9359

Szczegóły
Tytuł 9359
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9359 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9359 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9359 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ferenc Molnar Ch�opcy z placu broni Przek�ad Janina Mortkowiczowi A Pal Utai Fiuk Data wydania polskiego 1960 I Zegar wskazywa� trzy kwadranse na pierwsz�, kiedy z podw�rza, s�siaduj�cego z gmachem szkolnym, dobieg�y d�wi�ki katarynki. W sali, gdzie odbywa�y si� wyk�ady nauk przyrodniczych, wykonano w tej�e chwili niezwykle ciekawe do�wiadczenie: oto po d�ugich, bezowocnych usi�owaniach w bezbarwnym �wietle palnika Bunsena zab�ys�a nagle prze�liczna szmaragdowozielona smuga. Niestety - katarynka d�wi�kami weso�ej melodii przerwa�a powa�ny nastr�j klasy. By� ciep�y dzie� marcowy. Przez otwarte okna muzyka wpada�a do sal szkolnych na skrzyd�ach �wie�ego powiewu wiosennego i wywo�ywa�a na twarzach ch�opc�w weso�e u�miechy. W palniku bunsenowskim jasnozielona smuga p�on�a dalej. Podziwia�o j� jednak zaledwie kilku uczni�w siedz�cych w pierwszych �awkach. Inni patrzyli w okna, sk�d wida� by�o dachy niskich dom�w s�siednich, a w oddali, w s�onecznym o�wietleniu po�udnia, zegar na wie�y ko�cielnej, kt�rego wielka wskaz�wka zbli�a�a si� do dwunastej. Teraz wraz z d�wi�kami katarynki wpada� zacz�y do klasy i inne odg�osy. Brzmia�y tr�bki tramwaj�w konnych, a na pobliskim podw�rzu s�u��ca �piewa�a zupe�nie inn� melodi� ni� ta, kt�r� gra�a katarynka. Ch�opcy nie mogli ju� wysiedzie� spokojnie. Jedni zabrali si� do sk�adania ksi��ek, inni wycierali starannie stal�wki. Boka zamkn�� czerwony ka�amarzyk kieszonkowy, odznaczaj�cy si� t� w�a�ciwo�ci�, �e atrament wylewa� si� ze� natychmiast, skoro ka�amarz dosta� si� do kieszeni. Czele uk�ada� lu�ne kartki, zast�puj�ce mu ksi��ki, jako elegant bowiem, nie zwyk� nosi� przy sobie �biblioteki�, i nawet te kartki starannie rozk�ada� po wszystkich kieszeniach. Czonakosz w ostatniej �awce ziewa� pot�nie jak znudzony hipopotam. Weiss wywraca� kieszenie i wytrz�sa� z nich okruchy pozosta�e po rogaliku, kt�ry spo�ywa� po kawa�ku od dziesi�tej rano do samego po�udnia. Gereb przebiera� pod �awk� nogami, got�w zerwa� si� w ka�dej chwili. Barabasz wreszcie roz�o�y� bez skrupu�u teczk� na kolanach, pouk�ada� w niej ksi��ki wed�ug wielko�ci i �cisn�� je paskami tak mocno, �e �awka zatrzeszcza�a, a on sam poczerwienia� z wysi�ku. Wszyscy zaj�ci byli przygotowaniami do opuszczenia �awek szkolnych. Tylko nauczyciel nie zwraca� uwagi na to, �e lekcja ma si� sko�czy� za pi�� minut, powi�d� bowiem �agodnym swym spojrzeniem po g�owach uczni�w i zapyta�: - Co si� sta�o? Zapad�o g�uche milczenie. Barabasz rozlu�ni� paski. Gereb przesta� przebiera� nogami. Weiss wyj�� r�ce z kieszeni. Czonakosz, zakrywaj�c usta r�k�, st�umi� ziewanie. Czele od�o�y� �kartki�, a Boka wsadzi� czym pr�dzej do kieszeni czerwony ka�amarz, z kt�rego natychmiast zacz�� wycieka� pi�kny, niebieski atrament. - Co si� sta�o? - powt�rzy� nauczyciel. Ale wszyscy uczniowie siedzieli ju� spokojnie na swych miejscach. W�wczas nauczyciel spojrza� na okno, przez kt�re wpada�y do klasy weso�e tony katarynki, buntuj�cej si� przeciwko wszelkiej dyscyplinie szkolnej. I rzek� surowym g�osem: - Czengey, zamknij okno. Czengey, ma�y Czengey, prymus z pierwszej �awki, podni�s� si�, podszed� do okna i zamkn�� je z powag�. W tej samej chwili z bocznego szeregu �awek wychyli� si� Czonakosz i szepn�� do ma�ego, jasnow�osego ch�opca: - Uwaga, Nemeczek! Nemeczek rzuci� ukradkiem spojrzenie poza siebie, po czym spu�ci� oczy na pod�og�. U st�p jego toczy�a si� ma�a papierowa kulka. Podni�s� j� i rozwin��. Na jednej stronie napisane by�y nast�puj�ce wyrazy: �Odda� dalej Boce�. Nemeczek wiedzia�, �e by� to tylko adres i �e sam list, w�a�ciwa jego tre��, znajduje si� po drugiej stronie kartki. Ale Nemeczek by� cz�owiekiem honoru i nie zwyk� czyta� cudzych list�w. Zgni�t� wi�c papier w kulk� i doczekawszy si� odpowiedniej chwili, wychyli� si� z �awki i szepn��: - Uwaga, Boka! Teraz Boka wpatrywa� si� pilnie w pod�og�, stanowi�c� sta�� drog� komunikacyjn� mi�dzy uczniami. Oto w�a�nie toczy si� po niej zn�w kulka papieru. Na odwrotnej stronie kartki, na tej wi�c, kt�rej ma�y Nemeczek nie przeczyta� z poczucia honoru, napisane by�o: �Dzi� o czwartej po po�udniu walne zebranie na Placu. Wyb�r przewodnicz�cego. Zawiadomi� wszystkich�. Boka schowa� kartk� i jeszcze raz �ci�gn�� paskiem zapakowane ksi��ki. By�a pierwsza godzina. Zegar elektryczny zacz�� warcze� i oznajmi� nauczycielowi, �e lekcja sko�czona. Zgasi� wi�c palnik Bunsena, naznaczy� zadan� lekcj� i uda� si� do gabinetu przyrodniczego, gdzie znajdowa�y si� zbiory. Za ka�dym uchyleniem drzwi wyziera�y stamt�d wypchane zwierz�ta i ptaki o nieruchomych, szklanych oczach, a w k�cie, spokojnie i z godno�ci� sta� tajemniczy, przera�aj�cy, z��k�y ludzki szkielet. W przeci�gu jednej minuty klasa opustosza�a. Ch�opcy zbiegali na wy�cigi z szerokich schod�w i zwalniali kroku tylko na widok kt�rego� z profesor�w. Zaledwie jednak nauczyciel znika� na zakr�cie, wy�cigi po schodach sz�y dalej w najlepsze. Z bramy ch�opcy wysypali si� gromad�. Cz�� pobieg�a na prawo, cz�� na lewo. �ci�gaj�c czapki �egnali przechodz�cych nauczycieli i ci�gn�li s�onecznymi ulicami zm�czeni i g�odni. Odurzeni, szli zrazu chwiejnym krokiem, niby mali oswobodzeni wi�niowie, w powodzi powietrza i s�o�ca. Stopniowo zanurzali si� w gwarne, ruchliwe miasto, kt�re dla nich stanowi�o bez�adn� pl�tanin� ulic, sklep�w, woz�w i tramwaj�w konnych na drodze wiod�cej do domu. W bramie, tu� naprzeciw gmachu szkolnego sta� ze swym kramem przekupie� s�odyczy. Zatrzyma� si� przed nim Czele i targowa� zawzi�cie. Sz�o o to, �e przekupie� podni�s� bezwstydnie ceny. Dotychczas za grajcara1 dosta� by�o mo�na kawa�ek cha�wy, bia�ej masy nadzianej orzechami. Ka�dy z przysmak�w w tym kramie kosztowa� grajcara. Wi�c trzy �liwki nadziane na drewnian� pa�eczk�, trzy figi, trzy orzechy, zanurzone w syropie, kawa�ek lukrecji lub owsianego cukru. Tylko grajcara kosztowa� tak�e tak zwany �uczniowski obrok�, najbardziej wyszukany przysmak sprzedawany w ma�ych papierowych torebeczkach. By�a to przedziwna mieszanina orzech�w laskowych, migda��w, rodzynk�w, okruch�w chleba �wi�toja�skiego, �mieci i much. Tymczasem dzi� przekupie� nagle podni�s� ceny. Kto zna prawa rz�dz�ce handlem, ten wie, �e ceny id� w g�r� tak�e w�wczas, gdy sprowadzanie jakiego� towaru po��czone jest z niebezpiecze�stwem. Tak na przyk�ad drogo kosztuje azjatycka herbata, kt�r� karawany przewo�� przez okolice roj�ce si� od zb�j�w. Za to my, mieszka�cy Europy zachodniej, musimy p�aci�. W tym wypadku przekupie� s�odyczy zdradza� wyra�ny zmys� handlowy, gdy� dowiedzia� si�, �e chc� mu odebra� prawo trzymania straganu w pobli�u gimnazjum. Je�li chc�, �atwo to mog� uczyni�; tote� mimo �e wci�� mia� do czynienia z �akociami, nie umia� si� tak s�odko u�miecha�, by nauczyciele przestali go uwa�a� za wroga m�odzie�y. �Ch�opcy wszystkie pieni�dze trac� u tego W�ocha� - powiadali nauczyciele i przekupie� czu�, �e dni jego straganu s� policzone. Dlatego podni�s� ceny. Je�li ju� ma si� wynie��, to chce przynajmniej co� przedtem zarobi�. Tote� o�wiadczy� stanowczo: - Dotychczas wszystko kosztowa�o grajcara. Od dzisiaj za� cena wynosi dwa grajcary. Z trudem wyst�ka� d�ugie w�gierskie zdanie, dziko przy tym wywijaj�c ma�ym tasakiem. Gereb szepn�� Czelemu: - Trza�nij kapeluszem w s�odycze! Czele zachwycony pomys�em ju�... ju� mia� go wykona�, ale nagle zatrzyma� si�. - Taki pi�kny kapelusz! - szepn��. - Nie jestem tch�rzem - doda� - ale mi szkoda kapelusza; chcesz, rzuc� tw�j! - Obejdzie si�, dam sobie sam rad� - odpar� ura�ony Gereb. I zdejmuj�c kapelusz, zamierzy� si�, aby go rzuci� na s�odycze. W tej samej chwili kto� chwyci� go z ty�u za r�k� i niemal m�ski, powa�ny g�os zapyta�: - Co robisz? Gereb odwr�ci� si�. Przed nim sta� Boka. - Co robisz? - powt�rzy� pytanie obejmuj�c Gereba powa�nym, rozumnym spojrzeniem. Gereb zamrucza� co� jak lew ujarzmiony przez poskromiciela, ale uspokoi� si�, wsadzi� kapelusz na g�ow� i wzruszy� ramionami. Boka rzek� cicho do niego: - Zostaw tego cz�owieka. Lubi�, gdy kto� jest odwa�ny. Ale to nie ma sensu, chod�. - I poda� mu r�k�. R�ka by�a zawalana b��kitnym atramentem. To atrament s�czy� si� z ka�amarza do kieszeni, a Boka nic nie podejrzewaj�c trzyma� w�a�nie r�k� w kieszeni. Nie przej�� si� tym jednak, lecz wytar� d�o� o mur z takim skutkiem, �e mur co prawda zyska� plam� z atramentu, ale r�ka Boki nie sta�a si� czy�ciejsza. W ten spos�b sprawa atramentu by�a zako�czona. Boka wzi�� Gereba pod r�k� i razem si� oddalili. Czele, elegancki ma�y Czele, zosta� przy straganie. Dos�yszeli jeszcze, jak zduszonym g�osem, w kt�rym drga�a ponura rezygnacja zd�awionego buntu, zwr�ci� si� do W�ocha: - No, jak dwa grajcary, to dwa grajcary. Prosz� mi da� cha�wy za dwa grajcary. I si�gn�� do swej zielonej portmonetki. W�och za� zacz�� si� zastanawia�, co by si� sta�o, gdyby nast�pnego dnia podni�s� cen� na trzy grajcary. Ale to by�o tylko marzenie. Co� jak sen o tym, �e ka�dy forint2 wart jest nagle sto. Energicznie ciachn�� tasaczkiem w cha�w� i odci�ty kawa�ek zawin�� w papier. - Ale� da� mi pan mniej ni� przedtem za grajcara! - oburzy� si� Czele. Powodzenie w interesach natchn�o W�ocha bezczelno�ci�. Z bezwstydnym u�miechem wyja�ni�: - Teraz cha�wa dro�sza, wi�c daj� mniej. I ju� si� zwr�ci� do nast�pnego klienta, kt�ry nauczony do�wiadczeniem poprzednika trzyma� w r�ce dwa grajcary. - Pfuj! - rzuci� Czele ze z�o�ci�. - Nie kupuj u tego W�ocha. To paskarz. Po czym wsadziwszy ca�y kawa� do ust wraz z papierem, kt�ry nie chcia� si� odlepi�, pobieg� za kolegami. Dogoni� ich na rogu i wszyscy trzej, trzymaj�c si� pod r�ce, skr�cili w boczn� ulic�. Boka szed� po�rodku, t�umacz�c im co� z powag�. Mia� lat czterna�cie i oblicze jego nie mia�o w sobie jeszcze nic m�skiego. Gdy jednak m�wi�, wydawa� si� starszym o kilka lat... Ju� sam g�os brzmia� powa�nie i g��boko. Przy tym rzadko wymyka�o mu si� g�upstwo i nie okazywa� ochoty do figl�w. Nie wdawa� si� te� w drobne k��tnie i usuwa� si� nawet w�wczas, gdy go proszono o rozs�dzenie sporu. Wiedzia�, �e zawsze jedna strona b�dzie niezadowolona i b�dzie mia�a �al do rozjemcy. Dopiero kiedy sprawa stawa�a si� g�o�na, gdy k��tnia zasz�a tak daleko, �e grozi�a wmieszaniem si� nauczyciela, wtedy Boka wyst�powa�, staraj�c si� pogodzi� zwa�nione strony. Przy czym sta� zawsze na stanowisku uczciwo�ci i sprawiedliwo�ci. Droga prowadzi�a przez cich�, s�oneczn� uliczk�. Jedynym odg�osem, m�c�cym cisz�, by� tu przyt�umiony �oskot fabryki wyrob�w tytoniowych. Po�rodku ulicy sta�o dw�ch uczni�w. Byli nimi Czonakosz i ma�y, jasnow�osy Nemeczek. Na widok zbli�aj�cych si� koleg�w Czonakosz z rado�ci przy�o�y� palce do ust i �wisn�� g�o�no jak lokomotywa. Ten �wist by� jego specjalno�ci�. �aden z czwartoklasist�w nie m�g� mu w tym dor�wna�. Zreszt� w ca�ej szkole jeden tylko Cynder r�wnie g�o�no umia� gwizda�. Ale Cynder gwizda� tylko dop�ty, dop�ki nie zosta� przewodnicz�cym k�ka samokszta�cenia. Odt�d nie wypada�o mu ju� gwizda�, siadywa� przecie� co �roda po po�udniu na katedrze profesorskiej. Czonakosz gwizdn�� wi�c, po czym zwr�ci� si� do ma�ego Nemeczka: - Powiedzia�e�? - Nie - odrzek� Nemeczek. - Co? - zapytali wszyscy ch�rem. Zamiast Nemeczka odpowiedzia� Czonakosz: - Nasi musieli si� wczoraj podda� w �muzeum�. - Kto ich zmusi�? - Kt� by? Bracia Pastorowie. Zaleg�o g�uche milczenie. �Podda� si� by�o to miejscowe wyra�enie uczniowskie. Skoro silniejszy ch�opiec chcia� odebra� s�abszemu pi�k� lub inny przedmiot m�wi� po prostu: �Poddaj si�. To straszne s�owo oznacza�o, �e silniejszy ch�opiec uwa�a zabawk� za zdobycz wojenn�, a nad opornym przeciwnikiem u�ywa przemocy. �Poddaj si� oznacza wi�c w�a�ciwie wypowiedzenie wojny. Jest ono kr�tkim i zwi�z�ym okre�leniem stanu obl�enia, przemocy, prawa pi�ci i rz�d�w rozb�jniczych. Czele pierwszy odzyska� g�os. Dr��c jeszcze z wra�enia, zapyta�: - Wi�c zmusili ich do poddania si�? - Tak - odrzek� o�mielony ju� Nemeczek, widz�c, jakie wra�enie wywiera jego opowiadanie. Teraz zabra� g�os Gereb: - Tak d�u�ej by� nie mo�e. By�em zawsze zdania, �e musimy si� z nimi rozprawi�, ale Boka jest temu stale przeciwny. Je�li teraz b�dziemy cicho siedzieli, dojdzie do tego, �e i nas pobij�. Czonakosz przy�o�y� ju� dwa palce do ust na znak, �e jest got�w do walki. Lecz Boka wstrzyma� go. - Nie og�uszaj nas - rzek�. Po czym zwr�ci� si� do Nemeczka: - Kiedy to by�o? - Wczoraj po obiedzie. - Gdzie? - W muzeum. Tak ch�opcy nazywali ogr�d przylegaj�cy do muzeum miejskiego. - Opowiadaj teraz po kolei. Musimy wszystko wiedzie�, je�li mamy zamiar przeciwko temu wyst�pi�. Ma�y Nemeczek by� wzruszony, �e sta� si� o�rodkiem zainteresowania. Zdarza�o mu si� to rzadko. Nemeczek bowiem by� dla innych ch�opc�w niczym. Nie liczy� si�. Nikt o niego nie dba�. By� to niepozorny, drobny, cichy ch�opiec. Wydawa� si� przeznaczony na ofiar�. Teraz zacz�� m�wi� i ch�opcy skupili si� woko�o niego z zaciekawieniem. - By�o tak - zacz��. - Zaraz po obiedzie poszli�my wszyscy do muzeum: Weiss, ja, Rychter, Kolnay i Barabasz. Chcieli�my gra� w palanta, ale �realniacy� mieli pi�k� i nie chcieli nas dopu�ci� do gry. Wi�c zacz�li�my si� bawi� w �kulki�. Kulki by�y u�o�one na ziemi. Ka�dy rzuca� swoj� kulk� i ten, czyja kulka potr�ci�a inn�, wygrywa� i zabiera� kulki. Bawili�my si� w najlepsze, kiedy nagle Rychter zawo�a�: �Id� Pastorowie!� Naprawd� szli trzymaj�c r�ce w kieszeniach. Przestraszyli�my si� okropnie. By�o nas pi�ciu, ale tacy dwaj si�acze mog� pobi� nawet i dziesi�ciu. Zreszt� nie mo�na nas nawet uwa�a� za pi�ciu, bo Kolnay zaraz ucieka, Barabasz tak�e. Wi�c zosta�oby nas trzech. Mo�e i ja bym uciek�. I by�oby tylko dw�ch. A gdyby�my nawet wszyscy uciekli, toby si� to na nic nie zda�o, bo Pastorowie to najlepsi biegacze i dogoniliby nas z pewno�ci�. Wi�c bali�my si� strasznie. A oni tymczasem podchodzili coraz bli�ej i wci�� patrzyli na nasze kulki. �S�uchaj, im si� nasze kulki podobaj�� - szepn��em do Kolnaya. A Weiss by� taki m�dry, �e od razu powiedzia�: �B�dziemy si� musieli podda�. Ale ja my�la�em, �e nam nic nie zrobi�, bo przecie� my�my ich nigdy nie zaczepiali. Z pocz�tku stan�li przy nas i przygl�dali si� grze. �Przesta�my� - szepn�� mi Kolnay do ucha. �Ani my�l� - odpowiedzia�em. - Mo�e dlatego przesta�, �e� ty rzuca� i nie trafi�e�? Teraz na mnie kolej. Jak trafi� i wygram, to przestaniemy�. Potem rzuca� Rychter, ale dr�a�y mu ze strachu r�ce i spogl�da� wci�� na Pastor�w, wi�c, rozumie si�, nie trafi�, a Pastorowie stali nieporuszeni z r�kami w kieszeniach. Wtedy ja rzuci�em i trafi�em. Ale kiedy chcia�em zagarn�� wygrane kulki, a by�o ich ze trzydzie�ci, zast�pi� mi drog� m�odszy z braci Pastor�w i zawo�a�: �Poddaj si�!� Obejrza�em si�. Kolnay i Barabasz ju� uciekli. Weiss sta� blady jak �ciana, a Rychter namy�la� si�, czy ma ucieka�, czy zosta�. Spr�bowa�em najpierw sprawiedliwej drogi i powiedzia�em: �Przepraszam, nie macie prawa�. Ale starszy Pastor zabra� ju� wszystkie kulki i wsadzi� je do kieszeni. A m�odszy chwyci� mnie za kurtk� na piersiach i krzykn��: �Czy� nie s�ysza�, �e wo�a�em: �Poddaj si�!�?� I poszli. To by�o wszystko. - Niegodziwo��! - oburza� si� Gereb. - Prawdziwy napad zb�jecki! - krzycza� Czele. Czonakosz gwizdn�� na znak, �e czuje zapach prochu w powietrzu. Boka za� sta� zamy�lony i spokojny. Wszyscy ch�opcy spogl�dali na niego z zaciekawieniem. Czekali na to, jak Boka post�pi wobec tego zaj�cia. Dotychczas bowiem, kiedy ch�opcy od miesi�cy skar�yli si� na podobne sprawki przeciwnik�w, nie bra� tej sprawy powa�nie. Ale teraz miarka si� przebra�a i nawet Boka by� poruszony. Przem�wi� te� st�umionym g�osem: - Id�my na obiad. Po obiedzie zejdziemy si� na Placu. Tam odb�dziemy narad�. Takich rzeczy nie mo�na darowa�! Ch�opcy zgodzili si� na to ch�tnie. Byli radzi, �e Boka przekona� si� wreszcie i oburzy� tak, jak na to zas�ugiwa� ten nies�ychany post�pek. Z mi�o�ci� patrzyli mu w oczy, kt�re l�ni�y bojowym zapa�em. Wracali do domu. Gdzie� z oddali dochodzi�y d�wi�ki dzwon�w. S�o�ce �wieci�o, �wiat woko�o by� pi�kny i radosny. Ch�opc�w unosi�o i rozpiera�o poczucie, �e maj� przed sob� co� wa�nego. P�on�li ju� ��dz� czynu i dr�eli w oczekiwaniu tego, co si� mia�o sta�. Bo je�eli Boka zapowiedzia�, �e takich rzeczy nie mo�na darowa�, to na pewno co� si� stanie! Tymczasem jednak Czonakosz i Nemeczek zatrzymali si� na chwil� przed okienkiem piwnicy fabryki wyrob�w tytoniowych, gdzie le�a�y stosy py�u tytoniowego. - Tabaka! - krzykn�� weso�o Czonakosz i wci�gn�� do nosa szczypt� ��tego proszku. Nemeczek poszed� za jego przyk�adem i obaj rozbawieni szli kichaj�c i �miej�c si� serdecznie. Czonakosz kicha� dono�nie, Nemeczek parska� jak �rebak. Kichali, �mieli si�, biegli. W zabawie zapomnieli na chwil� nawet o wielkiej niesprawiedliwo�ci, kt�r� sam Boka, powa�ny i spokojny Boka, nazwa� nies�ychan�. II Plac... Wy, zdrowe, rze�kie dzieci, mieszkaj�ce na wsi, nie wt�oczone w ciasne mury wysokich kamienic miejskich, wy, kt�rych oczy wznosi� si� mog� do cudownego sklepienia niebieskiego, obejmowa� dalekie, niesko�czone horyzonty, wy nawet nie mo�ecie wiedzie�, czym dla dzieci miasta jest �plac�! Nie zabudowany plac! Plac to, widzicie - wszystko: daleki widnokr�g, rozleg�a r�wnina, nieograniczona przestrze�. To niesko�czono��, to wolno��! Chocia�by nawet w rzeczywisto�ci by� to zaledwie skrawek ziemi, ograniczony z jednej strony drewnianym p�otem, a z trzech - wysokimi murami dom�w. Dzi� na tym placu wznosi si� szara, czteropi�trowa, ogromna kamienica, nat�oczona lokatorami, z kt�rych ani jeden zapewne nie wie, �e ten skrawek ziemi by� niegdy� dla gromadki uczni�w symbolem m�odo�ci. Plac by� pusty, jak to zazwyczaj bywa z placami przeznaczonymi pod budow�. Od ulicy oddziela� go p�ot, na prawo i na lewo wznosi�y si� domy, a od ty�u... Od ty�u by�o to, co czyni�o ten plac ciekawym i pon�tnym. A mianowicie drugi plac, na kt�rym wznosi� si� du�y tartak z parow� pi��. Od rana do wieczora pi�owano tam drzewo; trociny i wi�ry za�ciela�y ziemi�, sagi drzewa pi�trzy�y si� w ogromnych, prawid�owych sze�cianach. A w�r�d tych spi�trzonych s�g�w wi�o si� i krzy�owa�o mn�stwo w�skich �cie�ek, tworz�cych istny labirynt. Sam tartak, wznosz�cy si� w g��bi placu, by� dziwnie ponury i tajemniczy. Z wielkiego komina wydobywa�y si� bezustannie k��by dymu. Otacza�y go ci�gle wielkie, ci�kie wozy. Stawa�y one kolejno pod rynn� wystaj�c� spod dachu. W�wczas rozlega� si� trzask i por�bane drzewo wysypywa�o si� przez koryto w ma�ym okienku i spada�o na w�z. Po czym wo�nica wydawa� okrzyk, pogania� konie i nape�niony w�z odje�d�a�. W domku nast�powa�a cisza, do chwili kiedy podje�d�a� drugi w�z i stawa� pod rynn�. Praca ta nie ustawa�a ani na chwil�. Na miejsce zabranego drzewa przywo�ono nowe k�ody i uk�adano w sagi, kt�re nie zmniejsza�y si� nigdy. Przed tartakiem ros�o kilka skar�owacia�ych drzew morwowych. U pnia jednego z tych drzew sklecona by�a budka drewniana, w kt�rej mieszka� S�owak, dozorca. Czy mo�na sobie by�o wymarzy� lepsze miejsce do zabawy? Z nas nikt na pewno nie m�g� sobie wyobrazi�, aby gdziekolwiek na �wiecie mo�na by�o lepiej bawi� si� w Indian, jak na Placu. To nam zast�powa�o ameryka�skie prerie. Sk�ad za� drzewa od ty�u by� wszystkim tym, co nam w danej chwili by�o potrzebne - miastem, lasem lub skalist�, g�rsk� okolic�. By�a to jednocze�nie warownia. Na szczycie ka�dego saga urz�dzona by�a forteca. Ka�da forteca mia�a w�asnego kapitana, porucznika, podporucznika. To by�a armia. Zwyk�y szeregowiec by� tylko jeden. Na ca�ym Placu oficerowie dowodzili jednym szeregowcem, musztrowali go i tego jednego szeregowca za ka�de przewinienie skazywali na areszt. Domy�lacie si� pewnie, �e tym jednym jedynym szeregowcem by� Nemeczek, ma�y, jasnow�osy Nemeczek. Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy salutowali sobie swobodnie przy ka�dym spotkaniu, podnosz�c r�k� do czapki, cho�by si� spotkali i sto razy w ci�gu popo�udnia. Tylko biedny Nemeczek musia� ci�gle salutowa� w postawie na baczno��, sztywno wyprostowany. Ka�dy, przechodz�c obok niego, mia� prawo krzykn��: - Jak stoisz? - Pi�ty razem! - Piersi naprz�d, brzuch wci�gn��! - Baczno��! A ma�y Nemeczek s�ucha� wszystkich. Zdarzaj� si� ch�opcy, kt�rzy lubi� s�ucha�. Wi�kszo�� jednak lubi rozkazywa� i dowodzi�. Dlatego te� na Placu wszyscy byli dow�dcami, a tylko jeden Nemeczek szeregowcem. O godzinie p� do czwartej nie by�o jeszcze nikogo na Placu. Na derce, rozci�gni�tej przed drewnian� bud�, spa� smacznie S�owak. Odsypia� on zazwyczaj we dnie nie przespane noce, podczas kt�rych pilnowa� drzewa. Pi�a parowa warcza�a, komin wyrzuca� k��by dymu, a por�bane drzewo spada�o z trzaskiem na wozy. Po kilku minutach zaskrzypia�a furtka od ulicy i wszed� Nemeczek. Przede wszystkim zaryglowa� za sob� furtk�, by� to bowiem jeden z najwa�niejszych punkt�w regulaminu obowi�zuj�cego na Placu. Surowa dyscyplina wojskowa kara�a za takie przewinienie aresztem. Po czym, rozejrzawszy si� po pustym Placu, Nemeczek wyj�� du�� kromk� chleba, siad� na kamieniu i, jedz�c, spokojnie czeka� na koleg�w. Zebranie dzisiejsze zapowiada�o si� bardzo ciekawie. Czu� by�o w powietrzu zbli�anie si� wa�nych wypadk�w. Tote� Nemeczek by� dzi� dumny z tego, �e i on nale�y do s�awnego �Zwi�zku Ch�opc�w z Placu Broni�. W poczuciu tej dumy spacerowa� w�r�d s�g�w drzewa. Nagle spostrzeg� Hektora, czarnego psa nale��cego do S�owaka. - Hektor! - zawo�a� przyja�nie. Ale pies, machn�wszy ogonem, uciek� szczekaj�c gwa�townie. Nemeczek pobieg� za nim; Hektor zatrzyma� si� przed jednym z s�g�w, naszczekuj�c coraz g�o�niej. By� to s�g, na kt�rym wzniesiona by�a forteca. U�o�one na samym szczycie k�ody tworzy�y mur obronny, na kt�rym powiewa�a ma�a, czerwono-zielona chor�giew. Pies skaka� wok� saga szczekaj�c zapalczywie. - Co to ma znaczy�? - spyta� Nemeczek psa, z kt�rym by� w wielkiej przyja�ni. Hektor bowiem podziela� los malca: by� tak�e tylko szeregowcem. Ch�opiec spojrza� na szczyt fortecy. Nie dostrzeg� nikogo, ale mia� wra�enie, �e co� si� tam rusza. Chc�c to sprawdzi�, zacz�� wspina� si� po wystaj�cych k�odach. Ju� w po�owie drogi us�ysza� szelest �wiadcz�cy niew�tpliwie, �e kto� gospodaruje w�r�d desek. Poczu� bicie serca i ch�� ucieczki. Ale spojrza� w d� i obecno�� Hektora doda�a mu odwagi. - Nie b�j si�, Nemeczek! - powiedzia� do siebie dla otuchy i wspina� si� ostro�nie dalej, powtarzaj�c sobie za ka�dym krokiem: - Nie b�j si�, Nemeczek, nie b�j si�, Nemeczek! Wreszcie dosta� si� na szczyt saga. Powiedzia� sobie ostatni raz: - Nie b�j si�, Nemeczek - i ju� mia� postawi� stop� na szczycie. Ale noga, podniesiona do g�ry, zawis�a mu nieruchomo w powietrzu, a z ust wyrwa� si� okrzyk przera�enia. Potem zsun�� si� tak szybko na d�, �e zanim si� obejrza�, by� ju� na ziemi. Serce bi�o mu gwa�townie. Podni�s� oczy w g�r� i ujrza� na szczycie fortecy obok chor�giewki du�ego ch�opaka. By� to Feri Acz, straszny Feri Acz, przyw�dca wrogiego obozu ch�opc�w z Ogrodu Botanicznego. Jego czerwona, szeroka koszula powiewa�a na wietrze. U�miechaj�c si� szyderczo, zawo�a�: - Nie b�j si�, Nemeczek! Stan�wszy bezpiecznie na Placu, Nemeczek spojrza� poza siebie. Ale czerwona koszula Feriego Acza znik�a, a wraz z ni� znik�a chor�giew fortecy, ma�a, czerwono-zielona chor�giewka, kt�r� uszy�a siostra Czelego. Sam Feri znik� tak�e w�r�d s�g�w drzewa. Mo�e wyszed� bram� na drug� ulic�? A mo�e ukry� si� tylko gdzie� w pobli�u i wr�ci niebawem w towarzystwie przyjaci�, na przyk�ad braci Pastor�w? Na sam� my�l, �e Pastorowie mog� tu by�, Nemeczkiem wstrz�sn�� zimny dreszcz. Wprawdzie i widok Feriego Acza przerazi� go bardzo, ale to by�o zupe�nie co innego. Feri, mimo wszystko, podoba� mu si� z wygl�du: by� silny, dzielny, czarnow�osy, a czerwona koszula nadawa�a mu wojowniczy, rycerski wygl�d. Czerwone koszule stanowi�y mundur ch�opc�w z Ogrodu Botanicznego, nazywano ich te� czerwonosk�rymi. U furtki rozleg�o si� czterokrotne stukanie w miarowych odst�pach. Nemeczek odetchn�� z ulg�. By� to um�wiony znak ch�opc�w z Placu Broni. Spiesznie otworzy� furtk� i wpu�ci� Bok�, Czelego i Gereba. Nemeczek pa�a� ch�ci� podzielenia si� nadzwyczajn� sw� przygod�, ale nie zapomnia� o swoich powinno�ciach �o�nierskich i przede wszystkim zasalutowa�, wyprostowany jak struna. - Czo�em! - powitali go przybyli. - Co nowego? Nemeczek zaczerpn�� powietrza i wyrzuci� z siebie: - Straszne rzeczy! - Co takiego? - Okropno��! Nie uwierzycie! - Ale co si� sta�o? - Feri Acz by� tutaj! - To niemo�liwe! - zawo�a� Gereb. Nemeczek przy�o�y� r�k� do serca i rzek� uroczy�cie: - Przysi�gam! - Nie przysi�gaj - przerwa� mu Baka i by doda� swym s�owom powagi, zakomenderowa�: - Baczno��! Nemeczek stukn�� obcasami. - Raportuj teraz szczeg�owo o wszystkim, co� widzia�. - Chodzi�em po Placu. Nagle zaszczeka� Hektor. Poszed�em za nim i us�ysza�em szelest w fortecy. Wdrapa�em si� na s�g i zobaczy�em Feriego Acza w czerwonej koszuli. - Sta� na szczycie? W fortecy? Nemeczek podni�s� zn�w r�k� do piersi na znak przysi�gi, ale cofn�� j� natychmiast, gdy� Boka spojrza� na� surowo. Doda� wi�c tylko: - Zabra� chor�giewk�. - Chor�giewk�? - krzykn�� z oburzeniem Czele. Wszyscy pobiegli do fortecy. Nemeczek bieg� ostatni. Po cz�ci dlatego, �e by� prostym szeregowcem, ale i dlatego, �e nie by� pewien, czy mi�dzy sagami nie kryje si� Feri Acz. Zatrzymali si� przed fortec�, chor�giewki rzeczywi�cie nie by�o. Nie by�o nawet drzewca. Ch�opc�w ogarn�o wzburzenie, jeden Boka tylko zachowa� zimn� krew. - Powiedz siostrze - zwr�ci� si� do Czelego - aby jutro uszy�a now� chor�giew. - Dobrze - odpar� Czele - ale ona nie ma ju� zielonego p��tna. Czerwone jeszcze jest, ale zielonego nie ma. - A bia�e ma? - spyta� Boka spokojnie. - Tak jest. - Dobrze, niech wi�c uszyje czerwono-bia�� chor�giew. Odt�d barwy nasze b�d� czerwono-bia�e. Wszyscy zgodzili si� na to od razu. Gereb zwr�ci� si� do Nemeczka: - Szeregowiec! - Na rozkaz! - Jutro wniesiesz poprawk� do regulaminu, �e odt�d barwy nasze nie b�d� czerwono-zielone, lecz czerwono-bia�e. - Rozkaz, panie poruczniku. Po czym Gereb �askawym tonem rzuci� wypr�onemu na baczno�� ch�opcu: - Spocznij! Nemeczek stan�� swobodnie. Teraz ch�opcy wdrapali si� na szczyt fortecy i stwierdzili, �e Feri Acz od�ama� chor�giewk� wraz z drzewcem, kt�re by�o przybite gwo�dziami do muru obronnego. Szcz�tki patyka sm�tnie stercza�y na szczycie. Od strony Placu rozleg�y si� okrzyki: - Hola ho! Hola ho! - Tak brzmia�o has�o ch�opc�w z Placu Broni. Widocznie reszta cz�onk�w by�a ju� na miejscu. Czele skin�� na Nemeczka. - Szeregowiec! - Na rozkaz! - Odpowiedz im! - Rozkaz, panie poruczniku! I zwin�wszy d�o� w tr�bk�, krzykn�� swym cienkim, dzieci�cym g�osikiem: - Hola ho! Hola ho! Po czym zeszli z fortecy i wr�cili na Plac. Czekali tam ju� na nich: Czonakosz, Weiss, Kolnay i jeszcze kilku innych ch�opc�w. Witaj�c Bok�, wszyscy stan�li w szeregu na baczno��, Boka bowiem by� ich dow�dc�. - Czo�em! - powita� ich Boka. Kolnay wyst�pi� naprz�d. - Panie kapitanie - raportowa� - melduj� pos�usznie, ze zastali�my furtk� otwart�. Boka rzuci� surowe spojrzenie na swych towarzyszy. Regulamin wymaga�, aby furtka by�a od wewn�trz zaryglowana. Wszyscy spogl�dali na Nemeczka, a biedny malec ju� k�ad� r�k� na piersi, chc�c przysi�ga�, �e to nie on zostawi� furtk� otwart�. - Kto wszed� ostatni? G��boka cisza. Nikt nie wszed� ostatni. Nagle twarz Nemeczka rozja�ni�a si� i zawo�a� g�o�no: - Pan kapitan wszed� ostatni! - Ja? - zdziwi� si� Boka. - Tak jest. Boka chwil� si� zastanowi�, po czym rzek� powa�nie: - Masz s�uszno��. To ja zapomnia�em zamkn�� furtk�. Prosz� zapisa� moje nazwisko do czarnej ksi�gi, panie poruczniku! Gereb wyj�� ma�y, czarny notes i napisa� wielkimi literami: �Janosz Boka!�, aby za� wiedzie�, o co idzie, doda�: �furtka�. Ch�opcy byli ogromnie radzi. Ich dow�dca da� im przyk�ad sprawiedliwo�ci i odwagi, o jakim nawet na lekcjach �aciny nie s�yszeli, chocia� czytali wiele opowiada� o bohaterskich Rzymianach. Lecz Boka by� tylko cz�owiekiem i mia� swoje s�abo�ci. Zwr�ci� si� do Kolnaya, kt�ry zameldowa� o tym, �e furtka by�a otwarta: - Nie nale�y donosi�. Panie poruczniku, prosz� zapisa� Kolnaya za donosicielstwo. Gereb wyci�gn�� zn�w notes i zapisa� Kolnaya. Nemeczek za�, kt�ry sta� na uboczu, a� podskakiwa� z rado�ci, �e to nie on zosta� zapisany. Trzeba bowiem doda�, �e dotychczas ca�a czarna ksi�ga by�a zapisana przewinieniami Nemeczka. Zawsze i za wszystko zapisywano tylko jego. I s�d, kt�ry odbywa� posiedzenie co sobot�, zawsze tylko jego skazywa�. By� przecie� jedynym szeregowcem. Teraz odby�a si� wa�na narada. Wszyscy ch�opcy wiedzieli ju� o nies�ychanym czynie Feriego Acza, wodza czerwonosk�rych, kt�ry odwa�y� si� wtargn�� na Plac, wdrapa� si� na g��wn� fortec� i zabra� chor�giew. Otoczyli wi�c Nemeczka, a ten coraz nowymi szczeg�ami barwi� sensacyjn� przygod�. - Czy m�wi� co� do ciebie? - Rozumie si�! - C� m�wi�? - Wo�a�. - Co wo�a�? - Wo�a�: �Nie boisz si�, Nemeczek?� - opowiada� malec, ale w tym miejscu g�os mu si� za�ama�, bo czu�, �e nie m�wi ca�ej prawdy, brzmia�o to przecie� tak, jak gdyby on, Nemeczek, okaza� si� tak odwa�ny, �e a� Feri Acz si� temu dziwi�. - A nie ba�e� si� naprawd�? - Nie. Sta�em pod fortec�. Potem on zeskoczy� na d� i uciek�. - To nieprawda - przerwa� mu Gereb. - Feri Acz jeszcze nigdy przed nikim nie ucieka�. Boka spojrza� badawczo na Gereba. - Ale� go bronisz! - zauwa�y�. - Nie, tylko trudno mi wyobrazi� sobie, �eby Feri Acz przel�k� si� Nemeczka. Na takie przypuszczenie roze�mieli si� wszyscy. Nemeczek sta� w�r�d nich zmieszany, wzruszaj�c ramionami. - S�uchajcie - przem�wi� Boka - trzeba co� przedsi�wzi��! Na dzi� naznaczony jest wyb�r przewodnicz�cego. Wybierzemy takiego, kt�remu powierzymy nieograniczon� w�adz� i b�dziemy mu �lepo pos�uszni. Mo�liwe, �e z tej sprawy wyniknie wojna i w�wczas przyw�dca b�dzie musia� zawczasu u�o�y� plan tak, jak podczas prawdziwej wojny. Szeregowiec, wyst�p! Baczno��! Przygotowa� tyle kartek papieru, ilu nas tu jest. Ka�dy z nas napisze na kartce nazwisko swego kandydata na przewodnicz�cego. Kartki wrzucimy do kapelusza, a kto po obliczeniu b�dzie mia� najwi�cej g�os�w, ten b�dzie przewodnicz�cym. - Brawo! - zawo�ali wszyscy jednocze�nie, a Czonakosz gwizdn�� tak g�o�no jak lokomotywa. Nast�pnie przyst�piono do wybor�w. Kartki wydarto z notes�w, a Weiss wyj�� z kieszeni o��wek. Sprzeczano si� jeszcze o to, czyj kapelusz wzi��, przy czym nieomal nie wynik�a walka na pi�ci, gdy� Kolnay twierdzi�, �e kapelusz Barabasza jest brudny, a Kende zapewnia�, �e kapelusz Kolnaya jest jeszcze brudniejszy. Zacz�li nawet odskrobywa� scyzorykiem brud, �eby sprawdzi�, kt�ry jest bardziej przet�uszczony, ale to ju� nie mia�o celu, gdy� tymczasem Czele ofiarowa� sw�j wykwintny, czarny kapelusik. Tymczasem Nemeczek, zamiast rozdawa� kartki, skorzysta� ku zdumieniu wszystkich ze sposobno�ci, i� og�lna uwaga by�a zwr�cona na niego, i wyst�pi� w osobistej sprawie. Stan�� na baczno�� i �ciskaj�c kartki w brudnej r�ce przem�wi� dr��cym g�osem: - Panie kapitanie, to tak d�u�ej nie mo�e by�!... Wszyscy awansuj� na oficer�w, tylko ja jeden jestem wci�� szeregowcem, wszyscy mi rozkazuj�, musz� wszystko robi� za innych i... i... Tu ma�y Nemeczek tak si� rozczuli�, �e wielkie �zy zacz�y mu sp�ywa� po delikatnej twarzyczce. - Trzeba go wykre�li� ze Zwi�zku: p�acze - wtr�ci� zimno Czele. - Beczy - doda� kto� inny. I wszyscy wybuchn�li �miechem. To rozgoryczy�o malca ostatecznie. �kaj�c i szlochaj�c, m�wi� dalej urywanymi s�owami: - Zajrzyjcie do... do... czarnej ksi�gi, i tam... zawsze tylko moje nazwisko... zawsze... zawsze... ja... jak pies... Teraz przerwa� mu Boka spokojnym g�osem: - Przesta� natychmiast p�aka�, inaczej nie wolno ci b�dzie nale�e� do nas. Beksy nie potrzebujemy. Nazwa �beksa� podzia�a�a od razu. Malec przesta� p�aka�. W�wczas Boka po�o�y� mu r�k� na ramieniu i rzek�: - Je�eli b�dziesz si� dobrze sprawowa� i wyr�nisz si�, to w maju zaawansujesz na podporucznika. Tymczasem pozostaniesz szeregowcem. Nikt si� temu nie sprzeciwi�. Bo przecie� gdyby Nemeczek od razu zaawansowa�, komu by wtedy rozkazywali? I ju� po chwili rozleg� si� ostry g�os Gereba: - Szeregowiec, zatemperowa� o��wek! Wci�ni�to mu w gar�� o��wek, kt�ry si� z�ama� w kieszeni Weissa mi�dzy kulkami. Biedny, zap�akany szeregowiec zacz�� go ostrzy�, pochlipuj�c od czasu do czasu i poci�gaj�c nosem, jak to bywa po wielkim p�aczu. Ca�y smutek, jakim przepe�nione by�o jego ma�e serduszko, przela� w ostrzony o��wek. - Zatemperowany, p... panie poruczniku - rzek� i westchn�� g��boko, rezygnuj�c tym westchnieniem na razie ze swego awansu. Tymczasem kartki zosta�y rozdane. Ch�opcy odsun�li si� od siebie i pisali z namys�em. Potem Nemeczek zebra� kartki do kapelusza, a Boka odczytywa� je, oddaj�c stoj�cemu obok Gerebowi. Czyta� po kolei: Janosz Boka, Janosz Boka, Janosz Boka. Nagle przeczyta�: De�o Gereb. Ch�opcy domy�lili si� od razu, �e to by�a kartka Boki, kt�ry z grzeczno�ci odda� g�os Gerebowi. Potem by�y znowu kartki g�osuj�ce na Bok�. Nast�powa�y dwie kartki, na kt�rych wypisane by�o nazwisko Gereba. Przy obliczaniu wi�c okaza�o si�, �e Boka dosta� jedena�cie g�os�w, a Gereb trzy. Gereb u�miecha� si� z zak�opotaniem. Po raz pierwszy zdarzy�o si�, �e wsp�zawodniczy� z Bok�, i te trzy g�osy sprawia�y mu przyjemno��. Przez chwil� odczu� przykro�� i zastanowi� si� nad tym, kto by� jego przeciwnikiem. Ale natychmiast opanowa� si�. Boka zabra� g�os: - Zosta�em wi�c wybrany na przewodnicz�cego. - Niech �yje! - rozleg�o si� woko�o. Czonakosz zagwizda� po swojemu, a Nemeczek z oczami obesch�ymi od �ez wo�a� najg�o�niej: �Niech �yje!� Nowy przewodnicz�cy poprosi� o spok�j, po czym zabra� g�os. - Dzi�kuj� wam, ch�opcy - rzek� - a teraz we�my si� od razu do roboty. Wszyscy zdajemy sobie spraw� z tego, �e czerwonosk�rzy chc� zagarn�� Plac. Ju� wczoraj Pastorowie odebrali ch�opcom kulki, a dzi� gospodarowa� tu Feri Acz i zabra� nam chor�giew. Pr�dzej czy p�niej przyjd� tu, aby nas wygoni�. Czas najwy�szy, aby�my pomy�leli o obronie naszego Placu. Czonakosz wrzasn�� na ca�e gard�o: - Nie damy Placu! Wszystkie czapki wylecia�y w g�r�. Wszyscy wo�ali z zapa�em: �Niech �yje nasz Plac, niech �yje!� I rozgl�dali si� woko�o, wodzili spojrzeniem po tej przestrzeni, o�wietlonej �agodnymi promieniami wiosennego s�o�ca. A w tych spojrzeniach ja�nia�o ukochanie tego skrawka ziemi i gotowo�� walki w jego obronie. By�o to tak jak mi�o�� ojczyzny. Wo�ali: �Niech �yje nasz Plac!� z takim samym zapa�em, jak gdyby wo�ali: �Niech �yje nasza Ojczyzna!� Oczy p�on�y blaskiem, a serca uczuciem. Tymczasem Boka m�wi� dalej: - Nie b�dziemy czekali na ich przyj�cie do nas, uprzedzimy ich i p�jdziemy do Ogrodu Botanicznego! Kiedy indziej ch�opcy zawahaliby si� mo�e przed tak odwa�nym przedsi�wzi�ciem. Ale w tej chwili zapa� by� tak wielki, �e wszyscy zawo�ali bez namys�u: - Idziemy! Nawet Nemeczek wo�a�: �Idziemy!�, nie my�l�c o tym, �e b�dzie musia� wlec si� za wszystkimi i nosi� palta pan�w oficer�w. Wtem spoza s�g�w drzewa rozleg� si� ochryp�y g�os, wo�aj�cy r�wnie�: �Idziemy!� Ch�opcy spojrzeli ze zdziwieniem w tamt� stron�. To wo�a� Jano, S�owak, pykaj�c z fajki i krzywi�c twarz w �yczliwym u�miechu. Obok sta� Hektor i wywija� ogonem. Ch�opcy roze�miali si�. S�owak przedrze�nia� ich, rzuca� kapelusz do g�ry i krzycza�: �Idziemy!� Na tym zako�czono sprawy formalne i ch�opcy zabrali si� do zabawy. Kt�ry� z nich zawo�a� rozkazuj�cym tonem: - Szeregowiec, przynie� palanta! Nemeczek pobieg� do sk�adu, kt�ry mie�ci� si� pod jednym z s�g�w drzewa. Wczo�ga� si� tam i wydosta� palanta i pi�k�. Obok sta� S�owak z Kendem i Kolnayem. Kende ogl�da� kapelusz S�owaka, najbardziej wyt�uszczony kapelusz, jaki sobie mo�na wyobrazi�. Tymczasem Boka zwr�ci� si� do Gereba. - Dosta�e� trzy g�osy - powiedzia�. - Tak jest - odpar� Gereb i spojrza� mu wyzywaj�co w oczy. III Nazajutrz po po�udniu, po lekcji stenografii, plan wyprawy wojennej by� ju� got�w. Wybi�a godzina pi�ta i na ulicy zapalono latarnie. Ch�opcy wychodzili ze szko�y. - S�uchajcie - przem�wi� Boka - zanim rozpoczniemy wojn�, musimy czerwonosk�rym da� dow�d odwagi i pokaza�, �e mo�emy im dor�wna�. Wezm� dw�ch spo�r�d swoich najodwa�niejszych ludzi i p�jdziemy do Ogrodu Botanicznego. Wtargniemy na ich wysepk� i przybijemy na drzewie t� oto kartk�. Wyj�� z kieszeni �wistek czerwonego papieru, na kt�rym wypisane by�o drukowanymi literami: �Tu byli ch�opcy z Placu Broni�. Wszyscy przygl�dali si� papierowi z nabo�e�stwem. Czonakosz, kt�ry nie uczy� si� stenografii i przyszed� tylko zwabiony ciekawo�ci�, zaproponowa�: - Trzeba by dopisa� jeszcze jak�� obelg�. Boka przecz�co potrz�sn�� g�ow�. - Nie mo�na. Nie post�pimy tak jak Feri Acz, kiedy zabra� nasz� chor�giew. Poka�emy tylko, �e si� ich nie boimy i �e mo�emy dosta� si� do ich pa�stwa, tam gdzie odbywaj� narady i gdzie ukrywaj� sw�j sk�ad broni. Ten czerwony papier b�dzie naszym biletem wizytowym, kt�ry im zostawimy. - S�ysza�em - wtr�ci� Czele - �e oni w�a�nie o tej porze zbieraj� si� na wyspie i bawi� si� w zb�jc�w i �andarm�w. - To i c�? Feri Acz tak�e przyszed� wtedy, kiedy wiedzia�, �e jeste�my na Placu. Ten, kto si� boi, niech nie idzie ze mn�! �aden si� jednak nie ba�. Szczeg�lnie Nemeczek by� zdecydowanie odwa�ny. Widocznie chcia� sobie zaskarbi� zas�ugi na rachunek przysz�ego awansu. O�wiadczy� wi�c rezolutnie: - Id� z tob�! Przed szko�� nie potrzeba by�o stawa� na baczno�� ani salutowa�, gdy� regulamin obowi�zywa� tylko na Placu. Tutaj wszyscy byli r�wni. - Ja tak�e id�! - zawo�a� Czonakosz. - Musisz si� jednak zobowi�za�, �e nie b�dziesz gwizda�. - Przyrzekam. Tylko teraz... pozw�l mi jeszcze raz, ostatni raz zagwizda�. - Dobrze, gwi�d�. I Czonakosz zagwizda� tak g�o�no i przenikliwie, �e a� si� ludzie na ulicy odwracali. - Nagwizda�em si� - o�wiadczy� z zadowoleniem - wystarczy mi na ca�y dzie�. Boka zwr�ci� si� do Czelego: - Nie idziesz z nami? - Nie mog� - odrzek� Czele ze smutkiem. - Musz� by� o p� do sz�stej w domu. Mama zanotowa�a sobie, kiedy si� ko�czy lekcja stenografii. Gdybym nie wr�ci� na czas, nigdzie by mnie ju� nie pu�ci�a. I umilk� przestraszony na sam� t� my�l. Bo przecie� wtedy sko�czy�oby si� wszystko: I Plac Broni, i ranga porucznika... - Zosta� wi�c - zadecydowa� Boka. - Zabior� ze sob� Czonakosza i Nemeczka. A jutro w szkole dowiecie si� wszystkiego. Podali sobie r�ce. Nagle Boce przypomnia�o si� jeszcze co�: - S�uchajcie, prawda, �e Gereb nie by� dzi� na stenografii? - Nie. - Mo�e chory? - Chyba nie. Po po�udniu wracali�my razem do domu, nic mu nie by�o. Zachowanie si� Gereba nie podoba�o si� Boce w ostatnich czasach. By�o w wysokim stopniu podejrzane. Wczoraj przy po�egnaniu spojrza� mu tak dziwnie, tak wyzywaj�co w oczy. Zachowywa� si� tak, jak gdyby czu�, �e nie wysunie si� na pierwszy plan, dop�ki Boka b�dzie przewodniczy� w Zwi�zku. Nurtowa�a go zazdro��. By� o wiele bardziej zapalczywy, awanturniczy; spok�j, rozs�dek i powaga Boki nie odpowiada�y mu zupe�nie. Siebie uwa�a� za wi�kszego bohatera. - Kto go tam wie? - szepn�� Boka id�c z towarzyszami. Czonakosz szed� powa�nie obok niego, Nemeczek za� by� w najlepszym humorze i u�miecha� si� b�ogo na my�l, �e oto jest jednym z niewielu, kt�rym wolno bra� udzia� w tak ciekawej przygodzie. By� tak weso�y, �e a� go Boka skarci�: - Nie szalej, Nemeczek. Mo�e ci si� zdaje, �e idziemy na zabaw�? Ta wycieczka jest o wiele niebezpieczniejsza, ni� przypuszczasz. Przypomnij sobie tylko obydw�ch Pastor�w! Przypomnienie poskutkowa�o i weso�o�� jasnow�osego ch�opaczka znik�a. Wprawdzie Feri Acz to straszny ch�opiec, silny i nies�ychanie odwa�ny, m�wiono nawet, �e zosta� wydalony z realnej szko�y, ale w jego spojrzeniu by�o zarazem co� mi�ego i ujmuj�cego, czego nie by�o we wzroku Pastor�w. Ci chodzili zawsze ze spuszczon� g�ow�, patrzyli spode �ba, a spojrzenie mieli ponure i przenikliwe i nikt nigdy nie widzia� u�miechu na ich ogorza�ych, ciemnych twarzach. Tote� Pastor�w bali si� wszyscy. Ch�opcy szli teraz z po�piechem ci�gn�c� si� bez ko�ca ulic� Ulloi. By�o ju� prawie zupe�nie ciemno, wcze�nie zapada� zmrok. Na ulicach pali�y si� latarnie i ta niezwyk�a pora budzi�a w ch�opcach jaki� niepok�j. Bawili si� zazwyczaj w poobiednich godzinach, a wieczory sp�dzali przy ksi��ce. Szli teraz w milczeniu i po kwadransie znale�li si� w Ogrodzie Botanicznym. Wielkie drzewa, pokrywaj�ce si� ju� zieleni�, wyci�ga�y gro�nie ga��zie poprzez kamienny mur. Wiatr szele�ci� m�odziuchnymi li��mi. Ciemno�� i zamkni�ta szczelnie brama ogrodu nadawa�y mu tak� niepokoj�c� tajemniczo��, �e ch�opcom zabi�y serca. Nemeczek chcia� zadzwoni� do bramy. - Na mi�o�� bosk�, nie dzwo�! - zawo�a� Boka. - Od razu b�d� wiedzieli, �e to my! Mo�emy ich spotka� po drodze... zreszt� i tak nam nie otworz�! - Wi�c jak�e si� dostaniemy? Boka spojrzeniem wskaza� mur. - Przez mur? - Tak jest. - T�dy, od ulicy? - Nie, obejdziemy ogr�d. Od tylu mur jest ni�szy. Skr�cili w ciemn� uliczk�, gdzie kamienny mur przechodzi� w drewniany p�ot. Wolniejszym krokiem szli wzd�u� parkanu, szukaj�c dogodnego miejsca, aby przele�� na drug� stron�. Zatrzymali si� wreszcie w k�ciku, do kt�rego �wiat�o latar� ulicznych ju� nie dochodzi�o. Zza p�otu wygl�da�o wielkie drzewo akacjowe. - Je�li si� tutaj wdrapiemy - szepn�� Boka - to b�dzie nam �atwo zle�� po drzewie z tamtej strony. Przy tym z wierzcho�ka b�dziemy mogli si� rozejrze� i zobaczy�, czy nie ma nieprzyjaci� w pobli�u. Ch�opcy zgodzili si� na to i od razu zabrali si� do roboty. Czonakosz przykucn�� i opar� si� r�kami o p�ot. Boka ostro�nie stan�� mu na ramionach i wysun�� g�ow� nad ogrodzenie. Sprawowali si� przy tym tak cicho, �e nie rozleg� si� najmniejszy szmer. Boka przekona� si�, �e nie ma w pobli�u nikogo, skin�� r�k�. Na ten znak Nemeczek szepn�� do Czonakosza: - Podsad� go. I Czonakosz podsadzi� przyw�dc� na p�ot. Rozleg� si� g�uchy trzask spr�chnia�ych desek. - Skacz! - szepn�� Czonakosz. Trzask si� powt�rzy� i po chwili rozleg� si� g�uchy �oskot padaj�cego cia�a. Boka znalaz� si� w samym �rodku zagonu, gdzie ros�y jakie� warzywa. Po nim przeskoczy� Nemeczek, a potem Czonakosz. Na drzewo wdrapa� si� pierwszy Czonakosz, przysz�o mu to z �atwo�ci�, gdy� chowa� si� na wsi. Tamci dwaj stoj�c pod drzewem pytali: - Co widzisz? - Prawie nic, ciemno. - Wysepk� widzisz? - Widz�. - Czy jest tam kto? Czonakosz wychyli� si� ostro�nie spoza ga��zi i spogl�da� na prawo i lewo w dal, w kierunku stawu. - Na wyspie nic nie wida�, zas�aniaj� drzewa i krzaki... ale na mo�cie... Tutaj zamilk�. Wdrapa� si� o jedn� ga��� wy�ej i znowu zameldowa�: - Teraz widz� dobrze. Na mo�cie stoj� dwie postacie. Boka szepn�� cicho: - To oni. Na mo�cie czuwaj� wartownicy. Ga��zie skrzypn�y i Czonakosz zeskoczy� na ziemi�. Stali teraz wszyscy trzej, g��boko rozmy�laj�c nad tym, co uczyni�. Schowali si� w krzaki, aby ich nie spostrze�ono, i cichym szeptem rozpocz�li narad�. - By�oby najlepiej - radzi� Boka - gdyby�my, id�c pod krzakami, przedostali si� do ruin zamku... wiecie przecie� - st�d na prawo, na stoku wzg�rza... Ch�opcy kiwn�li potakuj�co g�owami. - Mo�emy ostro�nie podej�� do ruin, kryj�c si� w krzakach. Tam jeden z nas wejdzie na wzg�rze i rozejrzy si� po okolicy. Je�li nikogo nie b�dzie, zsuniemy si� na czworakach ze wzg�rza. Tu� obok jest staw. Tam ukryjemy si� w sitowiu i postanowimy, co robi� dalej. Czonakosz i Nemeczek patrzyli na m�wi�cego b�yszcz�cymi oczyma. Ka�de s�owo wydawa�o im si� �wi�te. - Czy dobrze? - pyta� Boka. - Dobrze - zgodzili si� obaj. - Naprz�d! Krok w krok za mn�. Znam drog� doskonale. I poczo�ga� si� na czworakach w g�szcz krzew�w. Ledwie towarzysze zd��yli p�j�� za jego przyk�adem, w oddali zabrzmia� przeci�g�y, ostry �wist. - Spostrzegli nas! - zawo�a� Nemeczek i zerwa� si� z przestrachem. - K�ad� si�, k�ad�! - rozkaza� Boka. I wszyscy trzej po�o�yli si� na brzuchu w trawie. Z zapartym oddechem czekali na to, co nast�pi. Czy�by naprawd� zostali spostrze�eni? Tymczasem nikt si� nie zjawia�. Wiatr szele�ci� li��mi. Boka szepn��: - Nic. Nagle rozleg� si� zn�w ostry �wist. Znowu czekali. I znowu nikt si� nie zjawi�. Nemeczek, skulony pod krzakiem, wyszepta� dr��cym g�osem: - Mo�e by si� rozejrze� z wierzcho�ka drzewa? - Racja. Czonakosz, w�a� na drzewo. I Czonakosz, zwinny jak kot, wspi�� si� zn�w na wierzcho�ek wysokiej akacji. - Co widzisz? - Na mo�cie poruszaj� si� jakie� postacie... Teraz jest ich cztery... dwie wracaj� na wysp�... - Wszystko w porz�dku - rzek� Boka uspokojony. - Zejd�! Gwizd oznacza� zmian� warty na mo�cie. Czonakosz zlaz� z drzewa i znowu wszyscy trzej poczo�gali si� na czworakach w stron� wzg�rza. O tej porze rozleg�y Ogr�d Botaniczny ogarnia�a cisza. Dzwonek wyprosi� spacerowicz�w. Zostali tylko tacy, kt�rzy mieli jakie� z�e zamiary, albo ci, kt�rzy snuli plany wojenne, jak te trzy skulone postacie, przekradaj�ce si� od jednego krzaka do drugiego. Nie odzywali si� ani s�owem, tak powa�nie traktowali swoj� misj�. Szczerze m�wi�c przejmowa� ich tak�e strach. By�o to bowiem nie lada zuchwalstwo zakrada� si� do uzbrojonej warowni czerwonosk�rych na wyspie po�rodku jeziora, wtedy kiedy na jedynym drewnianym mostku sta�y stra�e. �Mo�e to Pastorowie?� - pomy�la� Nemeczek i ogarn�� go gniew na wspomnienie pi�knych, kolorowych kulek szklanych, kt�re wygra� i mia� zagarn�� jako swoje w�a�nie w chwili, kiedy rozleg� si� ten straszny rozkaz: �Podda� si�!� - Ach! - krzykn�� nagle Nemeczek. Tamci dwaj, przera�eni, zamarli w bezruchu. - Co si� sta�o? Nemeczek uni�s� si� na kolana i ca�y palec wsadzi� w usta. - Co ci si� sta�o? Nie wyjmuj�c palca z ust, wyj�ka�: - Pokrzywy... wsadzi�em r�k� w pokrzywy! - Ssij palec, ssij, staruszku - doradza� Czonakosz; sam za� dla ostro�no�ci owin�� r�k� chustk�. To czo�gaj�c si�, to pe�zn�c posuwali si� dalej, a� dotarli do wzg�rza. Tutaj, jak ju� wiemy, wzniesiono po prawej stronie pag�rka niewielkie ruiny, na�laduj�ce szcz�tki starego zamczyska, jak to si� cz�sto spotyka w arystokratycznych parkach; szczeliny mi�dzy kamieniami porasta� sztucznie zasadzony mech. - Ruiny s� ju� blisko - szepn�� Boka. - Tu musimy mie� si� na baczno�ci, bo czerwonosk�rzy podobno cz�sto tu przychodz�. - Co to za zamek? - spyta� Czonakosz. - Nigdy nas w szkole nie uczono, �e tu by� kiedy� zamek. - To tylko ruiny. Od razu zbudowano ruiny. Nemeczek roze�mia� si�. - Jak ju� budowali, to czemu nie postawili porz�dnego zamku? Za sto lat sam by si� rozpad� w ruiny... - Ale� ci weso�o! - skarci� go Boka. - Niech ci tylko Pastorowie zajrz� w oczy, od razu ci si� �art�w odechce. Istotnie malcowi zrzed�a mina. Mia� takie usposobienie, �e zapomina� o przykrych rzeczach. Trzeba mu je by�o stale stawia� przed oczyma. Mi�dzy krzakami dzikiego bzu, chwytaj�c si� rozrzuconych g�az�w, ch�opcy zacz�li si� wspina� na wzg�rze. Czonakosz szed� na przedzie. Nagle zatrzyma� si�, tak jak by�, na czworakach, i podni�s� r�k� do g�ry. Ch�opcy w mgnieniu oka rzucili si� na ziemi�. Bujne chwasty dobrze kry�y ich ma�e postacie. Tylko oczy b�yszcza�y w�r�d zieleni. Nas�uchiwali. - Idzie kto� - szepn�� przel�kniony Czonakosz. - Przy�� ucho do ziemi - komenderowa� Boka szeptem. - Tak robi� Indianie.