9617
Szczegóły |
Tytuł |
9617 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9617 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9617 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9617 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Konrad Fia�kowski
Adam, jeden z nas
Data wydania 1986
Od Autora
Ksi��ka ta, uko�czona w kwietniu 1980 r., wydana zosta�a wcze�niej w Niemczech i
Francji i tam te� by�a recenzowana i dyskutowana. Ludzie, kt�rych szanuj�, odebrali j� jako
przypowie�� o atomowej zag�adzie, a nawet o jej nieuchronno�ci. Nie autorowi s�dzi� w�asne,
napisane ju� s�owa. Chc� jednak powiedzie�, �e korzenie tej ksi��ki to na pewno nie
Apokalipsa, lecz ta cz�� Przekazu, kt�ra m�wi o nadziei i po�wi�ceniu. Prawd� jest chyba
tak�e to, �e tylko nieegoistyczne decyzje podejmowane z my�l� o tych wszystkich, kt�rzy �yj�
na naszej planecie, mog� powstrzyma� realizacje wizji Armagedonu. A �e jest on mo�liwy, a
nawet prawdopodobny, to tak�e prawda. Na pewno Jednak nie jest nieuchronny, a godzenie
si� z tak� nieuchronno�ci� jest niegodne cz�owieka.
Konrad Fia�kowski
Wiede�, grudzie� 1984.
Juliuszowi Owidzkiemu
i wszystkim uczestnikom �Sto�u�
Autor
I
Gdy wyszed� na taras, s�o�ce by�o ju� czerwone i niemal dotyka�o wierzcho�k�w
wzg�rz. Upa� dnia min��, ale wieczorny wiatr nie nadszed� i w powietrzu czu�o si� zapach
dymu z palenisk domowych miasta, gdzie szykowano teraz wieczerz�. Miasto schodzi�o
tarasami ku strumieniowi i z wysoka, stamt�d gdzie sta�, widzia� w�skie uliczki, dachy i bia�e
�ciany wzniesione z kamienia z okolicznych wzg�rz. Spojrza� na wzg�rza, gdzie ko�czy�y si�
domy przechodz�c w ziele� drzew oliwnych przygaszon� szaro�ci� nadchodz�cego
zmierzchu. Pomy�la�, �e jeszcze jeden dzie� pobytu tutaj, w tym mie�cie i na tej planecie,
min��, i �e dni tych zosta�o ju� niewiele.
Us�ysza� za sob� kroki, stukot drewnianych sanda��w o kamienn� powierzchni�
tarasu, i wiedzia�, �e nadchodzi cz�owiek, na kt�rego czeka�. Odwr�ci� si� i patrzy� na
znajom� sylwetk� w d�ugim szarym p�aszczu, twarz z ciemnymi oczyma, czarne w�osy i
brod� z bia�ymi pasmami siwizny, widocznymi dopiero z bliska. Za nim p� kroku szed�
�o�nierz ze stra�y towarzysz�cy mu od bram pa�acu, bo taki by� regulamin, jaki kiedy� sam
ustanowi�. �o�nierz zatrzyma� si� w odleg�o�ci kilku krok�w, a m�czyzna podszed� do niego.
- Witaj, proktorze - powiedzia� i pochyli� g�ow�.
- Witaj, Kario - odpowiedzia� i skin�� r�k� �o�nierzowi, kt�ry wykona� zwrot i
odszed�.
- Patrzysz na ogrody? - zapyta� Kario.
- Na miasto. Z tej wysoko�ci wydaje si� ono zawsze spokojne.
- Gdyby tak by�o, panie, siedzia�bym w swym kantorze i nie mia� szcz�cia rozmawia�
z tob�.
- A wi�c co nowego?
- Admis, kt�rego raczysz otacza� opiek�, przebywa w p�nocnych prowincjach...
- M�wi� o nim w mie�cie?
- Nie i prawd� m�wi�c nie rozumiem tego. Powinni wszyscy go zna� i s�ucha� tego,
co g�osi. Jest to tak niezwyk�e i tak pi�kne, �e dni naszego �ycia, kt�rym tutaj �yjemy, wydaj�
si� bezsensowne i przetr�cane.
Proktor u�miechn�� si� i spojrza� na m�czyzn� w p�aszczu.
- Czy�by� mu uwierzy�, Kario? - zapyta�.
- Wype�niam twoje polecenia, panie, i wype�niam je skrupulatnie. On nie wie, nawet
nie podejrzewa, �e istnieje �r�d�o, z kt�rego dostaje pieni�dze, on i ci, co mu towarzysz�.
Nawet nie my�li o tym i to te� jest w nim urzekaj�ce.
- Nie odpowiedzia�e� na moje pytanie, Kario.
- To jest trudna odpowied�, panie. Trudno uwierzy� w co�, co jest zaprzeczeniem
wszystkiego, z czym si� zros�o i z�y�o. Ale dobrze jest o tym pos�ucha�.
Proktor milcza�. Pomy�la�, �e mo�e w tym, co przed chwil� us�ysza� od tego
cz�owieka, tkwi wyja�nienie dotychczasowego braku powodzenia ca�ego przedsi�wzi�cia.
Mo�e rozziew mi�dzy nowym modelem a modelem stosowanym jest zbyt du�y? Wiedzia�, �e
nie potrafi tego rozstrzygn�� i pomy�la�, �e im d�u�ej �yje na tej planecie, tym mniej rozumie
jej mieszka�c�w. Ruszy� wolnym krokiem wzd�u� balustrady tarasu ku ogrodom. Widzia�
korony rosn�cych tam palm daktylowych na tle ciemniej�cego ju� nieba. Kario szed� za nim
p� kroku w tyle, wyra�aj�c tym szacunek dla namiestnika Imperatora, a r�wnocze�nie
podkre�laj�c za�y�o�� z tak znakomit� osob�.
- A jego zwolennicy? Czy ma nowych zwolennik�w? - zapyta� przez rami�.
- Ci�gle ci sami, panie. Reszta to przygodna gawied�.
- Nikogo nowego?
- Nikogo.
- Czy twoje informacje, Kario, s� na pewna �cis�e?
- Nie istniej� inne informacje, panie, i stare narody wiedz� o tym. Tylko... - Kario
zaj�kn�� si� - ...inni nie zawsze o tym pami�taj�.
�Chcia� powiedzie�, barbarzy�cy� - pomy�la� proktor - �i wtedy przypomnia� sobie, �e
przecie� mo�e mnie urazi�, skracaj�c tym samym siebie o g�ow�. Biedny Kario, nawet nie
potrafi sobie wyobrazi�, jakim barbarzy�c� jest on i wszyscy inni mieszka�cy tej planety. A
jednak s� przy tym unikalni jak protuberancje gwiazd i r�wnie jak one przemijaj�cy i
nietrwali�.
Doszli do ogrod�w i poczu� zapach egzotycznych kwiat�w, kt�rych kielichy
rozchyla�y si� po zmierzchu. S�o�ce znik�o ju� za wzg�rzami i tylko niewielka p�aska chmura
w kszta�cie dysku p�on�a jeszcze czerwonym blaskiem.
- Widzia�e� niedawno Admisa, Kario. Jak on sobie radzi tutaj... - chcia� powiedzie�
�na tej planecie�, ale nie doko�czy�, bo Kario przecie� nic nie wiedzia� i niczego by nie
zrozumia�.
- Gdy cz�owiek ma tylko jedno pragnienie, kt�re jest zawsze z nim, jest szcz�liwy.
- Tak, cz�owiek...
- O czym m�wisz, panie?
- Niewa�ne. Pobierz z mego konta w waszym domu handlowym pieni�dze i s�u� mu,
jak mo�esz. Nie zapomnij o zwyk�ym procencie dla siebie - a gdy tamten milcza�, doda�: - Nic
nie m�wisz. Czy�by moje �rodki by�y na wyczerpaniu?
- Panie, twoje �rodki s� tak nieprzebrane, �e gdybym �mia�, por�wna�bym je ze
�rodkami samego Imperatora. Nie o to idzie. Nie musisz mi wi�cej p�aci� procentu, proktorze.
S�u��c Admisowi za pieni�dze czuj� si�... nieczysty.
- Nie poznaj� ci�, Kario. Twoja rodzina nie by�aby dumna z ciebie.
- Ja wiem, panie, �e tak si� nie prowadzi interes�w, ale przecie� nadejdzie nowy �ad,
kt�ry g�osi Admis, i wtedy b�dzie mi to policzone. To nie b�dzie dobry czas dla bogaczy.
- R�b, jak uwa�asz - proktor wzruszy� ramionami. Pomy�la� r�wnocze�nie, �e
przedsi�wzi�cie jest dobrze zaplanowane i mo�e przynios�oby rezultaty, lecz wymaga czasu i
pracy nad pokoleniami, a wi�c tym bardziej czasu, a ponadto ludzi, kt�rzy po�wi�c� wszystko
dla jego realizacji.
- Wybacz, panie, moj� �mia�o��, - g�os Karia by� teraz cichszy. - Czy Admis to... tw�j
syn?
- Cz�owieku, ta ciekawo�� mo�e kosztowa� ci� �ycie. Id� swoj� �cie�k� i nie zadawaj
takich pyta�. A teraz zostaw mnie samego i przyb�d� z raportem jak zwykle - klasn�� w
d�onie i us�ysza� tupot sanda��w �o�nierza biegn�cego po kamiennej p�ycie tarasu. Kario
sk�oni� si� nisko i odszed�.
Proktor pomy�la�, �e w tym �wiecie najbli�sze wyobra�alne pokrewie�stwo jest
pokrewie�stwem syna z ojcem i u�miechn�� si� do siebie. Potem spojrza� jeszcze raz na
ogr�d, gdzie w zmierzchu ro�liny zatraci�y ju� swoje kszta�ty i tworzy�y szary spl�tany
g�szcz. Na niebie nad ogrodem zap�on�y pierwsze gwiazdy. Odwr�ci� si� od nich i wolnym
krokiem poszed� do pa�acu, kt�rego bia�a bry�a widoczna by�a jeszcze w mroku.
U wej�cia p�on�y ju� lampy oliwne. Stoj�cy na kru�ganku stra�nicy oddali mu honory
i wszed� do wy�o�onej bia�ym marmurem komnaty, jedn� �cian� otwartej na ogr�d, po�rodku
kt�rej fontanna wyrzuca�a w powietrze krople wody. W niszach, za kolumnami z onyksu,
p�on�y lampki oliwne i w ich �wietle zobaczy� Vis� i dostrzeg� pytaj�ce spojrzenie jej
wielkich jasnych oczu. Pokr�ci� przecz�co g�ow�, bowiem przed wieczerz� postanowi�
jeszcze nawi�za� kontakt, i wolno poszed� do swojej komnaty. By�a ona niewielka, z jednym
oknem wychodz�cym w przepa�� �ciany pa�acu, urz�dzona tak jak komnata �o�nierza-wodza,
kt�rym tutaj by�. Wszed�szy, dotkn�� niewielkiej wypuk�o�ci �ciany, miejsca, kt�re zna�, i
automat rozpoznawszy uk�ad linii papilarnych jego palca zawar� za nim drzwi, tak �e
tworzy�y one teraz ze �cian� jedn� bry�� spojon� mocniej ni� jednolite �ciany pasowane i
��czone spoiwami tej cywilizacji. Potem rozejrza� si� po komnacie, by upewni� si�, �e jest
sam, i dotkn�� przeciwleg�ej �ciany, kt�ra rozwia�a si� przed nim. By�o to pole si�owe
ukszta�towane w postaci kamiennego muru i tak doskonale imituj�ce kamie�, �e przy jej
kuciu odpryski wyparowywa�y dopiero po wielu godzinach.
Teraz komnata by�a dwa razy obszerniejsza i ta druga jej cz�� zape�niona by�a
aparatur� przeznaczon� do kontaktu i transferu. Z boku pod �cianami wbudowano pulpity do
bezpo�redniego sterowania jednostkami floty. Usiad� w pot�nym fotelu, na skroniach
zacisn�� uchwyty he�mu, a potem sprawdzi� dop�yw energii do aparatu. Pomy�la�, �e
wszystkie te urz�dzenia s� tylko po to, by on, wbudowany w prymitywn� struktur� cz�owieka,
m�g� przenikn�� do stanu trwania, gdzie czas nie istnieje ani jako poj�cie, ani jako
w�a�ciwo�� fizyczna materii, gdzie materia i energia s� nierozr�nialn� jedno�ci� i no�nikiem
informacji, kt�ra jest nim samym. By� on bowiem w kategoriach czasu cywilizacj� wieczn� i
samym Kosmosem. W tej postaci, w kt�rej tutaj by�, nie m�g� uzyska� pe�nego stanu trwania,
bo kana�y informacyjne wynikaj�ce z przyj�tej struktury by�y zbyt w�skie i m�g� si� jedynie
konwergowa� z sob� samym, ze swoim wzorcem r�wnie� ograniczonym, bo zrealizowanym
w drgaj�cym polami krysztale materii zawartym w pancerzach ochronnych, okr��aj�cym t�
planet� po ko�owej orbicie gdzie� w p� odleg�o�ci jej Ksi�yca. Dopiero dalej by�o trwanie
tej najstarszej cywilizacji, kt�re jest jedno�ci� i mo�e wydziela� swe cz�ci r�wnowa�ne z ni�
sam�, a wi�c od niej nierozr�nialne.
Wiedzia� o tym b�d�c tutaj, lecz zaczyna� to czu�, gdy nak�ada� he�m, czas przestawa�
by� i tylko symulowa� go sekwencyjny j�zyk, kt�rym z tej struktury musia� si� pos�ugiwa�.
- Jeste�, Adamie - us�ysza�.
- Jestem, Admusie - pomy�la�.
- Trudno mi si� z tob� konwergowa�, bo jeste� ci�gle inny.
- Jaki?
- Inny...
- Informacyjnie w�szy?
- Tak, ale i szerszy zarazem, szerszy o informacje cz�owieka, kt�rych nie mam, bo s�
tylko fluktuacjami w czasie.
Poczu� wzrost intensywno�ci trwania, zr�wnoleglenie my�lenia, chwil�
nad�wiadomo�ci i to by�o wszystko.
- Do kontaktu, Adamie - us�ysza�.
- Do kontaktu, Admusie - pomy�la� i zdj�� he�m. Teraz wszystkie nowe informacje
stanowi�y ju� cz�� Admusa. Tak�e on wiedzia� wi�cej i rozumia�, �e przedsi�wzi�cie tutaj,
na tej planecie, zbli�a si� ku ko�cowi. Wiedzia� o tyle wi�cej, o ile dopuszcza� szum
informacyjny, kt�ry pojawia� si� wtedy, gdy pojawia� si� czas, a ko�czy�o trwanie. Wsta� z
fotela, przeszed� do drugiej cz�ci komnaty, a pole si�owe zawar�o si� za nim i znowu by�
namiestnikiem Imperatora o dziwnym barbarzy�skim imieniu, w�adc� tego miasta i ludzi w
nim �yj�cych, a tak�e innych miast i wsi a� do pustyni i morza. Rozwar� drzwi swej komnaty
i przeszed� tam, gdzie szumia�a fontanna, i Visa, jasnow�osa niewolnica z barbarzy�skich
plemion p�nocy, czeka�a na niego z wieczerz�.
Na stole sta�y ju� misy z jad�em i gdy u�o�y� si� na sofie, Visa poda�a mu kubek
nape�niony winem z buk�aka z ko�lej sk�ry. Wino by�o ch�odne, bo przyniesiono je niedawno
z piwnic. Smakowa� jego cierpkaw� gorycz, kt�ra kojarzy�a mu si� zawsze z t� planet�,
bowiem tylko tutaj dojrzewa�y te dziwne owoce przemieniane w p�yn o niepowtarzalnym
smaku. Pomy�la�, �e jest to symbol tej planety, symbol nierozpoznawalny dla jej
mieszka�c�w, a jednak godny w jaki� spos�b podkre�lenia.
Visa podawszy kubek usun�a si� w cie� za kolumny, gdzie nie dociera�o �wiat�o
lampy oliwnej. Wsparty na lewym �okciu, zwr�cony piersi� ku sto�owi patrza� w ciemno��, za
fontann�, gdzie tylko czasem b�yska�y �wietliki wlatuj�ce tu z ogrod�w.
Nigdy nie jad� wiele, tyle tylko, ile wymaga�o noszone przez niego cia�o. Ten, kt�ry
mu go u�yczy�, �o�nierz, polityk i kawalerzysta, jada� zapewne wi�cej i �lady tego odczuwa�
niekiedy w niekontrolowanych sk�onno�ciach autonomicznych uk�ad�w tego organizmu,
kt�rym nauczy� si� ju� po latach sterowa�. Skin�� na Vis� i ta nape�ni�a mu powt�rnie kubek.
Gdy sta�a pochylona, p�omie� lampy odbija� si� w jej jasnych w�osach i wtedy poczu� jaki�
nieokre�lony niepok�j, o kt�rym tak�e wiedzia�, �e pochodzi z autonomicznych uk�ad�w
organizmu, w jakim by�.
- Jak d�ugo jeste� tu, Viso? - zapyta�.
- Przy tobie, panie, trzy lata.
- A przedtem?...
- By�am u kupca Hafagi w mie�cie.
- I dobrze ci tam by�o?...
- U ciebie, panie, jest mi lepiej, bo s�u�� pierwszemu cz�owiekowi w mie�cie i w ca�ej
prowincji.
- I jeste� szcz�liwa?
- Tak, tylko czasem - spojrza�a na niego nie unosz�c g�owy - jest mi smutno.
Milcza�, i pomy�la�a widocznie, �e go urazi�a, bo szybko doda�a:
- Tam w mie�cie by�o wi�cej ludzi, a tu tylko nieokrzesani �o�nierze i wysocy
urz�dnicy, kt�rzy nawet nie widz� takich jak ja.
- Wi�c chcia�aby� tam wr�ci�?
- Nie, panie. Zostan� z tob�, je�li pozwolisz. Ty, panie, jeste� dobry.
- Pos�uchaj, co o mnie m�wi� w mie�cie...
- Wiem, panie, ale to nieprawda. Oni znaj� twoich �o�nierzy, nie ciebie.
- Moi �o�nierze wykonuj� moje rozkazy.
- Tak, panie, ale gdyby� ty by� Imperatorem, nie by�oby takich rozkaz�w. Wtedy to
miasto by�oby tak�e inne... lepsze.
- My�lisz, �e wtedy zmieniliby si� oni, mieszka�cy miasta, kap�ani ceni�cy tylko
swoj� chwa�� i pieni�dze widziane tak�e przez kupc�w, lichwiarzy i poborc�w podatkowych
jako cel i jako �rodek. A mo�e my�lisz, �e lud by�by inny, �e zazna�by czego� poza prac�,
n�dz� i chorobami?...
- Nie wiem, panie. Tak by�o zawsze.
- ...i dlatego taki punkt r�wnowagi jest nie do przyj�cia. To jest rozwi�zanie trywialne,
nie daj�ce �adnych nowych informacji. A gdzie proces tworzenia? Stworzy� to znaczy
zrealizowa� lub opisa�, a s� to przecie� dwa s�owa znacz�ce to samo! Tworzy� mo�na tylko
tam, gdzie istnieje czas, a tutaj czas jest i mija, a nie powstaj� nowe struktury. Ten �wiat
powiela ci�gle te same struktury z nieistotnymi zmianami. Trzeba wytr�ci� ten �wiat ze stanu
bezsensownej r�wnowagi... Inaczej ten ca�y eksperyment tak�e nie ma sensu.
Umilk� i spostrzeg�, �e Visa skulona za sto�em patrzy na niego ze strachem.
U�wiadomi� sobie, �e m�wi� podniesionym g�osem. �Przyjmuj� obyczaje mieszka�c�w tej
planety� - pomy�la�. �To fakt, �e struktura okre�la �wiadomo��.
- Daruj, panie, �e ci� rozgniewa�am - powiedzia�a Visa.
- To nie ty, Viso.
- Ja nie rozumiem, o czym m�wisz, panie.
- Wiem, Viso.
- Wzywa�e� wi�c Boga?
- Nie. Nie wzywa�em Boga. Po co mia�bym go wzywa�? On i tak wie o tym
wszystkim.
- Wi�c dlaczego tak jest, jak jest?
- Bo mo�e nawet jemu potrzebny jest czas, by to zmieni�. Gdy nadejdzie dzie�
zmiany, nast�pi eliminacja tych wszystkich, kt�rzy wstrzymuj� jej nadej�cie. To miasto
przestanie istnie� i wielu jego mieszka�c�w zginie.
- Ty wiesz, panie?
- Tak. Wiem.
- Dlaczego, panie? Wybacz m� �mia�o��, lecz przecie� �yj� tam piekarze, sprzedawcy
wody, niewolnicy, kt�rzy t�ocz� oliw� w t�oczniach, i �o�nierze, kt�rzy pracowaliby na roli,
gdyby nie by�o wojen. Dlaczego ma zgin�� ich miasto i oni z nim?
- Bo nie chc� s�ysze�!
- Nie chc�? Czy ty wiesz, panie, o czym my�li cz�owiek po dniu pracy, kiedy
nadchodzi wiecz�r, gdy nie czuje swych r�k ze zm�czenia i nawet nie my�li o jadle, tylko o
�nie. O tym wiemy tylko my, niewolnicy. Jak mog� oni cokolwiek us�ysze�? - teraz Visa
patrzy�a mu wprost w oczy i on odwr�ci� wzrok.
- P�jd� ju�, panie - powiedzia�a.
- Tak. Mo�esz odej��.
Gdy zosta� sam, patrzy� w noc, na niebo, gdzie by�y gwiazdy, i na �wietliki, kt�rych
by�o teraz wi�cej, kre�l�ce chaotyczne linie, jakie kre�li�yby gwiazdy, gdyby up�yw czasu
przyspieszy� o wiele rz�d�w wielko�ci, i my�la� o kresie swych dni na tej planecie, kresie
takim samym jak tej dziewczyny o jasnych w�osach, kt�re dotar�y tutaj z genami lud�w
p�nocy, o mieszka�cach miasta, kt�rzy przemin�, o samym mie�cie, kt�re jako fragment
przedsi�wzi�cia legnie w gruzach, i mimo �wiadomo�ci trwania, kt�re by�o nim samym, czu�
�al, �e tam, gdzie istnieje czas, wszystko to zniknie bezpowrotnie, tak jak nigdy wi�cej nie
b�dzie takiej nocy jak ta, prze�ywana przez niego na tej planecie.
II
G�ra by�a wysoka, lecz o �agodnych zboczach. Wygl�da�a jak garb wyrastaj�cy z
r�wniny. Wody w niej nie by�o i ro�linno�� przyczepiona do ska�, bardziej szara ni� zielona,
chwyta�a ka�d� kropl� deszczu, gdy z rzadka tu pada�. Ludzie na g�rze tak�e nie mieszkali,
mimo �e doj�cie na szczyt nie by�o trudne. W wy�szych jej partiach, pod szczytem, ruiny
umocnie� przypomina�y, �e podczas wojen szukano w niej oparcia b�d� schronienia. Zna� j�
dobrze i przelatywa� nad ni� wielokrotnie w czasach, gdy poznawa� ten kraj, tak jak poznawa�
tych ludzi.
Teraz wyznaczy� tam spotkanie i zawar�szy za sob� drzwi komnaty przygotowywa� si�
do transferu. Nie transferowa� si� nigdy w postaci namiestnika Imperatora, bo ta jego twarz
by�a znana ludziom, lecz jako cz�owiek w p�aszczu, bez twarzy niemal, taki, kt�ry zawsze
mo�e wmiesza� si� w t�um i znikn�� tak, jakby go nie by�o. Transfer by� konieczno�ci�,
miejsce wybra� starannie, a przy tym nocna pora czyni�a spotkanie z mieszka�cami niezbyt
prawdopodobnym. Co prawda wy�adowania, g��wnie w ultrafiolecie, towarzysz�ce
transferowi pe�nej mocy niewidoczne w dzie�, noc�, rozja�niaj�c biel, w zamieszkanych
okolicach nie mog�yby zosta� nie zauwa�one, dlatego te� wybra� bezludny szczyt samotnej
g�ry.
Zaj�� miejsce w fotelu, w��czy� pole i rozpocz�� staranne namierzanie transferu. Potem
wys�a� w kierunku zawieszonego na orbicie satelity, gdzie by� Admus, sygna�
synchronizuj�cy, bowiem na spotkanie sprowadza� projekcje Elsza, tworu pomocniczego,
kt�ry wielokrotnie ju� w r�nych postaciach wykonywa� zadania na tej planecie. Gdy
otrzyma� potwierdzenie odbioru sygna�u synchronizuj�cego, by� gotowy do transferu.
Nacisn�� przycisk inicjuj�cy i swoim fantomem pojawi� si� tu� nad wierzcho�kiem g�ry. W
tej samej chwili Elsz pojawi� si� obok i Adam spostrzeg�, �e ma posta� podr�n�, kt�ra
kilkaset lat wcze�niej u�ywana ju� by�a przy eksploracji planety.
Wolno razem sp�yn�li na wierzcho�ek g�ry, gdzie czeka� na nich Admis. Jego p�aszcz
i twarz zaja�nia�y biel� odbitych wy�adowa�, gdy zbli�ali si� do niego, a nawet potem, gdy
dotkn�li ska� i nat�enie pola spad�o, twarz tamtego jarzy�a si� jeszcze blaskiem.
- Witaj, Adamie - powiedzia� Admis.
- Witaj - odpowiedzia�.
Elsz milcza�, bo by� tylko tworem pomocniczym i pozdrowienie go nie dotyczy�o.
- Zm�czy�e� si� wchodz�c tutaj - powiedzia� Adam.
- By�o upalne popo�udnie - odpowiedzia� tamten - ale wiecz�r jest ch�odny i
zm�czenie znika.
- Zm�czenie jest konsekwencj� struktury, kt�r� nosimy.
- Tak jak b�l i �mier�...
- Musia�em ci� tu wezwa�. Przy tej strukturze inne porozumienie jest utrudnione i
ograniczone do dwu os�b. A ja wezwa�em tak�e Elsza.
- Wiem. Jego ostatnia misja zosta�a przerwana. S�ysza�em tu o tym. Obci�ta g�owa
cia�a, kt�re nosi�, stanowi�a fant w pa�acowej zabawie.
- Tak. To przykry wypadek znacznie komplikuj�cy przedsi�wzi�cie. On mia� stworzy�
warunki pocz�tkowe dla ciebie.
- Zrobi�, co m�g� - powiedzia� Admis.
- To wszystko ma�o. Prawdziwych post�p�w przedsi�wzi�cia nie widz�. Jakie jest
twoje zdanie, Elsz?
- Zgadzam si� z tob�, panie. Zgodnie z za�o�eniem by�em w swoim dzia�aniu o odcie�
bardziej radykalny ni� Admis.
- I ju� ci� tam nie ma. Wyeliminowali ci� bez trudu.
- Wielu dobrych ludzi mnie broni�o...
- I c� z tego! Mnie interesuje wynik ca�ego przedsi�wzi�cia, a nie twierdzisz chyba,
�e twoja misja by�a sukcesem.
Elsz nie odpowiedzia�.
- Ty te�, Admisie, nie odnosisz sukces�w.
- Wielu ludzi mnie wys�ucha�o i wielu uwierzy�o.
- Ale nam przecie� chodzi o zmian� w ich dzia�aniach, o rozw�j struktur spo�ecznych,
o inne spojrzenie na cz�owieka przez nich samych. Teraz Imperium jest jeszcze potrzebne,
lecz musi si� rozpa�� i powstan� inne narody i inne cywilizacje. Eksperyment ma obj�� ca��
t� planet�, Admisie.
- Mo�e �le wybrali�my miejsce przedsi�wzi�cia?
- W�r�d narod�w Imperium jedynie tu istnieje wiara w abstrakcyjnego Boga. A to ju�
p� sukcesu przedsi�wzi�cia. Zreszt� w�o�yli�my w przygotowania tutaj wiele wysi�ku. Trwa
to ju� tyle wiek�w, �e w tej chwili rozpoczynanie wszystkiego gdzie indziej by�oby strat�
czasu. A czas mija na tej planecie! Do powodzenia przedsi�wzi�cia potrzebne jest nam
Imperium, bo tylko z takiego centrum jak Imperium zmiany rozprzestrzenia� si� mog� na ca�y
�wiat. A dni Imperium s� policzone. To, co dzi� ju� widzimy, to pocz�tek ko�ca. Jeszcze sto,
dwie�cie lat i najlepsi ludzie uchyla� si� b�d� od pe�nienia publicznych funkcji, a to ju�
b�dzie koniec. Potem przyjd� inne ludy, lecz podbijaj�c Imperium przejm� jako swoje to, co
my dzisiaj rozpoczynamy. Tak, przedsi�wzi�cie musi si� uda� teraz. My, mimo �e sami
wieczni, nie mamy tutaj czasu.
- Eliminacja ostatniej struktury Elsza jest naszym niepowodzeniem - powiedzia�
Admis. - Ale z drugiej strony...
- Sama eliminacja jest bez znaczenia. Podobnie jak los ka�dej z naszych struktur jest
bez znaczenia. My jeste�my tutaj tylko po to, by w tych ludzi wbudowa� nadziej�. Nadziej�
jako generator wszystkiego, co czyni� i czyni� mog�.
- I mi�o��. O tym przecie� ja m�wi�...
- Nadziej� przez mi�o��, Admisie. Mi�o�� jest po to, by nadzieja istnia�a zawsze, nawet
wtedy, kiedy nie ma ju� nic innego. A tak cz�sto bywa na tej planecie. Nadzieja wyzwala z
tych struktur zwanych lud�mi mo�liwo�ci niestwarzalne inaczej, mo�liwo�ci nie
uwarunkowane niczym, co ich otacza. Jest to unikalny przypadek, gdy abstrakcja
przetwarzana jest w dzia�anie, przypadek, gdzie sama abstrakcja wystarcza.
- Jak jednak chcesz to zrealizowa�, Adamie?
- Ty to zrealizujesz.
- Chodz�c mi�dzy ich osiedlami, rozmawiaj�c z nimi, przekonuj�c ich, organizuj�c
pokazy naszych mo�liwo�ci - to wszystko nie wystarcza. Rozmawiaj� ze mn�, bior� udzia� w
pokazach, s� wstrz��ni�ci naszymi mo�liwo�ciami, padaj� na twarz, a potem odchodz� do
swoich codziennych zaj�� i wszystko pozostaje, jak by�o, zanim przyszed�em.
- M�wisz jak jeden z nich - powiedzia� Adam.
- Przedstawiam ci fakty. Tu trzeba czego� wi�cej, �eby ich zmieni�.
- Kiedy� zniszczyli�my jedno z ich miast wraz z jego mieszka�cami i m�wi� o tym
dotychczas - powiedzia� Elsz.
- Tak, to by� �rodek skuteczny.
- Zawsze mo�emy to powt�rzy� - doda� Elsz.
- Mo�emy - zgodzi� si� Admis - ale musimy uratowa� tych, kt�rzy nam uwierzyli, a to
ju� jest du�o trudniejsze. A w og�le �al mi ich wszystkich, Adamie. S� rozb�yskami czasu,
mgnieniami wieczno�ci, elementami statystyki tego eksperymentu r�wnie nietrwa�ymi jak
rozk�ad p�l w krysztale informacyjnym, a przecie� jestem jednak jednym z nich. Oni czuj�,
kochaj� i czekaj� z now� nadziej� ka�dego wzej�cia nad horyzont swego s�o�ca. A nadzieja
jest pochodn� czasu. W trwaniu jest wszystko, ale nie ma nadziei.
- B�d� ci� chcieli jednak zniszczy�, Admisie. Odebra� ci wszystko, nadziej� tak�e.
B�d� chcieli, by� przesta� by�. Nie roztkliwiaj si� nad nimi. Takimi s� i zawsze b�d�. To nie
jest pocz�tek eksperymentu. M�wisz im przecie�, �e to, co czyni� nie nam, tylko sobie, jest
z�e. Gdyby to zrozumieli, oczekiwaliby kary. A gdyby zostali ukarani, zrozumieliby, �e byli
winni. Inaczej zrozumie� nie potrafi�. W tej cz�ci planety wina i kara s� sposobem
pojmowania �wiata. Przyb�d� do miasta, Admisie!
- To twoja decyzja, Adamie?
- Tak. W mie�cie musz� pr�bowa� ci� zniszczy�. Ty, ca�e przedsi�wzi�cie jest
skierowane przeciw istniej�cemu porz�dkowi. Nie b�d� mieli wyboru. Zbior� si�, by ci�
os�dzi� i zabi�. A wtedy wkroczy flota.
- A je�li zamorduj� go skrytob�jczo? - zapyta� Elsz.
- W mie�cie b�d� ci� chroni� tak, jak jest to mo�liwe w czasie, gdzie istnieje
przypadek. Ale ochroni� ci�. Mam nasze mo�liwo�ci, a tak�e znam ich sposoby...
- Wi�c gdy w ko�cu si� zbior�, by mnie skaza� na �mier�, wprowadzisz pojazdy floty
i zniszczysz ich i miasto?
- Tak.
- I co dalej?
- Ci, kt�rzy przetrwaj�, b�d� wiedzie�, �e istniejemy i czuwamy, �e widzimy ich
czyny. A tych, kt�rzy uwierzyli wcze�niej, uratujemy wszystkich.
- I to zmieni ludzi?
- Zapewne.
- Oby� mia� racj�! Dobrze. Wkr�tce przyb�d� do miasta.
- Zanim przyb�dziesz, uwa�aj na siebie, Admisie. Jeste� tak�e cz�owiekiem, tym
m�odzie�cem, w kt�rego implementowa�em ciebie na pustyni. Nie dysponujesz na razie ani
otoczkami p�l si�owych, ani flot�. Tu, w tym mie�cie, gdzie czas mija, mog� nie zd��y� ci�
os�oni�. W mie�cie b�d� z tob� s�abym transferem. Wiem, �e musisz nat�a� wszystkie swoje
zmys�y, by s�aby transfer odbiera�, i w tej strukturze jest to wysi�ek przekraczaj�cy niemal to,
co mo�e zwyk�y cz�owiek. Ale ty jeste� przecie� nie tylko cz�owiekiem.
- Wszystko jest w twoich r�kach, Adamie. Ty jeste� poprzednikiem. Ja tylko
nast�pnikiem, m�odsz� w sensie czasu twoj� implementacj�.
- Lecz jeste� mn�. Nie zapominaj o tym.
- W trwaniu ty jeste� mn�, a ja tob�. Ale w tym �wiecie istnieje przecie� czas.
- Wi�c do spotkania, Admisie.
- Do spotkania, Adamie.
Zacz�� wraz z Elszem unosi� si� nad ska�y, lecz gdy by� ju� kilka st�p nad ziemi�,
zobaczy� trzech ludzi, kt�rzy przypadli do ska� staraj�c si� w�r�d nich ukry�.
- Admisie, kim oni s�? - zapyta�.
- To moi towarzysze - nadesz�a odpowied�.
- Mia�e� by� sam.
- Im tak�e jest ci�ko, bo przedsi�wzi�cie jest inne, ni� sobie przedstawiali, niech wi�c
chocia� zobacz� pot�g� twoj�.
- Od jutra m�w im wi�c ja�niej, czym jest i czym b�dzie przedsi�wzi�cie i o tym, kim
ty jeste� - uni�s� si� wraz z Elszem fantomem w g�r� i bezg�o�nie poszybowa� w noc.
Gdy w swej komnacie po zako�czeniu transferu wsta� z fotela, zobaczy�, �e kto� za
nim stoi. By� to m�czyzna niewielkiego wzrostu, w kombinezonie uniwersalnym
atmosferyczno-pro�niowym, o kt�rym wiedzia�, �e na tej planecie b�d� w u�yciu
najwcze�niej za dwa tysi�ce lat.
- M�wi�em ci, Micho, �e tu nie wolno si� transferowa� tworem pomocniczym.
- Wiem, szefie, ale sprawa jest pilna. S�ysza�em, �e b�dzie robota.
- Tak. W�a�nie rozmawia�em z Admisem.
- Samo miasto, czy tak�e i okolice?
- Nie zdecydowa�em jeszcze.
- Wola�bym wiedzie� wcze�niej, �eby ustawi� za�ogi i automaty.
- Zd��ysz, przeka�� ci wszystko, kiedy nadejdzie pora.
- Ciebie, szefie, tu nie b�dzie. Ty nie lubisz patrze� na tak� robot�. Wiem przecie� o
tym tak dobrze jak ty. A nie chcia�bym znowu u�y� niew�a�ciwych �rodk�w. Trzeba si�
zdecydowa�. Bomba grawitacyjna, antymateria, czy mo�e zwyk�a j�drowa? A mo�e co�
szczeg�lnego, na przyk�ad rozproszenie warstwy ozonu nad miastem? Wtedy zosta�aby
�wi�tynia, pi�kny kawa� roboty jak na te czasy, wyeliminowaliby�my tylko ludzi wraz z
�ywym dobytkiem. Ro�liny niestety te�, ale w tym klimacie szybko odrosn� i b�dzie mo�na
na gotowe sprowadzi� troch� sprawiedliwych.
- Zamilcz!
- Loty zwiadowcze odby�em. Flota przygotowana. Zgodnie z twoim zaleceniem
staramy si� unika� lot�w w dzie�, ale i tak ze wszystkich epok istniej� jakie� obserwacje.
S�usznie czynisz, �e w epokach, w kt�rych maj� ju� w�asne pojazdy powietrzne, u�ywasz do
tych cel�w tylko punktowc�w. No, przez najbli�sze dwa tysi�ce lat mo�emy porusza� si� ca��
nasz� flot�. To daje precyzj� wykonania, a i dok�adno�� ra�enia jest bez por�wnania wy�sza.
Oni b�d� si� jeszcze d�ugo uczy�, zanim dojd� do takich wynik�w.
- Zniknij, Micho. Wezw� ci�, gdy b�dziesz potrzebny.
- Ju� mnie nie ma, szefie. Ale chc� tylko powiedzie�, �e gdyby� planowa� operacje jak
osiem tysi�cy lat temu, musz� wiedzie� wcze�niej i pod�adowa� akumulatory energii.
Wystarcz� mi na to dwa dni tutejszego czasu, ale musisz mnie uprzedzi�.
Micho rozwia� si� i Adam znowu by� sam, ale to, o czym m�wi� Micho, pami�ta�. C�
z tego, �e nie by� tam w takiej jak teraz postaci, ale przecie� wszystko, co si� zdarzy�o, ca�a
informacja by�a w trwaniu i musia� - jak o wszystkim innym - wiedzie� i o tym. Pami�ta� ten
upalny letni dzie�, gdy znad oceanu wia�a bryza, a w porcie Atlantis panowa� codzienny ruch.
Galery sta�y przycumowane do nadbrze�y, wynoszono z nich beczki z solonym �ledziem, a w
ich miejsce �adowano wino. S�ysza� pokrzykiwania nadzorc�w i trzaskania bie�y, kt�rymi
ponaglano do pracy niewolnik�w. Dalej za falochronami i murami by�o miasto poprzecinane
wsp�koncentrycznymi kana�ami, �odzie w tych kana�ach, do kt�rych schodzi�y pomosty
dom�w, spod baldachim�w chroni�cych przed s�o�cem roze�miane kobiety wymienia�y
pozdrowienia, a sprzedawcy na �odziach wykrzykiwali ceny roz�o�onych przed nimi towar�w
przywiezionych tu ze wszystkich stron tamtego �wiata. W �rodku miasta na najwi�kszej
wyspie, wzniesiona na wzg�rzu kilkadziesi�t metr�w nad poziomem morza, sta�a �wi�tynia
pot�na i wspania�a bogactwem ludu, kt�ry j� wzni�s�. Jej srebrna kopu�a b�yszcza�a z daleka,
a z�ote naszczytniki odbija�y promienie s�o�ca, gdy chyli�o si� ku zachodowi.
Jego flota zaj�a pozycje gdzie� nad oceanem, kt�ry by� na zach�d od Atlantis,
g��boki, poci�ty rowami na dnie, ci�gn�cy si� a� do kontynentu, gdzie Atlanci za�o�yli
nieliczne kolonie. Ich �mieszne ma�e galery wiele miesi�cy p�yn�y stamt�d do stolicy
znacz�c sw�j �lad martwymi cia�ami niewolnik�w wyrzucanych za burt�, gdy gin�li z g�odu i
chor�b w trakcie tej podr�y. Zmar�ych notabli owijano w p��tna i przywi�zywano im ci�ar
do n�g, tak by od razu mogli zej�� do kr�lestwa Neptuna, opiekuna Atlantis.
Lud Atlantis by� taki sam jak tutaj, w tym mie�cie osiem tysi�cy lat p�niej. M�wi�
innym j�zykiem, czci� innych bog�w, ale pracowa� r�wnie ci�ko i pi� takie samo wino, gdy
nadchodzi�o �wi�to. Tylko kap�ani naprawd� wiedzieli. Kap�ani Atlantis otrzymali wiedz�,
kt�ra na tej planecie powstanie powt�rnie za ponad dwa tysi�clecia. Otrzymali j�, bo taki by�
tamten pierwszy eksperyment. Zatrzymali dla siebie i tylko czasem, gdy byli zagro�eni,
u�ywali jej cz�stki i nadal byli panami tamtego �wiata. Potem zapomnieli nawet, sk�d wiedz�
t� maj�, i my�leli, �e by�a ich zawsze. A tak�e wierzyli, i� wiedz� tak wiele, �e �wiat nie mo�e
mie� dla nich niespodzianek... �miali si�, gdy ich przestrzega� i ��da� przekazania tej wiedzy
innym.
�Gdyby�my przekazali nasz� wiedz�, wszyscy byliby kap�anami, a wi�c nikt
kap�anem by nie by�� - powiedzia� kiedy�, osiem tysi�cy lat temu, starzec, kt�ry my�la�, �e
naprawd� wie.
R�wnie� dlatego musia� wymaza� tamten eksperyment. Powodzenie tamtego
eksperymentu warunkowane by�o powszechno�ci� wiedzy. Bez niej eksperyment by�
bezsensowny, bo na wielkich obszarach planety informacje mo�na przekazywa� falami
elektromagnetycznymi, ale nie pos�a�cami, p�yn�cymi na galerach popychanych wios�ami
niewolnik�w. A gdy powiedzia�, �e zniszczy tamten �wiat, nie uwierzyli mu, bo my�leli, �e
wiedz� lepiej.
Znali prawa ruchu cia� w Kosmosie i ta planetoida nadlatuj�ca gdzie� spoza orbity
planet zewn�trznych nie niepokoi�a ich nawet. Wyliczyli odleg�o��, w jakiej minie ich planet�
niemal niezauwa�alnym jasnym punktem swej ponad dziesi�ciokilometrowej �rednicy. A gdy
m�wi� im, �e zmieni jej trajektorie tak, �e uderzy w planet� - �miali si�. Ich czas by�
jednoznaczny, a wi�c nie mogli zna� fal grawitacji.
�adunek grawitacyjny umieszczono w pr�ni daleko za planet�, nawet poza orbit� jej
Ksi�yca. By� tak dobrany, �e zainicjowany - generowa� fale zwijaj�ce przestrze� na tyle
intensywnie, �e zmieniona trajektoria planetoidy przeszed�szy przez atmosfer� planety
wnika�a w ocean na zach�d od Atlantis.
Gdy planetoida zmieni�a tor swego lotu, uwierzyli mu, ale by�o ju� za p�no.
Uwierzyli mu kap�ani, bo lud nic nie wiedzia� i by� zwyk�ym, takim samym zbiorem ludzi, jak
lud tutaj, w tym mie�cie, dop�ki �oskot i grzmot atmosfery rozrywanej przez planetoid� nie
doszed� do Atlantis, zarysowuj�c mury �wi�tyni.
Wtedy lud tak�e wiedzia�, �e nadszed� koniec. Wiedzia� wcze�niej, nim nadesz�a
wielka fala omywaj�c wielokilometrowym przybojem stoki nadbrze�nych g�r, zalewaj�c
Atlantis i r�wniny schodz�ce ku morzu, a potem wszystkie r�wniny i wszystkie wyspy ca�ej
planety. Starcie tej cywilizacji mia�o by� zupe�ne, takie jak starcie struktur w pami�ciach
przetwornik�w informacji, gdy ko�czy si� jeden, a zaczyna kolejny eksperyment.
Woda to mia� by� tylko efekt ko�cowy, zacieraj�cy pod warstw� mu�u i szlamu �lady
tego wszystkiego, co by�o przedtem. Wcze�niej uderzenie planetoidy zerwawszy skorup�
planety, ten cienki pancerz nad roz�arzonym p�ynnym wn�trzem, spowodowa�o erupcje
wulkan�w na ca�ym globie, rzeki p�on�cej magmy i przeciek truj�cych gaz�w do atmosfery.
Bieguny planety zmieni�y swe miejsca...
Tak, l�d Atlantis musia� przesta� istnie�, i to w wyniku jego b��du, b��du w za�o�eniu
eksperymentu. Teraz, b�d�c cz�owiekiem, my�la� o tym z przykro�ci�, bo tylko w trwaniu
poczucie winy by�o mu obce. L�d Atlantis, na kt�rym rozwin�� cywilizacj�, by� zbyt odleg�y
od innych l�d�w i kolonie, przy prymitywnym poziomie techniki, zaraz po swym za�o�eniu
autonomizowa�y si�. Wymiana produkt�w i informacji by�a znikoma, a w eksperymencie
zasadnicz� spraw� by�o wsp�dzia�anie, rozw�j z�o�onego systemu, a nie niezale�ny rozw�j
kilkunastu o�rodk�w. Dlatego drugi zasadniczy eksperyment, ten eksperyment, w kt�rym
teraz bra� udzia�, umieszczono nad morzem zamkni�tym, na niewielkim obszarze i nie
dokonano transferu wiedzy. Jedynie transfer fragmentaryczny mia� nast�pi� wiele stuleci
p�niej. Co prawda w pozosta�ych cz�ciach globu prowadzono tak�e eksperymenty, ale by�y
to programy odr�bne i takimi mia�y jeszcze zosta� przez d�ugie wieki, chyba �e... Pomy�la�,
�e tworzenie, ka�dy eksperyment, jest konfrontacj� wszechwiedzy z szumem informacyjnym,
kt�ry z definicji informacj� nie jest, a niekiedy nazywany jest czasem.
Nie my�la� ju� o katastrofie, kt�ra star�a Atlantis, lecz o Drugim Eksperymencie i
korekturze, kt�r� w�a�nie realizowa�. Za oknem jego komnaty szarza� �wit i s�ycha� by�o
odleg�e pianie kogut�w gdzie� z do�u, z miasta. Pomy�la�, �e jest zm�czony, �e dzie�, kt�ry
min��, by� ci�ki, i �e sam jest jednak cz�owiekiem. Potem, gdy zasypia�, widzia� znowu
�wi�tynie Atlantis, gdy nadchodz�ca fala wody zakry�a s�o�ce, i s�ysza� tamtych ludzi, kt�rzy
wzywali go, by ich ratowa�, a przecie� oni gin�li dlatego, �e tak w�a�nie chcia�. Nim zasn��,
pomy�la� jeszcze, �e nie�atwo by� cz�owiekiem, a potem �ni�, �e jest w trwaniu, a wszystko
to, co widzia� na tej planecie, jej ludzie, miasta, drzewa i zachody s�o�ca - jest tylko mira�em.
Spa� ju�, gdy pierwsze promienie wschodz�cego s�o�ca odbi�y si� od bia�ych taras�w
�wi�tyni miasta.
III
S�o�ce nad miastem �wieci�o ju� jasno i ch��d poranka min��. Cienie dom�w i drzew
by�y niebieskie g��bokim b��kitem bezchmurnego nieba. Szed� ulic� garncarzy wzd�u�
br�zowych dom�w z gliny, przed kt�rymi na roz�o�onych matach sta�y dzbany, amfory i
zwyk�e garnki, a sprzedawcy zachwalali sw�j towar. Przepycha� si� w t�umie podobnych mu
ludzi w bia�ych, obramowanych niekiedy czerwieni� szatach, st�paj�c bosymi nogami po
glinie i zwierz�cych odchodach, kt�rych od�r wraz z lekk� woni� dymu tworzy� zapach tego
miasta.
Niewolnicy z tabliczkami zawieszonymi na szyi ust�powali mu miejsca, a inni
ocieraj�c si� w t�umie o niego spogl�dali ze zdziwieniem, bowiem jego fantom w dotyku by�
nieco inny ni� ich cia�a i ubrania, ale widz�c cz�owieka takiego jak oni szli dalej nie
przygl�daj�c mu si� wi�cej, bowiem natarczywe przygl�danie si� nieznajomemu by�o
nietaktem w tym kraju.
Wiedzia�, �e za kilka godzin, gdy s�o�ce b�dzie w zenicie, ludzie ci ukryj� si� przed
�arem w swych domach i pust� ulic� wa��sa� si� b�d� jedynie psy wypuszczone przez swych
lekkomy�lnych w�a�cicieli, niepomnych na odszkodowania przewidziane prawem dla tych,
kt�rych k�sa�y. Ochrona przed lud�mi istnia�a tu tak�e, r�na dla r�nych. Prawa tego kraju
zna� dobrze, bo przygotowywa� si� do swej misji starannie, z tym brakiem oszcz�dno�ci
czasu, jaki daje �wiadomo�� trwania.
Skr�ci� z ulicy garncarzy w ma�y zau�ek, gdzie ros�y trzy morwy i by� ma�y warsztat,
w kt�rego drzwiach stary cz�owiek robi� sanda�y. Trzymaj�c gwo�dzie w ustach uderza�
szybko m�otkiem i by� tu w zwyk�e dni zawsze, niezmiennie od lat, postarzawszy si� tylko
troch�, pracuj�c bez przerwy od �witu do zmierzchu, niepomny jakby na to, �e �yje na tej
planecie jedynie sko�czon� liczb� dni.
Przypatrywa� mu si� od lat, przechodz�c t�dy. Pami�ta�, �e spostrzeg� go po raz
pierwszy w pierwszym miesi�cu, gdy rozpoczyna� sw� misj�, przybywaj�c tutaj w postaci
namiestnika Imperatora, postaci, kt�ra dawa�a mu swobod� konieczn� dla kierowania
przedsi�wzi�ciem, swobod� trudn� do uzyskania w innych postaciach w tym z�o�onym i
ograniczonym prawem spo�ecze�stwie.
Cz�owiek robi�cy sanda�y nie zauwa�y� go nigdy, a w�a�ciwie nie zidentyfikowa� jako
jednej postaci tego szeregu fantom�w, r�nych, lecz niewyr�nialnych w swej przeci�tnej
anonimowo�ci ludzi z t�umu. Bez fantomu porusza� si� tylko w swym pa�acu jako proktor,
namiestnik Imperatora; strze�ony przez �o�nierzy przed innymi lud�mi i os�on� chemiczn�
przed mikroorganizmami. Jego �mier�, jakkolwiek bez znaczenia dla niego samego,
trwaj�cego w trwaniu, op�nia�aby eksperyment w tym �wiecie, w kt�rym istnia� czas.
A czas fina�u nadchodzi� i z przykro�ci� my�la� o tym, �e niedaleki jest dzie�, gdy nie
przyb�dzie tu swoim fantomem, bowiem i fantomu, i miasta ju� nie b�dzie, i bez znaczenia
by� fakt, �e ca�a informacja, jaka dociera�a do� teraz, by�a w trwaniu, bo wiedzia�, ze tylko w
czasie informacja ma ten dziwny, troch� smutny smak przemijania.
Min�� zau�ek i w�sk�, prawie bezludn� uliczk� poszed� w kierunku �wi�tyni, kt�rej
bia�e mury i z�otem b�yszcz�ce zdobienia widzia� nad dachami dom�w. Wyszed� z cienia na
plac ze �ladami k� woz�w zastyg�ymi w glinie i resztkami ro�linno�ci wypalonej s�o�cem.
Poprzez p��tno okrycia poczu� ciep�o s�o�ca na plecach i g�owie i �ar rozgrzanej gliny, kt�rej
dotyka� bosymi stopami. Przeszed� p� placu, gdy spostrzeg� w ulicy z drugiej strony placu
t�um. Ludzie stali plecami do niego. Kilku wdrapa�o si� na dwa kar�owate drzewa i tak�e oni,
jak i ci, kt�rzy wychylali si� z dach�w dom�w, patrzyli w g��b ulicy. T�um milcza�. Gdy
podszed� bli�ej do przeciwleg�ego skraju placu, us�ysza� niewyra�ny, przyt�umiony
odleg�o�ci� g�os tego, kt�ry m�wi�. Pozna�by ten g�os wsz�dzie. To by� Admis. S�ysza� tylko
poszczeg�lne s�owa, bo by� za daleko. Chwilami g�os milk� i wtedy s�ysza� okrzyki z
pierwszych rz�d�w t�umu.
Przed nim sta�a kobieta w d�ugiej szacie, z chustk� na g�owie zakrywaj�c� w cz�ci
twarz i opadaj�c� na plecy, tak �e zwyczajem tutejszych kobiet chusta przykrywa�a w�osy.
Jednak tam, gdzie chusta tworzy�a w�ze�, spostrzeg� jasne pasmo w�os�w, tak niezwyk�e w
tym kraju. Przecisn�� si� ku stoj�cej dziewczynie i gdy si� z ni� zr�wna�, spojrza� z boku w jej
twarz. To by�a Visa. Chcia� j� zapyta�, dlaczego nie pozosta�a w pa�acu, z dala od t�umu,
kt�ry jest zawsze podobny wzbieraj�cej rzece i r�wnie jak rzeka bezwzgl�dny, ale wtedy
pomy�la�, �e jego fantom ma posta� bezimiennego przechodnia, twarz, kt�r� si� zapomina w
chwili, gdy si� j� widzi, twarz obc� dla Visy, twarz jednego z t�umu. Odsun�� si� od niej, lecz
wtedy w�a�nie us�ysza� z ty�u, od placu, kt�rym przyszed�, ostry gwizd i zbli�aj�cy si� t�tent
kopyt wielu koni. Odwr�ci� si�. Zobaczy� zbli�aj�ce si� �by ko�skie, a nad nimi zarysy
je�d�c�w w he�mach i k��b kurzu. Stoj�cy za nim m�czyzna krzykn�� co� i schwyci� go za
rami�, chc�c go odsun�� i sam dotrze� pod mur domu. S�ysza� narastaj�cy krzyk ludzi, g�uche
uderzenia i j�ki pierwszych tratowanych. Zobaczy� twarz Visy, usta otwarte w krzyku i oczy
patrz�ce poza nim. Nie widzia�a go tak�e wtedy, gdy skoczy� ku niej, chwyci� j� za ramiona
przewracaj�c r�wnocze�nie i trzymaj�c w u�cisku, a� upadli razem, ona na zaschni�t� glin� i
kurz, on na ni�, zakrywaj�c j� swym fantomem, tak by le�a�a wprost pod nim. Chcia�a si�
podnie�� i wyrwa� spod niego, a� zrozumia�a. Znieruchomia�a i czu�, jak jej mi�nie trac� swe
napi�cie staj�c si� mi�kkie i zlu�nione.
Uderze� w fantom nie czu� i widzia� tylko, jak ludzie, padaj�c wok� niego, zrywali
si� na kolana i padali znowu pod ciosami ko�skich kopyt. Potem ludzie si� ju� nie ruszali i
tylko kolejne rz�dy koni uderza�y wok� niego kopytami o glin�, a kurz przys�ania� �ciany
budynk�w.
Kurz spada� wolno i wolno cich� t�tent, krzyki tratowanych, wrzaski je�d�c�w. Visa
nie porusza�a si� i czu� jej mi�nie, tak mi�kkie jak reszta jej cia�a.
- Uratowa�e� mnie - powiedzia�a.
Obok us�ysza� j�k. Dalej jaki� m�czyzna niezdarnie pr�bowa� doczo�ga� si� do muru.
Spojrza� na Vis�. Jej chusta le�a�a dwa kroki dalej wgnieciona, tak jak jej w�osy, w mia�ki
py�. Patrzy�a na niego.
- Uratowa�e� mnie - powt�rzy�a i dalej le�a�a bez ruchu.
Podci�gn�� kolana, wsta� i poda� jej r�k�.
- Nic ci si� nie sta�o? - zapyta�a wstaj�c.
- Nic - odwr�ci� si� i poszed� z powrotem tam, sk�d przyszed�.
- Poczekaj! Jak masz na imi�? - wo�a�a za nim. Nie obejrza� si�, przyspieszy� kroku i
niemal wbieg� na plac. Nie wo�a�a ju� za nim, a gdy skr�ci� z placu, pomy�la� jeszcze o
Admisie i rozwia� si�. Py� z jego fantomu utworzy� w powietrzu wir, taki jaki tworzy si�
czasami przed bram�, gdy wiatr wieje ulicami miasta, i wolno opada� - bo fantomu, do
kt�rego przedtem przylega�, ju� nie by�o.
W swojej komnacie zwolni� blokady automat�w i wyszed� na korytarz. Klasn�� w
d�onie. Nadbieg� �o�nierz stra�y i znieruchomia� trzy kroki przed nim.
- Wezwa� dow�dc� - powiedzia� i nie patrz�c wi�cej na �o�nierza podszed� dalej.
S�ysza� tupot sanda��w tamtego i pog�os odbijany kamiennymi �cianami korytarzy. Sam
wszed� do komnaty otwartej jedn� �cian� w ogr�d, tej, w kt�rej wydawa� rozkazy, my�la� i
patrza� w niebo. S�ysza� stru�ki wody w fontannie i ciche bzyczenie owad�w, tam gdzie
ko�czy�y si� kamienne schody przechodz�c w zielony g�szcz krzew�w, kt�rego zarys falowa�
nieznacznie w nagrzanym upa�em powietrzu po�udnia.
Czeka�, bo wiedzia�, �e �o�nierz musi przebiec kilkaset metr�w, by dotrze� do tej
cz�ci budynku, gdzie by�y komnaty starszyzny wojskowej, a w jednej z nich dow�dca
nadzoruj�cy wszystkie ruchy wojska w obr�bie miasta.
Usiad� na kamiennej �awce i wtedy zobaczy� Vis�. Przechodzi�a pod �cian� komnaty,
przesuwaj�c si� za kolumnami i nios�c w r�ku dzban.
- Viso - zawo�a�.
Zatrzyma�a si� i spojrza�a na niego.
- Podejd�, Viso - powiedzia�.
Zbli�y�a si� i pochyli�a g�ow�. Gdy patrzy� na jej d�ugie jasne w�osy, zacz�� rozumie�.
�Ona nie mog�a jeszcze wr�ci� z miasta� - pomy�la�. - �M�j powr�t z transferu by�
natychmiastowy, wi�c tamten lub ten obiekt musi by� fantomem, a je�li tak...�
- Co robi�a�, Viso, przed chwil�? - zapyta�. Visa milcza�a nie podnosz�c wzroku. -
Powiem ci, spa�a�. Nagle poczu�a�, �e musisz zasn��, i zasn�a�. Czy nie tak?
- Panie, ty wiesz wszystko. Wstydz� si�, �e rankiem, kiedy jest najwi�cej pracy,
spa�am. Ukarz mnie, panie - ukl�k�a przed nim i dotkn�a wargami jego r�ki. Czu� jej w�osy
na swoich stopach.
Cofn�� swoj� r�k�.
- Wsta� - powiedzia� g�o�niej ni� zazwyczaj. Skuli�a si� i dalej kl�cza�a.
- Wsta� i przynie� mi wina - powt�rzy� ciszej.
- Tak, panie - odpowiedzia�a i zwyczajem niewolnik�w nie patrz�c na niego, z g�ow�
opuszczon�, wsta�a, zabra�a dzban i chcia�a odej��.
- Viso, sp�jrz na mnie - powiedzia�. Zatrzyma�a si� i zobaczy� jej b��kitne oczy, te
same, a raczej takie same jak te, tam przy placu.
- To nie twoja wina, Viso - powiedzia�. - To naprawd� nie twoja wina.
- Jeste� dobry, panie, ale wiem, �e jestem winna i nale�y mi si� kara.
- Nie zrobi�a� nic z�ego, Viso. Ja tak�e czasem drzemi� przed po�udniem.
- Ale ja jestem niewolnic�, panie. Niewolnik mo�e spa� tylko noc�, do �witu.
- Rozkazuj� ci przesta� o tym my�le� - powiedzia�.
- Tak, panie. Zaraz przynios� wino.
Odesz�a, a on siedzia� i patrzy� w niebo, kt�re daleko nad horyzontem, za g�rami,
przechodzi�o w zamglon� biel. Czeka� na dow�dc� garnizonu, ale wiedzia� ju�, co tamten mu
powie.
Po chwili dow�dca w he�mie, kr�tkiej tunice, z mieczem i sztyletem za szerokim
pasem stan�� przed nim.
- S�awa Imperatorowi! Wzywa�e� mnie, proktorze?
- Dlaczego� wys�a� oddzia� jazdy przeciw t�umowi, Ardo? - zapyta� przerywaj�c
tamtemu.
- Ty kaza�e�, panie.
- Sam ci kaza�em?
- Nie, przys�a�e� cz�owieka ze swojej stra�y.
- Rozpoznasz go?
- Tak... - powiedzia� dow�dca i zawaha� si�. - Nie pami�tam, proktorze, jego twarzy.
Ale wtedy wiedzia�em na pewno, �e jest od ciebie, panie.
- Ach, tak. - Proktor milcza� chwil�.
- Czy nie wyda�e� takiego rozkazu? - zapyta� dow�dca.
- W porz�dku. Mo�esz odej�� - patrzy� dalej niebo i wydawa�o mu si�, �e w�r�d
b��kitu widzi trzy czarne punkty s�p�w kr���ce gdzie� ponad skrajem miasta.
- S�awa Imperatorowi - powiedzia� dow�dca i odszed�.
Gdy tamten by� ju� daleko i nie s�ysza� nawet echa jego krok�w, cicho, nie odwracaj�c
wzroku od nieba, powiedzia�:
- Pojaw si�, Masmo. Wiem, �e jeste� gdzie� tutaj i tkwisz w s�abym transferze. Nie
obawiaj si�, nie zniszcz� ci� na razie.
Us�ysza� poza sob� cichy trzask i stan�a przed nim posta� w czarnej opo�czy z twarz�
m�odego m�czyzny, twarz� bez wyrazu, o du�ych ciemnych oczach i brakiem �lad�w
zarostu.
- To przykre, �e rozmawiamy z sob� dopiero nosz�c takie postacie - powiedzia�
tamten.
- Ciesz si�, �e w og�le rozmawiamy.
- Poczytuj� to sobie za zaszczyt, panie.
- Gdy osiem tysi�cy okr��e� tej planety wok� jej gwiazdy zostawi�em ci� tutaj i
izolowa�em, s�dzi�em, �e nie b�dziemy si� ju� spotyka�.
- Nie wierzy�e� w to naprawd�, panie.
- Niepokoi�e� ju� Admisa.
- To prawda, ale wiesz, �e chcia�em jak najlepiej.
- Kpisz, Masmo.
- Nie, panie. Odtw�rz to, a sam si� o tym przekonasz.
Chcia� powiedzie�, �e zna ju� ten fragment czasu, �e z pami�ci Admisa przekazany do
Admusa i stamt�d do jego pami�ci fragment ten trwa, ale wtedy przysz�o podejrzenie, �e
mo�e tutaj jako cz�owiek z wszystkimi ograniczeniami wynikaj�cymi z tej struktury nie
dostrzeg� czego�, co by�o w tym naprawd� wa�ne, co by�o w tle wszystkiego, �e nie rozumie
tego, co powinien rozumie� b�d�c cz�owiekiem.
Teraz by� Admisem i czu� s�o�ce, pragnienie, �ar pustyni pod stopami, a tak�e g��d,
bo nie jad� od wielu dni.
Wiatru nie by�o, ale ze ska� z szelestem osypywa� si� piasek, a w g�rze nad nim
kr��y�y trzy s�py zataczaj�c bezszelestnie ko�o, kt�rego �rodek by� gdzie� nad jego g�ow�.
Kilometry dalej, za ska�ami, by�a rzeka i wydawa�o mu si� chwilami, �e czuje zapach
wody i mu�u w tym rozgrzanym nieruchomym powietrzu, poruszanym jedynie falami gor�ca
id�cego w g�r� od piasku i ska�.
Wtedy zobaczy� Masmo. Sta� w czarnej opo�czy na tle szarej ska�y z twarz� bez
wyrazu jak zawsze.
Chcia� mu nakaza� odej�cie, ale j�zyk by� wielki, suchy i wype�nia� ca�e usta.
S�ysza� teraz wyra�nie g�os Masmo d�wi�czny i nie zniekszta�cony, jakby tamten sta�
obok w komnacie, a nie na pustyni, gdzie powietrze faluj�c gor�cem unosi i rozprasza g�os.
- Nie rozumiem ciebie, panie - m�wi� Masmo - jeste� spragniony i g�odny, a przecie�
mo�esz bez trudu zmieni� nawet te ska�y w chleb, a je�li nie chcesz tego zrobi�, przetransferuj
si� do miasta, na szczyt �wi�tyni, wyszukaj w�r�d dom�w piekarni� i poszybuj ku niej. �r�de�
tak�e jest tam wiele.
Patrzy� na Masmo i milcza�.
- ...Dlaczego nie chcesz by� sob�, tylko cz�owiekiem? Nie chcesz chyba w ten spos�b
zacz�� rozumie� ludzi? Nigdy nie by�em cz�owiekiem, a my�l�, �e ich dobrze znam. Oni chc�
je��, pi�, kocha� si�, wydrze� jak najwi�cej innym i zapomnie� o �mierci. Reszta to dekoracje
i pozory. Dlaczego chcesz im w tym przeszkadza�? Chcesz, �eby byli inni. Oni nie chc�
tego... Sp�jrz na ten pi�kny kraj nad morzem zamkni�tym - Masmo poruszy� r�k� i na chwil�
ska�y znikn�y, a w ich miejscu Admis zobaczy� z g�ry, z orbity, przesuwaj�ce si� w dole
zielone pola i lasy, miasta i morza.
- ...Gdyby� tylko zechcia� ty, panie, w postaci cz�owieka by� prawdziwym w�adc� tego
wszystkiego, wystarczy twoje jedno s�owo. Ja tak�e b�d� ci s�u�y�. Wszyscy b�d� szcz�liwi.
A ty chcesz to zniszczy�. Chcesz, by ich pola zaros�y chwastem, ich miasta leg�y w ruinie, a
barbarzy�cy konie swoje poili w fontannach... Ja wtedy tu zosta�em, gdy mnie izolowa�e�, by
im podszeptywa�, jak �atwo osi�ga� zadowolenie i rozkosz i jak �atwo zapomnie� o �mierci.
Czy my�lisz, �e ty, panie, cokolwiek zmienisz? Burzy�e� ju� miasta, zalewa�e� pola wod� i
mu�em, tru�e� gazami z wn�trza planety, ale oni zapominaj� i wszystko jest, jak by�o. Ja ich
naprawd� rozumiem, nie ty, panie. - Masmo umilk� i patrzy� na Admisa.
Ska�y wr�ci�y na swoje miejsce i Admis czu�, jak odbijaj� promienie s�o�ca grzej�c
jego cia�o. Tylko s�py sp�oszone zapad�y za horyzont.
Admis z trudem prze�kn�� �lin�.
- Id� precz, Masmo - wyszepta� - ty i tak mnie s�u�ysz.
Znowu by� w komnacie i s�ysza� szmer fontanny.
- Widzia�e�, panie? - zapyta� Masmo.
- Tak. Usun�� ci� i my�l�, �e ja zrobi� to samo, ale usun� na zawsze.
- Mo�esz to zrobi�, panie, zawsze mog�e�.
- Tym razem uczyni� tak.
- Chcesz, panie, post�pi� jak cz�owiek, kt�rego posta� nosisz, a nie jak ten, kt�ry jest
w trwaniu. Czym�e ci� tak urazi�em? Ta ma�a scena z �ycia miasta, kt�r� zaaran�owa�em?
Tym, �e dotkn��e� kobiety, kt�ra sprawi�a, �e czujesz cia�o noszone przez siebie? Tego
doznania nie mia�e� w trwaniu i tam tylko wiesz o nim, tak jak wiesz o wszystkim. Lecz
naprawd� odczuwasz kszta�t tego doznania dopiero w czasie, gdy jest ono chwil� i staje si�
wspomnieniem. B�dziesz je pami�ta�, panie, przez wszystkie dni i noce na tej planecie.
- Nie jestem tylko cz�owiekiem.
- Jeste� nim, panie, bardziej, ni� przypuszczasz, tak samo jak jest nim Admis. Wiesz
przecie�, �e