960
Szczegóły |
Tytuł |
960 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
960 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 960 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
960 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Emilio Salgari
G�ra �wiat�a
Rozdzia� I Napad pantery
By�o to w roku 1843. W upalne lipcowe popo�udnie olbrzymich rozmiar�w s�o�, mog�cy wsp�zawodniczy� z wielkimi okazami Afryki �rodkowej je�eli nie pod wzgl�dem kszta�t�w, to przynajmniej pod wzgl�dem wielko�ci, wspina� si� mozolnie na najwy�sze z�omy skalne ogromnego p�askowzg�rza Pannah, jednej z najdzikszych, a zarazem najbardziej malowniczych okolic Indii �rodkowych. Pannah - miasto i prowincja w stanie Madhja Prade� (ten przypis i nast�pne pochodz� od Redakcji niniejszego wydania). Jak wszystkie grubosk�rce indyjskie, kt�re tylko bogacze mog� utrzymywa�, mia� na grzbiecie wspania�y niebieski czaprak z czerwonym brzegiem, wielkie kokardy przy uszach, naczo�ek z poz�acanego metalu i szerokie pasy do przytrzymywania haudy - rodzaju skrzyni, w kt�rej mie�ci si� nawet sze�� os�b. Olbrzym wi�z� troje ludzi: kornak, czyli przewodnik, siedzia� okrakiem na grubej szyi zwierz�cia z nogami ukrytymi pomi�dzy jego ogromnymi uszami, trzymaj�c w r�ku kr�tki hak z czubkiem ze stali, dw�ch innych, s�dz�c po szatach, nale�a�o do wysokiej warstwy spo�ecznej. I kiedy kornak pra�y� si� w s�o�cu nie zwracaj�c na to uwagi, tamci spoczywali wygodnie na jedwabnych poduszkach haudy, os�oni�ci ma�ym namiotem zrobionym z b��kitnego perkalu ze z�otymi fr�dzlami. Starzsy z nich, cz�owiek mniej wi�cej czterdziestoletni, by� wspania�ym typem indyjskim: wysoki, chudy, jednak�e z szerokimi ramionami i muskularnymi cz�onkami, o �mia�ym profilu, kt�ry d�uga, czarna, nieco siwiej�ca broda i dwoje oczu czarnych i niezmiernie ruchliwych czyni�y jeszcze bardziej imponuj�cym. Ubrany by� w obszerne dhoti * z ��tego jedwabiu w czerwone kwiaty, sp�ywaj�ce doko�a niego w lu�nych fa�dach, �ci�gni�te w pasie szerok� wst�g�, haftowan� z�otem; g�ow� mia� owini�t� chustk� z nansuku, czyli tkaniny podobnej do batystu, kt�ra ma po�ysk jedwabiu i jest prawie przezroczysta. Dhoti - rodzaj stroju m�skiego, pas materia�u obwi�zywany dooko�a bioder, przechodz�cy mi�dzy nogami, jeden koniec czasem przerzucony przez rami�. Jego towarzysz natomiast wygl�da� najwy�ej na trzydzie�ci lat; by� on zupe�nie pozbawiony tej postawy pa�skiej, jaka cechuje wysokie warstwy indyjskie. By� to cz�owiek niskiego wzrostu, o cz�onkach raczej s�abych, ciemniejszej sk�rze, rysach nieregularnych i niesympatycznych, twarz pooran� mia� szerokimi bliznami, mo�e wywo�anymi chorob�, przez co wygl�d razi� jeszcze bardziej. I w oczach jego, ma�ych, niespokojnych, przymykaj�cych si� cz�sto, jak gdyby znie�� nie mog�y blasku s�o�ca, by�o co� fa�szywego i budz�cego nieufno��. Mimo �e by� tak samo ubrany jak jego towarzysz, z �atwo�ci� odgadywa�o si� w nim cz�owieka nale��cego do ni�szej kasty. Skulony jak ma�pa w k�cie haudy, �u� z widzocznym zadowoleniem szczypt� betelu - mieszaniny sk�adaj�cej si� z orzecha tej samej nazwy, z li�cia palmy areka oraz z odrobiny niegaszonego wapna, kt�ra wywo�uje obfit�, czerwnon� �lin�. �aden z tych trzech ludzi nie przerywa� milczenia, nawet kornak, kt�ry pozwala�, aby s�o� dawa� sobie sam rad�, nie zach�caj�c go ani jednym �askawym s�owem. Tylko od czasu do czasu wyci�ga� r�k�, aby posmarowa� i natrze� t�uszczem wielk� g�ow� zwierz�cia, chroni�c w ten spos�b sk�r� od pop�kania wskutek dzia�ania pal�cych promieni s�onecznych. Brodaty Indus drzema�. Gdyby nie lekkie zmarszczenia czo�a, mo�na by s�dzi�, �e spa�, poniewa� nie porusza� si�. S�o� tymczasem podwaja� wysi�ki, aby wdrapa� si� na urwiska, kt�re stawa�y si� coraz bardziej strome. Sapa�, dysz�c silnie, wstrz�sa� nagle haud�, wymachiwa� tr�b� wci�gaj�c g�o�no powietrze i bada� ostro�nie grunt pod nogami, boj�c si� nag�ego osuni�cia si� ziemi. Ghaty * wy�yny Pannahu s� najtrudniejsze do przebycia z powodu spadzisto�ci oraz z powodu bardzo �le utrzymywanych �cie�yn; znajduje si� tam bowiem tylko jedna droga godna tej nazwy, ta mianowicie, kt�ra ��czy si� z drog� do Marwa Ghat, jedyn� mo�liw� do przebycia, a i to nie zawsze. Ghaty - g�ry oddzielaj�ce p�wysep Dekanu od oceanu. Tutaj, ze wzgl�du na podobie�stwo, nazwa przedg�rza g�r Windhja (w hindi - ghat: stopnie, terasy). Ca�a wy�yna wznosi si� w kszta�cie olbrzymich z�om�w zaczynaj�cych si� od Kenu, jednej z najwi�kszych rzek Bundelkhandu * wschodniego, kt�ra wyp�ywa z g�r D�ahgarh i wpada potem, przep�yn�wszy sto pi��dziesi�t kilometr�w, do Jamuny. W�woz�w jest tam tysi�ce, wszystkie pokryte bujn� ro�linno�ci�, ogromnymi tektoniami wznosz�cymi si� na pi��dziesi�t metr�w i wy�ej, kolosalnymi platanami, drzewami mangowymi, tulipanowcami i krzakami, strojnymi w ki�cie z�otych i purpurowych kwiat�w. Bundelkhand - historyczna kraina w p�nocnych Indiach, na po�udnie od Delhi. Jednak�e pomimo tylu przeszk�d s�o� wspina� si� �mia�o w g�r�, pragn�c dotrze� do las�w na szczycie wy�yny i u�y� troch� cienia. Ju� doszed� by� do pierwszych drzew, kiedy zatrzyma� si� nagle, wydaj�c g�uchy ryk i przejawiaj�c niepok�j. Kornak, zdziwiony tym niespodzianym zatrzymaniem si�, podni�s� hak, m�wi�c: - Naprz�d, Bangavadi! Zamiast us�ucha�, s�o� uczyni� kilka krok�w wstecz, zwijaj�c ostro�nie tr�b�, tak �e j� chroni�y dwa silne k�y. Brodaty Indus, przebudzony nagle tym ruchem wstecz, kt�ry gwa�townie wstrz�sn�� haud�, otworzy� oczy, pytaj�c: - Co si� dzieje, Bandharo? - Nie wiem, panie - odpowiedzia� kornak. - Zdaje si�, �e Bangavadi zwietrzy� jakie� niebezpiecze�stwo, bo nie chce i�� naprz�d. - Czy�by tu mieli by� dakoici (bandyci)? - zapyta� cz�owiek niskiego wzrostu. - Jeste�my w kraju tych �otr�w. - Czy m�wisz o sekcie trucicieli? - spyta� jego towarzysz? - Tak, Indri. - I my�lisz, �e mieszkaj� w tych okolicach, Dhundio? - �yj� w lasach i na wy�ynach Bundelkhandu. - Ale my nie mo�emy by� daleko od Pannahu. - Ci zb�je zapuszczaj� si� cz�sto w okolice zaludnione, aby dopuszcza� si� �otrostw. Baczno��, Indri! Uwa�aj� oni za zas�ug� zabija� lub tru� osoby, kt�re uda im si� zobaczy�. - Mamy karabiny i b�dziemy si� bronili - odpar� brodaty Indus. - Indri nigdy nie ba� si� nikogo. - Z wyj�tkiem Gaikwara * Barody - rzek� Dhundia lekko drwi�cym tonem. Gaikfar - r�d ksi���cy w Barodzie. Tutaj u�ywane w znaczeniu "w�adca". - Milcz! - rzek� Indri rozkazuj�co. - Otrzyma�e� polecenie towarzyszenia mi, a nie... - I pilnowania ciebie. - Wi�c dobrze, ale teraz dosy� tego. Bangavadi zwietrzy� nieprzyjaciela, musimy przygotowa� bro�. Indus nachyli� si� i odczepi� od jednego z czterech filark�w haudy wspania�y karabin z luf� polerowan�, ozdobion� arabeskami i kolb� z intarsjami ze srebra i masy per�owej. Bandharo - rzek�, zwracaj�c si� do kornaka, kt�ry bada� uwa�nie drzewa - pop�d� Bangavadiego. - Postaram si� panie. - Czy domy�lasz si�, jakie grozi nam niebezpiecze�stwo? Czy to ze strony ludzi, czy zwierz�t? - Tygrysy i pantery nie s� rzadkie w tej okolicy, Sahibie. - Wszak�e m�j przyjaciel Toby mieszka na tych wy�ynach i chyba ich nie zostawi� wiele - szepn�� Indri, a g�o�no zapyta�: - Czy� got�w, Dhundio? - Karabin m�j i pistolety s� nabite. - Zobaczymy, kto si� odwa�y zast�pi� drog� mojemu s�oniowi. Bandhara, jako wytrawny kornak znaj�cy swoje zwierz�, zacz�� g�aska� Bangavadiego, szepcz�c mu pieszczotliwe s�owa, na kt�re m�dry grubosk�rzec zdawa� si� by� bardzo wra�liwy. Najpierw odsapn��, rozwijaj�c tr�b�, potem ruszy� z niezmiern� ostro�no�ci� naprz�d, spogl�daj�c na prawo i na lewo i rycz�c g�ucho. Je�eli Bangavadi, jeden z najlepszych s�oni gaikwara Barody, przyzwyczajony do zapas�w w cyrkach pot�nego rad�y tego pa�stwa, gdzie stawia� czo�a dzikim zwierz�tom, okazywa� taki niepok�j, to widocznie musia� zwietrzy� powa�ne niebezpiecze�stwo. Indri, stoj�c z karabinem w r�ku na przodzie haudy, obserwowa� brzeg lasu, sk�adaj�cy si� z drzew pipalu * o olbrzymim pniu i ciemnych, niezmiernie g�stych li�ciach, oraz z zaro�li kalamu - twardej trzciny dochodz�cej cz�sto do pi�tnastu st�p wysoko�ci, a b�d�cej doskona�ym schronieniem dla dzikich zwierz�t. Pipal - figowiec indyjski. Indus, jakkolwiek by� pewny, �e znajduje si� w obliczu niebezpiecze�stwa, zachowywa� podziwu godny spok�j, jaki si� u jego ziomk�w, niezmiernie wra�liwych i boja�liwych, dosy� rzadko widzi. Jednak�e i jego towarzysz nie okazywa� l�ku, a nawet wzi�� do ust nowy kawa�ek betelu, nie zadaj�c sobie trudu nabicia karabinu. Doszed�szy do zaro�li utworzonych z traw kalamu, s�o� zatrzyma� si� znowu, zwijaj�c tr�b�. - Naprz�d - odezwa� si� kornak, spojrzawszy na Indriego. S�o�, zamiast us�ucha�, rozpar� si� na pot�nych nogach, wydaj�c g�o�ny ryk. - Widzisz co�? - zapyta� Indri kornaka. - Nie, panie- odpowiedzia� ten�e. - Czy nie ruszaj� si� zaro�la kalamu? - Ani troch�. - Czy�by jakie� zwierz� si� tam ukry�o? Wci�gnij powietrze, Bandharo. Kornak wysun�� si� naprz�d prawie a� na czo�o s�onia i w�szy� na rozmaitych wysoko�ciach od ziemi. - Nic - rzek�. - Gdyby tam by� tygrys, to wiatr, kt�ry wieje od strony lasu, przyni�s�by do nas zapach dziczyzny - szepn�� Infri. - Co my�lisz o tym, Dhundio? - Bangavadi zaczyna by� nudny - odpar� zapytany. - Spr�buj strzli� w �rodek zaro�li. Dhundia wzi�� karabin jakby od niechcenia, wycelowa� w stron� wysokich traw i strzeli� na chybi� trafi�. Zaledwie rozleg� si� huk wystrza�u, z g�stwiny kalamu wydoby� si� chrapliwy, st�umiony ryk. - Panie, to ryk pantery! - wykrzykn�� kornak dr��cym g�osem. - Tak - odpar� Indri. - Bangavadi nie omyli� si�. - Nigdy bym nie przypuszcza�, �e tutaj s� pantery - rzek� Dhundia, kt�ry straci� ca�� zuchowato��. - Jest ich tutaj wi�cej, ni� my�lisz - odpar� Indri. - Poniewa� rozpuszczamy o sobie wie��, �e jeste�my �owcami dzikich zwierz�t, widz� doskona�� sposobno��, aby to potwierdzi�. - I ukry� lepiej nasze zamiary - doda� Dhundia. - I u�pi� czujno�� rad�y Pannahu. Ale dosy� gadania, my�lmy o zwierzu, kt�ry nas niepokoi. - Panie - odezwa� si� w tej chwili kornak - podaj mi dzid�. - Tak, pop�d� s�onia. - Bangavadi p�jdzie, panie. Czuj�, �e za chwil� ruszy. S�o�, wci�gn�wszy ponownie powietrze, zacz�� kroczy� naprz�d, pot�n� piersi� toruj�c sobie drog� przez wysokie trawy. - Dhundio - odezwa� si� Indri - czy nabi�e� karabin? - Jestem got�w wypali�. Strza� b�dzie pewny, r�ka mi nie zadr�y. Chrapliwy, przera�aj�cy ryk rozleg� si� ponownie w�r�d kalamu, a drugi odpowiedzia� mu nieco dalej. - Jest ich dwie - rzek� Indri, nie trac�c spokoju. - Ach, gdyby tu by� Toby! Ale zobaczymy go ju� nied�ugo. Bangavadi szed� wci�� naprz�d, ci�gle okazuj�c niepok�j. Sapa� g�o�no, potrz�sa� ogromn� g�ow�, od czasu do czasu przebiega�y go silne dreszcze. Jakkolwiek s�onie s� obdarzone niezmiern� si�� i jednym uderzeniem tr�by potrafi� nawet obala� drzewa, a sk�ra ich jest tak gruba, �e nieraz mog� nara�a� si� na kule nie odnosz�c najmniejszych obra�e�, to jednak boj� si� tygrys�w i panter. Nawet je�eli s� przyzwyczajone do tego rodzaju polowania, wahaj� si�, a czasem te� uciekaj� przed okr�tnym nieprzyjacielem, nara�aj�c ludzi znajduj�cych si� w haudzie na ogromne niebezpiecze�stwo. Bangavadi nale�a� do najodwa�niejszych okaz�w; da� tego dowody w d�ungli Barody, tratuj�c liczne tygrysy ci�kimi nogami lub druzgocz�c je pot�n� tr�b�, a jednak w tej chwili by� bardzo niespokojny. Posuwa� si� nadzwyczaj ostro�nie, rozgarnia� trawy d�ug� tr�b� i cofa� j� natychmiast pomi�dzy ogromne k�y. - Nie wydaje mi si�, aby czu� si� zbyt pewny siebie - zauwa�y� Indri, kt�ry spostrzeg� by� wahania grubosk�rca. - Takie zachowahie tego odwa�nego s�onia dziwi mnie bardzo. Zaledwo przesta� m�wi�, kiedy jaki� czarniawy kszta�t wyskoczy� z kalamu, opadaj�c natychmiast na ziemi�. By�a to jedna z panter; przed rozpocz�ciem walki chcia�a wymierzy� odleg�o�� dziel�c� j� od przeciwnik�w. - Spokojnie, celujcie dobrze - poleci� Indri. Zwierz� ukry�o si� znowu w lesie, jednak�e co minuta dawa�o zna� o sobie chrapliwym, gro�nym rykiem. - Musi by� bardzo g�odna, skoro nas napada - doda� potem. - Nie da nam spokoju, p�ki nie zabije jednego z nas. Indri zna� zbyt dobrze pantery wy�yn indyjskich, aby si� myli�. Zwierz�ta te, jeszcze bardzo liczne w ca�ym Hindustanie, * w Chinach i na Archipelagu Malajskim, nie s� mniej niebezpieczne od tygrys�w, a nawet czasami okazuj� si� gro�niejsze i �mielsze od nich. S� troch� mniejsze od tygrys�w, d�ugo�ci najwy�ej dwumetrowej, ale mi�nie maj� tak samo pot�ne i r�wnie b�yskawicznie skacz�. Hindustan - historyczna nazwa p�nocnej cz�ci Indii, od Himalaj�w na p�nocy po g�ry Windhja na po�udniu. G�ow� maj� stosunkowo du��, nieco pod�u�n�, korpus niezmiernie silny, nogi kr�tkie i mocne, a sier�� ��toczerwonaw�, ciemniejsz� na grzbiecie, a ja�niejsz� na brzuchu, z czarniawymi plamami i c�tkami, przybierraj�cymi tak�e kszta�t p�ksi�yca. Poniewa� doskonale potrafi� si� wdrapywa� i maj� bardzo szybkie ruchy, udaje im si� prawie zawsze run�� na zdobycz, ju� to spuszczaj�c si� z niskich ga��zi drzew, ju� to b�yskawicznie wyskakuj�c z kryj�wek. Nie boj� si� a ni cz�owieka, ani s�onia i maj� odwag� zaatakowa� r�wnocze�nie jednego i drugiego, z wi�ksz� stanowczo�ci� i �mia�o�ci� od tygrys�w. Indri, kt�ry zabi� ju� niejedn� panter�, czynji� zatem dobrze maj�c si� na baczno�ci i gotuj�c si� do walki, aby nie by� zaskoczonym. Bangavadi dostrzeg�szy, gdzie si� pantera ukry�a, szed� znowu odwa�nie naprz�d, podniecany przez kornaka, kt�ry nie szcz�dzi� mu uderze� hakiem i pieszczotliwych s��w. Jednak�e s�o� dr�a� ci�gle i przera�liwie rycza�. Nie czu� si� pewnym i nie o�Knmiela� si� ju� usuwa� traw tr�b� boj�c si�, aby mu jej nie poszarpa�y pazury krwio�erczej bestii. Indri i Dhundia, wychyleni z haudy, z karabinami w r�ku, spogl�dali na kalam maj�c nadziej�, �e dojrz� zwierz� i zabij� je celnym strza�em. Nagle Bangavadi zatrzyma� si�, przyjmuj�c postaw� obronn� i wystawiaj�c d�ugie k�y. - Baczno��, panie! - krzykn�� kornak. - Pantera tu�! Ledwo wym�wi� te s�owa, gdy rozsun�y si� trawy niby pod przemno�nym naporem i wielka pantera rzuci�a si� olbrzymim skokiem na s�onia, spadaj�c mu na czo�o. Indei wystrzeli� natychmiast, a wysmuk�y i silny kornak, przechyliwszy si� w ty�, wymierzy� jej pot�ny cios dzid�. Zwierz, jak kolwiek dwukrotnie raniony, nie cofn�� si� od razu. Wbi� pazury w sk�r� s�onia, rozszarpuj�c j�, potem wykona� drugi skok, unikaj�c strza�u Dhundii, a mign�wszy ponad haud�, opad� znowu w trawy. Bangavadi, jako s�o� naprawd� przyzwyczajony do tych niebezpiecznych polowa�, wykona� nag�y obr�t, nastawiaj�c k�y. Indri nie straci� spokoju. Widz�c, �e pantera gotuje si� ponownie do skoku, rzuci� wystrzelony karabin, chwytaj�c drugi nabity. Pomimo szybko�ci tego ruchu, pantera skoczy�a ponownie na grzbiet s�onia i uczepi�a si� g�rnego brzegu haudy, ukazuj�c krwaw� paszcz�k�. Dhundia, kt�ry schyli� si� w tej chwili, by schwyci� dzid�, chcia� si� w�a�nie podnie��. Zwierz� ujrzawszy pod sob� g�ow� Indusa, wyci�gn�o �ap� do ciosu. - Nie wstawaj, Dhundio! - krzykn�� Indri. Indus zrozumia� niebezpiecze�stwo i osun�� si� w g��b haudy. Chwila ta wystarczy�a: Indri wypali� z bliska, druzgocz�c czaszk� pantery. Bangavadi s�ysz�c, �e pantera spad�a, obr�ci� si� natychmiast, a postawiwszy na niej praw� nog�, zmia�d�y� j� jednym uderzeniem. - Zabity! - krzykn�� kornak. W tej samej chwili w�r�d kalamu rozleg� si� okropny, przera�liwy krzyk ludzki, potem ryk drugiej pantery, �w ryk chrapliwy i kr�tki, jaki wydaje ona, kiedy rzuca si� na �up i rozdziera go pazurami ze stali. Rozdzia� II Tajemnica Dhundii Noc zaczyna�a zapada� niezmiernie szybko, poniewa� w gor�cych strefach zmrok wieczorny trwa zaledwie kilka chwil. Bociany o nadmiernie wysokich nogach i d�ugim dzibie, kruki, jastrz�bie, s�py spada�y w stadach na drzewa szukaj�c schronienia, a wielkie lataj�ce lisy, podobne do nietoperzy o lisich pyskach, zaczyna�y opuszcza� kryj�wki i lata� w ciemno�ciach. Tysi�czne odg�osy lasu cich�y z wolna. Nie by�o ju� s�ycha� wrzasku ma�p, krzyku ptak�w ani syku gad�w. Cisza obejmowa�a panowanie, jednak�e tylko na kilka godzin, a nawet mniej, poniewa� tygrysy i pantery, bardzo liczne tak�e na wy�ynach Pannahu, mia�y niebawem wyj�� na �owy. Po owym krzyku ludzim nie rozlega� si� �aden odg�os, ani w lesie, ani w�r�d olbrzymich traw. Nawet Bangavadi przesta� rycze� i s�ucha�, ruszaj�c ogromnymi uszyma, jak gdyby stara� si� uchwyci� jaki� d�wi�k, kt�ry by mu lepiej wyja�ni�, co si� sta�o w kalamie. - Czy�by druga pantera rozszarpa�a jakiego biednego g�rala? - zapyta� wreszcie Indri z pewnym wzruszeniem. - Co o tym s�dzisz, Dhundio? - Nie mo�emy tu pozosta� bezczynnie -odpar� zagadni�ty tonem bardzo niespokojnym. - Co zamierzasz zrobi�? - Poszed�bym zbada� kalam. - Noc zapada i nieostro�nie zapuszcza� si� w g��b tych traw. Nawet Bangavadi nie ma najmniejszej ku temu ochoty. - S�o� wzdraga si� i�� dalej, panie - rzek� kornak. - Zwietrzy� drug� panter� i nie ma odwagi stawi� jej czo�a w tych ciemno�ciach. Dhundio, boisz si� p�j�� ze mn�? - zapyta� Indri. - Co chcesz uczyni�? - Wej�� w kalam. Dhundia skrzywi� si� i nic nie odpowiedzia�. - Przecie� Sikhowie * uchodz� za odwa�nych - odezwa� si� znowu Indri ironiczbnie. Sikhowie - sekta religijna w Indiach. - Id� z tob� - odpar� Dhundia, dotkni�ty do �ywego. - Nie wiem jednak, czy uda nam si� zabi� tak�e drug� panter� i czy wyjdziemy �ywi z kalamu. - M�j karabin nie zawodzi. - Wiem o tym, ale... - Dosy�, je�eli jeste� rzeczywi�cie Sikhiem, chod� ze mn�. Zapal pochodni� i idziemy. Odwa�ny Indus nabi� strzelb�, zabra� naboje, kaza� kornakowi spu�ci� drabink� sznurow� i bez wahania zszed� na ziemi�. Dhundia poszed� za nim, nios�c d�ug� pochodni� �ywiczn� i w�asny karabin. - Panie, czy mam ci� oczekiwa� tutaj? - zapyta� kornak. - Nie ruszaj si� z miejsca - odpar� Indri. - We� m�j drugi karabin, a jak zobaczysz panter�, strzelaj. - Dobrze, panie. - Uwa�aj, �eby si� s�o� nie po�o�y�. - Bangavadi b�dzie w pogotowiu. Indri, zarzuciwszy karabin na rami�, zacz�� i�� szybko w stron� kalamu, nachylaj�c si� do ziemi. - Mam zapali� pochodni�? - zapyta� Dhundia dr��cym g�osem - Jeszcze nie - odpowiedzia� Indri. - Na widok �wiat�a pantera mog�aby uciec zabieraj�c swoj� ofiar�, a mnie zale�y na tym, by zobyczy� tego cz�owieka. - Dlaczeg� to jaki� biedny g�ral budzi w tobie takie zainteresowanie? - �ywo zapyta� Dhundia. - Mam pewne podejrzenie, ale... to nie pora na wyja�nienia. My�lmy teraz o panterze. Gdzie rozleg� si� krzyk Na prawo od strony tych ogromnych platan�w, prawda? - Tak - odpowiedzia� Ddhundia. - Te kalamy sprawi� nam du�o k�opotu, jednak�e przebrniemy je. Trzymaj si� za mn� i os�aniaj mnie z ty�u. W tej chwili Indri dotar� do kalam�w, wysokich w tym miejscu na wi�cej ni� sze�� metr�w i bardzo g�stych. Zatrzyma� si� na chwil�, wyt�y� s�uch, potem ruszy� dalej, odsuwaj�c wysokie trawy luf� karabinow� i krocz�c ostro�nie naprz�d. Cz�owiek ten musia� by� obdarzony nadzwyczajn� odwag�, skoro zapuszcza� si� noc� w g�st zaro�la, gdzie czyha�o na niego najdziksze i najpodst�pniejsze zwierz�. Lada chwila pantera mog�a go zaskoczy� i rzuci� na ziemi� jednym straszliwym uderzeniem �apy. Z pewno�ci� wiedzia�, �e te bestie wol� zasadzk� ni� bezpo�redni napad oraz �e maj� szalon� si��, pozwalaj�c� im skoczy� na zdobycz nawet z odleg�o�ci kilku metr�w. Pomimo to zachowywa� ci�gle spok�j i nie przejmowa� si� zbytnio gro��cym mu powa�nym niebezpiecze�stwem. Dhundia natomiast, momo �e nale�a� do najbardziej wojowniczej sekty w Hindustanie, nie wykazywa� bynajmniej podobnego opanowania. Nerwowy dreszcz wstrz�sa� jego cia�em. Od czasu do czasu zgrzyta� g�ucho z�bami. Jakkolwiek wiedzia�, �e Indri by� �mia�ekiem rzedko ulegaj�cym wzruszeniom, o czym si� sam nie raz przekona�, nie czu� si� zbyt bezpieczny. Uszli ju� trzysta lub czterysta krok�w zag��biaj�c si� coraz dalej w olbrzymie trawy, kiedy nagle w ciszy nocnej rozleg� si� �w d�wi�k kr�tki, ostry, gard�owy, kt�rego nie zapomina si� nigdy, gdy si� go raz us�yszy. By�a to druga pantera, uprzedzaj�ca ich o swej obecno�ci i niebezpiecze�stwie, na jakie si� nara�ali, id�c dalej. - Jest blisko nas - szepn�� Dhundia, wymawiaj�c z trudno�ci� wyrazy. Indri stan��. �w pe�en gro�by ryk rozlegaj�cy si� w ciemno�ciach wywar� na chwil� pewne wra�enie nawet na tym nieustraszonym my�liwym. - Widzisz platany? - zapyta� po chwili. - Tak - odpowiedzia� Dhundia. - Ksi�yc wschodzi i prze�wieca przez g�ste li�cie. - A wi�c jeste�my na dobrej drodze. - Albo na z�ej. Nie polegaj zbytnio na swej odwadze. Pantera mo�e obej�� dooko�a i rzuci� si� na nas z ty�u. - Zdradzi�yby j� trawy. Widzisz, �eby si� chwia�y? - Nie - odpar� Dhundia. - Ty patrz na prawo, a ja b�d� patrzy� na lewo. - Mogli�my zaczeka� do �witu. - M�wi�em ci, �e chc� zobaczy� cz�owieka, kt�rego pantera napad�a. - Niech tak b�dzie; ale oby� tego nie �a�owa�. Indri wzruszy� ramionami i pod��y� znowu naprz�d. Posuwa� si� niezmiernie ostro�nie, zatrzymuj�c si� co trzy lub cztery kroki, aby nads�uchiwa� i wci�ga� powietrze w nadziei, �e poczuje �w ostry zapach dziczyzny, kt�ry �wiadczy zawsze o obecno�ci tych okrutnych zwierz�t. Grupa palatan�w by�a niedaleko i zdawa�o si�, �e wysokie trawy nie mog� ci�gn�� si� a� do tych ogromnych drzew. Je�eli cz�owiek �w zosta� napadni�ty w tym miejscu, to musia� si� tam jeszcze znajdowa�, poniewa� pantera nie odesz�a. Ju� Indri zaczyna� dostrzega� olbrzymie pnie, kiedy od lewej strony doszed� go lekki szelest, wywo�any przez jakie� stworzenie pe�zaj�ce w�r�d traw. - St�j - rzek� do Dhudnii. - Nie ruszaj si�. Szelest s�ycha� by�o jeszcze przez kilka sekound, potem nagle ucich�. - Czy�by pantera si� tu zaczai�a? - zapyta� Indri, chwytaj�c za karabin. - Mo�e jest blisko i gotuje si� do skoku! Zaledwo wyszepta� te s�owa, kiedy jaka� czarniawa masa wysun�a si� z traw, mign�a jak b�yskawica ponad jego g�ow� i spad�a w kalam po drugiej stronie. Pojawi�a si� tak nagle, �e my�liwi nie zd��yli wypali�. Spomi�dzy traw wydoby� si� znowu kr�tki, gard�owy pomruk zwierz�cia, po czym ucich� i �aden odg�os nie zak��ci� ju� ciszy panuj�cej na wy�ynie. - Uciek�a! - wykrzykn�� Indri g�osem nieco zmienionym ze wzruszenia. - I nie uda� jej si� skok - rzek� Dhundia przez zaci�ni�te z�by, ocieraj�c zimny pot zraszaj�cy mu czo�o. - Tak - odpar� Indri, kt�ry szybko odzyska� spok�j. - S�yszysz co�? - Nie, a ty? - Zdaje mi si�, �e kalamy s� nieruchome. Odnajdziemy s� jutro, je�eli Bangavadi b�dzie usposobiony do polowania. Nie mia�bym nic przeciwko temu, aby wjecha� do Pannahu z dwiema wspania�ymi sk�rami panterzymi. A teraz podejd�my do platan�w. W tej chwili us�yszeli przera�liwy j�k, p�yn�cy ku nim w�a�nie z ogromnych zaro�li. - S�ysza�e�? - spyta� Indri. - Tak - odpar� Dhundia. - Cz�owiek napadni�ty przez panter� nie umar� jeszcze. - Biegnijmy! - Ostro�nie; pantera mo�e nas �ledzi� i znowu na nas napa��. Jednak�e Indri rzuci� si� ku brzegowi kalamu. Dalej rozci�ga�a si� ma�a polanka si�gaj�ca a� do k�py platan�w. Po�r�d niskiej trawy, kt�r� o�wietla� wschodz�cy ksi�yc, wida� by�o posta� ludzk� wyci�gni�t� na ziemi. Kilkoma skokami Indri dobieg� do niej. Jaki� Indus, prawie ca�kiem nagi, maj�cy tylko kr�ci�tk� sp�dniczk� na biodrach, le�a� na ziemi w ka�u�yy krwi. By� to m�odzieniec najwy�ej dwudziestoletni, niezmiernie chudy; g�ow� mia� ogolon�, cz�onki namaszczone niedawno olejem kokosowym, a pier� pokryt� tatua�em przedstawiaj�cym kwiat lotosu. Straszliwy cios pazur�w rozdar� mu brzuch, tak �e wychodzi�y wn�trzno�ci, a z�by zwierz�cia rozszarpa�y lew� �opatk�. Indri pochyli� si� nad nieszcz�nikiem, m�wi�c: - Ten cz�owiek jest zgubiony! Na d�wi�k jego g�osu Indus otworzy� oczy wpatruj�c si� w Indriego, potem spostrzeg� Dhundi�, wykona� ruch jak gdyby zdziwienia i otworzy� usta daremnie staraj�c si� wybe�kota� kilka s��w. - Znasz tego cz�owieka? - zapyta� Indri, zdumiony tym ruchem, kt�ry nie uszed� jego uwagi, jakkolwiek by� prawie niedostrzegalny. - Nie - odpar� Dhundia, ani na chwil� nie odrywaj�c wzroku od ranionego. - To dziwne! Zdawa�o mi si�, �e nie jeste�cie sobie obcy. - Powtarzam ci, �e nie widzia�em nigdy tego cz�owieka - odpar� Dhundia gwa�townie. - A zreszt�, jakie stosunki mog� istnie� pomi�dzy mn�, oddanym s�ug� gaikwara Barody, a tym dakoit�? - Ten cz�owiek jest dakoit�? Trucicielem? - wykrzykn�� Indri. - Milcz, mo�e nie by� sam. Zostaw go i odejd�my natychmiast. �ycie nasze znajduje si� mo�e w niebezpiecze�stwie, a zreszt� cz�owiek ten jest stracony i za kilka chwil umrze. By�a to prawda. Indus, zupe�nie wyczerpany utrat� krwi, dogorywa�. Oczy jego, p�on�ce ponurym ogniem nie odwraca�y si� od Dhundii, a wargi porusza�y si� jeszcze, jak gdyby pragn�� co� powiedzie�. Nagle opad�, zamykaj�c oczy. - Chod�my! - powt�rzy� Dhundia. Nachyli� si�, aby podnie�� bro�, kt�r� upu�ci�, ale skoro tylko spostrzeg�, �e towarzysz jego oddala si� w stron� kalamu, zbli�y� si� b�yskawicznie do konaj�cego, k�ad�c mu r�k� w okropn� ran�. Pod wp�ywem dotkni�cia nieszcz�nik otworzy� znowu oczy, a cia�o jego drgn�o kurczowo. Otworzy� usta raz jeszcze i umieraj�c, wym�wi� kilka s��w: - Sitama... fakir... - Umieraj w spokoju - rzek� Dhundia, �egnaj�c go ruchem r�ki. - Zrozumia�em ci�. Indus zamkn�� powt�rnie oczy; nowy dreszcz wstrz�sn�� jego cia�em, po czym wypr�y� si�, zastagaj�c w bezruchu. Skona�. Dhundia dogoni� Indriego, kt�ry ju� si� zapuszcza� w kalam. - Umar� - odezwa� si� do niego. - Gdybym wiedzia�, �e to dakoita, nie stara�bym si� dotrze� tak daleko - odpar� Indri. - Czy�by ten �otr czeka� na nas, aby dopu�ci� si� jakiego� zbrodniczego czynu? - Prawdopodobnie: mo�e nas dostrzeg� z wy�yny i zaczai� si�, aby nas zaskoczy� we �nie i zabi�. - Czy�by by� sam? - Gdyby mia� towarzyszy, nie zostawiliby nas w spokoju. - Mo�e by� szpiegiem jakiej� szajki. - B�dziemy si� mieli na baczno�ci - doda� Dhundia, kt�remu ta rozmowa nie by�a do smaku. - Tymczasem zajmijmy si� panter�. - Zdaje mi si�, �e sobie posz�a. - Ech, nie polegaj na tym! Indri zag��bi� si� w kalam id�c t� sam� tras� co przedtem, zupe�nie widoczn�, poniewa� wysokie trawy jescze si� nie podnios�y. Szcz�liwie przebyli drog� powrotn�, nie spotkawszy pantery. Przypuszczalnie chytre zwierz�, pewne, �e zdobycz mu si� nie wymknie, oddali�o si�, aby unikn�� niebezpiecze�stwa i wr�ci� p�niej ku platanom. Kiedy Indri wraz z towarzyszem dotarli do kra�ca wy�yny, zastali Bangavadiego stoj�cego w postawie bojowej, z tr�b� zwini�t� pomi�dzy k�ami, opartego o ska��. Kornak, z karabinem w r�ku, nie opu�ci� stanowiska. - Widzia�e� drug� panter�? - zapyta� go Indri. - Tak, panie - odpar� kornak. - Min�a mnie w odleg�o�ci dwustu metr�w, okr��aj�c kalam. - A nie spostrzeg�e� ludzi? - Nie, nikogo. Ka� si� po�o�y� Bangavadiemu i przygotuj obozowisko. Kornak zsun�� si� na ziemi�, trzymaj�c si� tr�by m�drego zwierz�cia, po czym uda� si� w zaro�la, aby nazbiera� suchego drewna. Tymczasem Dhundia wr�ci� do haudy, wyj�� zapasy i wielki kawa� nieprzemakalnego p��tna, maj�cy s�u�y� za namiot. A gdy przygotowywa� wieczerz�, Indri poszed� znowu do kalamu, id�c wolno brzegiem zaro�li. Od czasu do czasu przystawa� i nads�uchiwa�. Szuka� pantery czy te� chcia� si� przekona�, czy inni dakoici nie byli zaczajeni w zaro�lach? Prawdopodobnie oni to zajmowali jego my�li, a niepok�j ten by� uzasadniony. Indie bowiem s� nie tylko ojczyzn� dzikich zwierz�t i w�y, ale i ojczyzn� zbrodniczych sekt, d���cych tylko do zag�ady rodzaju ludzkiego. Thagowie, * czyli dusiciele, stanowi� jedn� z nich, maj�c� ponur� s�aw�; drug� tworz� dakoici, kt�rzy pod wzgl�dem nikczemno�ci nie ust�puj� pierwszym, a kt�rych nazwa sama przejmuje l�kiem mieszka�c�w ca�ego Hindustanu. Thagowie - kasta zawodowych morderc�w. Dakoici �yj� w szajkach, czasami licznych, czasami male�kich, wsp�zawodnicz�cych mi�dzy sob� w mordowaniu ludzi. Ale gdy thagowie zabijaj� pos�uguj�c si� arkanem lub chustk� jedwabn�, ci stosuj� trucizny i narkotyki. Bundelkhand i wy�yna Pannahu s� ich ulubionymi okolicami. Ukryci w lasach, czekaj� na ufiary i prawie zawsze udaje im si� wykona� to, co zamierzali. Czasami jednak przy��czaj� si� do karawan, czekaj�c na chwil� odpowiedni�, aby nala� trucizny ju� to do studzien, z kt�rych podr�ni musz� czerpa� wod�, ju� to do potraw. Cz�sto wysy�aj� przed sob� szpieg�w, zwykle starc�w lub dzieci, a ci, podaj�c si� za pielghrzym�w, chodz� po wsiach z ich polecenia, aby wywiedzie� si�, kto i dok�d wybiera si� w podr�. Zabijaj� z t� sam� zaciek�o�ci� co thagowie, ale gdy ci dusz� powoduj�c si� fanatyzmem religijnym, dakoici morduj�, aby rabowa� ofiery. Przebiegli i odwa�ni, nie daj� si� prawie nigdy schwyta�. Zupe�nie nadzy, namaszczaj� si� zawsze olejem kokosowym, aby wy�lizn�� si� z r�k ofiar, a maj�c gi�tko�� w�y, wsuwaj� si� wsz�dzie, nie zwracaj�c niczyjej uwagi. Nawet bungalowy, te solidne a wdzi�czne budynki zamieszkiwane przez bogaczy i Anglik�w, nie zabezpieczaj� przed ich napadami. �otrom tym wystarczy okno lub jakikolwiek otw�r, aby zakra�� si� do dom�w i pozabija� mieszka�c�w pogr��onych we �nie. Rozdzia� III Fakir Gdy Indri wr�ci�, wieczerza ju� by�a gotowa; namiot zosta� umieszczony tu� przy olbrzymim z�omie skalnym, wznosz�cym si� samotnie na skraju wy�yny. Posi�ek sk�ada� si� z ziarna ro�liny zwanej niti, bardzo cenionego i u�ywanego w wielkich ilo�ciach przez mieszka�c�w p�askowy�u, kt�rzy z powodu niedostatku wody nie uprawiaj� ry�u; potraw� t� gotuj� razem z karri, czyli mieszanin� mi�sa i rozmaitego rodzaju warzyw, korzeni, mas�a i cukru; wieczerz� urozmaica�y nadto banany i doskona�e mango. Co prawda by� to bardzo skromny posi�ek, jednak�e potrawy podano z wielkim przepychem, gdy� talerze, �y�ki, no�e, widelce oraz dzbany zawieraj�ce todi - nap�j z pewnego gatunku palmy - by�y z delikatnie cyzelowanego srebra. Indri i jego towarzysz spo�yli z apetytem wieczerz�, potem wyci�gn�li si� w pobli�u ognia, pal�c papierosy z li�ci palmowych, a kornak, kt�ry posili� si� by� na uboczu, krz�ta� si� oko�o s�onia, domagaj�cego si� swojej porcji g�o�nym rykiem. Wszyscy Indusi dbaj� niezmiernie o to, aby utrzyma� s�onie przy si�ach i w dobrtym humorze. Codzienna porcja tych kolos�w sk�ada si� zwykle z dwudziestu pi�ciu funt�w najlepszej m�ki urobionej z wod�, p� kilograma sklarowanego mas�a, zwanego ghi, i p� funta soli. Do tego dodaje si� jednak�e zawsze, zw�aszcza je�eli s�onie znajduj� si� w drodze, pewn� ilo�� cukru. Ponadto poch�aniaj� one ogromn� moc li�ci i kory drzewnej, szukaj�c przede wszystkim figowc�w oraz pewnych traw rosn�cych na moczarach, szerokich jak brzeszczot szabli, zwanych przez botanik�w "tapha elephantina". Bangavadi poch�on�wszy ciasto, kt�re kornak rozrobi� w �elaznym naczyniu, po�o�y� si� na boku, opieraj�c si� o ska��. Jego opiekun wyla� mu na g�ow� kilka wiader wody, a potem natar� olejem uszy, nogi i wszystkie cz�ci cia�a, gdzie sk�ra naj�atwiej p�ka�a. Indri milcza�, Dhundia r�wnie� nie otwiera� ust. Obaj byli pod wp�ywem g��bokiego niepokoju, wywo�anego spotkaniem fakira. O panterze chyba nawet wcale ju� nie my�leli, mimo �e znajdowali si� w tak ma�ej odleg�o�ci od kalamu. Wypaliwszy papierosa, Indri wsta� i odezwa� si�: - Wiesz, jestem niespokojny. - Dlaczego? - zapyta� tamten. - Ten dakoita nie wychodzi mi z pami�ci. - Jeden jedyny cz�owiek!... - A gdyby by� szpiegiem? - Nie �yje. - To nic nie znaczy; jego towarzysze mog� si� domy�la� celu naszej wyprawy i przypuszcza�, �e jeste�my ju� w posiadaniu G�ry �wiat�a - rzek� Indri. - To niemo�liwe, �eby mogli o tym wiedzie�. Tylko my i Gaikwar znamy pow�d tej podr�y. - A gdyby nas kto zdradzi�? - zapyta� Indri, wpatruj�c si� w niego badawczo. - Co za my�l! - odpar� Dhundia. - Nikt nie mia�by w tym interesu. Indri milcza� przez chwil�, potem odezwa� si� znowu: - Ech, co tam! Jutro przeb�dziemy wy�yn� i odszukamy mojego przyjaciela Toby.ego. - I chcia�by� dopu�ci� Europejczyka do naszej wyprawy i wyjawi� mu tajemnic�? Ja bym mu nie ufa�. - Toby jest mi potrzebny. To najs�awniejszy �owca tygrys�w w p�nocnych Indiach, a doskonale nam pomo�e ukry� cel wyprawy. Dzi�ki niemu po�eracz ludzi zniknie niebawem z kopal� Pannahu, a my zyskamy �aski rad�y nie budz�c podejrze,. A zreszt� znam tego s�awnego my�liwego zbyt dobrze, aby mu nie dowierza�; Toby nie zawaha si� nam towarzyszy�. - Jestem innego zdania, a poza tym i gaikwar nie by�by z tego zadowolony. - Powiedzia� mi, abym u�y� wszystkich �rodk�w, byleby doj�� do celu, a ja nie b�d� si� waha�. Pomy�l, �e los m�j zale�y od dobrego wyniku tej wyprawy. Cie� smutku przemkn�� po twarzy Indusa, a g��bokie westchnienie wydar�o mu si� z piersi. - Co za szata�ska intryga! - wykrzykn�� potem. - Ale odwagi, nie tra�my nadziei i ufajmy naszej dobrej gwie�dzie. Dhundia pozosta� milcz�cy, jak gdyby nawet nie by� s�ysza� tych s��w; jednak�e jaki� ponury p�omie� rozgorza� mu w oczach. - Chod�my spa� - rzek� Indei po chwili. - Ogie� i Bangavadi wystarcz�, aby odstraszy� zwierz�ta. Wsun�� si� do namiotyu, zabieraj�c ze sob� karabin i par� pistolet�w ozdobionych z�otymi piastrami i per�ami, i wyci�gn�� si� na p��ciennym pos�aniu, opieraj�c g�ow� na bogatej poduszce z karmazynowego aksamitu haftowanego srebrem. Dhundia poszed� za nim w milczeniu, jak gdyby niech�tnie. Po�o�y� si� w rogu namiotu, zwracaj�c oczy na ogie�, kt�ry p�on�� o kilka krok�w dalej. Indri zasn��, a s�o� i kornak poszli za jego przyk�adem. G��boka cisza panowa�a na kra�cu wy�yny, przerywana tylko chrapliwym oddechem zwierz�cia i cichym krzykiem ogromnych nietoperzy, trzepocz�cz�cych nad obozowiskiem. A jednak Dhundia nie chcia� jeszcze zamkn�� oczu. Od czasu do czasu podnosi� si� nawet na kolana, przeszywaj�c wzrokiem g�ste ciemno�ci otaczaj�ce kr�g �wiat�a rzucany przez ognisko. Nagle drgn��. Od strony kalamu doszed� go prawie niedos�yszalyn �wist. "Sitama? - pomy�la�. - By�oby nieostro�nie, gdybym mu pozwoli� przyj�� tutaj, chocia� szczyci si� tym, �e przejdzie po �pi�cym psie, nie budz�c go. Bangavadi m�g�by wszcz�� alarm." Przemkn�� si� obok Indriego bez najmniejszego szelestu, a przekonawszy si�, �e �w �pi g��boko, wyszed� z namiotu, zabieraj�c karabin. Bangavadi spa� obok kornaka nie przejawiaj�c niepokoju, a wi�c i od tej strony m�g� si� czu� bezpieczny. - Wszystko si� dobrze sk�ada - szepn�� Dhundia. Niezmiernie ostro�nie przeszed� kr�g �wiat�a, a dotar�szy na pi��dziesi�t krok�w od kalamu, ukry� si� obok krzaku mindi. Z pewno�ci� nie mia� odwagi zapu�ci� si� dalej, obawiaj�c si� spotaka� drug� panter� zamiast cz�owieka, kt�rego oczekiwa�. W chwil� p�niej rozleg� si� bli�ej drugi �wist, jeszcze s�abszy, kt�ry mo�na by�o wzi�� za syk okularnika, niezmiernie jadowitej �mii, po czym jaki� cz�owiek podni�s� si� przy krzaku, ukazuj�c si� przed Dhundi�. Nowo przyby�y by� Indusem wysokiego wzrostu, o rysach ostrych i ponurym wygl�dzie. D�ugie jego w�osy by�y owini�te doko�a g�owy i pokryte czerwonawym b�otem, tak �e tworzy�y ci�k� mas�, a rzadka broda dochodzi�a mu a� do kolan, co by�o oznak� czcicieli �iwy. Na czole mia� umieszczone trzy znaki z wypalonego krowiego �ajna, trzy inne widnia�y na zag��bieniu piersi i na g�rnej cz�ci prawego ramienia. Reszta cia�a by�a natarta olejem kokosowym i po�yskiwa�a, jak gdyby pokrywa�a j� warstewka kryszta�u. Nie nosi� wcale odzienia, tylko biodra mia� przepasane sznurem z plecionej sk�ry. - Ty jeste� fakir Sitama? - zapyta� Dhundia szeptem. - Tak, sahibie - odpowiedzia� nieznajomy. - Ja jestem fakirem i naczelnikiem dakoit�w. - Barma mi to powiedzia� przed �mierci�. - Umar�? - Pantera go rozszarpa�a. - Mniejsza o to, jest nas wielu - odpowiedzia� niedbale dakoita. - Przyszed�em po twoje rozkazy, sahibie. - Czy d�ugo na mnie czekasz? - Od trzech dni. Co mamy czyni�? Chcesz, aby�my zabili twego towarzysza, zanim przejdzie przez wy�yn�? - Odwa�y�by� si� na to? Indri jest cz�owiekiem, kt�ry obecnie cieszy si� opiek� Brahmy. * Gdy go odrzuci jego kasta i stanie si� n�dznym pariasem, * o, wtenczas... ale teraz nie, by�by� przekl�tym w przysz�ym �yciu. Brahma - w hinduizmie b�g_ _stw�rca. Parias - niedotykalny. Cz�owiek znajduj�cy si� poza systemem kastowym, pozbawiony wi�kszo�ci praw. - Guru, Bramin czy te� prosty �udra, * to dla mnie oboj�tne. G�ru - mistrz, nauczyciel, przewodnik duchowy; bramin - cz�onek najwy�szej kasty, kap�an; �udra - cz�onek najni�szej kasty, s�uga. - Nie, a zreszt� G�ra �wiat�a nie jest jescze w jego r�ku. Na co wi�c przyda�aby si� nam �mier� jego? Straciliby�my tylko olbrzymi� sum�. - A wi�c co mam zrobi�? - I�� za nami a� do kopal� Pannahu i nie podejmowa� niczego przeciwko nam, dop�ki wielki diament nie znajdzie si� w naszych r�kach. - Czy s�dzisz, sahibie, �e by�y ulubieniec gaikwara osi�gnie cel? - Indri potrafi dotrze� do celu, byle tylko nie sta� si� pariasem i nie zosta� str�conym z wysokiego stanowiska, kt�re zajmowa�, w proch i nico�� - odpowiedzia� Dhundia. - Ale to my b�dziemy mieli G�r� �wiat�a, a nie gaikwar Barody. - Tak, i otrzymamy ponadto ogromn� sum� od jego pierwszego ministra Parvatiego. - A dok�d idziecie teraz? - Do domu Toby.ego, s�awnego �owcy tygrys�w. - Znam go; ale dlaczego udajecie si� do tego cz�owieka? - Dowiesz si� p�niej. Czy m�wi si� jeszcze w Pannahu o po�eraczu ludzi? - Wszyscy boj� si� tego krwio�erczego a wymykaj�cego si� zwierz�cia tak bardzo, �e kopacze porzucili prace - odpowiezia� fakir. - I nikt nie ma odwagi stawi� mu czo�a? - Po�ar�o ju� dziesi�ciu �owc�w, kt�rzy starali si� je zaskoczy�, zn�ceni dziesi�cioma tysi�cami rupij obiecanymi przez rad��. - Indri i Toby zabij� je, a wszelkie podejrzenia co do celu naszej wyprawy zostan� odwr�cone. Id�, a miej si� na baczno�ci przed zwierz�tami. Dakoita wsta�, skin�� lekko praw� r�k� na po�egnanie i znik� szybko w�r�d kalamu. - Oto cz�owiek, kt�ry si� nie zawaha w chwili odpowiedniej - mrukn�� Dhundia, a szyderczy u�miech pojawi� si� na jego ustach. - Indri straci G�r� �wiat�a, a pr�cz tego zostanie pariasem. Wyszed� z krzak�w i zwr�ci� si� w stron� obozowiska, rozgl�daj�c si� doko�a z obawy przed panter�, kt�ra mog�a si� by�a zapu�ci� w okolice namiotu. Min�� ju� ognisko, kiedy us�ysza� chrapliwy ryk zwierz�cia, rozlegaj�cy si� od strony kalamu. "Czy�by pu�ci�a si� w pogo� za Sitam�?" - pomy�la� z dr�eniem. W tej chwili Bangavadi wyda� g�o�ny wyk. Dhundia, bardzo zaniepokojony, przyspieszy� kroku, spogl�daj�c trwo�liwie za siebie. Chcia� wej�� do namiotu, ale cofn�� si� gwa�townie. Ukaza� si� Indri, trzymaj�c w r�ku pistolety. - Sk�d wracasz? - zapyta� Indus. - Obszed�em wok� obozowisko - odpar� Dhundia, opanowuj�c si� szybko. - Obawia�em si�, �e �ledzi nas pantera. - Patrzcia! Stajesz si� odwa�ny! - wykrzykn�� Indri szyderczo. - Widzia�e� j�? - S�ysza�em tylko. - Czy jest jeszcze w�r�d kalamu? - Tak. - Podsy� ognie�. Wejdziemy z powrotem do namiotu. Nie odwa�y si� napa�� na nas. W tej chwili us�yszano strza�, po kt�rym natychmiast pad� drugi. - Kto m�g� strzela�? - wykrzykn�� Indri niespokojnie. - Czy�by to by� tw�j przyjaciel Toby? - zapyta� Dhundia. - Jeste�my oddaleni o wi�cej ni� siedem mil od jego siedziby. - M�wi�e� mi, �e czasami zap�dza si� daleko od swego domu. - By�bym zadowolony, gdybym go m�g� zobaczy�. Je�eli to rzeczywi�cie on strzela�, na pewno spotkamy go jutro. Niech sobie poluje; to cz�owiek, kt�ry nie potrzebuje naszej pomocy. Chwil� jeszcze nads�uchiwali, po czym nie us�yszawszy ju� nowych strza��w, wr�cili do namiotu. Bangavadi pogr��y� si� zn�w we �nie i chrapa� spokojnie obok kornaka. Rozdia� IV Straszna walka O �wicie s�o� by� ju� got�w do dalszej drogi przez wy�yn� Pannahu. Ju� by� poch�on�� swoje ciasto, poka�n� ilo�� li�ci, kt�re kornak zerwa� w pobli�u kalamu, i wypr�ni� pi�� czy sze�� wiader wody. Posiliwszy si� lekkim �niadaniem sk�adaj�cym si� z herbaty i suchark�w, Indri i Dhundia kazali zwin�� namiot, po czym usadowili si� w haudzie, gotowi odby� d�ug� drog�, a nawet zapolowa� na drug� panter�. Sk�ra pierwszej, ju� �ci�gni�ta przez kornaka, wygl�da�a wspaniale, przewieszona przez grzbiet s�onia, b�d�c jak gdyby gro�b� dla innych zwierz�t. - Jed�my - rozkaza� Indri. - Zatrzymamy si� dopiero przed domostwem Toby.ego. S�o� zacz�� kroczy� naprz�d, p�osz�c sw� obecno�ci� i rykiem zwierzyn� ukryt� w kalamie. Co chwila spostrzegano stada aksis, wytwornych i chy�ych jeleni, bardzo rozpowszechnionych w Indiach, uciekaj�cych poprzez zaro�la z b�yskawiczn� szybko�ci. Opr�cz nich przemyka�y si� jelenie nilgo zwane tak�e niebieskimi wo�ami, o sier�ci szarawej, g�owie pod�u�nej jak u konia i uzbrojonej w d�ugie, ostre rogi, kt�rymi si� broni� zaciekle. Czasami, prawie spod n�g s�onia, unosi�y si� stada ptak�w. By�y to papugi rozmaitego rodzaju, tak samo krzykliwe jak pokrewne im papugi ameryka�skie, lub te� bia�e synogarlice i kuropatwy. To zn�w ucieka�y z krzykiem parki wspania�ych pawi, kt�re w Indiach s� symbolem bogini Sarasvati, * opiekunki narodzin i ma��e�stw, i dlatego uwa�a si� je za zwierz�ta prawie �wi�te. Sarasvati - �ona Brahmy, opiekunka sztuki i wiedzy, cz�sto wyobra�ana z pawiem. Za opiekunk� rodzin cz�ciej uwa�a si� Lakszmi, �on� Wisznu. Ani Indri, ani Dhundia nie zwracali wielkiej uwagi na t� zwierzyn�, mimo �e mog�aby ona dostarczy� im doskona�ego �niadania. Ca�a ich uwaga skierowana by�a na wytropienie drugiej pantery, kt�ra, jak przypuszczali, nie mog�a by� bardzo daleko. Z wysoko�ci haudy badali grupy mindi, tamarynd, platan�w, drzew mangowych i chlebowc�w, bardzo rozpowszechnionych w tych okolicach, jednak�e nie mogli dostrzec krwio�erczej bestii. S�o�, przebrn�wszy kalam, ruszy� w g��b g�stego zagajnika utworzonego z palas * - wspania�ych drzew o pniu bardzo s�katym i bogatym, aksamitnym ulistnieniu barwy zielononiebieskawej; ich owoce tworz� olbrzymie, jaskrawoczerwone grona, wydaj�ce rodzaj barwnika cz�sto u�ywanego przez krajowc�w. Palas - drzewo lakowe. S�o� szed� jak gdyby niech�tnie, ujawniaj�c ci�g�y niepok�j, kt�rego pieszczotliwe s�owa kornaka nie mog�y usun��. - Bangavadi co� zwietrzy� - rzek� Indri. - W zaro�lach s� prawdopodobnie w�e - odpowiedzia� Dhundia spokojnym g�osem. W tej samej chwili s�o� zatrzyma� si� nagle i zacz�� si� cofa�. - Panie - rzek� kornak. - Przygot�j bro�. - Czy znowu pantera? - zapyta� Indri. - Czuj� j�. Nagle rozleg� si� przera�liwy ryk, a po nim us�yszano przenikliwe syczenie. Indri i Dhundia wychylili si� z haudy, chwytaj�c za karabiny. W odleg�o�ci dwudziestu krok�w od nich, obok drzewa palas ukaza�a si� nagle pantera, mo�e ta sama, co rozszarpa�a dakoit�, ale nie mog�a si� ju� swobodnie porusza�. Otacza�o j� potworne cielsko w�a olbrzymich rozmiar�w, kt�ry sycza� i wi� si� z w�ciek�o�ci�. By� to pyton tygrysi, wspania�y w�� o sk�rze zielononiebieskiej, nieregulanie pr��kowanej, mniej wi�cej na pi�� metr�w d�ugi, maj�cy grubo�� �ydki cz�owieka. Gad, jeden z najstraszliwszych tego rodzaju, rzuci� si� przypuszczalnie na panter� w chwili, gdy zaczai�a si� na s�onia, i opl�t� pot�nymi pier�cieniami, staraj�c si� j� udusi� lub zdruzgota� jej �ebra. Mo�e uczepi� si� ga��zi za pomoc� chwytnego ogona i spu�ci� si� na zwierz�, zanim ono zdo�a�o spostrzec jego obecno��? W ka�dym razie pantera zosta�a obezw�adniona i pozbawiona wszelkiej mo�no�ci wyswobodzenia si� z tych pier�cieni, stawiaj�cych niezmiernie silny op�r. Nie mog�a lekcewa�y� przeciwnika, gdy� gady tego rodzaju s� obdarzone nadzwyczajn� si��. Nie puszczaj� tego, co pochwyci�y; dr�czone g�odem, nie wahaj� si� napada� na dzikie zwierz�ta i nie wyrzekaj� si� zdobyczy, nawet gdy odnosz� ci�kie rany. Opowiadaj�, �e pewnego dnia jeden z tych potwor�w �yj�cych w Indiach napad� na dziecko, kt�re rodzice, zaj�ci sprz�taniem ry�u, zostawili samo w chacie. S�ysz�c p�acz malca nadbiegli i zastali w�a poch�aniaj�cego go wolno, jeszcze �ywego. Zrozpaczony ojciec rzuci� si� na niego z siekier� w r�ku i przeci�� go na dwie cz�ci. Ot�, czy uwierzycie? W��, chocia� do tego stopnia raniony, nie porzuci� zdobyczy i zatrzyma� j� w swych zwojach, dop�ki nast�pne ciosy nie zamieni�y go w bezkszta�tn� mas� mi�sa i zdruzgotanych ko�ci. Pantera, czuj�c, �e si� dusi, broni�a si� z najwy�sz� w�ciek�o�ci�, rycz�c przera�liwie. Stalowymi pazurami szarpa�a w�a, lecz ten nie rozlu�ni� zwoj�w, a krew i �lina sp�ywa�a na ni� z jego rozszczepionego j�zyka. Gad sycza� w�ciekle przeszywaj�c zwierz� jarz�cymi si� oczyma, wykr�ca� ogon bij�c nim o traw�, opuszcza� i podnosi� g�ow� staraj�c si� r�wnie� uk�si� panter� d�ugimi z�bami pozbawionymi gruczo��w, poniewa� w�e te nie s� jadowite. Zdawa�o si�, �e ani pantera, ani w�� nie spostrzeg�y obecno�ci Bangavadiego, tak zaciekle walczy�y. Z drugiej strony tak�e Indri i jego towarzysze przygl�dali si� temu okropnemu widokowi w milczeniu, nie czyni�c u�ytku z broni, przewiduj�c, �e �aden z tych strasznych przeciwnik�w nie wyjdzie ca�o z walki. Pomimo ogromnej si�y, pantera wyczerpywa�a si� szybko. Charcza�a w �miertelnym u�cisku, kt�ry z ka�d� chwil� stawa� si� straszniejszym, a oczy jej, rozszerzone sza�em i przera�eniem, nieomal wyp�ywa�y z jam. Jednak�e i w��, jakkolwiek �ciska� j� w dalszym ci�gu, nie m�g� ju� wytrzyma� d�ugo walki z kr�low� d�unglii. Krew uchodzi�a mu z kilku ran, a sk�ra, rozdarta w paru miejscach pazurami zwierz�cia, wisia�a w strz�pach. Ogon porusza� si� tylko od czasu do czasu, g�owa za� pozostawa�a sztywno na wysoko�ci p� metra. I tylko oczy wpatrywa�y si� ci�gle w przeciwnika, jak gdyby chcia�y go obezw�adni�. Nagle zwierz wyda� ostatni zd�awiony ryk, po czym rozleg� si� trzask druzgotanych ko�ci. �ebra i kr�gos�up nie wytrzyma�y straszliwego u�cisku i pantera przesta�a oddycha�. Prawie w tej samej chwili i w��, wyczrpany zupe�nie up�ywem krwi, pad� na ziemi�, wstrz�sany �miertelnym dreszczem, jednak�e nie rozlu�ni� pier�cieni przytrzymuj�cyh zdobycz. - Marne zwyci�stwo - rzek� Indri, przerywaj�c pierwszy milczenie. - I w�� niebawm zdechnie. - Niech go Bangavadi zmia�d�y - odezwa� si� Dhundia. - To zbyteczne, ju� si� nie rusza. Niech kornak zejdzie, zabierzemy sk�r� pantery. Wjedziemy triumfalnie do Pannahu, a te dwa trofea b�d� dowodem naszej odwagi i zaj�cia. Kornak pokraja� w�a no�em na kilka kawa�k�w, aby uwolni� panter� z tych strasznych zwoj�w, po czym zabra� si� do dzie�a. W przeci�gu p� godziny �ci�gn�� sk�r�, kt�r� zarzucono natychmiast na grzbiet s�onia celem wysuszenia jej w s�o�cu. Bangavadi po tym kr�tkim postoju, z kt�rego skorzysta�, aby poobgryza� pobliskie drzewa, pu�ci� si� szybkim krokiem w drog�, jak gdyby chc�c odzyska� stracony czas. Poniewa� las nie by� zbyt g�sty, m�g� szybko i�� naprz�d. A je�li spotyka� na drodze niezbyt wysokie ro�liny, odrzuca� je na bok jednym uderzeniem tr�by; tak samo �ama� ga��zie, kt�re mog�y ugodzi� Indriego lub Dhundi�. Kiedy mija� ro�liny owocowe, zrywa�, nie zwalniaj�c kroku, ki�cie banan�w lub owoce mango i podawa� je zr�cznie kornakowi, on za� chowa� t� zdobycz na obiad. Oko�o dziesi�tej dotarli do szczytu wy�yny. Grubosk�rzec m�g� teraz szybciej kroczy�, nie b�d�c ju� zmuszony wspina� si� pod g�r�. Na tle wspania�ych zboczy przed podr�nymi rozci�ga�a si� ogromna p�aszczyzna; by�y to pierwsze przedg�rza Ghat�w, wielkiego p�askowy�u Indii �rodkowych, wznosz�ce si� w kszta�cie olbrzymich stopni. Cieniste lasy o ciemnozielonym ulistnieniu chwia�y si� wsz�dzie wielkimi falami, pokrywaj�c strome stoki, w�wozy i ogromne rozpadliny g��bokiej doliny rzeki Ken lub rozci�gaj�c si� na pi�knej p�aszczy�nie Khad�uraho. By�y tam gaje platan�w, niskich tek, drzew mangowych, sal, banan�w o olbrzymich li�ciach i ro�lin gumodajnych. W g��bi dolin lub na brzegu w�woz�w wida� by�o grupki chat, na p� ukrytych w�r�d ro�lin, i kilka hadi - ma�ych, oblankowanch warowni, umieszczonych zwykle przy przesmykach g�rskich. Jednak�e wy�yna wydawa�a si� opustosza��, przynajmniej w tej cz�ci, kt�r� przebiega� s�o�. Widziano tylko gromadki ma�p zwane przez Indus�w bandar, wysokich na p� metra, maj�cych niezmiernie d�ugi ogon, cia�o zr�czne, pysk sp�aszczony, a sier�� rozmaitych odcieni; jest ona szarozielonkawa na g�owie, gdzie tworzy rodzaj biretu, ruda na �opatkach, poni�ej bia�a, a czarna na �apach i uszach. S� to ma�py bardzo zuchwa�e i chytre; wystawiaj� na ci�k� pr�b� cierpliwo�� rolnik�w, pustosz�c im warzywniki i pola. Mimo to Indusi uwa�aj� je za �wi�te i dlatego ciesz� si� zupe�n� bezkarno�ci�. S� do tego stopnia zuchwa�e, �e wchodz� nawet do mieszka�, niszcz�c wszystko na oczach w�a�cicieli, kt�rzy nie maj� odwagi ich wyp�dzi�. Oko�o po�udnia Bangavadi, przebywszy dalsze sze�� mil, zatrzyma� si� na skraju lasu sk�adaj�cego si� z chlebowc�w, kt�re wydaj� owoce o wadze trzydziestu funt�w, ��tawej barwie i silnym zapachu, wyrastaj�ce z pnia, a nie z ga��zi drzew. Dwie�cie metr�w dalej, na brzegu ma�ego stawku, wznosi� si� lekki, drewniany domek parterowy, pokryty dachem w kszta�cie ostros�upu z powiewaj�c� na nim ma�� flag� angielsk�. Wko�o bieg� rodzaj galerii, tak zwana weranda, podtrzymywana s�upami z drewna, kryta matami z li�ci kokosowych; po bokach znajdowa�y si� obszerne szopy otoczone ostroko�em. Sk�ry pantery i dw�ch aksis zwiesza�y si� z werandy, jak gdyby dla zaznaczenia, �e w tym domu mieszka my�liwy. - Dojechali�my - rzek� Indri. - Czy Toby jest w domu czy te� poluje? S�o� wyda� g�o�ny ryk, kt�remu odpowiedzia�o natychmiast szczekanie kilku ps�w. - Zsi�d�my - odezwa� si� Indri. - Je�eli s� psy, to b�dzie i Toby. Zrzuci� drabink� sznurow� i zsun�� si� na ziemi�; Dhundia poszed� za jego przyk�adem. W tej chwili otworzy�y si� drzwi dworku i jaki� cz�owiek w bia�ym p��ciennym ubraniu, w szerokim kapeluszu s�omkowym na g�owie ukaza� si� na stopniach,. wo�aj�c: - Patrzcie!... Indri!... By� to Europejczyk mniej wi�cej czterdziestoletni, bardzo silny i wi�cej ni� �redniego wzrostu. Sk�ra jego mia�a prawie barw� br�zu; natomiast w�osy i broda by�y jeszcze jasnoblond, bez jednej srebrnej nici. Niebieskie jego oczy zatrzyma�y si� na Indusie z wyrazem najwy�szego zdumienia. - Indri!... - powtr�rzy�. - Tak, to ja, Toby - odpowie