9682
Szczegóły |
Tytuł |
9682 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9682 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9682 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9682 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
George R.R. Martin
Ostatni rejs �Fevre Dream�
T�umaczy� Robert P. Lipski
Dla Howarda Waldropa, �wietnego pisarza, wyj�tkowego przyjaciela i prawdziwego
marzyciela
Rozdzia� 1
St. Louis
kwiecie� 1857
Abner Marsh energicznie zastuka� ga�k� hikorowej laski w kontuar, aby zwr�ci� na
siebie uwag� hotelowego recepcjonisty.
- Mam si� tu spotka� z niejakim Yorkiem - oznajmi�. - O ile mnie pami�� nie
myli,
z Joshu� Yorkiem. Czy jest tu kto� taki?
Recepcjonista by� m�czyzn� w podesz�ym wieku i w okularach. Us�yszawszy stuka-
nie, poderwa� si�, odwr�ci� i na widok Marsha u�miechn�� si� szeroko.
- Prosz�, prosz�, kapitan Marsh we w�asnej osobie - rzek� jowialnym tonem. - Nie
po-
jawia� si� pan ju� chyba z p� roku. S�ysza�em, �e los nie by� dla pana �askawy.
To straszne,
po prostu straszne. Jestem tu od trzydziestego sz�stego i jeszcze nigdy nie
widzia�em takiego
zatoru lodowego.
- To bez znaczenia - mrukn�� Abner Marsh z rozdra�nieniem.
Spodziewa� si� takich komentarzy. Posesja Plantatora by�a popularnym hotelem,
zwy-
kle zatrzymywali si� w nim cz�onkowie za��g parowc�w. Marsh r�wnie� bywa� w nim
cz�-
stym go�ciem a� do owej siarczystej zimy. Odk�d rzek� pokry� gruby zator lodowy,
trzyma�
si� z dala od Posesji i bynajmniej powodem tego nie by�y wyg�rowane ceny. Cho�
przepada�
za podawanym tam jad�em, nie mia� ochoty na spotykanie hotelowych go�ci,
pracownik�w
�eglugi rzecznej, pilot�w, kapitan�w i marynarzy, starych przyjaci� i starych
rywali, kt�rzy
doskonale wiedzieli o jego ostatnich niepowodzeniach. Abner Marsh nie
potrzebowa� niczy-
jego wsp�czucia.
- Powiedz pan tylko, w kt�rym pokoju znajd� tego Yorka - burkn��, zwracaj�c si�
do
recepcjonisty. M�czyzna nerwowo pokiwa� g�ow�.
- Pana Yorka nie ma teraz w pokoju, kapitanie. Znajdzie go pan w jadalni, gdy�
w�a-
�nie spo�ywa posi�ek.
- Teraz? O tej porze? - Marsh zerkn�� na ozdobny hotelowy zegar, po czym rozpi��
mosi�ne guziki surduta i wyj�� sw�j z�oty zegarek kieszonkowy. - Dziesi�� minut
po p�no-
cy - stwierdzi� z niedowierzaniem. - Powiada pan, �e si� teraz posila?
- W�a�nie. Pan York to ekscentryk, ma do�� osobliwy plan dnia. To cz�owiek nie
zno-
sz�cy sprzeciwu, kapitanie.
Abner Marsh parskn�� drwi�co, schowa� czasomierz do kieszonki i odwr�ci� si� bez
s�owa, przechodz�c przez hol d�ugim, ci�kim krokiem. By� pot�nym,
niecierpliwym m�-
czyzn�, nie nawyk�ym do spotka� w interesach o p�nocy. Chwacko wywija�
laseczk�, jakby
�ycie wcale mu ostatnio nie dopiek�o i wszystko by�o w jak najlepszym porz�dku.
Jadalnia by�a niemal r�wnie wytworna i pe�na przepychu jak ta na parowcu,
z kandelabrami z r�ni�tego szk�a, mosi�nymi ozdobami i sto�ami nakrytymi
nieskazitelnie
bia�ymi obrusami, na kt�rych sta�a porcelanowa zastawa i kryszta�owe naczynia. O
zwyk�ej
porze przy sto�ach siedzia�yby grupki podr�nych i marynarzy z parostatk�w, lecz
teraz
w pomieszczeniu by�o pusto; prawie wszystkie lampy zosta�y wygaszone. Mo�e
jednak nocne
spotkania mia�y swoje dobre strony, skonstatowa� Marsh, przynajmniej nikt nie
b�dzie mu
wsp�czu�. Przy drzwiach do kuchni dw�ch czarnych kelner�w rozmawia�o o czym�
p�g�o-
sem. Marsh zignorowa� ich i przeszed� na drugi koniec sali, gdzie samotnie
posila� si� dobrze
ubrany nieznajomy.
M�czyzna musia� us�ysze� nadchodz�cego przybysza, ale nie uni�s� wzroku. By�
za-
j�ty wyjadaniem z porcelanowej miseczki rzekomej zupy ��wiowej. Po kroju
d�ugiego, czar-
nego p�aszcza wida� by�o, �e nie nale�a� do pracownik�w �eglugi rzecznej. Musia�
pochodzi�
ze wschodu, a mo�e nawet ze Starego Kraju. By� wysoki, pot�nie zbudowany, cho�
nie tak
postawny jak Marsh, nawet na siedz�co imponowa� postur�, lecz daleko mu by�o do
nied�-
wiedziowatej sylwetki Abnera. Z pocz�tku Marsh s�dzi�, �e tamten jest stary,
mia� bowiem
siwe w�osy. Gdy jednak podszed� bli�ej, okaza�o si�, �e w�osy wcale nie by�y
bia�e, lecz
blond, o bardzo jasnym odcieniu, kt�ry nadawa� jego obliczu ch�opi�cy wyraz.
York by�
g�adko ogolony, jego poci�g�ej, przystojnej twarzy nie zdobi�y w�sy ani baczki,
a sk�ra by�a
r�wnie jasna jak w�osy. Staj�c przy stole, Marsh stwierdzi�, �e nieznajomy ma
delikatne, nie-
mal kobiece d�onie.
Postuka� lask� w blat. Obrus st�umi� d�wi�k, nieco �agodz�c wymow� ca�ego gestu.
- Pan Joshua York? - zapyta� Marsh.
York uni�s� wzrok, ich spojrzenia spotka�y si�.
Abner Marsh zapami�ta� t� chwil� do ko�ca swego �ycia, ten kr�tki moment, gdy
spojrza� w oczy Joshuy Yorka. W ich otch�ani znik�y wszystkie nurtuj�ce go my�li
i finezyjne
plany. Ch�opiec, starzec, dandys i cudzoziemiec, wszyscy oni przepadli w
okamgnieniu
i odt�d by� tylko York, m�czyzna, kt�rego mia� przed sob�, cz�owiek pe�en mocy,
marze�
i intensywno�ci.
Oczy Yorka by�y szare i zdumiewaj�co ciemne jak na tak blade oblicze. �renice,
nie-
wielkie jak �ebki od szpilek, p�on�y �yw� czerni�, si�gaj�c w g��b Marsha i
przyt�aczaj�c
jego dusz� nowym, niewyobra�alnym brzemieniem. Szaro�� wok� nich zdawa�a si�
�y�
i porusza� niczym mg�a na rzece w ciemn� noc, kiedy brzeg znika, znikaj�
�wiat�a, a ca�y
�wiat doko�a przestaje nagle istnie�. Po�r�d tych opar�w Abner Marsh dostrzeg�
r�ne rzeczy,
jakie� istoty, obrazy widoczne tylko przez u�amek chwili i rozp�ywaj�ce si� w
dali. Zdawa�o
mu si�, �e z owych opar�w przygl�da mu si� co� obdarzonego ch�odn�, wyrachowan�
inteli-
gencj�. Jednak�e by�a tam tak�e bestia, mroczna i przera�aj�ca, sp�tana
�a�cuchami
i gniewna, w�ciekle atakuj�ca i usi�uj�ca rozerwa� woal mgie�. �miech, samotno��
i okrutna
pasja - to wszystko malowa�o si� w oczach Yorka.
Jednak przede wszystkim by�a w nich si�a, przera�aj�ca moc, pot�ga tak
nieokie�znana
i bezlitosna jak l�d, kt�ry skruszy� marzenia Marsha. Gdzie� w tej mgle Marsh
wyczu�, �e l�d
zaczyna si� przemieszcza�, wolno, bardzo wolno, i us�ysza� �w niesamowity,
przejmuj�cy
zgrzyt mia�d�onych kad�ub�w statk�w zwiastuj�cy kres wszelkiej nadziei.
Abner Marsh w swoim czasie wielokrotnie pojedynkowa� si� na spojrzenia z innymi
m�czyznami i tak�e tym razem bardzo d�ugo nie odwraca� wzroku, jego palce
zacisn�y si�
na smuk�ej drewnianej lasce z tak� si��, jakby mia�y prze�ama� j� na p�. A
jednak w ko�cu
skierowa� spojrzenie w inn� stron�.
M�czyzna przy stole odsun�� miseczk� z zup�, skin�� r�k� i rzek�:
- Kapitanie Marsh, oczekiwa�em pana. Zapraszam, niech si� pan przysiadzie. -
M�wi�
�agodnym, delikatnym, miodop�ynnym tonem.
- Tak - rzek� nazbyt mi�kko Marsh.
Odsun�� krzes�o znajduj�ce si� naprzeciw Yorka i usiad�. Marsh by� pot�nym m�-
czyzn�, mia� sze�� st�p wzrostu i wa�y� trzysta funt�w. Rumiana cera i g�sta,
czarna broda
niezbyt skutecznie odwraca�y uwag� od p�askiego, z�amanego nosa i licznych
brodawek zdo-
bi�cych jego oblicze. Nie pomaga�y w tym nawet sumiaste w�sy. Nazywano go
najszpetniej-
szym m�czyzn� na rzece i zdawa� sobie z tego spraw�. W granatowym kapita�skim
surducie
z dwoma rz�dami mosi�nych guzik�w wygl�da� zarazem imponuj�co i gro�nie.
Jednak�e
oczy Yorka pozbawi�y go zwyczajnej zadzierzysto�ci.
Ten cz�owiek to fanatyk, uzna� Marsh. Widzia� ju� wcze�niej takie oczy -
u ob��ka�c�w i nawiedzonych pastor�w, a tak�e u niejakiego Johna Browna w
zafajdanym
Kansas. Marsh nie chcia� mie� do czynienia z fanatykami, kaznodziejami,
abolicjonistami
i gwartownikami.
York przem�wi�, a w jego g�osie nie da�o si� wychwyci� nuty fanatyzmu.
- Kapitanie, nazywam si� Joshua Anton York, dla przyjaci� Joshua. Mam nadziej�,
�e
b�dziemy zarazem wsp�lnikami w interesach i przyjaci�mi. Czas poka�e. - M�wi�
serdecz-
nym, zr�wnowa�onym tonem.
- To si� zobaczy - mrukn�� niepewnie Marsh.
Szare oczy naprzeciw niego wydawa�y si� teraz pe�ne rezerwy, lecz dziwnie rozba-
wione, cokolwiek malowa�o si� w nich wcze�niej, znikn�o. Poczu� si�
zdezorientowany.
- Mniemam, �e otrzyma� pan m�j list?
- Mam go przy sobie - odpar� Marsh, wyjmuj�c kopert� z kieszeni surduta. Gdy j�
otrzyma�, ta oferta wyda�a mu si� istnym darem niebios, u�miechem losu, nadziej�
na odzy-
skanie wszystkiego, co, jak si� obawia�, utraci� bezpowrotnie. Teraz nie by� ju�
tego taki pe-
wien. - Chce pan zainwestowa� w �eglug� rzeczn�? - zapyta�, wychylaj�c si� do
przodu.
Pojawi� si� kelner.
- Kapitanie, czy zechce pan zje�� kolacj� z panem Yorkiem?
- Bardzo prosz� - nalega� York.
- Chyba si� skusz� - powiedzia� Marsh. York m�g� mie� silniejsze od niego
spojrze-
nie, ale na ca�ej rzece nie by�o m�czyzny, kt�ry dor�wna�by mu w jedzeniu. -
Poprosz�
o porcj� tej zupy, tuzin ostryg oraz dwa pieczone kurczaki z ziemniaczkami i
sosem. Tylko
�eby by�y dobrze wypieczone. I co� do popicia. Co pan pije, York?
- Burgunda.
- �wietnie. Dla mnie te� butelk�.
York wygl�da� na rozbawionego.
- Widz�, �e dopisuje panu apetyt, kapitanie.
- To cudowne miasto - odrzek� niepewnie Marsh - i cudowna rzeka, panie York.
M�-
czyzna musi dba�, by nie zbrak�o mu si�. To nie Londyn ani Nowy Jork.
- Jestem tego �wiadom - przytakn�� York.
- Mam nadziej�, skoro chce pan inwestowa� w ten interes. �egluga rzeczna to
tak�e
co� cudownego.
- Mo�e zatem przejdziemy od razu do rzeczy? Jest pan w�a�cicielem linii
�eglugowej.
Chcia�bym wykupi� od pana po�ow� udzia��w. Skoro si� pan zjawi�, przyjmuj�, �e
jest pan
zainteresowany moj� ofert�.
- Jak najbardziej - przyzna� Marsh - ale tak�e troch� zaskoczony. Wygl�da mi pan
na
inteligentnego i bystrego m�odzie�ca. Podejrzewam, �e przed wys�aniem listu
dowiedzia� si�
pan tego i owego na m�j temat. - Postuka� palcem w kopert�. - Powinien pan
wiedzie�, �e
zesz�a zima omal nie doprowadzi�a mnie do ruiny.
York milcza�, ale co� w jego twarzy sk�oni�o Marsha, aby m�wi� dalej.
- Kompania �eglugi �r�dl�dowej �Fevre Dream� to ja - ci�gn�� Marsh. - Nazwana na
cze�� Fevre pod Galen�, gdzie si� urodzi�em, nie dlatego, �e pracowa�em na tej
rzece, gdy�
nigdy po niej nie p�ywa�em. Mia�em sze�� statk�w kursuj�cych g��wnie po
Missisipi, z St.
Louis do St. Paul; niekiedy zdarza�y si� tak�e rejsy po Fevre, Illinois i
Missouri. Wiod�o mi
si� nie�le, niemal co roku dokupowa�em nowy statek i zastanawia�em si� nawet nad
przenie-
sieniem interesu do Ohio albo i do Nowego Orleanu. Jednak w lipcu ubieg�ego roku
na mojej
�Mary Clarke� nast�pi�a eksplozja kot�a i statek sp�on��; sta�o si� to pod
Dubuque, spali� si�
a� po lini� wodn�, by�o sto ofiar �miertelnych. A ta zima, ostatnia zima,
okaza�a si� po prostu
zab�jcza. Cztery moje statki
- �Nicholas Perrot�, �Dunleith�, �Sweet Fevre� i �Elizabeth A.� - zimowa�y tu, w
St.
Louis. �Elizabeth A.� by�a moj� najnowsz� jednostk�, s�u�y�a mi zaledwie od
czterech mie-
si�cy, mia�a trzysta st�p d�ugo�ci, dwana�cie wielkich kot��w, a na rzece
dor�wnywa�a szyb-
ko�ci� parostatkowi. By�a moj� chlub�. Kosztowa�a mnie dwie�cie tysi�cy dolar�w,
ale by�a
warta ka�dego centa. - Podano zup�. Marsh posmakowa� i skrzywi� si�. - Za gor�ca
- stwier-
dzi�. - St. Louis to dobre miejsce, aby przezimowa� ze statkiem. Zimy nie s� tu
ani zbyt d�u-
gie, ani nazbyt ostre. Ale tego roku by�o inaczej. Zator lodowy. Ca�a rzeka
zosta�a skuta lo-
dem. Na amen. - Marsh wyci�gn�� wielk�, czerwon� r�k� i przesun�� ni� po stole
wierzchem
do do�u, z wolna zaciskaj�c palce w pi��.
- Niech pan sobie wyobrazi, York, �e trzymam w tej r�ce jajko, a zrozumie pan,
co
mam na my�li. L�d mo�e zmia�d�y� statek szybciej ni� ja to jajko. Jeszcze
gorzej, gdy nad-
chodzi odwil�, wielkie kry p�yn� w d� rzeki, roztrzaskuj�c nabrze�a, mola,
statki, niemal
wszystko, co napotkaj� na swojej drodze. Nim zima dobieg�a ko�ca, straci�em
wszystkie czte-
ry statki. Zabra� mi je l�d.
- A ubezpieczenie?
Marsh zn�w zaj�� si� zup�, siorbi�c ha�a�liwie. Pomi�dzy kolejnymi �y�kami
pokr�ci�
g�ow�.
- Nie jestem hazardzist�, panie York. Nie topi� pieni�dzy w ubezpieczeniach. Bo
to
jest hazard, tylko �e w takich sytuacjach obstawia si� przeciwko sobie. To, co
zarobi�em,
w�o�y�em w moje statki.
York skin�� g�ow�.
- Wydaje mi si�, �e ma pan jeszcze jeden parostatek.
- To prawda - przyzna� Marsh. Dopi� zup� i poprosi� o nast�pne danie. - �Eli
Rey-
nolds�, ma�y, stupi��dziesi�ciotonowy statek z rufowym ko�em �opatkowym.
P�ywa�em nim
po Illinois, bo tam si� sprawdzi� najlepiej, a poniewa� zimowa� w Peorii,
omin�y go najwi�k-
sze mrozy. To wszystko, co mam. Ca�y m�j maj�tek. K�opot w tym, panie York, �e
�Eli Rey-
nolds� nie jest wiele wart. Kosztowa� mnie tylko dwadzie�cia pi�� tysi�cy nowych
dolar�w
i to jeszcze w 1850 roku.
- Siedem lat temu - mrukn�� York. - To niedawno.
Marsh pokr�ci� g�ow�.
- Siedem lat to dla parowca szmat czasu - zaoponowa�. - Wi�kszo�� z nich
przetrwa
zaledwie cztery, najwy�ej pi��. Rzeka je po�era. �Eli Reynolds� wykonano lepiej
od innych,
ale i on ju� zaczyna si� sypa�. - Marsh wlepi� wzrok w ostrygi, po czym j��
podnosi�, jedn�
po drugiej, po��wki skorup i po�ykaj�c zawarto��, popija� ka�d� z ostryg t�gim
�ykiem wina. -
To mnie w�a�nie dziwi, panie York - ci�gn��, gdy spa�aszowa� ju� p� tuzina
ostryg. - Chce
pan wykupi� po�ow� udzia��w w mojej firmie �eglugowej, kt�r� tworzy obecnie
jeden ma�y,
stary parostatek. W li�cie poda� pan cen�. Nazbyt wysok� cen�. Mo�e gdybym mia�
sze��
jednostek, moja firma by�aby tyle warta. Ale nie teraz. - Po�kn�� kolejn�
ostryg�. - Pa�ski
wk�ad nie zwr�ci si� panu nawet przez dziesi�� lat, nie z �Reynoldsem�. Ten
statek nie jest w
stanie przewozi� dostatecznie ci�kiego �adunku ani pasa�er�w. - Marsh otar�
usta serwetk�
i popatrzy� na siedz�cego naprzeciwko m�czyzn�. Posi�ek wzmocni� go, zn�w czu�
si� sob�,
odzyska� kontrol� nad sytuacj�. York mia� przejmuj�ce spojrzenie, to prawda,
lecz nie by�o
w nim nic strasznego.
- Potrzebuje pan moich pieni�dzy, kapitanie - powiedzia� York. - Po co m�wi mi
pan
to wszystko? Nie obawia si� pan, �e znajd� sobie innego wsp�lnika?
- To nie w moim stylu - odpar� Marsh. - Pracuj� na rzece od trzydziestu lat. Gdy
by-
�em jeszcze ch�opcem, p�ywa�em na tratwach do Nowego Orleanu, a zanim nasta�y
czasy pa-
rowc�w, na ��dkach p�askodennych i kutrach galarowych. By�em pilotem, flisakiem,
zast�pc�
kapitana i nie tylko. Robi�em, co si� tylko da w tym interesie, ale jedno jest
pewne - nigdy nie
splami�em si� k�amstwem. Nie oszukuj� i nie oszukiwa�em moich potencjalnych
klient�w.
- Uczciwy z pana go�� - rzek� York takim tonem, �e Marsh nie by� pewien, czy
tamten
ze� nie podrwiwa. - Ciesz� si�, �e zechcia� mi pan wyjawi� szczeg�y zwi�zane z
obecnym
stanem pa�skiej firmy, kapitanie. Szczerze m�wi�c, wiedzia�em o tym ju�
wcze�niej. Pod-
trzymuj� swoj� ofert�.
- Dlaczego? - burkn�� z przej�ciem Marsh. - Jedynie g�upiec wyrzuca pieni�dze
w b�oto. Pan nie wygl�da na g�upca.
Zanim York zd��y� odpowiedzie�, przyniesiono kolejne danie. Kurczaki by�y
pi�knie
wypieczone, dok�adnie tak jak Marsh lubi�. Odci�� jedno udko i zacz�� zajada� ze
smakiem.
Yorkowi podano gruby plaster rostbefu, krwisty, prawie nie wysma�ony, ociekaj�cy
krwi�
i sokami. Marsh patrzy�, jak tamten zabiera si� z wpraw� do mi�siwa. N� wszed�
w rostbef
jak w mas�o, g�adkim ci�ciem, bez konieczno�ci wykonywania mozolnych, pi�uj�cych
ru-
ch�w, jak to cz�sto zdarza�o si� Marshowi. Tamten pos�ugiwa� si� widelcem jak
d�entelmen,
zmieniaj�c d�onie, gdy si�ga� po n�. Si�a i gracja; York mia� jedno i drugie w
tych swoich
d�ugich, bladych d�oniach i Marsh szczerze go podziwia�. Zastanawia� si�, jak
m�g� przyr�w-
na� te d�onie do kobiecych. By�y bia�e lecz silne, mocne niczym bia�e klawisze
fortepianu
stoj�cego w g��wnej kajucie �Eclipse�.
- A wi�c? - wtr�ci� Marsh. - Nie odpowiedzia� pan na moje pytanie.
Joshua York znieruchomia� na chwil�. Wreszcie si� odezwa�:
- By� pan wobec mnie uczciwy, kapitanie Marsh. Nie odp�ac� panu za uczciwo��
k�amstwem, jak uprzednio zamierza�em. Nie chc� jednak r�wnie� obci��a� pa�skich
bark�w
brzemieniem prawdy. S� pewne rzeczy, o kt�rych nie mog� panu opowiedzie�,
rzeczy,
o kt�rych lepiej, aby pan nie wiedzia�. Przyjmijmy, �e to jeden z wi���cych
warunk�w umo-
wy, i je�li chce pan na ni� przysta�, musi pan pohamowa� sw� ciekawo�� w tym
wzgl�dzie.
Je�eli si� pan nie zgadza, w tym momencie nasze spotkanie dobiegnie ko�ca.
Marsh odkroi� pier� drugiego kurczaka.
- Prosz� m�wi� - ponagli�. - Nigdzie si� nie wybieram.
York od�o�y� n� i widelec i z��czy� d�onie samymi tylko koniuszkami palc�w.
- Z pewnych powod�w, o kt�rych tu nie wspomn�, chc� zosta� w�a�cicielem
parostat-
ku. Chc� p�ywa� po tej wielkiej rzece w komforcie i prywatno�ci nie jako
pasa�er, lecz jako
kapitan statku. Mam pewne marzenie, pewien cel. Poszukuj� przyjaci� i
sprzymierze�c�w,
ale mam r�wnie� wrog�w, i to do�� licznych. Szczeg�y nie powinny pana
interesowa�. Je�li
b�dzie mnie pan o nie wypytywa�, nie zawaham si� przed wymy�leniem zgrabnej
bajeczki.
Niech wi�c pan nie naciska. - Jego spojrzenie sta�o si� przez chwil� zimne jak
l�d, po czym
z�agodnia�o, kiedy si� u�miechn��. - Pa�skim zadaniem b�dzie dopilnowanie, abym
otrzyma�
w�a�ciw� jednostk�, i podporz�dkowanie si� moim rozkazom jako kapitana parowca.
Jak pan
zapewne zauwa�y�, nie mam nic wsp�lnego z �eglug� rzeczn�. Nie znam si� na
parowcach
ani nie p�ywa�em po Missisipi. Przeczyta�em jedynie kilka ksi��ek i zasi�gn��em
nieco infor-
macji podczas mego kilkutygodniowego pobytu w St. Louis. Potrzebny mi wsp�lnik,
kto� kto
b�dzie umia� zarz�dza� moj� �odzi� i dba� o ni�, podczas gdy ja b�d� zajmowa�
si� swoimi
sprawami i w zwi�zku z tym niezb�dny mi b�dzie absolutny spok�j i sporo
prywatno�ci.
Wsp�lnik �w musi spe�nia� r�wnie� inne warunki. Musi by� dyskretny, gdy� nie �y-
cz� sobie, by plotki o moich sk�din�d do�� osobliwych zwyczajach i zachowaniach
zacz�y
rozchodzi� si� w�r�d pracownik�w �eglugi rzecznej. Musi by� godny zaufania, gdy�
w jego
r�kach spoczywa� b�dzie los mojego statku. Ponadto musi by� odwa�ny. Nie
potrzeba mi
s�abeuszy, ludzi zabobonnych ani odznaczaj�cych si� fanatyczn� wr�cz
religijno�ci�. Czy jest
pan religijny, kapitanie?
- Nie - odpar� Marsh. - Nie przepadam za fanatykami w koloratkach, i z wzajemno-
�ci�.
York u�miechn�� si�.
- Pragmatyk. Potrzebny mi pragmatyk. Kto�, kto b�dzie umia� skupi� si� na tym,
co do
niego nale�y, i nie jest zbytnio ciekawski. Ceni� sobie prywatno�� i je�li nawet
moje poczy-
nania b�d� czasem wydawa� si� dziwne, zastanawiaj�ce czy ekscentryczne, nie
�ycz� sobie,
by je kwestionowa�. Czy moje ��dania s� dla pana dostatecznie zrozumia�e?
Marsh w zamy�leniu skuba� swoj� brod�.
- A je�li tak?
- Zostaniemy wsp�lnikami - odpar� York. - Niech pan zleci swoim prawnikom
i pracownikom obs�ugiwanie pa�skiej linii �eglugowej. Pan za� b�dzie p�ywa� ze
mn� po rze-
ce. Ja zostan� kapitanem statku. Panu pozostawiam funkcj� pilota, zast�pcy
kapitana, cokol-
wiek pan tylko zechce. Do pana b�dzie r�wnie� nale�a�o sterowanie jednostk�.
Rozkazy b�-
dzie pan przyjmowa� ode mnie raczej rzadko, ale gdy to nast�pi, oczekuj�, �e
zostan� wype�-
nione bez szemrania i co do joty. Mam przyjaci�, kt�rzy b�d� podr�owa� razem z
nami
w kajutach i bez jakichkolwiek op�at. Bardzo mo�liwe, �e zechc� przydzieli� im
pewne funk-
cje oraz takie stopnie, jakie uznam za stosowne. Mam nadziej�, �e nie spr�buje
pan kwestio-
nowa� moich decyzji. Spodziewam si�, �e po drodze mog� napotka� kolejnych
przyjaci�
i tak�e sprowadz� ich na pok�ad. Powita ich pan serdecznie. Je�li zgodzi si� pan
na moje wa-
runki, kapitanie Marsh, obaj rych�o si� wzbogacimy i b�dziemy sobie p�ywa� po
pa�skiej
rzece w spokoju i luksusie.
Abner Marsh wybuchn�� �miechem.
- C�, by� mo�e. Ale to nie jest moja rzeka, panie York, i je�li s�dzi pan, �e
mo�emy
p�ywa� po niej w luksusie na pok�adzie wys�u�onego �Eli Reynoldsa�, to grubo si�
pan myli.
Przekona si� pan o tym, gdy tylko wejdzie na t� star� �ajb�. To n�dznie
wyposa�ony, ciasny
rupie�, przewo��cy dot�d g��wnie cudzoziemc�w. Nie widzia�em go od dwu lat,
p�ywa nim
za mnie stary kapitan Yorger, ale kiedy ostatni raz by�em na pok�adzie, ta
roz�a��ca si� barka
cuchn�a jak nieboskie stworzenie. Je�eli pragnie pan luksusu, powinien pan
raczej naby�
�Eclipse� albo �Johna Simondsa�.
Joshua York upi� �yk wina i u�miechn�� si�.
- Nie my�la�em o �Elim Reynoldsie�, kapitanie Marsh.
- To jedyny statek, jaki posiadam.
York odstawi� swoje wino.
- Prosz� ze mn� - powiedzia�. - Chcia�bym ostatecznie zamkn�� t� spraw�.
Przejd�my
do mego pokoju i tam wszystko dok�adnie uzgodnimy.
Marsh usi�owa� protestowa�, w hotelu oferowano wyborne desery i nie mia�
zbytniej
ochoty z nich zrezygnowa�.
Jednak�e York nalega�.
Jego pok�j okaza� si� wspaniale urz�dzonym, du�ym apartamentem, najlepszym
w ca�ym hotelu i zwykle zarezerwowanym dla zamo�nych plantator�w z Nowego
Orleanu.
- Prosz� usi��� - rzek� w�adczo York, wskazuj�c Marshowi obszerny, wygodny fotel
w salonie. Marsh usiad�, a jego gospodarz uda� si� do s�siedniego pomieszczenia
i wr�ci� po
chwili, nios�c niedu�y, obity metalem kuferek. Postawi� go na stole i zacz��
manipulowa�
przy zamku. - Prosz� podej�� - powiedzia�, ale Marsh ju� podni�s� si� i stan��
za nim. York
uni�s� wieko.
- Z�oto - rzuci� p�g�osem Marsh. Wyci�gn�� r�k� i dotkn�� monet, przesypuj�c je
mi�dzy palcami, delektuj�c si� dotykiem mi�kkiego, ��tego metalu i ws�uchuj�c
si� w cichy
brz�k. Podni�s� jedn� z monet do ust i przygryz� z�bami. - Wydaje si� raczej
prawdziwe -
powiedzia� i splun��. Wrzuci� monet� na powr�t do kuferka.
- Dziesi�� tysi�cy dolar�w w z�otych monetach dwudziestodolarowych - wyja�ni�
York. - Mam jeszcze dwa takie kufry i akredytywy z bank�w w Londynie, Filadelfii
oraz
Rzymie, opiewaj�ce na znacznie wy�sze kwoty. Je�li przyjmie pan moj� ofert�,
kapitanie
Marsh, wkr�tce b�dzie mia� pan drugi statek, o wiele lepszy i znacznie
wspanialszy ni� �Eli
Reynolds�. A mo�e raczej powinienem powiedzie�: b�dziemy mie�.
U�miechn�� si�.
Abner Marsh postanowi� odrzuci� ofert� Yorka. Co prawda, rozpaczliwie
potrzebowa�
pieni�dzy, ale by� cz�owiekiem podejrzliwym, nie lubi� sekret�w, a York
nakazywa� mu
przyj�� zbyt wiele rzeczy na wiar�. Oferta wydawa�a si� nazbyt korzystna; Marsh
by� pewien,
�e gdzie� tam czai�o si� niebezpiecze�stwo, i gdyby przyj�� propozycj�, on
r�wnie� m�g�by
pa�� ofiar� bli�ej nie sprecyzowanego zagro�enia. Teraz jednak, rozkoszuj�c si�
blaskiem
bogactwa Yorka, poczu�, �e jego stanowczo�� s�abnie.
- Nowy statek, powiada pan? - zapyta� p�g�osem.
- Tak - odrzek� York. - I to ca�kiem gratis, jako dodatek do sumy, kt�r� otrzyma
pan
za po�ow� udzia��w w pa�skiej firmie przewozowej.
- A ile... - zacz�� Marsh. Jego wargi wysch�y. Obliza� je nerwowo. - Ile jest
pan got�w
wyda� na budow� tego nowego statku, panie York?
- Ile potrzeba? - zapyta� cicho York.
Marsh nabra� gar�� z�otych monet, po czym wrzuci� je z powrotem do kuferka. Jak
b�yszcz�, pomy�la� i powiedzia�:
Nie powinien pan wozi� ze sob� takiej fortuny, panie York. Te kanalie zar�n�yby
pa-
na za cho�by jedn� z tych monet.
- Potrafi� si� obroni� - odpar� York.
Marsh dostrzeg� wyraz jego oczu i zrobi�o mu si� zimno. �al mu by�o rabusia,
kt�ry
spr�bowa�by ukra�� z�oto Joshuy Yorka.
- Mo�e wybra�by si� pan ze mn� na spacer? Nad rzek�?
- Nie us�ysza�em pa�skiej odpowiedzi, kapitanie.
- Us�yszy pan. Ale prosz� najpierw p�j�� ze mn�. Chcia�bym co� panu pokaza�.
- Dobrze - zgodzi� si� York.
Zamkn�� wieko kuferka i s�aba z�ocista po�wiata znik�a, a wn�trze pokoju sta�o
si� na-
gle mroczne i zimne.
Nocne powietrze by�o wilgotne i ch�odne. Gdy tak szli ciemnymi, opustosza�ymi
uli-
cami, w dal nios�o si� echo stukotu ich but�w. York maszerowa� zwinnie i z
gracj�, Marsh
natomiast ci�ko i zdecydowanie. York mia� na sobie lu�ny p�aszcz pilota,
skrojony jak pele-
ryna, i wysok�, star� czapk� z bobrowej sk�ry, rzucaj�c� d�ugie cienie w blasku
sierpu ksi�-
�yca. Marsh �ypa� w g��b mijanych ciemnych uliczek pomi�dzy ceglanymi magazynami
w nadziei, �e swym bu�czucznym zachowaniem i zuchwa�� postaw� wystraszy
potencjalnych
rzezimieszk�w, kt�rzy mogli si� w nich czai�.
Przy nabrze�u sta�o chyba ze czterdzie�ci parowc�w przycumowanych do s�upk�w na
przystani i �odzi pilotuj�cych. Nawet o tej porze nie by�o tu ani cicho, ani
spokojnie. Ogromne
stosy skrzy� z towarami rzuca�y czarne cienie w blasku ksi�yca, a stoj�cy przy
nich i przy
belach siana robotnicy portowi przekazywali sobie z r�k do r�k butelk� i palili
fajki.
W oknach kajut oko�o tuzina jednostek wci�� pali�y si� �wiat�a. Jedna z nich,
�Wyandotte�,
szykowa�a si� do wyp�yni�cia - ogie� pod kot�em buzowa� w najlepsze, ros�o
ci�nienie pary.
Dostrzegli m�czyzn� stoj�cego na g�rnym pok�adzie pasa�erskim statku z bocznym
ko�em
�opatkowym i przygl�daj�cego si� im z zaciekawieniem. Abner Marsh przepu�ci�
Yorka przed
sob�, po czym ruszy� za nim wzd�u� rz�du mrocznych, milcz�cych parowc�w z
wysokimi
kominami odcinaj�cymi si� na tle rozgwie�d�onego nieba niczym poczernia�e drzewa
z dziwnymi kwiatami na wierzcho�kach.
Wreszcie zatrzyma� si� przed wielkim, ozdobnym bocznoko�owcem, na kt�rego g��w-
nym pok�adzie pi�trzy�y si� towary; wzniesiony pomost mia� zapobiec wizytom
intruz�w, a w
oddali mo�na by�o dostrzec wys�u�on� ��d� pilotuj�c�.
Nawet w s�abym �wietle ksi�yca jednostka prezentowa�a si� majestatycznie. �aden
z parowc�w na przystani nie dor�wnywa� jej wielko�ci� ani splendorem.
- Tak? - zapyta� powoli, z szacunkiem, Joshua York. Marsh pomy�la� p�niej, �e
by�
mo�e to w�a�nie przewa�y�o szal� - szacunek w g�osie tamtego.
- To �Eclipse� - wyja�ni� Marsh. - Widzi pan, na ster�wce wisi tabliczka z nazw�
tego
statku. - Wskaza� j� swoj� laseczk�. - O, tam.
- Widz�. Mam niez�y wzrok. Nawet w nocy. To jaki� szczeg�lny statek?
- Jeszcze jak. Bardzo szczeg�lny. To �Eclipse�. Zna go ka�dy m�czyzna i
ch�opiec
na tej rzece. Jest ju� do�� stary, zbudowano go w pi��dziesi�tym drugim, przed
pi�cioma laty.
Mimo to wci�� jest wspania�y. Ma klas�. M�wi�, �e kosztowa� trzysta
siedemdziesi�t pi��
tysi�cy i jest tego wart. Nigdy nie by�o wi�kszego, wspanialszego i
pi�kniejszego parostatku
ni� ten tutaj. Znam go jak w�asn� kiesze�. Mo�e mi pan wierzy�. Ja to wiem.
- Marsh wskaza� na parowiec. - Ma trzysta sze��dziesi�t pi�� st�p na
czterdzie�ci,
a jego wielki salon trzysta trzydzie�ci st�p d�ugo�ci i zapewniam, �e nie
widzia� pan drugiego
takiego. Na jednym ko�cu stoi z�ocony pos�g Henry�ego Claya, a na drugim
Andy�ego Jack-
sona - gapi� si� jeden na drugiego przez ca�� d�ugo�� sali. Jest tam wi�cej
kryszta��w, srebra
i witra�owego szk�a, ni� m�g�by sobie wymarzy� kierownik Posesji Plantatora,
obrazy olejne,
jedzenie, jakiego nigdy pan nie kosztowa�, i lustra - te lustra. Ale to wszystko
nic
w por�wnaniu z jego szybko�ci�. Pod g��wnym pok�adem znajduje si� pi�tna�cie
kot��w.
Przy jedenastostopowym skoku, powiadam panu, �aden statek nie jest w stanie mu
dor�wna�,
gdy kapitan Sturgeon wydusi z niego pe�n� moc. Ten statek z �atwo�ci� pokonuje
osiemna�cie
mil na godzin�, i to pod pr�d. W pi��dziesi�tym trzecim ustanowi� rekord na
dystansie
z Nowego Orleanu do Louisville. Znam jego wynik na pami��. Cztery dni, dziewi��
godzin
i trzydzie�ci minut. Pokona� cholernego �A.L. Shotwella� o pi��dziesi�t minut,
cho� przecie�
�Shotwell� jest diablo szybk� jednostk�. - Marsh odwr�ci� si� do Yorka. - Mia�em
nadziej�,
�e kt�rego� dnia moja �Lady Liz� pokona �Eclipse� lub cho�by mu dor�wna, ale
dzi� wiem
ju�, �e to niemo�liwe. Oszukiwa�em sam siebie. Nie sta� mnie by�o na zbudowanie
statku,
kt�ry m�g�by pokona� �Eclipse�. Pan zapewni� mi te pieni�dze i dzi�ki temu
zyska� we mnie
wsp�lnika. Oto odpowied�, kt�rej pan oczekiwa�. ��da pan po�owy udzia��w w mojej
firmie,
partnera, kt�ry nie b�dzie zadawa� k�opotliwych pyta�, a jednocze�nie b�dzie
trzyma� r�k� na
pulsie i zajmie si� statkiem? Nie ma sprawy. Prosz� wi�c, aby da� mi pan do��
pieni�dzy na
zbudowanie parowca takiego jak ten tutaj.
Joshua York spojrza� na wielki bocznoko�owiec, cichy i pe�en powagi, ton�cy
po�r�d
ciemno�ci, unosz�cy si� �agodnie na wodzie i oczekuj�cy na kolejnych �mia�k�w
pragn�cych
rzuci� mu wyzwanie. Odwr�ci� si� do Abnera Marsha z u�miechem na ustach i
drobnymi
iskierkami w ciemnych oczach.
- Za�atwione - powiedzia� kr�tko. A potem wyci�gn�� do niego r�k�.
Marsh wyszczerzy� si� do Yorka, uj�� jego szczup��, bia�� d�o� w swoje wielkie
�ap-
sko i �cisn��.
- Wobec tego umowa stoi - powiedzia� na g�os i zacisn�� palce z ca�ej si�y, jak
to mia�
w zwyczaju przy ka�dej transakcji, aby w ten spos�b, mia�d��c i �ciskaj�c,
sprawdzi� odwag�
oraz determinacj� swoich kontrahent�w. Wzmaga� u�cisk, dop�ki nie spostrzeg�
wyrazu b�lu
w ich oczach.
Oczy Yorka pozosta�y jednak niewzruszone, a jego d�o� zamkn�a si� na r�ce
Marsha
z i�cie zdumiewaj�c� si��. Palce, d�ugie i smuk�e, zaciska�y si� coraz mocniej i
mocniej, mi�-
�nie ukryte pod bia�� sk�r� �ci�ga�y si� niczym �elazne spr�yny, a Marsh
prze�kn�� �lin�
i zacisn�� z�by, aby nie krzykn�� z b�lu.
York pu�ci� jego d�o�.
- Chod�my - rzek� i klepn�� Marsha w plecy tak mocno, �e nied�wiedziowaty
m�czy-
zna zachwia� si� na nogach. - Musimy wszystko starannie zaplanowa�.
Rozdzia� 2
Nowy Orlean
maj 1857
Zgorzknia�y Billy Tipton zjawi� si� na francuskiej gie�dzie o dziesi�tej rano,
obser-
wuj�c aukcj� czterech beczu�ek wina, siedmiu skrzy� produkt�w sypkich oraz
�adunku mebli,
zanim przyprowadzono niewolnik�w. Sta� w milczeniu, opar�szy �okcie o d�ugi,
marmurowy
kontuar si�gaj�cy do po�owy obwodu rotundy, i popijaj�c absynt, patrzy�, jak
encanteurs za-
chwalaj� sw�j towar w dw�ch j�zykach. Zgorzknia�y Billy by� pos�pnym,
trupiobladym m�-
czyzn� o poci�g�ym ko�skim obliczu pooranym bliznami po ospie, kt�r� przechodzi�
w dzieci�stwie; mia� d�ugie, rzadkie, cienkie, kasztanowe w�osy. Rzadko si�
u�miecha�,
a przera�liwe oczy o barwie lodu, tak zimne i gro�ne, stanowi�y jego wielki atut
i odstrasza�y
potencjalnych napastnik�w.
Francuska gie�da by�a wytwornym miejscem, nazbyt wytwornym jak na jego gust, i w
gruncie rzeczy wcale nie lubi� tu przychodzi�. Mie�ci�a si� w rotundzie hotelu
St. Louis pod
wysok� kopu��, sk�d na podium aukcyjne i kupc�w sp�ywa�y kaskady s�onecznego
�wiat�a.
Kopu�a mia�a, lekko licz�c, osiemdziesi�t st�p �rednicy. Sal� otacza�y
strzeliste kolumny,
wzd�u� �cian bieg�y w�skie galeryjki, sklepienie by�o pokryte wykwintnymi
zdobieniami,
�ciany natomiast barwnymi freskami, kontuar baru wykonano z marmuru, podobnie
jak po-
sadzki i sto�y encanteurs��w.
Tutejsi kupcy wywodzili si� z miejscowych elit, byli w�r�d nich zamo�ni
plantatorzy
znad rzeki i m�odzi kreolscy dandysi ze starego miasta. Zgorzknia�y Billy nie
znosi� Kreol�w
ich wytwornych stroj�w, wynios�ej postawy i ciemnych, pe�nych pogardy oczu. Nie
lubi�
przebywa� w ich towarzystwie. Byli zapalczywi, pop�dliwi i skorzy do awantur;
bywa�o, �e
temu czy owemu nie spodoba�o si�, w jaki spos�b Billy kaleczy� ich j�zyk i gapi�
si� na ich
kobiety, mierzi�a ich jego obcesowa, ostentacyjna ameryka�sko��. I wtedy
dostrzegali jego
oczy, blade, zimne i �ypi�ce na nich bez cienia lito�ci, a w�wczas - zwykle -
rejterowali.
Je�eli chodzi�o o niego, zazwyczaj kupowa� Murzyn�w na gie�dzie ameryka�skiej
w St. Charles, gdzie obowi�zywa�y mniej wykwintne maniery, miast po francusku
m�wiono
po angielsku, i gdzie czu� si� znacznie swobodniej. Przepych rotundy w St. Louis
nie robi� na
nim wra�enia, je�li nie liczy� wspania�ych drink�w, kt�re tu serwowano.
Zjawia� si� tutaj raz w miesi�cu, regularnie, i nic nie m�g� na to zaradzi�.
Ameryka�-
ska gie�da by�a dobrym miejscem, by kupi� robotnik�w na plantacj� lub
ciemnosk�rego ku-
charza, jednak po m�odziutkie, �niade lub czekoladowe pi�kno�ci, za kt�rymi
przepada� Ju-
lian, musia� przyby� w�a�nie tu, na gie�d� francusk�. Julian pragn�� prawdziwych
�licznotek,
musia�y by� naprawd� ol�niewaj�ce.
Zgorzknia�y Billy wype�nia� polecenia Damona Juliana.
Oko�o jedenastej uporano si� ze sprzeda�� win i handlarze zacz�li prezentowa�
pierw-
szych niewolnik�w z zagr�d na Moreau, Esplanadzie i Common; m�czyzn i kobiety,
m�o-
dych i starych, nawet ma�e dzieci - jedne z nich mia�y sk�r� ja�niejsz�, inne
czarn� jak heban.
Zgorzknia�y Billy domy�la� si�, �e niekt�rzy spo�r�d tych ludzi musieli by�
inteligentni, mo�e
nawet m�wili po francusku. Zostali ustawieni w rz�dzie po jednej stronie sali,
do przegl�du,
a kilku m�odych Kreol�w przesz�o obok nich wolnym krokiem, wymieniaj�c mi�dzy
sob�
kr�tkie uwagi i pobie�nie ogl�daj�c towar. Zgorzknia�y Billy pozosta� przy barze
i zam�wi�
jeszcze jeden absynt. Wi�kszo�� zagr�d odwiedzi� ju� wczoraj i przyjrza� si�
bie��cej ofercie.
Wiedzia�, czego poszukuje.
Jeden z licytator�w stukn�� m�otkiem w marmurowy pulpit i rozmawiaj�cy p�g�osem
kupcy natychmiast przerwali konwersacj�. M�czyzna skin�� r�k� i na stoj�c�
opodal skrzy-
ni� wspi�a si� niepewnie m�oda, niespe�na dwudziestoletnia dziewczyna. Mia�a
troch� za
szeroko rozstawione oczy, ale mog�a si� podoba�. Nosi�a perkalow� sukienk�, a we
w�osach
mia�a wplecione zielone wst��ki; licytator zacz�� energicznie wymienia�
wszystkie jej zalety.
Zgorzknia�y Billy przygl�da� si� oboj�tnie, jak dwaj Kreole podbijaj� mi�dzy
sob� cen�
dziewczyny. Wreszcie sprzedano j� za tysi�c czterysta dolar�w.
Nast�pnym obiektem licytacji by�a starsza kobieta, rzekomo wy�mienita kucharka,
a potem m�oda matka z dw�jk� dzieci. Sprzedano je w komplecie.
Billy czeka� cierpliwie, podczas gdy kolejne obiekty znajdowa�y swoich nabywc�w.
Kwadrans po dwunastej, gdy sala wype�ni�a si� widzami i kupcami, na podium
wprowadzono
dziewczyn�, kt�r� uprzednio sobie upatrzy�.
Mia�a na imi� Emily, jak poinformowa� ich licytator.
- Sp�jrzcie na ni�, panowie - rzek� po francusku - przyjrzyjcie si� uwa�nie. C�
za do-
skona�o��! Od lat nie mieli�my tu takiego okazu.
Zgorzknia�y Billy ca�kowicie si� z tym zgadza�. Emily mia�a szesna�cie, mo�e
sie-
demna�cie lat, jak oszacowa�, ale by�a nad wiek kobieca. Stoj�c przy pulpicie
licytatora, wy-
dawa�a si� odrobin� sp�oszona, ale dzi�ki ciemnej, prostej sukience
podkre�laj�cej walory
figury z pewno�ci� wygl�da�a korzystniej. Do tego mia�a naprawd� przepi�kn�
twarz, du�e,
�agodne oczy i aksamitn� sk�r� o barwie kawy z mlekiem. Julianowi z pewno�ci�
si� spodo-
ba.
Licytacja by�a bardzo zaci�ta. Dla plantator�w taka �liczna sk�din�d dziewczyna
by�a
bezu�yteczna, lecz sze�ciu czy siedmiu Kreol�w wyra�nie zagi�o na ni� parol.
Emily musia�a
spodziewa� si�, co j� czeka, z pewno�ci� zadbali o to inni niewolnicy. By�a do��
�adna, by
w swoim czasie wywalczy� sobie wolno��, zostaj�c kochank� kt�rego� z Kreol�w,
kt�rzy tak
zawzi�cie podbijali cen�. Towarzystwo swojego nabywcy musia�aby zapewne znosi�
do dnia
jego �lubu. Gdyby znalaz�a si� na kt�rym� z bal�w, ubrana w jedwabn� sukni� i ze
wst��kami
we w�osach, z pewno�ci� sta�aby si� przyczyn� niejednego pojedynku. Jej c�rki
b�d� mia�y
sk�r� jeszcze ja�niejsz� od niej i znacznie dostatniejsze �ycie. Mo�e po latach
nauczy si�
sztuki fryzjerskiej albo otworzy pensjonat.
Zgorzknia�y Billy z niewzruszon� twarz� wypi� �yk swego drinka.
Stawka ros�a. Przy dw�ch tysi�cach odpad�a wi�kszo�� licytuj�cych. Pozosta�o ich
ju�
tylko trzech. W pewnej chwili jeden z nich, �niady, �ysy m�czyzna, za��da�, aby
dziewczyna
si� rozebra�a. Encanteur wyda� stosowne polecenie, a Emily skrz�tnie rozpi�a i
zdj�a su-
kienk�. Kto� rzuci� lubie�ny komentarz, kt�ry wywo�a� salw� �miechu w�r�d
zgromadzonych.
Dziewczyna u�miechn�a si� p�g�bkiem, a licytator, wyszczerzywszy si�, dorzuci�
w�asn�
ci�t� uwag�. Wreszcie podj�to przerwan� licytacj�.
Przy stawce dwa i p� tysi�ca dolar�w �ysy m�czyzna zrezygnowa�, ale
przynajmniej
rzuci� okiem na powabny towar. Pozosta�o ju� tylko dw�ch licytuj�cych. Obaj byli
Kreolami.
Podbijali cen�, a� stawka uros�a do trzech tysi�cy dwustu dolar�w. Tu nadesz�a
chwila zawa-
hania. Licytator us�ysza�, �e m�odszy z kupc�w zaoferowa� jako swoj� ostatni�
stawk� trzy
tysi�ce trzysta dolar�w.
- Trzy tysi�ce czterysta - rzek� p�g�osem drugi licytuj�cy.
Zgorzknia�y Billy rozpozna� go. By� to m�ody, szczup�y Kreol nazwiskiem
Montreuil,
znany hulaka, hazardzista i amator pojedynk�w.
M�odszy z licytuj�cych pokr�ci� g�ow�, aukcja dobieg�a ko�ca. Montreuil spojrza�
niedwuznacznie na Emily i u�miechn�� si� znacz�co. Zgorzknia�y Billy odczeka�
tyle, ile
trwaj� trzy uderzenia serca, zanim m�otek zd��y� opa�� na marmurowy blat.
- Trzy tysi�ce siedemset - oznajmi� mocnym, dono�nym g�osem.
Encanteur i dziewczyna zaskoczeni unie�li wzrok. Montreuil i garstka jego
przyjaci�
obrzucili Billy�ego gniewnymi, gro�nymi spojrzeniami.
- Trzy tysi�ce osiemset - zripostowa� Montreuil.
- Cztery tysi�ce - rzek� Zgorzknia�y Billy.
Nawet jak na tak� pi�kno�� by�a to wyg�rowana cena. Montreuil powiedzia� co� do
dw�ch m�czyzn stoj�cych tu� przy nim, po czym ca�a tr�jka jak na komend�
obr�ci�a si�
i stukaj�c gniewnie obcasami but�w o marmurow� posadzk�, nie obejrzawszy si�,
wymasze-
rowa�a z rotundy.
- Chyba wygra�em t� licytacj� - stwierdzi� Zgorzknia�y Billy. - Niech si�
ubierze
i przygotuje do drogi. Zabieram j� natychmiast. - Pozostali wci�� na niego
patrzyli.
- Ale� oczywi�cie! - wykrzykn�� encanteur.
Przy jego pulpicie pojawi� si� kolejny handlarz, a uderzenie m�otka obwie�ci�o
wej�cie
na skrzyni� jeszcze jednej niebrzydkiej dziewczyny, kt�rej widok ucieszy�
zebranych na sali
widz�w. Wkr�tce sala gie�dy zn�w rozbrzmia�a gwarem g�os�w.
Zgorzknia�y Billy poprowadzi� Emily wzd�u� d�ugiego pasa�u wiod�cego z rotundy
na
St. Louis Street; gdy mijali po drodze modne sklepiki, stoj�cy przed nimi
pr�niacy i zamo�ni
w�drowcy obrzucali ich pe�nymi zaciekawienia spojrzeniami.
Gdy Billy wyszed� na ulic�, sk�pan� w z�ocistym blasku, mrugaj�c powiekami, bo
s�o�ce tego dnia �wieci�o wyj�tkowo silnie, nagle tu� przy nim pojawi� si�
Montreuil.
- Monsieur - zacz��.
- Je�eli zwracasz si� do mnie, m�w po angielsku - uci�� Billy. - I m�w mi panie
Tip-
ton, Montreuil. - Jego d�ugie palce zadr�a�y, gdy zmierzy� tamtego spojrzeniem
lodowatych,
beznami�tnych oczu.
- Panie Tipton - rzek� Montreuil, powoli cedz�c s�owa. Jego oblicze lekko
pokra�nia�o.
Dwaj przyjaciele za nim wypr�yli si� nerwowo. - Zdarza�o mi si� ju� w
przesz�o�ci traci�
dziewcz�ta - ci�gn�� Kreol. - To prawdziwa �licznotka, ale jej utrata nic dla
mnie nie znaczy,
panie Tipton. S�k w tym, �e zrobi� pan ze mnie publicznie po�miewisko, pozwoli�
mi pan
�udzi� si� zwyci�stwem, a potem wystrychn�� mnie na dudka.
- Co� takiego - mrukn�� Zgorzknia�y Billy. - Co� takiego.
- Gra pan w niebezpieczn� gr� - ostrzeg� Montreuil. - Czy wie pan, kim jestem?
Gdy-
by by� pan d�entelmenem, wyzwa�bym pana na pojedynek.
- Pojedynki s� zabronione, Montreuil - odparowa� Billy. - A mo�e nic ci o tym
nie
wiadomo? Poza tym ja nie jestem d�entelmenem. - Odwr�ci� si� do dziewczyny
stoj�cej pod
murem hotelu i przygl�daj�cej si� im niepewnie. - Chod� - powiedzia�. Ruszy�
wzd�u� chod-
nika. Dziewczyna posz�a za nim.
- Zap�aci mi pan za to, monsieur! - zawo�a� Montreuil.
Zgorzknia�y Billy pu�ci� jego s�owa mimo uszu i skr�ci� za r�g budynku. Szed�
szyb-
kim, zadzierzystym krokiem, sprawia� teraz zupe�nie inne wra�enie ni� w budynku
francu-
skiej gie�dy. Na ulicy Zgorzknia�y Billy czu� si� jak w domu, tu dorasta� i tu
uczy� si� sztuki
przetrwania. Niewolnica Emily usilnie stara�a si� dotrzyma� mu kroku, jej bose
stopy wyda-
wa�y ciche pla�ni�cia na ceglanym chodniku. Wzd�u� ulic Vieux Carre ci�gn�y si�
rz�dy
ceglanych i tynkowanych dom�w z misternymi balkonami z kutego �elaza,
zwieszaj�cymi si�
nad w�skim pasem chodnika. Same ulice nie by�y brukowane, niedawne deszcze
zmieni�y je
w jeziora lepkiego, g�stego b�ocka. Przy chodnikach ci�gn�y si� otwarte
rynsztoki, g��bokie
rowy pe�ne stoj�cej wody, wydzielaj�ce silny od�r nieczysto�ci i �ciek�w.
Mijali mi�e, ma�e sklepiki i zagrody niewolnik�w, budowle z grubymi kratami
w oknach, eleganckie hotele i zadymione pijalnie grogu z gromadami pos�pnych,
czarnosk�-
rych wyzwole�c�w, przemierzali duszne, ciasne uliczki i rozleg�e place, zwykle
ozdobione
fontannami, spotkali na swej drodze Kreolki ze �wit� i przyzwoitkami, a tak�e
grup� zbie-
g�ych niewolnik�w z �elaznymi obro�ami na szyjach i �a�cuchami wlok�cymi si�
w rynsztoku za nimi, nad kt�r� czuwa� zimnooki bia�y osi�ek z batem w gar�ci.
Niebawem
opu�cili kwarta� francuski i znale�li si� w toporniejszej, m�odszej dzielnicy
ameryka�skiej
Nowego Orleanu. Zgorzknia�y Billy pozostawi� swego konia uwi�zanego przed
pijalni� gro-
gu. Wsiad� na wierzchowca i nakaza� dziewczynie, aby sz�a obok niego. Po
opuszczeniu mia-
sta wyruszyli na po�udnie i wkr�tce zeszli z g��wnej drogi; zatrzymali si� tylko
raz, aby da�
odpocz�� wierzchowcowi Billy�ego i aby on sam m�g� posili� si� wyj�tym z juk�w
kawa�-
kiem czerstwego chleba z serem. M�czyzna pozwoli� Emily napi� si� troch� wody
ze stru-
mienia.
- Czy pan jest moim nowym panem? - zapyta�a go w�wczas zdumiewaj�co poprawn�
angielszczyzn�.
- Nadzorc� - odpar� Billy. - Juliana spotkasz dzisiejszej nocy. Po zmroku. -
U�miech-
n�� si�. - Na pewno ci� polubi. - I nakaza� jej, aby zamilk�a.
Poniewa� dziewczyna sz�a pieszo, poruszali si� do�� wolno i zaczyna�o ju�
zmierz-
cha�, gdy dotarli na plantacj� Juliana. Droga bieg�a wzd�u� mokrade�, wij�c si�
po�r�d g�ste-
go zagajnika, konary drzew ci�kie by�y od hiszpa�skiego mchu. Okr��yli wielki,
nagi d�b
i znale�li si� w�r�d rozleg�ych p�l, sk�panych w czerwonej po�wiacie
zachodz�cego s�o�ca.
Pola le�a�y od�ogiem, zaro�ni�te chwastami od brzegu rzeki a� po dom. By�o tam
stare, gnij�-
ce nabrze�e i przysta� dla przep�ywaj�cych parowc�w, a za domem rz�d barak�w dla
niewol-
nik�w. Jednak nie by�o w nich ani jednego niewolnika, a p�l nie uprawiano od
wielu lat. Dom
nie dor�wnywa� rozmiarami wi�kszo�ci tego typu rezydencji, brakowa�o mu tak�e
ich prze-
pychu. Ot, prosta, kanciasta budowla z poszarza�ego drewna, z od�a��cymi ze
�cian p�atami
farby; uwag� zwraca�a przede wszystkim wie�yczka otoczona z czterech stron nisk�
balu-
stradk�.
- Dom - rzek� Zgorzknia�y Billy.
Dziewczyna zapyta�a, czy plantacja ma jak�� nazw�.
- Mia�a - odpar� Billy - przed laty, gdy mieszka� tu Garoux. Ale zachorowa� i
umar�,
on i jego synowie, i od tej pory nie ma nazwy. A teraz zamknij si� i przyspiesz
kroku.
Zaprowadzi� j� na ty�y domu, do wej�cia, z kt�rego sam korzysta�, po czym
otworzy�
k��dk� kluczem, kt�ry nosi� na �a�cuszku na szyi. Mia� do swego u�ytku trzy
pokoje nale��ce
niegdy� do s�u�by. Wprowadzi� Emily do sypialni.
- Rozbierz si� - warkn�� do dziewczyny.
Emily niezdarnie zacz�a wype�nia� polecenie, ale przez ca�y czas patrzy�a na
Bil-
ly�ego z trwog� w oczach.
- Nie gap si� tak - powiedzia�. - Nale�ysz do Juliana, z mojej strony nic ci nie
grozi.
Zagrzej� wod�. W kuchni jest wanna. Umyj si� i przebierz. - Otworzy� szaf� z
misternie rze�-
bionego drewna i wyj�� z niej ciemn� sukni� z brokatu. - Masz, powinna pasowa�.
Westchn�a.
- Nie mog� jej w�o�y�. To suknia bia�ej pani.
- Stul dzi�b i r�b, co m�wi� - uci�� Billy. - Julian chce, aby� �adnie
wygl�da�a. - To
rzek�szy, wyszed�, udaj�c si� do g��wnej cz�ci domu.
Odnalaz� Juliana w bibliotece, siedz�cego w ciemno�ciach w wielkim sk�rzanym fo-
telu, z koniak�wk� w d�oni. Na rega�ach doko�a sta�y rz�dy zakurzonych ksi�g,
nale��cych do
starego Rene Garoux. Od lat nikt nie si�gn�� po �adn� z nich. Damon Julian nie
lubi� czyta�.
Zgorzknia�y Billy wszed� do pokoju i stan�� w nale�ytej odleg�o�ci od swego
pana,
oczekuj�c w milczeniu, a� tamten przem�wi.
- Ile? - dobieg� go w ko�cu g�os dochodz�cy z mroku.
- Cztery tysi�ce - odpar� Billy - ale spodoba si� panu. Jest m�oda, �adna, czu�a
i pi�kna,
naprawd� pi�kna.
- Wkr�tce zjawi� si� tu inni. Alain i Jean ju� s�; g�upcy, trawi ich pragnienie.
Gdy b�-
dzie gotowa, przyprowad� j� do sali balowej.
- Tak jest - rzuci� pospiesznie Billy. - Podczas aukcji zdarzy� si� pewien
k�opotliwy
incydent.
- Incydent?
- Mia�em zatarg z pewnym Kreolem nazwiskiem Montreuil. On tak�e chcia� j� kupi�.
Nie spodoba�o mu si�, �e zosta� przelicytowany. To hazardzista, cz�sty bywalec
dom�w gier.
Czy mam zaj�� si� nim kt�rej� nocy?
- Opowiedz mi o nim - rozkaza� Julian. G�os mia� p�ynny, mi�kki, g��boki i
zmys�owy,
upojny jak wyborny koniak.
- M�ody, �niady. Czarne oczy, czarne w�osy. Wysoki. M�wi�, �e lubi si�
pojedynko-
wa�. Jest twardy. Silny i szczup�y, ale przystojny jak wi�kszo�� z nich.
- Zajm� si� nim - rzek� Damon Julian.
- Tak jest - doko�czy� Billy.
Zrobi� w ty� zwrot i wr�ci� do swojego pokoju.
Gdy Emily w�o�y�a brokatow� sukni�, sta�a si� kim� zupe�nie innym. Niewolnica
i dziecko znikn�y. Doprowadzona do porz�dku i przebrana zmieni�a si� w
ciemnow�os� ko-
biet�, niemal eterycznej urody pi�kno��. Zgorzknia�y Billy otaksowa� j�
spojrzeniem.
- Mo�e by� - stwierdzi�. - Chod�, idziesz na bal.
Sala balowa by�a najwi�kszym i najwspanialszym pomieszczeniem w ca�ym domu.
O�wietla�y j� trzy wielkie kandelabry z r�ni�tego szk�a, w kt�rych p�on�a setka
niedu�ych
�wiec. Na �cianach wisia�y obrazy olejne przedstawiaj�ce pejza�e mokrade�,
posadzk� wy�o-
�ono drogim polerowanym parkietem. Szerokie, dwuskrzyd�owe drzwi na jednym ko�cu
sali
wiod�y do rozleg�ego holu, po drugiej stronie wznosi�y si� olbrzymie schody,
rozchodz�ce si�
w dw�ch kierunkach; drewniane barierki l�ni�y w s�abym, z�ocistym blasku.
Gdy Zgorzknia�y Billy wprowadzi� Emily do sali balowej, ju� na ni� czekali. By�o
ich
dziewi�cioro, w��cznie z Julianem; sze�ciu m�czyzn i trzy kobiety - m�czy�ni w
ciemnych
garniturach o europejskim kroju, kobiety w jasnych jedwabnych sukniach. Z
wyj�tkiem Julia-
na wszyscy czekali na schodach, nieruchomi i milcz�cy, pe�ni szacunku.
Zgorzknia�y Billy
zna� ich wszystkich, kobiety nosi�y imiona Adrienne, Cynthia i Valerie. Obok
nich sta� po-
s�pnie przystojny Raymond o ch�opi�cym obliczu, Kurt z oczyma jak gorej�ce w�gle
i pozostali. Jeden z nich, Jean, wyra�nie dygota� nerwowo, jego wargi rozchyla�y
si�, ukazu-
j�c d�ugie, bia�e z�by, a palce d�oni zaciska�y si� i rozlu�nia�y na przemian.
Dr�czy�o go pra-
gnienie, ale jako� si� trzyma�. Czeka� na Damona Juliana. Wszyscy czekali na
Damona.
Julian podszed� do Emily przez ca�� d�ugo�� sali. Porusza� si� z mi�kko�ci� i
gracj�
kota. Szed� majestatycznym krokiem nale�nym arystokracie, a mo�e nawet kr�lowi.
Szed� jak
przep�ywaj�cy mrok, jak rw�ca fala, niepohamowana i nieuchronna Pomimo bardzo
bladej
cery by� mrocznym m�czyzn� o k�dzierzawych, czarnych w�osach, ubranym w
elegancki,
ciemny str�j; jego oczy wygl�da�y jak dwa l�ni�ce krzemienie.
Przystan�� przed ni� i u�miechn�� si�. Mia� czaruj�cy, ol�niewaj�cy u�miech.
- Wyborna - rzek� kr�tko.
Emily zaczerwieni�a si� i pr�bowa�a co� powiedzie�.
- Zamilcz - uciszy� j� bezceremonialnie Zgorzknia�y Billy. - Nie odzywaj si�,
dop�ki
nie za�yczy sobie tego pan Julian.
Julian przesun�� palcem po jej mi�kkim, ciemnym policzku, a dziewczyna zadr�a�a,
usi�uj�c zachowa� niewzruszon� postaw�. Leniwie pog�adzi� j� po w�osach, po czym
uni�s�
jej twarz, aby m�c na ni� spojrze�, i przez chwil� napawa� si� jej widokiem.
Emily dostrzeg�a co� w jego oczach i drgn�a, wydaj�c cichy okrzyk przera�enia,
ale
Julian przytrzyma� j� d�o�mi za g�ow� i nie pozwoli�, by odwr�ci�a od niego
wzrok.
- Cudowna - mrukn��. - Jeste� pi�kna, dziecino. Tak si� sk�ada, �e wszyscy tutaj
jeste-
�my mi�o�nikami wszelkiego pi�kna. - Odsun�� d�onie od jej twarzy, uj�� j� za
r�k�, kt�r�
delikatnie odwr�ci� i uni�s� do ust, by z�o�y� na jej nadgarstku od wewn�trznej
strony czu�y
poca�unek.
Niewolnica wci�� dygota�a, ale nie stawia�a oporu. Julian odwr�ci� j� lekko i
poda� jej
r�k� Billy�emu Tiptonowi.
- Zechcesz czyni� honory, Billy?
Zgorzknia�y Billy si�gn�� do ty�u i z pochwy, kt�r� nosi� na plecach na
wysoko�ci ne-
rek, wydoby� d�ugi n�. Emily wyba�uszy�a oczy z przera�enia i pr�bowa�a uciec,
ale on by�
szybki, bardzo szybki i trzyma� j� naprawd� mocno. Ostrze g�adko przeci�o
powietrze i nagle
pokry�o si� czerwieni�; nawet nie by�o wida�, kiedy rozplata�o nadgarstek
dziewczyny
w miejscu uca�owanym przez Juliana. Krew wyp�yn�a z rany i zacz�a skapywa� na
pod�og�,
odg�os spadaj�cych kropel zm�ci� panuj�c� w sali cisz�.
Dziewczyna poj�kiwa�a cichutko, ale trwa�o to tylko chwil�. Zanim zorientowa�a
si�,
co j� spotka�o, Zgorzknia�y Billy schowa� n� do pochwy i cofn�� si�, a Julian
ponownie
wzi�� j� za r�k�. Zn�w uni�s� jej d�o� ku g�rze i przytkn�wszy usta do
rozci�tego nadgarstka,
zacz�� ssa�.
Zgorzknia�y Billy wycofa� si� do drzwi. Pozostali zeszli po schodach i podeszli
bli�ej,
d�ugie suknie kobiet zaszele�ci�y na parkiecie. Otoczyli Juliana i jego ofiar�
g�odnym kr�-
giem, ich oczy by�y ciemne i gorej�ce. Kiedy Emily straci�a przytomno��,
Zgorzknia�y Billy
podbieg� i podtrzyma� j� pod pachami. By�a lekka jak pi�rko.
- Jaka pi�kna - wymamrota� Julian, odsuwaj�c si� od niej z wilgotnymi ustami,
ma�la-
nymi oczami i wyr