestała się rozwijać w czwartym wieku naszej ery, a Chung Kuo dobrowolnie odizolowało się od reszty świata, dopóki w dziewiętnastym wieku Europejczycy — a jak niesamowicie brzmi to słowo; nie Hung Mao, lecz „Europejczycy" — kopniakami wyważyli przegniłe wrota Chin. Ach, jeszcze i to. Nie Chung Kuo. Kim nazywa je Chinami. Jakby na cześć narodu Pierwszego Cesarza, Ch'in. Groteskowe! A jednak jakimś cudem i przekonujące. T'ai Cho wyciągnął się wygodnie i przetarł oczy; słodki zapach parzącego się ch'a wypełniał powoli pokój. Tak, wiele z tego zasługuje na miano groteskowego. Całkowita fantazja — na przykład ów dziwny pomysł, by łacina, język Ta Ts 'in, po upadku Rzymu przeżyła jeszcze półtora tysiąca lat. Przez moment pomyślał o owym zamierzchłym martwym języku żyjącym przez stulecia za sprawą innego wielkiego paradoksu, Kościoła —jednocześ- nie obrońcy i niszczyciela wiedzy — i pojął, że świat stworzony przez Kima jest niemożliwością. Pokrętnym snem. Przy wtórze brzęczenia i buczenia drukarki Tai Cho spróbował pod- sumować swe odczucia. Bajka Kima zasługuje na najwyższy podziw. Świadczy o potężnym umyśle obdarzonym wielką wyobraźnią, zdolnym pojmować i wykorzystywać rozległe pojęcia. Lecz w dziele chłopca kryło się też coś kontrowersyjnego — coś, co bardzo niepokoiło T'ai Cho. Najbardziej trwożyła go Kimowa interpretacja okresu Ch'ing, czy też, jak nazwał go Kim, mandżurskiego. Właśnie tu, w jego obrazie żywotnego, ekspansywnego Zachodu i dekadenckiego, statystycznego Wschodu kryło się ziarno całej reszty. Oto punkt wyjścia: ognisko, z którego promieniuje wszystko inne, niczym zdradziecka choroba zarażająca wszystko, czego się tknie. Kim nie poprzestał na zmienieniu historii, on ją odwrócił. Czarne zamienił na białe, białe na czarne. Dowodzi to inteligencji, owszem, lecz inteligencji jakiegoś diabolicznego rodzaju. Tai Cho pokręcił głową i wstał, zdjęty wywołanym przez te myśli bólem. Na pozór wszystko zdawało się dziełem jasnej strony osobowości Kima; wielka konstrukcja błyskotliwego umysłu; wytwór oszałamiającej erudycji i potężnej wyobraźni. Lecz w rzeczywistości uzewnętrznia się tu ciemna dusza Kima; obraz jest dziwnie wykoślawiony; pełen zawiści, niemal złośliwy. Czy on nas tak widzi? — zastanawiał się Tai Cho. Czy tacy wydają mu się Han? Raniło go to głęboko, gdyż sam był Han; wydał go świat, którego Kim niewątpliwie nienawidzi. Świat, który chłopiec chce zastąpić mrocznym płodem swej fantazji. Tai Cho zadrżał i wstał, wyszedł z pokoju i zgasił ogień pod ch'a. Już koniec, pomyślał słysząc, że drukarka milknie, a potem wydaje trzykrotny sygnał — znak, że wydruk zakończony. Nie, pokaże to dyrektorowi Andersenowi. Zobaczy, jakie wnioski wyciągnie z tego jego przełożony Hung Mao. A potem co? Potem zapytam go, pomyślał Tai Cho, gasząc światło. Tak. Zapytam Kima, po co to wszystko. Nazajutrz rano stanął przed dyrektorem w jego biurze, trzymając w teczce pod pachą wydruk pliku. — A więc, Tai Cho? Czego się pan od niego dowiedział? Tai Cho zawahał się. Choć wiedział, że Andersen ma na myśli bójkę pomiędzy Kimem a Matyasem, przez chwilę kusiło go, by zignorować pytanie i po prostu podać mu teczkę. — Tak jak przewidywałem, Kim zaprzecza, by się bił. Mówi, że Matyas nic mu nie zrobił. Andersen westchnął z powątpiewaniem, po czym opierając się mocno obiema dłońmi o blat biurka, nachylił się, a jego twarz rozjaśnił nieoczekiwa- ny uśmiech. — Nieważne. Rozwiązałem już problem. Skłoniłem RadTek, by wzięli Matyasa o miesiąc wcześniej. Musimy opłacić ubezpieczenie za ten pierwszy miesiąc, póki jest niepełnoletni, ale chyba warto, skoro w ten sposób ocalimy życie Kima, co? Tai Cho opuścił wzrok. Mógł się domyślić, że Andersen go uprzedzi. Teraz to on go zaskoczy. — To dobrze. Ale jest jeszcze jedna sprawa, dyrektorze. Andersen oparł się powoli. — Jeszcze jedna sprawa? — Natrafiłem na to przez przypadek. — Tai Cho skłonił się i wręczył mu teczkę. Andersen wziął ją, otworzył i wyjął z niej stertę papierów. — Niewygodne — mruknął, marszcząc twarz w wyrazie niesmaku. Nale- żał do tych administratorów, którzy nienawidzą papierkowej roboty. Wolał ustne raporty na taśmach, które można odtwarzać na wszczepionym w głowę urządzeniu odczytowym. Lecz tym razem nie było wyboru: streszczenie Pli- ku „Arystoteles" nie przekazałoby jego bogactwa, nie mówiąc o rozmachu. Andersen odczytał stronę tytułową, po czym podniósł wzrok na Tai Cho. — Co to ma być? Jakiś żart? — Nie. To nie żart, Shih Andersen. To dzieło Kima. Przełożony wpatrywał się w niego przez moment, po czym powrócił spojrzeniem do dokumentu, przekartkował parę stron, aż coś przykuło jego uwagę. — A więc wiedział pan o tym? — Dowiedziałem się dopiero wczoraj w nocy. Andersen podniósł gwałtownie wzrok. Następnie ledwo dostrzegalnie skinął głową, pojmując zawarte w tym fakcie implikacje. — Jak udało mu się ukrywać te pliki? Tai Cho pokręcił głową. — Nie wiem. Myślałem, że może chciałby pan zająć się tym. Andersen zastanawiał się przez moment. — Tak. Tak. To poważna sprawa. Jeśli Kim potrafi ukrywać pliki w takim prymitywnym systemie... — Powrócił wzrokiem do sterty pa- pierów. — Co to właściwie jest, Tai Cho? Domyślam się, że już pan to czytał? — Tak. Czytałem to. Ale co to jest... — Wzruszył ramionami. — Chyba można by to nazwać alternatywną historią Chung Kuo. Chung Kuo takiego, jakie mogłoby być, gdyby legiony Ta Ts'in wygrały bitwę pod Kazatinem. Andersen roześmiał się. — Interesujący pomysł. Czy nie było tego w filmie, który wyświetlano wczoraj? Tai Cho skinął głową, nagle przypominając sobie słowa chłopca. „Pan Chao zwyciężył. Jak zawsze". W Kimowej wersji wydarzeń Pan Chao nigdy nie przekroczył Morza Kaspijskiego. Zamiast tego spotkał się z legatem Ta Ts'in i podpisał pakt o przyjaźni. Po osiemnastu wiekach czyn ten spowodo- wał upadek Imperium Han za sprawą garstki „Europejczyków" dyspo- nujących przewagą technologiczną. — Jest tego więcej, znacznie więcej, ale w skrócie można to stre- ścić tak, że władzę nad światem objął Zachód, Hung Mao, a nie Han. Dyrektor przewrócił jeszcze parę stron i zmarszczył brwi. — Po co wymyślać takie rzeczy? Jaki ma to sens? — Może dla wprawy? Jako intelektualne ćwiczenie. Andersen ponownie podniósł na niego wzrok. — Hmm. To mi się podoba. Dobrze, że chłopiec ćwiczy intelekt. Ale sam pomysł... — Zamknął teczkę i odepchnął ją. — Zajmiemy się tym, zgoda, Tai Cho? Trzeba to rozpracować szybko i po cichu. Moim zdaniem nie jest to szkodliwe, a pana? Tai Cho chciał zaprzeczyć, lecz dostrzegł wyraz oczu Andersena. Przełożonego nie interesuje zbadanie tej sprawy. W porównaniu z pro- blemem ochrony inwestycji to drobiazg bez znaczenia. Tai Cho skinął głową i sięgnął po teczkę. — Nie. Niech pan to zostawi, Tai Cho. Jutro odwiedza mnie Shih Berdyczow. Ten plik może go zaciekawić. — Tai Cho cofnął się, chcąc już wyjść, lecz Andersen powstrzymał go: — Jeszcze jedno, Tai Cho. — Tak, dyrektorze? — Postanowiłem przyśpieszyć socjalizację Kima. Zacznie jutro, w odle- wni. — Jutro? Czy nie sądzi pan...? — Miał właśnie powiedzieć, że jego zdaniem Kim jest za młody, lecz spostrzegł, że Andersen znów wbija w niego wzrok z tym samym wyrazem oczu. „Postanowiłem — mówiło jego spojrzenie. — Dyskusji nie będzie". Tai Cho odchrząknął i skłonił się. — Dobrze, Shih Andersen. Czy mam coś przygotować? Andersen uśmiechnął się. — Nie. Wszystko już załatwione. Zanim pan wyjdzie, moja sekretarka przekaże panu szczegóły. Upokorzony Tai Cho skłonił się ponownie i wycofał. — I Tai Cho... — Tak, dyrektorze? — Ma pan nikomu nie mówić o tym pliku, rozumie pan? Tai Cho skłonił się nisko. — Oczywiście. Kim przez chwilę wpatrywał się w uczniowski strój rdzawego koloru, który wręczył mu Tai Cho, a potem powrócił spojrzeniem do wychowawcy. — Co to takiego, Tai Cho? — To twoje robocze pau — odpowiedział Tai Cho zajęty uprzątaniem biurka. — Robocze? A o jaką pracę chodzi? Tai Cho nadal na niego nie patrzył. — Zaczynasz dziś rano. W odlewni. Kim milczał przez moment, po czym powoli skinął głową. — Rozumiem. — Wyśliznął się z jednoczęściowego kombinezonu i wciągnął przez głowę luźne pau. Było to proste pau z drugimi rękawami, z naszywką na piersi, na której bladozielonymi piktogramami wypisano nazwę Projektu, a pod nią, mniejszymi znakami, szczegóły statusu Kima — numer kontraktu i godło SimFicu. Tai Cho zerknął na niego ukradkiem. — Dobrze. Od dziś będziesz tam chodzić codziennie. Od ósmej do dwunastej. Normalne lekcje zostają przesunięte na popołudnie. Spodziewał się, że Kim będzie narzekać — nowy układ kosztuje go dwie godziny wolnego czasu dziennie — lecz chłopiec był niewzruszony. Skinął jedynie głową. — Dlaczego zbiera pan rzeczy z biurka? T'a Cho znieruchomiał. Gniew, który ogarnął go po lekturze pliku „Arystoteles", nieco zelżał, lecz nauczyciel nadal czuł urazę do chłopca. Myślał, że go zna. Lecz mylił się. Plik dowiódł jego omyłki. Kim zdradził go. Jego przyjaźń była jak wyłamany zamek, jak ukryte pliki — stanowiła oszustwo. Chłopiec urodził się w Glinie, gdzie przebiegłość to rzecz wrodzona. Tai Cho powinien był zdawać sobie z tego sprawę. Mimo to świadomość omyłki przyprawiła go o ból. O ból, jakiego nie zaznał od lat. — Proszę o przeniesienie. Kim wpatrywał się w niego uparcie. — Dlaczego? — Czy to ważne? — Nie mógł skryć goryczy w głosie. Kiedy jednak odwró- cił się i spojrzał na Kima, zaskoczył go wyraz szoku i bólu na twarzy chłopca. — Czy to przez tę bójkę? — Głos Kima zabrzmiał dziwnie słabo. Tai Cho opuścił oczy i wydął wargi. — Nie było żadnej bójki, Kim. Powiedziałeś mi, że nie było żadnej bójki. — Nie. — Słowo to ledwo można było dosłyszeć. Tai Cho podniósł wzrok. Chłopiec nie patrzył już na niego, odwrócił głowę nieco na prawo. Przez chwilę wychowawcę uderzyła myśl o własnym okrucieństwie, o tym, że nie wyjaśnił powodów swego odejścia. Przecież Kim zasługuje na tyle? Potem zobaczył, że w lewym oku chłopca zbiera się łza, która powoli spływa mu po policzku. Nigdy nie widział, by Kim płakał. Teraz uświadomił sobie, że właściwie nigdy nie myślał o nim jako o dziecku. Przynajmniej nie jako o prawdziwym dziecku. W tym momencie Tai Cho po raz pierwszy zobaczył go naprawdę. Zobaczył, jak wrażliwy jest Kim. To tylko dziewięcioletni chłopiec. Sierota. A cała rodzina, jaką Kim ma na tym świecie, to on, Tai Cho. Zadrżał i zamknął szufladę, po czym podszedł do Kima i przykląkł przy nim. — Chcesz wiedzieć dlaczego? Kim nie mógł na niego patrzeć. Skinął głową, a po policzku popłynęła mu kolejna łza. Cichym, zranionym głosem powiedział: — Nie rozumiem, Tai Cho. Co ja zrobiłem? Tai Cho milczał przez moment. Spodziewał się, że Kim zareaguje na nowinę zimną obojętnością. Ale to? Poczuł, że jego oburzenie topnie- je i znika niczym para oddechu; wyciągnął ramię i mocno przytulił chłopca. — Nic — odparł. — Nic nie zrobiłeś, Kim. Chłopiec zadrżał lekko, po czym powoli obrócił głowę, aż spoglądał w twarz Tai Cho. — A więc dlaczego? Dlaczego pan odchodzi? Tai Cho znów na niego popatrzył, szukając w ciemnych oczach dziecka dowodu zdrady — jakiejś oznaki, że to jeszcze jeden podstęp — lecz ujrzał w nich jedynie ból i niewiedzę. — Widziałem twoje tajne pliki — powiedział cicho. — Brahe i Arysto- teles. Czarne źrenice zwężyły się lekko, Kim opuścił wzrok. — Rozumiem. — Następnie znów podniósł oczy; ich wyraz przejęcia zaskoczył Tai Cho. — Czy ich lektura sprawiła panu ból? Tai Cho wzdrygnął się; odpowiedział chłopcu szczerze: — Tak. Zastanawiałem się, po co stworzyłeś taki świat. Oczy Kima oderwały się na moment od jego twarzy, po czym znów do niej powróciły. — Nie chciałem pana urazić. Niech mi pan wierzy, Tai Cho. Nigdy nie uraziłbym pana rozmyślnie. — A plik? Kim przełknął ślinę. — Myślałem, że Matyas mnie zabije. Wie pan, on naprawdę tego chciał. Dlatego zostawiłem w książce notatkę. Wiedziałem, że jeśli zginę, pan ją odnajdzie. Ale nie sądziłem... — Nie sądziłeś, że znajdę ją przed twoją śmiercią, tak? — dokończył za niego Tai Cho. Kim skinął głową. — A teraz uraziłem pana... — Wyciągnął dłoń, delikatnie dotknął twarzy Tai Cho i pogładził go po policzku. — Niech mi pan wierzy, Tai Cho. Za nic bym pana nie uraził. Za nic w świecie. — W wielkich, ciemnych oczach wezbrały łzy. — Myślałem, że pan wie. Czy nie pojął pan? Czy nawet teraz pan nie rozumie? — Urwał, a przez jego drobne, szczupłe ciało przebiegł dreszcz; wreszcie niemal szeptem powiedział: — Kocham pana, Tai Cho. Tai Cho zadrżał i znów przytulił do siebie Kima. — W takim razie powinienem tu zostać, prawda? Odlewnia mieściła się w długiej i szerokiej sali o wysokim stropie. Na jej środku stał rząd sześciu wysokich, pająkowatych maszyn na pękatych podstawach, z długimi członowatymi ramionami; każda maszyna wysoko- ścią trzykrotnie przekraczała wzrost dorosłego mężczyzny. Z boku ustawio- no rzędy mniejszych maszyn, z których żadna nie wyglądała identycznie jak jakakolwiek inna, choć wszystkie mniej lub bardziej przypominały sześć jednakowych kolosów. Młodzi ludzie przesuwali się pomiędzy maszynami, przygotowując je do pracy, bądź też stali w grupkach i gawędą wypełniali ostatnie minuty przed dzwonkiem na początek zmiany. Kim stanął w progu, zajrzał do wnętrza sali natychmiast poczuł dziwny pociąg do maszyn. Uśmiechnął się i spojrzał na Tai Cho. — Myślę, że mi się tu spodoba. Nadzorcą był Han; był to mały człowieczek imieniem Nung, któ- ry poprowadził ich do swego kantorka na drugim końcu odlewni, nie- ustannie kłaniając się i uśmiechając. Idąc pomiędzy maszynami, Kim widział odwracające się głowy i czuł na plecach wzrok młodzieńców, lecz jego uwagę zajmowały wielkie mechaniczne pająki, sięgające su- fitu. — Co to za maszyny? — zapytał nadzorcę, kiedy zasunęły się za nimi drzwi w przepierzeniu. Nadzorca Nung uśmiechnął się z napięciem i spojrzał na Tai Cho. — Proszę wybaczyć mój brak przygotowania, Shih Tai. Dowiedziałem się dopiero wczoraj wieczorem. Sposób, w jaki zignorował pytanie Kima, jednoznacznie świadczył o tym, jak bardzo wytrąciło go z równowagi pojawienie się chłopca. — Co to za maszyny? — spytał Tai Cho, umyślnie powtarzając słowa Kima. — Chłopiec chciałby się dowiedzieć. Ujrzał drgnięcie twarzy Nunga, gdy ten usiłował ocenić sytuację. Nung zerknął na Kima, a następnie ledwo dostrzegalnie skinął głową Tai Cho. — To ruszty odlewnicze, Shih Tai. Jeden z chłopców zaraz je zademons- truje. Kim... — uśmiechnął się nieszczerze do przybysza — Kim zacznie pracę przy jednej z mniejszych maszyn. — Świetnie. — Tai Cho wyciągnął papiery z wewnętrznej kieszeni kurtki z imitacji atłasu i wręczył je nadzorcy. — Na początek chciałbym zwrócić pańską uwagę na fakt, że wprawdzie Kim nie powinien być traktowany inaczej niż inni chopcy, ale też nie należy traktować go źle Bezpieczeństwo chłopca jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Jak pan widzi, dyrektor Andersen załączył własnoręczną notkę tej treści. Ujrzał, że na wzmiankę o Andersenie Nung pochylił głowę, i po raz kolejny pomyślał, jakie ma szczęście, że pracuje w Ośrodku, gdzie nie ma takich ludzi. Jednak na Górze obowiązują takie właśnie zasady, a Kim będzie musiał nauczyć się ich, i to szybko. Status znaczy tu więcej niż sama inteligencja. Na chwilę znów ogarnęły go skrupuły, które poczuł w biurze Andersena. Kim jest za młody, by tu trafić. Zbyt bezbronny. Potem wzruszył w duchu ramionami wiedząc, że stracił wpływ na bieg wypadków. Mei fa tzu pomyślał. „To przeznaczenie". Tu przynajmniej nie ma Matyasa. Tu przynajmniej Kim będzie bezpieczny. Po wyjściu Tai Cho Nadzorca zaprowadził Kima na środek sali, do jednej z niższych i bardziej przysadzistych maszyn i pozostawił go pod opieką sympatycznego młodego Han imieniem Chan Shui. Kim spojrzał na zamykające się gwałtownie drzwi w przepierzeniu, po czym odwrócił się do Chan Sui, podnosząc pytająco brwi. Chan Shui roześmiał się cicho. — Nung już taki jest, Kim. Szybko się o tym przekonasz. Robi jak najmniej. Do szczęścia wystarczy mu, że wyrabiamy normy. Większość dnia spędza w swoim kantorku na oglądaniu ekranów. Zresztą właściwie trudno mu się dziwić. To straszne, kiedy się wie, że już się dotarło na swój poziom. — Poziom? Oczy Chan Shui rozszerzyły się ze zdziwienia. Następnie znów się roześmiał. — Przepraszam, Kim. Zapomniałem. Jesteś z Gliny, prawda? Kim skinął głową, nagle nabierając czujności. Chan Shui zauważył to i uspokoił go szybko. — Nie zrozum mnie źle, Kim. To, czym byłeś, to, skąd pochodzisz, nie interesuje mnie tak bardzo jak niektórych ludzi w okolicy. — Rozejrzał się ostentacyjnie, a Kim uświadomił sobie, że ich rozmowie przysłuchują się chłopcy pracujący przy pobliskich maszynach. — Nie. Liczy się to, czym jesteś. I to, czym możesz być. Tak przynajmniej powiada mój ojciec. A on dobrze wie, co mówi. Sam wspiął się po poziomach. Kim zadrżał. Ojcowie... Uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń do jednego z długich, cienkich ramion maszyny. — Ostrożnie! — ostrzegł go Chan Shui. — Zanim dotkniesz maszyny, zawsze sprawdź, czy jest wyłączona. Mają wbudowane obwody alarmowe, ale nie są absolutnie bezpieczne. Mogą paskudnie poparzyć. — Jak to działa? Chan Shui wpatrywał się przez moment w Kima. — Ile masz lat, Kim? — Dziewięć. Tak powiadają. Chan Shui opuścił wzrok. On sam liczył sobie osiemnaście lat, a najmłod- szy z chłopców — szesnaście. Kim wyglądał na pięć, najwyżej sześć lat. Ale oni tacy już są. Widział już paru. Po raz pierwszy jednak przydzielono mu obowiązki „niańki" jednego z nich. Odlewnię wypełniły bezdźwięczne, puste tony dzwonka. Chłopcy natych- miast urwali rozmowy i skierowali się do maszyn. Najbliższa z nich włączyła się z cichym pomrukiem, potem do dźwiękowego tła doszedł nabierający intensywności szum innych. — To całkiem miłe — powiedział Kim, zwracając się do Chan Shui. — Myślałem, że będzie tu głośniej. Młody Han pokręcił głową, po czym pochylił się nad własną maszyną i włączył ją. — Podobno mogliby produkować maszyny wcale nie wydające dźwięku, ale stwierdzono, że to zwiększa częstotliwość wypadków. Jeśli maszyna trochę mruczy, nie zapomnisz, że działa. Kim uśmiechnął się, uradowany praktyczną logiką tej zasady. — Jest w tym jakiś morał, nie uważasz? Nic nie powinno być zbyt doskonałe. Chan Shui wzruszył ramionami i przystąpił do wyjaśnień. Urządzenia kontrolne były proste; Kim od razu pojął, jak je obsługiwać. Chan Shui wyjął ze stojaka przy tablicy kontrolnej smukłą fiolkę. — Co to? Po chwil namysłu Chen Shui podał mu naczyńko. — Ostrożnie. To lód. A przynajmniej składniki lodu. Wkłada się to tu. — Wskazał na mały otwór na dole tablicy kontrolnej. — Do tego właśnie służą te maszyny. Przędą sieci z lodu. Kim roześmiał się, zachwycony metaforą. Następnie skierował wzrok na przezroczystą fiolkę, przyjrzał się jej, obrócił w palcach. Naczyńko zawierało klarowną ciecz zabarwioną lekko na niebiesko. Oddał je Chan Shuiowi i patrzył, jak ten bierze przedmiot, który zwał „szablonem" — cienką kartę ostemplowaną kodem rozpoznawczym w językach angielskim i mandaryń- skim — i wsuwa go w tablicę. Szablon ten stanowi prosty program komputerowy, który sterował maszyną. — A co my mamy robić? — zapytał Kim, z miną, jakby chciał powiedzieć: „Czy to już wszystko?" Niewątpliwie spodziewał się, że będzie ręcznie obsługiwał ruszt. Chan Shui uśmiechnął się. — Patrzeć. I pilnować, by nic się nie zepsuło. — A czy coś się psuje? — Nieczęsto. Zaintrygowany Kim zmarszczył brwi. Maszynami w odlewni zajmowało się około stu chłopców, choć wystarczyłby tuzin, może mniej. Nie miało to sensu. — Czy na Górze wszędzie panuje takie marnotrawstwo? Chan Shui zerknął na niego. — Marnotrawstwo? Jak to? Kim jeszcze przez moment wpatrywał się w towarzysza, zanim pojął, że ten nie rozumie go. Potem rozejrzał się zauważył, że wielu z chłopców pracujących przy mniejszych maszynach ma twarze zakryte maskami, a ci przy centralnych rusztach rozmawiają, tylko od niechcenia zerkając na maszyny. — Czy nie nudzisz się tu? Chan Shui wzruszył ramionami. — To tylko praca. Nie zamierzam spędzić tu całego życia. Kim patrzył, jak maszyna zaczyna się poruszać, jak wyciągają się jej ramiona, tworząc w powietrzu kołyskę. Wreszcie, z nagłym sykiem powie- trza, maszyna ożyła. To było piękne. W jednej chwili przestrzeń pomiędzy ramionami była pusta, w następnej coś w niej zalśniło. Kim zadrżał i klasnął z radości w dłonie. — Sprytne co? — rzekł Chan Shui uśmiechając się do niego, po czym jedną ręką zdjął rozłożyste krzesło z rusztu. Idealnie przezroczysty przed- miot błyszczał wilgotnie w blasku podsufitowej lampy. — Masz — powie- dział, podając je Kimowi. Jak większość mebli na Górze, krzesło nic nie ważyło. Albo prawie nic. Czuło się jednak, że jest solidne, niełamliwe. Kim oddał krzesło opiekunowi i spojrzał na maszynę z odnowionym szacunkiem. Tryskające z członowatych ramion strumienie powietrza kie- rowały delikatnymi płynnymi nićmi lodu, które wystrzelały z podsta- wy maszyny, lecz powietrze służyło jedynie określeniu kształtu produ- ktu. Popatrzył na Chan Shui, zdziwiony, że ten nie rozumie — że tak łatwowiernie przyjmuje ich wytłumaczenie, dlaczego maszyny mruczą. Nie dlatego, by obsługujący je ludzie pamiętali, że działają; wibracje maszyn mają swoje przeznaczenie. Wytwarzają fale stojące — podobne do dźwięku dzwonu lub szarpniętej struny instrumentu, lecz doskonałe i nieskażone. Płynny lód posuwa się po tych falach i tworzy skórę, podobną do powierzchni bańki mydlanej, lecz milionkroć mocniejszą, gdyż składa się z tysięcy maleńkich fałdek — menisków ukształtowanych przez owe fale stojące. Kim natychmiast dostrzegł piękno całego tego procesu. W tym miejscu Wschód łączy się z Zachodem. Han znali fale stojące już od piątego wieku naszej ery; znali i wykorzystywali prawa rezonansu. Widział raz „chlustającą czarę", która, kiedy potrzeć jej uchwyty, wytwarza dosknałą falę stojącą — połyskliwy, próżny, doskonały stożek wody, wznoszący się na całe pół ch 'i ponad skraj brązowej czary. Jednak sama maszyna — cybernetyka, opro- gramowanie, nawet technologia — stanowi produkt nauki Zachodu. Han zrezygnowali z tej drogi rozwoju na całe tysiąclecia przed tym, jak Zachód odkrył ją i dotarł niemalże do jej krańca. Kim rozejrzał się; patrzył, jak dokoła niego rodzą się w powietrzu lśniące kształty. Stoły, szafy, warsztaty i krzesła. Było to niczym czary. Chłopcy poruszali się pomiędzy maszynami, zbierając przedmioty i ustawiając je na posuwających się powoli tacach odbiorczych, które zwisały na linach z podsufitowych szyn, przeprowadzonych ponad przejściami. Na końcu sali, za drzwiami, przez które wszedł Kim, znajdowała się malarnia. Tam wykańczano meble — wiązano lód z wieczną farbą — zanim trafią do magazynów. O dziesiątej była przerwa na śniadanie. Jadalnia znajdowała się po prawej stronie, z niej przechodziło się do szatni. W szatni były też natryski i toalety. Chan Shui pokazał to wszystko Kimowi, po czym posadził go przy stole i przyniósł ch 'a i bułkę z sojo-wieprzowiną. — Widzę, że tym razem przysłali nam karła! Rozległ się wybuch rubasznego śmiechu. Kim odwrócił się zaskoczony i stwierdził, że patrzy w twarz krępego osiłka o przystrzyżonych krótko brązowych włosach i płaskim nosie. Chłopak był Hung Mao, miał niezdrową bladą cerę porytą głębokimi dziobami. Wpatrywał się wojowniczo w Kima, a złośliwą głupotę jego twarzy równoważył groźny wyraz oczu. Siedzący obok Kima Chan Shui pochylił się nonszalancko, niewzruszony postawą intruza. — Spływaj, Janko. Pobaw się w swoje kretyńskie gierki z kim innym i daj nam spokój. Janko parsknął pogardliwie. Odwrócił się do grupki zebranych za jego plecami chłopców i uśmiechnął się, po czym z powrotem odwrócił się do Kima, ignorując Chan Shui. — Jak się nazywasz, szczurza dupo? Chan Shui dotknął ramienia Kima. — Nie zwracaj na niego uwagi, Kim. Męczy tylko tych, którzy re- agują. — Podniósł wzrok na przybysza. — Se li neijen, co, Janko? — „Na pozór surowy, w środku słaby". To tradycyjna odpowiedź Han na zaczepkę. Kim spuścił oczy, usiłując powstrzymać się od uśmiechu. Lecz Janko pochylił się groźnie. — Nie wciskaj mi tego twojego kitajskiego gówna, Chan. Myślisz sobie, że jesteś, kurwa, cwany, co? No, zobaczysz, że w końcu i tobie się dosta- nie. Chan Shui roześmiał się i wskazał na kamerę ponad kontuarem. — Lepiej uważaj, Janko. Kto wie, czy wujek Nung nas nie ogląda. A w takim razie masz przerąbane, prawda? Rozwścieczony Janko spiorunował go wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na Kima. — Pierdolona szczurza dupa! Zza jego pleców buchnął śmiech; Janko odszedł. Kim patrzył, jak napastnik oddala się niezgrabnym krokiem, po czym zwrócił się do Chan Shui. — Czy on zawsze jest taki? — Zazwyczaj. — Chan Shui przez chwilę sączył w zamyśleniu ch'a, po czym spojrzał na Kima i uśmiechnął się. — Ale nie martw się. Dopilnuję, żeby ci się nie naprzykrzał. Berdyczow usiadł wygodnie na krześle dyrektora Andersena i rozejrzał się po pokoju. — Mam nadzieję, że wszystko idzie dobrze? — Znakomicie, Ekscelencjo — odparł z ukłonem Andersen, wiedząc, że Berdyczow pyta o chłopca i że ani na jotę nie interesuje go jego, Andersena, sytuacja. — To dobrze. Czy mogę zobaczyć chłopca? Andersen nie podnosił głowy. — Obawiam się, że nie, Ekscelencjo. Przynajmniej nie w tej chwili. Właśnie dziś rozpoczęliśmy jego socjalizację. Jednak wróci o pierwszej, jeśli zechce pan zaczekać. Berdyczow milczał przez moment, niewątpliwie zbity z pantałyku tą nowiną. — Czy nie uważa pan, że może to być nieco przedwczesne? — Wyzywają- co spojrzał Andersenowi w oczy. Andersen odchrząknął. Postanowił nie wspominać o incydencie z Matya- sem. Berdyczow tylko zdenerwowałby się niepotrzebnie. — Jak panu wiadomo, Kim to specjalny przypadek. Wymaga odmien- nego traktowania. Normalnie nawet nie myślelibyśmy o tym, by wysłać chłopca w tak młodym wieku, lecz uważamy, że zakłócilibyśmy jego równowagę, gdyby rozwojowi intelektualnemu nie towarzyszył odpowiedni rozwój społeczny. Czekał z napięciem. Po chwili Berdyczow skinął głową. — Rozumiem. I podjął pan specjalne środki ostrożności, by zapewnić mu stosowną ochronę? — Zająłem się tym osobiście, Shih Berdyczow. Kim jest w rękach jednego z moich najbardziej zaufanych ludzi, nadzorcy Nunga. Osobiście go poinstruowałem, by opiekował się chłopcem. — Dobrze. Niech pan powie, czy powinienem się o czymś dowiedzieć? Andersen wbił wzrok w Berdyczowa, przez chwilę zastanawiając się, czy ten może o czymś wiedzieć. Wreszcie odetchnął w duchu. — Jedna rzecz, Ekscelencjo. Coś, co może pana zainteresować. Berdyczow uniósł lekko podbródek. — Mam nadzieję, że jest to związane z chłopcem. Andersen skinął pośpiesznie głową. — Tak. Oczywiście. Stworzył to w wolnym czasie. To dokument. Czy raczej cała seria dokumentów. Berdyczow pochylił się nieco, zdradzając w ten sposób zainteresowanie. — Jakiego rodzaju dokument? Andersen uśmiechnął się i odwrócił. Pojawiła się pouczona zawczasu sekretarka, która wręczyła mu teczkę. Od kiedy T'ai Cho zwrócił uwagę Andersena na tę sprawę, ten ostatni dodał do teczki pliki pomocnicze i sterta papieru była teraz niemal dwukrotnie grubsza niż początkowo. Spojrzał na Berdyczowa, przeszedł przez pokój, złożył teczkę na biurku przed gościem i cofnął się z ukłonem. — Plik ARYSTOTELES — przeczytał Berdyczow, unosząc kilka arkuszy ze sterty. — Czyli prawdziwa historia nauki Zachodu. — Roześmiał się. — No wie pan! Andersen także się zaśmiał. — Przyznaję, to zabawne. Lecz także fascynujące. Chłopiec znakomicie potrafi łączyć ze sobą rozmaite elementy i ekstrapolować. Sama rozlegość jego widzenia... Berdyczow uciszył go krótkim gestem dłoni, po czym pogrążył się w lekturze. Po chwili podniósł wzrok. — Czy mógłby mi pan przynieść ch'a, dyrektorze? Andersen miał właśnie odwrócić się i przekazać polecenie sekretarce, kiedy Berdyczow przerwał mu. — Wolałbm, gdyby pan sam się tym zajął. Da mi to parę chwil na przetrawienie tego materiału. — Jak pan sobie życzy, Ekscelencjo. — Andersen skłonił się nisko. Berdyczow zaczekał, aż mężczyzna wyjdzie, po czym oparł się wygodnie, zdjął okulary i przetarł je staroświecką bawełnianą chusteczką, którą nosił specjalnie w tym celu w kieszeni swej atłasowej marynarki. Następnie podniósł stronę, którą zaczął już czytać, i spojrzał na nią ponownie. Nie ma dwóch zdań. To właśnie to. Autentyk. To, co po kawałku wygrzebywał w ciągu minionych piętnastu czy dwudziestu lat. Ma to w dłoni — całość! Chciał się śmiać lub krzyczeć z radości, lecz wiedział, że ukryte kamery obserwują każdy jego ruch, udawał więc nudę i brak zainteresowania. Od niechcenia przerzucał arkusze, lecz czuł, że za maską, którą nałożył na twarz, Podniecenie niczym ogień krąży w jego żyłach. Na bogów, skąd Kim to wszystko wytrzasnął? Czy sam wymyślił? Nie. Berdyczow natychmiast odrzucił tę możliwość. Kim nie mógł tego wymyślić. Pewne szczegóły przekonały Berdyczowa o autenty- czności dokumentu. Na przykład ten fragment o Karolu Wielkim i o Świę- tym Cesarstwie Rzymskim. Albo tu, o potajemnych wpływach ekono- micznych Medyceuszy. I tu, o długoterminowych skutkach wielkiej bitwy morskiej pod Lepanto — kiedy nad Morzem Śródziemnym niszczono lasy, a w rezultacie przemysł stoczniowy skupił się nad Bałtykiem, gdzie drewna było pod dostatkiem. Tak. Widział już odłamki tego doku- mentu — cząsteczki łamigłówki — lecz to coś układa się w kompletny obraz. Zadrżał. Andersen to dureń. I bogom niech będą za to dzięki. Gdyby wiedział, co posiadł. Gdyby choć mu zaświtało... Berdyczow opuścił wzrok, tłumiąc śmiech, który mimo woli cisnął mu się na wargi. Na bogów, czuł się tak dumny! Powrócił do strony tytułowej. Plik ARYSTOTELES. Tak! Od tego wszystko się zaczęło. Od binarnej logiki starożytnych Greków. Wyrównał stertę papierów i wsunął je z powrotem do teczki. Co robić? Co robić? Samo posiadanie takiej informacji stanowi zdradę. Podlega karze śmierci. Ktoś zastukał do drzwi. — Proszę! Andersen skłonił się, podszedł z tacą do biurka i ustawił ją z boku, z dala od teczki. Następnie nalał ch'a do czarki i wyciągnął ją, pochylając nieco głowę. Berdyczow odebrał od niego czarkę i upił nieco, po czym odstawił naczynie. — Jak wielu ludzi wie o tym, dyrektorze? Andersen pozwolił sobie na uśmieszek. — Czterech, włącznie ze mną i z Kimem, Ekscelencjo. — Wychowawca chłopca... Tai Cho, prawda? Domyślam się, że to czwarta osoba? — Tak jest, Ekscelencjo. Ale poinstruowałem go już, by nikomu o tym nie wspominał. — To dobrze. Znakomicie. Bo ma pan natychmiast zniszczyć te pliki. Rozumie pan? Uśmiech zniknął z twarzy Andersena, a zastąpił go wyraz skraj- nego zdumienia. Myślał, że te dokumenty sprawią Berdyczowowi przy- jemność. — Słucham? — Ma pan natychmiast zniszczyć dowody tej głupoty, rozumie pan, dy- rektorze? Ma pan skasować pliki i ostrzec Kima, by nie zajmował się już takimi fantazjami. — Gwałtownie plasnął dłonią w teczkę; Andersen aż pod- skoczył. — Nie zdaje pan sobie sprawy, jak mnie to zdenerwowało. Już i tak mam poważne wątpliwości co do tej sprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o bezpieczeństwo chłopca. Słyszałem, na przykład, że miała miejsce bój- ka i że musiał pan odesłać jednego ze starszych chłopców. Czy to prawda? Andersen zbladł i skłonił się, zastanawiając się, kto doniósł o tym Berdyczowowi. — Tak jest, Ekscelencjo. — Właśnie... A teraz i to. — Berdyczow milczał przez chwilę, a w jego milczeniu kryła się nie wypowiedziana groźba. Złożył tę wizytę po to, by wnieść ostatnią ratę opłaty za kontrakt Kima. Wprawdzie nie poruszono jeszcze tej sprawy, lecz oto właśnie nadeszła na to pora. — Uważam, że nie dotrzymał pan w pełni warunków naszej umowy. Nie wywiązał się pan ze zobowiązań, dyrektorze Andersen. Nie potrafił pan odpowiednio ochronić mojej inwestycji. Z tego względu sądzę, że muszę nalegać na... kompensatę. Na przykład redukcję ostatniej raty. Andersen pochylił głowę jeszcze bardziej. Głos jego brzmiał przepra- szająco. — Obawiam się, że to wykracza poza moje kompetencje, Shih Ber- dyczow. Wszelkie sprawy odnoszące się do kontraktów należy kierować do Zarządu. Zerknął na Berdyczowa, oczekując gniewu, lecz szef SimFicu uśmiechał się. — Wiem. Porozumiałem się z nimi, zanim tu przyjechałem. Zgodzili się na redukcję o sto tysięcy yuanów. — Podał dokument Andersenowi. — Jest ważny tylko z pana podpisem. Andersen wzdrygnął się, tłumiąc gniew, po czym skłonił się, wziął ze stojaka pędzelek i podpisał papier. — Później to uwierzytelnimy — powiedział Berdyczow, a uśmiech powoli zniknął z jego twarzy. — Ale w sprawie tych plików zrobi pan tak, jak powiedziałem. Zgoda? — Oczywiście, Ekscelencjo. Sięgnął po teczkę, lecz Berdyczow nie puścił jej. — Zatrzymam ten egzemplarz. Chciałbym, by zajęli się nim psychiatrzy z mojego koncernu. Zniszczą to, kiedy tylko zakończą ocenę. Andersen spojrzał na niego z rozwartymi ustami, po czym pośpiesznie cofnął się o krok. — Nie wątpię... — odezwał się, lecz zamilkł i skłonił głowę. — Znakomicie — rzekł Berdyczow, sięgając po czajnik z ch'a. — Niech więc pan przyniesie jeszcze jedną czarkę, dyrektorze. O ile się nie mylę, należą się panu ode mnie pieniądze. — I jak się dziś czuje nasza szczurza dupa? Kim nie podnosił oczu znad talerza, nie zwracając uwagi na stoją- cego ponad nim Janka. Chan Shui wyszdł do toalety; powiedział, że za- raz wróci, lecz Janko widocznie spostrzegł to i stwierdził, że nadeszła jego chwila. Poczuł na ramieniu dłoń Janka, która ścisnęła go, na razie niezbyt mocno, lecz wystarczająco, by go zaniepokoić. Strącił ją wzruszeniem ramienia, po czym sięgnął po herbatnika. Lecz Janko ubiegł go. Ze śmiechem wpakował herbatnika do ust, a następnie podniósł czarkę Kima, by popić. Kim zesztywniał. Usłyszał śmiech kamratów Janka, a potem cha- rakterystyczny odgłos splunięcia do czarki. Janko hałaśliwie postawił przed nim naczynie i szturchnął go mocno. — Pij, szczurza dupo! Musisz się dobrze odżywiać, nie? Zza pleców Janka znów buchnął bezmyślny śmiech. Kim zajrzał do czarki. Na powierzchni ch'a unosiła się obrzydliwa zielonkawa plwocina. Kim wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym obrócił się na krześle i podniósł wzrok na Janka. Chłopak był od niego o połowę większy. Matyas wyglądałby przy nim jak chuchro. Lecz w przeciwieństwie do Matyasa nie był niebezpieczny. Był tylko ociężały, głupi i odrobinę groteskowy. — Spierdalaj, krzykaczu — powiedział Kim, na tyle głośno, by usłyszał go tylko Janko. Janko ryknął i pochwycił Kima, na pół unosząc go z krzesła, po czym podsunął mu pod twarz czarkę. — Pij, gnoju! Pij, jeśli chcesz długo pożyć! — Puść go! Janko obejrzał się. Chan Shui już wrócił i stał na drugim końcu sali. Kilku chłopców zerknęło nerwowo na kamery, jakby spodziewali się, że zaraz wtargnie Nung. Lecz większość z nich znała Nunga dość dobrze, by wiedzieć, że w tej chwili najprawdopodobniej onanizuje się przy jakimś PornoStimie i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje w jadalni. Janko posadził Kima na krześle i z przesadną delikatnością wypuścił czarkę z palców. Roztrzaskała się na kaflach podłogi. — Lepiej posprzątaj to, szczurza dupo. Zanim stanie ci się coś złego. Kim z lekkim uśmiechem zerknął na Chan Shui, odwrócił się i poszedł do kontuaru po szczotkę i śmietniczkę. Kiedy wrócił, Chan Shui stał przy jego krześle. — Nie musisz tego robić, Kim. Chłopiec skinął głową, lecz mimo to przyklęknął i zaczął zbierać skorupy. Spojrzał na Chan Shui. — Dlaczego nie robią ich z lodu? Chan Shui roześmiał się, a nastpnie przykucnął i zaczął mu poma- gać. — Piłeś kiedyś ch'a z lodowej czarki? Kim pokręcił głową. — Obrzydliwe. Gorsze od flegmy Janka! — Chan Shui pochylił się nad nim i szepnął: — Co mu powiedziałeś, Kim? Nie widziałem jeszcze, żeby Janko był taki wściekły. Kim powtórzył mu swoje słowa. Chan Shui ryknął śmiechem, lecz niebawem uspokoił się. — To było dobre. Ale teraz musisz na siebie uważać, Kim. To dureń i krzykacz, ale nie chce stracić twarzy. Kiedy idę siusiu, ty idziesz ze mną. A te gnojki niech sobie myślą, co chcą. Tai Cho czekał na niego tuż po dwunastej, w asyście dwóch strażników. — Co się stało? — zapytał go Kim, kiedy wyszli. Tai Cho uśmiechnął się uspokajająco. — Wszystko w porządku, Kim. Dyrektor na to nalegał. Troszczył się po prostu o twoje bezpieczeństwo poza Ośrodkiem. — A więc będziemy z nimi chodzić codziennie? Tai Cho pokręcił głową. — Nie. Do spacerów do odlewni nie są potrzebni. Ale dziś idziemy w pewne specjalne miejsce, Kim. Chcę ci coś pokazać. Żebyśmy byli kwita, że tak powiem. — Nie rozumiem. — Wiem. Ale jeszcze zrozumiesz. Przynajmniej dziś zrozumiesz to lepiej. Wjechali dwanaście pokładów — całe sto dwadzieścia poziomów — w górę, aż znaleźli się na Poziomie 181, w sercu Środkowych Pokładów. Wyszedłszy z windy Kim natychmiast zauważył, jak bardzo miejsce to różni się od poziomu odlewni. Było tu czyściej, porządniej, mniej tłoczno; nawet ludzie zdawali się poruszać spokojniej i z większym zdyscyplinowaniem. Przy barierze Służby Bezpieczeństwa zaczekali, że strażnik sprawdzi ich przepustki, i weszli do środka. Powitał ich urzędnik, który poprowadził ich przez korytarz, a potem po wąskich schodach na galerię odciętą od rozciągającej się pod nią sali płytą przezroczystego szkła. W sali ustawiono w półkolu pięć stołów. Przed nimi stały krzesła, rozstawione na pozór chaotycznie. Przy stołach siedziało pięciu siwowłosych Han, z których każdy miał przed sobą mały komset, czyli przenośny komputer. — Co to jest? — zapytał cicho Kim. Tai Cho uśmiechnął się i wskazał na dwa krzesła z przodu galerii. Kiedy usiedli, wytłumaczył Kimowi: — To sąd pokładowy, Kim. Na każdym poziomie zasiada raz w ty- godniu. To narzędzie sprawiedliwości Han. — Ach... — Kim znał teorię sprawiedliwości Han, lecz nigdy nie widział jej w praktyce. Tai Cho pochylił się. — Zauważ, Kim, że wszystko odbywa się w nieformalnej atmosferze. Bez napięcia. — Jak w rodzinie — rzekł Kim, aż zbyt trafnie. — Właśnie — powiedział natychmiast Tai Cho. — Właśnie tak. Patrzyli, jak sala wypełnia się, aż w końcu zajęto wszystkie krzesła i osta- tni przybysze musieli kucać lub siedzieć na podłodze. Potem, bez żadnego ofi- cjalnego ogłoszenia, posiedzenie rozpoczęło się. Jeden ze starców pochylił się nad stołem i przemówił, uciszając gwar. Po chwili brzmiał już tylko głos starca. Odczytywał szczegóły pierwszej sprawy. Dwaj kuzyni pobili się. Hałas zbudził sąsiadów, którzy złożyli zażalenie na pokładowym posterunku Służby Bezpieczeństwa. Starzec odszukał wzrokiem dwóch młodych Han. Wstali natychmiast. — A więc? Co macie do powiedzenia? Obok młodzieńców stanął stary mężczyzna, siwowłosy jak sędziowie, z zaplecioną długą brodą, który zwrócił się do starca: — Za pozwoleniem, Sędzio Hsien Hong, czy mogę przemówić? Jestem Yung Pi-Chu, Głowa rodziny Yung. — Trybunał słucha twych słów, Shih Yung. Stary człowiek podziękował ukłonem, po czym poprowadził dwóch ciotecznych wnuków w wolną przestrzeń przed stołami i kazał im rozebrać się do pasa. Na ich plecach widniały pręgi niedawnej kary. Kazał młodzieńcom odwrócić się i pokazać grzbiety najpierw sędziom, potem zgromadzonej publiczności. Wreszcie polecił im wrócić na miejsca i zwrócił się do starców: — Jak widzicie, dostojni starcy, moi cioteczni wnukowie zostali już ukarani za swą bezmyślność. Pozostaje jednak kwestia zakłócenia spokoju sąsiadów. W tej sprawie proponuję rekompensatę sześciuset yuanów, którą wnoszący skargę podzielą równo między siebie. Sędzia Hsien Hong skłonił z zadowoleniem głowę, po czym spojrzał za plecy starego człowieka. — Proszę powodów o powstanie. Trzej mężczyźni wstali i przedstawili sie. — Czy przyjmujecie szczodrą rekompensatę Shih Yunga? Wszyscy trzej skinęli głowami. Dwieście yuanów to spora suma, — Dobrze. Sprawa więc zamknięta. Zechcesz zapłacić woźnemu, Shih Yung. Bez wstępów i zanim jeszcze stary mężczyzna powrócił na miejsce, inny sędzia począł odczytywać szczegóły drugiej sprawy. Znów zamieszani byli dwaj młodzieńcy, których oskarżono o antyspołeczne zachowanie. Po pijanemu zniszczyli rząd magnolii. Na żądanie starca dwaj mężczyźni powstali. Byli Hung Mao, odziani schludnie i przyzwoicie, z włosami obciętymi na modłę Han. — A więc? — zapytał starzec. — Co macie do powiedzenia? Dwaj mężczyźni zwiesili głowy. Jeden z nich zerknął przelotnie na towarzysza, który odchrząknął i podniósł wzrok, występując jako rzecznik dwójki. — Dostojni Sędziowie, nie mamy usprawiedliwienia na nasze zachowa- nie i głęboko się go wstydzimy. Przyjmujemy pełną odpowiedzialność za nasze uczynki i zrozumiemy was, czcigodni starcy, jeśli ukarzecie nas za nie z całą surowością. Prosimy jedakże, byście wzięli pod uwagę nasze dotych- czasowe przykładne sprawowanie, i najpokorniej pragniemy przedstawić tyczące go świadectwa naszych pracodawców. Proponujemy pełne opłacenie szkód, a przez wzgląd na zakłócenie przez nas harmonii gminy prosimy o przydzielenie nam miesięcznej służby na rzecz gminy. Sędzia zerknął na swych towarzyszy, którzy skinęli zgodnie głowami, po czym zwrócił się do dwóch młodzieńców. — Zapoznaliśmy się ze świadectwami waszych pracodawców i wzięli- śmy pod uwagę wasze dotychczasowe przykładne sprawowanie. Wstyd wasz nie budzi wątpliwości, a skruchę sami widzimy. Przez wzgląd na te okoliczności przyjmujemy wasze propozycje; publiczną służbę roz- poczniecie za dwa tygodnie. Jeśli jednak po raz drugi pojawicie się przed tym trybunałem oskarżeni o podobny uczynek, doprowadzi to do natychmiastowego przeniesienia was na niższy poziom. Czy rozu- miecie? Dwaj młodzieńcy skłonili się nisko i zerknęli na siebie przelotnie. Następnie rozpatrzono jeszcze dwie sprawy. W pierwszej chodziło 0 kradzież. Dwaj mężczyźni twierdzili, że zostali obrabowani przez trzeciego, lecz film Służby Bezpieczeństwa dowiódł, że oskarżene było fałszywe. Strażnicy pochwycili protestujących głośno mężczyzn, na których wydano wyrok. Zostali skazani na przeniesienie o pięć poziomów w dół. Przy wtórze jęków dwóch mężczyzn i ich rodzin i radości fałszywie oskarżonego człowieka i jego rodziny, dwóm winnym odebrano przepustki i wyprowa- dzono ich. Czwarta sprawa dotyczyła napaści mężczyzny w średnim wieku na teścia. Obie rodziny przybyły do sądu i po raz pierwszy atmosfera stała się naprawdę napięta. Każda rodzina podawała inną wersję wydarzeń i zdawało się, że nie sposób rozwiązać problemu. Każdy z mężczyzn był szanowanym członkiem gminy. Każdy przysiągł, że jego wersja jest prawdziwa. Tym razem nie było filmów, które rozwiązałyby spór, ani też bezstronnych świadków. Starcy naradzali się przez moment, a potem Sędzia Hong wezwał dwóch mężczyzn do wystąpienia. Najpierw zwrócił się do starszego: — Od czego zaczęła się wasza kłótnia? Zapytany naburmuszył się i pogardliwym gestem wskazał na młodszego mężczyznę. — On obraził moją rodzinę. Sędzia Hong był cierpliwy. Chodziło w końcu o twarz. Przez następne pół godziny powoli, inteligentnie wyciągał na światło dzienne nici poszlak. Na dnie całej sprawy kryła się trywialna uwaga — że żona młodszego mężczyzny jest równie leniwa jak jej matka. Wypowiedziano je w podnieceniu, podczas sprzeczki na zupełnie inny temat, lecz starsza kobieta wielce się obraziła 1 wezwała męża, by bronił jej honoru. — Czy nie uważacie, że sytuacja wymknęła się spod waszej kontroli? Ty, Shih T'eng — sędzia spojrzał na młodszego mężczyznę. — Czy naprawdę uważasz, że twoja teściowa jest leniwa? Czy tak mało masz szacunku dla matki twej żony? Shih T'eng spuścił głowę i pokręcił nią. — Nie, czcigodny Hong. To dobra i cnotliwa kobieta. To, co powiedzia- łem, powiedziałem w podnieceniu. Nie mówiłem tego serio. Ja... — Zawahał się i spojrzał na teścia. — Przepraszam za wszelkie szkody, które wyrządziłem jego rodzinie. Zapewniam go, że nie uczyniłem tego umyślnie. Sędzia Hong spojrzał na starszego mężczyznę i z jego miny natychmiast wyczytał, że jest on usatysfakcjonowany. Spór został zakończony. Lecz starzec nie skończył jeszcze z dwoma mężczyznami. Pochylił się gniewnie nad stołem. — Dziwię się bardzo, że dwóch tak dobrych i prawomyślnych ludzi przychodzi do mnie z równie drobną... sprzeczką. Obaj powinniście wstydzić się głęboko, że sprawa zaszła tak daleko. — Mężczyźni opuścili ze skruchą głowy. W sali zapadło martwe milczenie, a Sędzia Hong kontynuował: — Dobrze. Przez wzgląd na te okoliczności skazuję każdego z was na pięćset yuanów grzywny za marnowanie czasu trybunału. — Spojrzał surowo na dwóch winowajców. — Jeśli usłyszę jeszcze o tej sprawie, to znów stanie- cie przede mną. A zaręczam wam, ch 'un tzu, że nie przypadnie to wam do gustu. Dwaj „dżentelmeni" skłonili się głęboko i podziękowali sądowi, po czym pokornie udali się do woźnego, by opłacić grzywny. Tai Cho zwrócił się do wychowanka: — A więc, Kim? Czy nadal uważasz, że obyczaje Han są tak złe? Zakłopotany chłopiec opuścił wzrok. Odkrycie Tai Cho skomplikowało ich stosunki. Łatwiej byłoby, gdyby mógł po prostu powiedzieć: „Nie, ja nie wymyśliłem tego świata, o którym pan czytał", lecz czasami prawda dziwniejsza jest od kłamstwa i znacznie trudniej ją przyjąć. — Nigdy nie uważałem, że Han mają złe obyczaje, Tai Cho. Co by pan nie myślał, sądzę, że jesteście narodem wysoce cywilizowanym. Tai Cho wpatrywał się weń przez moment, po czym wzruszył ramionami i znów zajrzał do sali. Tłum rozszedł się już, pozostało tylko pięciu starców, którzy rozmawiali ze sobą i załatwiali pozostałe sprawy. Tai Cho za- stanawiał się przez chwilę, wreszcie uśmiechnął się i powrócił wzrokiem do Kima. — W Chung Kuo nie ma więzień. Czy wiedziałeś o tym, Kim? Jeśli ktoś chce źle się zachowywać, może to czynić, choć nie pośród tych, którzy pragną zachowywać się dobrze. Taki człowiek trafia na odpowiedni dla siebie poziom. Zostaje przeniesiony. — Urwał i skinął głową. — To bardzo humanitarny system, Kim. Najsurowsze kary grożą za występki przeciwko ludziom. Może jesteśmy narodem sklepikarzy, lecz nie jesteśmy skorum- powani. Kim westchnął. Wychowawca cytował pewien fragment pliku — opo- wiadający o chciwych i przekupnych Hoi Po lub, jak zwali ich Europejczycy, Hoppos, którzy kierowali kantońskim handlem w dziewiętnastym stu- leciu. Nie chciał, by Tai Cho wziął jego słowa za ocenę wszystkich Han, lecz właśnie przekonał się, jak łatwo jest mylnie je zinterpreto- wać. Niech diabli porwą Matyasa, pomyślał. I niech diabli porwą człowieka, który pozostawił te pliki, bym ja je odnalazł i połączył w całość! Tai Cho mówił dalej: — Sąv rzecz jasna, wyjątki. Na przykład zdrada Tanga karana jest śmiercią. Śmiercią zdrajcy i całej jego rodziny do trzeciego pokolenia. Lecz system nasz jest uczciwy, Kim. Działa na rzecz tych, którzy pragną, by działał. Dla innych stworzono inne poziomy bytowania. W Chung Kuo każdy musi znaleźć sobie swój poziom. Czy to nie uczciwe? Kim chciał z tym dyskutować, zapytać, czy jest to uczciwe także dla tych, którzy rodzą się w Sieci lub Glinie, jak on, lecz uznał, że po szkodach, jakie wyrządził, wszelkie spory dowodziłyby grubiaństwa. Przesunął wzrok z Tai Cho na starców. — To, co zobaczyłem dzisiaj, wydało mi się uczciwe, Tai Cho. Tai Cho spojrzał na Kima i uśmiechnął się. Nie jest to jeszcze pełna kapitulacja, lecz chłopiec mimo wszystko ma w sobie wiele dobra. Bardzo wiele. Na przykład kiedy się uśmiecha, jest w jego uśmiechu tyle zapału i szczerości — to uśmiech z samego serca. Tai Cho pociągnął nosem i skinął głową. Uświadomił sobie, że potraktował tę sprawę zbyt osobiście. Tak, teraz rozumiał to. Kim mówił o systemach. O filozofiach. Pozwolił ponieść się abstrakcyjnym pojęciom. A mimo to omylił się. — Jeśli chodzi o te pliki, Kim. Musiałem powiedzieć dyrektorowi. Kim spojrzał na niego zmrużonym oczyma. — I? Tai Cho spuścił głowę. — I on, niestety, kazał je zniszczyć. Musimy zapomnieć, że one w ogóle istniały. Rozumiesz? — Każe mi pan zapomnieć? Tai Cho spojrzał na niego, a w oczach błysło mu nagłe zrozumienie. Potem, nieoczekiwanie, roześmiał się. — Ach, tak. Nie myślałem... Zapomnieć, pomyślał Kim, po czym zaśmiał się głęboko i serdecznie. — Jakbym mógł zapomnieć. ROZDZIAŁ XV ZAPACH KWIATU ŚLIWY Potężny mężczyzna rzucił się na Chena niby automat, wymachując ramio- nami i wymierzając nieustannie ciosy, zmuszając Chena do uników, balan- sowania i skoków w celu ustrzeżenia się przed gradem razów. Chen cofał się coraz bardziej, aż wreszcie boleśnie uderzył plecami o ścianę. Zrobił unik i kopniakiem odbił się od ściany; głową naprzód skoczył ku żołądkowi potężnego mężczyzny. Był jednak za wolny. Napastnik odparował jego atak dłońmi złączonymi na kształt tarczy i powalił go na podłogę. Zanim Chen odzyskał oddech, ogromna dłoń uniosła go i przygwoździła do ściany. Chen desperacko młócił ramię przeciwnika, lecz równie dobrze mógłby bić żelazną sztabę. Ramię drżało lekko, lecz trzymało go mocno. Chen przełknął ślinę i spojrzał potężnemu mężczyźnie w oczy, świadom kryjącej się w nich siły i opanowania. Tamten cofnął wolne ramię, układając pięść w oko feniksa — feng huang yen ching — z wysuniętym knykciem wskazującego palca, który za chwilę uderzy w czaszkę Chena i roztrzaska ją. Chen zamknął oczy i roześmiał się. — Nic z tego, przyjacielu. Nie mogę nic przeciwstawić twej sile i umiejęt- nościom. Karr trzymał go jeszcze przez chwilę, z pięścią gotową do ciosu, po czym rozluźnił się i opuścił Chena na podłogę. — Musimy więc pracować, póki nie nabierzesz siły i umiejętności równych moim. Chen przykucnął, odzyskując oddech. Z uśmiechem podniósł wzrok na Karra. — Naprawdę nie rozumiem po co. Nie masz sobie równych, Shih Karr. I jesteś po mojej stronie. Bogom niech będą za to dzięki. Surowość Karra znikła. — Może teraz tak jest, Chen, ale pewnego dnia stworzą maszyny takie jak ja. Jestem o tym przekonany. Maszyny takie jak tamte kopie z Marsa. Zaręczam ci, że już w tej chwili ktoś gdzieś nad tym pracuje. Wolę zawczasu Przygotować odpowiedź niż czekać na ich nadejście, a ty, Kao Chen? Cały poranek spędzili na trudnych ćwiczeniach, najpierw kijem, mieczem 1 włócznią — kuai chang shu, tao shu i ch'ian shu — potem przy użyciu samych nagich dłoni, koncentrując się na ulubionym przez Karra stylu „wietrznej dłoni" —feng shou kungfu. Dwaj mężczyźni widzieli się po raz pierwszy od kilku miesięcy i przyjacielska szamotanina sprawiła im wiele przyjemności, lecz Karr nie zaprosił Chena po to jedynie, by udoskonalić jego umiejętności. Wziąwszy prysznic, usiedli w jadalni przy wielkim dzbanie gorącego, słodkiego, migdałowego ch'a — przysmaku, z którym zapoznała ich żona Chena, Wang Ti. — Co słychać u małego Jyana? — zapytał Karr. — Chciałem was od- wiedzić, lecz w ciągu ostatnich miesięcy Tang wciąż powierzał mi nowe zadania. Chen uśmiechnął się i skłonił lekko głowę, lecz oczy rozbłysły mu na wzmiankę o synu. — Jyan miewa się świetnie. Ma dopiero cztery lata, a poznał już wszystkie postawy. Powinieneś zobaczyć jego kou shih. Co za wyczucie równowagi! A jak potrafi kopać! Całe nogi mam w siniakach! Karr zaśmiał się. — A Wang Ti? Chen opuścił wzrok i uśmiechnął się szerzej. — Wang Ti to Wang Ti. Niczym słońce pojawia się każdego ranka. Niczym księżyc świeci jasno w nocy. Potężny mężczyzna znów się zaśmiał, po czym spoważniał. — Słyszałem, że masz dobre nowiny, Chen. Najlepsze z nowin. Zaskoczony Chen podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko. — Kto ci powiedział, Shih Karr? Kto zepsuł moją niespodziankę? Chciałem ci sam powiedzieć! Karr przechylił głowę. — Cóż... Powiedzmy po prostu, że usłyszałem o tym, zgoda? Znasz mnie, Chen. Niewiele umyka mej uwagi. — I twemu uchwytowi! Obaj mężczyźni zaśmiali się. — Nieważne — rzekł Karr, unosząc czarkę w toaście. — Zdrowie twojego drugiego dziecka! Oby było zdrowe i silne! — Dziękuję ci, przyjacielu — powiedział Chen, podnosząc swą czarkę. Upił nieco napoju, po czym spojrzał na Karra. — Bardzo miło u ciebie, Shih Karr. Tak rzadko się ostatnio spotykamy. Ale powiedz, dlaczego tu jestem? Czy jest dla mnie zadanie? Czy mam coś zrobić? — Być może. — Być może? Dlaczego tylko „być może"? Potężny mężczyzna opuścił wzrok, po czym sięgnął po dzban i ponownie napełnił swą czarkę. — Jestem na tropie DeVore'a. Chyba wiem, gdzie się ukrywa. — DeVore? Znalazłeś go? — Być może. Tropię go od trzech lat, od kiedy umknął nam z portu w Nankinie. Od trzech lat, Chen. Odnalazłem ośmiu spośród dziesięciu ludzi, którzy pomogli mu wtedy w ucieczce, lecz żaden z nich nic nie wiedział, żaden nie mógł zbliżyć nas do niego ani na włos. Ale teraz sytuacja się zmieniła, teraz chyba go mam. Chen zmarszczył brwi. — W czym więc problem? Dlaczego po prostu go nie załatwisz? Karr wciągnął głęboko powietrze do płuc. — To trudna sprawa. Otóż Tang chce dostać go żywcem. Chce posta- wić DeVore'a pod sąd. Chce, by dostarczył on ostatecznych dowodów przeciw innym Rozproszeniowcom. — Rozumiem. Co jednak powstrzymuje cię przed aresztowaniem go? — Izba. Raban, który by podnieśli, gdybyśmy aresztowali niewinnego człowieka. Chen pokręcił głową. Nadal nie rozumiał. — Człowiek, którego podejrzewamy, że jest DeVore'em, to Komen- dant plantacji. Rozumiesz, Chen? Jednej z wielkich plantacji we wscho- dniej Europie. Na taką posadę mianuje Izba. Jeśli wtargniemy tam bez dowodów, damy Rozproszeniowcom wymarzoną okazję do napaści na nas za naszą brutalność. A sytuacja już osiągnęła punkt kryty- czny. W Izbie panuje niezwykle chwiejna równowaga i Siedmiu nie będzie ryzykować zakłócaniem tej równowagi, nawet dla DeVore'a. Musimy więc zdobyć pewność, że Komendant Bergson to nasz czło- wiek. — Jak wielką pewność? — Taką, jaką daje wzór siatkówki. Chen spojrzał w swe ch'a i zaśmiał się. — A jak go zdobyć? — Podniósł wzrok na Karra. — Czy myślisz, że DeVore usiądzie grzecznie, kiedy będziemy pobierać wzór jego siat- kówki? Karr zawahał się, a następnie zaśmiał się cicho i skinął głową, ponownie spoglądając w oczy przyjaciela. — Może. Może właśnie tak się zachowa. Widzisz, Chen, na tym właśnie będzie polegała twoja rola. Tolonen patrzył na swą dziewięcioletnią córkę wybiegającą z mo- rza z głową radośnie odrzuconą wstecz. Za jej plecami rozbijały się na ciemnym piasku spienione, białe fale. Jelka przystanęła na skraju wody, przygładzając włosy delikatnymi drobnymi dłońmi. Włosy mia- ła długie i proste jak jej matka, pociemniałe od wody. Śnieżnobiały kostium kąpielowy podkreślał jej zimową opaleniznę i zgrabne dziecię- ce ciało. Ujrzała go i uśmiechnęła się, podchodząc do niego przez plażę. Siedział na szerokim, cienistym patio, stół przed nim nie był jeszcze uprzątnięty po śniadaniu. Służący musi przyjść i zebrać naczynia. Odłożył książkę i uśmiechnął się do córki. — Jak tam woda? — zawołał, gdy się zbliżyła. — Wspaniała! — Powietrze zawibrowało śmiechem dziewczynki. — Wykąp się ze mną. Dobrze ci to zrobi. — Hmm... —Wruszył ramionami. Może rzeczywiście się wykąpie. Ułożyła się na szezłongu naprzeciw niego. Młode zwierzątko, zadowolo- ne ze swego ciała. Nie zna skrępowania. Spojrzał na nią, jeszcze dobitniej uświadamiając sobie, jak bardzo dziewczynka przypomina swą matkę. Zwłaszcza w tej chwili. Poznał jej matkę na bardzo podobnej wyspie. Na antypodach miejsca, w któ- rym znajdował się w tym momencie. Pewnego lata, niemal trzydzieści lat temu. Już wtedy był Generałem. Najmłodszym w służbie Siedmiu i najzdolniej- szym. Pojechał do Góteborga w odwiedziny do siostry swego ojca, Hanny. W tamtych czasach odwiedzał Hannę dwa razy do roku, pomny, że ta zajmowała się nim, kiedy jego matka chorowała. Tym razem miał czas, by spędzić u niej więcej niż jeden dzień, a kiedy Hanna zaproponowała, by polecieli do Fredrikstad i odwiedzili należący do rodziny letni domek, zgodził się natychmiast. Z Fredrikstad popłynęli motorówką na wyspy na południe od Miasta. Myślał, że na wyspie będą sami: on, Hanna i jej dwóch synów. Lecz kiedy motorówka przybiła do pomostu, zobaczył, że na wyspie są i inni ludzie. Wszedł do domku skrępowany, gdyż nie ostrzeżono go o obecności innych gości, i z radością ujrzał, że w niskim pokoiku czeka, by go powitać, nie nieznajomy, lecz jego najstarszy przyjaciel Piotr Endfors. Endfors poślubił dziewczynę z dalekiej północy. Chłodną, elegancką piękność o niemal białych włosach i oczach jak arktyczne morze. Mieli ośmioletnią córkę Jenny. Stało się to powoli. Z początku była ona tylko córką starego przyjaciela; śliczną dziewczynką o urzekającym uśmiechu, pełną ciepła, którego na pozór brakło jej matce. Jednak już od pierwszej chwili poczuła do niego symaptię i wieczorem nie dawała się oderwać od jego kolan. I on polubił ją natych- miast, choć sam się nie spodziewał, do jakiego wielkiego doprowadzi to uczucia. Kiedy w osiem lat później Piotr i jego żona zmarli, on został opiekunem Jenny. Po czterech latach ożenił się z nią. Był od niej starszy o trzydzieści lat. Ocknął się z gorzko-słodkich rozmyślań i skierował uwagę na swą córkę. — Wcale mnie nie słuchałeś, prawda, ojcze? Roześmiał się i pokręcił głową. — Tak sobie wspominałem. — Wyprostował się na krześle i sięgnął do czajnika z ch'a. Był już letni. Chrząknął i zawołał na służącego. — Właśnie mówiłam, że powinniśmy wrócić już do domu. Chyba nadszedł czas. Nie sądzisz? Spojrzał na nią gwałtownie, potem, zmieszany jej słowami, pokręcił głową. Nie tyle na znak zaprzeczenia, ile przyznania, że nie zastanawiał się jeszcze nad tą sprawą. Wrócić do domu? Dlaczego? Dlaczego nadszedł czas? — Czy masz dosyć pobytu tutaj? — spytał niemal z niedowierzaniem. Zdawało mu się, że dziewczynce jest tu tak dobrze. Że jest tak betroska. Wahała się przed wyznaniem swych uczuć, lecz wreszcie odpowiedziała mu: — Jestem tu całkiem szczęśliwa. Nie myślę jednak o sobie, a o tobie. To nie dla ciebie miejsce. Miękniesz tu. Więdniesz przedwcześnie. — Spojrzała na niego z prawdziwą miłością, prawdziwą troską w oczach. — Chcę, byś był taki jak dawniej. Nie chcę, żebyś stał się inny. To wszystko... Nie mógł się z nią spierać. Sam czuł to w sobie. Zdawało mu się, że z każdym dniem jest gorzej. Siedzi bezczynnie. Nie każą mu nic robić. Z każdym miesiącem czuł coraz większy niepokój; coraz większą bezsilność. To najgorszy aspekt wygnania. — Co mogę zrobić? Muszę tu pozostać. Wyczuła gorycz w jego głosie, dostrzegła rezygnację w przygarbionych ramionach. Zabolało ją, że musi być świadkiem takich rztczy. Lecz tym razem może mu pomóc. Tym razem ma balsam na jego rany. — Gdzie jest ten cholerny służący! — krzyknął Tolonen, a w jego słowach i zachowaniu kipiał gniew i frustracja. Odwrócił się na krześle i ryknął na sługę. Zaczekała, aż umilknie, po czym powiedziała mu, że odesłała służbę. — Chcę z tobą porozmawiać. Spojrzał na nią zdziwiony i rozbawiony jej postępkiem, dorosłym tonem jej głosu. — Porozmawiać? O czym? Odwróciła wzrok ku morzu i odległym wyspom Kepulauan Barat Daya. — Pięknie tu, prawda? Te kolory nieba i morza. Ale to nie takie piękno, jakiego nam trzeba. Ono nie... — Przez moment szukała słów, by wyrazić swe uczucia, wreszcie pokręciła głową. Lecz Tolonen wiedział, o co jej chodzi. Jest tu pięknie. Ale to piękno miękkie, perłowe. Nie sięga do jego duszy tak, jak sięgają do niej fiordy i góry. Ciągłe ciepło, mgły, brak pór roku — wszystko to drażni go. — Pragnę... — odezwał się, ale pokręcił stanowczo głową. Jego prag- nienia nie mają nic do rzeczy. Li Shai Tung skazał go na wygnanie. Musi dożyć swych dni na tej wyspie. Oto zapłata za nieposłuszeństwo. Wygnanie. — Czego pragniesz? — zapytała. Wstała i stanęła przy nim, patrząc wyczekująco. Wyciągnął dłoń i pogładził ją po policzku, po czym złożył ją na nagim ramieniu dziewczynki. Skórę miała chłodną i suchą. — Dlaczego miałbym pragnąć więcej niż już posiadam? — Spojrzał na nią marszcząc brwi; pomyślał, że za swój czyn mógł umrzeć, a ona zostałaby sama, osierocona. Albo jeszcze gorzej. Nie brał tego pod uwagę, kiedy po- dejmował decyzję. W gniewie założył, że T'ang postąpi tak, jak postąpił w rze- czywistości. Teraz jednak czuł wielki ból, myśląc o tym, co mogło się wydarzyć: o tym, jaką mógł jej wyrządzić krzywdę — może nawet śmierć. Wydało mu się, że dziewczynka czuje to. Pochyliła się i ucałowała go w czoło i policzek. Zrobiłeś to, co musiałeś zrobić. Li Shai Tung zrozumiał to. Zaśmiał się na to. — Zrozumiał? Był wściekły! — Tylko dlatego, że musiał. Odsunął jej dłoń i oparł się na krześle. — O czym ty mówisz, Jelka? Co wiesz? Teraz ona z kolei się roześmiała. — Spałeś, kiedy on przybył. Nie chciałam cię budzić. Wiem, jak ciężko ci jest w nocy. — Spoglądała na niego w dziwnie dorosły sposób; w tym momencie bardziej przypominała matkę niż córkę. Wyciągnął rękę i pochwycił ją mocno. — Kto, Jelka? Kto przybył? Podniosła ręce, zdjęła jego dłonie ze swych ramion, przytrzymała je i obróciła. Silne, piękne dłonie. — A więc? — nie ustępował, zniecierpliwiony, choć teraz sam się śmiał. — Powiedz mi, o kogo chodzi! — O Generała Nocenziego. — Ach... — Oparł się ciężko. — Jest w domu. Mam go przyprowadzić? Spojrzał na nią z roztargnieniem i skinął głową. — Tak. Dobrze będzie znów porozmawiać z Vittoriem. Patrzył w ślad za odchodzącą córką, po czym przesunął wzrok na po- wierzchnię morza. Nocenzi. To może oznaczać tylko jedno. Chcą jego głowy. Przyjaciele przesyłali mu wiadomości. Opowiedzieli mu o coraz głośniej- szych żądaniach „sprawiedliwości" w sprawie Lehmanna. Ostatnio krążyły pogłoski, że Izba chce oskarżyć go o morderstwo. A więc Tang uległ naciskowi. I on, Tolonen, będzie musiał rozliczyć się ze swego czynu. Zadrżał, myśląc o Jelce, po czym odwrócił się i ujrzał Nocenziego sto- jącego na piasku z czapką pod pachą. — Knut... Dwaj mężczyźni objęli się gorąco i przez chwilę tylko stali i patrzyli na siebie. Wreszcie Tolonen opuścił wzrok. — Wiem, po co przybyłeś. Nocenzi zaśmiał się dziwnie. — Czyżby przeczytał pan moje rozkazy, Generale? — Po prostu Shih Tolonen. Teraz ty jesteś Generałem, Vittorio. Nocenzi wpatrywał się weń przez moment, po czym uśmiechnął się. — Może usiądziemy? Jelka powiedziała, że przyniesie świeże ch'a. Usiedli, nie naprzeciw siebie, lecz tak, by każdy miał przed sobą morze. Nocenzi zauważył leżącą na stole otwartą książkę. — Co pan czyta, Knut? Tolonen podał mu stary, oprawny w skórę tom i patrzył, jak gość uśmiecha się. Była to Chan Shu, Sztuka wojny Sun Tzu z trzeciego wieku przed naszą erą. Przekład Clavella. — Powiadają, że wojownicy Ch'in byli szaleni. Rzucali się do boju bez zbroi. Tolonen zaśmiał się. — Owszem, Vittorio, lecz był ich milion. I nigdy nie zaznali porażki. Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza, wreszcie Tolonen odwrócił się ku staremu przyjacielowi. — Powiedz mi szczerze, Vittorio. Czy chodzi o to, czego się lękam? Czy mam zapłacić za mój czyn? Nocenzi spojrzał na niego. — Lehmann zasłużył na to, co pan z nim zrobił. Wielu ludzi tak sądzi. — Tak — nie ustępował Tolonen. — Ale czy mam za to zapłacić? Następca Tolonena wbił wzrok w człowieka, pod którego dowództwem służył przez niemal ćwierć wieku, i uśmiechnął się. — Powiedział pan, że wie, po co przybyłem, Knut. Lecz omylił się pan. Nie przychodzę po pańską głowę. T'ang chce się z panem widzieć. Li Yuan z krzykiem zbudził się w półmroku; serce waliło mu dziko, nadal czuł pod sobą ciemnego konia, nadal nozdrza wypełniał mu zapach kwiatu śliwy. Wzdrygnął się i usiadł, czując ciepłą lepkość na udach. Pot rosił jego czoło i pierś. Atłasowa pościel była nim przesiąknięta. Jęknął cicho i złożył głowę w dłoniach. Fei Yen... Był na przejażdżce z Fei Yen. Jechali coraz szybciej, w dół długiego zbocza, aż wreszcie, z potężnym szarpnięciem, które chłopiec jeszcze teraz czuł w kościach, jego koń rzucił się na przeszkodę. Odrzucił pościel i spojrzał na siebie w mdłym blasku. Jego członek nadal był nabrzmiały, choć zdążył już opaść. Z lekkim wzdrygnięciem chłopiec pochylił się i dotknął wilgoci. Silna nieświeża woń jego nasienia zmieszała się z upartym zapachem kwiatu śliwy. Zdezorientowany wciągnął powietrze głęboko do płuc i w końcu przypomniał sobie. Kawałek jedwabiu, który od niej otrzymał, leżał na nocnym stoliku, a jego aromat wypełniał pokój. Zerknął na szeroką tarczę zegara z kości słoniowej. Minęła dopiero czwarta. Wstał, chcąc wziąć prysznic, kiedy za drzwiami rozległy się hałasy, a potem stłumione stukanie. Li Yuan narzucił szlafrok i przykrył się kołdrą. — Wejść! W progu stał Nan Ho ze schyloną głową, z latarnią w dłoni. — Czy wszystko w porządku, Książę Yuan?! Nan Ho był jego osobistym sługą; zarządzał także ośmioma młodszymi służącymi, z których składał się mały dwór księcia. — To był... — Li Yuan wzdrygnął się. — To był tylko sen, Nan Ho. Wszystko w porządku. — Zerknął na łóżko i wstydząc się nieco swej prośby dodał: — Przynieś czystą pościel, Nan Ho. Ja... Odwrócił się gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że trzyma w dłoniach jedwab Fei Yen. Nan Ho spojrzał najpierw na chłopca, potem na łóżko i skłonił się. — Natychmiast, Książę Yuan. — Następnie zawahał się. — Czy... — 491 Przechylił głowę lekko na bok, jakby i jemu słowa z trudem przechodziły przez gardło. — Czy mogę ci czymś służyć, Książę Yuan? Li Yuan przełknął ślinę i pokręcił głową. — Nie rozumiem cię, Nan Ho. Czym możesz mi służyć o tej porze? Nan Ho wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Cichszym głosem rzekł: — Może Książę życzyłby sobie, by zajęła się nim Perłowe Serce? Perłowe Serce była jedną ze służek. Miała piętnaście lat. — Dlaczego Perłowe Serce miałaby...? — odezwał się chłopiec, lecz po chwili zrozumiał Nan Ho i odwrócił wzrok. — A więc, Wasza Wysokość? Powstrzymał gniew, zachował w głosie spokój; mówił, jak przystało księciu, przyszłemu Tangowi. — Przynieś tylko czystą pościel, Nan Ho. Powiem ci, kiedy zapragnę jeszcze czegoś. Nan Ho skłonił się nisko i odwrócił, by wypełnić polecenie. Dopiero po jego wyjściu Li Yuan spojrzał na wilgotny kawałek jedwabiu w dłoni i uświadomił sobie, że wytarł się nim. Chen stał nagi w kolejce. Nad drzwiami widniała tablica z napisem ODKAŻANIE. Angielskie litery wymalowano czarną farbą. Pod nimi znajdowało się tłumaczenie w wielkich czerwonych mandaryńskich pikto- gramach. Chen rozejrzał się i zauważył, że jest to jeden z niewielu napisów, które przetłumaczono na angielski. Przez stację tranzytową Łódź przecho- dziło dziennie ponad trzysta tysięcy ludzi, niemal wszyscy byli Han. To było dziwne. Niespodziewane. Za drzwiami znajdowały się natryski i baseny dezynfekcyjne; prymityw- ne, lecz skuteczne rozwiązanie problemu odkażania milionów robotników tygodniowo. Podreptał naprzód, nie zwracając uwagi na nagość własną i ota- czających go ze wszystkich stron ludzi, opierając się pokusie podrapania swędzącej skóry za lewym uchem. Strażnik Hung Mao przepychał go brutalnie przez drzwi; jak inni, Chen pochylił głowę, powoli przeszedł przez piekąco zimny deszcz natrysków, zszedł do basenu i wstrzymując oddech, zanurkował w wypełniającą go ciecz. Wreszcie znalazł się na słońcu, pokryty gęsią skórką. Strażnik wcisnął mu w ramiona odzież — przepaskę na lędźwie, brązowy kombinezon i kapelusz kulisa ze słomy — i znów trzeba było ustawić się w kolejce. — Tong Chou? Odpowiedział na swe fałszywe nazwisko i przepchnął się naprzód, by odebrać kartę identyfikacyjną i tobołek; szybko sprawdził, czy nie skonfi- skowali lunetki. Następnie znalazł sobie miejsce i trzymając kartę w zębach, a tobołek między stopami, ubrał się szybko. Ruszył wraz z rzeką tysięcy identycznie odzianych ludzi. Na końcu długiej, otoczonej murami drogi tłum rozlewał się na szerokim placu. To była strefa załadunku. Znów wszystkie tablice były w języku Kuo-yu, czyli mandaryńskim. Chen odwrócił się i po raz pierwszy obejrzał na górujący ponad wszystkim biały Mur Miasta, jak okiem sięgnąć rozciągający się w obie strony. Następnie opuścił wzrok i odszukał piktogram, który mu pokazano — Hsia, krab. Dostrzegłszy go, ruszył na rampę; zatrzymał się przy barierze, by pokazać strażnikowi swą kartę. Pociąg był zatłoczony. Wcisnął się do środka, uśmiechając się przepra- szająco przepchnął się przez ludzi, odwrócił i czekał. Nie musiał czekać długo. Pociąg był przepełniony, panowała w nim duchota i przytłaczający zapach zdezynfekowanych ciał, lecz jechał szybko. Po godzinie Chen dotarł na plantację Hsia i wraz z tłumem, który powoli schodził po rampie na plac, opuścił wagon. W powietrzu unosiła się lekka nieprzyjemna woń jakby zastarzałej lub zbyt długo gotowanej żywności. Chen podniósł głowę, po czym szybko opuścił nieprzywykły do silnego blasku wzrok. Na niebie zawisło słońce; wielki płonący krąg światła — większy i znacznie jaskrawszy niż pamiętał. Przed nim aż po horyzont rozciągała się płaska równina — monotonna, rozległa i zielona. Zieleńsza, znacznie zieleńsza, niż sobie wyobrażał. Uśmiechnął się. Chciałby pokazać to Wang Ti. Wciąż powtarzała, że chciałaby mieszkać na zewnątrz, pod słońcem i gwiazdami, czując pod stopami solidną czarną ziemię. Żyć tak, jak niegdyś żyli ich przodkowie. Uśmiech Chena poszerzył się na moment, gdy pomyślał o żonie, 0 Jyanie, o oczekiwanym dziecku, lecz po chwili odpędził te myśli, a jego twarz straciła wyraz. Teraz jest Tong Chou i nie ma rodziny. Tong Chou, usunięty z poziomów. Tong Chou. Póki skończy się ta afera. Tłum zwolnił kroku. Utworzyła się następna kolejka. Chen czekał cierpliwie, wiedząc, że tylko cierpliwość pozwoli mu przeżyć nadchodzące dnie. Kiedy podszedł do bariery, strażnik zagadał do niego w Kuo-yu. Pokręcił głową. — Jestem nowy — powiedział. — Mówię tylko po angielsku. Wie pan, Ying Kuo. Strażnik zaśmiał się, odwrócił i powiedział coś po mandaryńsku do kolegi. Drugi strażnik także się roześmiał, omiótł Chena spojrzeniem i rzekł coś, od czego pierwszy strażnik wybuchnął szorstkim śmiechem. Obaj byli Hung Mao. Chen wręczył strażnikowi przepustkę i czekał, aż ten zbada ją dokładnie i aby okazać swą ważność, sprawdzi na komsecie. Funkcjonariusz był niemal rozczarowany, że dokument jest w porządku. - Uważaj na siebie, Han — powiedział strażnik, wciskając mu prze- pustkę. Z pochyloną głową ruszył dalej z tłumem. Chiao shen me ming tsu*. Chen podniósł wzrok, spodziewając się następnego strażnika, lecz młody >wiek, który do niego przemówił, ubrany był w wypłowiały brązowy strój robotnika. Co więcej był Hung Mao. Był to pierwszy widziany tu przez Chena Hung Mao, który nie był strażnikiem. Przyjrzał się uważnie młodzieńcowi i odparł: — Przepraszam. Bardzo słabo znam mandaryński. Młodzieniec miał długą twarz i okrągłe, wodniste, błękitne oczy. Włosy miał ciemne, lecz rozczochrane, usta zaś wykrzywione jakby po wylewie. Lecz był zbyt młody, zbyt zdrowy, by cierpieć na serce. Wykrzywione usta uśmiechnęły się, a oczy przesunęły się po Chenie, tak jak przed chwilą oczy Chena zbadały młodzieńca. — Jestem Paweł — powiedział młody człowiek, ledwo dostrzegalnie pochylając głowę. — Pytałem, jak się nazywasz. — Tong Chou — odparł Chen; dopiero wyrzekłszy te słowa zauważył, jak łatwo przeszły mu one na usta. Paweł pochwycił jego dłoń, obrócił ją i obejrzał uważnie. — Tak myślałem — stwierdził, puszczając rękę. — Jesteś tu nowy. Chen uśmiechnął się. Niektórych rzeczy nie da się podrobić, na przykład odcisków na dłoniach. — Uciekłem z poziomów — powiedział. — Kiedy umarł mój ojciec, zadłużyłem się, żeby opłacić jego pogrzeb. Potem zadałem się z rekinem. Wiesz, jak to bywa. Paweł spoglądał na niego przez moment, usiłując ocenić go wodnistymi, błękitnymi oczyma; w końcu wykrzywione usta znów się uśmiechnęły. — Chodź, Tong Chou. Ktoś musi cię oprowadzić. W naszym baraku jest wolne łóżko. Możesz tam spać. Paweł natychmiast skręcił i wyszedł z poruszającej się powoli kolumny nowych rekrutów. Dopiero widząc go z boku, Chen spostrzegł jeszcze jeden szczegół jego wyglądu. Chłopak był garbusem, miał wykręcony nienatural- nie kręgosłup. To, co Chen brał za uprzejmy ukłon, stanowiło jego normalną postawę. Chen dogonił go szybko. Na ścieżce Paweł zaczął mu tłumaczyć, jak funkcjonuje plantacja. — Skąd wiedziałeś, że jestem nowy? Paweł zerknął na niego z ukosa. — Sposób, w jaki chodzisz. Sposób, w jaki nosisz te ciuchy. Sposób, w jaki mrużysz oczy od słońca. Och, setki różnych znaków. Czym byłeś na Górze? Masz silne ręce. To nie są ręce urzędnika. — Ale i nie chłopa? Paweł zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Przyglądający mu się Chen stwierdził, że polubił młodzieńca. Wygląda on na przygłupa, ale jest bystry. Bardzo bystry. — A skąd ty jesteś, Paweł? Paweł wciągnął powietrze do płuc i rozejrzał się po wielkiej rów- ninie. — Ja? Urodziłem się tutaj. — Tutaj? Paweł uśmiechnął się krzywo i skinął głową. — Tutaj. Na tych polach. Przed nimi coś mąciło zieleń. Długa ciemna linia pod prostym kątem przecinała im drogę. Ścieżka wiodła do drewnianego mostu. Na jego środku Chen zatrzymał się i spojrzał w dół. Paweł cofnął się ku niemu i popatrzył w ślad za jego wzrokiem, jakby oczekiwał, że zobaczy w wodzie coś niezwykłego. — O co chodzi? — zapytał. Chen zaśmiał się. — O nic. O nic. — Uświadomił sobie, że po raz pierwszy ogląda płynącą wodę. Dotychczas widywał tylko wodę w kranach, wannach i ba- senach. Poczuł się dziwnie. Jakby nie był prawdziwym człowiekiem. Paweł spojrzał na niego i zaśmiał się. — A więc, czym byłeś na Górze? Ruszyli dalej. Pole, przez które przeszli, było puste, natomiast za mo- stem było inaczej. Na rozległej zielonej przestrzeni ciągnęły się długie rzędy robotników — po pięciuset, może tysiąc w rzędzie — przygarbionych, z wielkimi wiklinowymi koszami na plecach, w kapeluszach kulisów, dzięki którym wyglądali jak tysiące egzemplarzy tej samej maszyny. A przecież każdy z nich był mężczyzną lub kobietą — człowiekiem jak on sam. W miejscu, gdzie ich ścieżka krzyżowała się z inną, przy elektrycznym wózku stała grupka mężczyzn. Odziani byli inaczej, w eleganckie czarne spodnie i zimorodkowobłękitne kurtki. Na głowach mieli czarne kapelusze o szerokich rondach, ze zwisającymi z tyłu jedwabnymi frędzlami, a więk- szość z nich miała przewieszoną przez ramiona broń — karabiny deng, jak zauważył Chen. Gdy Chen i Paweł zbliżyli się, mężczyźni drgnęli wycze- kująco. Paweł dotknął ramienia Chena i szepnął: — Nie podnoś głowy i nie przystawaj. Nie przystawaj, chyba że ci każą. Chen zrobił to, co kazał mu Paweł. Mimo to dwaj mężczyźni oderwali się od grupki i weszli na ścieżkę zagradzając im drogę. Byli potężni, sprawiali wrażenie brutalnych. Obaj byli Han. — Co to za jeden, Paweł? — zapytał jeden z nich. Młodzieniec nie podnosił głowy. — To Tong Chou, Shih Teng. Prowadzę go do rejestracji. Teng zaśmiał się kostycznie i popatrzył na kolegę. — No to zabłądziłeś, Paweł. Rejestracja jest tam, skąd przyszedłeś. A może przenieśli ją, od kiedy ostatnio tam byłem? Mężczyźni przy wózku wybuchnęli śmiechem. Chen zerknął na młodzieńca i ujrzał, że przełyka on nerwowo ślinę. Ale rozmowa jeszcze się nie skończyła. — Za pozwoleniem, Shih Teng. Normalnie poszlibyśmy tam. Ale Tong Chou to zastępca. Zwerbowano go, by przejął stanowisko opróżnione przez nieszczęśliwie zmarłego nadzorcę Sunga. Kazano mi zaprowadzić go prosto do młodszego nadzorcy Minga. Ming wypisze specjalny formularz re- jestracyjny. Teng milczał przez moment, wreszcie odsunął się. — No to w drogę. Za godzinę chcę was obu widzieć na polu, zrozumiano? Paweł skłonił głov ę i szybko ruszył naprzód. Chen poszedł za nim, nie odrywając oczu od ziemi. — Kto to był? — zapytał Chen, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu mężczyzn. — Teng Fu i Chang Yan. To ludzie Komendanta. Chang jest raczej głupi. Ale uważaj na Tenga. To złośliwiec. Myśli, że jest wyjątkowy. Na szczęście bardzo słabo zna się na organizacji plantacji. Nie on jeden zresztą. Nie znajdziesz tu rozgarniętego strażnika. Jeśli nie stracisz zimnej krwi, możesz im wszystko wmówić. — Ale widziałem, że się przestraszyłeś. Zaryzykowałeś dla mnie. Jestem ci wdzięczny, Paweł. -j- Ryzykowałem nie tyle dla ciebie, Tong Chou, co dla nas wszystkich. Powiadają, że duchy zmarłych nie rzucają cienia, lecz śmierć nadzorcy Sunga pozostawiła tu ciemność, której nie rozproszy żaden człowiek. Chen spojrzał na niego w zamyśleniu. — Rozumiem. — Opowiem ci kiedyś — rzekł młodzieniec, popatrując na niego. Szli dalej. Przed nimi, w odległości około dziesięciu li, prostą linię horyzontu przerywał budynek: wielka, trójkondygnacyjna pagoda. — Co to? — zapytał po chwili Chen. Paweł nie podniósł nawet wzroku. — To? To dom Komendanta. Gdy patrzyli, z pól koło budynku wzleciał drobny punkcik, który ruszył w ich kierunku. Był to patrolowy pojazd Służby Bezpieczeństwa. Po kilku sekundach usłyszeli dźwięk jego silników; z początku stłumiony, lecz z każdą chwilą coraz głośniejszy. Po paru minutach wielka maszyna przeleciała nad ich głowami, a jej cień przesunął się przez pola. Chen obejrzał się na dom Komendanta i skinął głową. A więc on tam jest. Cóż, Shih Bergson, pomyślał; dowiem się wszystkiego, czego można, o tym miejscu. A potem złożę ci wizytę. I dowiem się czy jesteś tym, kim myślimy. DeVore wyjrzał z okna przelatującej ponad polami i kierującej się na południe maszyny i z roztargnieniem pogładził palcami jednej dłoni po- wierzchnię trzymanego w drugiej ręce przedmiotu. — Co to jest? Głos brzmiał chłodno, brak intonacji mroził słuchacza, lecz DeVore przyzwyczaił się już do niego. Był to głos jego nieżyjącego przyjaciela. Odwrócił się i spojrzał na syna Lehmanna, po czym wręczył mu maleńką buteleczkę do tabaki z różanego kwarcu. — Prezent od Douglasa, z okazji zawarcia znajomości. Zauważył, że ją podziwiałem. Lehmann przyjrzał się przedmiotowi i oddał go. — A co ty mu dałeś? — Posłałem mu egzemplerz Gry w wei chi Pecoriniego i Shu. Wydanie Longmana z roku 1929. Lehmann milczał przez moment, zastanawiając się. — Dziwny prezent. Douglas nie gra. — Nie, ale powinien. Wszyscy ludzie, wszyscy, którzy są czegoś war- ci — powinni grać. — DeVore wsunął buteleczkę do kieszeni kurtki. — Czy ty grasz, Stefanie? Lehmann powoli odwrócił głowę, zanim skierował wzrok na DeVore'a. Wydawało się, że martwe oczy albinosa patrzą przez niego na wylot. — Jak myślisz? DeVore uśmiechnął się chłodno. — Myślę, że grasz. Uważam, że jesteś dobrym graczem. Niekonwencjo- nalnym, ale dobrym. Lehmann nie zareagował. Odwrócił głowę i wpatrzył się przed siebie. Jak maszyna, pomyślał DeVore, zmrożony, a jednocześnie dziwnie zachwycony chłopcem. Zrobię coś z ciebie, jeśli tylko będę miał dość czasu. Lecieli do Dziczy Szwajcarskiej, by spotkać się z Weisem i sprawdzić postępy przy budowie pierwszej fortecy. DeVore ponownie wyjrzał przez okno. Daleko w dole brnęły po ścieżce dwie sylwetki. Robotnicy w kapelu- szach, które upodabniały ich do dwóch maleńkich, czarnych kamieni do wei chi na szachownicy pól. Po chwili znikli, gdy pojazd uniósł się i skręcił w prawo. Od czasu spotkania u Douglasa DeVore był bardzo zajęty. Sprawa syna Lehmanna stanowiła dla niego całkowite zaskoczenie, lecz szybko je opanował. Dzięki swym kontaktom w Służbie Bezpieczeństwa odnalazł matkę chłopca; zbadał jej przeszłość i odkrył u niej rzeczy nie znane nikomu z jej bliskich. Jego człowiek odwiedził ją i skonfrontował z tymi faktami. Teraz DeVore miał ją w ręku. Narzędzie. Być może środek do kon- trolowania Stefana Lehmanna, jeśli ten będzie sprawiał kłopoty. Komendant uśmiechnął się i zwrócił do młodzieńca: — Może zagramy kiedyś partię? Nie. — Lehmann nawet na niego nie spojrzał. DeVore jeszcze przez chwilę wpatrywał się w młodzieńca, wreszcie odwrócił wzrok. A więc on rozumie, pomyślał. Wie, jak dobrze dusza człowieka odbija się w zwierciadle planszy i kamieni. Ta odmowa wiele zdradza. Jest ostrożniejszy od swego ojca. Chłodniejszy. Bardziej wyracho- wany. Tak, na pewno potrafi świetnie grać. Szkoda, że nie chce. To by dopiero była partia. Podróż trwała niecałą godzinę. Weis czekał na nich w kopule lądowiska, opatulony w futra, nie mogąc się doczekać, by załatwić swe sprawy i opuścić to miejsce. DeVore zauważył to i postanowił, że zatrzyma go jak najdłużej, by wykorzystać jego lęk i niepewność. Mam nadzieję, że zje pan z nami, Shih Weis? Dostrzegł wahanie Weisa; dostrzegł, jak ocenia on ewentualne straty, które wyrządziłby sobie odmawiając i porównuje je z niewygodą. Bankier. Zawsze i przede wszystkim bankier. — A więc? — nie ustępował DeVore. — O szóstej mam spotkanie. Minęła dopiero pierwsza. DeVore ujął go lekko pod ramię i skierował ku wyjściu. — Mamy więc mnóstwo czasu. Chodźmy. Nie wiem jak pan, Shih Weis, ale ja konam z głodu. Znajdowali się wysoko, niemal trzynaście tysięcy stóp ponad poziomem morza. Poza kopułą lądowiska było zimno, słońce gubiło się za grubą warstwą chmur. Baza Landeck była gdzieś ponad nimi, na zboczu góry, wielka spłaszczona półkula, której jaskrawa biel zlewała się z otaczającym śniegiem i lodem. Pod jej osłoną prowadzono już budowę fortecy. — Piękny widok, nie sądzi pan, Majorze? — rzekł Weis, gdy wyszli w śnieg; mroźne powietrze ścięło parę jego oddechu. — Ma pan rację, Weis — powiedział, rozglądając się. Zauważył, iż Weis znów posługuje się jego prawdziwym stopniem. — To piękne. — Wiedział jednak, że bankier mówi o rozciągającej się przed nimi bazie, nie o natural- nym pięknie otoczenia. Znajdowali się na wschodnim stoku wielkiej lodowcowej doliny — ogromnego okopu głębokości ponad dwóch li i szerokości jednej. Biegł on na pomocny zachód, ze wszystkich stron otoczony stromymi kształtami gór. Chmury kryły dal, lecz nie mogły one zmącić czystości tego miejsca. Ziemia była tu nietknięta, pierwotna. DeVore dobrze się tu czuł. Zatrzymał się na śnieżnym polu pod samą bazą i wpatrzył w wielką tarczę kopuły, myśląc o siedmiu potężnych garnizonach Służby Bezpieczeństwa otaczających Dzicz Szwajcarską niczym siedem czarnych kamieni roz- stawionych na gigantycznej planszy. Fory dla Tanga. Zaśmiał się cicho. Cóż, teraz on postawił pierwszy biały kamień. Wielka gra zaczęła się. Strażnicy w pełnym śnieżnym kamuflażu wpuścili ich do środka i prze- szukali. DeVore cierpliwie poddał się rewizji, uśmiechając się do straż- nika, który oddał mu buteleczkę do tabaki. Tylko Weis był ziryto- wany. — Czy to naprawdę konieczne? — parsknął z rozdrażnieniem, od- wracając się do DeVore'a, gdy żołnierz kontynuował rewizję. — Zapewniam pana, Shih Weis, że to konieczne. Wystarczyłoby jedno małe urządzenie, by obrócić całe to miejsce w perzynę. A wtedy pańscy klienci bardzo by się rozgniewali, że nie zabezpieczyliśmy się. — Roześmiał się. — Czy wy, bankierzy, nie myślicie w taki sposób? Czy nie przewidujecie najgorszego wypadku i nie postępujecie zgodnie z tym założeniem? Weis skłonił się, przyznając mu rację, lecz DeVore wiedział, że nie jest on wcale zadowolony. Obszar bezpieczeństwa łączył się drzwiami z właściwą kopułą. Na całej jej powierzchni rozstawiono przenośne fabryki, wszędzie pracowali ludzie — wytwarzali najniezbędniejsze wyposażenie dla bazy. Jednak prawdziwą pracę wykonywano pod ich stopami — w sercu góry. Tam w litej skale wyrąbuje się tunele i komory bazy Landeck. Kiedy roboty zakończą się, nie będzie można wykryć jej z powietrza. Przeszli przez kopule. Część obszaru po jej drugiej stronie oddzielono od reszty przepierzeniami. Tu mieściły się tymczasowe kwatery pierwszych rekrutów DeVore'a. Tu śpią, jedzą i przechodzą szkolenie, dopóki nie otrzymają lepszych pomieszczeń pod ziemią. DeVore zwrócił się do Weisa i Lehmanna i gestem zaprosił ich do wejścia. — Zjemy razem z żołnierzami — powiedział i tak jak się spodziewał, ujrzał zmieszanie na twarzy Weisa. Ten oczekiwał, że przygotowano dla nich coś specjalnego. Komendant wbił w niego wzrok, myśląc: Tak, lubisz wygody, co, Weis? To wszystko — góry, mróz, pośpieszne przygotowania — nie przypadło ci do gustu. Nad rewolucję przedkładasz operę Han i chłopców. Obserwuję cię, Weis. Obserwuję cię jak jastrząb. Bo jesteś najsłabszym ogniwem. Jeśli coś pójdzie nie tak, ty pierwszy się złamiesz. Przeszedł za nimi przez przepierzenie, za którym czekał oficer dyżurny. W normalnych okolicznościach zwróciłby się on do niego jako do Majora, lecz widząc Weisa, skłonił się tylko głęboko i poprowadził ich do sto- łówki. Dobrze, pomyślał DeVore. Wprawdzie w tej chwili nie ma to zna- czenia, lubię jednak ludzi, którzy potrafią trzymać język za zębami. Usiedli na ławkach przy wyszorowanym do czysta drewnianym sto- le. — A więc, Shih Weis? Co pan zje? Kucharz skłonił się i wręczył Weisowi mieszczący się na jednym arkuszu jadłospis. DeVore, który wiedział, co wypisano na papierze, skrył roz- bawienie. Jedzenie było bardzo niewyszukane — żołnierska strawa — i twarz Weisa wykrzywiła się w przelotnym grymasie niesmaku. Oddał jadłospis i spojrzał na DeVore'a. — Jeśli pan pozwoli, wolałbym nic nie jeść. Ale wy nie przeszkadzajcie sobie. Opowiem wam, co się działo. DeVore zamówił obiad dla siebie, po czym obejrzał się na Lehmanna. — Dla mnie to samo. — Dobrze. — Odwrócił się do Weisa. — A więc. Niech pan powie, Shih Weis, c o się działo. Bankier pochylił się nad stołem i ściszył głos. — Jest pewien problem. — Problem? — Duczek. Odmówił przekazania funduszy poprzez rachunki plantacji. — Rozumiem. I co pan uczynił? Weis uśmiechnął się szeroko, niewątpliwie dumny z własnej zarad- ności. — Dokonałem transferu poprzez rozmaite rachunki zaopatrzeniowe Służby Bezpieczeństwa. DeVore zastanawiał się przez moment, wreszcie uśmiechnął się. — To dobrze. Szczerze mówiąc, tak jest znacznie lepiej. Nie przyjdzie im do głowy, że posłużyliśmy się ich własnymi rachunkami. Weis oparł się wygodnie i skinął głową. — Tak właśnie myślałem. Ze względu na wchodzące w grę ogromne sumy, sposoby, w jakie pie- niądze docierały do DeVore'a, trzeba było opracowywać bardzo starannie. Wszystkie sprawy finansowe Chung Kuo są ze sobą ściśle powiązane, a każdą poważną operację natychmiast zauważa Ministerstwo Tanga Hu Pu, odpowiedzialne za nadzorowanie transferów kapitału i za pobieranie pięćdziesięciu procent zysku od każdej transakcji jako podatku na rzecz Tanga. Już od początku postanowiono, że najbezpieczniej będzie nie kryć ruchu gotówki. Wszelkie wysiłki potajemnego obrotu tak ogromnymi sumami natychmiast zauważono by i zbadano, lecz na normalne transakcje — jeżeli tylko Tang otrzyma swoją dolę — nikt nie zwróci uwagi. Oznaczało to, że do Tanga dotrze ogółem niemal siedemdziesiąt pięć procent wszelkich fun- duszy, lecz to zostało uwzględnione w budżecie. Weis i jego mała drużyna kontaktowali się bezpośrednio ze sponsorami i przygotowywali wszystko. Najpierw trzeba było podzielić transfer na mniejsze, mniej rzucające się w oczy sumy i ukryć je pod przykrywką wypłat dla małych przedsiębiorstw za wyświadczone usługi. Następnie przekazywa- no je dalej i dzielono na jeszcze mniejsze kwoty — a zanim pieniądze dotarły do DeVore'a, proces ten powtarzał się jeszcze dziesięć lub piętnaście razy. Było to bardzo kosztowne, lecz niezbędne, by zapewnić anonimowość siedmiu głównym sponsorom. A na całej trasie trzeba było wypłacać łapówki i uiszczać „łokciowe" dla chciwych urzędników. Przy bezpośrednim przekazywaniu funduszy wystarczyłaby jedna czwar- ta wymienionej przez DeVore'a kwoty. Lecz wtedy ryzyko wykrycia wzrosłoby stukrotnie. — Spisał się pan znakomicie, Shih Weis — rzekł DeVore, prostując się, by kucharz mógł postawić przed nim talerz. — Zapytałem już Shih Dougla- sa, czy nie moglibyśmy jakimś drobiazgiem wyrazić naszej wdzięczności dla pana. Zobaczył, jak ucieszyło to Weisa; opuścił wzrok, wziął pałeczki i zajął się kopiastym talerzem duszonej fasoli z jarzynami. DeVore patrzył, jak pojazd Weisa unosi się i nabiera rozpędu, kierując się na północ, ku bezpiecznemu Miastu. Niecierpliwość mężczyzny przy- prawiła go jednocześnie o irytację i rozbawienie. Jest on tak typowy dla ludzi swego pokroju. Tak pozbawiony wyobraźni. Na przykład wszystko, co powiedział o Nowej Nadziei, w rzeczywistości ograniczyło się do pustych frazesów. Ale może tak jest lepiej. Bo gdyby się domyślili — gdyby intuicja podpowiedziała któremuś z nich, do czego to wszystko doprowadzi... Zaśmiał się i zwrócił do młodzieńca: — Czy wybrałbyś się na spacer, Stefanie? Ten mróz działa na mnie orzeźwiająco. — Z przyjemnością. Odpowiedź zdziwiła go. Zaczynał już podejrzewać, że młodemu człowie- kowi nic nie sprawia przyjemności. Minęli kopułę lądowiska i wyszli na szeroki pas pokrytej lodem skały, którym niegdyś, dawno temu, biegła droga. Z tego punktu widzieli, jak dolina skręca na zachód. Daleko pod nimi zbocze góry porastał las, lecz tutaj był tylko śnieg i lód. Znajdowali się ponad światem. Stojąc tak w rześkim powietrzu, otoczony surowym przepychem gór, zrozumiał dokładnie. Nowa Nadzieja to znacznie więcej niż tylko nowy początek. Dla Siedmiu to początek końca. Jego towarzysze — Weis, Moore, Duczek, nawet Berdyczow — uważają ją głównie za symbol, za flagowy okręt ich sprawy, lecz jest ona czymś więcej. Ma praktyczne znaczenie. Jeśli jej misja powiedzie się — jeśli posłuży ona do kolonizacji nowych światów — władza wymknie się z rąk Siedmiu. Oni o tym wiedzą. Li Shai Tung wiedział o tym, kiedy przed trze- ma laty wezwał do siebie przywódców Izby i tak nieoczekiwanie przy- znał im koncesję. Lecz starzec nie miał wyboru. Morderstwo Lehmanna poruszyło gniazdo os. Tylko w ten sposób T'ang mógł zapobiec woj- nie. Mimo to nikt inny spośród spiskowców nie pojął, o co napraw- dę tu chodzi. Nie potrafili dostrzec pełni zmian, które pociągnie za sobą budowa statku — ogromnej i szybkiej metamorfozy, jaka ogar- nie ich ciasną wspólnotę trzydziestu dziewięciu miliardów dusz. Nau- ka, tak długo tłamszona przez Edykt, nie tylko rozkwitnie, wręcz eksplo- duje. Kiedy ludzkość wyjdzie w gwiazdy, będzie to nie rozproszenie, jak wielu to nazywa, a rozbicie. Znikną wszelkie silne więzi. Siedmiu wie o tym. Jednak na razie rozumie to mało kto poza nimi. Ludzie myślą, że przyszłość będzie kontynuacją przeszłości. Mylą się. Będzie to coś nowego. Coś całkowicie, przerażająco nowego. Nowy wiek, jeśli nadejdzie, będzie wie- kiem niezwykłych, niesamowitych dziwów. Magicznych przemian. Mutacja stanie się normą. Jeśli nadejdzie. — W co ty grałeś z Weisem? DeVore odwrócił się i spojrzał na młodego człowieka. Ten sprawiał wrażenie stworzonego do tego miejsca. Bladość oczu i skóry doskonale tu pasowały. Przypominał któreś z zamieszkujących Dzicz zwierząt — kunę lub śnieżnego lisa. Drapieżnika. — Powiadają, że Weis to człowiek słaby. Miękki. Chciałem przekonać się o tym — odpowiedział Major uśmiechając się. Co powiadają? DeVore opowiedział mu o taśmie, którą zdobył. Przedstawiała ona Weisa w łóżku z dwoma młodymi chłopcami — znanymi gwiazdami opery Han. Oto jego słabość; słabość, której, jeśli raporty nie kłamią, ulega on całkiem często. — Czy w takim razie można mu ufać? — Nie mamy wyboru. Nikt inny nie dysponuje takimi zdolnościami i kontaktami. — Rozumiem. DeVore powrócił do kontemplacji krajobrazu. Przypomniał sobie, jak stał tu z Berdyczowem niemal rok temu, kiedy zaczynali kreślić swój plan; przypomniał sobie, jak patrzyli razem na zachód słońca; jak przerażony był Soren; jak nagłe zapadnięcie zmroku całkowicie zmieniło jego nastrój. Właściwie nie była to niespodzianka. W końcu Berdyczow to typowy dawny człowiek. W głębi duszy oni wszyscy nadal są pierwotnymi zwierzętami. Mieszkańcy lasów, kucają na skraju stepu i patrzą, jak na jego płaszczyźnie gaśnie krwawo słońce, pełni lęku przed ciemnością. Ich nastroje, ich dusze, kształtują wzorce starsze od ich gatunku. Powolny obrót Ziemi wokół słońca. Niezauważalny codzienny cykl — mrok i światło, ciepło i zimno. Nie potrafią panować nad sobą, nad swymi uczuciami. W nowym wieku będzie inaczej. Powstanie istota wolna od tego wszystkiego. Wyzwolona z pęt. Istota kierująca się wolą, oderwana od otoczenia. Istota godna kosmosu. Niech piastują swą romantyczną wizję rozproszenia; nowych, nieskażo- nych światów. Niezliczonych Edenów. On ma inne marzenia, on jedzie na grzbietach. On marzy o nowych ludziach. O istotach lepszych i doskonal- szych. Czystszych. Powrócił myślą do taśmy Weisa; do obrazu nagiego finansisty dosiadają- cego chłopca, poruszającego się niecierpliwie, z twarzą zaciętą z pożądania. Cóż za słabość pomyślał. Jakże to pożałowania godne, gdy człowiek staje się niewolnikiem pożądania. Ze swego marzenia o nowym wieku wymazał on wszelkie takie słabości. Jego nowy człowiek będzie wolny od pożądania. W żyłach jego będzie krążyć krew czysta niczym lodowate strumienie dalekiej północy. — To wspaniałe. Tak czyste. Tak doskonałe. DeVore spojrzał z zaskoczeniem na młodzieńca i roześmiał się. Tak, wszyscy oni są tacy sami — wciąż ten sam prymitywny człowiek, nie zmieniony przez długie tysiąclecia tak zwanej cywilizacji. Wszyscy, być może z wyjątkiem tego młodzieńca. — Tak — rzekł po chwili, czując sympatię do chłopca. — Wspaniałe, prawda? Mroczny łuk bramy wiódł do wielkiego, słabo oświetlonego pomiesz- czenia. Przez chwilę Tolonenowi zdawało się, że trafił do Gliny. Szerokie stopnie kończyły się nagą ziemią. Strop znajdował się wysoko nad gło- wą. Miejsce to, choć mroczne, było jednak zbyt widne, choć puste, zbyt czyste, by mogło być Gliną. O niecałe pół li przed nim, rozciągał się dawny stadion, którego wysokie, zakrzywione ściany spowijał cień, a wielkie ostre łuki potężnych okien były czarne jak bezksiężycowa noc. Koloseum. Serce dawnego imperium Ta Ts'in. Ruszył ku niemu przez pustą przestrzeń, na chybił trafił wybierając jedną z wysokich bram, gdyż wiedział, że wszystkie one wiodą do środ- ka. Czuł się wystawiony na cel. Czuł się, jak człowiek idący w cieniu śmierci. Wszedł do bramy, świadom ciężaru kamiennego łuku nad swą głową. Łuk przytłaczał go; wznosił się na wysokość pięciokrotnie przewyższającą jego wzrost. Trzy warstwy ogromnych łuków, jedna na drugiej, a ponad nimi wielki, nierówny mur z odwiecznego kamienia. Poczuł znaczenie czasu, znaczenie potęgi starej jak sam czas. Ów tysiącletni gmach, pomnik władzy i śmierci imperium, onieśmielał go nieco; pojął, dlaczego tu właśnie Tang wyznaczył mu spotkanie. — Przybyłeś więc... Tolonen zatrzymał się pod wewnętrznym łukiem bramy, przepatrując ciemność w poszukiwaniu postaci swego pana. — Niezgrabne straszydło, nie uważasz? Li Shai Tung wyszedł z sąsiedniej bramy. Na jego znak światła zapłonęły jaśniej i nagle ukazał się centralny amfiteatr. Był potężny, monstrualny, barbarzyński. Świadczył o surowej brutalności. Tolonen czekał w milczeniu. Gdy zaś czekał, myślał o bólu i śmierci, którym służyło to miejsce. W ten mrok wsiąkło tyle bezosobowej agresji. Tyle krwi przelano tu dla rozrywki. — Rozumiesz więc? — rzekł Tang, po raz pierwszy obracając ku niemu swą twarz. W oczach jego zaszkliły się łzy. — O co chodzi, Chieh Hsial Czego ode mnie chcesz? — zapytał z trudem Generał. Li Shai Tung odetchnął głęboko, po czym uniósł dłoń, wskazując na otaczającą ich budowlę. — Chcieli mnie przekonać, że jesteś jak to miejsce. Równie zatwardziały i bezmyślny. Równie brutalny. Czy wiedziałeś o tym? Chciał zapytać: „Kto? Kto chciał cię o tym przekonać?" — Zamiast tego skinął tylko głową i słuchał dalej. — Jednakże... Za dobrze cię znam, Knut. Jesteś człowiekiem czułym. Jest w tobie wiele miłości. Tolonen zadrżał, poruszony słowami swego Tanga. Starzec zbliżył się do niego; stanął twarzą w twarz z eks-Generałem, ich oddechy zmieszały się. — To, co uczyniłeś, było niewłaściwe. Bardzo niewłaściwe. — Potem, nieoczekiwanie, nachylił się i ucałował Tolonena w policzek; obejmując go przez moment, wyszeptał: — Lecz dziękuję ci, Knut. Dziękuję ci, najdroższy przyjacielu. Gdy ja pogrążony byłem w żałobie, ty postąpiłeś jak brat. Tolonen stał oszołomiony, patrząc w twarz swego pana; wreszcie po- chylił głowę, w jego duszy wezbrało całe dawne ciepło. Wygnanie trwało tak długo, było takie ciężkie. Opadł na kolana u stóp Li Shai Tunga, chyląc głowę w pokorze. — Powiedz mi, czego pragniesz, Chieh Hsia. Chcę znów ci służyć. — Wstań, przyjacielu. Wstań. — Najpierw powiedz, że mi wybaczasz. Na chwilę zapadła cisza, wreszcie Li Shai Tung złożył dłonie na ramionach Tolonena. — Zrehabilitować cię nie mogę. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. Co do przebaczenia, nie mam ci czego wybaczać. Zmieniłeś w czyn moje uczucia. Najpierw musiałbym przebaczyć sobie. — Uśmiechnął się smut- no. — Skończyło się twoje wygnanie, Knut. Możesz wrócić do domu. A teraz wstań. — Tolonen nadal klęczał. — Wstań, niemądry człowieku. Wstań. Myślisz, że pozwoliłbym memu najzdolniejszemu przyjacielowi gnić bez- czynnie? — Teraz Tang śmiał się, śmiechem miękkim, niemal dziecinnym. — Tak, niemądry stary człowieku. Mam dla ciebie zadanie. Noc była gorąca. Nan Ho pozostawił drzwi do ogrodu otwarte. Lekki wiatr poruszał zasłonami, niosąc wonie nocnych kwiatów i głos pohukującej w sadzie sowy. Li Yuan przebudził się i przeciągnął, po czym zastygł w bezruchu. — Kto to? — zapytał bardzo cicho. Coś ciepłego otarło się o jego grzbiet, coś zachichotało cicho, a potem poczuł, jak dziewczyna — niewątpliwie dziewczyna — przytula się do niego, w uchu zaś posłyszał jej śmiech. — Cicho, maleńki. Cicho. To tylko ja, Perłowe Serce. Nie ugryzę cię, Li Yuanie. Odwrócił się i w blasku księżyca dojrzał w łóżku obok siebie jej nagi kształt. — Co ty tu robisz, Perłowe Serce? — zapytał, nie mógł jednak oderwać oczu od jej jędrnych piersi, od miękko zaokrąglonych ramion. Ciemne oczy dziewczyny zdawały się lśnić w promieniach księżyca; leżała, nie wstydząc się swej nagości i ciesząc się, iż on patrzy na nią w ten sposób. Wyciągnęła dłoń, ujęła rękę chłopca i przycisnęła ją delikatnie do swej piersi, by poczuł twardość sutka, po czym przesunęła ją niżej, po jedwabistej gładzi brzucha, aż spoczęła pomiędzy jej nogami. Zadrżał i znów spojrzał jej w oczy. — Nie powinienem... Dziewczyna uśmiechnęła się i pokręciła głową, a oczy jej wypełnił wyraz rozbawienia. — Nie, może rzeczywiście nie powinieneś. Czy mam iść? Uniosła się nieco, lecz chłopiec zatrzymał ją ręką, przyciskając miękki puszek jej płci. — Nie... Ja... Znów się zaśmiała, miękkim, zachwycającym śmiechem, od którego wzrosło jego pożądanie, po czym usiadła i położyła chłopca, ściągając zeń kołdrę. — Co my tu mamy? Ach, oto korzeń twych problemów. Delikatnie ujęła jego członka w palce, od czego chłopcu zaparło dech w piersi, po czym pochyliła głowę i ucałowała go. Pocałunek był krótki i wilgotny. — Proszę — rzekła, przesuwając wzrokiem po jego ciele aż do oczu. — Widzę, czego ci trzeba, maleńki. Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej Per- łowemu Sercu? — Uśmiechnęła się i powróciła oczyma do jego penisa. Zamknął na moment oczy; gdy dziewczyna gładziła go i całowała przez jego ciało przeszła fala czystej rozkoszy. Potem, gdy nie mógł już dłużej wytrzymać, przyciągnął ją do siebie i odwrócił na plecy; dłoń dziewczyny pomagała ślepemu oku członka w gorączkowych poszukiwaniach ust jej płci. Wreszcie czując, że ciało dziewczyny rozstępuje się pod naporem jego niecierpliwego parcia, znalazł się w jej wnętrzu, ona zaś przyciskała się do niego; twarz jej zmieniła nieoczekiwanie wyraz, ruchy nie były już tak delikatne, nogi owinęły się wokół jego grzbietu. Wbijał się i wbijał, a potem krzyknął, ciało jego zesztywniało, wielka, gorąca fala czerni zalała na chwilę jego myśli. Na moment zasnął, gdy zaś się zbudził, dziewczyna nadal była przy nim, niejako sen, za który zaczął już ją uważać, lecz prawdziwa i ciepła, o pięknym ciele, naga w blasku księżyca, obok niego, obserwując go ciemnymi oczyma. Od samej myśli — od jej rzeczywistej obecności — członek chłopca znów się poruszył, a dziewczyna zaśmiała się i pogładziła go po policzku, po szyi, po ramieniu, przesuwając palcami w dół jego ciała, póki znów palce nie owinęły się wokół jego korzenia. — Perłowe Serce? — powiedział, podnosząc wzrok z rozigranych palców dziewczyny na jej twarz. — Cicho — rzekła z uśmiechem niby balsam. — Nie ruszaj się i zamknij oczy, mój maleńki. Perłowe Serce ulży ciemności w twej duszy. Uśmiechnął się i zamknął posłusznie powieki. Całe jego ciało napięło się pod dotknięciem palców dziewczyny jak nić cienkiego jedwabiu. Zadrżał lekko, gdy jej ciało otarło się o niego i przesunęło w dół, potem jęknął czując, że wilgotny pączek jej warg zamyka się na czubku jego penisa. — Perłowe Serce — rzekł cicho, niemal niedosłyszalnie. A potem ciemność znów upomniała się o niego. Chen wsparł się na motyce, spojrzał w niebo i otarł czoło szmatą, którą dostał od Pawła. — To cięższa praca, niż myślałem — rzekł ze śmiechem. — Napiłbyś się wody, Tong Chou? — zapytał młodzieniec, odpowiada- jąc mu uśmiechem. Zawahał się i skinął lekko głową. — Chętnie. Spragniony jestem, jak jeszcze nigdy w życiu. — Jest gorąco — pwiedział przyjaźnie Paweł. — Po prostu nie jesteś do tego przyzwyczajony. Wkrótce przywykniesz. Chen natarł sobie grzbiet i ponownie się roześmiał. — Miejmy nadzieję. Mam wrażenie, że to nie ja kopię ziemię, lecz ziemia mnie. Popatrzył za odchodzącym Pawłem, po czym znów się pochylił i po- czął przewracać twardą ciemną ziemię tak jak cały rząd robotników roz- ciągający się na szerokim na dwie li pole. Potem, po zaledwie paru chwilach, podniósł wzrok, słysząc podniesione głosy, dochodzące z kierunku, gdzie udał się Paweł. Odwrócił się i ujrzał, że młodzieńca zatrzymało dwóch strażników — ci sami dwaj mężczyźni, na których natknęli się wczoraj na ścieżce. — Co się stało? — zapytał pracującą obok niego kobietę, po czym uświadomił sobie, że nie mówi ona po angielsku, jedynie po mandaryńsku. Lecz kobieta zrozumiała go. Złożyła dłoń w czarę i wykonała gest picia, a następnie pokręciła głową. — Ale myślałem... Potem przypomniał sobie coś, co wcześniej powiedział Paweł. Wolno im wypić tylko trzy kubki wody dziennie — w czasie wyznaczonych przerw. Niech go diabli, głupi chłopak, pomyślał Chen rzucając motykę i ru- szając przez pole w stronę, z której dochodził hałas; lecz dwaj ro- botnicy ruszyli za nim, uchwycili za ramiona i poprowadzili z powrotem do rzędu. — Fal — powtarzał wciąż jeden z nich. — Fal — potem przełożył słowo na łamaną angielszczyznę: — Ka-ra. Chen poczuł chłód. — Muszę ich powstrzymać. Jeden ze starszych mężczyzn — chłop koło pięćdziesiątki, z twarzą silnie ogorzałą i pomarszczoną — podszedł do niego. — Nie możesz ich powstrzymać — rzekł mocno akcentowaną, lecz zro- zumiałą angielszczyzną. — Popatrz. Oni wezwą niektórych z nas. Każą ustawić się w krąg. Potem zacznie się kara. — Westchnął z rezygnacją. — Zawsze tak robią. Krzyki po drugiej stronie pola już ucichły; Chen dostrzegł Pawła trzymanego mocno za ramię przez strażnika, z głową schyloną pod kapeluszem. — Kurwa! — zaklął cicho. Stary człowiek miał rację. Chen nie może pozwolić sobie na wmie- szanie się w tę aferę; zresztą jego interwencja i tak niczego by nie zmie- niła. Jest tu robotnikiem, nie kwai, i ma za zadanie zdemaskować De- Vore'a. Nie może ryzykować, nawet by zapobiec tej niesprawiedli- wości. Potężniejszy z dwóch strażników — ten, którego Paweł nazwał Ten- giem — ruszył ku nim. Zatrzymał się, złożył ręce na biodrach i wskazał na robotników, którzy mają podejść do wozu z wodą. Chen poczuł mdłości. To jego wina. Ale nie może niczego zmie- nić. Paweł nie patrzył na niego. Widać było, że nie przyznał się, po co poszedł do wozu. Bez polecenia ku — robotnicy — ustawili się w krąg wokół młodzieńca i dwóch strażników. Zapadła straszna cisza. Chen rozejrzał się po zebranych ludziach i zauważył, że większość z nich od- wraca lub spuszcza wzrok, by nie widzieć tego, co dzieje się w środku kręgu. Znów zaszczekał głos Tenga: — Ten człowiek był nieposłuszny. Znał przepisy, a jednak je złamał. — Zaśmiał się krótko i brutalnie. — Był głupi. Teraz zostanie ukarany za swą głupotę. Wyciągnął zza pasa długą pałkę i odwrócił się do Pawła. Chang uśmiechnął się i pchnął młodzieńca na swego kamrata. Bez ostrzeżenia Teng zamachnął się, uderzając Pawła pałką w nogi od tyłu, tak że ten upadł. Chłopak wydał przerażający dźwięk: pełne lęku skomlenie. Chen wzdrygnął się i zacisnął zęby. Teng stanął ponad młodzieńcem, uśmiechając się do niego. — Wstawaj, Paweł. To jeszcze nie koniec. Powoli, nie spuszczając wzroku z twarzy oprawcy, Paweł dźwignął się na nogi. Uśmiech nie znikał Tengowi z warg, zdawał się wwiercać w ofiarę. Widać było, że strażnik świetnie się bawi. Zerknął na pałkę i znów uderzył, tym razem w bok głowy Pawła. Chłopiec upadł z jękiem bólu. Chen poczuł, że po kręgu zgromadzonych ludzi rozchodzi się fala oburzenia. Jednak wszyscy milczeli. Nikt się nie poruszał. Nikt nic nie robił. Teng przyłożył czubek pałki do głowy młodego człowieka i pchnął delikatnie, przewracając go na plecy. Następnie zerknął na towarzysza. — Chang! Daj pręt! Tym razem ludzie zamruczeli cicho. Teng odwrócił się, przesunął wzro- kiem po twarzach i zaśmiał się. — Jeśli jeszcze ktoś chciałby tego posmakować, wystarczy powiedzieć. Chętnie spełnię jego prośbę. Chang podszedł do niego, odebrał pałkę i wręczył długi, cienki pręt, połączony drutem z małym pudełkiem. Teng przypiął pudełko do kieszeni spodni i nacisnął przycisk z boku pręta. Pręt zasyczał złowieszczo. Teng popatrzył na Pawła. — Spuszczaj spodnie, chłopcze! Chen dostrzegł, że Paweł przełykał z trudem ślinę. Młodzieniec był skamieniały ze strachu. Zaczął szamotać się ze sznurkami, na których AT.0 trzymały się jego spodnie, wreszcie zdołał rozplatać węzeł. Stanął z opusz- czoną głową, a spodnie opadły mu do kostek. Pod spodniami był nagi. Drżał niepowstrzymanie. Członek skurczył mu się ze strachu. Teng spojrzał na niego i wybuchnął śmiechem. — Jaki z nas piękny, duży chłopiec, co, Paweł? Nic dziwnego, że nie mamy jeszcze dziewczyny! — Znów rozległ się brutalny śmiech. Potem mężczyzna dotknął prętem czubka członka młodzieńca. Paweł szarpnął się wstecz, lecz Teng nie włączył jeszcze prądu. Zerknął na Changa i obaj mężczyźni zaśmiali się z żartu. Następnie Teng nacisnął przycisk i pchnął prętem w krocze chłopaka. Paweł zwinął się konwułsyjnie wpół i niczym martwy padł na ziemię. Widocznie Teng nastawił napięcie na maksimum, gdyż w ciepłym, nieruchomym powietrzu rozszedł się nagle ostry zapach przypalonego ciała. — Ty cholerny bydlaku! Słowa rozległy się po lewej stronie Chena. Odwrócił się i ujrzał, że wypowiedział je ten sam stary mężczyzna, który z nim rozmawiał. Teng także się odwrócił i wbił wzrok w mężczyznę. — O co chodzi, Fang Hui? Czy chciałbyś przyłączyć się do zabawy? Za plecami Tenga zabrzmiał zaniepokojony głos Changa: — Pałką go, Teng Fu. Prętem zabijesz dziada. Lecz Teng nie słuchał go. Powoli podszedł do starego mężczyzny i stanął przed nim; górował nad nim o półtora głowy. — Coś ty powiedział, starcze? Jak mnie nazwałeś? — Słyszałeś mnie, Teng. — Fang Hui uśmiechnął się blado. Teng zaśmiał się. — Tak, słyszałem cię, Fang. — Wyciągnął ramię, jedną ręką uchwycił twarz mężczyzny, siłą otworzył mu usta, wepchnął do nich pręt i zacisnął na nim zęby Fang Hui. Następnie cofnął dłoń. Jeden palec zawisł ponad przyciskiem na skrzynce. — Chciałbyś tego posmakować, Fang Hui? Oczy Starca rozszerzyły się z przerażenia. Teng powoli wysunął pręt z ust starca, a jego wielką, brzydką twarz rozjaśnił uśmiech sadystycznej radości. — Dobry chłop to spokojny chłop, co, Fang? Stary człowiek skinął z przesadą głową. — Dobrze — rzekł cicho Teng i kopniakiem powalił Fanga na ziemię. Starzec leżał i dyszał. Chen zerknął na niego, czując ulgę, że nie stało mu się nic gorszego, po czym powrócił wzrokiem do Tenga. Nie było to łatwe. Niełatwo było nie krzyknąć wraz z Fang Hui. A jeszcze trudniej było stać bezczynnie w kręgu. Paweł zaczynał się poruszać. Podniósł głowę z ziemi i rozejrzał się niewidzącym wzrokiem, po czym znów opuścił głowę. Chang stanął nad nim z kubkiem wody w dłoni i wylał ją na głowę chłopca. — Czy tego szukałeś, Paweł? — Czyn ten przyprawił obserwującego to Tenga o huragan dzikiego śmiechu. Tak, pomyślał Chen. Może dziś nic nie zrobiłem, lecz teraz strzeż się mnie, Teng. Uważaj, jak mnie traktujesz. Bo za to, co uczyniłeś, mam prawo cię zabić. Pomyślał o tym, co Paweł opowiedział mu o morderstwach, teraz przekonany, iż nie były to zwykłe plotki. To naprawdę się stało. Był tego pewien. Tak. Mam prawo zabić. Przez otwarte szerokie drzwi docierał z ogrodu perlisty śmiech. Na dworze był jasny i ciepły ranek; w środku, gdzie Li Yuan siedział ze swym ośmioletnim siostrzeńcem Tsu Tao Chu, panował chłodny cień. Gali w We i Chi, ćwiczyli otwarcia i rozgrywki w narożnikach; lecz Li Yuan sprawiał wrażenie roztargnionego. Wciąż wyglądał do ogrodu, gdzie służki grały w piłkę. Wysoki, śpiewny głos młodszego chłopca przerwał panujące od pewnego czasu milczenie: — Serce twoje jest daleko od gry, prawda, Yuanie? Taki śliczny dziś ranek. Może lepiej wybierzemy się na przejażdżkę? Li Yuan odwrócił się i spojrzał na niego. — Przepraszam, Tao Chu. Co mówiłeś? — Mówiłem... — Chłopiec zaśmiał się słodko, po czym pochylił się konspiracyjnie. — Powiedz, Yuanie. Która to? — Nie rozumiem, o co ci chodzi, Tao Chu. — Li Yuan zarumienił się i postawił biały pionek. Tao Chu uniósł brwi, po czym ustawił na planszy czarny kamień i zdjął szóstkę okrążonych białych jeńców. — Myślałem, że twoje serce należy do Fei Yen, Yuanie. Widzę jednak, że podbiła je jakaś inna dziewica. A jeśli nie serce... — Tao Chu! — Li Yuan spojrzał na planszę i zobaczył, że już prze- grał, że jego siły są w rozsypce. Zaśmiał się. — Czy tak wyraźnie to widać? Tao Chu zajął się zdejmowaniem kamieni i układaniem ich w czatach; rozstawił je na nowo. Podniósł wzrok. — Jeszcze raz? Li Yuan potrząsnął głową. Następnie wstał i podszedł do otwartych drzwi. Służki bawiły się za ozdobną sadzawką; rzucały do siebie piłkę uszytą z jedwabiu. Przez chwilę przypatrywał się im, a oczy jego wciąż powracały do Perłowego Serca. Z początku zdawało mu się, że dziewczyna nie dostrzega go, potem jednak zobaczył, że podnosząc piłkę odwraca się i spogląda wprost na niego; uśmiech jej zawierał specjalne przesłanie. Przeznaczone tylko dla niego. Uniósł lekko głowę i odpowiedział jej uśmiechem; zobaczył, jak dziew- czyna nieruchomieje, a potem rzuca piłkę do jednej ze służek, mówiąc coś, czego nie dosłyszał. Następnie ujrzał, że rusza ku ścieżce pomiędzy magnoliami i zmierza w stronę jego pokoju. Dogonił ją na korytarzu przed drzwiami; pochwycił ją, odwrócił ku sobie i przycisnął. — Nie tutaj — rzekła dziewczyna ze śmiechem. — W środku, Li Yuanie. Wejdźmy najpierw do środka. Chłopiec nie mógł poskromić niecierpliwości. Gdy dziewczyna roz- bierała się, przesuwał dłońmi po jej skórze i przyciskał twarz do wło- sów pachnących imbirem i cynamonem. Wziąłby ją w tym momencie, kiedy sam był jeszcze całkiem ubrany, lecz dziewczyna powstrzymała go i zaczęła zdejmować zeń odzież, błądząc dłońmi wokół jego nabrzmia- łego boleśnie członka. W dziennym świetle ciało jej sprawiało inne wrażenie; było twardsze, jędrniejsze, już nie topniejące pod jego dotykiem, jak zdawało się w mroku, lecz tak samo godne pożądania. Pozwolił jej przy- ciągnąć się na łóżko, a potem wtargnął do jej wnętrza i natychmiast trysnął nasieniem. Zaśmiała się z miłością, bez śladu kpiny. — Widzę, że muszę nauczyć cię sztuczek, Li Yuanie. Sposobów na opanowanie. — Jak to? — Leżał przytulony do niej, z zamkniętymi oczyma, dziew- czyna zaś pieściła jego szyję, ramiona i plecy. — Możemy postarać się o książki. Chun hua. I o instrumenty. Chłopiec zadrżał. Lekki dotyk jej palców na jego ciele przyprawiał go 0 rozkosz; miał ochotę mruczeć niczym kot. — Chun hual — Nie słyszał o takich rzeczach. — Wiosenne obrazy? Co za wiosenne obrazy? Ponownie zaśmiała się i szepnęła mu w ucho: — Obrazy mężczyzn i kobiet, którzy sobie dogadzają. Na wszystkie sposoby. Nie uwierzyłbyś, Li Yuanie, na ile sposobów można to zrobić. I to nie tylko we dwoje. Zauważyła jego zainteresowanie i zaśmiała się. — Ach, tak właśnie myślałam. Nie ma mężczyzny, który nie pragnąłby dwóch dziewcząt w swoim łóżku. Odchrząknął. — Jak to, Perłowe Serce? Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Zza parawanu po drugiej stronie pokoju rozległ się charakterystyczny dźwięk tłumionego śmiechu. Li Yuan usiadł na łóżku i rozejrzał się. — Kto tam? Chcę wiedzieć... Umilkł. To była Słodka Róża, najmłodsza z jego służek. Wyszła zza parawanu, skromna, choć naga, z lekkim rumieńcem na policzkach 1 szyi. — Czy mogę towarzyszyć ci w łóżku, Li Yuanie? Li Yuan zadrżał, po czym odwrócił się i bez słowa spojrzał na Per- łowe Serce. Ta uśmiechała się do niego radośnie. — Po to właśnie jesteśmy. Czy nie rozumiałeś tego, Li Yuanie? Cze- kałyśmy na ten moment. Na moment, gdy przebudzi się w tobie mę- skość. Perłowe Serce wychyliła się i skinęła na młodszą dziewczynę, po czym położyła Li Yuana na łóżku, Słodkiej Róży zaś kazała zająć miej- sce po jego drugiej stronie. Wreszcie przystąpiły do dzieła, do głaska- nia i całowania go; ich skóry gładkie niczym jedwab, ich oddechy słod- kie niczym migdały rozpalały jego zmysły, aż znów zakwitł i zapło- nął. Nan Ho stał przed drzwiami, kłoniąc głowę w postawie pokornej, lecz stanowczej. — Przykro mi, pani Fei, lecz nie możesz wejść. Spojrzała na niego zadziwiona. Oto po raz drugi odmawiał jej posłu- szeństwa. — Jak to nie mogę? Chyba się zapominasz, Nan Ho. Jeśli pragnę zobaczyć się z Li Yuanem, mam wszelkie prawo złożyć mu wizytę. Chcę tylko spytać, czy wybierze się ze mną po południu na przejażdżkę. A teraz zechcesz usunąć mi się z drogi. Rozumiejąc, że nie zdoła już dłużej wzbraniać jej wstępu, odsunął się na bok z pochyloną głową. — Zaklinam cię, pani Fei... — Lecz dziewczyna przemknęła obok niego i otworzyła drzwi pokoju Li Yuana. — Co za śmieszny człowiek... — odezwała się, lecz zaraz umiklka, czując unoszący się w powietrzu zapach. Następnie posłyszała dochodzące zza parawanu dźwięki. Dziwne dźwięki, jak na sypialnię trzynastoletniego chłopca. Podkradła się do parawanu, po czym uniosła dłoń do ust, by stłu- mić okrzyk zaskoczenia. To był Li Yuan! Na bogów! Li Yuan z dwiema służkami! Przez chwilę stała, zahipnotyzowana widokiem jego jędrnych, niemal doskonałych pośladków podskakujących w spójni z ciałem jednej ze służek, gdy druga pieściła i gładziła dwoje kochanków. Potem zobaczyła, że chłopiec sztywnieje i jęczy, a uda dziewczyny na chwilę zaciskają się wokół jego pleców i przyciągają go do niej. Wzdrygnęła się i poczęła cofać, po czym uniosła dłoń, by powstrzymać śmiech, który mimowolnie spłynął na jej wargi. Li Yuan! Wyobraźcie sobie, że spośród wszystkich zimnych morskich ryb to Li Yuan igra ze służkami! Cóż za mały świntuch! Za drzwiami spojrzała surowo na Nan Ho. — Nie było mnie tu, Nan Ho. Rozumiesz? Służący skłonił się nisko. ¦— Rozumiem, pani Fei. I przekażę twą wiadomość młodemu księ- C1u. Nie wątpię, że skorzysta z propozycji popołudniowej przejażdżki z tobą. Skinęła głową, po czym odwróciła się, świadoma rumieńca, który oblał jej policzki i szyję i odeszła szybko. Li Yuan! Zaśmiała się przelotnie i nagle umilkła, przypominając sobie widok owych drobnych, doskonale kształtnych pośladków prężących się w chwili orgazmu. — A myślałam, że jesteś tak chłodny, tak beznamiętny. Ponad to wszystko. Znów się zaśmiała, a był to śmiech dziwny, zaczepny; ruszyła dalej, zadziwiona własnymi myślami. — Czy pamiętasz to miejsce, Karr? Karr uśmiechnął się i wyjrzał z prywatnej loży na arenę i otaczające ją rzędy ławek. — Jak mógłbym je zapomnieć, Generale? Tolonen oparł się wygodnie i westchnął. — Ludzie zapominają o tak wielu rzeczach, o których powinni pamię- tać. Korzenie. Zapominają o swoich korzeniach. A wtedy tracą zdolność miarodajnej i czystej oceny. — Tech fach... — Wskazał na oświetlony jaskrawo krąg walki. — W ja- kiś sposób oczyszcza umysł ze wszystkiego poza prawdą. — Tak, rozumiem to. Karr odwrócił się ku niemu. — Cieszę się, że pan wrócił, Generale. Z całym szacunkiem dla Generała Nocenziego, wszystko się zmieniło, kiedy zabrakło pana u steru. Stary człowiek wciągnął powietrze do płuc i przechylił nieco głowę. — I ja za tym tęskniłem, Karr. Bardzo tęskniłem. Ale słuchaj, nie jestem u steru. Nie w takim sensie, o jakim myślisz. Nie. Chodzi o coś innego. O tajną misję, którą polecił mi przygotować T'ang. Szybko, w prostych słowach wyjaśnił wszystko, dając Karrowi do zrozumienia, iż później otrzyma on dokładniejsze instrukcje. — Nie zapominaj, że to plan alarmowy. Mamy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli wcielić go w życie. Jeśli Izba uchwali weto wobec ba- dań kosmicznych, tak jak powinna, możemy rzucić ten plan w ogień, że tak powiem. — Ale nie wierzy pan w to, prawda, Generale? Tolonen pokręcił głową. — Niestety, nie. Uważam, że nadzieje T'anga są bezpodstawne. Obecnie Izba nie jest sojusznikiem Siedmiu. Pod nimi dwaj zawodnicy wyszli na arenę i skłonili się. Mistrz cere- monii odczytał regulamin i wycofał się. W arenie zapadło martwe mil- czenie. Walka była krótka, lecz brutalna. Po niecałej minucie jeden z dwóch mężczyzn nie żył. Rozszalały tłum rykiem wyrażał swój entuzjazm. Karr spojrzał na wynoszących zwłoki posługaczy i zadrżał. — Jak to dobrze, że wykupił pan mój kontrakt. To mogło spotkać mnie. — Nie — powiedział Tolonen. — Ty byłeś wyjątkowy. Ciebie nigdy nie wynieśliby z kręgu. Nawet po setnej walce. Od razu to zrozumiałem. — Za pierwszym razem gdy mnie pan ujrzał? — Karr zaśmiał się i zwrócił wzrok na starego człowieka. — Niemal... — Nigdy nie zapomnę, z jakim lekceważeniem spojrzał pan na mnie wtedy, za pierwszym razem, i jak potem odwrócił się pan do mnie ty- łem. Tolonen roześmiał się, zagłębiając się we wspomnieniach. — Cóż, czasem lepiej jest nie zdradzać wszystkich swoich myśli. Ale nie kłamię. Dlatego właśnie chętnie przyjąłem twoją propozycję. Natychmiast pojąłem, że przydasz mi się. Nie uląkłeś się młodego Hansa. Spodobało mi się to. Usadziłeś go. Karr opuścił wzrok. — Czy słyszał pan, że wytropiłem DeVore'a? — Nie! Gdzie? — Nie jestem pewien, ale sądzę, że pracuje on jako Komendant jednej z wielkich plantacji. Mój człowiek Chen inwigiluje go w tej chwili. Wejdziemy do akcji, kiedy zdobędzie dowody. Tolonen pokręcił głową. — Niestety, to niemożliwe. — Przepraszam, Generale, ale o czym pan mówi? Tolonen pochylił się i ujął Karra za gigantyczne ramię. — Jesteś mi natychmiast potrzebny. Dziś wieczorem masz rozpo- cząć trening do tej operacji, byśmy mogli przystąpić do niej w każdej chwili. — Czy nie może się tym zająć nikt inny? Tolonen potrząsnął głową. — Nie. Tylko jeden człowiek w całym Chung Kuo potrafi wcielić ją w życie, a człowiekiem tym jesteś ty, Karr. Chenowi nic nie grozi. Do- pilnuję, by otrzymał pełne wsparcie, a z ciebie nie zrezygnuję. Nie tym razem. Karr zastanawiał się przez moment, po czym podniósł z uśmiechem wzrok. — A więc lepiej zabiorę się już do pracy, prawda, Generale? Gdy wszedł Chen, Komendant Bergson podniósł wzrok. Pokój po- grążony był w mroku, tylko stół, przy którym siedział, otoczony był kręgiem światła. Mężczyzna miał gołą głowę, wilgotne, ciemne włosy sczesał do tyłu, odziany zaś był w proste jedwabne pau, lecz Chenowi natychmiast wydało S1?, że go rozpoznaje. To był DeVore. Chen był tego niemal pewien. Na niskim stole przed nim rozłożono planszę do Wei CM, na której na dogod- nych pozycjach wyjściowych znajdowało się siedem okrągłych czarnych kamieni tworzących na środku siatki zarys wielkiej litery H. Po obu stronach planszy stały czary, jedna pełna białych kamieni, druga czarnych. — Czy grywasz, Tong Chou? Chen popatrzył w oczy DeVore'a, przez chwilę zastanawiając się, czy i on mógł rozpoznać go w tym przebraniu, po czym odpędził tę myśl, przypominając sobie, iż pięć lat temu, owego dnia, gdy zginął Kao Jyan, DeVore zabił człowieka, którego on, Chen, opłacił, by odgrywał jego rolę. Nie, pomyślał, dla ciebie jestem Tong Chou, nowy robotnik. Błyskotliwy człowiek. Posłuszny. Szybko się uczy. Lecz nic więcej. — Mój ojciec grywał, Shih Bergson. Nauczyłem się trochę od niego. DeVore spojrzał na Chena, potem na dwóch strażników i odprawił ich ruchem podbródka. Odeszli natychmiast. — Usiądź, Tong Chou. Naprzeciw mnie. Porozmawiamy przy grze. Chen wszedł w krąg światła i usiadł. DeVore przez chwilę przypatrywał mu się spokojnie, z dłońmi złożonymi na kolanach, po czym uśmiechnął się. — Ci dwaj, którzy właśnie wyszli, są użyteczni, lecz kiedy przychodzi do gry, mózg zmienia im się w gówno. Czy twój mózg zmienia się w gówno, Tong Chou? Czy jesteś człowiekiem użytecznym? — Jestem użyteczny, Shih Bergson. Komendant przez moment wbijał weń wzrok, po czym opuścił oczy. — Zobaczymy. Wyjął z czary biały kamień i umieścił go o dwie linie w prawo i sześć w dół od lewego górnego narożnika planszy z punktu widzenia Chena — w shang, na południu. Chen zauważył, jak stanowczo, a jednocześnie delikatnie DeVore dzierży kamień między kciukiem a palcem wskazującym, jak ostro stuknął o drewno planszy stawiany kamień, jak wyraźny i zdecydo- wany wydał się ten ruch. Przez chwilę studiował planszę, świadom swych siedmiu czarnych kamieni niczym fortec wyznaczających terytorium na polu bitwy. Jego siedem i jeden DeVore'a. Tak biały, że na pozór zaćmiewa jego mdłą potęgę. Chen wziął z czary czarny kamień i przez chwilę trzymał go w dłoniach, obracając pomiędzy palcami, napawając się jego gładkim chłodem, dosko- nałą krągłością brzegów, przyjemnym wrażeniem płaskości. Wzdrygnął się. Nigdy jeszcze nie przeżył niczego podobnego; nigdy nie grał przy użyciu kamieni i planszy. Dotychczas zawsze korzystał z maszyn. Takich jak ta w pokoju Kao Jyana. Szybkim ruchem ustawił kamień, słysząc ponownie owo ostre, sa- tysfakcjonujące stuknięcie kamienia o drewno. Następnie oparł się wy- godnie. DeVore bezzwłocznie odpowiedział na jego ruch. W lewym górnym rogu pojawił się kolejny biały kamień. Ruch agresywny, ofensywny. Niespodzie- wany. Dążenie wprost do narożnika. Chen odparował go niemal instynktow- nie, umieszczając pomiędzy dwoma białymi kamieniami swój czarny, aby odciąć je od siebie. DeYore natychmiast stuknął kolejnym kamieniem, otaczając ostatni czarny kamień Chena paszczą tygrysa; otoczył go z trzech stron i weźmie go, chyba że... Chen utworzył z trzech czarnych kamieni łokieć — formację słabą, choć nie fatalną; lecz tracił już inicjatywę, agresywna gra DeVore'a zmuszała go do obrony. Utracił już jeden narożnik. Po sześciu ruchach utracił pierwszy narożnik. — Czy napijesz się ch'a, Tong Chou? Podniósł oczy znad planszy i napotkał spojrzenie przeciwnika. Nic. Ani śladu jego myśli. Chen skłonił głowę. — Będę zaszczycony, Shih Bergson. DeVore klasnął w dłonie, a kiedy w drzwiach ukazała się twarz, uniósł jedynie prawą dłoń z dwoma wyciągniętymi palcami. Jednocześnie lewą ręką ustawił kolejny kamień. Druga linia w dół, druga linia w prawo, wzmocnienie linii i zabezpieczenie narożnika. Teraz tylko głupiec mógłby przegrać partię, a DeVore głupcem nie był. Oparł się wygodnie i znów wbił wzrok w przeciwnika. — Jak często grywałeś z ojcem, Tong Chou? — Kiedy byłem dzieckiem dość często, Shih Bergson. Potem opuścił nas. Miałem wtedy osiem lat. Spotkałem się z nim dopiero w zeszłym roku. Tuż przed jego śmiercią. Chen postawił kolejny kamień i spojrzał na DeVore'a. Nic. Żadnej reakcji. A przecież DeVore, podobnie jak fikcyjny Tong Chou, „utracił" ojca w wieku ośmiu lat. — To smutne. I od tej pory już nie grałeś? Chen odetchnął głęboko i zamyślił się nad ripostą DeVore'a. Grał on tak szybko, niemal jakby posługiwał się instynktem, a nie umysłem. Lecz Chen był za mądry, by w to wierzyć. Każdy ruch Majora był starannie prze- myślany; wszystkie możliwości zostały zawczasu rozpatrzone. By grać z nim, trzeba być przygotowanym równie dobrze jak on. By zaś wygrać z nim...? Chen uśmiechnął się i postawił kolejny kamień. — Od czasu do czasu. Ale głównie z maszynami. Minęło już kilka lat, od kiedy ostatnio usiadłem i grałem w ten sposób, Shih Bergson. Jestem zaszczycony, że uznałeś mnie za godnego przeciwnika. Znów wpatrzył się w planszę. Narożnik utracił już niemal nieodwołalnie, lecz jego własna pozycja stała się znacznie silniejsza, i miał teraz niezłą okazję, by zdobyć terytorium w górnej części, shang, i w chu, na zachodzie. Co więcej wymusił na Komendancie następny ruch. Musiał on umieścić kamień na górnym skraju, na drugiej linii w prawo. By obronić swą linię. Chen patrzył i uśmiechnął się w duchu, gdy DeVore postawił kolejny biały kamień dokładnie tam, gdzie się go spodziewał. Usłyszał, jak za jego plecami cicho otwierają się drzwi. — Tutaj — rzekł DeVore, wskazując na miejsce koło stołu do gry. Natychmiast znalazł się tam drugi, mniejszy stolik, który pokrył cienki obrus. W chwilę później służąca przyniosła czajnik i dwie czarki, po czym Przyklękła na prawo od Chena, wycierając czarki. r — Wei Chi to fascynująca gra, nie sądzisz, Tong Chou? Ma proste regu- ły; trzeba znać tylko siedem przepisów, a jednak by ją opanować, należy poświęcić jej całe życie. — Nieoczekiwanie mężczyzna zaśmiał się. — Po- wiedz, Tong Chou, czy znasz historię tej gry? Chen pokręcił głową. Ktoś powiedział mu kiedyś, że powstała ona mniej więcej w tych samych czasach co komputery, pięćset lat temu, lecz człowiek ten był nieukiem; DeVore powiedziałby, że miał on w głowie gówno zamiast mózgu. Chenowi wydawało się, że gra jest znacznie młodsza. To niedawny wynalazek. DeVore uśmiechnął się. — Jak myślisz, Tong Chou, jak stara jest ta gra? Sto lat? Pięćset? Chen ponownie pokręcił głową. — Sto, Shih Bergson? Może dwieście? DeVore zaśmiał się i patrzył, jak dziewczyna nalewa ch'a i podaje mu pierwszą czarkę. Uprzejmie pochylił głowę na znak odmowy, dziewczyna zaś odwróciła się i wyciągnęła czarkę do Chena. Ten także pochylił lekko głowę na znak odmowy; odwróciła się znów do DeVore'a. Tym razem ujął on czarkę w dwie dłonie i uniósł do ust, by upić nieco napoju; maniery Chena niewątpliwie zachwyciły go. — Czy zdziwiłbyś się, Tong Chou, gdybym ci powiedział, że gra, w którą gramy, liczy sobie ponad cztery i pół tysiąca lat? Że wynalazł ją cesarz Yao około roku 2350 przed naszą erą? Chen zawahał się, a potem zaśmiał, jakby zaskoczony, uświadamiając sobie, że DeVore na pewno kpi z niego. Przecież samo Chung Kuo nie może być takie stare? Wziął czarkę, którą podawała mu teraz dziewczyna, i kła- niając się upił z niej hałaśliwie. DeVore osuszył swoją czarkę i odstawił ją na trzymaną przez dziewczynę tacę; zaczekał, aż ta napełni ją ponownie, i mówił dalej. — Powiadają, że cesarz Yao wymyślił Wei Chi, aby ćwiczyć umysł swego syna Tan-Chu i nauczyć go myśleć po cesarsku. Widzisz, plansza to mapa samego Chung Kuo, dawnego Państwa Środka Han, które od wschodu ograniczał ocean, od północy i zachodu pustynię i wielkie pasma górskie, a od południa dżungle i morze. Plansza więc to ziemia. Kamienie to ludzie, albo grupy ludzi. Z początku plansza, jak ziemia, jest czysta, nie zasiedlona, lecz potem, gdy przybywają ludzie i zaczynają się mnożyć, plansza zapełnia się. Powoli, lecz nieodwołalnie grupy rozchodzą się po kraju i zajmują teren. Lecz teren jest ograniczony, można zapełnić jedynie określoną liczbę punktów na planszy. Konflikt jest nieunikniony. W miejscu spotkania grup wybucha wojna: wojna, którą wygra silniejszy i przebieglejszy. I tak dalej, aż plansza zapełni się, a ostatni konflikt zostanie rozwiązany. — A jeśli plansza jest zapełniona, a nadal pojawiają się nowe ka- mienie? DeVore przyglądał mu się przez moment, po czym odwrócił wzrok. — Jak powiedziałem, to bardzo stara gra, Tong Chou. Jeśli analogia straciła znaczenie, to tylko dlatego, że my zmieniliśmy reguły. Byłoby ina- czej, gdybyśmy mogli ograniczyć liczbę dozwolonych kamieni, miast za- rzucać nimi planszę, aż załamie się pod ich ciężarem. A jeszcze lepiej, gdyby plansza była większa niż w rzeczywistości. Chen milczał patrząc, jak DeVore osusza drugą czarkę. Teraz jestem już pewien, pomyślał. To ty. Wiem, że to ty. Ale Karr musi mieć przekonu- jący dowód. Co więcej, chce dostać cię żywcem. By mógł doprowadzić cię przed Tanga i patrzeć, jak na kolanach błagasz go o litość. DeVore odstawił czarkę na tacę, lecz tym razem na moment przykrył ją dłonią, wskazując, że nie chce już więcej. Następnie spojrzał na Chena. — Wiesz, Tong Chou, czasami myślę sobie, że te dwie rzeczy, ch'a i Wei Chi—wraz z jedwabiem stanowią szczytowe osiągnięcia kultury Han. — Znów roześmiał się, choć tym razem był to śmiech chłodny i drwiący. — Po- myśl tylko, Tong Chou! Ch'a i Wei Chi, i jedwab! A każde z nich liczy sobie około czterech i pół tysiąca lat! A potem? Nic! Nic, tylko mury! Nic, tylko mury. Chen dopił ch'a i odstawił czarkę na tacę, którą podsunęła mu dziewczyna. Potem postawił swój kamień i przez następne pół godziny milczał, koncentrując się na grze. Z początku rozgrywka przebiegała korzystnie dla niego. Stracił paru jeńców i popełnił parę trywialnych błędów. Obaj przeciwnicy zdobywali wyjątkowo wyrównane liczby punktów, Chen zaś, któremu powodzenie dodało pewności siebie, dziwił się, że Karr opisał mu DeVore'a jako mistrza Wei Chi. Potem jednak sytuacja zmieniła się. Czterokrotnie Chenowi zdawało się, że zapędził kamienie przeciwnika w pułapkę. W pułapkę bez wyjścia. Za każdym razem wyglądało na to, że w dwóch ruchach weźmie do niewoli grupę; najpierw w ping, na wschodzie, potem w tsu, na północy. Lecz za każdym razem musiał z rozwartymi ustami patrzeć, jak DeVore wszystko zmienia jednym nieoczekiwanym posunięciem. A potem musiał szaleńczo cofać się po własnych śladach; nie otaczał już, lecz był otoczony i rozpacz- liwie walczył o ocalenie grupy, która jeszcze parę ruchów wstecz zdawała się niezwyciężona — zdawało się, że zaledwie dwa posunięcia dzielą ją od podboju. Powoli przyglądał się, jak na wszystkich częściach planszy walą się jego pozycje, i wreszcie wzruszając z rezygnacją ramionami, rzucił trzymany w dłoni czarny kamień z powrotem do czary. — To już chyba nie ma sensu. DeVore podniósł na niego wzrok, po raz pierwszy od dłuższego czasu. — Czyżby? Poddajesz się, Tong Chou? Chen przytaknął. Pozwolisz więc, że zagram z tej pozycji czarnymi? Chen zaśmiał się zaskoczony. To była stracona pozycja. Stracona o czter- dzieści, może pięćdziesiąt kamieni. Stracona nieodwołalnie. Ponownie wzruszył ramionami. - Jeśli tak sobie życzysz, Shih Bergson. A czego ty sobie życzysz, Tong Chou? Słyszałem, że chciałbyś zostać nadzorcą. — To prawda, Shih Bergson. — To dobrze płatna posada. Zarabiałbyś dwukrotnie więcej niż obecnie, Tong Chou. Tak, pomyślał Chen; dlaczego więc nikt inny się o nią nie ubiega? Gdyż nadzorcy pracujący dla ciebie są znienawidzeni, oto dlaczego. Dziwisz się więc, że ja chcę nim zostać. — Dlatego właśnie pragnę tej posady, Shih Bergson. Chcę iść w górę. Spłacić moje długi na Górze i rozpocząć nową wspinaczkę po poziomach. DeVore oparł się wygodnie'przez moment wbijał w niego uważny wzrok, wyjął z czary czarny kamień i postawił go z ostrym stuknięciem. — Dobrze. Zastanowię się nad tym. Lecz przedtem mógłbyś coś dla mnie uczynić, Tong Chou. Dwa dni temu włamano się w nocy do magazynów na zachodnich łąkach i zabrano trzy skrzynki truskawek zapakowanych do wysyłki do jednego z mych klientów na Pierwszym Poziomie. Domyślasz się, o jakie przyprawiło mnie to kłopoty. — Pociągnął nosem i spojrzał wprost na Chena. — Na plantacji jest złodziej, Tong Chou. Chcę, byś dowiedział się, kto to taki, i zajął się nim. Rozumiesz? Chen zastanawiał się przez moment, zaskoczony tak niezwykłym polece- niem. Wreszcie uświadamiając sobie, że nie ma innej możliwości zbliżenia się dostatecznie do DeVore'a, by zdobyć dla Karra dowód, opuścił głowę. — Jak sobie życzysz, Shih Bergson. A kiedy już się nim zajmę? DeVore zaśmiał się. — Wtedy znów zagramy, Tong Chou, i porozmawiamy o przyszłości. Po jego wyjściu DeVore podszedł do ekranów i odsunął zasłonę, po czym włączył ekran, który łączył go z Berdyczowem w Izbie. — Co słychać? — zapytał, gdy ukazała się twarz Berdyczowa. Berdyczow zaśmiał się z podnieceniem. — Jest jeszcze wcześnie, ale myślę, że udało mi się. Ludzie Farra są z nami, a frakcja Nowych Legistów zaczyna się chwiać. Barrow uważa, że wystarczy już tylko dwadzieścia głosów, byśmy obalili weto Siedmiu. DeVore skinął głową. — To dobrze. A potem? — Czyżbyś o czymś słyszał? — spytał Berdyczow, uśmiechając się przebiegle. — Cóż, to moja niespodzianka. Poczekaj, a zobaczysz. Nie powiem nic więcej. DeVore przerwał połączenie. Zsunął z powrotem zasłonę i podszedł do planszy. Jak na wieśniaka, jego przeciwnik grał całkiem nieźle. Niezbyt stymulująco, lecz dostarczył mu rozrywki, zwłaszcza w drugiej części partii. Następnym razem trzeba mu będzie dać dziewięć kamieni forów. Przez chwilę wpatrywał się w rozkład pionów. Czarne wygrały jednym kamieniem- Co do Berdyczowa i jego „niespodzianki"... DeVore zaśmiał się i począł zbierać kamienie. Jakbyś mógł utrzymać coś podobnego w tajemnicy. Albinos to ostatnia rzecz, jaką zaskoczył go Soren Berdyczow. Mimo to podziwiał Sorena za wyobraźnię — i odwagę — niezbędną do czegoś takiego. Kiedy Siedmiu dowie się o śledztwie. I kiedy ujrzą jego ostateczny rezultat... Zerknął na skrytą za zasłoną ławicę ekranów. Tak, kiedy Siedmiu dowie się, co zgotował Soren Berdyczow, wybuchnie piekło. A najcudowniejsze jest to, że wszystko było legalne. Doskonale zgodne z konstytucją. Nie mają na to żadnej rady. Ale coś wymyślą. Tego był pewien. Więc on musi uprzedzić ich ruch. Dowiedzieć się, co planują, i zadziałać jako pierwszy. A w tej grze nie jest od niego lepszy. Nikt w całym Chung Kuo. — Spójrz tylko, Sorenie! Spójrz na Lo Yu-Hsianga! — Clarac roześmiał się i rozlał wino na rękaw, lecz nawet tego nie zauważył, zbyt pochłonięty scenami rozgrywającymi się na wielkich ekranach nad ich głowami. Berdyczow popatrzył w miejsce, na które wskazywał Clarac, i zaśmiał się zachwycony. Kamera przedstawiała zbliżenie twarzy Starszego Deputowanego. — Na bogów! Wygląda, jakby dostał zawału! Gdy kamera powoli omiatała rzędy ław, można było dostrzec, że wyraz czystej wściekłości na twarzy Lo Yu-Hsianga odbija się na wielu innych obliczach w tej części Izby. Spokojni zazwyczaj Deputowani ryczeli i wy- grażali, z oczyma wytrzeszczonymi od gniewu. Douglas stanął za Berdyczowem i klepnął go w plecy. — I nie mają na to żadnej rady! Brawo, Soren! Cudownie! Nie myślałem, że dożyję tego dnia... Mężczyźni zebrani na galerii wybuchnęli radosnym śmiechem, po czym Douglas poprosił o ciszę i kazał służącym przynieść więcej kieliszków, by można było spełnić toast. — Za Sorena Berdyczowa! I za Nową Nadzieję*. Dwa tuziny głosów powtórzyły toast; wypili, z oczyma pełnymi podziwu dla człowieka stojącego w środku ich kręgu. Soren Berdyczow pochylił głowę, z uśmiechem odwrócił się z powrotem do okna dla publiczności i spojrzał na rozgrywającą się w dole scenę. A były to rzeczy bezprecedensowe. W ciągu wielu lat istnienia Izby nie widziano w niej jeszcze niczego podobnego. Nawet morderstwo Piotra Lehmanna nie wywołało tak gwałtownego wzburzenia. Już odrzucenie wniosku Siedmiu o weto — wniosku mającego na celu ograniczenie zasięgu Nowej Nadziei do Układu Słonecznego — stanowiło wydarzenie niezwykłe, lecz to, co po nim nastąpiło, zapierało dech w piersi. Wyniki głosowania powitano dzikimi wiwatami. Frakcja przeciwna wetu wygrała większością stu osiemnastu głosów. Gdy ucichły okrzyki, Pod- sekretarz Barrow wszedł spokojnie na mównicę i rozpoczął przemó- wienie. Z początku większość Deputowanych ledwo mogła go dosłyszeć. Nadal zajęci byli dyskusją nad konsekwencjami głosowania. Lecz milkli kolejno, gdy w ławach pojmowano, o czym mówi Barrow. Podsekretarz proponował specjalny wniosek, który Izba miała uchwalić dwiema trzecimi głosów. Wniosek o postawienie w stan oskarżenia nie- których członków Izby. Przedstawiał szczegóły śledztwa, które prze- prowadziła tajna podkomisja — śledztwa w sprawie korupcji, niedo- puszczalnych praktyk i wypłat nielegalnych wynagrodzeń. Gdy urwał i podniósł na nich wzrok znad swych notatek, w Izbie panowała już kompletna cisza. Barrow odwrócił się ku określonemu sektorowi ław, po czym jął odczytywać spis nazwisk. Ledwo zaczął, dochodzący z ław Han hałas zagłuszył jego słowa. Każde nazwisko na jego liście należało do tai — Deputowanych — „kieszeni", których pozycje i lojalność wykupiło i opłacało Siedmiu. Było to wyzwanie wobec władzy Siedmiu jeszcze zuchwalsze niż odrzucenie przez Izbę weta w sprawie statku kosmicznego. Równało się ono ogłoszeniu przez Izbę niezależności wobec Tanga. Barrow zaczekał, aż Sekretarz Izby przywoła zebranych do porządku, po czym zapominając na chwilę o liście, rozpoczął płomienną przemowę na temat czystości Izby i tego, jak skompromitowało ją Siedmiu. Rejwach z ław tai zagłuszył entuzjastyczne okrzyki ze wszystkich stron Izby. Rosnąca potęga tai od dawna stanowiła kość niezgody, nawet pośród Deputowanych Han, zaś oburzenie Barrowa odzwierciedlało ich własne uczu- cia. W dawnych czasach było inaczej: wtedy tai byli ludźmi godnymi sza- cunku, lecz ci zuchwali młodzieńcy to nic więcej jak powolne tuby Siedmiu. Gdy doszło do głosowania, trudno byłoby wyobrazić sobie mniejszą przewagę. Zadecydowały trzy głosy. Osiemdziesięciu sześciu tai wymienio- nych na liście Barrowa zostanie postawionych w stan oskarżenia. Wybuchł ogłuszający hałas. Rozwścieczeni tai rzucali w rzecznika poduszkami ze swych ław, a niektórzy chcieli nawet dotrzeć do niego przez przejścia, lecz inni deputowani zagrodzili im drogę. Następnie, na znak Sekretarza, do pomieszczenia wkroczyły oddziały Służby Bezpieczeństwa Izby, które otoczyły wymienionych tai, zakuły ich w kajdany niczym pospolitych przestępców i odebrały im przepustki. Berdyczow oglądał koniec tej akcji — widział, jak wiodą ostatnich tai, protestujących gwałtownie, do cel w podziemiach Izby. Zadrżał podniecony. Oto pamiętny dzień. Dzień, o którym marzył od dawna. Nowa nadzieja została uratowana, Izba zaś nabrała siły. A później, po uroczystościach, przystąpi on do realizacji kolejnego etapu swego planu. Odwrócił się i spojrzał na zgromadzonych na galerii mężczyzn, instynk- townie pojmując, którym może zaufać, a którym nie; uśmiechnął się do siebie. Wszystko zaczyna się tu i teraz. Siła, której nie powstrzyma cała potęga Siedmiu. A plik ARYSTOTELES nada jej poczucie celu i kierunku. Kiedy ujrzą, co przed nimi skrywano, nie będą mogli już się cofnąć. Plik obali władzę Siedmiu. Tak. Roześmiał się i ponownie uniósł kieliszek ku Douglasowi. Zaczęło się. A kto wie, jak wyglądać będzie świat, kiedy to się skończy? ROZDZIAŁ XVI GASNĄCE ŚWIATŁO Była druga w nocy, a w ogrodach przed rezydencją Berdyczowa trwała hałaśliwa uroczystość. Należące do gości lektyki stały w rzędzie na skraju trawnika, wraz z czujnymi tragarzami i strażnikami, bliżej do- mu zaś urządzono zaimprowizowaną kuchnię. Służący bezustannie przesu- wali się pośród gości, podając półmiski z gorącą zupą lub kluskami i do- lewając wina. Berdyczow stanął na balkonie i przez chwilę wpatrywał się w rozciągającą się pod nim scenę. Następnie powrócił do pokoju, uśmiechając się na znak powitania do zebranych w nim dwunastu mężczyzn. Ci będą pierwsi. Im ufa najbardziej. Zerknął na stojącego w progu i obserwującego go czujnie służącego i dał mu znak. Służący — „Europejczyk" jak cała jego służba — powrócił po chwili, niosąc na tacy wielką, pękatą butlę i trzynaście czarek z delikatnej porcelany. Ustawił tacę na stole, wycofał się z głębokim ukłonem i zamknął za sobą drzwi. Pozostali sami. Berdyczow uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Napijesz się ze mną, Ch'un tzu! — Podniósł butlę zawierającą czterdziestoletnią brzoskwiniową wódkę Shou Hsing i usłyszał w odpowiedzi pomruk gorliwej aprobaty. Napełnił i rozdał maleńkie czarki, świadom, że wzrok „dżentelme- nów" wciąż błądzi wokół rozłożonych na stole dwunastu grubych te- czek. Uniósł swą czarkę. — Kan Pei\ — Kan Pei\ — powtórzyli i jednym haustem wypili wódkę, — Cudowna! — rzekł Moore, otrząsając się lekko. — Gdzie ją zdobyłeś, Sorenie? Nie myślałem, że gdziekolwiek w Chung Kuo za- chowała się choć butelka Shou Hsing starszego niż dwadzieścia lat. Berdyczow uśmiechnął się. — Mam dwie skrzynki, John. Chętnie poślę ci butelkę. — Rozejrzał S1? z uśmiechem wyjątkowo niewymuszonym, całkowicie naturalnym. — 1 każdemu z was, ch'un tzu. Zebrani nie skrywali zachwytu. Taka wódka musi kosztować co najmniej pięćdziesiąt tysięcy yuanów za butelkę! A Berdyczow właśnie rozdał całą skrzynkę! — Potrafisz świętować, Sorenie! — rzekł Parr, podchodząc do niego i ujmując go na moment za ramię. Parr był jego starym przyjacielem i wspólnikiem, prowadził interesy w Północnej Ameryce. Berdyczow skinął głową. — Być może. Lecz mamy dziś co świętować. Szczerze mówiąc, więcej jest powodów do świętowania niż wiecie. Widzicie, przyjaciele, dziś coś się zaczyna. Zaczyna się nowy wiek. — Spostrzegł, że ich spojrzenia znów skierowały się tu teczkom. — Tak. — Podszedł do stołu i podniósł jedną z teczek. — Ma to związek z tymi teczkami. Nie wątpię, że je zauważyliście. Jest was dwunastu i jest dwanaście teczek. Cóż, nie będę już dłużej drażnił waszej ciekawości. Dolejcie sobie i zajmijcie miej- sca. Usłyszycie rzeczy, które mogą wzbudzić w was potrzebę wypicia mocnego alkoholu. Rozległ się śmiech, lecz stłumiony, pełen napięcia. Znali Sorena Ber- dyczowa na tyle dobrze, by wiedzieć, że nigdy nie żartuje, nigdy też nie wygłasza pustych słów. Gdy zasiedli wokół stołu, Soren rozdał teczki. — Zanim je otworzycie, pragnę was o coś zapytać. — Odwrócił się ku Moore'owi i spojrzał nań. — Najpierw ciebie, John. Co jest dla ciebie ważniejsze: odrobina twojego czasu i energii niewątpliwie cennych, czy też przyszłość naszej rasy, przyszłość Europejczyków? Moore roześmiał się. — Znasz moje uczucia, Sorenie. — Dobrze. Zadam więc konkretniejsze pytanie. Gdybym oznajmił ci, że w teczce, która przed tobą leży, znajduje się dokument liczący około dwustu tysięcy słów i że chcę, byś dla mnie przepisał go ręcznie, co byś na to powiedział? — Nie znając wyjaśnienia powiedziałbym, że oszalałeś, Sorenie. Po co przepisywać dokument ręcznie? Któryś z moich ludzi może wprowadzić go do komputera. — Oczywiście. — Uśmiech Berdyczowa stwardniał. Znowu bardziej przypominał siebie takiego, jakim go znali. — Ale gdybym oświadczył, że to tajny dokument? I to stanowiący tajemnicę nie jakiegoś tam kon- cernu, lecz największą tajemnicę, czy wtedy łatwiej byłoby ci zro- zumieć? Moore wyprostował się nieco. — Jak to, największą tajemnicę? Co jest w tych teczkach, So- zrenie? — O tym za chwilę. Najpierw powiedzcie, czy mi ufacie. Czy jest tu ktoś, kto mi nie ufa? Rozległ się szmer, wszyscy, pokręcili głowami. Parr odpowiedział za po- zostałych: __Wiesz, Sorenie, że żaden z nas nie zawahałby się na jedno twoje słowo poświęcić połowy majątku. Berdyczow uśmiechnął się z napięciem. __ Tak. Wiem. A sto procent? Czy ktoś z was zawahałby się poświę- cić tyle? Tym razem odpowiedział inny mężczyzna — wysoki, o szczupłej twarzy, nazwiskiem Ecker. Pochodził z Miasta Afryka i utrzymywał ścisłe kontakty handlowe z SimFicem, koncernem Berdyczowa. — Czy chodzi ci o zobowiązania finansowe, Sorenie, czy też mówisz o czymś bardziej osobistym? — Wszyscy jesteście ludźmi praktycznymi. To dobrze. Nie pragnę przyjaźni z ludźmi innego pokroju. Lecz odpowiem ci, Edgarze, że masz w pewnym sensie rację. Istotnie, mówię o czymś bardziej osobistym. Ale kto z nas potrafiłby łatwo nakreślić granicę między życiem osobistym a finan- sowym? Słowa te powitał śmiech zgody. To prawda. Życiem ich rządzi pieniądz. Handel mają we krwi. — Powiem tyle tylko, że każdy z was, który zdecyduje się otworzyć teczkę, poświęci się na sto procent. Osobiście, a więc i finansowo. — Uniósł szybko dłoń. — Och, nie chodzi mi o to, że będę przychodził do was po pożyczki ani o nic podobnego. Nie wpłynie to na waszą po- zycję na rynku. Parr zaśmiał się. — Znam cię już od ponad dwudziestu lat, Sorenie, i zdaję sobie sprawę, że jak większość z nas masz tajemnice, którymi z niewidoma byś się podzielił. Lecz taki zawoalowany styl nie jest do ciebie podobny. Czemu nie chcesz nam powiedzieć, co jest w teczkach? Berdyczow skinął z napięciem głową. — Zgoda. Dojdę i do tego, obiecuję ci, Charles. Lecz to napraw- dę konieczne. — Powoli omiótł stół spojrzeniem, po czym skłonił lek- ko głowę. — Chcę grać z wami uczciwie. Upewnić się, że zdajecie so- bie sprawę z ryzyka, jakie podejmiecie, otwierając te teczki. Nie chcę bowiem, by ktoś z was uważał, że popchnąłem go do czegokolwiek. To nikomu nie pomoże. Szczerze mówiąc, wolałbym, by wszyscy, któ- rych sprawa ta niepokoi, wyszli w tej chwili, zanim zobowiążą się do czegokolwiek. Nikomu nie będę miał tego za złe. Gdyż ledwo uczyni- cie pierwszy krok, ledwo otworzycie teczki, położycie na szalę własne życie. Parr nachylił się i stuknął palcem w teczkę. -Nadal nie rozumiem, Sorenie. Co w nich jest? Plan zamachu na Siedmiu? Co może być tak niebezpieczne, że wystarczy wiedzieć o tym, by ryzykować życiem? Tajemnica. Jak powiedziałem. Rzecz, którą Han skrywali przed nami przez cały ten czas. Dlaczego zaś sama wiedza o tym jest niebezpieczna? ozwólcie, że opowiem wam o mało znanym przepisie, który obecnie rzadko bywa wykonywany, i o Ministerstwie, którego jedyne zadanie stanowi stwarzanie złudzenia, w które nawet oni uwierzyli jako w rzeczywisty obraz świata. Parr zaśmiał się i rozłożył dłonie. — Teraz dopiero jesteś enigmatyczny, Sorenie. Cóż to za przepis? Co za Ministerstwo? Co za złudzenie? — Nazywają je po prostu Ministerstwem, znajduje się ono w Pei Ching, a jedyne jego zadanie to strzeżenie tajemnicy. Co więcej, jest ono upoważnione do aresztowania i uśmiercania każdego, kto wie o ta- jemnicy lub rozprowadza informacje o niej. Co zaś do złudzenia... — Roześmiał się gorzko. — Cóż, to pojmiecie, jeśli postanowicie otworzyć teczki. Jeden z tych, którzy dotychczas milczeli, wyprostował się na krześle. Był to wielki, potężnie zbudowany mężczyzna z niemodną, długą brodą. Nazywał się Ross i był właścicielem ogromnego koncernu komunikacji satelitarnej we Wschodniej Azji. — A więc popełnimy zdradę, Sorenie? Berdyczow skinął głową. Ross w zamyśleniu pogładził brodę i rozejrzał się. Następnie ruchem niemal niedbałym otworzył teczkę, wyjął z niej plik papierów i przyjrzał się pierwszej stronie. Po chwili inni poszli za jego przykładem. Bedyczow przesunął wzrokiem po stole. Leżało na nim dwanaście pustych teczek, z których wyjęto papiery. Wzdrygnął się i opuścił oczy, a na jego wargach pojawił się ledwo widoczny uśmiech. Moore gwizdnął cicho. Rozszerzonymi oczyma spojrzał na niego. — Czy to prawda, Sorenie? Czy to rzeczywiście prawda? Berdyczow skinął głową. — Ależ to tak... tak fantastyczne. Jak czyjś sen. To... — Wzruszył ramionami. — To prawda — rzekł stanowczo Berdyczow. Teraz przyglądali mu się wszyscy. — Kto z nas nie odwiedził Gliny, kto nie widział ruin? Kiedy tyran Tsao Ch'un zbudował Miasto, pogrzebał więcej niż architekturę przeszłości, pogrzebał także jej historię. — I zbudował nową? — rozległ się głos Parra. — Tak. Starannie, troskliwie, przez wiele lat. Otóż jego zamiar nie ograniczał się tylko do unicestwienia wszelkiej opozycji wobec jego władzy, chciał on również zniszczyć wiedzę o tym, co działo się przed nim. W miarę jak rosło Miasto, jego urzędnicy zbierali wszystkie książki, taśmy, nagrania, nie pozwalali, by coś, co nie jest Han, weszło do ich wielkiego Miasta. Większość tego, co zebrali, po prostu palili. Lecz nie wszystko. Wiele przerobili na swoją modłę. Widzicie, doradcy Ch'una byli zbyt inteligentni, by pozwolić na powstanie luki. Wiedzieli, że to wywołałoby ciekawość. Dokonali czegoś znacznie przebieglejszego i na dłuższą metę znacznie bardziej przekonującego dla wielkich mas ludu. Zajęli się przebudową historii przeszłości; umieścili Chung Kuo w środku wszechrzeczy, na należnym mu, ich zdaniem, miejscu. — Odetchnął głęboko i mówił da- lej przez moment słuchając odgłosów trwającego w ogrodach przyjęcia. — Było to kłamstwo, lecz kłamstwo, pod którym podpisali się wszyscy, gdyż w pierwszych dziesięcioleciach Miasta samo kwestionowanie ich wersji przeszłości, samo sugerowanie, że mogła ona mieć inny przeb.ieg, karane by- ło śmiercią. Kłamstwo było jednak skomplikowane i silne i wkrótce ludzie zapomnieli. Pojawiły się nowe pokolenia, które niewiele wiedziały o praw- dziwej przeszłości. Dla nich pogłoski i szepty zdawały się czczą fan- tazją w porównaniu z rzeczywistością, której ich nauczono i którą widzieli wokół siebie. Środki masowego przekazu co dzień karmiły ich tym złudzeniem, aż stało się ono, nawet dla jego twórców, pra- wdą. — A to, ten plik ARYSTOTELES, to prawda, której zakazał Tsao Ch'un? — Tak. — Jak go zdobyłeś? Berdyczow uśmiechnął się. — Powoli. Kawałek po kawałku. Przez minione piętnaście lat prowadzi- łem poszukiwania, moje dyskretne prywatne śledztwo. Tropiłem poszlaki. To zaś stanowi owoc moich poszukiwań. — Jestem wstrząśnięty. Więcej, Sorenie. Jestem zaskoczony! Naprawdę, po raz pierwszy w życiu, jestem zaskoczony. To... — Zaśmiał się dziwnie. — Cóż, trudno to pojąć. Może to wina wódki, ale... Słowa te wzbudziły śmiech, lecz obecni nie spuszczali oczu z Rossa, który usiłował wyrazić ich uczu- cia. — Cóż... rozumiem mojego przyjaciela Johna Moore'a. To rze- czywiście fantastyczne. Może zbyt wiele do przetrawienia na jeden raz. — Wyciągnął dłoń i podniósł kilka pierwszych stron, po czym po- wrócił wzrokiem do Berdyczowa. — Po prostu mnie trochę trudno w to uwierzyć. Berdyczow nachylił się, a w soczewkach jego okularów zalśniło odbite światło. — Właśnie o to im chodziło, Michael. I oto jeden z powodów, dla których pragnę, by każdy z was przepisał ten dokument. Wtedy jego treść wrośnie w was. Nie poprzestaniecie na zwykłym przeczyta- niu. Powielicie go. Czyniąc to zaś, mocniej poczujecie jego siłę i rze- czywistość. Zrozumiecie, jak łączą się ze sobą jego elementy. Jego wiary- godność... nie, jego prawda zapisze się we krwi każego z was. Ross uśmiechnął się. — Widzę, że oryginał spisany został twoją własną ręką, Sore- nie. Prosisz nas, byśmy poświęcili się sprawie równie mocno jak ty? Berdyczow skinął głową. — Uczynię to więc z radością. Lecz co mamy zrobić z wykonanymi kopiami? Przechowywać je w bezpiecznych miejscach? Berdyczow uśmiechnął się, spoglądając w oczy przyjaciela i to wystar- czyło. Ross wiedział. Już zrozumiał. — Każdy przekaże swą kopię dalej. Komuś, komu ufa jak bratu. Tak jak ja wam ufam. Ten z kolei sporządzi następną kopię i przekaże ją człowiekowi, któremu on ufa. I tak dalej, by powstał łańcuch wiedzących. Wtedy zaś... — Oparł się. — Cóż, zobaczymy, co wtedy. Lecz dziś — to się zaczyna. My jesteśmy pierwsi. Z nas wyjdzie nasienie. Ale nadejdzie czas żniwa, zaręczam wam. Nadejdzie czas żniwa. — Hung Mao czy Han, co za różnica? Oni są z Góry. Gardzą nami, ludźmi z Gliny. Trzej chłopcy siedzieli na brzegu basenu, zwieszając nogi nad wodą. Kim spoglądał w zwierciadło wody, śledząc wzrokiem wzory gwiazd odbite z górującej nad nimi mapy Tun Huanga. Od pewnego czasu milczał, słuchając słów innych, lecz teraz przerwał im: — Rozumiem cię, Anton, ale nie zawsze tak jest. Niektórzy... — Na przykład Chan Shui? Kim skinął głową. Opowiedział im już o zajściach w odlewni. — Tak, na przykład Chan Shui. Anton zaśmiał się. — Myślę, że go bawisz. Albo to, albo też uważa, że zajmując się tobą, może coś zyskać. Jeśli zaś sądzisz, że on cię lubi... — Nie. To nie tak. Chan Shui... — Przyznaj szczerze, Kim — wtrącił Josef. — Oni nas nienawidzą. Bo powiedz, czy ten twój Chan Shui zrobił coś, co naprawdę wymagało czegoś od niego? Poskromił sadystę. Świetnie. I to ci zaimponowało. To, i gadanie T'ai Cho o sprawiedliwości Han. Ale to wszystko na niby. Wszystko. Anton ma rację. On wykombinował sobie, że jesteś ważny, wyjątko- wy i wykalkulował, że jeśli będzie o ciebie dbał, może na tym coś zaro- bić. — Nie rozumiecie. Naprawdę nie rozumiecie — zaprotestował Kim, potrząsając gwałtownie głową. Anton zaśmiał się lekceważąco. — Rozumiemy, Kim. Ale ty chyba będziesz musiał nauczyć się tego w bolesny sposób. Oni nie chcą nas, Kim. Przynajmniej nie nas samych. Chcą tylko tego, co sobą reprezentujemy. Wykorzystują nas jak maszyny, a jeśli się zepsujemy, wyrzucą nas. Taka jest prawda. Kim wzruszył ramionami. Było w tym coś w rodzaju prawdy, ale nie cała prawda. Pomyślał o Matyasie i o Janku. Czym się różnią? Obaj są sadystami- Dla Matyasa nie było ważne, że Kim jak on sam pochodzi z Gliny. Nie. I Kim nic mu nie zrobił. Był po prostu odmienny. Tak samo z Jankiem. Lecz niektórym jego odmienność nie przeszkadza. Na przykład T'ai Cho i Chan Shui. Kim nie wątpił, że znajdą się i inni. __ Są oni i my — powiedział Anton z gorzkim śmiechem. — Tak to jest, Kim. Tak zawsze będzie. '— Nie! — W głosie Kima dźwięczał teraz upór. — Mylisz się. Obaj się mylicie. Tak nie jest. Może czasami, ale nie zawsze. Anton pokręcił głową. __ Zawsze. To zawsze kryje się gdzieś na dnie. Spytaj go, tego Chan Shui. Spytaj go, czy zgodziłby się, żebyś ożenił się z jego sio- strą. — On nie ma siostry. — Nie o to mi chodzi, Kim. Kim zadrżał i odwrócił wzrok, odruchowo gładząc siniak na szyi. Wstyd i poczucie winy. Oni zawsze mają to w sobie, tuż pod skórą. Ale dlaczego pozwalają, by te rzeczy ich kształtowały? Dlaczego nie wyrwą się ze sztancy i nie uczynią z siebie nowych istot? — Może nie o to ci chodzi, ale wolę myśleć dobrze o Chan Shui niż poddać się beznadziejności twoich poglądów. — Głos jego zadźwięczał chłodniej i bardziej wrogo niż zamierzał; natychmiast pożałował swych słów, choć mówił prawdę. Anton wstał powoli i spojrzał chłodno na towarzysza. — Chodź, Josef. Chyba nie jesteśmy tu mile widziani. — Przepraszam. Nie chciałem... Jednak było już za późno. Chłopcy odeszli. Kim siedział jeszcze przez moment, przygnębiony tym, co się wydarzyło. A może to było nieuniknione. Może mógłby tylko odwlec tę chwilę. Bo naprawdę był odmienny — nawet od swoich. Zaśmiał się. Proszę! Zdradził samego siebie: złapał się w sieci własnej pokrętnej logiki. Bo albo wszyscy są tacy sami — Han, Hung Mao i ci z Gliny — albo też on się myli. A nie może się mylić. Jego dusza krzyczała, że nie myli się. Podniósł wzrok na matowozłoty strop, przeciągnął się i wzdrygnął się gwałtownie. A jeśli się myli? Jeśli to Anton ma rację? — Nie. — Był przekonany. — Nie zmuszał mnie, bym tak myślał. Nie teraz. Nigdy. — Spojrzał na swe zaciśnięte pięści; gniew opuścił go powoli. Następnie wstał i ruszył z powrotem. Czekał go kolejny poranek w od- lewni. Maszyna wyprężyła wszystkie osiem kończyn i przykucnęła; z nicości pojawiło się krzesło. Kim zaśmiał się. — Czasami wydaje się, że ona naprawdę żyje. Chan Shui, który kucał obok chłopca, odwrócił głowę i spojrzał na niego, Przyłączając się do jego śmiechu. Wiem, o co ci chodzi, Kim. To ten drobny ruch na końcu, Prawda? — Arachnoid. To arachnoid, Shui! — Kim skinął głową, wpatrując się w nieruchomą teraz maszynę. Odwrócił się i dostrzegł zdziwienie na twarzy chłopca. — Wymyśliłem dla nich taką nazwę. Pająki to Arachnidae. Natomiast maszyny, które naśladują żywe istoty, często nazywane są androidami. Jak się to złoży... Twarz Chan Shui rozbłysła. A była to twarz okrągła i sympatyczna. Twarz ładna i nieskomplikowana, obramowana schludnymi czarnymi włosami. Kim patrzył na niego przez chwilę w zamyśleniu, po czym nie podnosząc głosu, zadał pytanie, które dręczyło go przez całe rano. — Czy lubisz mnie, Chan Shui? Twarz tamtego ani drgnęła. Uśmiechnęła się do niego, całkowicie odkryta, z czystymi, czarnymi oczyma. — Cóż za absurdalne pytanie, Kim. Jak myślisz? Zakłopotany chłopiec pochylił głowę, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, Chan Shui zmienił temat. — Czy wiesz, jak Han nazywają pająka, Kim? — Chih chu, prawda? Chan Shui ucieszył się odpowiedzią. — Właśnie. Ale czy wiesz, że nazywamy je też innymi, bardziej kwiecistymi słowami? Widzisz, dla nas stworzenia te zawsze stanowiły dobrą wróżbę. Kiedy pająk opuszcza się z sieci, powiadają: „Szczęście opada z nieba". Kim zaśmiał się radośnie. — Czy tam, gdzie mieszkasz, jest wiele pająków? Chan pokręcił głową, po czym wstał i wbił wzrok w tablicę kon- trolną. — Nie ma tam pająków. Nie ma już żadnych pająków. Są tylko ptaki w klatkach i ryby w sztucznych sadzawkach. — Zerknął na Kima, a na wargi powrócił mu smutny uśmiech. — Aha, i jeszcze my. Gorycz jego nie trwała długo, lecz była wymowna. Nie ma pająków? Jak to? Po chwili Kim zrozumiał. Oczywiście. W Mieście nie ma żadnych owadów — strzegą przed nimi grodzie kwarantanny w Sieci. Chan Shui wyciągnął maleńką fiolkę z otworu w tablicy i potrząsnął nią. — Chyba kończy się nam lód. Pójdę po nowy. — Ja pójdę, Chan Shui. Dokąd mam iść? Han zawahał się i uśmiechnął. — Dobrze. Tam, z drugiej strony. Jest tam zbiornik, widzisz?, tak, właśnie tam. Wystarczy wziąć tę pustą fiolkę, wsunąć do otworu w tablicy na dole i wpisać numer maszyny. Jest tutaj. — Chan Shui wskazał na numer seryjny na tablicy arachnoida. — Mniej więcej po minucie fiolka wyjdzie pełna. Rozumiesz? Kim skinął głową i ruszył pomiędzy maszynami. Powracając wybrał inną trasę, wyobrażajc sobie, że jest pająkiem i szybko chodzi po promieniach swej sieci. W połowie drogi zrozumiał, że popełnił błąd. Chan Shui był wprost nrzed nim, lecz pomiędzy nimi, przy swej maszynie, stał Janko z okrutnym uśmiechem na twarzy. __Dokąd się wybierasz, szczurza dupo? — Zastąpił Kimowi drogę. Chłopiec wsunął fiolkę do górnej kieszeni swej uczniowskiej tuniki, po czym rozejrzał się. Jedna z wielkich tac odbiorczych przesunęła się przez główne przejście i odcinała mu teraz odwrót, natomiast na lewo i na prawo boczne przejścia zastawiały sterty świeżo wyprodukowanych mebli. Bez obawy popatrzył na Janka, lękając się tylko, by fiolka się nie stłukła. W takim przypadku i jemu, i Chan Shui potrącą grzywnę w wysokości jednej dniówki. Jemu nie sprawiłoby to różnicy. Ale Chan Shui... — Czego chcesz, Janko? Zapytany odwrócił się na dźwięk głosu Chan Shui. — Nie twój interes, Han! Nie wtrącaj się! Chan shui roześmiał się tylko. — Nie mój interes, co? Czyżby? Ty wielki worze ześmierdłego ryżu, dlaczego tak uważasz? O dziwo, Janko puścił zniewagę mimo uszu. Odwrócił się plecami do Chan Shui i znów spojrzał na Kima. — Chodź tu, szczurza dupo — szczeknął. — Chodź tu i klęknij! Kim ugiął nieco kolana, napinając się, gotów do ucieczki w razie potrzeby, lecz nie było to potrzebne. Chan Shui cicho, bezgłośnie rzucił się naprzód, skoczył na grzbiet Janka i przewrócił go na podłogę. Kim cofnął się szybko. Janko ryknął i usiłował wstać, ale Chan Shui silnie wykręcił mu ramię i począł naciskać na nie, jakby chciał je złamać. — A teraz zostaw go w spokoju, Janko. Bo następnym razem napra- wdę złamię ci rękę. I powiemy, że nie uważałeś przy maszynie. Po raz ostatni przycisnął boleśnie ramię przeciwnika, po czym puścił i wstał. Janko siedział czerwony, mamrocząc coś pod nosem. Chan Shui wyciągnął rękę. — Chodź, Kim. On nie tknie cię, obiecuję. Jednak gdy Kim chciał minąć Janka, ten skoczył na niego, usiłując go przewrócić, po czym szybko zerwał się na nogi i stanął przed Chan Shui. — Spróbuj jeszcze raz, żółtku. Chan Shui zaśmiał się. — Zaskakuje mnie twe bogate słownictwo, Janko. Gdzie uczyłeś się angielskiego? W lupanarze, gdzie pracuje twoja matka? Janko ryknął wściekle i rzucił się na Chan Shui. Lecz młody Han odsunął S1C, a kiedy napastnik obrócił się niezgrabnie, młócąc jednym ramieniem, Chan Shui pochwycił je i wykręcił, podnosząc go i ciskając na maszynę. Janko grzmotnął o tablicę kontrolną, zatoczył się, po czym przestraszony odwrócił głowę, gdy maszyna cofnęła ramiona. Patrzący chłopcy zaśmiali się, lecz rychło zamikli. Janko opuścił wzrok, otarł zakrwawione usta i zaklął cicho. W tym momencie rozsunęły się drzwi na końcu odlewni i wyszedł nadzorca Nung. Szedł przez przejście zdezorientowany, z mętnymi oczyma. Zbliżywszy się przystanął na moment uśmiechnął do Kima, jakby coś sobie przypomniał. — Wszystko w porządku, Chan Shui? — zapytał, jakby nie widział leżącego pod maszyną Janka. Chan Shui skłonił głowę, tłumiąc uśmiech. — W najzupełniejszym porządku, nadzorco Nung. — To dobrze. — Nung ruszył dalej. Gdy powrócili do maszyny, Kim wypytywał go o ten incydent. — Czy Nung dobrze się czuje? Dziwnie wyglądał. — Ten człowiek sam siebie doprowadzi do ruiny. — Spojrzał na Kima. — Nadzorca Nung ma pewien nałóg. Rozumiesz mnie, Kim? Chłopiec potrząsnął głową. — Zażywa narkotyki. Głównie nieszkodliwe, ale chyba uzależnia sie coraz bardziej. W ciągu ostatnich kilku tygodni... Daj tę fiolkę. Kim wręczył mu naczyńko, po czym na moment skierował wzrok na plecy Janka. — A propos, dziękuję ci, Shui. Jestem ci bardzo wdzięczny. Ale właściwie to było niepotrzebne. Jestem szybki. Szybszy niż myślisz. Wcale by mnie nie złapał. Chan Shui uśmiechnął się i ponownie skierował nań wzrok, tym razem z jeszcze większym zamyśleniem. — Może. Ale wolałem nie ryzykować. Janko ma trochę nie po kolei w głowie. Nie za dobrze wie, kiedy przestać. Wolałbym, żeby nie zbliżał się do ciebie, Kim. Dobrze? Kim uśmiechnął się i opuścił wzrok. W piersi zapłonął mu ciepły płomyk. — Dobrze. — Czy wszystko w porządku? Kim podniósł wzrok znad stołowej konsoli i skinął głową. — Jestem po prostu zmęczony, Tai Cho. — Czyżby praca była dla ciebie zbyt ciężka? — Nie, Tai Cho. Po prostu przez minione parę nocy źle spa- łem — odpowiedział chłopiec, uśmiechając się. — Ach. — To było dziwne. Przez chwilę Tai Cho wpatrywał się w chłopca. Teraz, kiedy zwierzęca chudość znikła z jego oblicza, był on całkiem przystojny. Dobre odżywianie czyni cuda, lecz nie potrafi naprawić szkód owych najwcześniejszych lat. Tai Cho uśmiechnął się i powrócił wzrokiem do ekranu przed sobą. Jaki byłby teraz Kim, gdyby od niemo- wlęctwa odżywiał się odpowiednio? Gdyby odżywiał się odpowiednio i był odpowiednio traktowany? —¦ Może skończymy na razie, co, Kim? Zmęczony mózg niewiele pamięta. — Mrugnął do chłopca. — Nawet twój mózg. Idź popływać. Połóż się spać wcześnie. Wrócimy do tego jutro. Po jego wyjściu wychowawca siedział i rozmyślał o wydarzeniach minionego tygodnia. Na pozór Kim wspaniale zaadaptował się w Odlewni. Nadzorca Nung jest z niego zadowolony, a sam Kim nie narzeka. Lecz coś martwiło Tai Cho. Coś dzieje się z chłopcem — tak głęboko, że może sam Kim jeszcze tego nie spostrzegł. A teraz jeszcze to. Ta bezsenność. Cóż, przez następne kilka dni będzie uważnie obserwować wychowanka i spróbuje zgłębić naturę jego dolegliwości. Podszedł do stołu i włączył pamięć. Ekran rozbłysł natychmiast. Tai Cho zaśmiał się zaskoczony. Kim rysował. W środku ekranu nakreślił sieć. Delikatną sieć, z której zwisała pojedyncza nić opadająca ku dołowi ekranu. Przewinął obraz i zaśmiał się ponownie. — A oto nasz pająk! Potem jednak pochylił się, pokręcił regulatorami i powiększył obraz, aż ekran wypełniła twarz pająka: znajome rysy ciemnookiego dziecka. Tai cho zmarszczył brwi i wyłączył maszynę. Przez chwilę stał, po- grążony w rozmyślaniach, po czym skinął głową. Tak. Będzie go obser- wować. Bardzo uważnie. Z zamkniętymi oczyma Kim unosił się na grzbiecie na powierzchni wody. Myślał o Chung Kuo i o ludziach, których poznał na Górze. Co łączy ich ze sobą? Może narodziny. To i śmierć, i może jeszcze nie- zbyt głębokie zainteresowanie tym, co oddziela od siebie te dwie rze- czy. Uśmiechnął się. Tak, to już wszystko. To właśnie zadziwiało go najbardziej. Ich brak ciekawości. Spodziewał się, że tu, na Górze, bę- dzie inaczej. Uważał, że samo pokonanie odległości dzielącej Glinę od Góry przyniesie mu oświecenie. Lecz stało się inaczej. Oni są odmienni, owszem, lecz ich odmienność ogranicza się do powierzchni. Jeśli zdrapać tę cienką warstwę pozłoty, okazuje się, że każdy z nich jest równie tępy, równie niewolniczo posłuszny swym zmysłom co najżałośniejsze stworzenie z Gliny. Uśmiech znikł mu z warg. Kim wzdrygnął się i obrócił powoli w wodzie. Glina. Czym jest Glina, jeśli nie stanem umysłu? Jeśli nie światopo- glądem? W tym właśnie kłopot z nimi. Każdy pomysł śledzą oni tylko do pewnego punktu — idą za nicią tylko do pewnego miejsca w labiryncie — a potem Porzucają ją, jakby przekonani, że nie pozostało już nic więcej do ujrzenia, do odkrycia. Weźmy na przykłd plik ARYSTOTELES. Zadowolili się uznaniem go za wymyśloną przez niego grę mającą na celu testowanie i gimnastykę inteligencji. Więcej nie mogli zobaczyć. Wystarczyło im to jedno wytłu- maczenie. A gdyby poszli dalej — gdyby choć przez chwilę, choćby dla hipotezy, potraktowali tę historię jako prawdę — natychmiast pojęliby, skąd wziął się dokument. Jeszcze teraz mogą to zrozumieć. Ale to niepraw- dopodobne. Powstrzyma ich od tego ich brak ciekawości. W pewnym sensie było to dziwne, gdyż to oni sami pokazali mu to; opowiedzieli mu o zawiłych połączeniach finansów, a więc i systemów komputerowych w Chung Kuo. To oni opowiedzieli mu o „systemach nieciągłych" odciętych od reszty; o wysepkach ciasno zapełnionych infor- macją i otoczonych zaporami ochronnymi. I to oni powiedzieli mu, że system Projektu należy do „nieciągłych" Niczego z tego nie odkrył. Odkrył tyle tylko, że pliki Projektu nie są jedynymi na ogrodzonej wyspie ich systemu komputerowego. W systemie znajdował się jeszcze jeden plik — stary, zapomniany plik, wprowadzony tam przed stuleciem, śpiący spokojnie, póki nie odnalazł go Kim. A nie był to byle jaki plik. Cała biblioteka. Nie. Więcej. Cały świat. Świat zbyt bogaty, by mógł stanowić płód wyobraźni, zbyt spójny — nawet w swych błędach — by nie był rzeczywisty. Dlaczego więc Siedmiu ukryło go? Jakie mogli mieć powody, by pogrzebać przeszłość? Uwolniony od brzemienia tajemnicy spędził minione dwie noce na rozmyślaniach na ten właśnie temat. Podchodził do niego ze wszystkich stron, usiłując zrozumieć, jaki mógł przyświecać im cel. I wreszcie pojął. To miało położyć kres zmianie. Zabili zachodni sen o postępie. Aby rozpoczął się pozaczasowy wiek, w którym nic się nie zmienia. Wiek złoty. Pozostał jednak problem samego Kima, bo czymże on jest, jeśli nie uosobieniem zmiany? Jeśli nie zarodkiem tego samego wirusa, którego tamci tak długo, z takim wysiłkiem, starali się unicestwić? Kim otworzył oczy, przekręcił się na brzuch i popłynął na głębszą wodę. Teraz rozumiał już wszystko. Dlatego jest dla nich niebezpieczny — dla- tego stanowi zagrożenie dla Siedmiu i ich świata. Jednak jest również cenny. Starali się ukryć to przed nim, wiedział jednak, ile SimFic zapłacił za jego kontrakt. Po co płacić tak kolosalną sumę? Do czego chcą go wykorzystać? Zmiana. Był tego niemal pewien. Lecz skąd wziąć całkowitą pewność? Wniknij głębiej — powiedział sobie. Bądź ciekawy. Czy SimFic to jedynie pozbawiona twarzy siła? Machina do zarabiania pieniędzy? Czy też ma on osobowość? A jeśli tak, to czyją? Nazwisko natychmiast pojawiło się w jego umyśle. Ostatnio często wymieniano je w wiadomościach. Soren Berdyczow. Tak, ale kim on jest? Biznesmenem. Tak. Rozproszeniowcem. Również. A poza tym kim? Jaki to człowiek? Skąd pochodzi? Czego pragnie? I — co najważniejsze — czego chce ode mnie? Kim zanurzył głowę pod wodą, wychynął z powrotem na powierzchnię i otrząsnął wodę z włosów; znużenie znikło nagle z jego umysłu. Poczuł we krwi znajome podniecenie i zaśmiał się. Tak, właśnie! Oto jego nowe zadanie. Dowiedzieć się o tym człowieku, ile tylko można. A kiedy już się dowie? Dryfował. Na razie lepiej o tym jeszcze nie myśleć. Najlepiej najpierw dowiedzieć się, ile się da, a potem zadecydować. Soren Berdyczow siedział w cichym, zacienionym gabinecie, a na biur- ku przed nim leżały dwie teczki. Wu właśnie wyszedł,*-choć w powie- trzu nadal jeszcze unosił się mdłosłodki zapach jego perfum. Zapi- sał wróżbę łodyg krwawnika na kartce papieru, którą Berdyczow skrę- cił w kulkę i cisnął w drugi koniec pokoju. Wciąż jednak widział sło- wa: Światło wsiąkło w ziemię: Obraz gasnącego światła. Tak oto wielki człowiek żyje wśród tłumu: Ukrywa swój blask, lecz nadal świeci. Grzmotnął gniewnie pięścią w blat biurka. Wszystkie jego pla- ny na nic. Wytyczył już sobie kurs działania i wezwał Wu po to tyl- ko, by ten zaaprobował jego zamiary. Lecz Wu tego nie zrobił. Te- raz trzeba podjąć nowe decyzje. Wciąż słyszał skrzeczący głos Wu, pod- noszącego wzrok znad łodyg; pamiętał, jak rozwarły się jego wodniste oczy; jak siwa kozia bródka uniosła się sztywno w górę. — K'un, Ziemia, na górze, Li, Ogień, na dole. To Ming I, gasnące światło. Miał na myśli chłopca. Berdyczow był tego pewien. Ogień z ziemi. „Ukrywa swój blask, lecz nadal świeci". — Czy to ostrzeżenie? — zapytał starca, zaskakując go swymi słowami, gdyż w ciągu niezliczonych lat, gdy wykładał on dla Berdyczowa / Ching, ten nigdy jeszcze mu nie przerwał. — Ostrzeżenie, Shih Berdyczow? — Wu roześmiał się. — Księga zmian nie ostrzega. Źle pojąłeś jej przeznaczenie. A jednak heksagram zwiastuje szkody... rany. Berdyczow skinął głową i umilkł. Wiedział, co to takiego. Ostrzeżenie. Znaki są zbyt wyraźne, by je ignorować. Musi więc podjąć nowe de- cyzje. Położył okulary na biurku i podniósł teczkę ze zleconym przez sie- bie najnowszym raportem genotypowym. Rozłożył na blacie dwa dia- gramy, jeden obok drugiego, po czym dotknął przycisku, oświetla- jąc od spodu powierzchnię mebla. Nie ulegało wątpliwości. Nawet bez raportu eksperta natychmiast można było to dostrzec. Podobieństwa były uderzające. Berdyczow przesunął palcem po bliźniaczych sym- bolach na krętych drzewach dwóch podwójnych spiral i skinął gło- wą. / — A więc jesteś synem Edmunda Wyatta, Kimie Sieroto. Ciekawę, co pomyślałby o tym Edmund. Zaśmiał się ze smutkiem, po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jak bardzo brak mu spokojnej siły przyjaciela; oparł się i przetarł oczy. Genotypy i plik ARYSTOTELES — każdy z nich sam w sobie wy- starczyłby, by skazać Kima na terminację. Te pierwsze oznaczają, że jest on synem zdrajcy Wyatta, drugi natomiast, że naruszył specjalny Edykt kryjący prawdziwą przeszłość Chung Kuo. Oba te przestępstwa karane są śmiercią, a więc chłopiec stanowi dla niego zagrożenie. On zaś, nie zważając na koszty — nie zważając na gigantyczne potencjalne zyski, które mógł mu przynieść Kim — postanowił na wszelki wypa- dek dokonać terminacji chłopca, jednocześnie wymazując ślady ludzi, którzy przygotowali dla niego raport genotypowy. Wtedy jednak przy- szedł Wu. Słońce w ziemi. Tak, to chłopiec. To nie ulega wątpliwości. Jak za pierwszym razem, kiedy Berdyczow posłużył się wykładnią Wu, tak i teraz wiedział on, że jego słów nie można ignorować. Trzeba działać zgodnie z nimi. Przebiegł przez niego drobny dreszcz, gdy przypomniał sobie owe czasy, niemal dziewięć lat temu. Był wtedy sceptykiem, a Wu rozgniewał go, wyśmiewając jego wątpliwości. Lecz w parę sekund później Wu uciszył go czytając: Wiatr pędzi ponad wodą: Obraz rozproszenia. Tak oto dawni królowie składali ofiary Panu I budowali świątynie. Tego wieczora miał spożyć kolację z Edmundem Wyattem i Piotrem Lehmannem — a podczas niej podjąć decyzję, czy przyłączy się do nowej frakcji Rozproszeniowców. I o to właśnie chodziło. Heksagram pięćdzie- siąty dziewiąty — Huan. Do dziś pamięta, jak słuchał, zaabsorbowany wyjaśnieniami Wu, przykonany jego słowami o szczytnych celach i o wiośnie nadchodzącej po ciężkiej zimie. Zbyt bliskie tego były jego myśli, by stanowiło to zwykły zbieg okoliczności. Nawet tytuł pradawnej księgi nagle wydał mu się stosowny; dobry omen — Księga zmian. Wtedy roześmiał się, skłonił Wu i hojnie go wynagrodził, po czym natychmiast skontaktował się z Edmundem i wyraził swą zgodę. I tak to się zaczęło, wiele lat temu. Nigdy nie mógł wspominać tej chwili nie wyobrażając sobie w duchu ruchu wiatru na wodzie, młodych liści na gałęziach. Jak więc kłócić się z wyrocznią teraz — kiedy nadszedł ów nowy początek? Wyłączył dolne oświetlenie, wsunął diagramy z powrotem do teczki, wziął do ręki okulary i wstał, składając je i umieszczając w kieszeni pau. Słońce w ziemi... Tak, na razie zostawi chłopca w spokoju. Ale rano porozumie się ze swoim człowiekiem na Środkowych Poziomach i każe mu podłożyć bombę pod laboratorium, w którym opracowano genotyp. Nadzorca Nung usadowił się za biurkiem i zrzuciwszy stertę dokumen- tów na podłogę, zwrócił się do Kima. . — Nie ma dzisiaj Chan Shui — wyjaśnił, zerkając przelotnie na Kima. — Jego ojciec jest chory i chłopiec wziął sobie wolne, by się nim zająć. W związku z tym poprosiłem Tung Liana, by się tobą opiekował, dopóki nie powróci do nas Chan Shui. W kantorku panował większy bałagan niż w czasie pierwszej bytności Kima. Pod jedną ścianą piętrzyły się skrzynie, papiery, nawet odzież, zaś przed ławicą ekranów pozostawiono stertę pudełek. — Przepraszam, nadzorco Nung, ale kto to, Tung Lian? Nung znów podniósł roztargniony wzrok i skinął głową. — Lada chwila tu przyjdzie. — Następnie, uświadomiwszy sobie, że przemówił nieco zbyt ostrym tonem, uśniechnął się i ponownie opuścił wzrok. Po chwili zastukano do drzwi i wszedł młody Han. Był to wiotki, przygarbiony chłopiec o dobre dwa czy trzy lata młodszy od Chan Shui. Na widok Kima opuścił nieśmiało oczy, unikając jego spojrzenia i zbliżył się do biurka. — Ach, Tung Lian. Wiesz, co robić. Tung Lian skłonił się niezgrabnie. Następnie gestem dał Kimowi znak, by ten poszedł za nim, i odwrócił się. Idąc przez odlewnię Kim rozglądał się z lekkim niepokojem, lecz nie dostrzegł śladu Janka. To dobrze. Może będzie miał szczęście. Choć poradzi sobie, nawet jeśli Janko się pojawi. Będzie go po prostu unikał: przebiegłością i zwinnością zachowa odległość od niego. Maszyna przypominała tę, którą obsługiwał z Chan Shui: widząc, że chłopiec nie ma ochoty na rozmowę, Kim przystąpił do pracy. Siedział w jadalni w czasie przerwy śniadaniowej, kiedy znajomy głos zawołał na niego z drugiego końca wielkiej sali. To był Janko. Kim dopił ch 'a i odstawił czarkę, po czym wstał spokojnie od stołu. Janko stał w drzwiach do odlewni, wokół niego zaś zgromadziła się grupka młodszych chłopców. Pokazywał im coś, lecz na widok podchodzącego Kima zawinął to szybko w szmatkę. Kim dostrzegł w dłoni Janka jakiś mały, biały przedmiot. Teraz, kiedy Janko odwrócił się ku niemu, a jego dziobatą twarz przeciął brzydki uśmiech, Kim zrozumiał, co to było. Ząb. We wczorajszej bójce z Chan Shui Janko stracił ząb. Uśmiechnął się i ujrzał, jak twarz tamtego ciemnieje. — Z czego się śmiejesz, szczurza dupo? Niemal wybuchnął śmiechem. Te słowa rozległy się w jego głowie na moment przed tym, jak wypowiedział je Janko. Nie zaskoczy mnie, pomyślał Kim; nie zaskoczysz mnie, Janko. Mimo to przypomniał sobie słowa Chan Shui, by nie doprowadzać go do wściekłości. — Przepraszam, Janko. Po prostu ucieszył mnie twój widok. To też nie były odpowiednie słowa, lecz spłynęły mu na język same, jakby w wyzwaniu rzuconym przez jego ciemniejszą jaźń. Janko parsknął. — Zobaczymy, jak się cieszysz... — Gdy jednak zbliżał się do Kima, ten dał nura, obiegł go i zanim przeciwnik zdążył się odwrócić, był już w drzwiach. — Wracaj! — ryknął Janko, lecz dźwięczał już dzwon i chłopcy rozchodzili się do maszyn. Przez resztę poranka Janko bez ustanku zalewał Kima potokiem wulgarnych wyzwisk i zaczepek, zagłuszając szum maszyn. Lecz Kim zamknął się na nie, zwrócił swój wzrok do wewnątrz, przydzielił sobie za- danie łączenia dwóch części swej gwiezdnej pajęczyny — nigdy jeszcze nie poważył się na to. Problemy wzniosły się na nowy poziom trudności i całkiem go pochłonęły, lecz wreszcie udało mu się; z radosnym uśmiechem odwrócił się i znów ujrzał przed sobą Janka. — Jaja sobie robisz, szczurza dupo? Uśmiech zniknął powoli z twarzy Kima. — Nie słyszałeś dzwonka? — mówił dalej Janko, a grupka zebranych za jego plecami chłopców zaśmiała się, jakby nie słyszeli jeszcze niczego komiczniejszego. Tępaki, pomyślał Kim, zdziwiony, że przegapił dzwonek. Zerknął na Tung Liana i natychmiast zauważył jego skrępowanie. O dziwo, stwierdził, że próbuje uspokoić młodego Han. — Wszystko w porządku — powiedział. — Nic mi nie jest, Tung Lian. Naprawdę nic mi nie jest. Janko powtórzył falsetem jego słowa; widocznie uznał, że wyszła z tego niezła parodia głosu Kima, gdyż majaczące za jego plecami upiory wybuch- nęły rechotem. Chłopiec poczuł w żołądku lekki skurcz strachu, lecz nie sparaliżowało go to ani też nie przyprawiło o panikę w obliczu przeciwnika. — Nie chcę się z tobą bić, Janko — powiedział cicho. — Bić się? — Janko zaśmiał się zaskoczony, a następnie pochylił się groźnie nad Kimem. — A kto tu mówi o biciu się? Chcę cię tylko wy grzmocić za wszystkie czasy, szczurza dupo! Kim rozejrzał się. Chłopcy odcinali mu odwrót i drogę do drzwi wejściowych. Podniósł wzrok. Tak, Janko miał jeszcze na tyle wyobraźni. Dwie podsufitowe kamery zakryte były kurtkami. Wszystko zostało przygo- towane. Zaplanowane. Może już w chwili, gdy dowiedzieli się o nieobecności Chan Shui. A więc nie tylko Janko go nienawidzi. Bynajmniej. Kim zadrżał. Nie zdawał sobie z tego sprawy. — Proszę, Janko... — odezwał się słabo Tung Lian, lecz gdy tamten Warknął na niego, by się zamknął, ten natychmiast usłuchał go i usunął Jestem więc sam, pomyślał Kim. Tak jak mówił Anton. Są oni i my. A właściwie oni i ja. Spodobała mu się ironia tego zdania. Zaśmiał się. -— Co cię tak śmieszy, szczurza dupo? — Ty — rzekł Kim, nie przejmując się już słowami. — Ty, wielki chodzący worze ptasiego gówna. Ale Janko uśmiechnął się tylko. Zbliżył się o krok, wiedząc, że tym razem Kim nie ma dokąd uciec. Kim jednak uciekł, nie do drzwi, nie oddalił się od napastnika, lecz rzucił się na niego — skoczył mu na pierś, przebiegł po przewracającym się wrogu, który z zaskoczenia rozwarł usta, i pobiegł ku toaletom. — Zatrzymać go! — wrzasnął Janko, gramoląc się na nogi. — Zagrodź- cie gnojkowi drogę! Kim biegł, unikając tych, którzy chcieli go zatrzymać. Zamknie się na klucz. Wytrzyma, póki Nung nie zainteresuje się awanturą lub póki T'ai Cho nie przyjdzie, by sprawdzić powód jego nieobecności. Przeciwnicy jednak przewidzieli jego zamiar. Ktoś zalał zamki toalet lodowym klejem. Kim sprawdził wszystkie w pośpiechu, na wypadek, gdyby się omylił, po czym odwrócił się. Tak jak oczekiwał, Janko wbijał w niego wzrok. Kim spojrzał w górę. Oczywiście. Tu także zakryli kamerę. Cóż za staranność, pomyślał, domyślając się z tego faktu, że nie Janko to za- planował. Jak na niego, zbyt to inteligentne. Janko to tylko figurant, naiwna ofiara, która wcieli plan w życie. Nie, to nie on jest architektem; wrobił go w to ktoś inny. Myśl ta zdjęła Kima chłodem. W całej odlewni tylko jeden człowiek jest zdolny wymyślić coś podobnego. A nie ma go tu... Janko zaśmiał się i ruszył na niego. Kim czuł bijącą od niego nienawiść, jakby coś rzeczywistego, coś namacalnego. A tym razem jego ręce nie były puste. Tym razem trzymał w lewej dłoni nóż. — T'ai Cho! T'ai Cho! T'ai Cho zatrzymał się i odwrócił. Sekretarka dyrektora Andersena biegła za nim przez korytarz. — O co chodzi, kobieto? — zapytał, świadom spojrzeń kolegów, zirytowany jej brakiem manier. Jednak po chwili, kiedy dowiedział się, co się stało, pochwycił ją za ramię, zapominając o „przyzwoitości" i po- biegł przez korytarz. — Gdzie on jest, na bogów? — Zarumieniła się lek- ko; zrozumiał natychmiast, lecz nie chodziło mu o Andersena. Odwró- ci ją i spojrzał jej w twarz. — Mówię o chłopcu! Gdzie jest chło- piec? Kobieta była wzburzona, bliska łez. Nigdy jeszcze nie zetknęła się ze sprawą równie poważną, a tu w dodatku nie było dyrektora Andersena, który mógłby się tym zająć. — Nie wiem! — jęknęła. — Notatka od nadzorcy Nunga była bardzo krótka. Nie było w niej niczego poza tym, co już panu powiedziałam. — Bogowie! — Tai Cho plasnął lewą dłonią w czoło i rozejrzał się, po czym biegiem powrócił do biura Andersena. Przed drzwiami znów obrócił kobietę ku sobie i przemówił do niej powoli, by na pewno zro- zumiała, co ma zrobić. — Wiem, że to krępujące, ale dyrektor poczuje się jeszcze bardziej skrępowany, jeśli nie dowie się o tym szybko. Do- ręcz tę wiadomość do burdelu, w którym się zaszył, i sprowadź go tutaj. Tutaj! Rozumiesz, kobieto? — Kiedy się zawahała, warknął na nią: — Rób, co ci każę! Ja dowiem się, co się stało z chłopcem, i postaram się to załatwić. Ale dyrektor musi o tym wiedzieć. Jeśli nie sprowadzisz go tu, cały Projekt może upaść. Stanowczość poleceń otrzeźwiła kobietę; skłoniła się i weszła do środka, by je wykonać. Tai Cho znalazł Nunga z głową leżącą bezwładnie na biurku, martwego od przedawkowania narkotyków. Miał zamiar siłą wycisnąć z niego praw- dę, ale było już za późno. Wysłanie wiadomości dla Andersena stanowiło ostatnią rzecz, której zdołał on dokonać w swym bezwartościowym życiu. Tai Cho wzdrygnął się i rozejrzał; zauważył kręcącego się po drugiej stro- nie odlweni chłopca. Podbiegł do niego i uchwycił za ramię, by nie mógł uciec. — Dokąd zabrali Kima? Wiesz, tego chłopca z Gliny. Dokąd go za- brali? Zauważył dziwny wyraz wstrętu, jaki pojawił się na twarzy chłopca na wzmiankę o Kimie, lecz nie puszczał jego ramienia, potrząsnął nim, póki nie zmusił go do odpowiedzi. Odepchnął go i pobiegł ku windom. Zabrali go na miejscowy posterunek Służby Bezpieczeństwa. Oczywiście! Gdzieżby indziej? Ale Tai Cho nie potrafił już rozumować, teraz mógł tylko działać, wypełnić rozkazy instynktów, odnaleźć Kima, zanim skrzywdzą go jeszcze bardziej. Żołnierz za biurkiem kazał mu usiąść i czekać. Podniósł barierkę i przeszedł przez nią, nie zwracając uwagi na krzyki za plecami. Potem, gdy żołnierz dogonił go i pochwycił, odwrócił się wściekle i ryknął na niego: — Czy wiesz, kim ja jestem, żołnierzu? Ton absolutnej władzy w jego głosie — ton, którym niegdyś poskramiał niesfornych chłopców z Gliny — zdziałał cuda. Żołnierz cofnął się o krok i jął pochylać głowę. Tai Cho musiał wykorzystać przewagę, zanim tamten odzy- ska zdolność myślenia. — Mój wuj to Podminister Tai Feng, odpowiedzialny za zaopatrze- nie Służby Bezpieczeństwa. Tknij mnie tylko, a on cię złamie, rozumiesz? Tym razem żołnierz skłonił się w pas i zasalutował dłonią podniesioną do piersi. — Dobrze! A teraz natychmiast zaprowadź mnie do swego do- wódcy. Sprawa jest niezwykle pilna i dla mnie, i dla mego wuja Podmi- nistra. Żołnierz jeszcze raz skłonił się i poprowadził go. T'ai Cho uświadomił sobie, że to jego strój pomógł wywołać odpowiednie wrażenie. Ubrany był w nauczycielskie pau z jaskrawobłękitną naszywką przypominające szatę wysokiego urzędnika. Ledwo żołnierz zdążył go zapowiedzieć — a już wcale nie dane mu było odwrócić się i spytać intruza o nazwisko — Tai Cho wpadł za nim i usiadł przed oficerem Służby Bezpieczeństwa. Krzyk, strój i wujowie nie zrobiły takiego wrażenia na oficerze. Natychmiast zażądał przepustki. Tai Cho cisnął nią na biurko, po czym niemal grożąco nachylił się ku oficerowi. — Gdzie jest chłopiec? Ten chłopiec z Gliny? Oficer spojrzał najpierw na niego, potem na przepustkę. Rzucił kartę z powrotem na stół. — Na twoim miejscu, Shih Tai, wyszedłbym natychmiast, bo narobisz sobie jeszcze większych kłopotów. Wychowawca nie zwrócił uwagi na kartę. Spiorunował wzrokiem oficera. — Gdzie jest chłopiec? Nie wyjdę, póki go nie zobaczę! Oficer uniósł się z krzesła, lecz Tai Cho nachylił się nad biurkiem i pchnął go z powrotem. — Na bogów, siadaj i wysłuchaj mnie! — Drżał. Nigdy jeszcze nie czuł takiego gniewu, takiej niecierpliwości. To one dyktowały mu teraz, co ma robić. — Gdzie jest chłopiec? — zapytał groźnie. Oficer uniósł lekko dłoń i nacisnął przycisk alarmu. Był już przekonany, że ma do czynienia z szaleńcem. — Zrozum mnie, Shih Tai. Chłopiec nie jest już groźny. Sprawa jest w naszych rękach. To pospolity przypadek zaatakowania obywatela przez istotę nie zarejestrowaną. Terminacji tej I.N. dokonamy za godzinę, kiedy tylko otrzymamy upoważnienie. — Dokonacie czego?! — wrzasnął Tai Cho. Wstał gwałtownie; oficer uczynił to samo, wyciągając ramiona, jakby spodziewał się ataku. — Proszę, Shih Tai. Usiądź i uspokój się. Za plecami Tai Cho rozsunęły się cicho drzwi, lecz on i tak usłyszał ten dźwięk i wszedł za biurko, by mieć za plecami ścianę. — Jesteś poza swoją jurysdykcją — powiedział oficer, uspokojony przybyciem posiłków. — Bez względu na więzy łączące cię z chłopcem, nie masz tu, niestety, żadnych praw. Tai Cho odpowiedział bezzwłocznie: — To ty nie rozumiesz. Kim Sierota nie jest żadną I.N., jak go gro- teskowo nazwałeś, lecz posiadaczem jednego z najbłyskotliwszych i najcen- niejszych umysłów naukowych w całym Chung Kuo. SimFic podpisał kontrakt na jego usługi na kwotę dziesięciu milionów yuanów. Ostatnie trzy słowa wyrzekł powoli i wyraźnie, z maksymalną emfazą; fantastyczna suma wywarła na nich skutek. - Dziesięć milionów? — Oficer zaśmiał się zamyślony. Następnie po- trząsnął głową. — Och, nie. Nie wierzę ci, Shih Tai. Znów opowiadasz o wujach ważniakach! Tai Cho pokręcił głową i ponownie przemówił, głosem w którym dźwięczała stanowczość i determinacja. — Nie rozumiesz jeszcze jednej rzeczy. Mnie nie obchodzi, co się ze mną stanie. Ale ty troszczysz się o swą przyszłość. Jestem więc od ciebie silniejszy. Och, możesz myśleć, że jestem kłamcą lub wariatem, ale pomyśl też o tym: jeśli zignorujesz moje ostrzeżenie i dokonasz tej terminacji, będziesz od- powiadał przed SimFicem za bezprawne zniszczenie ich mienia. — Roze- śmiał się, nagle zatrwożony tym koszmarem, czując wstręt, że musi mówić takie rzeczy. Czyż oni nie pojmują, że to tylko mały chłopiec — przerażony mały chłopiec, na którego napadł szaleniec? Tamten nadal się wahał. — Muszę przestrzegać przepisów. Ja... Wychowawca ryknął nań, posługując się językiem, jakiego nigdy jeszcze nie używał. — Pierdolić twoje przepisy! Połącz się z dyrektorem Andersenem. Chy- ba że chcesz, by podano cię do sądu o dziesięć milionów yuanów! Oficer pobladł i przez moment naradzał się z podwładnymi. Odwrócił się i odchrząknął. — Czy zechcesz zaczekać przez pół godziny w celi, póki nie sprawdzimy wszystkiego? Tai Cho skłonił się. — Oczywiście. Niczego więcej od was nie chcę. Proszę. — Wyciągnął z kieszeni szaty notatnik, wziął z biurka oficera stylus i zapisał na maleńkim ekranie nazwisko i numer Andersena. — Przełączą cię dwukrotnie, więc nie rozłączaj się. To linia nieciągła. Oficer zawahał się i skłonił ledwo dostrzegalnie; teraz, kiedy Tai Cho uspokoił się już, był on na pół przekonany. — Andersen? —Zgadza się. Może jeszcze nie wrócił, ale nie rozłączaj się. Kazałem jego sekretarce, żeby ściągnęła go jak najprędzej. Wyszedł... w sprawach służbo- wych. W godzinę później Tai Cho i czterej żołnierze odprowadzali Kima z powrotem do siedziby Projektu. Chłopcu podano silne środki oszałamiają- ce i nałożono nań specjalną uprząż do przenoszenia. Trudno było stwierdzić, czy i jakie obrażenia odniósł on w bójce ze starszym chłopcem. Na twarzy nie miał żadnych śladów. Ale żył i nie zostanie poddany „terminacji", jak nazwał to ten bydlak na posterunku Służby Bezpieczeństwa. Teraz kolej na Andersena. Dyrektor Andersen czekał przy górnym wejściu. — Dziękuję panu, Tai Cho — powiedział, klepiąc wychowawcę po ramieniu. Lecz Tai Cho obruszył się na niego: — Nie zrobiłem tego po to, by ratować twoją skórę, Andersen. Gdzie ty byłeś? Andersen przełknął ślinę, świadom nieskrywanego braku szacunku Tai Cho. __ja... ja... — wybełkotał, po czym skłonił się głęboko. — Przepraszam, X'ai Cho. Wiem, że nie dlatego pan to zrobił. Mimo to jestem panu wdzięczny. Gdybym mógł... Lfccz zdjęty niesmakiem T'ai Cho przeszedł obok niego, myśląc o Nungu i o tyrfi, c0 stało się z Kimem. Wszystko to wydarzyło się pośrednio z winy Andersena. Gdyż nie sprawdził on wszystkiego zawczasu. A jeśli istnieje na tym świecie sprawiedliwość, to Berdyczow obedrze go za to skóry! W pół godziny później znów znajdował się w biurze Andersena. — Że co?! Andersen zerknął na pakiet, doręczony przed dziesięciu minutami przez posłańca, i powtórzył swe słowa: — Rodzina chłopca zaskarża nas o napaść ze strony własności Projektu. Na początek żądają piętnastu milionów yuanów. Oszołomiony Tai Cho wyprostował się na krześle. — Ależ ten chłopak zaatakował Kima! Dyrektor zaśmiał się z goryczą. — W takim razie, Tai Cho, dlaczego to on, a nie Kim, jest na reanima- cji? Niech pan zobaczy, jakie odniósł obrażenia! To przerażające! Sie- demnaście złamanych kości i odgryzione lewe ucho. Odgryzione! Co za mały dzikus! Wychowawca spiorunował go wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na dwuwymiarowe fotografie, które adwokat rodziny przesłał wraz z pakie- tem. Na bogów, pomyślał, czując mimowolne obrzydzenie. Czy Kim to zrobił? A on się bał, że Matyas go zabije! Andersen mamrotał do siebie: — Kurwa mać! Co za jebany mały gnojek! Dlaczego musiał napaść na jednego z nich? — Spojrzał na Tai Cho. — Dlaczego nie powiedział mi pan, że on jest do tego zdolny? Tai Cho chciał zaprotestować, lecz pomyślał o wszystkich wydarzeniach minionego tygodnia. Czy były to znaki ostrzegawcze? Bezsenne noce? Incydent z Matyasem? Czy mógł był to przewidzieć? Odrzucił wszystkie te myśli. Rzucił zdjęcia i z całym gniewem, do jakiego zdolny jest rodzic skrzywdzonego dziecka, wstał i krzyknął na Andersena: — On nie zaatakował tego chłopaka! Wiem, że tego nie zrobił! To oni napadli na niego! Czy jeszcze pan tego nie rozumie? Andersen spojrzał na niego z pogardą. — Kogo to, kurwa, obchodzi? I tak wszyscy straciliśmy już pracę. Takich zarzutów nie odeprzemy. Nung nie żyje, a wszystkie kamery były zakryte. Kim nie jest nawet zadraśnięty, a ten drugi chłopak trafił na reanimację. — Zaśmiał się. — Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach uwierzy, że to Kim był ofiarą? Tai Cho przypatrywał się uważnie dyrektorowi. — Co więc ma pan zamiar zrobić? Jak zwykle Andersen uprzedził go. Można to było dostrzec na jego twarzy. — Zasięgnąłem już porady. — I? Andersen odepchnął pakiet i pochylił sią nad biurkiem. | — Prawnik Projektu proponuje pewne sposoby na ograniczenie strat. Widzi pan, w grę wchodzi nie tylko odpowiedzialność Projektu iwobec rodziców poszkodowanego chłopca, ale także odpowiedzialność osobista. — Spojrzał wprost na T'ai Cho. — Zwłaszcza pańska i moja. Natomiast gdyby Kim naprawdę zginął w bójce... T'ai Cho pokręcił z niedowierzaniem głową. Gdy odzyskał mowę, mógł wydobyć z gardła tylko szept. — Co pan narobił, Andersen? Na bogów, co pan narobił? Dyrektor odwrócił wzrok. — Podpisałem rozkaz. Terminacja nastąpi za godzinę. Berdyczow wszedł do celi, by po raz ostatni spojrzeć na chłopca, za- nim poślą go dalej. Kim leżał blady, z zamkniętymi oczyma niczym po- czwarka otulony w obszerny kaftan bezpieczeństwa, który skrywał jego chudość. No, no, pomyślał Berdyczow, starałeś się, jak mogłeś, by unieważnić moją decyzję. Ale może właśnie to przepowiedział Wu. Gasnące światło. Przykląkł i dotknął policzka chłopca. Był on chłodniejszy od jego własnego ciała, lecz ciepły. Tak, co za szczęście, że dotarł on na czas — zanim ten dupek Andersen zdołał wszystko spierdolić. Za to należy się podziękowanie T'ai Cho. A teraz wszystko należy do niego. Kim i Projekt. Wszystko to za cenę wy- woławczą dziesięciu milionów yuanów, które i tak przeznaczył na chłopca. Berdyczow zaśmiał się. W sumie nie sprawiło mu to zbyt wielu kłopo- tów. Zarząd natychmiast przyjął jego ofertę, aby zaś ulżyć ich sumieniom, zaproponował ośmiu z dziesięciu członków zwiększenie ich corocznego stypendium. Dwóch pozostałych i tak chciał się pozbyć, a kiedy głosowanie zatwierdziło jego życzenie, bez słowa przyjął ich rezygnację. Co do sprawy pogrążonych w smutku rodziców, zrezygnowali oni ze swych roszczeń, gdy otrzymali wiadomość o jego kontroskarżeniu na dwieście milionów — na tyle oceniał potencjalne straty zysków w razie trwałego uszkodzenia mózgu Kima. Nieformalnie wypłacona i nie stanowiąca odszkodowania kwota pięćdziesięciu tysięcy yuanów udobruchała ich całkowicie. To aż za dużo za ich syna-półgłówka. Ale jakie poniósł straty? Jaki będzie Kim, gdy zdejmą mu bandaże, gdy zabliźnią się rany? Nie rany ficzyczne, gdyż te jakimś cudem były tylko powierzchowne, lecz rany znacznie głębsze — psychiczne. Wzdrygnął się, czując nagle bliższy związek z Kimem niż kiedykolwiek przedtem. Jakby wyrocznia Wu połączyła go jakoś z chłopcem. Znów pogrze- bano słońce w ziemi, lecz czy wzejdzie ono na nowo? Czy Kim znów będzie taki jak dawniej? Czy też stanie się prostą, nieświadomą istotą z Gliny? Dziesięć milionów yuanów. Oto, ile postawił na całkowite ozdrowienie chłopca. A wygrana? Roześmiał się. Może tysiąc razy tyle! Może nic. Berdyczow wstał i otarł dłonie o marynarkę, po czym odwrócił się do dwóch strażników SimFicu i gestem nakazał im zabrać chłopca. Po ich wyjściu przeszedł na drugi koniec celi i spojrzał na jej drugiego mieszkańca. I ten był skrępowany. Zaśmiał się i powiedział do martwego ciała dyrektora: — Myślałeś, że możesz się ze mną pierdolić, co, Andersen? Otóż nikomu nie uchodzi to płazem. Nikomu. Nawet tobie. Nadal śmiejąc się wyszedł z celi. -~ ROZDZIAŁ XVII LÓD I OGIEŃ — Cierpliwości, Li Yuanie, już niedługo. Perłowe Serce z udawanym rozdrażnieniem ściągnęła dwa końce koł- nierzyka chłopca i zapięła pierwszą z czterech maleńkich haftek. Li Yuan siedział na skraju łóżka, Perłowe Serce klęczała przed nim na podłodze i ubierała go, Słodka Róża zaś klęczała za nim na łóżku, czesała i za- platała mu włosy. Młodsza z dziewcząt zaśmiała się cicho: — Masz takie długie włosy, Li Yuanie. Takie piękne, silne włosy. Nie rozszczepiają się. — Pochyliła się i otarła o nie nosem, wdychając ich woń. — Chciałabym mieć takie włosy, kochany Yuanie. Chciał odwrócić się i odezwać do niej, lecz Perłowe Serce delikatnie przytrzymała mu głowę, cmokając cicho. Dwie ostatnie haftki zawsze najtrudniej jest zapiąć. Li Yuan roześmiał się cicho. — I ty masz piękne włosy, Słodkia Różo. A najpiękniejsze są, gdy spoczywają na moich kolanach. Słodka Róża zarumieniła się i opuściła wzrok, przypominając sobie, czym zajmowała się zaledwie parę godzin temu. Rozbawiona Perłowe Serce spojrzała w twarz chłopca. — Może następnym razem życzyłbyś sobie wszystkie nas pięć? Uśmiechnął się i popatrzył na nią z roztargnieniem. — Może... — A jednak — mówiła dalej, marszcząc ze skupieniem brwi i usiłując wpasować ostatnią haftkę. — Przydałoby ci się trochę ruchu. Li Yuan roześmiał się zachwycony. — Naprawdę tak uważasz, Perłowe Serce? Po wczorajszej nocy? Z westchnieniem odchyliła się do tyłu, zapiawszy wreszcie kołnierzyk, i z błyszczącymi oczyma pokręciła głową. — Ach, wy chłopcy. Uważacie się za prawdziwych jeźdźców dlatego tylko, że potraficie robić to przez całą noc. Lecz jeździectwo to nie tylko umiejętność utrzymania się w siodle! Słodka Róża zamilkła i skłoniła głowę. Perłowe Serce, spojrzała na chłopca. Li Yuan wpatrywał się w nią dziwnie. Pomyślała przez moment, po I czym opuściła z rumieńcem głowę, uświadamiając sobie, jak skojarzył on sobie te dwie rzeczy. Li Yuan wybierał się właśnie na przejażdżkę z Fei Yen, a ona powiedziała... — Wybacz mi, książę. Nie chciałam... Lecz Li Yuan pochylił się tylko i ujął głowę dziewczyny w dłonie, ucałował ją w czoło, przycisnął jej twarz do swych kolan i otoczył ją żartobliwie nogami. Wyrwała mu się, uradowana tą zabawą, odsunęła się o parę kroków i spojrzała nań z podziwem. Słodka Róża skończyła już i umieściła na splecionych ciasno włosach chłopca kapelusz do konnej jazdy. Cały jego strój był zielony, od kapelusza do wysokich butów: tuzin delikatnych odcieni zieleni, każdy z nich świeży i jaskrawy, przypominał o pierwszych dniach wiosny, kiedy śnieg dopiero co stopniał. — Wyglądasz... — Roześmiała się i klasnęła w dłonie. — Wyglądasz po książęcemu, Li Yuanie! Zaśmiał się wraz z nią, po czym odwrócił się, cmoknął na pożegnanie Słodką Różę i wybiegł. Dwie służki popatrzyły w ślad za nim, po czym jęły sprzątać pokój. Zdejmując powłoczki z poduszek, Perłowe Serce dostrzegła pod jedną z nich kwadratowy kawałek jedwabiu. Był bladoliliowy, z zielonym piktogramem rodziny Yin w rogu. Natychmiast poznała, czyja to własność, na moment podniosła do nosa i odłożyła z powrotem, nie wspominając o nim Słodkiej Róży. — Ona jest piękna, nie sądzisz, Perłowe Serce? Słodka Róża wyglądała na dwór przez otwarte drzwi, śledząc przesuwa- jącą się przez ogród sylwetkę Li Yuana. — Powiadają, że w żadnej Rodzinie nie ma kobiety piękniejszej od Fei Yen. Lecz ona jest hua pao, kwiecistą panterą. Nie dość, że piękna, jest również uparta i zawzięta. Słodka Róża westchnęła i spojrzała na starszą siostrę. — A Li Yuan kocha ją niczym brat. — Czy widziałaś, jak miękną jego oczy na sam jej widok? Biedny mały, wpadł w jej sidła. — Perłowe Serce zaśmiała się. — Ach... — Słodka Róża raz jeszcze rozejrzała się, po czym przystąpiła do pracy, zaniepokojona słowami Perłowego Serca. W chwilę później, gdy zbierała pościel, nagle znieruchomiała i podniosła wilgotne oczy. — Tak mi go szkoda, Perłowe Serce. Bo nic z tego nie wyjdzie. Perłowe Serce skinęła w zadumie głową. — Takie jest nasze prawo, Słodka Różo. Mężczyzna nie może poślubić żony swego brata. I jest to mądre prawo, meimei, bo pomyśl, co by się działo bez niego. Są ludzie, którzy dla niegodnej tego kobiety mordowaliby włas- nych braci! Słodka Róża opuściła wzrok. — A jednak my jesteśmy siostrami. I dzielimy się jednym męż- czyzną. perfowe Serce roześmiała się i poczęła wyciągnąć z szuflady świeże jedwabne poszwy. J __ Li Yuan to jeszcze chłopiec, a chłopcy nie są tak skomplikowani iak mężczyźni. Zresztą to coś zupełnie innego. Jesteśmy po to tylko, bv mu pomagać i uczyć go. Musimy myśleć nie o sobie, lecz o przyszłym Tangu. ... , , Słodka Róża przez chwilę wpatrywała się w siostrę, która niewzruszona powróciła do pracy. Lecz dosłyszała lekką gorycz w jej głosie, dostrzegła cień żalu w kącikach jej ust i w oczach i wiedziała, że pomimo swych słów kocha się ona odrobinkę w młodym księciu. — Co czytasz? Fei Yen zwróciła twarz ku chłopcu, uśmiechnęła się i odłożyła książkę na drewnianą półkę. — Ach, Li Yuan. Nie mogłam się ciebie doczekać. Siedziała w altanie z widokiem na jeden z maleńkich wodospa- dów. Splecione konary klonu nad jej głową pogrążały twarz patrzącej na niego dziewczyny w cieniu, lecz Li Yuan dostrzegł, że włosy upię- te ma w zawiły kok, którego delikatne ciemne sploty utrzymują minia- turowe grzebienie z kości słoniowej, nie większe od paznokcia jego kciuka. Odziana była w sięgającą talii asymetryczną kurtkę do konnej jazdy z wysokim kołnierzem z delikatnego, lawendowego atłasu obszytego cie- niutką, czarną lamówką, obcisłe spodnie zaś były z ciemnobłękitnego jedwabiu. Wysokie buty skrojono z koźlęcej skóry i ufarbowano na kolor spodni. — Czy mam z tobą usiąść, Fei Yen? — Zaczekaj tam, gdzie jesteś, Li Yuanie. Przyjdę do ciebie. Tu jest za ciepło. Może zejdziemy na taras? Skłonił się i cofnął, by ją przepuścić, po raz pierwszy tego dnia czując jej zapach. Mei hua. Kwiat śliwy. Na ścieżce zrównał się z nią. — Jak się miewa twój ojciec Yin Tsu? Roześmiała się. — Miewa się znakomicie. Tak samo jak wczoraj, gdy ostatnio o niego pytałeś. A zanim spytasz, odpowiem ci, że i moi trzej bracia czują się wspaniale. — Zatrzymała się i pochyliła ku niemu głowę. — Skończmy z formalnościami, dobrze, Li Yuanie? Po pewnym czasie zaczynają mnie nużyć. Nad ich głowami polatywał z gałęzi na gałąź mały ptaszek, który na moment przyciągnął ich uwagę. Opuścili wzrok jednocześnie. Ich oczy spotkały się; wybuchnęli śmiechem. — Zgoda — powiedział chłopiec. — Ale przy ludziach... Dotknęła delikatnie jego ramienia. — Przy ludziach będzie tak jak zawsze. — Podniosła podbródek naśladu- jąc starą i zasuszoną damę dworu. — Będziemy sztywni jak gorset Ministra! Zachichotał, nie mogąc się opanować, po czym zauważył, że dziewczyna wpatruje się weń, uradowana jego śmiechem. — Chodźmy, Yuanie. Pozwoliła mu ująć się za ramię. Strome, wijące się kamienne schody wiodły w dół zbocza ku maleńkiemu kamiennemu mostkowi. Był on jednak tak wąski, że mogła przezeń przejść tylko jedna osoba naraz. Li Yuan ruszył przodem i odwrócił się, wyciągając rękę, by pomóc dziewczynie w przeprawie przez miniaturowy strumyk. Uchwyciła dłoń chłopca i pozwoliła mu przyciągnąć się do siebie, otarła się o niego i odwróciła się, by spojrzeć na towarzysza; po raz pierwszy od chwili spotkania w altanie twarz jej oblał blask słcńca. — Co to? Uśmiechnęła się, lecz ujrzała jego minę. — To mian ye. Znamię piękności. Czy nie podoba ci się? Poruszył lekko głową, nie chcąc widzieć w niej niczego poza doskona- łością? — Proszę, zetrzyj je! Wziął od niej jedwabną chusteczkę; natychmiast zauważył, że jest ona bliźniaczo podobna do tej, którą pozostawił w swym pokoju pod poduszką. Opierając się pokusie, by przycisnąć ją do twarzy, wyciągnął rękę i podniósł ją do znamienia, lecz Fei Yen roześmiała się i odepchnęła jego dłoń. — Chodź do mnie, Li Yuanie! Jak możesz robić to z takiej odległości? Ścierając znamię, musisz trzymać mój policzek. Wiesz, to niełatwe! Zbliżył się do dziewczyny, delikatnie ujął i obrócił jej policzek, nie- mal jakby obawiał się, że wyrządzi jej krzywdę. Teraz ich ciała dotykały się, ocierały się o siebie; czuł jej ciepło i bijący od niej zapach kwiatu śliwy. Poczuł, że po grzbiecie przebiega mu lekki dreszcz; wreszcie zaczął ścierać znamię, najpierw delikatnie, potem mocniej, liżąc chusteczkę, póki nie znikło. Przez cały czas dziewczyna obserwowała go, z dziwnym, nieprzenik- nionym wyrazem pięknych, ciemnych oczu. Czuł jej oddech: ciepłe tchnienie na swej szyi; miękkie falowanie piersi pod obcisłą kurtką; ciepłe tętno ciała dotykającego jego ciała. Zadrżał, cofnął się i zdjął dłoń z twarzy dziewczyny; przez chwilę patrzył na nią, jakby nie należała do niego. Wreszcie opamiętał się i podał jej płatek jedwabiu. Od jej uśmiechu i słów ogarnął go ogień. — Zatrzymaj ją. Niech trafi do swej siostry. Odchrząknął, uśmiechnął się i podziękował lekkim ukłonem. Na tarasie dziewczyna stanęła z dłońmi na balustradzie, wyglądając na jezioro. — Czy masz jeszcze ochotę na przejażdżkę? Odwrócił wzrok, a na wspomnienie słów Perłowego Serca policzki jego pokrył lekki rumieniec. — O co chodzi? — zapytała, dotykając przelotnie ramienia chłopca. __ O nic — odparł; zaśmiał się i zmienił temat — Czy pamiętasz ten dzień na drugim brzegu jeziora? Dzień przyjęcia? Zbłądziła wzrokiem w dali; usta jej rozwarły się lekko, ukazując doskonałe, białe zęby. __Dzień, w którym Han pokonał mnie w strzelaniu z łuku. — Przez chwilę milczeli, a powietrze pomiędzy nimi wypełniła dziwna mieszanina uczuć. Wreszcie dziewczyna zwróciła się do niego z uśmiechem: — Chodźmy tam. Nie jestem w nastroju na przejażdżkę. Pospacerujemy i porozmawiamy o dawnych czasach, dobrze, Yuanie? Podniósł na nią nieśmiałe spojrzenie. __ Tak. Chętnie. Bardzo chętnie. Po odejściu Li Yuana Fei Yen długo stała na brzegu jeziora i w zamy- śleniu wpatrywała się w wodę. Myślała, że zabawnie będzie pograć z nim w odwieczną grę: poflirtować z nim, a potem, w jakimś zacisznym miejscu z dala od wścibskich oczu, być może wtajemniczyć go w rozkosze przewyższające te, które mogą mu za- oferować służki. Lecz Li Yuan pragnął więcej. Znacznie więcej, pragnął rzeczy niemożliwych. Jego głos nadal brzmiał echem w jej głowie: — Twój syn będzie Tangiem. Czy dostrzegł jej zaskoczenie? Czy dostrzegł, jak była na to nie- przygotowana? Jej śmiech miał zbić go z pantałyku; sprawić wrażenie, iż ona uważa to wszystko za żart, choć w oczach chłopca wyczytała wielką powagę. — To niemożliwe — powiedziała, gdy powtórzył swe słowa. — Znasz prawo, Li Yuanie. — Spałaś z nim? Czy o to ci chodzi? — Co? — Odwróciła się, zaszokowana i rozzłoszczona jego nieprzy- zwoitością. — O czym ty mówisz? Nie ustępował; to była istna obsesja. — Czy spałaś z nim? Przed weselem? To ważne, Fei Yen. Tak czy nie? — Nie! Jak bym mogła? Nie mieliśmy sposobności. A potem... — Szyję jej zalał ciemny rumieniec. Łzy dziewczyny powstrzymały go od dalszych pytań. Lecz przerwa, jaką spowodował jej płacz, pozwoliła jej zrozumieć. Prawo głosi, że mężczyzna nie może poślubić żony swego brata. Ale czy żona jest żoną przed skonsu- mowaniem małżeństwa? Spojrzała na niego rozwartymi szeroko oczyma; zadziwiona, że jej pragnie i że aby ją zdobyć, gotów jest rzucić wyzwanie prawu. - A więc rozumiesz mnie, Fei Yen? — zapytał chłopiec, ona zaś skinęła głową, onieśmielona ogromem jego propozycji. Jego żona. Chciał, by została jego żoną. Nie zdołali jednak powiedzieć sobie więcej, gdyż oto nadszedł stary służący z wezwaniem od ojca chłopca, ten zaś, nagle stropiony bardziej od niej, skłonił się i natychmiast odszedł, pozostawiając problem nie rozwiązany. „Twój syn będzie Tangiem". Tak, pomyślała, a do oczu napłynęły jej łzy radości. Niech więc tak się stanie. Tak jak stać się miało. Chung Hu-yan, Kanclerz Tanga, oczekiwał go przed drzwiami Sali Odwiecznej Prawdy. Wielkich zamkniętych odrzwi pilnowali strażnicy, gdy zaś dygnitarz skłonił się chłopcu, ogromny krąg Ywe lung zdawał się go przygniatać. — O co chodzi, Hu-yan? Czego chce mój ojciec? Lecz Chung Hu-yan nie uśmiechał się jak zwykle. Dziwnie, niemal surowo spojrzał na Li Yuana, zdjął mu z głowy kapelusz, okręcił chłopca i omiótł czujnym wzrokiem. — Wybierałem się na przejażdżkę... — zaczął tłumaczyć Li Yuan, ale Kanclerz potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Milcz, chłopcze". Yuan przełknął ślinę. Co się stało? Dlaczego Hu-yan zachowuje się tak surowo i oficjalnie? Czy chodzi o służki? Och, bogowie, czy o to chodzi? Usatysfakcjonowany Chung Hu-yan cofnął się i dał znak strażnikom. Rozśpiewały się dwa dzwonki, jeden słodki i czysty, drugi głęboki i dźwięcz- ny. Powoli, bezszelestnie, wielkie odrzwia rozsunęły się. Yuan spojrzał w głąb wielkiej sali i zadrżał. Co tu się dzieje? Dlaczego ojciec nie spotkał się z nim w jego pokojach jak zazwyczaj? Skąd ten nagły ceremoniał? Li Shai Tung siedział na tronie na szczycie Podium Obecności na drugim końcu sali. — Oddaj pokłon, Li Yuanie — szepnął Chung Hu-yan, a Li Yuan wy- pełnił jego polecenie i po raz pierwszy od dnia przyjęcia — od dnia łuczni- czego turnieju — złożył ojcu pełne k'o t'ou. Wstał powoli, a chłodne dotknięcie posadzki niczym duch trwało na jego czole. Zerknąwszy jeszcze na Chung Hu-yana ruszył pomiędzy kolum- nami ku ojcu. W połowie drogi dostrzegł, że z boku Podium Obecności, u stóp schodów, stoi ktoś nieznajomy. Wysoki, szczupły Han z wygoloną głową, odziany w umbrowe szaty uczonego, lecz z urzędową naszywką na piersi. Chłopiec zatrzymał się przed stopniami i ponownie oddał pokłon, po czym wyprostował się i podniósł wzrok na Tanga. — Wzywałeś mnie, ojcze? Ojciec odziany był w oficjalną tunikę, którą zazwyczaj zakładał tylko na ministerialne audiencje, skrojoną z jaskrawożółtej tkaniny lamowanej czernią i zdobnej w płomiennie złote smoki. Dzięki strzelistej dworskiej koronie zdawał się jeszcze wyisry, jeszcze bardziej dystyngowany, jeżeli to możliwe. Gdy Li Yuan przemówił doń, pozdrowił go ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy, lecz jego lico, podobnie jak twarz Chung Hu-yana, przybrało wyraz dziwnej surowości i determinacji. Nie w ten sposób witał zawsze swego syna. Li Shai Tung przez chwilę wpatrywał się w chłopca, po czym pochylił się i wskazał na stojącego pod stopniami Hana. __ Oto Ssu Lu Shan. Opowie ci o pewnych faktach tyczących naszego świata. Idź z nim, Li Yuanie. Książę obrócił się ku mężczyźnie i pochylił delikatnie głowę na znak szacunku. Uczony natychmiast skłonił się głęboko, uznając książęcy sta- tus Li Yuana. Li Yuan zwrócił się na powrót do ojca, czekając na jego dalsze słowa, lecz zaraz pojął, że audiencja już się skończyła. Po raz trzeci i ostatni złożył k'o t'ou i wycofał się, zadziwiony wielce i zanie- pokojony surową oficjalnością ojcowskiego powitania i niezwykłością po- lecenia. Za drzwiami odwrócił się i przyjrzał uważnie nieznajomemu. Miał on szczupłą, zaciętą twarz neokonfuncjańskiego dygnitarza; twarz, którą wy- dłużała ogolona czaszka. Oczy jednak były twarde i rzeczowe. Bez zmrużenia wytrzymał badanie Li Yuana. — Powiedz mi, Ssu Lu Shan. Jakiegoż to Ministerstwa nosisz oznakę? Ssu Lu Shan skłonił się. — Ministerstwa, Książę. — Z innych ust słowa te zabrzmiałyby zagadkowo, lecz Li Yuan natychmiast pojął, że odpowiedź mężczyzny bynajmniej nie ma być wymijająca. — Ministerstwa? — Tak je nazywają, Ekscelencjo. Li Yuan ruszył przed siebie, Ssu Lu Shan zaś podążał o parę kroków za nim, jak nakazywał protokół. Przed drzwiami swego apartamentu chłopiec zatrzymał się i ponownie odwrócił ku mężczyźnie. — Czy spotkanie nasze powinno odbyć się na osobności, Ssu Lu Shan? Mężczyzna skłonił się. — Tak byłoby najlepiej, Ekscelencjo. To, co mam do powiedzenia, przeznaczone jest wyłącznie dla twoich uszu. Wolałbym mówić przy zamkniętych drzwiach i oknach. Li Yuan zawahał się, czując nieokreślony niepokój. Lecz tak chciał jego ojciec; tak mu polecił. A skoro ojciec tak nakazał, trzeba zaufać nie- znajomemu i wypełnić jego żądanie. Gdy drzwi i okna były już zamknięte, Ssu Lu Shan odwrócił się i spojrzał na chłopca. Li Yuan siedział w wysokim krześle przy wycho- dzącym na ogród oknie, natomiast uczony — jeżeli istotnie był uczo- nym — stał na drugim końcu pokoju i oddychał głęboko i spokojnie, Przygotowując się. W nieruchomym, ciepłym powietrzu unosiły się cząsteczki kurzu; Ssu Lu Shan głębokim, władczym głosem, czystym jak gładzony nefryt, rozpoczął opowieść o historii — prawdziwej historii — Chung Kuo, od chwili Przybycia Pao Chana na brzeg Morza Kaspijskiego w roku 94 n.e. i jego odwrotu, w konsekwencji którego Europa pozostała pod władzą Ta Ts'in, Imperium Rzymskiego. Mijały godziny, Ssu Lu Shan nadal snuł opowieść o Europie, o której istnieniu Li Yuanowi nawet się nie śniło — o Europie nękanej mrokami Średniowiecza, udręczonej przez religijny fanatyzm, oświeconej przez Rene- sans, a następnie znów rozdartej przez wojny teologiczne, ideologiczne i nacjonalistyczne; o Europie, przez którą w końcu przewalił się fałszywy ideał postępu technicznego, płód rewolucji przemysłowej; ideał podsycany przez idee ewolucji i ciśnienie eksplozji demograficznych, aż nie buchnął ogniem zmiany — zmiany za wszelką cenę. A co robiło tymczasem Chung Kuo? — zamknęło się za Wielkim Murem. Jak opuchnięty robak żywiło się własnym mięsem, póki ludzie z Zachodu nie przybyli do Imperium Han, które stało się słabe, przegniłe, wprost proszące się o podbój. Mędrzec opowiadał o Stuleciu Zmiany, o Wielkich Wojnach, o długich latach rewolucji z Chung Kuo i wreszcie o Stuleciu Pacyfiku, o zmierzchu i upadku Imperium Amerykańskiego, który zakończył się Krwawymi Latami. Ta część, najbliższa teraźniejszości, była dla Li Yuana najgorsza; Ssu Lu Shan, jakby wyczuwając to, cichszym głosem mówił o tyranie Tsao Ch'unie i o jego „Krucjacie Czystości", o budowie Miasta i wreszcie o Mini- sterstwie, o paleniu książek i pogrzebie przeszłości. — Jak ci wiadomo, Książę, Tsao Ch'un pragnął stworzyć utopię, która przetrwałaby dziesięć tysięcy lat; powołać do życia świat zza rzeki brzosk- winiowego kwiecia, jak my, Han, tradycyjnie go nazywamy. Lecz cena tego dokonania była wysoka. — Ssu Lu Shan urwał, w jego oczy na moment pociemniały od bólu. Powoli podjął opowieść. — W roku 2062 Japonia, główny rywal Chung Kuo na Wschodzie, jako pierwsza padła ofiarą barbarzyńskich metod Tsao Ch'una, kiedy to, po skargach Japończyków na zajęcie Korei przez Han, wódz Han bez ostrzeżenia zbombardował Honsiu, koncentrując swą broń jądrową na największych ośrodkach miejskich, Tokio i Kioto. W ciągu następnych ośmiu lat trzy wielkie armie Han przewaliły się przez mniejsze wyspy Kiusiu i Sikoku, niszcząc wszystko i mordując każdego dostrzeżonego Japończyka, zaś resztę Japonii otoczono morską i powietrzną blokadą. Po dalszych dwudziestu latach ten sam los spotkał wyspy Honsiu i Hokkaido, a „wyspy bogów" zmieniły się w pu- stynię. Podczas tych wydarzeń słabnące narody Zachodu zajęte były czymś innym, własnymi na pozór nieprzezwyciężonymi problemami. Ze wszystkich narodów Ziemi jedno Chung Kuo zachowało stabilność i z biegiem lat szybko rosło kosztem innych. Unicestwiając Japonię, Tsao Ch'un wiele się nauczył, lecz podobnych metod miał użyć tylko raz. Teraz starał się, jak sam się wyraził, „nie niszczyć, a izolować", aczkolwiek w jego pojęciu „izolacja" często stanowiła synonim zniszczenia. Gdy budował swe wielkie Miasto, gdy potężne machiny powoli oddalały się od Pei Ching i wznosiły kolejne sekto- w starannie dobierał jego przyszłych mieszkańców. Kryteria zaś, jak i metody, miał nie tylko okrutne, lecz i uważnie dopracowane, bo kie- rowało nim nie tylko pragnienie uwolnienia wielkiego Miasta od wszelkich ludzkich trosk, jakie nękały poprzednie społeczeństwa, lecz i głęboka nienawiść wobec ras czarnych i tubylczych. — Zauważając zaskoczenie Li Yuana, Ssu Lu Shan skinął przytomnie głową. — Tak, Książę, niegdyś istniały całe rasy czarnych ludzi. Ludzi nie bardziej różniących się od nas niż Hung Mao. Całe miliardy. — Opuścił wzrok i mówił dalej: — Tak oto, w miarę jak rosło Miasto, jego ludzie krążyli i wypytywali, poszukiwali pośród Hung Mao takich, którzy wolni byli od fizycznych niesprawności, politycznego wolnomyślenia, religijnego fanatyzmu i in- telektualnej dumy. Gdzie zaś Tsao Ch'un napotykał zorganizowaną opozycję, korzystał z pomocy grup popierających jego dążenia. W Po- łudniowej Afryce i Północnej Ameryce, w Europie i w Rosyjskiej Demo- kracji Ludowej narodziły się pośród Hung Mao potężne i popularne ruchy popierające Tsao Ch'una i jego stabilizację po wielu dziesięcio- leciach gorzkich cierpień. Wielu z nich za zaszczyt uznało propozycję udziału w jego krucjacie nietolerancji, w jego „Polityce Czystości". Zwłasz- cza na tak zwanym „cywilizowanym" Zachodzie Tsao Ch'un często stwierdzał, że jego cele zostały zrealizowane już przed przybyciem jego wysłanników. Tylko na Bliskim Wschodzie napotkał on problemy. Ogłoszono tam wielki Jihad przeciwko Han, a muzułmanie i żydzi zapomnieli o tysiącletniej wrogości, by walczyć ze wspólnym przeciwnikiem. Tsao Ch'un odpowiedział im bezwzględnie tak jak Japonii. Rychło Bliski Wschód i połacie subkon- tynentu indyjskiego zmieniły się w pustynię, którą pozostają do dziś. Lecz zamiary swe Tsao Ch'un najotwarciej ujawnił w Afryce. Rozrastające się Miasto pędziło tam przed sobą tubylcze plemiona, które niczym bydło na pustyni ginęły z głodu lub wyczerpania, przeganiane przez bezwzględną armię Han. Tsao Ch'un uważał swój ideał za szczytny. Pragnął on usunąć rasowe przyczyny konfliktów między ludźmi i zaspokoić wszelkie materialne potrzeby. Lecz jego pacyfikacja Ziemi spowodowała bezprecedensowe cierpienia. Ideał został groteskowo wykoślawiony, a w bezpośrednim następstwie polityki tyrana zginęło ponad trzy miliardy ludzi. — Ssau Lu Shan znów spojrzał w oczy młodego księcia, a jego własny wzrok przybrał wyraz dziwnej rezygnacji. — Tsao Ch'un zabił stary świat. Pogrzebał go głęboko pod swym lodowcowym Miastem. Lecz w końcu nawet ci, którzy pomogli mu wykonać jego plan, nie mogli ścierpieć jego brutalności i tyranii. W roku 2087 powstała przeciw niemu Rada Siedmiu Ministrów. Wykorzy- stując północnoeuropejskich najemników obaliła go i ustanowiła nowy rząd. Podzielili świat, Chung Kuo, między siebie, a każdy nazwał się Tan- giem. Resztę znasz. Późniejsza historia, której cię uczono, jest praw- dziwa. W ciszy, która zapadła, Li Yuan siedział doskonale nieruchomy, wbija- jąc niewidzący wzrok w powietrze przed sobą. Widział surowe twarze swego ojca i jego Kanclerza i teraz rozumiał ich zachowanie. Wiedzieli, że czeka go ta chwila. Wiedzieli, co on poczuje. Wzdrygnął się i spojrzał na swe dłonie, splecione na kolanach — na pozór tak od niego odległe. O milion li od ciemnego, myślącego jądra jego jaźni. Tak. Ale co on czuje? Nicość. Coś jakby odrętwie- nie w samej głębi. Niemal brak uczucia. Czuł się jak wydrążony, członki miał kruche jak z najdelikatniejszej porcelany. Ponownie zwrócił gło- wę ku Ssu Lu Shanowi i nawet ten prosty ruch szyi wydał mu się fał- szywy, nieprawdziwy. Zadrżał i skupił uwagę na czekającym męż- czyźnie. — Czy mój brat o tym wiedział? Ssu Lu Shan pokręcił głową. Wydawało się, że nie powie już ani słowa. — Rozumiem. — Chłopiec opuścił wzrok. — Dlaczego więc mój ojciec postanowił powiedzieć mi o tym teraz? Dlaczego ja mam tak młodo dowiedzieć się o tym, co skrywano przed Han Ch'inem? Gdy Ssu Lu Shan nie odpowiedział mu, Li Yuan ponownie podniósł wzrok. Zmarszczył brwi. Han sprawiał wrażenie pogrążonego w swoistym transie. — Ssu Lu Shan? Mężczyzna skierował na niego spojrzenie, lecz nadal milczał. — Czy już skończyłeś? Smutny uśmiech Ssu Lu Shana miał w sobie coś niezwykłego: jakby wszystko, czym był, wszystko, co wiedział, zebrało się w tym ironicznym grymasie. — Niemal — odparł cicho. — Została już tylko jedna rzecz. Li Yuan uciszył go uniesioną dłonią. — Najpierw pytanie. Wiem, że przysłał cię mój ojciec. Skąd jednak mam wiedzieć, że to co mi dzisiaj powiedziałeś, jest prawdą? Jaki masz na to dowód? Ssu Lu Shan opuścił na moment wzrok, a oczy Li Yuana podążyły za tym ruchem, po czym rozszerzyły się, gdy chłopiec ujrzał, że uczony wyciągnął z tajemnego fałdu swego pau nóż. — Ssu Lu Shan! — zawołał podskakując, nagle zdawszy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł, sam na sam z uzbrojonym nieznajomym w zamkniętym na klucz pokoju. Lecz Ssu Lu Shan nie zwracał na niego uwagi. Opadł na kolana i złożył nóż na podłodze przed sobą. Na oczach Li Yuana rozpiął tunikę i zdjął ją przez głowę, zwinął w kłębek i umieścił pomiędzy nogami. Poza przepaską na lędźwiach był teraz nagi. Li Yuan przełknął ślinę. — Co to? — zapytał cicho, zaczynając pojmować. Mężczyzna podniósł nań wzrok. — Pytasz, jaki mam dowód. Oto mój dowód. — W oczach jego pojawił się dziwny uśmiech, jakby ulgi po pozbyciu się dźwiganego zbyt długo wielkiego i ciężkiego brzemienia. — Dziś wypełniłem cel mego życia. Przez wzgląd na tajemnice, które wypowiedziałem w tym pokoju, prawa Chung Kuo nie pozwalają mi pozostać przy życiu. Tak już jest. Tak być musi. Gdyż są to tajemnice wielkie i ważne. Li Yuan zadrżał. — Rozumiem, Ssu Lu Shan. Lecz na pewno jest i inne rozwią- zanie? Ssu Lu Shan nie odpowiedział. Opuścił tylko wzrok i wciągnął głęboko powietrze do płuc, co przywróciło mu wewnętrzny spokój. Następnie pochwycił nóż i przygotował się, oddychając głęboko i powoli, koncentrując całe swe jestestwo na czubku noża nieruchomo tkwiącym o zaledwie szerokość dłoni od jego żołądka. Li Yuan chciał krzyczeć; chciał skoczyć i powstrzymać Ssu Lu Shana, lecz wiedział, że i to należy do jego zadania. To część lekcji. By on nie zapomniał. „Gdyż są to tajemnice wielkie i ważne". Tak, zrozumiał. Zrozumiał nawet to. — Oby dusza twoja wzniosła się do Niebios — pobłogosławił Ssu Lu Shana. Ukląkł i skłonił mu się nisko, na znak szacunku za to, co mędrzec zamierzał uczynić. — Dziękuję ci, Książę — rzekł cicho, niemal szeptem, Ssu Lu Shan; zaś od dumy z zaszczytu, który wyświadczył mu młody książę, uśmiech jego pogłębił się na chwilę. Następnie, wciągając gwałtownie powietrze, uczony wbił nóż głęboko w swe ciało. DeVore poruszył ten temat dopiero w połowie czwartej partii. — A więc, Tong Chou? Czy zająłeś się naszym złodziejem? Chen spojrzał w oczy Komendanta i bardzo szybko skinął głową. Zadanie było obrzydliwe i wolał nie przypominać sobie o nim. Czuł się nieczysty jak jeden z Tengów tego świata. — To dobrze — stwierdził DeVore. Nachylił się i połączył z sobą dwie grupy, po czym przekręcił planszę. — Odtąd grasz białymi, Tong Chou. Stało się tak już po raz czwarty, a DeVore nie przegrał ani razu, choć czarne zawsze zdawały się być w beznadziejnej sytuacji. Tak, pomyślał Chen. Karr miał jednak rację. Lecz w tej grze jesteś więcej niż mistrzem — gra zdaje się stworzona dla takich jak ty. Uśmiechnął się w duchu i postawił pierwszy ze swych białych kamieni. Ten człowiek jest bezwzględny. Zimny i wyrachowany. DeVore nie posługuje się pojęciami miłości, nienawiści i uczuć, lecz korzyści, grup i poświęcania. Gra w życie, jakby stanowiło ono jedną wielką partię wei chi. I może w tym tkwi twoja słabość, pomyślał Chen wpatrując się w przeciwnika przez moment. Może w tym, że jesteś nieelastyczny. Gdyż ludzie to nie kamienie, a życie to nie gra. Nie można nim kierować w tę lub tamtą stronę, dokonywać takich a takich manewrów. I nie bierzesz w swej grze pod uwagę czynnika przypadku. Chen znów opuścił wzrok i wpatrzył się w planszę, usiłując wymyślić ruch lub serię ruchów, które zabezpieczą jego pozycję. Białe zdobyły trzy narożniki i prowadziły co najmniej czterdziestoma punktami. To ich najsilniejsza pozycja; jak mogą teraz przegrać? Wiedział jednak, że przegra. Westchnął i oparł się. Zdawało się, że on i DeVore widzą dwie różne plansze. Jakby jego przeciwnik dostrzegł ukrytą powierzchnię planszy, zastawioną nie wykorzystanymi jeszcze kamienia- mi — zawieszonymi w mroku. Zadrżał, czując nagły lęk i zerknął na rurkę, którą przyniósł z sobą. — A propos, Tong Chou, co to takiego? DeVore obserwował go; spostrzegł, dokąd podążyły jego oczy. Chen podniósł przedmiot i zważył w dłoni, po czym podał przeciwniko- wi. Zdziwił się, że DeVore nie chciał od razu go obejrzeć. Wspomniał o nim dopiero po dwóch godzinach. — Pomyślałem, że to cię rozbawi. Przywiozłem to sobie z Góry. To taka lunetka. Kręci się nią z tej strony, a oko należy przyłożyć do tej so- czewki. — W ten sposób? Chen wstrzymał dech. Już! Udało się! DeVore przyłożył oko do so- czewki! Otrzymają doskonały wzór siatkówki! Chen powoli wypuścił powietrze z płuc, nie chcąc zdradzić swego podniecenia. — Interesujące — rzekł DeVore i położył przedmiot po swojej stronie planszy. — Ciekawe, co to za jedna. Obraz przedstawiał elegancką damę Hung Mao z suknią zadartą do talii, „posuwaną" od tyłu przez jednego z woło-ludzi z GenSynu, którego wielki, piętnastocalowy członek wsuwał się i wysuwał z wykrzywiającej twarz w ekstatycznych grymasach kobiety. Chen wpatrywał się przez moment w lunetkę, zastanawiając się, czy poprosić o jej zwrot, lecz postanowił nie ryzykować. Może wzór jest doskonały, ale lepiej utracić dowód niż wzbudzić podejrzenia DeVore'a. Przez pewien czas koncentrował się na grze. Zaczynał już tracić nad nią kontrolę; czarne przejmowały inicjatywę. Rozpaczliwie spróbował połączyć swe kamienie na środku planszy i stwierdził, że odcięty jest nie w jednym, lecz w dwóch miejscach. DeVore zaśmiał się. — Następnym razem muszę dokładniej umocnić moje pozycje — oświad- czył. — To nie fair, pozostawić ci takie słabe punkty. Chen przełknął ślinę, nagle pojąwszy. W którymś momencie jednej z partii stał się elementem gry jeśli nie zbędnym, to na pewno drugorzędnym. DeVore gra teraz sam z sobą. Jak maszyna, w której obwody wbudowano drobny czynnik nieprzewidywalności. Na moment skierował spojrzenie na lunetkę, po czym podniósł wzrok. — Czy moja gra nudzi cię, Shih Bergson? — A jak myślisz, Tong Chou? Chen popatrzył mu w oczy z lekkim wyrazem autentycznego po- dziwu. __ Myślę, że jestem dla ciebie zbyt ograniczonym przeciwnikiem, Komendancie Bergson. Mierny ze mnie gracz, ty zaś, Shih Bergson, jesteś mistrzem. Nie zdziwiłbym się, słysząc, że jesteś arcymistrzem całego Chung Kuo. DeVore zaśmiał się. — W Wei Chi, jak we wszystkim, wiele jest poziomów, Tong Chou. To prawda, że uważam twą grę za ograniczoną, nieoryginalną i może jestem już nią znudzony. Ale nie jestem też tym, za kogo mnie bierzesz. Są tacy, kilkunastu, może więcej, którzy potrafią mnie pokonać, a jest pośród nich jeden, nazwiskiem Tuan Ti Fo, przy którym niegdyś byłem jak ty przy mnie. On jeden zasługuje na tytuł, który mi przyznałeś. DeVore oparł się wygodnie. — Masz jednak rację, Tong Chou. Przegrałeś partię przy przedostatnim ruchu. Nie warto już dalej się nią kłopotać, co? — Odwrócił się lekko na krześle i wychylił w mrok. — A więc, Stefanie? Co sądzisz? Albinos wyszedł z cienia w drugim końcu pokoju i zbliżył się do stołu. Serce Chena potknęło się w swym biegu. Na bogów! Jak długo o n tu jest? Instynktownie szarpnął się do tyłu, ogarnięty podświadomym strachem przed młodzieńcem, gdy zaś albinos podniósł lunetkę i przyglądał się jej, Chen napiął się, myśląc, że został zdemaskowany — przez mgnienie oka czuł pewność, że DeVore tylko się z nim bawił, że przejrzał go już w pierwszej chwili. — Ci woło-ludzie z GenSynu to paskudne bestie, nie sądzisz? A przecież mimo wszystko mają w sobie coś ludzkiego. Blady młodzieniec odłożył lunetkę i przez moment wbijał wzrok w Chena: jego różowe oczy tak były okrutne, tak nieludzko taksowały, że Chen poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba. — A więc? — DeVore oparł się wygodnie i spoglądał na młodzieńca. Albinos odwrócił się do DeVore'a i ledwo dostrzegalnie wzruszył ramio- nami. — Cóż ja mogę powiedzieć, Komendancie Bergson? Mianuj go nadzor- cą, jeśli chcesz. Ktoś musi wykonywać tę pracę. Głos jego był bezbarwny jak ciało. Mimo to brzmiało w nim coś dziwnie, niepokojąco znajomego. Coś, czego Chen nie potrafiłby w tym momencie zidentyfikować, nawet gdyby kosztowało go to życie. DeVore jeszcze przez chwilę przyglądał się młodzieńcowi, po czym ponownie odwrócił się ku Chenowi. — Cóż, Tong Chou. Chyba posada należy do ciebie. Znasz swe obo- wiązki. Chen skinął głową, układając twarz w maskę wdzięczności; lecz obecność młodego albinosa wytrąciła go z równowagi. Wstał niezgrabnie, niemal zrzucając planszę ze stołu i cofnął się z głębokim ukłonem. — Czy mam wyjść, Komendancie? DeVore spoglądał nań niemal z roztargnieniem. — Tak. Idź już, Tong Chou. Myślę, że już skończyliśmy. Chen odwrócił się i postąpił krok w kierunku drzwi. — Aha, Tong Chou. Powoli obrócił się ku DeVore'owi, a strach ścinał mu pierś i przy- śpieszył bicie serca. Czy to już? Czy w tym momencie plansza ma się przekręcić? Ale nie. Komendant ponad planszą wyciągnął do niego lunetkę. — Zabierz to i spal. Rozumiesz? Nie będę tolerował na tej plantacji podobnych świństw. Po wyjściu wieśniaka Lehmann usiadł na pustym krześle naprzeciw DeVore'a — Czy zagrasz ze mną, Stefanie? Lehmann potrząsnął krótko głową. — Po co było to wszystko? — Miałem po prostu pewne przeczucie. Myślałem, że nie jest on tym, za kogo się podaje, ale chyba myliłem się. To zwykły głupi chłop — stwierdził DeVore, przekładając kamienie do czar. — Skąd wiesz? Major zaśmiał się krótko. — Na przykład sposób, w jaki gra. Nie udaje nieudolności, na- prawdę jest nieudolny! Widziałeś jego minę, kiedy skupiał się nad planszą! — DeVore obciągnął palcami kąciki oczu i naprężył z przesa- dą usta. — A więc? Nie umie grać w Wei Chi. I co z tego? DeVore skończył uprzątać planszę. Wyciągnął z kieszeni pau kawałek tkaniny i wytarł drewno. — To z tego, że nie jest on z Bezpieczeństwa. Nawet ostatni rekrut grałby lepiej od Tong Chou. — Ziewnął i oparł się wygodnie, wyciągając w tył ramiona ze splecionymi palcami. — Po prostu zaczynam już cierpieć na lekką paranoję. — A myślałem, że twoja zasada brzmi, by nikomu nie ufać? — Tak. Dlatego właśnie kazałem go sprawdzić. — Ach... — Lehmann wyprostował się, nie spuszczając wzroku z roz- mówcy, nie mrużąc powiek, wbijając weń bezlitosne spojrzenie. — A ta lunetka? — To fałszywy trop. — DeVore pokręcił głową. — Chciał tylko zro- bić na mnie wrażenie. Ci Han są dziwni, Stefanie. Uważają, że wszyscy Hung Mao to bestie, że mają apetyty bestii. Może zresztą mają niekiedy rację. Tak, ale i on zaniepokoił się przez moment; ciekaw był, czy Tong Chou zażąda jej zwrotu. — Więc masz co do niego pewność? DeVore spojrzał ostro na młodzieńca. — A ty nie? Lehmann pokręcił głową. — Powiedziałeś, że miałeś przeczucie. Dlaczego je lekceważysz? Czy przeczucia omyliły cię kiedyś? DeVore zawahał się przed odpowiedzią, lecz wreszcie rzekł: — Raz czy dwa. Lecz nigdy w sprawach tak ważnych. — Dlaczego więc teraz zdajesz się na łaskę losu? Po wyjściu Lehrnanna DeVore poszedł na górę i usiadł przy biurku, w ostrym blasku jedynej lampy, myśląc o słowach albinosa. Jego niepokój był zrozumiały. Sytuacja rozwija się w zawrotnym tempie — Nowa Na- dzieja, fortece, ostatnie wydarzenia w Izbie, wszystko to wymaga od niego nieustannego skupienia. Nic więc dziwnego, że chwilami przeja- wia lekkie symptomy paranoi. Chłopak miał jednak rację. Nie wolno ignorować przeczucia dlatego tylko, że nie ma się na nie dowodów. Przeczucia to znaki podświadomości — meldunki z gry toczącej się głęboko w mroku. W normalnych okolicznościach kazałby zabić tego człowieka i nie myślał o tym więcej, miał jednak dobre powody, by nie zabijać Tong Chou w tej właśnie chwili. Wiadomości o zamieszkach były już dostatecznie poważne; spowodowały one zapytania z biura samego Duczeka. Śmierć kolejnego wieśniaka na pewno zaogni sytuację. A w ciągu najbliższych paru dni trzeba koniecznie utrzymać spokój, póki DeVore nie zrealizuje swego planu odpłacenia się temu bydlakowi Duczekowi i nie dokona transferu funduszy z jego kont. Tak. Bardzo chciał wyrównać rachunki z Administratorem Ducze- kiem. Gdyż Duczek zawiódł go, kiedy odmówił prania brudnych pieniędzy na fortece w Dziczy Szwajcarskiej na swoich kontach. Zawiódł ich wszyst- kich. A jednak znajdzie się sposób na Tong Chou. Sposób pośredni, który pozwoli uniknąć zbędnego zamieszania. Martwy złodziej miał trzech braci. Tych niewątpliwie zainteresuje wiadomość, kto uziemił ich brata. Wiado- mość doręczona w anonimowej notatce. DeVore uśmiechnął się, zadowolony z rozwiązania jednego ze swych problemów, po czym pochylił się i wystukał kod tajnej linii łączącej go bezpośrednio z Berdyczowem. — Czy wiesz, która godzina, Howardzie? — Dwadzieścia po drugiej. Czemu pytasz? Czyżbyś spał, Sorenie? Berdyczow odpędził gestem swą żonę Ylvę, zamknął za nią drzwi na klucz i powrócił do ekranu. — Cóż to za pilna sprawa? — Musimy porozmawiać. — O czym? DeVore urwał, świadom, że rozmowa może być na podsłuchu — zwłasz- cza teraz, po wydarzeniach ostatnich dni. — Powiem ci, kiedy się spotkamy. — To znaczy, kiedy? — Za półtorej godziny. — Ach... — Berdyczow zdjął okulary i przetarł oczy, po czym podniósł wzrok i skinął głową. — Zgoda. — Następnie przerwał połączenie. Nie musiał pytać, gdzie się spotkają. Obaj wiedzieli. W półtorej godziny później stali na zboczu góry pod kopułą lądowiska w bazie Landeck. W blasku księżyca wielka dolina sprawiała wrażenie tajemnicze i groźne, odległe góry zdawały się dziwne i nierealne. Jakby znaleźli się na innej planecie. Choć Berdyczow opatulony był w futra i tak czuł przenikający go do szpiku kości ziąb, twarz zaś drętwiała mu w rzadkim, mroźnym powietrzu. Zwrócił się do DeVore'a, zauważając, jak lekko jest on odziany. — A więc? O czym musimy porozmawiać? Głos jego brzmiał cicho i bezdźwięcznie; przytłaczały go kolosalne rozmiary otoczenia. — O wszystkim. Ale głównie o Duczeku. Masz wiadomości od Weisa? Berdyczow skinął głową żałując, że nie widzi twarzy DeVore'a wy- raźnie. Spodziewał się, że będzie on wściekły, nawet że każe Duczeka zabić. — Zawiodłem się na nim, Howardzie. — To dobrze. Wolałbym nie myśleć, że byłeś z tego zadowolony. Berdyczow uśmiechnął się z napięciem. — Co chciałeś zrobić? — Złe pytanie, Sorenie. Zapytaj: „Co zrobiłeś?" — A więc? — On jest trupem. Umrze za dwa dni. Przy następnej wizycie w swoim ulubionym burdelu. Ale pragnę cię ostrzec przed jeszcze jednym. Moi ludzie zajmują się już przerzuceniem funduszy z rachunków plantacji. W chwili, gdy Duczek połączy się z przodkami, w ośrodku dystrybucji w Łodzi wybuchnie wielki pożar. Spłoną w nim tamtejsze archiwa komputerowe. Pragnę cię ostrzec na wypadek, gdyby któryś z naszych inwestorów miał ponieść wskutek tego straty. Zrobi się niezły bałagan, zanim odtworzą archiwa z kopii. — Czy to mądre, Howardzie? DeVore uśmiechnął się. — Moi eksperci przewidują, że uporządkowanie wszystkiego zajmie sześć do ośmiu tygodni. Przez ten czas zniknę stamtąd, a fundusze będą już całkowicie przerzucone. Potem wyłączamy Weisa z gry. — Wyłączamy Weisa? — spytał Berdyczow, mrużąc oczy. — Tak. On stanowi najsłabsze ogniwo. Obaj o tym wiemy. Zdrada Duczeka daje mi pretekst do zajęcia się nimi oboma. Berdyczow zastanawiał się przez moment, po czym skinął głową, dostrzegając w tym wszystkim sens. Gdy Weis umrze, ślady zostaną zatarte, a fundusze fortec uratowane. Co może im grozić, nawet jeśli ktoś odkryje powiązanie pomiędzy zaginionymi funduszami plantacji a Duczekiem? Za puczekiem będzie wtedy próżnia. A sam Duczek będzie martwy. — Jaka suma wchodzi w grę? — Trzy miliardy. Może trzy i pół. — Trzy miliardy. Hmm. To ulży naszym inwestorom. DeVore potrząsnął głową. — Nie. To zaalarmowałoby Weisa. Dałem mu do zrozumienia, że po- trzebujemy każdego fena, którego możemy zdobyć. Gdybyśmy zaczęli zwra- cać pieniądze, domyśliłby się, że zdobyliśmy dostęp do nowych źródeł, i zaczął ich szukać. Nie, chciałbym, byś znów odwiedził go z żebraczą miseczką. Niech myśli, że mamy przeciążony budżet. Berdyczow zmarszczył brwi. — A jeśli powie, że nie może więcej zdobyć? — Bądź przekonujący — zaśmiał się DeVore i dotknął ramienia towarzysza. — Dobrze. Chcesz, żebym go przycisnął? DeVore skinął głową. — Co słychać poza tym? — Wszystko idzie dobrze. Podsekretarz Barrow donosi, że w przyszłym tygodniu tai zostaną postawieni w stan oskarżenia. Na razie zostali wyłączeni z udziału w obradach Izby. Nasza koalicja zdobyła w ten sposób faktyczną przewagę. Wczoraj Lo Yu-Hsiang odczytał ostry protest Siedmiu wraz z oświadczeniem, że mamy zakończyć finansowanie pewnych projektów. Ale to nie była niespodzianka. Poza tym, zgodnie z naszymi oczekiwaniami, oni nie mogą nic zrobić. W Izbie panuje zupełnie nowy nastrój, Howardzie. Raz posmakowali prawdziwej władzy i przypadło im to do gustu. Bardzo im to przypadło do gustu. — To dobrze. A plik? Przez chwilę Berdyczow miał ochotę udawać głupiego. Potem, pojąwszy, jak sprawy stoją, wzruszył w duchu ramionami i pomyślał tylko, że musi się dowiedzieć, jak DeVore zdobył tę informację. Na szczęście tym razem przygotowany był na taki wypadek. — W maszynie mam egzemplarz dla ciebie, Howardzie. Dam ci go, zanim odlecisz. — Wspaniale. A chłopiec? Kim, prawda? Czy rozwiązałeś już ten problem? Berdyczow poczuł, że coś ściska go w żołądku. Czy ten DeVore wie o wszystkim? — Nie ma żadnego problemu — stwierdził obronnym tonem. — To dobrze. Bo nie potrzeba nam problemów. Przynajmniej nie przez najbliższe kilka dni. Berdyczow odetchnął głęboko, zmuszając się do spokoju. — A jak się miewa młody Stefan? Jak mu się u ciebie mieszka? DeVore odwrócił głowę, spoglądając na góry, a księżyc na moment oświetlił jego schludną, raczej miłą twarz. — Świetnie. Po prostu doskonale. To spokojny chłopak, ale to mi się podoba. Widać, że ma głęboki umysł. — Zwrócił się ku Berdyczowowi i posłał mu ledwo dostrzegalny uśmiech. Tak, pomyślał Berdyczow, przypominając sobie owe upiorne dwa tygodnie, kiedy chłopiec mieszkał u nich w domu; ma głęboki umysł — bez dna. — Rozumiem. Ale czy nauczył się czegoś od ciebie, Howardzie? Czegoś użytecznego? — Któż to wie, Sorenie? Któż to wie? — DeVore roześmiał się i w zamyśleniu odwrócił wzrok. Wielkie łoże spowite było woalami białego jedwabistego muślinu, cienkiej niczym gaza tkaniny zdobnej w motyle i delikatne irysy o wysokich łodygach. Niby kokon jakiegoś ogromnego egzotycznego owada zastawiało ono całą ścianę przestronnego, bogato dekorowanego pokoju. W pokoju panowała duchota, a słodki, niemal mdły zapach perfum maskował inną, mroczniejszą woń. Kobieta leżała na łożu, w stercie jasnośmietankowych i łososiowych atłasowych poduszek harmonizujących z kolorem jej jedwabnego gorsetu shui t'an i. Gdy chłopiec podszedł, uniosła głowę. Zdawało się, że ten zwykły ruch wiele ją kosztuje, jakby głowę obciążały jej brązowe odważniki. — Kto to? Głos jej brzmiał nieco szorstko, ponad jedwabistą powierzchnią kryła się chrypka. Stał bez ruchu, rozglądając się po pokoju i z niesmakiem obserwując jego przepych. — Przysyła mnie Shih Bergson, Fu Jen Maitland. — Jesteś nowy... — powiedziała sennie, a w głosie jej zabrzmiała lekka uwodzicielska nuta. Podejdź, niech ci się przyjrzę, chłopcze. Zbliżył się do niej i wszedł po trzech małych stopniach, wiodących do łoża, po czym odsunął woal i spojrzał na kobietę. Kobieta była wysoka i wysmukła, miała twarz o ostrych, nerwowych rysach, których szklaną delikatność raczej podkreślało niż maskowało ciężkie ciasto makijażu. Wyglądała na przedwcześnie postarzałą, każde oko otaczała siateczka zmarszczek niczym popękana ziemia na dnie wyschnięte- go strumienia, a same oczy wystawały nieco spod cienkich zasłon skóry. Chłopak natychmiast poznał, że ciemna barwa jej włosów stanowi sztuczny efekt, gdyż bladość skóry szyi i ramion kobiety świadczyła o albinizmie. Tak, stąd wzięła się jego karnacja. Wąskie nadgarstki kobiety obwieszały bransolety z cienkiego złotego drutu, długie, delikatne palce pstrzyły pierścienie z klejnotami. Na na- prężonej kościstej szyi miała krzykliwie wielkie ying luo ze sztucznych rubinów i szmaragdów wielkich jak gołębie jaja. Włosy miała rozrzucone po niespokojnym śnie, jedwabny strój był pomięty. Wyglądała na to, czym była — na konkubinę bogatego Hana. Na utrzymankę. Patrzył, jak kobieta powoli odwraca głowę i otwiera oczy, oczy blade i wodniste. Jak wiele trudu kosztuje ją skupienie się na chłopcu. — Uch... Blady jesteś jak robak. A jednak... —Zamknęła oczy i opuściła głowę na poduszki. — Jak się nazywasz? — Michaił — przedstawił się przybranym nazwiskiem DeVore'a. — Mi- chaił Bóden. Przez chwilę milczała, po czym westchnęła cicho, obróciła się lekko i uniosła na łokciach, spoglądając nań raz jeszcze. Od ruchu gorset rozsunął się jej nieco, ukazując drobne, blade piersi. — Chodź tu. Usiądź przy mnie, chłopcze. Zrobił, co mu kazała; nozdrza wypełnił mu mdlący perfumowany zapach kobiety. Mdlący jak jej biżuteria, jedwabie i atłasy, makijaż i lakier na paznokciach. Wszystko to — cała ta ostentacja — obrażała jego poczucie przyzwoitości. On sam nigdy nie nosił żadnych ozdób. Wierzył w czystość. W istotę rzeczy. Kobieta uniosła dłoń do twarzy chłopca i opuściła ją na jego ra- mię. — Czy masz t o? Wyciągnął z kieszeni kurtki dwie paczuszki i rzucił je na łoże obok niej. Nawet jeśli zauważyła jego nieuprzejmość, nic nie powiedziała, lecz niecierpliwie nachyliła się i pochwyciła maleńkie torebki, po czym roz- darła jedną drobnymi, spiczastymi zębami i szybko przełknęła jej za- wartość. Nie omylił się. To narkomanka. Patrzył, jak kobieta znów zamyka oczy, oddycha głęboko, oddaje się pod władzę środka. Gdy odwróciła głowę i ponownie spojrzała na niego, wyglądała na bardziej ludzką, bardziej żywą, a lekko figlarny wyraz oczu pozwalał domyślać się jej niegdysiejszej urody. Lecz był to tylko cień. Cień w zaciemnionym pokoju. — Twoje oczy — powiedziała, znów składając dłoń na piersi chłopca. — Coś z nimi... nie tak. — Owszem. — Przyłożył do każdego oka palec i podważył kontaktowe soczewki, które pożyczył sobie z szuflady DeVore'a, po czym ponownie spojrzał na zaskoczoną kobietę. — Cześć, mamo. — Ja nie mam... — odezwała się, po czym zrozumiała i zaśmiała się dziwnie. — Więc to tak. Jesteś synem Piotra. Drżenie mięśni pod oczyma kobiety zdradziło ją. Lecz nie było w nim miłości. Bo skąd miałaby się wziąć? Zabiła, go wiele lat temu. Jeszcze przed jego narodzeniem. Odchrząknęła. — Czego chcesz? W odpowiedzi pochylił się i objął ją. DeVore ma rację, pomyślał. Nie wolno nikomu ufać. Każdy jest na świecie sam. Złożył ją na atłasowych poduszkach, pozostawiając maleńki zatru- ty sztylet u podstawy jej kręgosłupa. Następnie wstał i spojrzał na nią po raz ostatni. Jego matka. Kobieta, której nie widział jeszcze nigdy w życiu. Ostrożnie, niemal z czułością wyciągnął z kieszeni mechanizm, nastawił go i położył na łożu koło niej. Za sześćdziesiąt sekund mechanizm wybuchnie płomieniem, podpali jedwabie i atłasy, cienki jak gaza muślin, oczyści pokój ze wszelkich śladów kobiety. Lehmann cofnął się, na chwilę przystanął żałując, że nie może zostać i zobaczyć tego na własne oczy, wreszcie odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz; teraz już nikt nie ma nad nim władzy. Zwłaszcza DeYore. Li Yuan leżał w mroku, nasłuchując deszczu bijącego w ogród za otwartymi oknami i czekał, aż serce zacznie mu bić wolniej, a oddech powróci do normalności. Uwalniał się już spod władzy złego snu, a wraz z nim spod władzy potężnego strachu, który przyprawił go o krzyki i przebudzenie, lecz wciąż widział ostatnią scenę koszmaru rozciągającą się od horyzontu po horyzont, wielką, przerażająco białą. Wzdrygnął się, po czym usłyszał, jak drzwi otwierają się, a na posadzce brzmią ciche kroki. — Czy pragniesz towarzystwa, Li Yuanie? Westchnął, obrócił się i spojrzał na nagą dziewczynę stojącą w cieniu w nogach jego łóżka. — Nie teraz, Słodka Różo. Nie teraz... Bardziej wyczuł niż ujrzał jej wahanie. Wreszcie wyszła, on zaś znów pozostał sam. Wstał, świadom, że już nie zaśnie, podszedł do okna i popatrzył na ogród. Następnie pochwycił szlafrok, owinął się nim, ruszył ku wiodącym do ogrodu podwójnym drzwiom i pchnął je. Przez chwilę Li Yuan stał w progu z zamkniętymi oczyma, wdy- chając świeże, czyste nocne powietrze ogrodu, po czym wyszedł na balkon; z zaskoczeniem poczuł pod stopami zimno mokrych kamiennych płyt. — Książę? Machnięciem ramienia odprawił strażnika i boso zszedł do ogrodu. Zatrzymał się w głębokim cieniu altanty; rozejrzał się i na oślep począł czegoś szukać. — Ach! — rzekł cicho, odnalazłszy książkę w miejscu, gdzie dziewczyna położyła ją zaledwie kilka godzin temu. Książka pojawiła się w jego śnie wraz z koniem, jedwabiem i zapachem kwiatu śliwy. Od tej myśli znów za- schło mu w gardle. Zadrżał i wziął książkę do ręki, natychmiast zauważając jej ciężar i chropawość zniszczonej przez deszcz oprawy. Miał już opuścić altanę, gdy najpierw palcami, potem wzrokiem natrafił na wytłoczone w przemokniętej oprawie piktogramy. Yu Tai Hsin Yang. Jeszcze raz przesunął palcami po znakach, chcąc upewnić się co do ich znaczenia, a zrozumiawszy, zaśmiał się krótko. To tomik miłosnych poezji. Pochodzący z szóstego stulecia zbiór Nowe pieśni z nefrytowego tarasu. Nie czytał osobiście tej książki, lecz wiele o niej słyszał. Wyszedł z altany, obrócił tom i podniósł go pod światło księżyca, który właśnie ukazał się zza chmur, usiłując znaleźć stronę, którą czytała dziewczyna. Był na niej Wiersz o wachlarzu pani Pan Chiang Yena. „Biały jedwab niczym okrągły księżyc Rodzi się z białego jedwabiu krosien. Obraz przedstawia córkę Króla Ch'in Na papużce zdążającą ku dymnym mgłom. Świat woli żywe kolory, Lecz nowe nigdy nie zastąpi starego. Potajemnie lękam się nadejścia zimnych wiatrów, Co owioną drzewo u nefrytowych stopni, Zanim więc wygaśnie twa słodka miłość, Odrzuć ją w połowie drogi". Zadrżał i zamknął gwałtownie książkę. Wiersz, podobnie jak sen, zbyt bliski był jego myśli, zbyt złowieszczy, by mógł go zignorować. Spojrzał na księżyc w kwadrze i poczuł, jak jego chłód przenika go do szpiku kości. Nadchodziła jesień, pora egzekucji, kiedy księżyc tradycyjnie kojarzy się ze zbrodniarzami. Księżyc... Po kręgosłupie chłopca przebiegła zimna nić strachu; wypuścił książkę z ręki. W przeciwieństwie do słońca, księżyc w pierwszej kwadrze wschodzi na zachodzie. Tak, to na Zachodzie pojawia się Chang-e, bogini księżyca. Chang-e... Skojarzenie angielskiego i mandaryńskiego wyrazu z pewnoś- cią stanowi tylko dzieło przypadku — lecz za bardzo odpowiada duchowi Han, sugestywne współbrzmienie dźwięków i słów zbyt głęboko wnika w krew, by mógł je zignorować. Li Yuan pochylił się i podniósł książkę, po czym wyprostował się i rozejrzał. Ogród zmienił się w mozaikę księżycowej poświaty i cienia, nierealną i dziwnie groźną. Jakby lada chwila niewyraźny wzór srebra i czerni miał przybrać ostrzejszy, bardziej wymowny kształt; jakby, podobnie jak w jego śnie, miały pojawić się litery lub twarz. Powoli, z obawą, chłopiec powrócił do pałacu, drżąc za każdym dotykiem gałęzi lub liścia. Wbiegł do środka i zamknął za sobą drzwi na klucz. Przez chwilę stał, słuchając walenia własnego serca, walcząc z mroczną, nieokreśloną obawą, która znów chciała posiąść władzę nad nim. Wreszcie rzucił książkę na łóżko i szybko, niemal biegiem ruszył przez korytarze, aż nie znalazł przed wejściem do apartamentów ojca. Czterej żołnierze elitarnej gwardii stojący przed drzwiami skłonili mu się głęboko, lecz zastąpili mu drogę. Po chwili wyszedł Wang Ta Chuan, Ochmistrz Wewnętrznego Pałacu, który złożył mu niski pokłon. — Czego sobie życzysz, Książę? — Pragnę zobaczyć się z ojcem, Ochmistrzu Wang. — Wybacz, Ekscelencjo, lecz twój ojciec śpi. Czy nie możesz zaczekać do rana? — spytał Wang, ponownie się kłaniając. Li Yuan zadrżał i pokręcił głową. Cicho, lecz z naciskiem powie- dział: — Muszę widzieć się z nim teraz, Ochmistrzu Wang. To sprawa nie cierpiąca zwłoki. Wang wbił w niego wzrok, zdziwiony i zaniepokojony zachowa- niem chłopca. Następnie odwrócił spojrzenie i skłonił się po raz trzeci. — Zaczekaj, proszę, Książę. Pójdę zbudzić twego ojca. Nie musiał czekać długo. Może ojciec już się zbudził i usłyszał do- chodzące zza drzwi dźwięki. W każdym razie Li Shai Tung pojawił się już po paru sekundach, sam, odziany w jedwabne pau, boso jak jego syn. — Nie możesz spać, Yuanie? Li Yuan skłonił się, przypominając sobie ostatnią rozmowę z ojcem w Sali Odwiecznej Prawdy, po spotkaniu z Ssu Lu Shanem. Wtedy chłopiec zbyt był rozdarty przez sprzeczne uczucia, zbyt wstrząśnięty, zbyt zmiesza- ny, by wyrazić swe myśli. Lecz teraz już wiedział. Sen wyswobodził jego język i teraz musi on o tym porozmawiać. — Miałem sen, ojcze. Straszny, przerażający sen. Tang przez chwilę wpatrywał się w niego, wreszcie skinął głową. — Rozumiem. — Wyciągnął dłoń i wskazał drogę. — Chodźmy do pokoju twojego pradziadka, Yuanie. Tam porozmawiamy. W pokoju panowało zimno, kominek był pusty. Li Shai Tung rozejrzał się, a następnie z uśmiechem odwrócił do syna. — Chodź, pomożesz mi, Yuanie. Rozpalimy ogień i usiądziemy przy nim, ty tam, a ja tu. — Wskazał na dwa wielkie fotele. Li Yuan zawahał się, zadziwiony propozycją ojca. Nigdy jeszcze nie widział, by Tang robił cokolwiek poza sprawowaniem obowiązków Tanga. Lecz teraz, gdy klęczał i pomagał ojcu rozpalić ogień, a potem rozdmuchiwał płomień, poczuł się, jakby zawsze z nim to robił. Podniósł wzrok i z za- skoczeniem stwierdził, że ojciec obserwuje go z uśmiechem, składając swobodnie dłonie na kolanach. — Proszę. Teraz możemy porozmawiać, prawda? — Ogień trzaskał, płomień rósł szybko. Tang usiadł w jego migotliwym blasku, naprzeciw syna. — A więc, Yuanie? Mówiłeś, że miałeś sen. Teraz, gdy usiłował przypomnieć sobie sen, nie mógł pochwycić jego początku, a innych rzeczy — zbyt ściśle związanych z Fei Yen i jego uczuciem do niej — świadomie nie opowiedział. Lecz ostatnia scena nadal żywo tkwiła mu przed oczyma, a gdy o niej mówił, powróciło doń owo dziwne, mroczne poczucie przerażenia. — Unosiłem się wysoko ponad równiną, na której niegdyś znajdo- wało się Miasto. Lecz Miasta już nie było. Zamiast niego piętrzyła się góra kości. Wielki kopiec spalonych przez słońce, białych kości, wyż- szy od Miasta, rozciągający się od horyzontu do horyzontu. Podniosłem wzrok, a niebo nagle stało się dziwnie ciemne, księżyc wielki, okrągły i napęczniały płonął jasnym, zimnym blaskiem niczym słońce. A gdy patrzyłem, rozległ się za mną głos: „To historia". Gdy się jednak od- wróciłem, nikogo tam nie było, i zrozumiałem,'że głos należał do mnie samego. Umilkł i drżąc opuścił wzrok, raz jeszcze przytłoczony siłą snu. Naprzeciwko niego Tang napiął w fotelu swe długie ciało, niewątpli- wie stropiony wizją syna. Przez jakiś czas i on milczał, wreszcie skinął głową. — Śniłeś o Tsao Ch'unie, synu. O strasznych rzeczach, które popełnił. Lecz należą one do przeszłości. Wiele musimy nauczyć się od przeszłości. Musimy nauczyć się, jak nie dopuścić do powtórzenia się takich rzeczy. Li Yuan podniósł wzrok, a oczy jego płonęły dziwnie. — Nie... Nie chodzi o przeszłość. Czy nie rozumiesz tego, ojcze? Chodzi o to, czym jesteśmy teraz, w tej chwili. Co sobą przestawiamy. Jesteśmy strażnikami wielkiej, białej góry, strażnikami więzienia Miasta Tsao Ch'una. Normalnie Li Shai Tung skarciłby syna za jego maniery, za ton, jakim ten przemawiał, lecz tym razem było inaczej: tym razem trzeba było rozmawiać szczerze. — Tsao Ch'un popełnił rzeczy straszne, owszem. Pomyśl jednak o alter- natywach, Yuanie, i zapytaj się, jaki miał on wybór. Zmiana stała się złym bogiem, niszczyła wszystko, czego się tknęła. Zdawało się, że nie ma już wyjścia. Było wtedy porzekadło, które dobrze odzwierciedlało ówczesny fatalizm: E hsing hsun huan. Zła natura rozwija się w cyklach; w błędnym kole, jeśli wolisz. Tsao Ch'un przerwał to koło pokonał jeden rodzaj zła innym i zakończył cykl. I tak pozostało od tej pory. Aż do dziś, kiedy ludzie chcą znów puścić koło w ruch. Li Yuan przemówił cichym, spokojnym głosem: — Być może, ojcze, lecz dzieło Tsao Ch'una nadal tkwi w naszych duszach. Widzę je. Otworzyły się na nie moje oczy. Stworzył nas jego świat, jesteśmy dziełem jego bezwzględnych poglądów. Li Shai Tung potrząsał głową. — Nie, Yuanie. Nie jesteśmy jego dziełem. Należymy tylko do siebie. — Urwali spojrzał na syna, usiłując pojąć jego uczucia, przypominając sobie, co on sam czuł w podobnym momencie. Nie było to łatwe. Gdy on poznał prawdę o świecie, był znacznie starszy. — To prawda, Yuanie, świat, w którym się rodzimy, nie jest może taki, jakim pragnęlibyśmy go widzieć, lecz z pewnością nie jest też tak straszny, jak świat twego snu. Owszem, może nie pozostawia nam on wielkiego wyboru, lecz nadal mamy z czego wybierać. Chłopiec podniósł wzrok. — Dlaczego wiec kryjemy przed nimi prawdę? Czego się boimy? Że wtedy będą myśleć inaczej, niż my chcemy? Że wybiorą niezgodnie z naszymi życzeniami? Tang skinął głową; blask ognia i cień dzieliły jego twarz od czoła do podbródka. — Być może. Znasz przysłowie, Yuanie. To shuo hua puju shao. Li Yuan zadrżał na myśl o skąpanym w promieniach księżyca ogrodzie. Znał to przysłowie: „Mowa jest srebrem, a milczenie złotem". Znowu słońce i księżyc. Srebro i złoto. — Może to i prawda — odparł bardziej z obowiązku niż dlatego, że uważał to za prawdę. — Z czasem pojmiesz to dokładniej, Yuanie. Wiem, że to wielki wstrząs. Nie pozwól jednak, by wyrazistość snu zawiodła cię na manowce. W końcu to był tylko sen. Sen. Tylko sen. Li Yuan podniósł wzrok i ponownie spojrzał ojcu w oczy. — Być może. Powiedz jednak, ojcze, czy jesteśmy źli, czy dobrzy? Chen siedzący na stołku przed szopą z narzędziami podniósł głowę, gdy czyjś cień zasłonił mu słońce. — Czy ja was znam? Na twarzach trzech Han malowały się złowrogie miny. Dwaj dzierżyli oburącz groźne, grube pałki. Trzeci — ten, który rzucał na niego cień — wymachiwał nożem. Podobnie jak Chen, wszyscy odziani byli w wypłowiałe brązowe kombinezony. — Ach... — rzekł Chen, widząc podobieństwo ich lic. A więc złodziej miał braci. Wstał powoli. — Chcecie wyrównać rachunek? Przelotny uśmiech na twarzy najstarszego z braci szybko zmienił się w grymas nienawiści. Chen widział napięcie i nerwowość mężczyzny, lecz dostrzegł także jego determinację. Upuścił na ziemię motykę, którą na- prawiał, i z pustymi rękoma stał przed mężczyzną, obserwował go czujnie wiedząc, jak jest on niebezpieczny. Człowiek nieuważny i chełpliwy zbyt dużo mówi, bądź też zdradza się nieprzemyślanymi ruchami, lecz ci trzej stali nieruchomo i milczeli. Nie przyszli po to, by mówić lub się chełpić. Przyszli z tylko jednym zamiarem. By go zabić. Rozejrzał się i w oddali dostrzegł sylwetkę Tenga, człowieka Ko- mendanta, rysującą się nad brzegiem rowu irygacyjnego. Więc to tak. Stąd się dowiedzieli. Powrócił wzrokiem do trójki przeciwników, mie- rząc ich wzrokiem, uspokajając swe myśli i oddech. Puls miał szybki, lecz to nic nie szkodzi. To znak, że jego ciało szykuje się do nieuniknionej walki. — Wasz brat był złodziejem — powiedział, przesuwając się na prawo, z dala od stołka, by słońce nie świeciło mu w oczy. Z gardła najstarszego mężczyzny wydobył się zdławiony krzyk. Tak, myślał Chen; rozumiem was. Może innym razem, w innych oko- licznościach, dałbym się wam zabić za mój czyn. Jednak są teraz rzeczy waż- niejsze. Na przykład DeVore. Choć wy nie zrozumielibyście tego, prawda? Spostrzegł poruszenie mężczyzny na ułamek sekundy przed tym, jak ten je wykonał; napięcie mięśni i lekkie drgnienie oczu zdradziły jego zamiary- Chen zwinął dłoń w pięść i wytrącił z ręki przeciwnika wielki nóż, po czym szybkim kopniakiem w żołądek powalił go na kolana i po- zbawił tchu. Dwaj pozostali ryknęli i rzucili się na niego unosząc pałki. Chen usunął się szybko, zmuszając ich do obrotu; ciało jednego z braci skryło na moment drugiego. Chen skorzystał z okazji, dał nura pod lecącą ku niemu wściekle pałkę, ramieniem uniósł podbródek mężczyzny i popchnął go mocno na brata. Po chwili stał nad nimi, kopał ich i obsypywał ciosami pięści, świszcząc ostro przy każdym oddechu, póki obaj mężczyźni nie stracili przytomności. Najstarszy leżał jęcząc, wciąż bez tchu. Gdy Chen ponownie odwrócił się ku niemu, oczy przeciwnika rozszerzyły się ze strachu; niezgrabnie próbował odczołgać się. Lecz Chen stał tylko z dłońmi na biodrach, łapiąc oddech, i kręcił głową. — Przepraszam cię. Zrobiłem to, co musiałem. Rozumiesz? Nie szu- kam z wami zwady. Jeśli jednak znów do mnie przyjdziecie, jeśli przyj- dzie do mnie którykolwiek z was, będę musiał zabić was wszystkich. — Chen skłonił się i poszedł do szopy, podnosząc po drodze motykę. Do- piero wtedy dostrzegł obserwującego go z progu Pawła. — Widziałeś to, Paweł? Oczy młodego człowieka były rozszerzone z zadziwienia. — Widziałem, Shih Tong, i nie wierzę własnym oczom. Myślałem, że cię zabiją. — Tak. — Chen uśmiechnął się. — Teng również tak myślał. Muszę się nim zająć, zanim powie innym. Paweł zmrużył oczy, i jakby się zdecydował, ujął Chena za ramię i okręcił wkoło. — Co ty wyrabiasz? Paweł patrzył na niego. — Powiedziałeś, że musisz zająć się Tengiem. On już poszedł. Ledwo zobaczył, co potrafisz. Jeśli chcesz go złapać, idź ze mną. Znam krótszą drogę. Chen zaśmiał się. — Krótszą drogę? Paweł znów uchwycił go za ramię. — Tak. Nie spieraj się ze mną. Chodź! Odetniemy bydlakowi drogę. Na brzegu rowu Paweł nie zatrzymał się, lecz przeszedł na jego drugą stronę. Chen ruszył za nim, brnąc przez płytką wodę, a potem wspiął się za towarzyszem na drugi brzeg po niezgrabnych stopniach wyciętych w zboczu rowu. — Teng pójdzie przez mosty — tłumaczył zdyszany Paweł, gdy biegli przez pole ku skrzyżowaniu. — Nie chce zabrudzić sobie munduru. To znaczy, że musi iść po dwóch bokach prostokąta. My idziemy po przekątnej. Będziemy na niego czekać przy czwartym moście zachodnim. — Gdzie jest Chang Yan? — zapytał Chen, nie zwalniając kroku. — Myślałem, że te dwa bydlaki nigdy się nie rozstają! — Chang Yan jest na przepustce w Łodzi. Teng też powinien tam być. Widocznie przed wyjazdem chciał zobaczyć rezultat swoich intryg. Tak, pomyślał Chen. Ale za tym wszystkim kryje się DeVore. Po- znałem tamtego wieczora, że on coś knuje. Czwarty most zachodni składał się z czterech długich, grubych desek wkopanych w ziemię na dwóch brzegach kanału irygacyjnego. Chen czekał ukryty w wysokim snopie superpszenicy przy ścieżce, natomiast Paweł stał w wodzie pod mostem. Teng był zdyszany, kiedy dotarł do mostu. Zwolnił i otarł czoło, po czym wszedł na deski. — Teng Fu — rzekł Chen, wychodząc na ścieżkę. — Cóż za szczęśliwe spotkanie. Strażnik zamrugał wściekłe, po czym odwrócił się i rozejrzał. Słońce było już nisko na niebie. Wszystkie pola były opustoszałe. Odwrócił się ku Chenowi, ściągając z ramienia karabin i podnosząc go grożąco. Lecz było widać, że jest zdenerwowany. — Z drogi, Tong Chou! Bo cię zabiję! Chen roześmiał się z pogardą. — Nawiasem mówiąc, nazywam się Chen. Kao Chen. Lecz mniejsza z tym. Dlaczego mam zejść ci z drogi? Za dużo widziałeś, Teng. Jeśli cię puszczę, opowiesz o tym, co widziałeś, a na to nie mogę pozwolić. Zresztą to ty napuściłeś na mnie tych nieszczęśników, prawda? To ty im powiedziałeś. Cóż... teraz odpłacę ci w ich imieniu. I ich brata. Aha, i w imieniu Pawła. Teng odwrócił się zbyt późno. Paweł wspiął się już na brzeg i zaszedł go od tyłu. Gdy strażnik odwracał się, słysząc za sobą hałas, Paweł rzucił się naprzód i pchnął go. Teng przewrócił się niezgrabnie, upadając głową w płytki potok; karabin wypadł mu z rąk. Chen pobiegł i skoczył z mostu w wodę. Po ułamku sekundy Paweł ruszył za nim. Teng przetoczył się, uniósł głowę, plując wodą i szeroko rozwarł oczy z zaskoczenia; po chwili znów zanurzono go w wodzie. Był silny i walczył zajadle, wierzgał ramionami i szyją, usiłując się wyrwać, rozpaczliwie kopał, lecz dwaj mężczyźni trzymali jego głowę pod powierzchnią, aż po ostatnim wściekłym spazmie ciało Tenga zwiotczało. Paweł wzdrygnął się i stanął w wodzie, spoglądając na swą ofiarę. — Na bogów... — szepnął. — Zabiliśmy go. — Tak — powiedział twardo Chen, widząc wyraz bólu na skrzywionej twarzy młodzieńca. Och, Paweł nienawidził Tenga — nienawidził go na tyle, by go zabić — lecz teraz, gdy to już się stało, chłopiec ujrzał w przeciwniku człowieka. Człowieka, któremu odebrał życie. — Chodźmy — rzekł Chen wstając — Trzeba ukryć ciało. Przez chwilę Paweł wpatrywał się w martwe ciało unoszące się bezwładnie na powierzchni płytkiej wody; wreszcie opanował się. Przełknął ślinę i spojrzał na towarzysza. — Co? — Trzeba ukryć ciało — powtórzył Chen, nie chcąc urazić chłopca. — Czy znasz jakieś dobre miejsce, Paweł? Szybko zapadał zmierzch. Nieprędko dostrzegą ich nieobecność, lecz jeśli zmarnują zbyt dużo czasu... Paweł jeszcze raz wzdrygnął się i skinął głową. — Tak. Jest jedno dobre miejsce. Niedaleko stąd. Ciągnęli pomiędzy sobą ciężkie ciało, trzymając je za ramiona, tak szybko, jak tylko pozwalał im opór wody, aż dotarli do miejsca, gdzie z jed- nej strony kanału trzciny rosły tak gęsto, że niemal zagradzały strumień. Paweł zatrzymał się. — To tu — oznajmił wskazując niewyraźną plamę ciemności na tle brzegu. Przeciągnęli ciało przez wysokie trzciny. Za osłoną szuwarów wy- kopano w ziemi małą jaskinię. Było w niej dziwnie sucho. W ścianach po obu stronach znajdowały się małe nisze, jakby prymitywne piece. Pa- weł odwrócił się i wsunął ramię do jednej z nich. Po chwili Chen ujrzał błysk krzesiwa. Paweł odwrócił się z zapaloną świecą w dłoni i spojrzał na ciało. — Nie podoba mi się ten pomysł, ale to jedyne odpowiednie miej- sce. Zaskoczony Chen rozejrzał się. Ściany były pomalowane na czerwono, zielono i żółto, a wnęki wyłożono kolorowymi kaflami. W każdej niszy znajdowała się maleńka statuetka otoczona skrawkami papieru i resztkami cienkich świec. To była świątynia. Tajna świątynia. — Niech Kuan Yin ma nas w swej opiece! Pawet skinął z rozmachem głową i znów odetchnął nerwowo. — Jak go unieruchomimy? Chen rozejrzał się w poszukiwaniu rozwiązania. — Podniesiemy go. Wciśniemy głowę i ramiona do jednej z tych wnęk. To go unieruchomi, póki nie wymyślimy, co z nim zrobić. — Kim ty jesteś, Kao Chen? Co tu robisz? Chen opuścił wzrok i postanowił powiedzieć prawdę. W przeciwnym przypadku musiałby go zabić, a nie sądził, by potrafił zabić chłopca, nawet aby dobrać się do DeVore'a. — To, kim jestem, nie jest w zasadzie ważne. Ale znalazłem się tu po to, by dobrać się do Komendanta Bergsona. By aresztować go i do- prowadzić przed sąd. Czy pomożesz mi, Paweł? Czy pomożesz mi dostać tego bydlaka? Paweł znów popatrzył na ciało człowieka, którego pomógł zabić, a potem ponownie skierował wzrok na Chena; świeca drżała w jego dłoni i rzucała cienie na maleńkie pomieszczenie. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. — Dobrze, Kao Chen. Pomogę ci. Karr stanął przy oknie i wyjrzał na ogromne lądowisko portu w Nan- kinie, po czym odwrócił się z uśmiechem. — A więc, Generale, wygląda na to, że musimy zagrać nasza ostatnią kartą. Stary człowiek skinął głową i odpowiedział na uśmiech Karra. — Na to wygląda. Chyba że oni zmienią zdanie. Czy jesteś gotów? — Wiem, co muszę zrobić. — przytaknął olbrzym. — To dobrze. — Tolonen podszedł do Karra i stanął przy nim, a następnie nieoczekiwanie objął go. Obawiał się, że widzi go po raz ostatni. Karr także przez chwilę ściskał ramiona Tolonena. — Niech się pan nie smuci, Generale. Proszę sobie przypomnieć, co pan mi powiedział. Jestem urodzonym zwycięzcą. Tolonen westchnął i uśmiechnął się. — Chciałbym w to wierzyć, przyjacielu. Nigdy nie chciałem wierzyć, w to tak bardzo jak teraz. Karr odwrócił głowę i znowu wyjrzał przez okno, na statek wznoszący się powoli na drugim końcu lądowiska. Odgłos jego kroków dotarł do nich w chwilę później — głęboki, dudniący grzmot opadający w dół rejestru. — Wie pan, Generale, chciałbym zobaczyć ich miny. Zwłaszcza DeVo- re'a. — Urwał i pod wpływem innej myśli dodał: — Czy Chen ma wsparcie? — Oczywiście. Najlepsze, jakie mogłem dla niego zdobyć. — To dobrze. — Karr odwrócił się, podszedł do swego plecaka, zdjął z niego jakiś przedmiot i wręczył go Tolonenowi. — Co to? — To dla Chena. Na wszelki wypadek. Tolonen zaśmiał się. — A więc jesteś jednak człowiekiem. Zaczynałem już w to wątpić. — Och, tak — odparł Karr, a uśmiech na moment znikł z jego twarzy. — I powiem panu coś, Generale. To, co mam zrobić, napełnia mnie przeraże- niem. Większym niż dotychczas dane mi było zaznać. Ale zrobię to. Albo zginę usiłując to zrobić. Tolonen spojrzał na niego z podziwem i skłonił z szacunkiem głowę. — Powodzenia. I niech niebo ma cię w swej opiece, Shih Karr. Podróż do Tongjiang trwała godzinę. Li Shai Tung czekał na To- lonena w swym gabinecie, zaś na biurku leżał nakaz, podpisany i po- 504 • a ,nriv__do lewej stronie dokumentu odbito w białym wosku siedem świadczony y j małych pieczęci Ywe Lung. 1 J____ c^ twój człowiek ruszył już w drogę, Knut? — zapytał Tang, aiąc j0]onenowi pergamin i odprawiając gestem sekretarza. _- Tak, Chieh Hsia. Jutro wieczorem dowiemy się, jak się spisał. __Ą ta druga sprawa? Sprawa DeVore'a? Tolonen uśmiechnął się. __Tę załatwimy prędzej, Chieh Hsia. Nasz agent Kao Chen przekazał wczoraj niezmiernie ważne dowody. Świadczą one, że podejrzany, Komen- dant Bergson, jest w rzeczywistości zdrajcą DeVore'em. — Czy aresztowaliśmy go? __ Wszystko już przygotowałem, Chieh Hsia. Ujmiemy go dziś wieczo- rem. W ciągu najbliższych godzin. __Dobrze. Przynajmniej pod tym względem mogę być spokojny. — Tang z poważną miną wciągnął powietrze i powoli wstał zza biurka. — Nadchodzi wielka burza, Knut, a zanim minie, będziemy mieli aż za wielu wrogów. Wolałbym mieć DeVore'a w ręku, niż żeby pozostał na wolności i knuł przeciw nam. Tak, pomyślał Tolonen. I Berdyczowa. To musi jednak zaczekać parę dni. Póki Karr nie wykona swego zadania. Spojrzał na dokument dumny, że tego wieczora znalazł się w samym sercu wydarzeń. Oczywiście przewidział to już dawno temu. Wiedział, że nadejdzie dzień, gdy Siedmiu sprzykrzy się bezczynne siedzenie. Teraz wstrząsną Chung Kuo aż po jego korzenie. Wstrząsną nim mocno; tak jak trzeba. Generał uśmiechnął się i skłonił swemu Tangowi na pożegnanie; był bardzo zadowolony z rozwoju wypadków. Minęły czasy wuwei — biernego poddania się losowi. Smok przebudził się i pokazuje pazury. A teraz uderzy, unosząc siedem majestatycznych tygrysich głów, zaś hsiao jen — małe ludziki — rozbiegną się do swych nor i ukryją jak robactwo, którym w istocie są. Tak. Oczyszczą z nich świat. A potem? Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Potem znów nadejdzie lato. Zamyślony Li Shai Tung siedział przy swym biurku. Co on uczynił? Jakie siły wprawił ruch? Wzdrygnął się, zaniepokojony konsekwencjami swego czynu. A jeśli od tego całe Chung Kuo rozpadnie się na dwie czę- ści? To niewykluczone. Obecnie panuje niezwykle chwiejna równowaga. A jeśli, co gorsza, wszystko się zawali, jeśli poziomy zostaną zrównane z ziemią? Zaśmiał się gorzko, po czym odwrócił głowę, słysząc jakiś dźwięk. To był Li Yuan. Stał w progu, bez butów, czekając, aż ojciec pozwoli mu wejść. Li Shai Tung skinął głową i ramieniem zaprosił syna. — Gorzko się śmiejesz, ojcze. Czy coś źle się układa? Za mądry jest. Za młody, by wiedzieć tak wiele. — Nie. Przyszedł mi do głowy pewien kalambur. Li Yuan skłonił się i odwrócił nieco: jego ojciec doskonale pojął po- średnie przesłanie owego ruchu. Chodzi o coś skomplikowanego. O proś- bę. O niełatwą prośbę. Taką, która z trudem przechodzi przez gardło. Li Shai Tung czekał zastanawiając się, w jaki sposób chłopiec poruszy ten temat. Oto miał okazję lepiej poznać syna: ocenić jego silne i słabe punkty. — Bardzo się martwię, ojcze. Li Yuan podniósł wzrok, zanim przemówił. Spojrzał na ojca odważnie, niemal wyzywająco. Przemyślał swój problem i zdecydował, że przedstawi go w sposób stanowczy. Tak, pomyślał stary człowiek, z Li Yuana będzie dobry T'ang. Gdy nadejdzie jego pora. — Czy swoim snem, Yuanie? Li Yuan zawahał się i pokręcił głową. — Powiedz więc, o co chodzi. Tang wstał i podszedł do stawu; spoglądając na poruszające się w głębi wody mgliste kształty czekał, aż syn przyłączy się do niego. O dziwo, Li Yuan podszedł wprost do niego i padł na kolana u jego stóp; wbijając wzrok w podłogę wypowiedział swą prośbę. — Pragnę twego zezwolenia na małżeństwo, ojcze. Zaskoczony Li Shai Tung odwrócił się gwałtownie, zaśmiał, pochylił i uniósł twarz Li Yuana, ujmując w dłoń podbródek chłopca, by ten spojrzał na niego. — Ależ masz dopiero dwanaście lat, Yuanie! Nie powinieneś my- śleć jeszcze o takich sprawach. Może za cztery lata... Nie chciałbym, byś... — Wiem, ojcze. Ale ja wiem już, czego chcę. Kogo chcę. W jego słowach zabrzmiała tak płomienna pewność, że T'ang opuścił dłoń i cofnął się, gładząc w zamyśleniu zaplecioną brodę. — Mów dalej — rzekł. — Powiedz, kto to taki. Li Yuan odetchnął głęboko i odparł: — Fei Yen. Pragnę Fei Yen. — To niemożliwe! Ona była żoną Hana, Yuanie. Znasz prawo. — powie- dział T'ang, patrząc na syna z niedowierzaniem. — Tak, i wedle naszego prawa Fei Yen nigdy nie stała się żoną Han Ch'ina. Li Shai Tung roześmiał się zadziwiony. — Jak to, skoro na ślubnym kontrakcie znajdują się pieczęcie Yin Tsu i moja? Czy ty postradałeś zmysły, Yuanie? Oczywiście, że ona była żoną Hana! Lecz Li Yuan nie ustępował. — Śmierć Hana unieważniła dokumenty. Pomyśl, ojcze! Co stanowi nasze prawo? Że dopiero skonsumowane małżeństwo staje się małżeństwem- Otóż Han Ch'in i Fei Yen... __ Dość tego! — Krzyk Tanga zaskoczył Li Yuana. — Nie wolno ci tak mówić, Li Yuanie. Nawet mówić... — Pokręcił ze smutkiem głową. Tak się nie robi. Tak się po prostu nie robi. Nie dość, że dziewczyna jest dla niego za stara, w dodatku była oblubienicą jego brata. — Nie, Yuanie. To nie dla ciebie dziewczyna. Nie Fei Yen. __ Fei Yen, ojcze. Wiem, kogo chcę. Znów natarczywy ton, znów pewność. Li Shai Tung mimo woli poczuł, że pewność ta zrobiła na nim wrażenie. Zatopił spojrzenie w stawie. __Jeszcze przez co najmniej cztery lata nie możesz jej poślubić, Yuanie. Przez ten czas zmienisz zdanie. Sam zobaczysz! Nie, znajdź sobie inną dziewczynę. Nie czyń tak niemądrze! Li Yuan potrząsnął głową. — Nie, ojcze, pragnę tylko jej. Pragnę jej, od kiedy zginął Han Ch'in. A ona pragnie mnie. Wiem o tym. Li Shai Tung uśmiechnął się gorzko. Jaki pożytek może dać taka wiedza? Przez cztery lata Chung Kuo zmieni się. Być może nie do poznania. Li Yuan nie wie, co się stanie; o czym już postanowiono. Mimo to, widząc zdecydowanie syna w tej sprawie, złagodniał. — Dobrze. Porozmawiam z jej rodzicami, Yuanie. Ale na razie nie mogę obiecać ci więcej. Tyle wystarczyło. Li Yuan uśmiechnął się szeroko, ujął dłoń ojca i ucałował ją. — Dziękuję ci, ojcze. Dziękuję. Będę dla niej dobrym mężem. Po odejściu Yuana T'ang stał i wpatrywał się w ciemną wodę, w któ- rej odmętach niczym myśli poruszały się powoli karpie. Wreszcie, gdy po- czuł, że powrócił mu spokój, ruszył do swego gabinetu, niemalże pogodzony z losem. Niech niebo się zawali, pomyślał; Jakże ja, samotny człowiek, mogę walczyć z przeznaczeniem? W żaden sposób, odpowiedział sam sobie. Gdyż kości zostały już rzucone. Nie ma już na nie wpływu. Bambus. Księżyc w kwadrze. Jasna woda. Słodkie, wysokie dźwięki erhu. Chen rozejrzał się, czując spokój, rozkoszując się ciepłem wieczora. Paweł przyniósł mu piwa; pociągnął łyk, po czym zerknął na tancerzy, widząc ich płonące twarze, roześmiane oczy oświetlone blaskiem ogniska. Z boku na ławce usiadła młoda para, zarumieniona i roześmiana, słuchając przyjaznych przekomarzań innych wieśniaków. Na trawiastym placyku ograniczonym przez trzy długie mieszkalne baraki, rozpalono dwa wielkie ogniska. Wszędzie porozstawiano ławki, z jednej strony zaś znalazła się zaimprowizowana kuchnia. Niedaleko, na Platformie elektrycznego wózka do przewozu siana, czteroosobowa orkie- stra ustawiła swe instrumenty: yueh ch'in, ti tsu, ehu i p'ip'a — starożytna kombinacja instrumentów strunowych i fletów napełniała swym czarem ciepłe nocne powietrze. Wszędzie gromadzili się ludzie, starzy i młodzi, zapełniali ławki, tłoczyli się przy kuchni, tańczyli lub po prostu stali w grupkach, paląc gliniane fajki i rozmawiając. Setki ludzi, w sumie może tysiąc, może więcej. Chen odwrócił się ku Pawłowi. — Czy to prawda, Paweł? Nie masz dziewczyny? Tamten opuścił wzrok i osuszył swój dzban. — Nie mam tu nikogo, Kao Chen — odparł cicho, nachylając się ku niemu. — Może więc pojedziesz ze mną? Na poziomach są dziewczyny, które tylko na ciebie czekają. — Jesteś bardzo dobry, przyjacielu. Ale... — Pochylił lekko ramię i wskazał na swe zniekształcone plecy. — Nazywają mnie tu t'o. Jaka dziewczyna zechce takiego mężczyznę? — T'ol Paweł zaśmiał się, a jego wykrzywiona twarz na moment stała się atrakcyjna. — Wielbłądzi grzbiet. Chen zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. — Było podobno takie zwierzę. Zanim zbudowano Miasto. — Ach... — Chen spojrzał ponad ramieniem młodzieńca i przez moment przyglądał się tancerzom. Następnie powrócił do niego spojrzeniem. — Możesz kupić sobie narzeczoną. Pomogę ci... Paweł przerwał mu: — Dziękuję ci, Kao Chen, ale... — Podniósł oczy, w których pojawił się wyraz dziwnego bólu. — Nie o to chodzi. Nie tylko o to. O... Wiesz, myślę, że umarłbym tam. Nie ma tam pól. Nie ma świeżego powietrza. Nie ma wiatru. Nie ma płynącej wody. Nie ma słońca. Nie ma księżyca. Nie ma pór roku. Nie ma nic. Nic, tylko mury. Młodzieniec nieświadomie powtórzył słowa DeVore'a; Chen zadrżał i odwrócił wzrok. Może chłopiec ma rację? Powrócił wzrokiem do krążą- cych wokół ognisk tancerzy i skinął głową. Po raz pierwszy, od kiedy znalazł się pośród tych ludzi, Chen ujrzał ich wolnych od wszechobecne- go cienia i pojął, jak omyliło go pierwsze wrażenie. Widział, jak potra- fią być szczęśliwi. A było to tak proste. Tak niewiele potrzeba im do szczęścia. Rozglądał się zafascynowany. Gdy tańczyli, czynili to z tak zapal- czywym zapamiętaniem, jakby uwalniało ich to od siebie samych — nie byli już anonimowymi sylwetkami w wypłowiałych, brązowych kombi- nezonach, byli ogromni i barwni, przepełnieni własną żywotnością, czar- ne jak węgiel oczy płonęły w ich okrągłych chłopskich twarzach, sto- py beztrosko waliły w nagą ziemię, ramiona wymachiwały dziko, ciała wirowały swobodnie w powietrzu, omijając ogniska. Byli jak zaczaro- wani. Zadrżał żałując, że nie ma z nim Wang Ti, która zatańczyłaby z nim; a potem ukryłaby się z nim w mroku, pachnąc słodkim winem otworzyłaby przed nim swe ciało. Westchnął i zajrzał do dzbana, widząc księżyc odbijający się w ciemnej, gorzkiej cieczy. Za godzinę zacznie się. A potem on odejdzie stąd. Może na zawsze. Myśl ta otrzeźwiła go. Upił wielki łyk piwa, po czym otarł wargi i ponownie zwrócił się do Pawła: — Masz rację. Nie ruszaj się stąd, Paweł. Znajdź sobie dziewczynę. Pracuj i pnij się w górę. — Uśmiechnął się przyjaźnie do młodzieńca. — Bez Bergsona będzie tu znacznie lepiej. — Tak, pomyślał; a może pewnego dnia przybędę tu z Wang Ti, z Jyanem i z nowym dzieciakiem. Spodoba im się tu. Wiem, że im się tu spodoba. Dostrzegł, że Paweł obserwuje go, i zaśmiał się. — O co chodzi, chłopcze? — Myślisz, że prowadzimy tu proste życie, tak? Ale chciałbym ci opowiedzieć o moich narodzinach. — Słucham — rzekł cicho Chen, dostrzegając nagłą zmianę w towarzy- szu. Zdawało się, że Paweł zrzucił maskę. Jakby ich wspólne przeżycie pod czwartym mostem zachodnim zdarło z młodego człowieka skórę, nagle uczyniło go wrażliwszym i bardziej otwartym. — Miałem ciężkie dzieciństwo — rozpoczął. — Urodziłem się jako piąte dziecko dwojga sezonowych robotników. Najmitów jak ty, którzy przybywali tu tylko w porze żniw. W porze żniw żyło się tu dobrze. Mogli mnie wykarmić. Lecz gdy nadszedł czas powrotu do Miasta, pozostawili mnie na polach, bym zginął. Widzisz, tam nie mogli po- zwolić sobie na kolejne dziecko. Nawet teraz często tak bywa. Tutaj ludzie uważają to za rzecz zwyczajną. Niektórzy powiadają, że nowe ziarno musi być użyźnione kośćmi małych dzieci. Ale ja nie umarłem. — Paweł oblizał wargi i mówił dalej, zapatrzony w przeszłość. — Och, to nie moja zasługa. Mei fa tsu, jak powiadają. To przeznaczenie. Moim przeznaczeniem było, by pewna bezdzietna kobieta znalazła mnie i przygarnęła. Miałem szczęście. To była dobra kobieta. Han. Nazywa- ła się Chang Lu. Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Jej mężczyzna, Wen, nie przepadał za mną, ale przynajmniej nie bił mnie ani nie mal- tretował, ona zaś kochała mnie jak własne dziecko. Kiedy jednak miałem siedem lat, oboje umarli. Naprawiali groblę, która zawaliła się na nich. A ja zostałem sam. — Milczał przez chwilę, po czym podniósł wzrok, a jego twarz rozjaśnił krótki smutny uśmiech. — Bardzo mi jej bra- kowało. Ale tęsknotą nie wypełni się brzucha. Musiałem pracować, i to ciężko. Widzisz, tutaj nigdy nie ma za dużo do jedzenia. Każda ro- dzina troszczy się o swoich. Ale ja nie miałem rodziny. A więc co- dziennie tyrałem od świtu do zmierzchu, nosząc na pola wielkie ciężary, a gruba żerdź uciskała me ramiona i przyginała grzbiet, aż stałem się taki, jakim mnie widzisz. — Zaśmiał się krótko. — Możesz powiedzieć, Kao Chen, że takim uczyniła mnie konieczność. Konieczność i ciem- na ziemia Chung Kuo. t— Przykro mi — odezwał się Chen. — Nie wiedziałem... — Lecz Paweł znów mu przerwał: — To jeszcze nie wszystko. — Zawahał się, po czym zadrżał i mówił dalej: — Zauważyłem, Kao Chen, jak na nas patrzysz. Teraz chyba rozumiem to. Traktujesz nas jak jakiś sen, prawda? Coś niezupełnie rzeczywistego. Coś malowniczego... Chen miał już zaprzeczyć, powiedzieć chłopcu, że jest wprost prze- ciwnie — że t o wszystko jest prawdziwe, a reszta, wewnątrz, to jedynie straszny sen, do którego musi on powrócić — lecz Paweł patrzył nań dziwnie i kręcił głową; choć Chen nie powiedział jeszcze ani słowa, ten już mu nie wierzył. — Być może — rzekł wreszcie, odstawiając dzban. Lecz nadal chciał zaprzeczyć. Wystarczyło, by zamknął oczy i poczuł powiew na policz- kach... — Przybyłeś w najlepszej porze — powiedział Paweł, odwracając od niego wzrok i patrząc na tancerzy. — Powietrze ma słodką woń, wieczory są ciepłe. Ale zimą bywa u nas ciężko. A czasami tak tu śmierdzi... — Zerknął na Chena i roześmiał się, widząc, że ten nie rozumie. — Jak myślisz, gdzie Miasto usuwa swoje odpadki? Chen łyknął piwa i wzruszył ramionami. — Nie zastanawiałem się nad tym... — Nie. Nikt się nad tym nie zastanawia. Ale pomyśl. Ponad trzydzieści miliardów ludzi, jak powiadają. Ile gówna. Co z nim robią? — To znaczy...? — zapytał Chen, domyślając się, o co chłopakowi chodzi. Paweł skinął głową. — Nic się nie marnuje. Składują to w wielkich studniach i wylewają na pola. Powinieneś to zobaczyć, Kao Chen. Zbiorniki wielkie jak jeziora. Pomyśl tylko! — Zaśmiał się dziwnie i odwrócił wzrok. — Za tydzień na pola wysypią się wózki z miodem, każdy z ładunkiem słodkiej, ciemnej cieczy, która użyźni ziemię. Mówią na to czarne złoto. Bez tego nie byłoby plonów, nie byłoby samego Chung Kuo. — Zawsze sądziłem... Chen urwał i rozejrzał się. Cichy pomruk rozmów umilkł nagle; mu- zyka potknęła się i ucichła. Zaniepokojony, Chen omiótł wzrokiem ludz- kie sylwetki; ujrzał ich. Strażnicy! Na placyku byli strażnicy Komen- danta! Paweł odwrócił się i spoglądał na niego z oczyma płonącymi ze stra- chu. — Teng! — powiedział cicho. — Widocznie znaleźli Tenga! — Nie... — Chen pokręcił głową i dotknął ramienia młodzieńca, chcąc go uspokoić. Nie, nie chodzi tu o Tenga. Ale może o coś gor- szego. Strażnicy przecisnęli się przez tłum i ustawili w nierównym szeregu za dowódcą, wysokim Hung Mao. — Kto to? — szepnął Chen. — To Peskova. Porucznik Bergsona. — Bogowie... Ciekawe, czego chce. Zapadła już cisza. Mąciło ją jedynie trzaskanie ognia. Peskova rozejrzał się, po czym wyciągnął z kieszeni kurtki minaturowy komputer, włączył wyświetlacz i zaczął z niego czytać. — Z polecenia Komendanta Bergsona, mam nakaz aresztowania na- stępujących ludzi... Chen ujrzał, że strażnicy wymachując krabinami mieszają się brutalnie w tłum wieśniaków, poszukując twarzy wyczytanych przez Peskovę męż- czyzn; zasanawiał się, czy ma liczyć na szczęście i uciekać. Lecz kiedy rozbrzmiały wszystkie nazwiska, uświadomił sobie, że nie ma pośród nich Tong Chou. — Co tu się dzieje? — zapytał Pawła. — Nie wiem. Ale chyba chodzi im wyłącznie o przyjaciół nadzorcy Sunga i jego żony. Może przed zabójstwem zmusili go do spisania nazwisk. Chen patrzył, jak strażnicy otaczają piętnastu wyczytanych mężczyzn i odprowadzają ich, po czym rozejrzał się i spostrzegł, jak szybko obecnych znów ogarnął cień. — Jedna godzina — rzekł cicho, bardziej do siebie niż do Pawła. — Gdyby zaczekali tylko godzinę. Ciała rzucono na stos pod murem. Były nagie, leżały tak, jak upadły, zdawało się, że niektóre jeszcze usiłują wspiąć się na kamienny mur, wyciągają się i wykręcają konwulsyjnie członki. Inne klęczały, kłaniając się mordercom i nieuniknionej śmierci. Chen rozejrzał się, wstrząśnięty wido- kiem. Stojący obok niego Paweł dyszał głośno. — Dlaczego? — zapytał po chwili. — Na bogów, dlaczego? Co oni zrobili? Chen odwrócił się i spojrzał na lewo. Księżyc wisiał wysoko, a jego sierp przesłonięty był w części obłokiem. Pod nim, niby wyszczerbiony cień noża, wznosił się nad wielką równiną dom Komendanta. Gdzie jesteś? — myślał Chen, przepatrując niebo. Gdzie ty, kurwa, jesteś? To było niepodobne do Karra. Od chwili aresztowania minęły dwie godziny. Dwie godziny, a tamtych nadal ani śladu. Ale nawet gdyby przybyli pół godziny przed umówioną porą, byłoby za późno, by uratować tych ludzi. Byli już martwi, wszystkich piętnastu. Wszyscy słyszeli to, stojąc pośród gasnących ognisk. Słyszeli niosące się ponad polami odgłosy wystrzałów. Słyszeli krzyki, a potem straszną ciszę. - Peskova — powiedział Paweł, pochylając się i delikatnie dotykając ramienia jednego z martwych mężczyzn. — To Peskova. On zawsze nas nienawidził. Chen odwrócił się i spojrzał na chłopca, z zadziwieniem pojmując jego 3wa. Paweł uważał się za Han. Mówiąc „nas" nie miał na myśli wieśniaków, ko, którzy uprawiają wielkie pola o powierzchni dziesięciu tysięcy mou, lecz Han. Tak, pomyślał. Ale za tym wszystkim kryje się ręka DeVore'a. To on na to zezwala. A ja go zabiję. Z rozkazem Tanga czy bez niego, teraz zabiję go za to, co uczynił. Obejrzał się. Na księżyc padł jakiś cień. Gdy patrzył, cień przesunął się, a po sekundzie pojawił się następny. — Szybko, Paweł — powiedział, ruszając biegiem. — Oni już tu są. Cztery wielkie transportowce Służby Bezpieczeństwa niemal bezszelest- nie wylądowały na polach otaczających dom Komendanta. Chen podbiegł do najbliższego z nich, chcąc powitać Karra, lecz ze stopnia zeskoczył nie potężny mężczyzna, a Hans Ebert. — Kapitanie Ebert — rzekł Chen z ukłonem i w niezgrabnym, nieprze- ćwiczonym salucie uniósł dłoń do piersi. Ebert, „bohater z Hammerfest" i dziedzic gigantycznego koncernu GenSyn, był ostatnim oficerem, jakiego by się tu spodziewał. — Kao Chen — odparł Ebert zwięzłym, rzeczowym tonem, ignorując rangę Chena. — Czy wszyscy są wewnątrz domu? Chen skinął głową, puszczając obelgę mimo uszu. — O ile mi wiadomo, tak, sir. Maszyna Komendanta stoi na lądowisku, przypuszczam więc, że DeVore tam jest. Ebert spojrzał poprzez pola na dom, po czym odwrócił się ku niemu, omiatając go wzrokiem od stóp do głów. Zaśmiał się krótko i kpiąco. — Do twarzy ci w tym stroju, Kao Chen. Powinieneś zostać chło- pem! — Sir! — Próbował nie okazać głosem rozgoryczenia, lecz nie było to łatwe. Instynkt podszeptywał mu, że to Ebert spowodował opóźnienie. Wyobrażał sobie, jak żołnierze czekają, aż dowódca skończy kolację. Albo może aż wróci z burdelu. Słyszał już o nim takie opowieści. Karr nigdy nie zrobiłby niczego podobnego. Karr przybyłby zgodnie ze zobowiąza- niami. Za plecami Eberta z maszyny wyskakiwali żołnierze. Członkowie jedno- stki specjalnej, z uczernionymi dłońmi i twarzami. Jeden z nich podszedł do kapitana i podał mu mapnik. Chen znał jego twarz ze starego filmu o masakrze w Hammerfest. To zastępca Eberta, porucznik Auden. Ebert wpatrywał się przez moment w mapnik, po czym powrócił wzrokiem do Chena. — Czy znasz rozkład domu Komendanta? — Tak jest, sir. — To dobrze. Posłużysz nam za przewodnika, Kao Chen. Auden będzie dowodził ludźmi, lecz ty ich wprowadzisz, rozumiesz? — Za pozwoleniem, kapitanie, jestem nieuzbrojony — powiedział Chen, nie podnosząc głowy. — Oczywiście... — Ebert wyciągnął z kabury dziesięciostrzałowy ręczny pistolet. — Masz. Chen wziął broń i popatrzył na nią z niedowierzaniem. _— Za pozwoleniem, sir. Oni mają automaty i lasery. Ebert spoglądał na niego chłodno. __ To ci wystarczy. Chen zawahał się zastanawiając się, jak bardzo może się uprzeć, lecz Ebert warknął na niego: — Czy odmawiasz wykonania mego rozkazu, Kao Chen? W odpowiedzi Chen skłonił się w pas i zwrócił się do Audena: — Chodźmy. Teraz trzeba się śpieszyć. W połowie drogi przez pole zbliżyła się do nich jakaś postać. Au- den zatrzymał się i uniósł karabin, lecz Chen powstrzymał go ruchem dłoni. — W porządku — powiedział szybko. — Znam go. To swój. Auden opuścił karabin. Postać zbliżyła się i przystanęła o kilka kroków od nich. To był Paweł. — Czego chesz? — zapytał Chen. — Chcę iść z tobą. Znalazł sobie motykę i ściskał ją mocno. Jego wykrzywiona twarz pło- nęła gniewem. Gniewem i strasznym, niezaspokojonym pragnieniem. — Nie — rzekł po chwili Chen. — To zbyt niebezpieczne. — Wiem. Ale ja chcę. Chen obejrzał się na Audena, który wzruszył ramionami. — W grę wchodzi jego życie, poruczniku Kao. Może z nim robić, co chce. Ale jeśli wejdzie nam na cel, zastrzelimy go, rozumie pan? Chen popatrzył na Pawła. Młody człowiek uśmiechnął się i skinął głową. — Dobrze. Rozumiem. — W porządku — oświadczył Auden. — W takim razie zajmujemy pozycje. Druga drużyna wchodzi za pięć minut. Czekali w cieniu u stóp rampy, pod głównym wejściem do domu. Okna były ciemne, jakby ludzie wewnątrz spali, lecz Chen, który kucał, wpatrując się w wielką, trójkondygnacyjną pagodę, wiedział, że czuwają, że oblewają wydarzenia tej nocy. Patrzył, jak niewyraźne cienie komandosów wspinają się wysoko po linach, i podsycał swój gniew, świadom, że niebawem go rozładuje. Paweł kucał w mroku obok niego. Chen odwrócił się i szepnął do chłopca: — Trzymaj się blisko mnie, Paweł. I nie ryzykuj. To zabójcy. Wiem. — wyszeptał z ustami tuż przy jego uchu. Czekali. Nagle wybuchł hałas. Z głośnym brzękiem tłuczonego szkła komandosi skoczyli w okna na drugiej kondygnacji. To był sygnał na wejście. . en skoczył na rampę i z wyciągniętym pistoletem pobiegł ku drzwiom, a za Jego plecami pędził Paweł, Auden i reszta drużyny. yd drzwi dzieliło go zaledwie dziesięć ch'i, gdy te rozsunęły się nagle, Oświetlając mrok. — Padnij! — ryknął, gdy stojący w drzwiach człowiek otworzył ogień. Lecz już po chwili mężczyzna upadł z piersią rozdartą kulami. W domu zabrzmiały krzyki, pojawili się jeszcze dwaj ludzie ze szczeka- jącymi automatami. Chen patrzył, jak i oni padają, po czym zerwał się na nogi i rzucił do drzwi. Stanął w progu, momentalnie omiatając wzrokiem pierwszy pokój, a lufa pistoletu podążała za jego oczyma. Tak jak się spodziewał, trzej martwi mężczyźni należali do drużyny dyżurnej. Przy drzwiach leżał przewrócony stolik i rozrzucone na podłodze kostki do mah jong. Przestąpił zwłoki i wszedł do środka. Z góry dobiegły go dźwięki dalszych wytrzałów, a następnie seria z automatu. Chen odwrócił się i skinął głową do wchodzącego do po- koju Audena; z radością ujrzał za jego plecami całego i zdrowego Pawła. — Będą bronili klatki schodowej — powiedział cicho Chen, wskazując na drzwi na drugim końcu pokoju. — Na szczycie schodów jest drugi posterunek straży, a za nim biura DeVore'a. — Dobrze. — Auden podszedł do drzwi i przystanął przy nich, czekając, aż zbierze się przy nim jego drużyna. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Chen ujął Pawła za ramię. — Słuchaj — rzekł odciągając go na bok. — Niech oni się tym zajmą. To ich zawód. — A ty, Kao Chen? Jesteś jednym z nich? Porucznikiem? Chen skinął głową i odwrócił się, w samą porę, by ujrzeć, jak Auden odsuwa drzwi i kuca, plując ogniem z wielkiego automatu. Hałas był ogłuszający. Na chwilę zapadła cisza, potem czterech żołnierzy szybko wbiegło na schody. Gdy jednak byli w połowie ich wysokości, znów wybuchła strzelanina, tym razem z góry. Chen rzucił się naprzód, lecz Auden panował już nad sytuacją. Wspinał się po schodach ponad ciałami poległych żołnierzy, nieustannie strzelając do wszystkiego, co śmiało się poruszyć na górze. Chen ruszył za nim. Schodów pilnowali dwaj ludzie Komendanta. Jeden leżał z boku martwy. Drugi, ciężko ranny, zwijał się za zaim- prowizowaną barykadą. Auden wyciągnął z ładownicy nowy magazynek i założył go do karabinu, po czym uniósł głowę rannego i popatrzył na Chena. — Co to za jeden? Ktoś ważny? Chen wzruszył ramionami, nie poznając Hana, i powiedział: — Nie... Jakiś strażnik. Auden skinął głową, przyłożył lufę do głowy rannego i pociągnął wściekle za spust. — Idziemy — rzekł, puszczając ciało. Właśnie miał się odwrócić, kiedy otworzyły się drzwi za jego ple- cami. Chen bez namysłu wystrzelił trzykrotnie. Mężczyzna spojrzał nań roz- szerzonymi oczyma, jakby zaskoczony, po czym runął na kolana, ściskając podziurawioną pierś; karabin wypadł mu z rąk. Strażnik upadł i znierucho- miał. Auden popatrzył dziwnie na Chena. — Dziękuję — rzucił chłodnym, niemal brutalnym tonem. Następnie odwrócił się i ruszył ku drzwiom, a karabin w jego dłoniach zajazgotał ogłuszająco. Chen wszedł za nim do gabinetu DeVore'a. Panował w nim przerażający bałagan. Plansza do wei chi była po- plamiona, kamienie walały się na podłodze. Wszystkie ekrany rozbito, jakby podczas pijackiej orgii. Chen zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. Au- den nie mógł aż tak spustoszyć pomieszczenia. Zniszczenia były zbyt wielkie. Zbyt wiele zrujnowano. Wyglądało to na zaplanowaną starannie akcję. A gdzie jest DeVore? Pod ekranami leżał trup. Dwaj inni mężczyźni klęczeli w przeciwległym kącie pokoju, bez broni, z czołami przyciśniętymi do podłogi w geście poddania. Auden zerknął na nich lekceważąco, po czym machnięciem wezwał jednego ze swych żołnierzy, by związał i wyprowadził jeńców. Do pokoju wszedł Paweł. Gdy jeńcy mijali go, młody człowiek pochylił się i pluł im w twarze. — Za nadzorcę Sunga — powiedział twardym, gorzkim głosem. Chen przyglądał mu się przez chwilę, po czym zwrócił się do Au- dena: — Coś tu nie tak — rzekł wskazując na ekrany i połamaną planszę. — Jak to? — Nie wiem. Po prostu... — zaczął Chen niepewnie. Auden odwrócił się niecierpliwie. — Do roboty, Kao Chen. Dość tych wygłupów. Trzeba kończyć. Chen przez chwilę wbijał w niego wściekłe spojrzenie, po czym wykonał polecenie. Ale coś tu jest nie tak myślał. Zabici ludzie na polu. Potłuczone ekrany. To coś znaczy. W korytarzu za drzwiami Auden zatrzymał się i rozmawiał z sierżantem z drugiej drużyny. — Zaszyli się na szczycie domu, sir — mówił sierżant. — Jest ich około ośmiu.Jest tam Peskova. Ale nie ma DeVore'a. — Co? — Auden odwrócił się i spiorunował wzrokiem Chena. — Mó- wiłeś... Chen zadrżał. O to chodzi. On już uciekł. To tłumaczy zabójstwa, planszę, potrzaskane ekrany. Domyślał się już tego, wyczuł to jakimś szóstym zmysłem. Ale dokąd? Dokąd on mógł uciec? . Chen odwrócił się i grzmotnął pięścią o ścianę, rozładowując gniew i frustrację. ¦— Kurwa! Auden zamrugał zaskoczony i spojrzał na sierżanta. — Dobrze. Pilnujcie ich, ale wycofajcie większość naszych chłopców. Będziemy z nimi pertraktować. — Patrzył za odchodzącym sierżantem, po czym spojrzał Chenowi w oczy. — Co cię gryzie, Kao Chen? Chen roześmiał się gorzko. — Myśli pan, że zależało mi na tym, by DeVore uciekł? — Jeżeli uciekł. Nie jest powiedziane, że tamci nie kłamią. On może tam być. — Wątpię. Zbyt dobry z niego gracz. Auden wzruszył ramionami nie rozumiejąc i ruszył naprzód. Chen poszedł za nim. U stóp wąskich schodów korytarz rozszerzył się, tworząc mały pokoik bez drzwi. Czekali tam dwaj żołnierze z karabinami u ramion, strzegący drzwi na górze schodów. Drzwi te stanowiły jedyne wejście do pokoju na górze, a same schody były zbyt wąskie, by pomieścić więcej niż jednego człowieka naraz. — Co oni mają? — zapytał Auden nowego sierżanta. — Karabiny. Może jeden czy dwa deng. Ale to wszystko. — Na pewno? — Nic więcej im nie wydają. Ci wieśniacy nigdy się nie buntują. Auden zaśmiał się. — Szczęściarze! Odsunąwszy ramieniem jednego żołnierzy, zajął pozycję po lewej stronie, na pół skryty przez ścianę, i krzyknął do ludzi na górze: — Mówi porucznik Auden ze Służby Bezpieczeństwa Tanga. Jak wiecie, jesteście ze wszystkich stron otoczeni przez moich żołnierzy. Co gorsza, jesteście w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Komendant, człowiek, którego znacie pod nazwiskiem Bergson, w rzeczywistości nazywa się DeVore. Tak, to ten zdrajca DeVore. Co oznacza, że każdy, kto mu pomaga, również staje się zdrajcą. Trupem. Rozumiecie?. Ale Tang upoważnił mnie do zawarcia układu z wami. Do pobłażliwości. Poddajcie się natychmiast, a potraktujemy was łagodnie. Jeśli wyjdziecie bez broni, z podniesionymi i pustymi rękoma, uznamy całą tę sprawę za pomyłkę. W porządku? Ale bez sztuczek, bo wszyscy zginiecie. Chen przykucnął przy tylnej ścianie i przyglądał się. Na wiadomość o prawdziwej tożsamości DeVore'a z góry rozległ się nagły pomruk głosów. A więc już wiecie, pomyślał. Ale co zrobicie? Drzwi rozsunęły się ledwo dostrzegalnie. — Dobrze — zwrócił się do Chena Auden. — Wychodzą. Chen najpierw usłyszał dudnienie granatu na stopniach, dopiero potem zobaczył go; rzucił się na bok, a pistolet wypadł mu z dłoni i potoczył się po podłodze. Z napięciem oczekiwał najgorszego, lecz zamiast eksplozji rozległo się tylko ciche pstryknięcie, a potem wściekły syk. — Gaz... Z pękniętego pojemnika wydobywały się kłęby gęstego, dławiącego gazu oszałamiającego. Chen musiał wstać i unieść głowę ponad jego poziom- Zapomniawszy o pistolecie, wstrzymując oddech, na czworakach poczołgał się ku schodom. Jednak tamci byli szybsi. Pierwszy z wrogów znajdował się już w połowie schodów. Twarz zakrytą miał maską przeciwgazową, zaś w prawej dłoni dzierżył sztylet. Na widok Chena zmrużył oczy i przysiadł do skoku. Lecz Chen uprzedził go. Gdy wróg skoczył, Chen potoczył się na bok. Strażnik wylądował obok niego i odwrócił się, wściekle wymachując nożem. Ostrze mignęło przy twarzy Chena, zaledwie o szerokość dłoni od oczu. Chen rzucił się wstecz, klnąc cicho pod nosem. Na schody wysypywali się teraz następni strażnicy w maskach, wypełniając maleńką zadymioną przestrzeń, natomiast z dwóch bocznych korytarzy pojawiali się żołnierze Audena z wyciągniętymi nożami, nie chcąc używać w tym zamieszaniu karabinów. Przeciwnik Chena odwrócił się, szukając go. Postąpił krok, unosząc sztylet, a potem charknął cicho, potknął się i zwalił na kolana. Za jego plecami Auden uśmiechnął się dziko zza maski, po czym odwrócił się pośpiesznie i na nowo włączył do walki. Z oczu Chena płynęły teraz strumienie łez, gardło płonęło mu żywym ogniem. Musiał wyjść na powietrze. Powlókł się naprzód, ku schodom, lecz po chwili znieruchomiał. — Nie-e! W połowie wysokości schodów stał Paweł, wyciągając przed siebie motykę. Odwrócił się i z zaskoczeniem spojrzał na Chena. — To Peskova! — powiedział zachrypniętym głosem, jakby to wszystko wyjaśniało. Następnie jego twarz zmieniła wyraz, i upadł powoli; z pleców wystawał mu nóż Przez chwilę Chen usiłował zerwać się na nogi, po czym upadł; ogarnęła go fala czerni. Zdawało mu się, że odzyskał przytomność już po chwili. Lecz w koryta- rzu nie było już niemal gazu, a z boku ułożono schludnie pięć ciał. W kącie siedzieli trzej związani i zakneblowani mężczyźni. Drzwi na szczycie schodów znów były zamknięte, a sierżant obserwował czujnie stopnie. Chen usiadł, z głową wypełnioną nieznośnym waleniem i przypomniał sobie. Paweł! Wypowiedział to słowo, a serce rozdarł mu ból. Podczołgał się do ciał i natychmiast go ujrzał. Pochwycił zwłoki młodzieńca w ramiona • ściskał je przez chwilę. Były jeszcze ciepła. Ty durniu! — jęczał cicho. — Ty biedny durniu! — Zadrżał i wy- prostował się, spoglądając na przypatrującego mu się Audena. Policzki -hena mokre były od łez, lecz nie myślał o tym. Czuł się, jakby stracił syna, brata. Ogarnął go czarny gniew. Na co czekasz? Powiedziałeś im, co się stanie! Wszyscy zginą, jeśli śl jakieś sztuczki. Tak powiedziałeś. Auden zerknął na schody, po czym odwrócił wzrok do Chena. — Zaproponowałem naszemu przyjacielowi Peskovie nową umowę. Właśnie zastanawia się nad nią... Chen znów zadrżał; opuścił oczy. Zniekształcona twarz Pawła zastygła w ostatnim bolesnym grymasie. Nawet po śmierci nie dane mu było zaznać spokoju, jaki staje się udziałem większości ludzi. Do diabła, Paweł, po- myślał wstrząśnięty tym widokiem Chen. To miała być zwykła robota. Prosta infiltracja. Odwrócił się gwałtownie. Drzwi u szczytu schodów uchyliły się nieco. Po chwili coś zastukało na stopniach. Chen spojrzał pod stopy Audena. Leżał tam karabin i nóż. — W porządku! — krzyknął Peskova. — Zrobimy, co chcecie. Chen odwrócił się i przełknął ślinę przez zaschnięte gardło. Żołądek splótł mu się w zimny, ciasny węzeł. Umowa. Chcą zawrzeć z tym bydlakiem umowę. Ostrożnie, delikatnie, opuścił ciało Pawła, odwrócił się i spojrzał na Audena. Lecz tamten się już odwrócił. Już o nim zapomniał. — Dobrze — mówił Auden. — Idę do was. Otwórzcie szeroko drzwi, przejdźcie na drugą stronę pokoju i stójcie tam z podniesionymi ręka- mi. Jeśli zobaczę jakikolwiek ruch, otwieram ogień. Zrozumiano? — Rozumiem, poruczniku. Chen zacisnął dłonie, by opanować ich drżenie i dźwignął się na nogi. Od wysiłku zgiął się wpół i rozkaszlał. Przez chwilę kręciło mu się w głowie; niemal upadł, lecz rychło doszedł do siebie. Wyprostował się, dysząc ciężko, i rozejrzał. Auden był już w połowie schodów; poruszał się powoli, ostrożnie, pokonanie każdego stopnia zajmowało mu kilka sekund, lufą karabinu wodził w tę i we w tę. Wreszcie znalazł się na szczycie; framuga drzwi obrysowała jego sylwetkę. Nie odwracając się krzyknął do sierżanta, by ten poszedł za nim. Chen przez chwilę stał i powoli, głęboko oddychał, odzyskując si- ły. Z wysiłkiem przełknął ślinę i omiótł korytarz spojrzeniem. Gdzie...? Zobaczył go. Na podłodze przy ścianie, tam, gdzie go położyli. Jego pistolet. Podniósł go, odwrócił się i w ślad za dwoma żołnierzami Audena ruszył do pokoju na szczycie. Peskova stał pod tylną ścianą, z dłońmi złożonymi nonszalancko na głowie. Popatrywał na Audena, z podbródkiem uniesionym arogancko, z okrutnym, niemal tryumfalnym uśmiechem we wzroku; wiedział, że nic mu nie grozi. Chen wzdrygnął się i odwrócił wzrok; widok mężczyzny napełnił go obrzydzeniem, ledwo mógł się teraz opanować. Pragnął rozwalić tę bezczelną twarz. Zetrzeć uśmiech z tych chłodnych, kpiących oczu. Lecz nie pragnął Peskovy. Właściwie wcale mu na nim nie zależało. Pragnął DeVore'a. Podniósł głowę i zmusił się, by ponownie popatrzeć na mężczyznę. Tak. W tej pomniejszej kreaturze dostrzegł blady cień swego wroga. Tę sama. obojętność we wzroku. Dziwne roztargnienie. Nie ujawni go wzór siatkówki, lecz mimo to istnieje. Jak jego pan, tak i Peskova miał dla bliźnich jedynie pogardę. Wszystko, co czynił, stanowiło konsekwencję chłodnego, całko- witego lekceważenia każdego ich istnienia. To przedmioty rozgrywki. Przedmioty... Chen ponownie opuścił wzrok; drżał teraz tak silnie, że musiał zacisnąć lewą pięść, by się opanować. DeVore dysponuje taką potęgą. Potęgą tworzenia innych na swój plugawy obraz i podobieństwo. — Na Kuan Yin! Spójrzcie tylko! Sierżant przeszukiwał pokój. W przeciwległym kącie znalazł wielki kształt przykryty prześcieradłem. Teraz odwrócił się ku nim, a krew odpłynęła mu z twarzy. - — Pilnuj go! — polecił Auden pobliskiemu żołnierzowi i podszedł do swego sierżanta. Chen ruszył za nim. Sam nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. Na siodle rozciągnięto nagiego mężczyznę, którego ręce i stopy przywią- zano mocno do strzemion. I>Jogi, ramiona i dolną część pleców pokrywały mu ciemne plamy skrzepłej krwi; jego ciało było rozcięte od zadka do żołądka. — Na bogów... — rzekł cicho Auden, obchodząc ciało. — Słyszałem 0 tym, ale nie sądziłem... — Umilkł. Chen poczuł, że do gardła napływa mu żółć. Mężczyzna miał wybałuszo- ne oczy, bez śladu życia. Zadławił się. Nic dziwnego. Odcięto mu jądra 1 wszyto je w usta. — Kto to? — zapytał porucznik spoglądając na Peskovę. Ten wbił weń chłodny, niemal wyzywający wzrok. — Strażnik. Nazywał się Chang Yan. Kradł... — Kradł... — Auden wykonał ruch, jakby chciał potrząsnąć głową, po czym odwrócił się. — Przykryć go — rzekł do sierżanta; spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się na moment; obaj czuli obrzydzenie, i wymienili ze sobą wyraz obrzydzenia. — Zawarłeś umowę — powiedział Chen, piorunując Audena wzro- kiem. — Czy to jej część? Auden zerknął nań, odwrócił się i podszedł ku Peskovie. — Zawarłem umowę. Chen ruszył za nim, a w głębi jego duszy rosło coś nieruchomego, zimne- go i twardego. Auden zatrzymał się o trzy-cztery kroki przed Peskovą i rozglądał się po Pokoju. Następnie odwrócił się i spojrzał wprost na jeńca. Na ustach żołnie- rza pojawiło się coś przypominającego uśmiech. Czy to w ten sposób radzicie tu sobie ze złodziejami? Twarz Peskovy stwardniała. Na moment ogarnął go lęk. Teraz, widząc ' dziwny uśmiech oficera, uspokoił się, źle go interpretując. Sam uśmiechał S1