9682

Szczegóły
Tytuł 9682
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9682 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9682 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9682 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

George R.R. Martin Ostatni rejs �Fevre Dream� T�umaczy� Robert P. Lipski Dla Howarda Waldropa, �wietnego pisarza, wyj�tkowego przyjaciela i prawdziwego marzyciela Rozdzia� 1 St. Louis kwiecie� 1857 Abner Marsh energicznie zastuka� ga�k� hikorowej laski w kontuar, aby zwr�ci� na siebie uwag� hotelowego recepcjonisty. - Mam si� tu spotka� z niejakim Yorkiem - oznajmi�. - O ile mnie pami�� nie myli, z Joshu� Yorkiem. Czy jest tu kto� taki? Recepcjonista by� m�czyzn� w podesz�ym wieku i w okularach. Us�yszawszy stuka- nie, poderwa� si�, odwr�ci� i na widok Marsha u�miechn�� si� szeroko. - Prosz�, prosz�, kapitan Marsh we w�asnej osobie - rzek� jowialnym tonem. - Nie po- jawia� si� pan ju� chyba z p� roku. S�ysza�em, �e los nie by� dla pana �askawy. To straszne, po prostu straszne. Jestem tu od trzydziestego sz�stego i jeszcze nigdy nie widzia�em takiego zatoru lodowego. - To bez znaczenia - mrukn�� Abner Marsh z rozdra�nieniem. Spodziewa� si� takich komentarzy. Posesja Plantatora by�a popularnym hotelem, zwy- kle zatrzymywali si� w nim cz�onkowie za��g parowc�w. Marsh r�wnie� bywa� w nim cz�- stym go�ciem a� do owej siarczystej zimy. Odk�d rzek� pokry� gruby zator lodowy, trzyma� si� z dala od Posesji i bynajmniej powodem tego nie by�y wyg�rowane ceny. Cho� przepada� za podawanym tam jad�em, nie mia� ochoty na spotykanie hotelowych go�ci, pracownik�w �eglugi rzecznej, pilot�w, kapitan�w i marynarzy, starych przyjaci� i starych rywali, kt�rzy doskonale wiedzieli o jego ostatnich niepowodzeniach. Abner Marsh nie potrzebowa� niczy- jego wsp�czucia. - Powiedz pan tylko, w kt�rym pokoju znajd� tego Yorka - burkn��, zwracaj�c si� do recepcjonisty. M�czyzna nerwowo pokiwa� g�ow�. - Pana Yorka nie ma teraz w pokoju, kapitanie. Znajdzie go pan w jadalni, gdy� w�a- �nie spo�ywa posi�ek. - Teraz? O tej porze? - Marsh zerkn�� na ozdobny hotelowy zegar, po czym rozpi�� mosi�ne guziki surduta i wyj�� sw�j z�oty zegarek kieszonkowy. - Dziesi�� minut po p�no- cy - stwierdzi� z niedowierzaniem. - Powiada pan, �e si� teraz posila? - W�a�nie. Pan York to ekscentryk, ma do�� osobliwy plan dnia. To cz�owiek nie zno- sz�cy sprzeciwu, kapitanie. Abner Marsh parskn�� drwi�co, schowa� czasomierz do kieszonki i odwr�ci� si� bez s�owa, przechodz�c przez hol d�ugim, ci�kim krokiem. By� pot�nym, niecierpliwym m�- czyzn�, nie nawyk�ym do spotka� w interesach o p�nocy. Chwacko wywija� laseczk�, jakby �ycie wcale mu ostatnio nie dopiek�o i wszystko by�o w jak najlepszym porz�dku. Jadalnia by�a niemal r�wnie wytworna i pe�na przepychu jak ta na parowcu, z kandelabrami z r�ni�tego szk�a, mosi�nymi ozdobami i sto�ami nakrytymi nieskazitelnie bia�ymi obrusami, na kt�rych sta�a porcelanowa zastawa i kryszta�owe naczynia. O zwyk�ej porze przy sto�ach siedzia�yby grupki podr�nych i marynarzy z parostatk�w, lecz teraz w pomieszczeniu by�o pusto; prawie wszystkie lampy zosta�y wygaszone. Mo�e jednak nocne spotkania mia�y swoje dobre strony, skonstatowa� Marsh, przynajmniej nikt nie b�dzie mu wsp�czu�. Przy drzwiach do kuchni dw�ch czarnych kelner�w rozmawia�o o czym� p�g�o- sem. Marsh zignorowa� ich i przeszed� na drugi koniec sali, gdzie samotnie posila� si� dobrze ubrany nieznajomy. M�czyzna musia� us�ysze� nadchodz�cego przybysza, ale nie uni�s� wzroku. By� za- j�ty wyjadaniem z porcelanowej miseczki rzekomej zupy ��wiowej. Po kroju d�ugiego, czar- nego p�aszcza wida� by�o, �e nie nale�a� do pracownik�w �eglugi rzecznej. Musia� pochodzi� ze wschodu, a mo�e nawet ze Starego Kraju. By� wysoki, pot�nie zbudowany, cho� nie tak postawny jak Marsh, nawet na siedz�co imponowa� postur�, lecz daleko mu by�o do nied�- wiedziowatej sylwetki Abnera. Z pocz�tku Marsh s�dzi�, �e tamten jest stary, mia� bowiem siwe w�osy. Gdy jednak podszed� bli�ej, okaza�o si�, �e w�osy wcale nie by�y bia�e, lecz blond, o bardzo jasnym odcieniu, kt�ry nadawa� jego obliczu ch�opi�cy wyraz. York by� g�adko ogolony, jego poci�g�ej, przystojnej twarzy nie zdobi�y w�sy ani baczki, a sk�ra by�a r�wnie jasna jak w�osy. Staj�c przy stole, Marsh stwierdzi�, �e nieznajomy ma delikatne, nie- mal kobiece d�onie. Postuka� lask� w blat. Obrus st�umi� d�wi�k, nieco �agodz�c wymow� ca�ego gestu. - Pan Joshua York? - zapyta� Marsh. York uni�s� wzrok, ich spojrzenia spotka�y si�. Abner Marsh zapami�ta� t� chwil� do ko�ca swego �ycia, ten kr�tki moment, gdy spojrza� w oczy Joshuy Yorka. W ich otch�ani znik�y wszystkie nurtuj�ce go my�li i finezyjne plany. Ch�opiec, starzec, dandys i cudzoziemiec, wszyscy oni przepadli w okamgnieniu i odt�d by� tylko York, m�czyzna, kt�rego mia� przed sob�, cz�owiek pe�en mocy, marze� i intensywno�ci. Oczy Yorka by�y szare i zdumiewaj�co ciemne jak na tak blade oblicze. �renice, nie- wielkie jak �ebki od szpilek, p�on�y �yw� czerni�, si�gaj�c w g��b Marsha i przyt�aczaj�c jego dusz� nowym, niewyobra�alnym brzemieniem. Szaro�� wok� nich zdawa�a si� �y� i porusza� niczym mg�a na rzece w ciemn� noc, kiedy brzeg znika, znikaj� �wiat�a, a ca�y �wiat doko�a przestaje nagle istnie�. Po�r�d tych opar�w Abner Marsh dostrzeg� r�ne rzeczy, jakie� istoty, obrazy widoczne tylko przez u�amek chwili i rozp�ywaj�ce si� w dali. Zdawa�o mu si�, �e z owych opar�w przygl�da mu si� co� obdarzonego ch�odn�, wyrachowan� inteli- gencj�. Jednak�e by�a tam tak�e bestia, mroczna i przera�aj�ca, sp�tana �a�cuchami i gniewna, w�ciekle atakuj�ca i usi�uj�ca rozerwa� woal mgie�. �miech, samotno�� i okrutna pasja - to wszystko malowa�o si� w oczach Yorka. Jednak przede wszystkim by�a w nich si�a, przera�aj�ca moc, pot�ga tak nieokie�znana i bezlitosna jak l�d, kt�ry skruszy� marzenia Marsha. Gdzie� w tej mgle Marsh wyczu�, �e l�d zaczyna si� przemieszcza�, wolno, bardzo wolno, i us�ysza� �w niesamowity, przejmuj�cy zgrzyt mia�d�onych kad�ub�w statk�w zwiastuj�cy kres wszelkiej nadziei. Abner Marsh w swoim czasie wielokrotnie pojedynkowa� si� na spojrzenia z innymi m�czyznami i tak�e tym razem bardzo d�ugo nie odwraca� wzroku, jego palce zacisn�y si� na smuk�ej drewnianej lasce z tak� si��, jakby mia�y prze�ama� j� na p�. A jednak w ko�cu skierowa� spojrzenie w inn� stron�. M�czyzna przy stole odsun�� miseczk� z zup�, skin�� r�k� i rzek�: - Kapitanie Marsh, oczekiwa�em pana. Zapraszam, niech si� pan przysiadzie. - M�wi� �agodnym, delikatnym, miodop�ynnym tonem. - Tak - rzek� nazbyt mi�kko Marsh. Odsun�� krzes�o znajduj�ce si� naprzeciw Yorka i usiad�. Marsh by� pot�nym m�- czyzn�, mia� sze�� st�p wzrostu i wa�y� trzysta funt�w. Rumiana cera i g�sta, czarna broda niezbyt skutecznie odwraca�y uwag� od p�askiego, z�amanego nosa i licznych brodawek zdo- bi�cych jego oblicze. Nie pomaga�y w tym nawet sumiaste w�sy. Nazywano go najszpetniej- szym m�czyzn� na rzece i zdawa� sobie z tego spraw�. W granatowym kapita�skim surducie z dwoma rz�dami mosi�nych guzik�w wygl�da� zarazem imponuj�co i gro�nie. Jednak�e oczy Yorka pozbawi�y go zwyczajnej zadzierzysto�ci. Ten cz�owiek to fanatyk, uzna� Marsh. Widzia� ju� wcze�niej takie oczy - u ob��ka�c�w i nawiedzonych pastor�w, a tak�e u niejakiego Johna Browna w zafajdanym Kansas. Marsh nie chcia� mie� do czynienia z fanatykami, kaznodziejami, abolicjonistami i gwartownikami. York przem�wi�, a w jego g�osie nie da�o si� wychwyci� nuty fanatyzmu. - Kapitanie, nazywam si� Joshua Anton York, dla przyjaci� Joshua. Mam nadziej�, �e b�dziemy zarazem wsp�lnikami w interesach i przyjaci�mi. Czas poka�e. - M�wi� serdecz- nym, zr�wnowa�onym tonem. - To si� zobaczy - mrukn�� niepewnie Marsh. Szare oczy naprzeciw niego wydawa�y si� teraz pe�ne rezerwy, lecz dziwnie rozba- wione, cokolwiek malowa�o si� w nich wcze�niej, znikn�o. Poczu� si� zdezorientowany. - Mniemam, �e otrzyma� pan m�j list? - Mam go przy sobie - odpar� Marsh, wyjmuj�c kopert� z kieszeni surduta. Gdy j� otrzyma�, ta oferta wyda�a mu si� istnym darem niebios, u�miechem losu, nadziej� na odzy- skanie wszystkiego, co, jak si� obawia�, utraci� bezpowrotnie. Teraz nie by� ju� tego taki pe- wien. - Chce pan zainwestowa� w �eglug� rzeczn�? - zapyta�, wychylaj�c si� do przodu. Pojawi� si� kelner. - Kapitanie, czy zechce pan zje�� kolacj� z panem Yorkiem? - Bardzo prosz� - nalega� York. - Chyba si� skusz� - powiedzia� Marsh. York m�g� mie� silniejsze od niego spojrze- nie, ale na ca�ej rzece nie by�o m�czyzny, kt�ry dor�wna�by mu w jedzeniu. - Poprosz� o porcj� tej zupy, tuzin ostryg oraz dwa pieczone kurczaki z ziemniaczkami i sosem. Tylko �eby by�y dobrze wypieczone. I co� do popicia. Co pan pije, York? - Burgunda. - �wietnie. Dla mnie te� butelk�. York wygl�da� na rozbawionego. - Widz�, �e dopisuje panu apetyt, kapitanie. - To cudowne miasto - odrzek� niepewnie Marsh - i cudowna rzeka, panie York. M�- czyzna musi dba�, by nie zbrak�o mu si�. To nie Londyn ani Nowy Jork. - Jestem tego �wiadom - przytakn�� York. - Mam nadziej�, skoro chce pan inwestowa� w ten interes. �egluga rzeczna to tak�e co� cudownego. - Mo�e zatem przejdziemy od razu do rzeczy? Jest pan w�a�cicielem linii �eglugowej. Chcia�bym wykupi� od pana po�ow� udzia��w. Skoro si� pan zjawi�, przyjmuj�, �e jest pan zainteresowany moj� ofert�. - Jak najbardziej - przyzna� Marsh - ale tak�e troch� zaskoczony. Wygl�da mi pan na inteligentnego i bystrego m�odzie�ca. Podejrzewam, �e przed wys�aniem listu dowiedzia� si� pan tego i owego na m�j temat. - Postuka� palcem w kopert�. - Powinien pan wiedzie�, �e zesz�a zima omal nie doprowadzi�a mnie do ruiny. York milcza�, ale co� w jego twarzy sk�oni�o Marsha, aby m�wi� dalej. - Kompania �eglugi �r�dl�dowej �Fevre Dream� to ja - ci�gn�� Marsh. - Nazwana na cze�� Fevre pod Galen�, gdzie si� urodzi�em, nie dlatego, �e pracowa�em na tej rzece, gdy� nigdy po niej nie p�ywa�em. Mia�em sze�� statk�w kursuj�cych g��wnie po Missisipi, z St. Louis do St. Paul; niekiedy zdarza�y si� tak�e rejsy po Fevre, Illinois i Missouri. Wiod�o mi si� nie�le, niemal co roku dokupowa�em nowy statek i zastanawia�em si� nawet nad przenie- sieniem interesu do Ohio albo i do Nowego Orleanu. Jednak w lipcu ubieg�ego roku na mojej �Mary Clarke� nast�pi�a eksplozja kot�a i statek sp�on��; sta�o si� to pod Dubuque, spali� si� a� po lini� wodn�, by�o sto ofiar �miertelnych. A ta zima, ostatnia zima, okaza�a si� po prostu zab�jcza. Cztery moje statki - �Nicholas Perrot�, �Dunleith�, �Sweet Fevre� i �Elizabeth A.� - zimowa�y tu, w St. Louis. �Elizabeth A.� by�a moj� najnowsz� jednostk�, s�u�y�a mi zaledwie od czterech mie- si�cy, mia�a trzysta st�p d�ugo�ci, dwana�cie wielkich kot��w, a na rzece dor�wnywa�a szyb- ko�ci� parostatkowi. By�a moj� chlub�. Kosztowa�a mnie dwie�cie tysi�cy dolar�w, ale by�a warta ka�dego centa. - Podano zup�. Marsh posmakowa� i skrzywi� si�. - Za gor�ca - stwier- dzi�. - St. Louis to dobre miejsce, aby przezimowa� ze statkiem. Zimy nie s� tu ani zbyt d�u- gie, ani nazbyt ostre. Ale tego roku by�o inaczej. Zator lodowy. Ca�a rzeka zosta�a skuta lo- dem. Na amen. - Marsh wyci�gn�� wielk�, czerwon� r�k� i przesun�� ni� po stole wierzchem do do�u, z wolna zaciskaj�c palce w pi��. - Niech pan sobie wyobrazi, York, �e trzymam w tej r�ce jajko, a zrozumie pan, co mam na my�li. L�d mo�e zmia�d�y� statek szybciej ni� ja to jajko. Jeszcze gorzej, gdy nad- chodzi odwil�, wielkie kry p�yn� w d� rzeki, roztrzaskuj�c nabrze�a, mola, statki, niemal wszystko, co napotkaj� na swojej drodze. Nim zima dobieg�a ko�ca, straci�em wszystkie czte- ry statki. Zabra� mi je l�d. - A ubezpieczenie? Marsh zn�w zaj�� si� zup�, siorbi�c ha�a�liwie. Pomi�dzy kolejnymi �y�kami pokr�ci� g�ow�. - Nie jestem hazardzist�, panie York. Nie topi� pieni�dzy w ubezpieczeniach. Bo to jest hazard, tylko �e w takich sytuacjach obstawia si� przeciwko sobie. To, co zarobi�em, w�o�y�em w moje statki. York skin�� g�ow�. - Wydaje mi si�, �e ma pan jeszcze jeden parostatek. - To prawda - przyzna� Marsh. Dopi� zup� i poprosi� o nast�pne danie. - �Eli Rey- nolds�, ma�y, stupi��dziesi�ciotonowy statek z rufowym ko�em �opatkowym. P�ywa�em nim po Illinois, bo tam si� sprawdzi� najlepiej, a poniewa� zimowa� w Peorii, omin�y go najwi�k- sze mrozy. To wszystko, co mam. Ca�y m�j maj�tek. K�opot w tym, panie York, �e �Eli Rey- nolds� nie jest wiele wart. Kosztowa� mnie tylko dwadzie�cia pi�� tysi�cy nowych dolar�w i to jeszcze w 1850 roku. - Siedem lat temu - mrukn�� York. - To niedawno. Marsh pokr�ci� g�ow�. - Siedem lat to dla parowca szmat czasu - zaoponowa�. - Wi�kszo�� z nich przetrwa zaledwie cztery, najwy�ej pi��. Rzeka je po�era. �Eli Reynolds� wykonano lepiej od innych, ale i on ju� zaczyna si� sypa�. - Marsh wlepi� wzrok w ostrygi, po czym j�� podnosi�, jedn� po drugiej, po��wki skorup i po�ykaj�c zawarto��, popija� ka�d� z ostryg t�gim �ykiem wina. - To mnie w�a�nie dziwi, panie York - ci�gn��, gdy spa�aszowa� ju� p� tuzina ostryg. - Chce pan wykupi� po�ow� udzia��w w mojej firmie �eglugowej, kt�r� tworzy obecnie jeden ma�y, stary parostatek. W li�cie poda� pan cen�. Nazbyt wysok� cen�. Mo�e gdybym mia� sze�� jednostek, moja firma by�aby tyle warta. Ale nie teraz. - Po�kn�� kolejn� ostryg�. - Pa�ski wk�ad nie zwr�ci si� panu nawet przez dziesi�� lat, nie z �Reynoldsem�. Ten statek nie jest w stanie przewozi� dostatecznie ci�kiego �adunku ani pasa�er�w. - Marsh otar� usta serwetk� i popatrzy� na siedz�cego naprzeciwko m�czyzn�. Posi�ek wzmocni� go, zn�w czu� si� sob�, odzyska� kontrol� nad sytuacj�. York mia� przejmuj�ce spojrzenie, to prawda, lecz nie by�o w nim nic strasznego. - Potrzebuje pan moich pieni�dzy, kapitanie - powiedzia� York. - Po co m�wi mi pan to wszystko? Nie obawia si� pan, �e znajd� sobie innego wsp�lnika? - To nie w moim stylu - odpar� Marsh. - Pracuj� na rzece od trzydziestu lat. Gdy by- �em jeszcze ch�opcem, p�ywa�em na tratwach do Nowego Orleanu, a zanim nasta�y czasy pa- rowc�w, na ��dkach p�askodennych i kutrach galarowych. By�em pilotem, flisakiem, zast�pc� kapitana i nie tylko. Robi�em, co si� tylko da w tym interesie, ale jedno jest pewne - nigdy nie splami�em si� k�amstwem. Nie oszukuj� i nie oszukiwa�em moich potencjalnych klient�w. - Uczciwy z pana go�� - rzek� York takim tonem, �e Marsh nie by� pewien, czy tamten ze� nie podrwiwa. - Ciesz� si�, �e zechcia� mi pan wyjawi� szczeg�y zwi�zane z obecnym stanem pa�skiej firmy, kapitanie. Szczerze m�wi�c, wiedzia�em o tym ju� wcze�niej. Pod- trzymuj� swoj� ofert�. - Dlaczego? - burkn�� z przej�ciem Marsh. - Jedynie g�upiec wyrzuca pieni�dze w b�oto. Pan nie wygl�da na g�upca. Zanim York zd��y� odpowiedzie�, przyniesiono kolejne danie. Kurczaki by�y pi�knie wypieczone, dok�adnie tak jak Marsh lubi�. Odci�� jedno udko i zacz�� zajada� ze smakiem. Yorkowi podano gruby plaster rostbefu, krwisty, prawie nie wysma�ony, ociekaj�cy krwi� i sokami. Marsh patrzy�, jak tamten zabiera si� z wpraw� do mi�siwa. N� wszed� w rostbef jak w mas�o, g�adkim ci�ciem, bez konieczno�ci wykonywania mozolnych, pi�uj�cych ru- ch�w, jak to cz�sto zdarza�o si� Marshowi. Tamten pos�ugiwa� si� widelcem jak d�entelmen, zmieniaj�c d�onie, gdy si�ga� po n�. Si�a i gracja; York mia� jedno i drugie w tych swoich d�ugich, bladych d�oniach i Marsh szczerze go podziwia�. Zastanawia� si�, jak m�g� przyr�w- na� te d�onie do kobiecych. By�y bia�e lecz silne, mocne niczym bia�e klawisze fortepianu stoj�cego w g��wnej kajucie �Eclipse�. - A wi�c? - wtr�ci� Marsh. - Nie odpowiedzia� pan na moje pytanie. Joshua York znieruchomia� na chwil�. Wreszcie si� odezwa�: - By� pan wobec mnie uczciwy, kapitanie Marsh. Nie odp�ac� panu za uczciwo�� k�amstwem, jak uprzednio zamierza�em. Nie chc� jednak r�wnie� obci��a� pa�skich bark�w brzemieniem prawdy. S� pewne rzeczy, o kt�rych nie mog� panu opowiedzie�, rzeczy, o kt�rych lepiej, aby pan nie wiedzia�. Przyjmijmy, �e to jeden z wi���cych warunk�w umo- wy, i je�li chce pan na ni� przysta�, musi pan pohamowa� sw� ciekawo�� w tym wzgl�dzie. Je�eli si� pan nie zgadza, w tym momencie nasze spotkanie dobiegnie ko�ca. Marsh odkroi� pier� drugiego kurczaka. - Prosz� m�wi� - ponagli�. - Nigdzie si� nie wybieram. York od�o�y� n� i widelec i z��czy� d�onie samymi tylko koniuszkami palc�w. - Z pewnych powod�w, o kt�rych tu nie wspomn�, chc� zosta� w�a�cicielem parostat- ku. Chc� p�ywa� po tej wielkiej rzece w komforcie i prywatno�ci nie jako pasa�er, lecz jako kapitan statku. Mam pewne marzenie, pewien cel. Poszukuj� przyjaci� i sprzymierze�c�w, ale mam r�wnie� wrog�w, i to do�� licznych. Szczeg�y nie powinny pana interesowa�. Je�li b�dzie mnie pan o nie wypytywa�, nie zawaham si� przed wymy�leniem zgrabnej bajeczki. Niech wi�c pan nie naciska. - Jego spojrzenie sta�o si� przez chwil� zimne jak l�d, po czym z�agodnia�o, kiedy si� u�miechn��. - Pa�skim zadaniem b�dzie dopilnowanie, abym otrzyma� w�a�ciw� jednostk�, i podporz�dkowanie si� moim rozkazom jako kapitana parowca. Jak pan zapewne zauwa�y�, nie mam nic wsp�lnego z �eglug� rzeczn�. Nie znam si� na parowcach ani nie p�ywa�em po Missisipi. Przeczyta�em jedynie kilka ksi��ek i zasi�gn��em nieco infor- macji podczas mego kilkutygodniowego pobytu w St. Louis. Potrzebny mi wsp�lnik, kto� kto b�dzie umia� zarz�dza� moj� �odzi� i dba� o ni�, podczas gdy ja b�d� zajmowa� si� swoimi sprawami i w zwi�zku z tym niezb�dny mi b�dzie absolutny spok�j i sporo prywatno�ci. Wsp�lnik �w musi spe�nia� r�wnie� inne warunki. Musi by� dyskretny, gdy� nie �y- cz� sobie, by plotki o moich sk�din�d do�� osobliwych zwyczajach i zachowaniach zacz�y rozchodzi� si� w�r�d pracownik�w �eglugi rzecznej. Musi by� godny zaufania, gdy� w jego r�kach spoczywa� b�dzie los mojego statku. Ponadto musi by� odwa�ny. Nie potrzeba mi s�abeuszy, ludzi zabobonnych ani odznaczaj�cych si� fanatyczn� wr�cz religijno�ci�. Czy jest pan religijny, kapitanie? - Nie - odpar� Marsh. - Nie przepadam za fanatykami w koloratkach, i z wzajemno- �ci�. York u�miechn�� si�. - Pragmatyk. Potrzebny mi pragmatyk. Kto�, kto b�dzie umia� skupi� si� na tym, co do niego nale�y, i nie jest zbytnio ciekawski. Ceni� sobie prywatno�� i je�li nawet moje poczy- nania b�d� czasem wydawa� si� dziwne, zastanawiaj�ce czy ekscentryczne, nie �ycz� sobie, by je kwestionowa�. Czy moje ��dania s� dla pana dostatecznie zrozumia�e? Marsh w zamy�leniu skuba� swoj� brod�. - A je�li tak? - Zostaniemy wsp�lnikami - odpar� York. - Niech pan zleci swoim prawnikom i pracownikom obs�ugiwanie pa�skiej linii �eglugowej. Pan za� b�dzie p�ywa� ze mn� po rze- ce. Ja zostan� kapitanem statku. Panu pozostawiam funkcj� pilota, zast�pcy kapitana, cokol- wiek pan tylko zechce. Do pana b�dzie r�wnie� nale�a�o sterowanie jednostk�. Rozkazy b�- dzie pan przyjmowa� ode mnie raczej rzadko, ale gdy to nast�pi, oczekuj�, �e zostan� wype�- nione bez szemrania i co do joty. Mam przyjaci�, kt�rzy b�d� podr�owa� razem z nami w kajutach i bez jakichkolwiek op�at. Bardzo mo�liwe, �e zechc� przydzieli� im pewne funk- cje oraz takie stopnie, jakie uznam za stosowne. Mam nadziej�, �e nie spr�buje pan kwestio- nowa� moich decyzji. Spodziewam si�, �e po drodze mog� napotka� kolejnych przyjaci� i tak�e sprowadz� ich na pok�ad. Powita ich pan serdecznie. Je�li zgodzi si� pan na moje wa- runki, kapitanie Marsh, obaj rych�o si� wzbogacimy i b�dziemy sobie p�ywa� po pa�skiej rzece w spokoju i luksusie. Abner Marsh wybuchn�� �miechem. - C�, by� mo�e. Ale to nie jest moja rzeka, panie York, i je�li s�dzi pan, �e mo�emy p�ywa� po niej w luksusie na pok�adzie wys�u�onego �Eli Reynoldsa�, to grubo si� pan myli. Przekona si� pan o tym, gdy tylko wejdzie na t� star� �ajb�. To n�dznie wyposa�ony, ciasny rupie�, przewo��cy dot�d g��wnie cudzoziemc�w. Nie widzia�em go od dwu lat, p�ywa nim za mnie stary kapitan Yorger, ale kiedy ostatni raz by�em na pok�adzie, ta roz�a��ca si� barka cuchn�a jak nieboskie stworzenie. Je�eli pragnie pan luksusu, powinien pan raczej naby� �Eclipse� albo �Johna Simondsa�. Joshua York upi� �yk wina i u�miechn�� si�. - Nie my�la�em o �Elim Reynoldsie�, kapitanie Marsh. - To jedyny statek, jaki posiadam. York odstawi� swoje wino. - Prosz� ze mn� - powiedzia�. - Chcia�bym ostatecznie zamkn�� t� spraw�. Przejd�my do mego pokoju i tam wszystko dok�adnie uzgodnimy. Marsh usi�owa� protestowa�, w hotelu oferowano wyborne desery i nie mia� zbytniej ochoty z nich zrezygnowa�. Jednak�e York nalega�. Jego pok�j okaza� si� wspaniale urz�dzonym, du�ym apartamentem, najlepszym w ca�ym hotelu i zwykle zarezerwowanym dla zamo�nych plantator�w z Nowego Orleanu. - Prosz� usi��� - rzek� w�adczo York, wskazuj�c Marshowi obszerny, wygodny fotel w salonie. Marsh usiad�, a jego gospodarz uda� si� do s�siedniego pomieszczenia i wr�ci� po chwili, nios�c niedu�y, obity metalem kuferek. Postawi� go na stole i zacz�� manipulowa� przy zamku. - Prosz� podej�� - powiedzia�, ale Marsh ju� podni�s� si� i stan�� za nim. York uni�s� wieko. - Z�oto - rzuci� p�g�osem Marsh. Wyci�gn�� r�k� i dotkn�� monet, przesypuj�c je mi�dzy palcami, delektuj�c si� dotykiem mi�kkiego, ��tego metalu i ws�uchuj�c si� w cichy brz�k. Podni�s� jedn� z monet do ust i przygryz� z�bami. - Wydaje si� raczej prawdziwe - powiedzia� i splun��. Wrzuci� monet� na powr�t do kuferka. - Dziesi�� tysi�cy dolar�w w z�otych monetach dwudziestodolarowych - wyja�ni� York. - Mam jeszcze dwa takie kufry i akredytywy z bank�w w Londynie, Filadelfii oraz Rzymie, opiewaj�ce na znacznie wy�sze kwoty. Je�li przyjmie pan moj� ofert�, kapitanie Marsh, wkr�tce b�dzie mia� pan drugi statek, o wiele lepszy i znacznie wspanialszy ni� �Eli Reynolds�. A mo�e raczej powinienem powiedzie�: b�dziemy mie�. U�miechn�� si�. Abner Marsh postanowi� odrzuci� ofert� Yorka. Co prawda, rozpaczliwie potrzebowa� pieni�dzy, ale by� cz�owiekiem podejrzliwym, nie lubi� sekret�w, a York nakazywa� mu przyj�� zbyt wiele rzeczy na wiar�. Oferta wydawa�a si� nazbyt korzystna; Marsh by� pewien, �e gdzie� tam czai�o si� niebezpiecze�stwo, i gdyby przyj�� propozycj�, on r�wnie� m�g�by pa�� ofiar� bli�ej nie sprecyzowanego zagro�enia. Teraz jednak, rozkoszuj�c si� blaskiem bogactwa Yorka, poczu�, �e jego stanowczo�� s�abnie. - Nowy statek, powiada pan? - zapyta� p�g�osem. - Tak - odrzek� York. - I to ca�kiem gratis, jako dodatek do sumy, kt�r� otrzyma pan za po�ow� udzia��w w pa�skiej firmie przewozowej. - A ile... - zacz�� Marsh. Jego wargi wysch�y. Obliza� je nerwowo. - Ile jest pan got�w wyda� na budow� tego nowego statku, panie York? - Ile potrzeba? - zapyta� cicho York. Marsh nabra� gar�� z�otych monet, po czym wrzuci� je z powrotem do kuferka. Jak b�yszcz�, pomy�la� i powiedzia�: Nie powinien pan wozi� ze sob� takiej fortuny, panie York. Te kanalie zar�n�yby pa- na za cho�by jedn� z tych monet. - Potrafi� si� obroni� - odpar� York. Marsh dostrzeg� wyraz jego oczu i zrobi�o mu si� zimno. �al mu by�o rabusia, kt�ry spr�bowa�by ukra�� z�oto Joshuy Yorka. - Mo�e wybra�by si� pan ze mn� na spacer? Nad rzek�? - Nie us�ysza�em pa�skiej odpowiedzi, kapitanie. - Us�yszy pan. Ale prosz� najpierw p�j�� ze mn�. Chcia�bym co� panu pokaza�. - Dobrze - zgodzi� si� York. Zamkn�� wieko kuferka i s�aba z�ocista po�wiata znik�a, a wn�trze pokoju sta�o si� na- gle mroczne i zimne. Nocne powietrze by�o wilgotne i ch�odne. Gdy tak szli ciemnymi, opustosza�ymi uli- cami, w dal nios�o si� echo stukotu ich but�w. York maszerowa� zwinnie i z gracj�, Marsh natomiast ci�ko i zdecydowanie. York mia� na sobie lu�ny p�aszcz pilota, skrojony jak pele- ryna, i wysok�, star� czapk� z bobrowej sk�ry, rzucaj�c� d�ugie cienie w blasku sierpu ksi�- �yca. Marsh �ypa� w g��b mijanych ciemnych uliczek pomi�dzy ceglanymi magazynami w nadziei, �e swym bu�czucznym zachowaniem i zuchwa�� postaw� wystraszy potencjalnych rzezimieszk�w, kt�rzy mogli si� w nich czai�. Przy nabrze�u sta�o chyba ze czterdzie�ci parowc�w przycumowanych do s�upk�w na przystani i �odzi pilotuj�cych. Nawet o tej porze nie by�o tu ani cicho, ani spokojnie. Ogromne stosy skrzy� z towarami rzuca�y czarne cienie w blasku ksi�yca, a stoj�cy przy nich i przy belach siana robotnicy portowi przekazywali sobie z r�k do r�k butelk� i palili fajki. W oknach kajut oko�o tuzina jednostek wci�� pali�y si� �wiat�a. Jedna z nich, �Wyandotte�, szykowa�a si� do wyp�yni�cia - ogie� pod kot�em buzowa� w najlepsze, ros�o ci�nienie pary. Dostrzegli m�czyzn� stoj�cego na g�rnym pok�adzie pasa�erskim statku z bocznym ko�em �opatkowym i przygl�daj�cego si� im z zaciekawieniem. Abner Marsh przepu�ci� Yorka przed sob�, po czym ruszy� za nim wzd�u� rz�du mrocznych, milcz�cych parowc�w z wysokimi kominami odcinaj�cymi si� na tle rozgwie�d�onego nieba niczym poczernia�e drzewa z dziwnymi kwiatami na wierzcho�kach. Wreszcie zatrzyma� si� przed wielkim, ozdobnym bocznoko�owcem, na kt�rego g��w- nym pok�adzie pi�trzy�y si� towary; wzniesiony pomost mia� zapobiec wizytom intruz�w, a w oddali mo�na by�o dostrzec wys�u�on� ��d� pilotuj�c�. Nawet w s�abym �wietle ksi�yca jednostka prezentowa�a si� majestatycznie. �aden z parowc�w na przystani nie dor�wnywa� jej wielko�ci� ani splendorem. - Tak? - zapyta� powoli, z szacunkiem, Joshua York. Marsh pomy�la� p�niej, �e by� mo�e to w�a�nie przewa�y�o szal� - szacunek w g�osie tamtego. - To �Eclipse� - wyja�ni� Marsh. - Widzi pan, na ster�wce wisi tabliczka z nazw� tego statku. - Wskaza� j� swoj� laseczk�. - O, tam. - Widz�. Mam niez�y wzrok. Nawet w nocy. To jaki� szczeg�lny statek? - Jeszcze jak. Bardzo szczeg�lny. To �Eclipse�. Zna go ka�dy m�czyzna i ch�opiec na tej rzece. Jest ju� do�� stary, zbudowano go w pi��dziesi�tym drugim, przed pi�cioma laty. Mimo to wci�� jest wspania�y. Ma klas�. M�wi�, �e kosztowa� trzysta siedemdziesi�t pi�� tysi�cy i jest tego wart. Nigdy nie by�o wi�kszego, wspanialszego i pi�kniejszego parostatku ni� ten tutaj. Znam go jak w�asn� kiesze�. Mo�e mi pan wierzy�. Ja to wiem. - Marsh wskaza� na parowiec. - Ma trzysta sze��dziesi�t pi�� st�p na czterdzie�ci, a jego wielki salon trzysta trzydzie�ci st�p d�ugo�ci i zapewniam, �e nie widzia� pan drugiego takiego. Na jednym ko�cu stoi z�ocony pos�g Henry�ego Claya, a na drugim Andy�ego Jack- sona - gapi� si� jeden na drugiego przez ca�� d�ugo�� sali. Jest tam wi�cej kryszta��w, srebra i witra�owego szk�a, ni� m�g�by sobie wymarzy� kierownik Posesji Plantatora, obrazy olejne, jedzenie, jakiego nigdy pan nie kosztowa�, i lustra - te lustra. Ale to wszystko nic w por�wnaniu z jego szybko�ci�. Pod g��wnym pok�adem znajduje si� pi�tna�cie kot��w. Przy jedenastostopowym skoku, powiadam panu, �aden statek nie jest w stanie mu dor�wna�, gdy kapitan Sturgeon wydusi z niego pe�n� moc. Ten statek z �atwo�ci� pokonuje osiemna�cie mil na godzin�, i to pod pr�d. W pi��dziesi�tym trzecim ustanowi� rekord na dystansie z Nowego Orleanu do Louisville. Znam jego wynik na pami��. Cztery dni, dziewi�� godzin i trzydzie�ci minut. Pokona� cholernego �A.L. Shotwella� o pi��dziesi�t minut, cho� przecie� �Shotwell� jest diablo szybk� jednostk�. - Marsh odwr�ci� si� do Yorka. - Mia�em nadziej�, �e kt�rego� dnia moja �Lady Liz� pokona �Eclipse� lub cho�by mu dor�wna, ale dzi� wiem ju�, �e to niemo�liwe. Oszukiwa�em sam siebie. Nie sta� mnie by�o na zbudowanie statku, kt�ry m�g�by pokona� �Eclipse�. Pan zapewni� mi te pieni�dze i dzi�ki temu zyska� we mnie wsp�lnika. Oto odpowied�, kt�rej pan oczekiwa�. ��da pan po�owy udzia��w w mojej firmie, partnera, kt�ry nie b�dzie zadawa� k�opotliwych pyta�, a jednocze�nie b�dzie trzyma� r�k� na pulsie i zajmie si� statkiem? Nie ma sprawy. Prosz� wi�c, aby da� mi pan do�� pieni�dzy na zbudowanie parowca takiego jak ten tutaj. Joshua York spojrza� na wielki bocznoko�owiec, cichy i pe�en powagi, ton�cy po�r�d ciemno�ci, unosz�cy si� �agodnie na wodzie i oczekuj�cy na kolejnych �mia�k�w pragn�cych rzuci� mu wyzwanie. Odwr�ci� si� do Abnera Marsha z u�miechem na ustach i drobnymi iskierkami w ciemnych oczach. - Za�atwione - powiedzia� kr�tko. A potem wyci�gn�� do niego r�k�. Marsh wyszczerzy� si� do Yorka, uj�� jego szczup��, bia�� d�o� w swoje wielkie �ap- sko i �cisn��. - Wobec tego umowa stoi - powiedzia� na g�os i zacisn�� palce z ca�ej si�y, jak to mia� w zwyczaju przy ka�dej transakcji, aby w ten spos�b, mia�d��c i �ciskaj�c, sprawdzi� odwag� oraz determinacj� swoich kontrahent�w. Wzmaga� u�cisk, dop�ki nie spostrzeg� wyrazu b�lu w ich oczach. Oczy Yorka pozosta�y jednak niewzruszone, a jego d�o� zamkn�a si� na r�ce Marsha z i�cie zdumiewaj�c� si��. Palce, d�ugie i smuk�e, zaciska�y si� coraz mocniej i mocniej, mi�- �nie ukryte pod bia�� sk�r� �ci�ga�y si� niczym �elazne spr�yny, a Marsh prze�kn�� �lin� i zacisn�� z�by, aby nie krzykn�� z b�lu. York pu�ci� jego d�o�. - Chod�my - rzek� i klepn�� Marsha w plecy tak mocno, �e nied�wiedziowaty m�czy- zna zachwia� si� na nogach. - Musimy wszystko starannie zaplanowa�. Rozdzia� 2 Nowy Orlean maj 1857 Zgorzknia�y Billy Tipton zjawi� si� na francuskiej gie�dzie o dziesi�tej rano, obser- wuj�c aukcj� czterech beczu�ek wina, siedmiu skrzy� produkt�w sypkich oraz �adunku mebli, zanim przyprowadzono niewolnik�w. Sta� w milczeniu, opar�szy �okcie o d�ugi, marmurowy kontuar si�gaj�cy do po�owy obwodu rotundy, i popijaj�c absynt, patrzy�, jak encanteurs za- chwalaj� sw�j towar w dw�ch j�zykach. Zgorzknia�y Billy by� pos�pnym, trupiobladym m�- czyzn� o poci�g�ym ko�skim obliczu pooranym bliznami po ospie, kt�r� przechodzi� w dzieci�stwie; mia� d�ugie, rzadkie, cienkie, kasztanowe w�osy. Rzadko si� u�miecha�, a przera�liwe oczy o barwie lodu, tak zimne i gro�ne, stanowi�y jego wielki atut i odstrasza�y potencjalnych napastnik�w. Francuska gie�da by�a wytwornym miejscem, nazbyt wytwornym jak na jego gust, i w gruncie rzeczy wcale nie lubi� tu przychodzi�. Mie�ci�a si� w rotundzie hotelu St. Louis pod wysok� kopu��, sk�d na podium aukcyjne i kupc�w sp�ywa�y kaskady s�onecznego �wiat�a. Kopu�a mia�a, lekko licz�c, osiemdziesi�t st�p �rednicy. Sal� otacza�y strzeliste kolumny, wzd�u� �cian bieg�y w�skie galeryjki, sklepienie by�o pokryte wykwintnymi zdobieniami, �ciany natomiast barwnymi freskami, kontuar baru wykonano z marmuru, podobnie jak po- sadzki i sto�y encanteurs��w. Tutejsi kupcy wywodzili si� z miejscowych elit, byli w�r�d nich zamo�ni plantatorzy znad rzeki i m�odzi kreolscy dandysi ze starego miasta. Zgorzknia�y Billy nie znosi� Kreol�w ich wytwornych stroj�w, wynios�ej postawy i ciemnych, pe�nych pogardy oczu. Nie lubi� przebywa� w ich towarzystwie. Byli zapalczywi, pop�dliwi i skorzy do awantur; bywa�o, �e temu czy owemu nie spodoba�o si�, w jaki spos�b Billy kaleczy� ich j�zyk i gapi� si� na ich kobiety, mierzi�a ich jego obcesowa, ostentacyjna ameryka�sko��. I wtedy dostrzegali jego oczy, blade, zimne i �ypi�ce na nich bez cienia lito�ci, a w�wczas - zwykle - rejterowali. Je�eli chodzi�o o niego, zazwyczaj kupowa� Murzyn�w na gie�dzie ameryka�skiej w St. Charles, gdzie obowi�zywa�y mniej wykwintne maniery, miast po francusku m�wiono po angielsku, i gdzie czu� si� znacznie swobodniej. Przepych rotundy w St. Louis nie robi� na nim wra�enia, je�li nie liczy� wspania�ych drink�w, kt�re tu serwowano. Zjawia� si� tutaj raz w miesi�cu, regularnie, i nic nie m�g� na to zaradzi�. Ameryka�- ska gie�da by�a dobrym miejscem, by kupi� robotnik�w na plantacj� lub ciemnosk�rego ku- charza, jednak po m�odziutkie, �niade lub czekoladowe pi�kno�ci, za kt�rymi przepada� Ju- lian, musia� przyby� w�a�nie tu, na gie�d� francusk�. Julian pragn�� prawdziwych �licznotek, musia�y by� naprawd� ol�niewaj�ce. Zgorzknia�y Billy wype�nia� polecenia Damona Juliana. Oko�o jedenastej uporano si� ze sprzeda�� win i handlarze zacz�li prezentowa� pierw- szych niewolnik�w z zagr�d na Moreau, Esplanadzie i Common; m�czyzn i kobiety, m�o- dych i starych, nawet ma�e dzieci - jedne z nich mia�y sk�r� ja�niejsz�, inne czarn� jak heban. Zgorzknia�y Billy domy�la� si�, �e niekt�rzy spo�r�d tych ludzi musieli by� inteligentni, mo�e nawet m�wili po francusku. Zostali ustawieni w rz�dzie po jednej stronie sali, do przegl�du, a kilku m�odych Kreol�w przesz�o obok nich wolnym krokiem, wymieniaj�c mi�dzy sob� kr�tkie uwagi i pobie�nie ogl�daj�c towar. Zgorzknia�y Billy pozosta� przy barze i zam�wi� jeszcze jeden absynt. Wi�kszo�� zagr�d odwiedzi� ju� wczoraj i przyjrza� si� bie��cej ofercie. Wiedzia�, czego poszukuje. Jeden z licytator�w stukn�� m�otkiem w marmurowy pulpit i rozmawiaj�cy p�g�osem kupcy natychmiast przerwali konwersacj�. M�czyzna skin�� r�k� i na stoj�c� opodal skrzy- ni� wspi�a si� niepewnie m�oda, niespe�na dwudziestoletnia dziewczyna. Mia�a troch� za szeroko rozstawione oczy, ale mog�a si� podoba�. Nosi�a perkalow� sukienk�, a we w�osach mia�a wplecione zielone wst��ki; licytator zacz�� energicznie wymienia� wszystkie jej zalety. Zgorzknia�y Billy przygl�da� si� oboj�tnie, jak dwaj Kreole podbijaj� mi�dzy sob� cen� dziewczyny. Wreszcie sprzedano j� za tysi�c czterysta dolar�w. Nast�pnym obiektem licytacji by�a starsza kobieta, rzekomo wy�mienita kucharka, a potem m�oda matka z dw�jk� dzieci. Sprzedano je w komplecie. Billy czeka� cierpliwie, podczas gdy kolejne obiekty znajdowa�y swoich nabywc�w. Kwadrans po dwunastej, gdy sala wype�ni�a si� widzami i kupcami, na podium wprowadzono dziewczyn�, kt�r� uprzednio sobie upatrzy�. Mia�a na imi� Emily, jak poinformowa� ich licytator. - Sp�jrzcie na ni�, panowie - rzek� po francusku - przyjrzyjcie si� uwa�nie. C� za do- skona�o��! Od lat nie mieli�my tu takiego okazu. Zgorzknia�y Billy ca�kowicie si� z tym zgadza�. Emily mia�a szesna�cie, mo�e sie- demna�cie lat, jak oszacowa�, ale by�a nad wiek kobieca. Stoj�c przy pulpicie licytatora, wy- dawa�a si� odrobin� sp�oszona, ale dzi�ki ciemnej, prostej sukience podkre�laj�cej walory figury z pewno�ci� wygl�da�a korzystniej. Do tego mia�a naprawd� przepi�kn� twarz, du�e, �agodne oczy i aksamitn� sk�r� o barwie kawy z mlekiem. Julianowi z pewno�ci� si� spodo- ba. Licytacja by�a bardzo zaci�ta. Dla plantator�w taka �liczna sk�din�d dziewczyna by�a bezu�yteczna, lecz sze�ciu czy siedmiu Kreol�w wyra�nie zagi�o na ni� parol. Emily musia�a spodziewa� si�, co j� czeka, z pewno�ci� zadbali o to inni niewolnicy. By�a do�� �adna, by w swoim czasie wywalczy� sobie wolno��, zostaj�c kochank� kt�rego� z Kreol�w, kt�rzy tak zawzi�cie podbijali cen�. Towarzystwo swojego nabywcy musia�aby zapewne znosi� do dnia jego �lubu. Gdyby znalaz�a si� na kt�rym� z bal�w, ubrana w jedwabn� sukni� i ze wst��kami we w�osach, z pewno�ci� sta�aby si� przyczyn� niejednego pojedynku. Jej c�rki b�d� mia�y sk�r� jeszcze ja�niejsz� od niej i znacznie dostatniejsze �ycie. Mo�e po latach nauczy si� sztuki fryzjerskiej albo otworzy pensjonat. Zgorzknia�y Billy z niewzruszon� twarz� wypi� �yk swego drinka. Stawka ros�a. Przy dw�ch tysi�cach odpad�a wi�kszo�� licytuj�cych. Pozosta�o ich ju� tylko trzech. W pewnej chwili jeden z nich, �niady, �ysy m�czyzna, za��da�, aby dziewczyna si� rozebra�a. Encanteur wyda� stosowne polecenie, a Emily skrz�tnie rozpi�a i zdj�a su- kienk�. Kto� rzuci� lubie�ny komentarz, kt�ry wywo�a� salw� �miechu w�r�d zgromadzonych. Dziewczyna u�miechn�a si� p�g�bkiem, a licytator, wyszczerzywszy si�, dorzuci� w�asn� ci�t� uwag�. Wreszcie podj�to przerwan� licytacj�. Przy stawce dwa i p� tysi�ca dolar�w �ysy m�czyzna zrezygnowa�, ale przynajmniej rzuci� okiem na powabny towar. Pozosta�o ju� tylko dw�ch licytuj�cych. Obaj byli Kreolami. Podbijali cen�, a� stawka uros�a do trzech tysi�cy dwustu dolar�w. Tu nadesz�a chwila zawa- hania. Licytator us�ysza�, �e m�odszy z kupc�w zaoferowa� jako swoj� ostatni� stawk� trzy tysi�ce trzysta dolar�w. - Trzy tysi�ce czterysta - rzek� p�g�osem drugi licytuj�cy. Zgorzknia�y Billy rozpozna� go. By� to m�ody, szczup�y Kreol nazwiskiem Montreuil, znany hulaka, hazardzista i amator pojedynk�w. M�odszy z licytuj�cych pokr�ci� g�ow�, aukcja dobieg�a ko�ca. Montreuil spojrza� niedwuznacznie na Emily i u�miechn�� si� znacz�co. Zgorzknia�y Billy odczeka� tyle, ile trwaj� trzy uderzenia serca, zanim m�otek zd��y� opa�� na marmurowy blat. - Trzy tysi�ce siedemset - oznajmi� mocnym, dono�nym g�osem. Encanteur i dziewczyna zaskoczeni unie�li wzrok. Montreuil i garstka jego przyjaci� obrzucili Billy�ego gniewnymi, gro�nymi spojrzeniami. - Trzy tysi�ce osiemset - zripostowa� Montreuil. - Cztery tysi�ce - rzek� Zgorzknia�y Billy. Nawet jak na tak� pi�kno�� by�a to wyg�rowana cena. Montreuil powiedzia� co� do dw�ch m�czyzn stoj�cych tu� przy nim, po czym ca�a tr�jka jak na komend� obr�ci�a si� i stukaj�c gniewnie obcasami but�w o marmurow� posadzk�, nie obejrzawszy si�, wymasze- rowa�a z rotundy. - Chyba wygra�em t� licytacj� - stwierdzi� Zgorzknia�y Billy. - Niech si� ubierze i przygotuje do drogi. Zabieram j� natychmiast. - Pozostali wci�� na niego patrzyli. - Ale� oczywi�cie! - wykrzykn�� encanteur. Przy jego pulpicie pojawi� si� kolejny handlarz, a uderzenie m�otka obwie�ci�o wej�cie na skrzyni� jeszcze jednej niebrzydkiej dziewczyny, kt�rej widok ucieszy� zebranych na sali widz�w. Wkr�tce sala gie�dy zn�w rozbrzmia�a gwarem g�os�w. Zgorzknia�y Billy poprowadzi� Emily wzd�u� d�ugiego pasa�u wiod�cego z rotundy na St. Louis Street; gdy mijali po drodze modne sklepiki, stoj�cy przed nimi pr�niacy i zamo�ni w�drowcy obrzucali ich pe�nymi zaciekawienia spojrzeniami. Gdy Billy wyszed� na ulic�, sk�pan� w z�ocistym blasku, mrugaj�c powiekami, bo s�o�ce tego dnia �wieci�o wyj�tkowo silnie, nagle tu� przy nim pojawi� si� Montreuil. - Monsieur - zacz��. - Je�eli zwracasz si� do mnie, m�w po angielsku - uci�� Billy. - I m�w mi panie Tip- ton, Montreuil. - Jego d�ugie palce zadr�a�y, gdy zmierzy� tamtego spojrzeniem lodowatych, beznami�tnych oczu. - Panie Tipton - rzek� Montreuil, powoli cedz�c s�owa. Jego oblicze lekko pokra�nia�o. Dwaj przyjaciele za nim wypr�yli si� nerwowo. - Zdarza�o mi si� ju� w przesz�o�ci traci� dziewcz�ta - ci�gn�� Kreol. - To prawdziwa �licznotka, ale jej utrata nic dla mnie nie znaczy, panie Tipton. S�k w tym, �e zrobi� pan ze mnie publicznie po�miewisko, pozwoli� mi pan �udzi� si� zwyci�stwem, a potem wystrychn�� mnie na dudka. - Co� takiego - mrukn�� Zgorzknia�y Billy. - Co� takiego. - Gra pan w niebezpieczn� gr� - ostrzeg� Montreuil. - Czy wie pan, kim jestem? Gdy- by by� pan d�entelmenem, wyzwa�bym pana na pojedynek. - Pojedynki s� zabronione, Montreuil - odparowa� Billy. - A mo�e nic ci o tym nie wiadomo? Poza tym ja nie jestem d�entelmenem. - Odwr�ci� si� do dziewczyny stoj�cej pod murem hotelu i przygl�daj�cej si� im niepewnie. - Chod� - powiedzia�. Ruszy� wzd�u� chod- nika. Dziewczyna posz�a za nim. - Zap�aci mi pan za to, monsieur! - zawo�a� Montreuil. Zgorzknia�y Billy pu�ci� jego s�owa mimo uszu i skr�ci� za r�g budynku. Szed� szyb- kim, zadzierzystym krokiem, sprawia� teraz zupe�nie inne wra�enie ni� w budynku francu- skiej gie�dy. Na ulicy Zgorzknia�y Billy czu� si� jak w domu, tu dorasta� i tu uczy� si� sztuki przetrwania. Niewolnica Emily usilnie stara�a si� dotrzyma� mu kroku, jej bose stopy wyda- wa�y ciche pla�ni�cia na ceglanym chodniku. Wzd�u� ulic Vieux Carre ci�gn�y si� rz�dy ceglanych i tynkowanych dom�w z misternymi balkonami z kutego �elaza, zwieszaj�cymi si� nad w�skim pasem chodnika. Same ulice nie by�y brukowane, niedawne deszcze zmieni�y je w jeziora lepkiego, g�stego b�ocka. Przy chodnikach ci�gn�y si� otwarte rynsztoki, g��bokie rowy pe�ne stoj�cej wody, wydzielaj�ce silny od�r nieczysto�ci i �ciek�w. Mijali mi�e, ma�e sklepiki i zagrody niewolnik�w, budowle z grubymi kratami w oknach, eleganckie hotele i zadymione pijalnie grogu z gromadami pos�pnych, czarnosk�- rych wyzwole�c�w, przemierzali duszne, ciasne uliczki i rozleg�e place, zwykle ozdobione fontannami, spotkali na swej drodze Kreolki ze �wit� i przyzwoitkami, a tak�e grup� zbie- g�ych niewolnik�w z �elaznymi obro�ami na szyjach i �a�cuchami wlok�cymi si� w rynsztoku za nimi, nad kt�r� czuwa� zimnooki bia�y osi�ek z batem w gar�ci. Niebawem opu�cili kwarta� francuski i znale�li si� w toporniejszej, m�odszej dzielnicy ameryka�skiej Nowego Orleanu. Zgorzknia�y Billy pozostawi� swego konia uwi�zanego przed pijalni� gro- gu. Wsiad� na wierzchowca i nakaza� dziewczynie, aby sz�a obok niego. Po opuszczeniu mia- sta wyruszyli na po�udnie i wkr�tce zeszli z g��wnej drogi; zatrzymali si� tylko raz, aby da� odpocz�� wierzchowcowi Billy�ego i aby on sam m�g� posili� si� wyj�tym z juk�w kawa�- kiem czerstwego chleba z serem. M�czyzna pozwoli� Emily napi� si� troch� wody ze stru- mienia. - Czy pan jest moim nowym panem? - zapyta�a go w�wczas zdumiewaj�co poprawn� angielszczyzn�. - Nadzorc� - odpar� Billy. - Juliana spotkasz dzisiejszej nocy. Po zmroku. - U�miech- n�� si�. - Na pewno ci� polubi. - I nakaza� jej, aby zamilk�a. Poniewa� dziewczyna sz�a pieszo, poruszali si� do�� wolno i zaczyna�o ju� zmierz- cha�, gdy dotarli na plantacj� Juliana. Droga bieg�a wzd�u� mokrade�, wij�c si� po�r�d g�ste- go zagajnika, konary drzew ci�kie by�y od hiszpa�skiego mchu. Okr��yli wielki, nagi d�b i znale�li si� w�r�d rozleg�ych p�l, sk�panych w czerwonej po�wiacie zachodz�cego s�o�ca. Pola le�a�y od�ogiem, zaro�ni�te chwastami od brzegu rzeki a� po dom. By�o tam stare, gnij�- ce nabrze�e i przysta� dla przep�ywaj�cych parowc�w, a za domem rz�d barak�w dla niewol- nik�w. Jednak nie by�o w nich ani jednego niewolnika, a p�l nie uprawiano od wielu lat. Dom nie dor�wnywa� rozmiarami wi�kszo�ci tego typu rezydencji, brakowa�o mu tak�e ich prze- pychu. Ot, prosta, kanciasta budowla z poszarza�ego drewna, z od�a��cymi ze �cian p�atami farby; uwag� zwraca�a przede wszystkim wie�yczka otoczona z czterech stron nisk� balu- stradk�. - Dom - rzek� Zgorzknia�y Billy. Dziewczyna zapyta�a, czy plantacja ma jak�� nazw�. - Mia�a - odpar� Billy - przed laty, gdy mieszka� tu Garoux. Ale zachorowa� i umar�, on i jego synowie, i od tej pory nie ma nazwy. A teraz zamknij si� i przyspiesz kroku. Zaprowadzi� j� na ty�y domu, do wej�cia, z kt�rego sam korzysta�, po czym otworzy� k��dk� kluczem, kt�ry nosi� na �a�cuszku na szyi. Mia� do swego u�ytku trzy pokoje nale��ce niegdy� do s�u�by. Wprowadzi� Emily do sypialni. - Rozbierz si� - warkn�� do dziewczyny. Emily niezdarnie zacz�a wype�nia� polecenie, ale przez ca�y czas patrzy�a na Bil- ly�ego z trwog� w oczach. - Nie gap si� tak - powiedzia�. - Nale�ysz do Juliana, z mojej strony nic ci nie grozi. Zagrzej� wod�. W kuchni jest wanna. Umyj si� i przebierz. - Otworzy� szaf� z misternie rze�- bionego drewna i wyj�� z niej ciemn� sukni� z brokatu. - Masz, powinna pasowa�. Westchn�a. - Nie mog� jej w�o�y�. To suknia bia�ej pani. - Stul dzi�b i r�b, co m�wi� - uci�� Billy. - Julian chce, aby� �adnie wygl�da�a. - To rzek�szy, wyszed�, udaj�c si� do g��wnej cz�ci domu. Odnalaz� Juliana w bibliotece, siedz�cego w ciemno�ciach w wielkim sk�rzanym fo- telu, z koniak�wk� w d�oni. Na rega�ach doko�a sta�y rz�dy zakurzonych ksi�g, nale��cych do starego Rene Garoux. Od lat nikt nie si�gn�� po �adn� z nich. Damon Julian nie lubi� czyta�. Zgorzknia�y Billy wszed� do pokoju i stan�� w nale�ytej odleg�o�ci od swego pana, oczekuj�c w milczeniu, a� tamten przem�wi. - Ile? - dobieg� go w ko�cu g�os dochodz�cy z mroku. - Cztery tysi�ce - odpar� Billy - ale spodoba si� panu. Jest m�oda, �adna, czu�a i pi�kna, naprawd� pi�kna. - Wkr�tce zjawi� si� tu inni. Alain i Jean ju� s�; g�upcy, trawi ich pragnienie. Gdy b�- dzie gotowa, przyprowad� j� do sali balowej. - Tak jest - rzuci� pospiesznie Billy. - Podczas aukcji zdarzy� si� pewien k�opotliwy incydent. - Incydent? - Mia�em zatarg z pewnym Kreolem nazwiskiem Montreuil. On tak�e chcia� j� kupi�. Nie spodoba�o mu si�, �e zosta� przelicytowany. To hazardzista, cz�sty bywalec dom�w gier. Czy mam zaj�� si� nim kt�rej� nocy? - Opowiedz mi o nim - rozkaza� Julian. G�os mia� p�ynny, mi�kki, g��boki i zmys�owy, upojny jak wyborny koniak. - M�ody, �niady. Czarne oczy, czarne w�osy. Wysoki. M�wi�, �e lubi si� pojedynko- wa�. Jest twardy. Silny i szczup�y, ale przystojny jak wi�kszo�� z nich. - Zajm� si� nim - rzek� Damon Julian. - Tak jest - doko�czy� Billy. Zrobi� w ty� zwrot i wr�ci� do swojego pokoju. Gdy Emily w�o�y�a brokatow� sukni�, sta�a si� kim� zupe�nie innym. Niewolnica i dziecko znikn�y. Doprowadzona do porz�dku i przebrana zmieni�a si� w ciemnow�os� ko- biet�, niemal eterycznej urody pi�kno��. Zgorzknia�y Billy otaksowa� j� spojrzeniem. - Mo�e by� - stwierdzi�. - Chod�, idziesz na bal. Sala balowa by�a najwi�kszym i najwspanialszym pomieszczeniem w ca�ym domu. O�wietla�y j� trzy wielkie kandelabry z r�ni�tego szk�a, w kt�rych p�on�a setka niedu�ych �wiec. Na �cianach wisia�y obrazy olejne przedstawiaj�ce pejza�e mokrade�, posadzk� wy�o- �ono drogim polerowanym parkietem. Szerokie, dwuskrzyd�owe drzwi na jednym ko�cu sali wiod�y do rozleg�ego holu, po drugiej stronie wznosi�y si� olbrzymie schody, rozchodz�ce si� w dw�ch kierunkach; drewniane barierki l�ni�y w s�abym, z�ocistym blasku. Gdy Zgorzknia�y Billy wprowadzi� Emily do sali balowej, ju� na ni� czekali. By�o ich dziewi�cioro, w��cznie z Julianem; sze�ciu m�czyzn i trzy kobiety - m�czy�ni w ciemnych garniturach o europejskim kroju, kobiety w jasnych jedwabnych sukniach. Z wyj�tkiem Julia- na wszyscy czekali na schodach, nieruchomi i milcz�cy, pe�ni szacunku. Zgorzknia�y Billy zna� ich wszystkich, kobiety nosi�y imiona Adrienne, Cynthia i Valerie. Obok nich sta� po- s�pnie przystojny Raymond o ch�opi�cym obliczu, Kurt z oczyma jak gorej�ce w�gle i pozostali. Jeden z nich, Jean, wyra�nie dygota� nerwowo, jego wargi rozchyla�y si�, ukazu- j�c d�ugie, bia�e z�by, a palce d�oni zaciska�y si� i rozlu�nia�y na przemian. Dr�czy�o go pra- gnienie, ale jako� si� trzyma�. Czeka� na Damona Juliana. Wszyscy czekali na Damona. Julian podszed� do Emily przez ca�� d�ugo�� sali. Porusza� si� z mi�kko�ci� i gracj� kota. Szed� majestatycznym krokiem nale�nym arystokracie, a mo�e nawet kr�lowi. Szed� jak przep�ywaj�cy mrok, jak rw�ca fala, niepohamowana i nieuchronna Pomimo bardzo bladej cery by� mrocznym m�czyzn� o k�dzierzawych, czarnych w�osach, ubranym w elegancki, ciemny str�j; jego oczy wygl�da�y jak dwa l�ni�ce krzemienie. Przystan�� przed ni� i u�miechn�� si�. Mia� czaruj�cy, ol�niewaj�cy u�miech. - Wyborna - rzek� kr�tko. Emily zaczerwieni�a si� i pr�bowa�a co� powiedzie�. - Zamilcz - uciszy� j� bezceremonialnie Zgorzknia�y Billy. - Nie odzywaj si�, dop�ki nie za�yczy sobie tego pan Julian. Julian przesun�� palcem po jej mi�kkim, ciemnym policzku, a dziewczyna zadr�a�a, usi�uj�c zachowa� niewzruszon� postaw�. Leniwie pog�adzi� j� po w�osach, po czym uni�s� jej twarz, aby m�c na ni� spojrze�, i przez chwil� napawa� si� jej widokiem. Emily dostrzeg�a co� w jego oczach i drgn�a, wydaj�c cichy okrzyk przera�enia, ale Julian przytrzyma� j� d�o�mi za g�ow� i nie pozwoli�, by odwr�ci�a od niego wzrok. - Cudowna - mrukn��. - Jeste� pi�kna, dziecino. Tak si� sk�ada, �e wszyscy tutaj jeste- �my mi�o�nikami wszelkiego pi�kna. - Odsun�� d�onie od jej twarzy, uj�� j� za r�k�, kt�r� delikatnie odwr�ci� i uni�s� do ust, by z�o�y� na jej nadgarstku od wewn�trznej strony czu�y poca�unek. Niewolnica wci�� dygota�a, ale nie stawia�a oporu. Julian odwr�ci� j� lekko i poda� jej r�k� Billy�emu Tiptonowi. - Zechcesz czyni� honory, Billy? Zgorzknia�y Billy si�gn�� do ty�u i z pochwy, kt�r� nosi� na plecach na wysoko�ci ne- rek, wydoby� d�ugi n�. Emily wyba�uszy�a oczy z przera�enia i pr�bowa�a uciec, ale on by� szybki, bardzo szybki i trzyma� j� naprawd� mocno. Ostrze g�adko przeci�o powietrze i nagle pokry�o si� czerwieni�; nawet nie by�o wida�, kiedy rozplata�o nadgarstek dziewczyny w miejscu uca�owanym przez Juliana. Krew wyp�yn�a z rany i zacz�a skapywa� na pod�og�, odg�os spadaj�cych kropel zm�ci� panuj�c� w sali cisz�. Dziewczyna poj�kiwa�a cichutko, ale trwa�o to tylko chwil�. Zanim zorientowa�a si�, co j� spotka�o, Zgorzknia�y Billy schowa� n� do pochwy i cofn�� si�, a Julian ponownie wzi�� j� za r�k�. Zn�w uni�s� jej d�o� ku g�rze i przytkn�wszy usta do rozci�tego nadgarstka, zacz�� ssa�. Zgorzknia�y Billy wycofa� si� do drzwi. Pozostali zeszli po schodach i podeszli bli�ej, d�ugie suknie kobiet zaszele�ci�y na parkiecie. Otoczyli Juliana i jego ofiar� g�odnym kr�- giem, ich oczy by�y ciemne i gorej�ce. Kiedy Emily straci�a przytomno��, Zgorzknia�y Billy podbieg� i podtrzyma� j� pod pachami. By�a lekka jak pi�rko. - Jaka pi�kna - wymamrota� Julian, odsuwaj�c si� od niej z wilgotnymi ustami, ma�la- nymi oczami i wyr