Ferenc Molnar Chłopcy z placu broni Przekład Janina Mortkowiczowi A Pal Utai Fiuk Data wydania polskiego 1960 I Zegar wskazywał trzy kwadranse na pierwszą, kiedy z podwórza, sąsiadującego z gmachem szkolnym, dobiegły dźwięki katarynki. W sali, gdzie odbywały się wykłady nauk przyrodniczych, wykonano w tejże chwili niezwykle ciekawe doświadczenie: oto po długich, bezowocnych usiłowaniach w bezbarwnym świetle palnika Bunsena zabłysła nagle prześliczna szmaragdowozielona smuga. Niestety - katarynka dźwiękami wesołej melodii przerwała poważny nastrój klasy. Był ciepły dzień marcowy. Przez otwarte okna muzyka wpadała do sal szkolnych na skrzydłach świeżego powiewu wiosennego i wywoływała na twarzach chłopców wesołe uśmiechy. W palniku bunsenowskim jasnozielona smuga płonęła dalej. Podziwiało ją jednak zaledwie kilku uczniów siedzących w pierwszych ławkach. Inni patrzyli w okna, skąd widać było dachy niskich domów sąsiednich, a w oddali, w słonecznym oświetleniu południa, zegar na wieży kościelnej, którego wielka wskazówka zbliżała się do dwunastej. Teraz wraz z dźwiękami katarynki wpadać zaczęły do klasy i inne odgłosy. Brzmiały trąbki tramwajów konnych, a na pobliskim podwórzu służąca śpiewała zupełnie inną melodię niż ta, którą grała katarynka. Chłopcy nie mogli już wysiedzieć spokojnie. Jedni zabrali się do składania książek, inni wycierali starannie stalówki. Boka zamknął czerwony kałamarzyk kieszonkowy, odznaczający się tą właściwością, że atrament wylewał się zeń natychmiast, skoro kałamarz dostał się do kieszeni. Czele układał luźne kartki, zastępujące mu książki, jako elegant bowiem, nie zwykł nosić przy sobie „biblioteki”, i nawet te kartki starannie rozkładał po wszystkich kieszeniach. Czonakosz w ostatniej ławce ziewał potężnie jak znudzony hipopotam. Weiss wywracał kieszenie i wytrząsał z nich okruchy pozostałe po rogaliku, który spożywał po kawałku od dziesiątej rano do samego południa. Gereb przebierał pod ławką nogami, gotów zerwać się w każdej chwili. Barabasz wreszcie rozłożył bez skrupułu teczkę na kolanach, poukładał w niej książki według wielkości i ścisnął je paskami tak mocno, że ławka zatrzeszczała, a on sam poczerwieniał z wysiłku. Wszyscy zajęci byli przygotowaniami do opuszczenia ławek szkolnych. Tylko nauczyciel nie zwracał uwagi na to, że lekcja ma się skończyć za pięć minut, powiódł bowiem łagodnym swym spojrzeniem po głowach uczniów i zapytał: - Co się stało? Zapadło głuche milczenie. Barabasz rozluźnił paski. Gereb przestał przebierać nogami. Weiss wyjął ręce z kieszeni. Czonakosz, zakrywając usta ręką, stłumił ziewanie. Czele odłożył „kartki”, a Boka wsadził czym prędzej do kieszeni czerwony kałamarz, z którego natychmiast zaczął wyciekać piękny, niebieski atrament. - Co się stało? - powtórzył nauczyciel. Ale wszyscy uczniowie siedzieli już spokojnie na swych miejscach. Wówczas nauczyciel spojrzał na okno, przez które wpadały do klasy wesołe tony katarynki, buntującej się przeciwko wszelkiej dyscyplinie szkolnej. I rzekł surowym głosem: - Czengey, zamknij okno. Czengey, mały Czengey, prymus z pierwszej ławki, podniósł się, podszedł do okna i zamknął je z powagą. W tej samej chwili z bocznego szeregu ławek wychylił się Czonakosz i szepnął do małego, jasnowłosego chłopca: - Uwaga, Nemeczek! Nemeczek rzucił ukradkiem spojrzenie poza siebie, po czym spuścił oczy na podłogę. U stóp jego toczyła się mała papierowa kulka. Podniósł ją i rozwinął. Na jednej stronie napisane były następujące wyrazy: „Oddać dalej Boce”. Nemeczek wiedział, że był to tylko adres i że sam list, właściwa jego treść, znajduje się po drugiej stronie kartki. Ale Nemeczek był człowiekiem honoru i nie zwykł czytać cudzych listów. Zgniótł więc papier w kulkę i doczekawszy się odpowiedniej chwili, wychylił się z ławki i szepnął: - Uwaga, Boka! Teraz Boka wpatrywał się pilnie w podłogę, stanowiącą stałą drogę komunikacyjną między uczniami. Oto właśnie toczy się po niej znów kulka papieru. Na odwrotnej stronie kartki, na tej więc, której mały Nemeczek nie przeczytał z poczucia honoru, napisane było: „Dziś o czwartej po południu walne zebranie na Placu. Wybór przewodniczącego. Zawiadomić wszystkich”. Boka schował kartkę i jeszcze raz ściągnął paskiem zapakowane książki. Była pierwsza godzina. Zegar elektryczny zaczął warczeć i oznajmił nauczycielowi, że lekcja skończona. Zgasił więc palnik Bunsena, naznaczył zadaną lekcję i udał się do gabinetu przyrodniczego, gdzie znajdowały się zbiory. Za każdym uchyleniem drzwi wyzierały stamtąd wypchane zwierzęta i ptaki o nieruchomych, szklanych oczach, a w kącie, spokojnie i z godnością stał tajemniczy, przerażający, zżółkły ludzki szkielet. W przeciągu jednej minuty klasa opustoszała. Chłopcy zbiegali na wyścigi z szerokich schodów i zwalniali kroku tylko na widok któregoś z profesorów. Zaledwie jednak nauczyciel znikał na zakręcie, wyścigi po schodach szły dalej w najlepsze. Z bramy chłopcy wysypali się gromadą. Część pobiegła na prawo, część na lewo. Ściągając czapki żegnali przechodzących nauczycieli i ciągnęli słonecznymi ulicami zmęczeni i głodni. Odurzeni, szli zrazu chwiejnym krokiem, niby mali oswobodzeni więźniowie, w powodzi powietrza i słońca. Stopniowo zanurzali się w gwarne, ruchliwe miasto, które dla nich stanowiło bezładną plątaninę ulic, sklepów, wozów i tramwajów konnych na drodze wiodącej do domu. W bramie, tuż naprzeciw gmachu szkolnego stał ze swym kramem przekupień słodyczy. Zatrzymał się przed nim Czele i targował zawzięcie. Szło o to, że przekupień podniósł bezwstydnie ceny. Dotychczas za grajcara1 dostać było można kawałek chałwy, białej masy nadzianej orzechami. Każdy z przysmaków w tym kramie kosztował grajcara. Więc trzy śliwki nadziane na drewnianą pałeczkę, trzy figi, trzy orzechy, zanurzone w syropie, kawałek lukrecji lub owsianego cukru. Tylko grajcara kosztował także tak zwany „uczniowski obrok”, najbardziej wyszukany przysmak sprzedawany w małych papierowych torebeczkach. Była to przedziwna mieszanina orzechów laskowych, migdałów, rodzynków, okruchów chleba świętojańskiego, śmieci i much. Tymczasem dziś przekupień nagle podniósł ceny. Kto zna prawa rządzące handlem, ten wie, że ceny idą w górę także wówczas, gdy sprowadzanie jakiegoś towaru połączone jest z niebezpieczeństwem. Tak na przykład drogo kosztuje azjatycka herbata, którą karawany przewożą przez okolice rojące się od zbójów. Za to my, mieszkańcy Europy zachodniej, musimy płacić. W tym wypadku przekupień słodyczy zdradzał wyraźny zmysł handlowy, gdyż dowiedział się, że chcą mu odebrać prawo trzymania straganu w pobliżu gimnazjum. Jeśli chcą, łatwo to mogą uczynić; toteż mimo że wciąż miał do czynienia z łakociami, nie umiał się tak słodko uśmiechać, by nauczyciele przestali go uważać za wroga młodzieży. „Chłopcy wszystkie pieniądze tracą u tego Włocha” - powiadali nauczyciele i przekupień czuł, że dni jego straganu są policzone. Dlatego podniósł ceny. Jeśli już ma się wynieść, to chce przynajmniej coś przedtem zarobić. Toteż oświadczył stanowczo: - Dotychczas wszystko kosztowało grajcara. Od dzisiaj zaś cena wynosi dwa grajcary. Z trudem wystękał długie węgierskie zdanie, dziko przy tym wywijając małym tasakiem. Gereb szepnął Czelemu: - Trzaśnij kapeluszem w słodycze! Czele zachwycony pomysłem już... już miał go wykonać, ale nagle zatrzymał się. - Taki piękny kapelusz! - szepnął. - Nie jestem tchórzem - dodał - ale mi szkoda kapelusza; chcesz, rzucę twój! - Obejdzie się, dam sobie sam radę - odparł urażony Gereb. I zdejmując kapelusz, zamierzył się, aby go rzucić na słodycze. W tej samej chwili ktoś chwycił go z tyłu za rękę i niemal męski, poważny głos zapytał: - Co robisz? Gereb odwrócił się. Przed nim stał Boka. - Co robisz? - powtórzył pytanie obejmując Gereba poważnym, rozumnym spojrzeniem. Gereb zamruczał coś jak lew ujarzmiony przez poskromiciela, ale uspokoił się, wsadził kapelusz na głowę i wzruszył ramionami. Boka rzekł cicho do niego: - Zostaw tego człowieka. Lubię, gdy ktoś jest odważny. Ale to nie ma sensu, chodź. - I podał mu rękę. Ręka była zawalana błękitnym atramentem. To atrament sączył się z kałamarza do kieszeni, a Boka nic nie podejrzewając trzymał właśnie rękę w kieszeni. Nie przejął się tym jednak, lecz wytarł dłoń o mur z takim skutkiem, że mur co prawda zyskał plamę z atramentu, ale ręka Boki nie stała się czyściejsza. W ten sposób sprawa atramentu była zakończona. Boka wziął Gereba pod rękę i razem się oddalili. Czele, elegancki mały Czele, został przy straganie. Dosłyszeli jeszcze, jak zduszonym głosem, w którym drgała ponura rezygnacja zdławionego buntu, zwrócił się do Włocha: - No, jak dwa grajcary, to dwa grajcary. Proszę mi dać chałwy za dwa grajcary. I sięgnął do swej zielonej portmonetki. Włoch zaś zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby następnego dnia podniósł cenę na trzy grajcary. Ale to było tylko marzenie. Coś jak sen o tym, że każdy forint2 wart jest nagle sto. Energicznie ciachnął tasaczkiem w chałwę i odcięty kawałek zawinął w papier. - Ależ dał mi pan mniej niż przedtem za grajcara! - oburzył się Czele. Powodzenie w interesach natchnęło Włocha bezczelnością. Z bezwstydnym uśmiechem wyjaśnił: - Teraz chałwa droższa, więc daję mniej. I już się zwrócił do następnego klienta, który nauczony doświadczeniem poprzednika trzymał w ręce dwa grajcary. - Pfuj! - rzucił Czele ze złością. - Nie kupuj u tego Włocha. To paskarz. Po czym wsadziwszy cały kawał do ust wraz z papierem, który nie chciał się odlepić, pobiegł za kolegami. Dogonił ich na rogu i wszyscy trzej, trzymając się pod ręce, skręcili w boczną ulicę. Boka szedł pośrodku, tłumacząc im coś z powagą. Miał lat czternaście i oblicze jego nie miało w sobie jeszcze nic męskiego. Gdy jednak mówił, wydawał się starszym o kilka lat... Już sam głos brzmiał poważnie i głęboko. Przy tym rzadko wymykało mu się głupstwo i nie okazywał ochoty do figlów. Nie wdawał się też w drobne kłótnie i usuwał się nawet wówczas, gdy go proszono o rozsądzenie sporu. Wiedział, że zawsze jedna strona będzie niezadowolona i będzie miała żal do rozjemcy. Dopiero kiedy sprawa stawała się głośna, gdy kłótnia zaszła tak daleko, że groziła wmieszaniem się nauczyciela, wtedy Boka występował, starając się pogodzić zwaśnione strony. Przy czym stał zawsze na stanowisku uczciwości i sprawiedliwości. Droga prowadziła przez cichą, słoneczną uliczkę. Jedynym odgłosem, mącącym ciszę, był tu przytłumiony łoskot fabryki wyrobów tytoniowych. Pośrodku ulicy stało dwóch uczniów. Byli nimi Czonakosz i mały, jasnowłosy Nemeczek. Na widok zbliżających się kolegów Czonakosz z radości przyłożył palce do ust i świsnął głośno jak lokomotywa. Ten świst był jego specjalnością. Żaden z czwartoklasistów nie mógł mu w tym dorównać. Zresztą w całej szkole jeden tylko Cynder równie głośno umiał gwizdać. Ale Cynder gwizdał tylko dopóty, dopóki nie został przewodniczącym kółka samokształcenia. Odtąd nie wypadało mu już gwizdać, siadywał przecież co środa po południu na katedrze profesorskiej. Czonakosz gwizdnął więc, po czym zwrócił się do małego Nemeczka: - Powiedziałeś? - Nie - odrzekł Nemeczek. - Co? - zapytali wszyscy chórem. Zamiast Nemeczka odpowiedział Czonakosz: - Nasi musieli się wczoraj poddać w „muzeum”. - Kto ich zmusił? - Któż by? Bracia Pastorowie. Zaległo głuche milczenie. „Poddać się” było to miejscowe wyrażenie uczniowskie. Skoro silniejszy chłopiec chciał odebrać słabszemu piłkę lub inny przedmiot mówił po prostu: „Poddaj się”. To straszne słowo oznaczało, że silniejszy chłopiec uważa zabawkę za zdobycz wojenną, a nad opornym przeciwnikiem używa przemocy. „Poddaj się” oznacza więc właściwie wypowiedzenie wojny. Jest ono krótkim i zwięzłym określeniem stanu oblężenia, przemocy, prawa pięści i rządów rozbójniczych. Czele pierwszy odzyskał głos. Drżąc jeszcze z wrażenia, zapytał: - Więc zmusili ich do poddania się? - Tak - odrzekł ośmielony już Nemeczek, widząc, jakie wrażenie wywiera jego opowiadanie. Teraz zabrał głos Gereb: - Tak dłużej być nie może. Byłem zawsze zdania, że musimy się z nimi rozprawić, ale Boka jest temu stale przeciwny. Jeśli teraz będziemy cicho siedzieli, dojdzie do tego, że i nas pobiją. Czonakosz przyłożył już dwa palce do ust na znak, że jest gotów do walki. Lecz Boka wstrzymał go. - Nie ogłuszaj nas - rzekł. Po czym zwrócił się do Nemeczka: - Kiedy to było? - Wczoraj po obiedzie. - Gdzie? - W muzeum. Tak chłopcy nazywali ogród przylegający do muzeum miejskiego. - Opowiadaj teraz po kolei. Musimy wszystko wiedzieć, jeśli mamy zamiar przeciwko temu wystąpić. Mały Nemeczek był wzruszony, że stał się ośrodkiem zainteresowania. Zdarzało mu się to rzadko. Nemeczek bowiem był dla innych chłopców niczym. Nie liczył się. Nikt o niego nie dbał. Był to niepozorny, drobny, cichy chłopiec. Wydawał się przeznaczony na ofiarę. Teraz zaczął mówić i chłopcy skupili się wokoło niego z zaciekawieniem. - Było tak - zaczął. - Zaraz po obiedzie poszliśmy wszyscy do muzeum: Weiss, ja, Rychter, Kolnay i Barabasz. Chcieliśmy grać w palanta, ale „realniacy” mieli piłkę i nie chcieli nas dopuścić do gry. Więc zaczęliśmy się bawić w „kulki”. Kulki były ułożone na ziemi. Każdy rzucał swoją kulką i ten, czyja kulka potrąciła inną, wygrywał i zabierał kulki. Bawiliśmy się w najlepsze, kiedy nagle Rychter zawołał: „Idą Pastorowie!” Naprawdę szli trzymając ręce w kieszeniach. Przestraszyliśmy się okropnie. Było nas pięciu, ale tacy dwaj siłacze mogą pobić nawet i dziesięciu. Zresztą nie można nas nawet uważać za pięciu, bo Kolnay zaraz ucieka, Barabasz także. Więc zostałoby nas trzech. Może i ja bym uciekł. I byłoby tylko dwóch. A gdybyśmy nawet wszyscy uciekli, toby się to na nic nie zdało, bo Pastorowie to najlepsi biegacze i dogoniliby nas z pewnością. Więc baliśmy się strasznie. A oni tymczasem podchodzili coraz bliżej i wciąż patrzyli na nasze kulki. „Słuchaj, im się nasze kulki podobają” - szepnąłem do Kolnaya. A Weiss był taki mądry, że od razu powiedział: „Będziemy się musieli poddać”. Ale ja myślałem, że nam nic nie zrobią, bo przecież myśmy ich nigdy nie zaczepiali. Z początku stanęli przy nas i przyglądali się grze. „Przestańmy” - szepnął mi Kolnay do ucha. „Ani myślę - odpowiedziałem. - Może dlatego przestać, żeś ty rzucał i nie trafiłeś? Teraz na mnie kolej. Jak trafię i wygram, to przestaniemy”. Potem rzucał Rychter, ale drżały mu ze strachu ręce i spoglądał wciąż na Pastorów, więc, rozumie się, nie trafił, a Pastorowie stali nieporuszeni z rękami w kieszeniach. Wtedy ja rzuciłem i trafiłem. Ale kiedy chciałem zagarnąć wygrane kulki, a było ich ze trzydzieści, zastąpił mi drogę młodszy z braci Pastorów i zawołał: „Poddaj się!” Obejrzałem się. Kolnay i Barabasz już uciekli. Weiss stał blady jak ściana, a Rychter namyślał się, czy ma uciekać, czy zostać. Spróbowałem najpierw sprawiedliwej drogi i powiedziałem: „Przepraszam, nie macie prawa”. Ale starszy Pastor zabrał już wszystkie kulki i wsadził je do kieszeni. A młodszy chwycił mnie za kurtkę na piersiach i krzyknął: „Czyś nie słyszał, że wołałem: »Poddaj się!«?” I poszli. To było wszystko. - Niegodziwość! - oburzał się Gereb. - Prawdziwy napad zbójecki! - krzyczał Czele. Czonakosz gwizdnął na znak, że czuje zapach prochu w powietrzu. Boka zaś stał zamyślony i spokojny. Wszyscy chłopcy spoglądali na niego z zaciekawieniem. Czekali na to, jak Boka postąpi wobec tego zajścia. Dotychczas bowiem, kiedy chłopcy od miesięcy skarżyli się na podobne sprawki przeciwników, nie brał tej sprawy poważnie. Ale teraz miarka się przebrała i nawet Boka był poruszony. Przemówił też stłumionym głosem: - Idźmy na obiad. Po obiedzie zejdziemy się na Placu. Tam odbędziemy naradę. Takich rzeczy nie można darować! Chłopcy zgodzili się na to chętnie. Byli radzi, że Boka przekonał się wreszcie i oburzył tak, jak na to zasługiwał ten niesłychany postępek. Z miłością patrzyli mu w oczy, które lśniły bojowym zapałem. Wracali do domu. Gdzieś z oddali dochodziły dźwięki dzwonów. Słońce świeciło, świat wokoło był piękny i radosny. Chłopców unosiło i rozpierało poczucie, że mają przed sobą coś ważnego. Płonęli już żądzą czynu i drżeli w oczekiwaniu tego, co się miało stać. Bo jeżeli Boka zapowiedział, że takich rzeczy nie można darować, to na pewno coś się stanie! Tymczasem jednak Czonakosz i Nemeczek zatrzymali się na chwilę przed okienkiem piwnicy fabryki wyrobów tytoniowych, gdzie leżały stosy pyłu tytoniowego. - Tabaka! - krzyknął wesoło Czonakosz i wciągnął do nosa szczyptę żółtego proszku. Nemeczek poszedł za jego przykładem i obaj rozbawieni szli kichając i śmiejąc się serdecznie. Czonakosz kichał donośnie, Nemeczek parskał jak źrebak. Kichali, śmieli się, biegli. W zabawie zapomnieli na chwilę nawet o wielkiej niesprawiedliwości, którą sam Boka, poważny i spokojny Boka, nazwał niesłychaną. II Plac... Wy, zdrowe, rześkie dzieci, mieszkające na wsi, nie wtłoczone w ciasne mury wysokich kamienic miejskich, wy, których oczy wznosić się mogą do cudownego sklepienia niebieskiego, obejmować dalekie, nieskończone horyzonty, wy nawet nie możecie wiedzieć, czym dla dzieci miasta jest „plac”! Nie zabudowany plac! Plac to, widzicie - wszystko: daleki widnokrąg, rozległa równina, nieograniczona przestrzeń. To nieskończoność, to wolność! Chociażby nawet w rzeczywistości był to zaledwie skrawek ziemi, ograniczony z jednej strony drewnianym płotem, a z trzech - wysokimi murami domów. Dziś na tym placu wznosi się szara, czteropiętrowa, ogromna kamienica, natłoczona lokatorami, z których ani jeden zapewne nie wie, że ten skrawek ziemi był niegdyś dla gromadki uczniów symbolem młodości. Plac był pusty, jak to zazwyczaj bywa z placami przeznaczonymi pod budowę. Od ulicy oddzielał go płot, na prawo i na lewo wznosiły się domy, a od tyłu... Od tyłu było to, co czyniło ten plac ciekawym i ponętnym. A mianowicie drugi plac, na którym wznosił się duży tartak z parową piłą. Od rana do wieczora piłowano tam drzewo; trociny i wióry zaścielały ziemię, sagi drzewa piętrzyły się w ogromnych, prawidłowych sześcianach. A wśród tych spiętrzonych sągów wiło się i krzyżowało mnóstwo wąskich ścieżek, tworzących istny labirynt. Sam tartak, wznoszący się w głębi placu, był dziwnie ponury i tajemniczy. Z wielkiego komina wydobywały się bezustannie kłęby dymu. Otaczały go ciągle wielkie, ciężkie wozy. Stawały one kolejno pod rynną wystającą spod dachu. Wówczas rozlegał się trzask i porąbane drzewo wysypywało się przez koryto w małym okienku i spadało na wóz. Po czym woźnica wydawał okrzyk, poganiał konie i napełniony wóz odjeżdżał. W domku następowała cisza, do chwili kiedy podjeżdżał drugi wóz i stawał pod rynną. Praca ta nie ustawała ani na chwilę. Na miejsce zabranego drzewa przywożono nowe kłody i układano w sagi, które nie zmniejszały się nigdy. Przed tartakiem rosło kilka skarłowaciałych drzew morwowych. U pnia jednego z tych drzew sklecona była budka drewniana, w której mieszkał Słowak, dozorca. Czy można sobie było wymarzyć lepsze miejsce do zabawy? Z nas nikt na pewno nie mógł sobie wyobrazić, aby gdziekolwiek na świecie można było lepiej bawić się w Indian, jak na Placu. To nam zastępowało amerykańskie prerie. Skład zaś drzewa od tyłu był wszystkim tym, co nam w danej chwili było potrzebne - miastem, lasem lub skalistą, górską okolicą. Była to jednocześnie warownia. Na szczycie każdego saga urządzona była forteca. Każda forteca miała własnego kapitana, porucznika, podporucznika. To była armia. Zwykły szeregowiec był tylko jeden. Na całym Placu oficerowie dowodzili jednym szeregowcem, musztrowali go i tego jednego szeregowca za każde przewinienie skazywali na areszt. Domyślacie się pewnie, że tym jednym jedynym szeregowcem był Nemeczek, mały, jasnowłosy Nemeczek. Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy salutowali sobie swobodnie przy każdym spotkaniu, podnosząc rękę do czapki, choćby się spotkali i sto razy w ciągu popołudnia. Tylko biedny Nemeczek musiał ciągle salutować w postawie na baczność, sztywno wyprostowany. Każdy, przechodząc obok niego, miał prawo krzyknąć: - Jak stoisz? - Pięty razem! - Piersi naprzód, brzuch wciągnąć! - Baczność! A mały Nemeczek słuchał wszystkich. Zdarzają się chłopcy, którzy lubią słuchać. Większość jednak lubi rozkazywać i dowodzić. Dlatego też na Placu wszyscy byli dowódcami, a tylko jeden Nemeczek szeregowcem. O godzinie pół do czwartej nie było jeszcze nikogo na Placu. Na derce, rozciągniętej przed drewnianą budą, spał smacznie Słowak. Odsypiał on zazwyczaj we dnie nie przespane noce, podczas których pilnował drzewa. Piła parowa warczała, komin wyrzucał kłęby dymu, a porąbane drzewo spadało z trzaskiem na wozy. Po kilku minutach zaskrzypiała furtka od ulicy i wszedł Nemeczek. Przede wszystkim zaryglował za sobą furtkę, był to bowiem jeden z najważniejszych punktów regulaminu obowiązującego na Placu. Surowa dyscyplina wojskowa karała za takie przewinienie aresztem. Po czym, rozejrzawszy się po pustym Placu, Nemeczek wyjął dużą kromkę chleba, siadł na kamieniu i, jedząc, spokojnie czekał na kolegów. Zebranie dzisiejsze zapowiadało się bardzo ciekawie. Czuć było w powietrzu zbliżanie się ważnych wypadków. Toteż Nemeczek był dziś dumny z tego, że i on należy do sławnego „Związku Chłopców z Placu Broni”. W poczuciu tej dumy spacerował wśród sągów drzewa. Nagle spostrzegł Hektora, czarnego psa należącego do Słowaka. - Hektor! - zawołał przyjaźnie. Ale pies, machnąwszy ogonem, uciekł szczekając gwałtownie. Nemeczek pobiegł za nim; Hektor zatrzymał się przed jednym z sągów, naszczekując coraz głośniej. Był to sąg, na którym wzniesiona była forteca. Ułożone na samym szczycie kłody tworzyły mur obronny, na którym powiewała mała, czerwono-zielona chorągiew. Pies skakał wokół saga szczekając zapalczywie. - Co to ma znaczyć? - spytał Nemeczek psa, z którym był w wielkiej przyjaźni. Hektor bowiem podzielał los malca: był także tylko szeregowcem. Chłopiec spojrzał na szczyt fortecy. Nie dostrzegł nikogo, ale miał wrażenie, że coś się tam rusza. Chcąc to sprawdzić, zaczął wspinać się po wystających kłodach. Już w połowie drogi usłyszał szelest świadczący niewątpliwie, że ktoś gospodaruje wśród desek. Poczuł bicie serca i chęć ucieczki. Ale spojrzał w dół i obecność Hektora dodała mu odwagi. - Nie bój się, Nemeczek! - powiedział do siebie dla otuchy i wspinał się ostrożnie dalej, powtarzając sobie za każdym krokiem: - Nie bój się, Nemeczek, nie bój się, Nemeczek! Wreszcie dostał się na szczyt saga. Powiedział sobie ostatni raz: - Nie bój się, Nemeczek - i już miał postawić stopę na szczycie. Ale noga, podniesiona do góry, zawisła mu nieruchomo w powietrzu, a z ust wyrwał się okrzyk przerażenia. Potem zsunął się tak szybko na dół, że zanim się obejrzał, był już na ziemi. Serce biło mu gwałtownie. Podniósł oczy w górę i ujrzał na szczycie fortecy obok chorągiewki dużego chłopaka. Był to Feri Acz, straszny Feri Acz, przywódca wrogiego obozu chłopców z Ogrodu Botanicznego. Jego czerwona, szeroka koszula powiewała na wietrze. Uśmiechając się szyderczo, zawołał: - Nie bój się, Nemeczek! Stanąwszy bezpiecznie na Placu, Nemeczek spojrzał poza siebie. Ale czerwona koszula Feriego Acza znikła, a wraz z nią znikła chorągiew fortecy, mała, czerwono-zielona chorągiewka, którą uszyła siostra Czelego. Sam Feri znikł także wśród sągów drzewa. Może wyszedł bramą na drugą ulicę? A może ukrył się tylko gdzieś w pobliżu i wróci niebawem w towarzystwie przyjaciół, na przykład braci Pastorów? Na samą myśl, że Pastorowie mogą tu być, Nemeczkiem wstrząsnął zimny dreszcz. Wprawdzie i widok Feriego Acza przeraził go bardzo, ale to było zupełnie co innego. Feri, mimo wszystko, podobał mu się z wyglądu: był silny, dzielny, czarnowłosy, a czerwona koszula nadawała mu wojowniczy, rycerski wygląd. Czerwone koszule stanowiły mundur chłopców z Ogrodu Botanicznego, nazywano ich też czerwonoskórymi. U furtki rozległo się czterokrotne stukanie w miarowych odstępach. Nemeczek odetchnął z ulgą. Był to umówiony znak chłopców z Placu Broni. Spiesznie otworzył furtkę i wpuścił Bokę, Czelego i Gereba. Nemeczek pałał chęcią podzielenia się nadzwyczajną swą przygodą, ale nie zapomniał o swoich powinnościach żołnierskich i przede wszystkim zasalutował, wyprostowany jak struna. - Czołem! - powitali go przybyli. - Co nowego? Nemeczek zaczerpnął powietrza i wyrzucił z siebie: - Straszne rzeczy! - Co takiego? - Okropność! Nie uwierzycie! - Ale co się stało? - Feri Acz był tutaj! - To niemożliwe! - zawołał Gereb. Nemeczek przyłożył rękę do serca i rzekł uroczyście: - Przysięgam! - Nie przysięgaj - przerwał mu Baka i by dodać swym słowom powagi, zakomenderował: - Baczność! Nemeczek stuknął obcasami. - Raportuj teraz szczegółowo o wszystkim, coś widział. - Chodziłem po Placu. Nagle zaszczekał Hektor. Poszedłem za nim i usłyszałem szelest w fortecy. Wdrapałem się na sąg i zobaczyłem Feriego Acza w czerwonej koszuli. - Stał na szczycie? W fortecy? Nemeczek podniósł znów rękę do piersi na znak przysięgi, ale cofnął ją natychmiast, gdyż Boka spojrzał nań surowo. Dodał więc tylko: - Zabrał chorągiewkę. - Chorągiewkę? - krzyknął z oburzeniem Czele. Wszyscy pobiegli do fortecy. Nemeczek biegł ostatni. Po części dlatego, że był prostym szeregowcem, ale i dlatego, że nie był pewien, czy między sagami nie kryje się Feri Acz. Zatrzymali się przed fortecą, chorągiewki rzeczywiście nie było. Nie było nawet drzewca. Chłopców ogarnęło wzburzenie, jeden Boka tylko zachował zimną krew. - Powiedz siostrze - zwrócił się do Czelego - aby jutro uszyła nową chorągiew. - Dobrze - odparł Czele - ale ona nie ma już zielonego płótna. Czerwone jeszcze jest, ale zielonego nie ma. - A białe ma? - spytał Boka spokojnie. - Tak jest. - Dobrze, niech więc uszyje czerwono-białą chorągiew. Odtąd barwy nasze będą czerwono-białe. Wszyscy zgodzili się na to od razu. Gereb zwrócił się do Nemeczka: - Szeregowiec! - Na rozkaz! - Jutro wniesiesz poprawkę do regulaminu, że odtąd barwy nasze nie będą czerwono-zielone, lecz czerwono-białe. - Rozkaz, panie poruczniku. Po czym Gereb łaskawym tonem rzucił wyprężonemu na baczność chłopcu: - Spocznij! Nemeczek stanął swobodnie. Teraz chłopcy wdrapali się na szczyt fortecy i stwierdzili, że Feri Acz odłamał chorągiewkę wraz z drzewcem, które było przybite gwoździami do muru obronnego. Szczątki patyka smętnie sterczały na szczycie. Od strony Placu rozległy się okrzyki: - Hola ho! Hola ho! - Tak brzmiało hasło chłopców z Placu Broni. Widocznie reszta członków była już na miejscu. Czele skinął na Nemeczka. - Szeregowiec! - Na rozkaz! - Odpowiedz im! - Rozkaz, panie poruczniku! I zwinąwszy dłoń w trąbkę, krzyknął swym cienkim, dziecięcym głosikiem: - Hola ho! Hola ho! Po czym zeszli z fortecy i wrócili na Plac. Czekali tam już na nich: Czonakosz, Weiss, Kolnay i jeszcze kilku innych chłopców. Witając Bokę, wszyscy stanęli w szeregu na baczność, Boka bowiem był ich dowódcą. - Czołem! - powitał ich Boka. Kolnay wystąpił naprzód. - Panie kapitanie - raportował - melduję posłusznie, ze zastaliśmy furtkę otwartą. Boka rzucił surowe spojrzenie na swych towarzyszy. Regulamin wymagał, aby furtka była od wewnątrz zaryglowana. Wszyscy spoglądali na Nemeczka, a biedny malec już kładł rękę na piersi, chcąc przysięgać, że to nie on zostawił furtkę otwartą. - Kto wszedł ostatni? Głęboka cisza. Nikt nie wszedł ostatni. Nagle twarz Nemeczka rozjaśniła się i zawołał głośno: - Pan kapitan wszedł ostatni! - Ja? - zdziwił się Boka. - Tak jest. Boka chwilę się zastanowił, po czym rzekł poważnie: - Masz słuszność. To ja zapomniałem zamknąć furtkę. Proszę zapisać moje nazwisko do czarnej księgi, panie poruczniku! Gereb wyjął mały, czarny notes i napisał wielkimi literami: „Janosz Boka!”, aby zaś wiedzieć, o co idzie, dodał: „furtka”. Chłopcy byli ogromnie radzi. Ich dowódca dał im przykład sprawiedliwości i odwagi, o jakim nawet na lekcjach łaciny nie słyszeli, chociaż czytali wiele opowiadań o bohaterskich Rzymianach. Lecz Boka był tylko człowiekiem i miał swoje słabości. Zwrócił się do Kolnaya, który zameldował o tym, że furtka była otwarta: - Nie należy donosić. Panie poruczniku, proszę zapisać Kolnaya za donosicielstwo. Gereb wyciągnął znów notes i zapisał Kolnaya. Nemeczek zaś, który stał na uboczu, aż podskakiwał z radości, że to nie on został zapisany. Trzeba bowiem dodać, że dotychczas cała czarna księga była zapisana przewinieniami Nemeczka. Zawsze i za wszystko zapisywano tylko jego. I sąd, który odbywał posiedzenie co sobotę, zawsze tylko jego skazywał. Był przecież jedynym szeregowcem. Teraz odbyła się ważna narada. Wszyscy chłopcy wiedzieli już o niesłychanym czynie Feriego Acza, wodza czerwonoskórych, który odważył się wtargnąć na Plac, wdrapać się na główną fortecę i zabrać chorągiew. Otoczyli więc Nemeczka, a ten coraz nowymi szczegółami barwił sensacyjną przygodę. - Czy mówił coś do ciebie? - Rozumie się! - Cóż mówił? - Wołał. - Co wołał? - Wołał: „Nie boisz się, Nemeczek?” - opowiadał malec, ale w tym miejscu głos mu się załamał, bo czuł, że nie mówi całej prawdy, brzmiało to przecież tak, jak gdyby on, Nemeczek, okazał się tak odważny, że aż Feri Acz się temu dziwił. - A nie bałeś się naprawdę? - Nie. Stałem pod fortecą. Potem on zeskoczył na dół i uciekł. - To nieprawda - przerwał mu Gereb. - Feri Acz jeszcze nigdy przed nikim nie uciekał. Boka spojrzał badawczo na Gereba. - Ależ go bronisz! - zauważył. - Nie, tylko trudno mi wyobrazić sobie, żeby Feri Acz przeląkł się Nemeczka. Na takie przypuszczenie roześmieli się wszyscy. Nemeczek stał wśród nich zmieszany, wzruszając ramionami. - Słuchajcie - przemówił Boka - trzeba coś przedsięwziąć! Na dziś naznaczony jest wybór przewodniczącego. Wybierzemy takiego, któremu powierzymy nieograniczoną władzę i będziemy mu ślepo posłuszni. Możliwe, że z tej sprawy wyniknie wojna i wówczas przywódca będzie musiał zawczasu ułożyć plan tak, jak podczas prawdziwej wojny. Szeregowiec, wystąp! Baczność! Przygotować tyle kartek papieru, ilu nas tu jest. Każdy z nas napisze na kartce nazwisko swego kandydata na przewodniczącego. Kartki wrzucimy do kapelusza, a kto po obliczeniu będzie miał najwięcej głosów, ten będzie przewodniczącym. - Brawo! - zawołali wszyscy jednocześnie, a Czonakosz gwizdnął tak głośno jak lokomotywa. Następnie przystąpiono do wyborów. Kartki wydarto z notesów, a Weiss wyjął z kieszeni ołówek. Sprzeczano się jeszcze o to, czyj kapelusz wziąć, przy czym nieomal nie wynikła walka na pięści, gdyż Kolnay twierdził, że kapelusz Barabasza jest brudny, a Kende zapewniał, że kapelusz Kolnaya jest jeszcze brudniejszy. Zaczęli nawet odskrobywać scyzorykiem brud, żeby sprawdzić, który jest bardziej przetłuszczony, ale to już nie miało celu, gdyż tymczasem Czele ofiarował swój wykwintny, czarny kapelusik. Tymczasem Nemeczek, zamiast rozdawać kartki, skorzystał ku zdumieniu wszystkich ze sposobności, iż ogólna uwaga była zwrócona na niego, i wystąpił w osobistej sprawie. Stanął na baczność i ściskając kartki w brudnej ręce przemówił drżącym głosem: - Panie kapitanie, to tak dłużej nie może być!... Wszyscy awansują na oficerów, tylko ja jeden jestem wciąż szeregowcem, wszyscy mi rozkazują, muszę wszystko robić za innych i... i... Tu mały Nemeczek tak się rozczulił, że wielkie łzy zaczęły mu spływać po delikatnej twarzyczce. - Trzeba go wykreślić ze Związku: płacze - wtrącił zimno Czele. - Beczy - dodał ktoś inny. I wszyscy wybuchnęli śmiechem. To rozgoryczyło malca ostatecznie. Łkając i szlochając, mówił dalej urywanymi słowami: - Zajrzyjcie do... do... czarnej księgi, i tam... zawsze tylko moje nazwisko... zawsze... zawsze... ja... jak pies... Teraz przerwał mu Boka spokojnym głosem: - Przestań natychmiast płakać, inaczej nie wolno ci będzie należeć do nas. Beksy nie potrzebujemy. Nazwa „beksa” podziałała od razu. Malec przestał płakać. Wówczas Boka położył mu rękę na ramieniu i rzekł: - Jeżeli będziesz się dobrze sprawował i wyróżnisz się, to w maju zaawansujesz na podporucznika. Tymczasem pozostaniesz szeregowcem. Nikt się temu nie sprzeciwił. Bo przecież gdyby Nemeczek od razu zaawansował, komu by wtedy rozkazywali? I już po chwili rozległ się ostry głos Gereba: - Szeregowiec, zatemperować ołówek! Wciśnięto mu w garść ołówek, który się złamał w kieszeni Weissa między kulkami. Biedny, zapłakany szeregowiec zaczął go ostrzyć, pochlipując od czasu do czasu i pociągając nosem, jak to bywa po wielkim płaczu. Cały smutek, jakim przepełnione było jego małe serduszko, przelał w ostrzony ołówek. - Zatemperowany, p... panie poruczniku - rzekł i westchnął głęboko, rezygnując tym westchnieniem na razie ze swego awansu. Tymczasem kartki zostały rozdane. Chłopcy odsunęli się od siebie i pisali z namysłem. Potem Nemeczek zebrał kartki do kapelusza, a Boka odczytywał je, oddając stojącemu obok Gerebowi. Czytał po kolei: Janosz Boka, Janosz Boka, Janosz Boka. Nagle przeczytał: Deżo Gereb. Chłopcy domyślili się od razu, że to była kartka Boki, który z grzeczności oddał głos Gerebowi. Potem były znowu kartki głosujące na Bokę. Następowały dwie kartki, na których wypisane było nazwisko Gereba. Przy obliczaniu więc okazało się, że Boka dostał jedenaście głosów, a Gereb trzy. Gereb uśmiechał się z zakłopotaniem. Po raz pierwszy zdarzyło się, że współzawodniczył z Boką, i te trzy głosy sprawiały mu przyjemność. Przez chwilę odczuł przykrość i zastanowił się nad tym, kto był jego przeciwnikiem. Ale natychmiast opanował się. Boka zabrał głos: - Zostałem więc wybrany na przewodniczącego. - Niech żyje! - rozległo się wokoło. Czonakosz zagwizdał po swojemu, a Nemeczek z oczami obeschłymi od łez wołał najgłośniej: „Niech żyje!” Nowy przewodniczący poprosił o spokój, po czym zabrał głos. - Dziękuję wam, chłopcy - rzekł - a teraz weźmy się od razu do roboty. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że czerwonoskórzy chcą zagarnąć Plac. Już wczoraj Pastorowie odebrali chłopcom kulki, a dziś gospodarował tu Feri Acz i zabrał nam chorągiew. Prędzej czy później przyjdą tu, aby nas wygonić. Czas najwyższy, abyśmy pomyśleli o obronie naszego Placu. Czonakosz wrzasnął na całe gardło: - Nie damy Placu! Wszystkie czapki wyleciały w górę. Wszyscy wołali z zapałem: „Niech żyje nasz Plac, niech żyje!” I rozglądali się wokoło, wodzili spojrzeniem po tej przestrzeni, oświetlonej łagodnymi promieniami wiosennego słońca. A w tych spojrzeniach jaśniało ukochanie tego skrawka ziemi i gotowość walki w jego obronie. Było to tak jak miłość ojczyzny. Wołali: „Niech żyje nasz Plac!” z takim samym zapałem, jak gdyby wołali: „Niech żyje nasza Ojczyzna!” Oczy płonęły blaskiem, a serca uczuciem. Tymczasem Boka mówił dalej: - Nie będziemy czekali na ich przyjście do nas, uprzedzimy ich i pójdziemy do Ogrodu Botanicznego! Kiedy indziej chłopcy zawahaliby się może przed tak odważnym przedsięwzięciem. Ale w tej chwili zapał był tak wielki, że wszyscy zawołali bez namysłu: - Idziemy! Nawet Nemeczek wołał: „Idziemy!”, nie myśląc o tym, że będzie musiał wlec się za wszystkimi i nosić palta panów oficerów. Wtem spoza sągów drzewa rozległ się ochrypły głos, wołający również: „Idziemy!” Chłopcy spojrzeli ze zdziwieniem w tamtą stronę. To wołał Jano, Słowak, pykając z fajki i krzywiąc twarz w życzliwym uśmiechu. Obok stał Hektor i wywijał ogonem. Chłopcy roześmiali się. Słowak przedrzeźniał ich, rzucał kapelusz do góry i krzyczał: „Idziemy!” Na tym zakończono sprawy formalne i chłopcy zabrali się do zabawy. Któryś z nich zawołał rozkazującym tonem: - Szeregowiec, przynieś palanta! Nemeczek pobiegł do składu, który mieścił się pod jednym z sągów drzewa. Wczołgał się tam i wydostał palanta i piłkę. Obok stał Słowak z Kendem i Kolnayem. Kende oglądał kapelusz Słowaka, najbardziej wytłuszczony kapelusz, jaki sobie można wyobrazić. Tymczasem Boka zwrócił się do Gereba. - Dostałeś trzy głosy - powiedział. - Tak jest - odparł Gereb i spojrzał mu wyzywająco w oczy. III Nazajutrz po południu, po lekcji stenografii, plan wyprawy wojennej był już gotów. Wybiła godzina piąta i na ulicy zapalono latarnie. Chłopcy wychodzili ze szkoły. - Słuchajcie - przemówił Boka - zanim rozpoczniemy wojnę, musimy czerwonoskórym dać dowód odwagi i pokazać, że możemy im dorównać. Wezmę dwóch spośród swoich najodważniejszych ludzi i pójdziemy do Ogrodu Botanicznego. Wtargniemy na ich wysepkę i przybijemy na drzewie tę oto kartkę. Wyjął z kieszeni świstek czerwonego papieru, na którym wypisane było drukowanymi literami: „Tu byli chłopcy z Placu Broni”. Wszyscy przyglądali się papierowi z nabożeństwem. Czonakosz, który nie uczył się stenografii i przyszedł tylko zwabiony ciekawością, zaproponował: - Trzeba by dopisać jeszcze jakąś obelgę. Boka przecząco potrząsnął głową. - Nie można. Nie postąpimy tak jak Feri Acz, kiedy zabrał naszą chorągiew. Pokażemy tylko, że się ich nie boimy i że możemy dostać się do ich państwa, tam gdzie odbywają narady i gdzie ukrywają swój skład broni. Ten czerwony papier będzie naszym biletem wizytowym, który im zostawimy. - Słyszałem - wtrącił Czele - że oni właśnie o tej porze zbierają się na wyspie i bawią się w zbójców i żandarmów. - To i cóż? Feri Acz także przyszedł wtedy, kiedy wiedział, że jesteśmy na Placu. Ten, kto się boi, niech nie idzie ze mną! Żaden się jednak nie bał. Szczególnie Nemeczek był zdecydowanie odważny. Widocznie chciał sobie zaskarbić zasługi na rachunek przyszłego awansu. Oświadczył więc rezolutnie: - Idę z tobą! Przed szkołą nie potrzeba było stawać na baczność ani salutować, gdyż regulamin obowiązywał tylko na Placu. Tutaj wszyscy byli równi. - Ja także idę! - zawołał Czonakosz. - Musisz się jednak zobowiązać, że nie będziesz gwizdał. - Przyrzekam. Tylko teraz... pozwól mi jeszcze raz, ostatni raz zagwizdać. - Dobrze, gwiżdż. I Czonakosz zagwizdał tak głośno i przenikliwie, że aż się ludzie na ulicy odwracali. - Nagwizdałem się - oświadczył z zadowoleniem - wystarczy mi na cały dzień. Boka zwrócił się do Czelego: - Nie idziesz z nami? - Nie mogę - odrzekł Czele ze smutkiem. - Muszę być o pół do szóstej w domu. Mama zanotowała sobie, kiedy się kończy lekcja stenografii. Gdybym nie wrócił na czas, nigdzie by mnie już nie puściła. I umilkł przestraszony na samą tę myśl. Bo przecież wtedy skończyłoby się wszystko: I Plac Broni, i ranga porucznika... - Zostań więc - zadecydował Boka. - Zabiorę ze sobą Czonakosza i Nemeczka. A jutro w szkole dowiecie się wszystkiego. Podali sobie ręce. Nagle Boce przypomniało się jeszcze coś: - Słuchajcie, prawda, że Gereb nie był dziś na stenografii? - Nie. - Może chory? - Chyba nie. Po południu wracaliśmy razem do domu, nic mu nie było. Zachowanie się Gereba nie podobało się Boce w ostatnich czasach. Było w wysokim stopniu podejrzane. Wczoraj przy pożegnaniu spojrzał mu tak dziwnie, tak wyzywająco w oczy. Zachowywał się tak, jak gdyby czuł, że nie wysunie się na pierwszy plan, dopóki Boka będzie przewodniczył w Związku. Nurtowała go zazdrość. Był o wiele bardziej zapalczywy, awanturniczy; spokój, rozsądek i powaga Boki nie odpowiadały mu zupełnie. Siebie uważał za większego bohatera. - Kto go tam wie? - szepnął Boka idąc z towarzyszami. Czonakosz szedł poważnie obok niego, Nemeczek zaś był w najlepszym humorze i uśmiechał się błogo na myśl, że oto jest jednym z niewielu, którym wolno brać udział w tak ciekawej przygodzie. Był tak wesoły, że aż go Boka skarcił: - Nie szalej, Nemeczek. Może ci się zdaje, że idziemy na zabawę? Ta wycieczka jest o wiele niebezpieczniejsza, niż przypuszczasz. Przypomnij sobie tylko obydwóch Pastorów! Przypomnienie poskutkowało i wesołość jasnowłosego chłopaczka znikła. Wprawdzie Feri Acz to straszny chłopiec, silny i niesłychanie odważny, mówiono nawet, że został wydalony z realnej szkoły, ale w jego spojrzeniu było zarazem coś miłego i ujmującego, czego nie było we wzroku Pastorów. Ci chodzili zawsze ze spuszczoną głową, patrzyli spode łba, a spojrzenie mieli ponure i przenikliwe i nikt nigdy nie widział uśmiechu na ich ogorzałych, ciemnych twarzach. Toteż Pastorów bali się wszyscy. Chłopcy szli teraz z pośpiechem ciągnącą się bez końca ulicą Ulloi. Było już prawie zupełnie ciemno, wcześnie zapadał zmrok. Na ulicach paliły się latarnie i ta niezwykła pora budziła w chłopcach jakiś niepokój. Bawili się zazwyczaj w poobiednich godzinach, a wieczory spędzali przy książce. Szli teraz w milczeniu i po kwadransie znaleźli się w Ogrodzie Botanicznym. Wielkie drzewa, pokrywające się już zielenią, wyciągały groźnie gałęzie poprzez kamienny mur. Wiatr szeleścił młodziuchnymi liśćmi. Ciemność i zamknięta szczelnie brama ogrodu nadawały mu taką niepokojącą tajemniczość, że chłopcom zabiły serca. Nemeczek chciał zadzwonić do bramy. - Na miłość boską, nie dzwoń! - zawołał Boka. - Od razu będą wiedzieli, że to my! Możemy ich spotkać po drodze... zresztą i tak nam nie otworzą! - Więc jakże się dostaniemy? Boka spojrzeniem wskazał mur. - Przez mur? - Tak jest. - Tędy, od ulicy? - Nie, obejdziemy ogród. Od tylu mur jest niższy. Skręcili w ciemną uliczkę, gdzie kamienny mur przechodził w drewniany płot. Wolniejszym krokiem szli wzdłuż parkanu, szukając dogodnego miejsca, aby przeleźć na drugą stronę. Zatrzymali się wreszcie w kąciku, do którego światło latarń ulicznych już nie dochodziło. Zza płotu wyglądało wielkie drzewo akacjowe. - Jeśli się tutaj wdrapiemy - szepnął Boka - to będzie nam łatwo zleźć po drzewie z tamtej strony. Przy tym z wierzchołka będziemy mogli się rozejrzeć i zobaczyć, czy nie ma nieprzyjaciół w pobliżu. Chłopcy zgodzili się na to i od razu zabrali się do roboty. Czonakosz przykucnął i oparł się rękami o płot. Boka ostrożnie stanął mu na ramionach i wysunął głowę nad ogrodzenie. Sprawowali się przy tym tak cicho, że nie rozległ się najmniejszy szmer. Boka przekonał się, że nie ma w pobliżu nikogo, skinął ręką. Na ten znak Nemeczek szepnął do Czonakosza: - Podsadź go. I Czonakosz podsadził przywódcę na płot. Rozległ się głuchy trzask spróchniałych desek. - Skacz! - szepnął Czonakosz. Trzask się powtórzył i po chwili rozległ się głuchy łoskot padającego ciała. Boka znalazł się w samym środku zagonu, gdzie rosły jakieś warzywa. Po nim przeskoczył Nemeczek, a potem Czonakosz. Na drzewo wdrapał się pierwszy Czonakosz, przyszło mu to z łatwością, gdyż chował się na wsi. Tamci dwaj stojąc pod drzewem pytali: - Co widzisz? - Prawie nic, ciemno. - Wysepkę widzisz? - Widzę. - Czy jest tam kto? Czonakosz wychylił się ostrożnie spoza gałęzi i spoglądał na prawo i lewo w dal, w kierunku stawu. - Na wyspie nic nie widać, zasłaniają drzewa i krzaki... ale na moście... Tutaj zamilkł. Wdrapał się o jedną gałąź wyżej i znowu zameldował: - Teraz widzę dobrze. Na moście stoją dwie postacie. Boka szepnął cicho: - To oni. Na moście czuwają wartownicy. Gałęzie skrzypnęły i Czonakosz zeskoczył na ziemię. Stali teraz wszyscy trzej, głęboko rozmyślając nad tym, co uczynić. Schowali się w krzaki, aby ich nie spostrzeżono, i cichym szeptem rozpoczęli naradę. - Byłoby najlepiej - radził Boka - gdybyśmy, idąc pod krzakami, przedostali się do ruin zamku... wiecie przecież - stąd na prawo, na stoku wzgórza... Chłopcy kiwnęli potakująco głowami. - Możemy ostrożnie podejść do ruin, kryjąc się w krzakach. Tam jeden z nas wejdzie na wzgórze i rozejrzy się po okolicy. Jeśli nikogo nie będzie, zsuniemy się na czworakach ze wzgórza. Tuż obok jest staw. Tam ukryjemy się w sitowiu i postanowimy, co robić dalej. Czonakosz i Nemeczek patrzyli na mówiącego błyszczącymi oczyma. Każde słowo wydawało im się święte. - Czy dobrze? - pytał Boka. - Dobrze - zgodzili się obaj. - Naprzód! Krok w krok za mną. Znam drogę doskonale. I poczołgał się na czworakach w gąszcz krzewów. Ledwie towarzysze zdążyli pójść za jego przykładem, w oddali zabrzmiał przeciągły, ostry świst. - Spostrzegli nas! - zawołał Nemeczek i zerwał się z przestrachem. - Kładź się, kładź! - rozkazał Boka. I wszyscy trzej położyli się na brzuchu w trawie. Z zapartym oddechem czekali na to, co nastąpi. Czyżby naprawdę zostali spostrzeżeni? Tymczasem nikt się nie zjawiał. Wiatr szeleścił liśćmi. Boka szepnął: - Nic. Nagle rozległ się znów ostry świst. Znowu czekali. I znowu nikt się nie zjawił. Nemeczek, skulony pod krzakiem, wyszeptał drżącym głosem: - Może by się rozejrzeć z wierzchołka drzewa? - Racja. Czonakosz, właź na drzewo. I Czonakosz, zwinny jak kot, wspiął się znów na wierzchołek wysokiej akacji. - Co widzisz? - Na moście poruszają się jakieś postacie... Teraz jest ich cztery... dwie wracają na wyspę... - Wszystko w porządku - rzekł Boka uspokojony. - Zejdź! Gwizd oznaczał zmianę warty na moście. Czonakosz zlazł z drzewa i znowu wszyscy trzej poczołgali się na czworakach w stronę wzgórza. O tej porze rozległy Ogród Botaniczny ogarniała cisza. Dzwonek wyprosił spacerowiczów. Zostali tylko tacy, którzy mieli jakieś złe zamiary, albo ci, którzy snuli plany wojenne, jak te trzy skulone postacie, przekradające się od jednego krzaka do drugiego. Nie odzywali się ani słowem, tak poważnie traktowali swoją misję. Szczerze mówiąc przejmował ich także strach. Było to bowiem nie lada zuchwalstwo zakradać się do uzbrojonej warowni czerwonoskórych na wyspie pośrodku jeziora, wtedy kiedy na jedynym drewnianym mostku stały straże. „Może to Pastorowie?” - pomyślał Nemeczek i ogarnął go gniew na wspomnienie pięknych, kolorowych kulek szklanych, które wygrał i miał zagarnąć jako swoje właśnie w chwili, kiedy rozległ się ten straszny rozkaz: „Poddać się!” - Ach! - krzyknął nagle Nemeczek. Tamci dwaj, przerażeni, zamarli w bezruchu. - Co się stało? Nemeczek uniósł się na kolana i cały palec wsadził w usta. - Co ci się stało? Nie wyjmując palca z ust, wyjąkał: - Pokrzywy... wsadziłem rękę w pokrzywy! - Ssij palec, ssij, staruszku - doradzał Czonakosz; sam zaś dla ostrożności owinął rękę chustką. To czołgając się, to pełznąc posuwali się dalej, aż dotarli do wzgórza. Tutaj, jak już wiemy, wzniesiono po prawej stronie pagórka niewielkie ruiny, naśladujące szczątki starego zamczyska, jak to się często spotyka w arystokratycznych parkach; szczeliny między kamieniami porastał sztucznie zasadzony mech. - Ruiny są już blisko - szepnął Boka. - Tu musimy mieć się na baczności, bo czerwonoskórzy podobno często tu przychodzą. - Co to za zamek? - spytał Czonakosz. - Nigdy nas w szkole nie uczono, że tu był kiedyś zamek. - To tylko ruiny. Od razu zbudowano ruiny. Nemeczek roześmiał się. - Jak już budowali, to czemu nie postawili porządnego zamku? Za sto lat sam by się rozpadł w ruiny... - Ależ ci wesoło! - skarcił go Boka. - Niech ci tylko Pastorowie zajrzą w oczy, od razu ci się żartów odechce. Istotnie malcowi zrzedła mina. Miał takie usposobienie, że zapominał o przykrych rzeczach. Trzeba mu je było stale stawiać przed oczyma. Między krzakami dzikiego bzu, chwytając się rozrzuconych głazów, chłopcy zaczęli się wspinać na wzgórze. Czonakosz szedł na przedzie. Nagle zatrzymał się, tak jak był, na czworakach, i podniósł rękę do góry. Chłopcy w mgnieniu oka rzucili się na ziemię. Bujne chwasty dobrze kryły ich małe postacie. Tylko oczy błyszczały wśród zieleni. Nasłuchiwali. - Idzie ktoś - szepnął przelękniony Czonakosz. - Przyłóż ucho do ziemi - komenderował Boka szeptem. - Tak robią Indianie. Dobrze słychać, gdy się ktoś zbliża. Czonakosz usłuchał, ale natychmiast z przestrachem oderwał głowę od ziemi. - Idą - szepnął zdławionym głosem. Teraz nawet bez indiańskich praktyk słychać już było wyraźnie trzask wśród zarośli. Tajemniczy wróg - człowiek czy zwierzę - szedł wprost na nich. Chłopcy przestraszyli się i schowali głowy w trawy. Tylko Nemeczek nie mógł się powstrzymać i jęknął cicho: - Ja chcę do domu. - Leż cicho, staruszku - doradzał Czonakosz, który nie stracił pogody ducha. Nemeczkowi jednak te słowa nie dodały odwagi, toteż Boka spojrzał nań gniewnie i dał rozkaz, z konieczności cichy: - Szeregowiec, ukryć się w trawie! Takiemu rozkazowi Nemeczek nie mógł się sprzeciwić i posłusznie schował głowę w trawie. Tajemniczy „ktoś” szeleścił dalej w zaroślach, ale zdawało się, że zmienił kierunek i przestał się zbliżać. Boka uniósł się nieco z trawy i rozejrzał się. Zobaczył ciemną postać, która oddalała się od pagórka i macała kijem po zaroślach. - Poszedł - oznajmił chłopcom. - To był stróż. - Stróż obozu czerwonoskórych? - zapytali. - Nie, stróż Ogrodu Botanicznego. Chłopcy odetchnęli. Dorosłych ludzi nie obawiali się zupełnie. Przecież nawet stary honwed3 z nosem pokrytym brodawkami, który strzegł ogrodu przy muzeum, nie mógł sobie z nimi dać rady. Teraz rozpoczęli wędrówkę na nowo. Ale widocznie stróż usłyszał coś podejrzanego, stanął bowiem i nasłuchiwał. - Dostrzegł nas - wyjąkał Nemeczek. Teraz obaj wyczekująco spojrzeli na Bokę, spodziewając się rozkazu. - Schować się w ruinach! - zakomenderował Boka. Wszyscy trzej zbiegli pędem ze wzgórza, na które się dopiero co z takim trudem wczołgali. W ruinach były małe gotyckie okienka. Z przerażeniem spostrzegli, że do pierwszego okna broniły dostępu żelazne kraty. Podsunęli się do drugiego, ale i tu była krata. Wreszcie znaleźli między kamieniami wyrwę, w którą się wszyscy trzej wsunęli. Z zapartym oddechem patrzyli, jak dozorca przeszedł mimo i skierował się w odległą stronę ogrodu, gdzie było jego mieszkanie. - Nareszcie - westchnął z ulgą Czonakosz. - Niebezpieczeństwo minęło! Teraz chłopcy zaczęli się rozglądać po swej kryjówce. Powietrze było wilgotne i duszne, jak gdyby to były naprawdę podziemia jakiegoś odwiecznego zamku. Nagle Boka stanął. Potknął się o coś na ziemi. Schylił się i podniósł przedmiot, który w słabym oświetleniu zmroku okazał się rodzajem toporka, zwanym tomahawkiem; takim, jakim w powieściach wojują Indianie. Tomahawk był wystrugany z drzewa i oblepiony srebrnym papierem. Błyszczał groźnie wśród ciemności. - To broń czerwonoskórych! - rzekł Nemeczek z szacunkiem. - Tak - potwierdził Boka - znajdziemy jej tu pewnie więcej. Wzięli się do poszukiwań i wkrótce znaleźli jeszcze siedem takich toporków w kącie. Stąd łatwo było wnioskować, że czerwonoskórych było ośmiu. W tym miejscu urządzili sobie widocznie skład broni. Czonakosz był zdania, że tych osiem toporków należy zabrać jako zdobycz wojenną. - Nie - rzekł Boka - tego nie uczynimy. To byłby po prostu rabunek. Czonakosz umilkł zawstydzony. - Nie traćmy czasu - oznajmił Boka. - Wyjdźmy stąd, i dalej na wzgórze! Nie chcę, żebyśmy się dostali na wyspę wtedy, kiedy tam już nikogo nie będzie. Ten odważny pomysł pobudził chłopców na nowo do czynu. Rozrzucili toporki po ziemi, aby zostawić ślad swojej bytności, po czym przecisnęli się przez wyłom i pobiegli ku wzgórzu. Stanąwszy na wierzchołku, rozejrzeli się wokoło. Boka wyjął z kieszeni paczkę, odwinął papier i wyjął małą lornetkę z masy perłowej. - To lornetka siostry Czelego - oznajmił i spojrzał przez szkła. Ale i gołym okiem można było zobaczyć okolicę. Wysepkę otaczało jezioro, w którym hodowano wodorosty; brzegi były gęsto zarośnięte trzciną i sitowiem. Wśród rozłożystych i wysokich zarośli wyspy błyszczało małe światełko. Na ten widok chłopcy spoważnieli. - Są tam - rzekł Czonakosz przytłumionym głosem. - Mają latarnię - oznajmił Nemeczek z zadowoleniem. Światełko poruszało się na wyspie; to znikało za krzakami, to błyskało spoza drzewa. Ktoś musiał z latarką chodzić po wyspie. - Jak widzę - mówił Boka nie odejmując lornetki od oczu - jak widzę, przygotowują się do czegoś. Albo odbywają ćwiczenia wieczorne, albo... Tutaj zamilkł nagle. - Co? - spytali zaniepokojeni towarzysze. - Święty Boże - szeptał Boka patrząc ciągle przez lornetkę - ten, co niesie latarkę, to... - Kto? Kto taki? - Znajoma postać... ale, chyba nie on... Wszedł wyżej, żeby lepiej widzieć, wkrótce jednak światełko zgasło w krzakach i Boka odjął lornetkę od oczu. - Zniknął - rzekł cicho. - Ale kto to był? - Tego nie mogę powiedzieć. Nie widziałem dobrze i właśnie, kiedy mu się chciałem dokładnie przyjrzeć, zniknął mi z oczu. Dopóki więc nie wiem na pewno, nie chcę nikogo podejrzewać... - Może ktoś z naszych? Kapitan odparł ze smutkiem: - Tak mi się zdaje. - Ależ to zdrada! - krzyknął Czonakosz zapominając o ostrożności. Ciekawość dodała im bodźca do dalszego działania. Boka nie chciał powiedzieć, do kogo postać z latarką wydawała mu się podobna. Zaczęli więc zgadywać, ale i na to kapitan nie pozwolił, zaznaczając, że nie wolno nikogo bezpodstawnie podejrzewać. Zbiegli ze wzgórza i poczołgali się na czworakach po trawie; nie zważali teraz na to, że pokrzywy, ciernie i ostre kamyki ranią im ręce. Spieszyli się i byli coraz bliżej tajemniczego jeziorka. W końcu dotarli do niego. Teraz mogli już wstać, bo gęste trzciny i sitowia zakrywały ich postacie. Boka wydawał rozkazy z zimną krwią. - Tutaj musi gdzieś być łódka. Pójdę z Nemeczkiem na poszukiwania na prawo, ty zaś, Czonakosz, idź na lewo. Kto znajdzie łódkę, niech czeka. Już po chwili Boka spostrzegł łódkę wśród sitowia. - Czekajmy - rzekł. Usiedli więc na brzegu i czekali na Czonakosza, który miał okrążyć jeziorko i nadejść z drugiej strony. Spoglądali w gwiaździste niebo i nasłuchiwali odgłosów z wyspy. Nemeczek, chcąc się okazać roztropnym, zaproponował: - Przyłożę ucho do ziemi. - Obejdzie się bez twego ucha - rzekł Boka. - Niepotrzebnie byś je trudził. Jeśli się pochylimy nad wodą, będziemy lepiej słyszeli. Widziałem, jak rybacy nad Dunajem rozmawiają ze sobą z jednego brzegu na drugi. Wieczorem głos niesie po wodzie doskonale. Pochylili się więc nad wodą, ale nic nie usłyszeli, prócz niewyraźnych szmerów i szeptów idących od wyspy. Tymczasem nadszedł Czonakosz oznajmiając: - Nigdzie nie ma łódki. - Nie martw się, stary - pocieszał go Nemeczek. - Znalazła się. I poszli ku łódce. - Czy wsiądziemy? - Nie tutaj - rzekł Boka. - Przeciągniemy łódkę na brzeg po przeciwnej stronie wyspy, abyśmy nie znajdowali się blisko mostu, gdyby nas spostrzegli. Spróbujemy przeprawić się w miejscu najbardziej oddalonym od mostu, tak że będą musieli obejść daleko, jeżeli zechcą nas ścigać. Ta przezorność podobała się chłopcom. Świadomość, że mają takiego roztropnego i przewidującego wodza, dodawała im odwagi. Tymczasem Boka spytał: - Kto z was ma przy sobie sznurek? Czonakosz miał sznurek. W jego kieszeniach znaleźć można było wszystko, jak na bazarze. Więc: scyzoryk, sznurki, kulki, gwoździe, miedzianą klamkę, klucz, śrubokręt, szmatki i mnóstwo innych potrzebnych i niepotrzebnych przedmiotów. Wyjął sznurek, który Boka przywiązał ostrożnie do kółka na dziobie łódki tak, że mogli ją teraz wolniutko ciągnąć wzdłuż brzegu. Nie przestawali przy tym obserwować wyspy. Kiedy już dociągnęli łódkę do miejsca, w którym zamierzali wsiąść, rozległ się znowu przeraźliwy świst. Ale tym razem chłopcy nie przestraszyli się, bo wiedzieli, że to zmiana warty. Zresztą nie bali się i dlatego jeszcze, że czuli się już w ogniu walki. Zupełnie tak samo zachowują się i prawdziwi żołnierze na prawdziwej wojnie. Zanim ujrzą nieprzyjaciela, przeraża ich byle krzak. Skoro jednak pierwsza kula świśnie im nad uchem, nabierają odwagi, ogarnia ich zapamiętanie i nie myślą o tym, że idą na śmierć. Chłopcy wsiedli do łódki. Tylko Nemeczek wzdragał się przez chwilę. - Dalej, stary! - zachęcał go Czonakosz. - Idę - szepnął Nemeczek, ale jednocześnie pośliznął się i uchwyciwszy się z przestrachu cienkiej trzciny, wpadł do wody. Pogrążył się w niej aż po szyję, ale ani pisnął. Zerwał się wkrótce, bo woda była płytka, wyglądał jednak śmiesznie, ociekał wodą, kurczowo ściskał trzcinę, cienką jak patyczek. - Cóż, stary, napiłeś się? - zadrwił Czonakosz. - Wcale nie piłem - odparł przestraszony malec i wsiadł do łódki, przemoczony i blady z przestrachu. - Nie spodziewałem się, że użyję dzisiaj kąpieli - próbował żartować. Ale nie było już czasu do stracenia. Boka i Czonakosz chwycili wiosła i odepchnęli łódkę od brzegu. Ciężka łódź poruszała się powoli po wodzie, a cisza była tak wielka, że słychać było, jak małemu Nemeczkowi, który siedział skulony na przodzie łódki, szczękały zęby. Niebawem chłopcy dopłynęli do brzegu wyspy i wysiedli ukrywając się za krzakami. - Stójcie - zakomenderował dowódca - łódki nie możemy tak zostawić. Gdyby ją zabrali, nie moglibyśmy się wydostać z wyspy. Na moście stoi warta. Ty, Czonakosz, zostaniesz na straży i skoro tylko spostrzeżesz coś podejrzanego, gwizdniesz najgłośniej, jak tylko potrafisz. My biegiem wrócimy do łódki, wskoczymy, a ty ją odepchniesz od brzegu. Czonakosz przystał z chęcią, radując się w duchu, że może będzie miał sposobność zagwizdać po swojemu. Boka udał się w drogę z Nemeczkiem. Czołgali się na czworakach, podnosząc się tylko tam, gdzie drzewa były wysokie i gęste. Za jakimś wyższym krzakiem stanęli, rozchylili gałęzie i na małej polance pośrodku wyspy ujrzeli groźny oddział czerwonoskórych. Nemeczek zadrżał i przytulił się do Boki. - Nie bój się - uspokajał go Boka szeptem. Pośrodku polanki leżał duży głaz, a na nim stała latarka. Wokoło latarki siedzieli w kucki czerwonoskórzy. Wszyscy ubrani byli w czerwone koszule. Obok Feriego Acza siedzieli dwaj Pastorowie, a obok młodszego Pastora ktoś wyróżniający się tym, że nie miał czerwonej bluzy... Boka czuł, jak Nemeczek obok niego drży... - Słuchaj... - zaczął Nemeczek, ale więcej nie mógł wydobyć ze ściśniętej krtani - słuchaj... słuchaj... Potem dodał cicho: - Poznajesz go? - Poznaję - odparł Boka ze smutkiem. Obok czerwonoskórych siedział Gereb. Nie mylił się więc Boka tam na wzgórzu. Chłopcem, który niósł latarkę, był istotnie Gereb. Teraz ze zdwojoną uwagą obserwowali grupę czerwonoskórych; światło rzucało dziwny blask na smagłe twarze Pastorów i czerwone koszule przykucniętych postaci. Wszyscy milczeli, tylko jeden Gereb cicho mówił. Musiał opowiadać coś bardzo zajmującego, gdyż wszyscy pochylili się ku niemu i słuchali z wielką uwagą. W ciszy wieczoru głos rozlegał się wyraźnie, tak że ukryci za krzakami chłopcy mogli zrozumieć słowa Gereba. Mówił: - Na Plac można się dostać z dwóch stron... Jedno wejście jest od ulicy Św. Pawła, ale utrudnione z powodu regulaminowego przepisu, że każdy, kto wchodzi, musi za sobą zamykać furtkę. Drugie wejście jest od ulicy Św. Marii, tam brama prowadząca do tartaku otwarta jest na rozcież, a między sągami drzewa można się doskonale przedostać na Plac. Trudność polega tylko na tym, że na sagach wzniesione są fortece... - Wiem - przerwał Feri Acz niskim głosem, który wzbudził dreszcz niepokoju u podsłuchujących. - Rozumie się, że wiesz, byłeś tam przecież - mówił dalej Gereb. - W fortecach ustawione są warty, które ostrzegają, o ile ktoś obcy zbliża się do Placu. Nie radziłbym wam wchodzić od tamtej strony. A więc czerwonoskórzy przygotowywali się do napadu na Plac... Gereb mówił dalej: - Najlepiej będzie, jeżeli się ułożymy z góry, kiedy macie przyjść. Wtedy ja wejdę ostatni na Plac i zostawię furtkę otwartą. - Dobrze - przerwał mu Feri Acz. - Tak będzie w porządku. Za nic na świecie nie chciałbym przyjść na Plac, kiedy tam nie będzie nikogo. Chcę otwartej walki. Jeśli obronią Plac - dobrze. A jeśli nie obronią - Plac będzie nasz i zatkniemy na nim czerwoną chorągiew. Nie robimy tego z chciwości, wiecie przecież... Teraz odezwał się jeden z Pastorów: - Robimy to po to, żeby mieć gdzie grać w palanta. Tutaj nie można, a na ulicy Esterhazy trzeba się zawsze bić o miejsce... Potrzeba nam miejsca do gry w palanta, i basta. Istotnie rozpoczynali wojnę z takich samych powodów, dla których prowadzi się prawdziwą wojnę. Rosja chciała mieć dostęp do morza, dlatego biła się z Japonią. Czerwonoskórym potrzebny był Plac do gry w palanta, więc postanowili go zdobyć przez wojnę. - Stanęło więc na tym - zabrał głos przywódca czerwonoskórych Feri Acz - że według umowy zostawisz furtkę otwartą. - Tak - potwierdził Gereb. Mały, jasnowłosy Nemeczek zadrżał z przerażenia. Stał w przemoczonym ubraniu i wpatrywał się szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma w postaci czerwonoskórych, wśród których siedział zdrajca. Odczuwał to tak boleśnie, że kiedy Gereb wymówił „tak”, potwierdzając, że on, Gereb, gotów jest zdradzić Plac - malec zalał się łzami. Tulił się do Boki, łkał i szlochał. Boka odsunął go łagodnie. - Płacz na nic się nie przyda - rzekł. Lecz i jego dławiło w krtani. Teraz czerwonoskórzy podnieśli się na znak dany przez wodza. - Pójdziemy do domu - rzekł przywódca. - Czy wszyscy macie broń gotową? - Tak - odpowiedzieli wszyscy naraz. I podnieśli z ziemi długie tyki, na których powiewały małe, czerwone chorągiewki. - Naprzód - zakomenderował Feri Acz - pochować broń w krzakach! Oddalili się w głąb wyspy z wodzem na czele. Gereb poszedł z nimi. Polanka była pusta, z dużym kamieniem pośrodku, oświetlona zapaloną latarką. Słychać było oddalające się kroki. Czerwonoskórzy wchodzili w gąszcz, aby schować piki. - Teraz - szepnął Boka do Nemeczka i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej czerwoną kartkę, w której tkwiła zawczasu przygotowana pluskiewka. Po czym rozsunął gałęzie krzewów, mówiąc do towarzysza: - Czekaj tu na mnie. Nie rusz się! Skoczył na polankę, gdzie przed chwilą siedzieli czerwonoskórzy. Nemeczek patrzył za nim z zapartym oddechem. Boka podbiegł najpierw do wielkiego drzewa, którego gałęzie osłaniały wysepkę niby parasol. W mgnieniu oka przymocował do pnia czerwoną kartkę, potem podbiegł do latarki i dmuchnął na nią. Świeczka zgasła i Nemeczek już nic nie widział. Ale po chwili, zanim oko jego przywykło do ciemności, Boka stanął przed nim i schwycił go za ramię. - Pędź za mną, najprędzej, jak tylko możesz. I pobiegli pędem w stronę brzegu, ku łódce. Czonakosz na ich widok wskoczył do łódki i oparł wiosło o brzeg, aby być gotowym do odepchnięcia się. Chłopcy dopadli łódki. - Odpłynąć - zakomenderował Boka zdyszanym głosem. Czonakosz wparł się w wiosło, ale łódka nie poruszyła się. Przybijając, najechali zbyt gwałtownie na brzeg i łódka zaryła się w piasek tak, że trudno było ją ruszyć. Ktoś musiał wysiąść i zepchnąć ją na wodę. Tymczasem z polanki dobiegały głosy. Czerwonoskórzy wrócili ze składu broni i zastali latarnię zgaszoną. Z początku myśleli, że to wiatr ją zdmuchnął, ale Feri Acz, obejrzawszy latarkę, zauważył, że mała szybka była otwarta. - Tutaj ktoś był! - zawołał silnym głosem tak donośnie, że chłopcy, usiłując zepchnąć łódkę do wody, słyszeli go doskonale. Czerwonoskórzy zapalili latarnię i wtedy zobaczyli przybitą do drzewa czerwoną kartkę z napisem: „Tu byli chłopcy z Placu Broni”. - Jeżeli byli, to są jeszcze i teraz! Dalej w trop! - zawołał Feri Acz. Gwizdnął głośno. Warta z mostu nadbiegła i zameldowała, że przez most nikt nie mógł się dostać na wyspę. - Przyjechali łódką - domyślił się młodszy Pastor. Trzej chłopcy, mocujący się wciąż nadaremnie z łódką, z przerażeniem usłyszeli okrzyk: - Dalej za nimi! W tej samej chwili udało się Czonakoszowi zepchnąć łódkę na wodę i wskoczyć do niej. Schwycili natychmiast za wiosła i całą siłą odepchnęli łódź. Feri Acz wydawał rozkazy grzmiącym głosem: - Wendauer na drzewo, śledzić ich z góry! Pastorowie przez most, jeden na prawo, drugi na lewo! Teraz wydawało się, że chłopcy zostaną okrążeni. Zanim zdążą dobić do brzegu, Pastorowie, słynący jako szybkobiegacze, obiegną jezioro, a wówczas nie będzie mowy o ucieczce ani na prawo, ani na lewo. Gdyby zaś udało im się dostać na brzeg wcześniej od Pastorów, spostrzeże ich Wendauer, czatujący z wierzchołka drzewa, i zasygnalizuje, dokąd się schronili. Z łódki widzieli, jak Feri Acz biega z latarnią w ręku wzdłuż brzegu. Teraz rozległ się głośny tupot: to Pastorowie pędzili przez most... Zanim jednak wartownik dostał się na wierzchołek drzewa, łódka dobiła do brzegu. - Wylądowali! - krzyknął chłopiec już z wierzchołka drzewa. I natychmiast odpowiedział mu głos komendanta: - Wszyscy za nimi! Tymczasem trzej chłopcy z Placu Broni biegli co tchu. - Oby nas tylko nie dogonili - rzekł Boka biegnąc - jest ich znacznie więcej niż nas! Gnali poprzez ścieżki i klomby. Boka na czele, tamci dwaj tuż za nim. - Do oranżerii! - zakomenderował Boka i wbiegł przez otwarte, na szczęście, drzwiczki do oranżerii. Chłopcy wbiegli za nim i ukryli się za wielkimi cyprysami. Na razie panowała cisza. Zdawało się, że pogoń straciła ślad. Chłopcy rozglądali się po osobliwym swym schronieniu, do którego poprzez szklany dach i szklane ściany sączyło się słabe oświetlenie miejskiego wieczoru. Było to lewe skrzydło cieplarni. Wokoło w zielonych kubłach stały grube drzewa o wielkich liściach. W długich skrzynkach rosły paprocie i mimozy. Pośrodku, pod wielkim sklepieniem, palmy roztaczały swe wachlarze, a wokoło nich stał cały las podzwrotnikowych roślin. Pośrodku tego lasu urządzony był basen ze złotymi rybkami, obok basenu stała ławka. Dalej znów magnolie, drzewa wawrzynowe, pomarańczowe, olbrzymie paprocie. Same rośliny napełniające powietrze mocnym, odurzającym zapachem. W wielkiej, ogrzewanej hali sączyła się bezustannie woda. Krople uderzały o wielkie, mięsiste liście, a wachlarze palm szumiały tak tajemniczo, iż chłopcom zdawało się za każdym razem, że to jakieś osobliwe podzwrotnikowe zwierzę przemyka się w tym gęstym, ciepłą wilgocią ziejącym lesie. Poczuli się bezpieczni i zaczęli się zastanawiać nad tym, w jaki sposób wydostać się stąd na wolność. - Żeby nas tylko ktoś tutaj nie zamknął! - szepnął Nemeczek, który siedział wyczerpany i opierał się o gruby pień wielkiej palmy, napawając się ciepłem, gdyż odzież miał przemoczoną do nitki. Boka uspokajał go: - Jeżeli dotychczas nie zamknęli oranżerii, to jej już nie zamkną. Siedzieli więc i nasłuchiwali. Nie dochodził żaden dźwięk. Nikomu nie wpadło na myśl, żeby ich tutaj szukać. Wstali i zaczęli chodzić wśród drzew i skrzyń z kwiatami. Czonakosz zawadził o coś i o mało co nie upadł. Nemeczek chciał mu się przysłużyć i mówiąc: - Czekaj, poświecę ci - wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek’ i zapalił jedną. Zapałka zapłonęła, ale w tej samej chwili zgasła, gdyż Boka uderzył malca w rękę. - Głupcze! - krzyknął z gniewem. - Zapominasz, że znajdujemy się w szklanej hali, przecież i ściany są ze szkła... teraz na pewno widzieli światło! Zamilkli, nasłuchując. Istotnie Boka miał słuszność. Czerwonoskórzy widzieli światło, które przez mgnienie oka oświetliło całą oranżerię. Już po chwili rozległ się skrzyp kroków po żwirze alei. Słychać było wyraźnie komendę Feriego Acza. - Pastorowie przez małe drzwiczki na prawo - wołał - Sebenicz przez środkowe, ja tędy... Chłopcy w oranżerii usiłowali się ukryć. Czonakosz położył się na brzuchu pod jakąś półką. Nemeczkowi kazali się schować w basenie, bo przecież i tak był mokry. Malec posłusznie zanurzył się w wodę i ukrył głowę pod pióropusz paproci. Boka w ostatniej chwili stanął za drzwiami. Feri Acz ze swą armią wtargnął z latarnią w ręku. Światło latarni padało w ten sposób na szklane drzwi, że Boka doskonale widział Feriego Acza, ten jednak nie widział ukrywającego się Boki. Boka mógł więc dobrze przyjrzeć się przywódcy czerwonoskórych, którego przedtem widział tylko raz w ogrodzie przy muzeum. Był to przystojny chłopak, oczy błyszczały mu wojowniczo. Czerwonoskórzy rozproszyli się po oranżerii, szukając we wszystkich kątach. Nikomu nie przyszło na myśl szukać w basenie. Czonakosz zaś nie został odkryty tylko dlatego, że właśnie w tej chwili, kiedy miano zajrzeć pod skrzynię, gdzie się ukrywał, jeden z chłopców, którego Feri nazwał Sebeniczem, rzekł: - Dawno już wyszli przez prawe drzwi - i skierował się w tamtą stronę. Wszyscy poszli za nim, przewracając po drodze doniczki. Nastąpiła cisza. Najpierw wysunął się Czonakosz. - Kapitanie - rzekł - doniczka spadła mi na głowę. Wszędzie mam pełno ziemi. - I wypluwał ziemię, którą istotnie miał zapchany nos i usta. Następnie wydostał się z basenu Nemeczek. Biedak ociekał znów wodą i skarżył się żałosnym głosem: - Dlaczego ja muszę całe życie siedzieć w wodzie? Czy jestem żabą? - I otrząsnął się jak zmoczony pudel. - Nie płacz - uspokajał go Boka. - A teraz chodźmy, niech się ten wieczór nareszcie skończy... Nemeczek westchnął: - Ach, jakże chciałbym już być w domu! Wtem przyszło mu na myśl, że w domu nie spotka go z pewnością zbyt uprzejme przyjęcie z powodu przemoczonej odzieży. Poprawił się więc szybko: - Właściwie wcale mi się nie chce wracać do domu. Pobiegli teraz z powrotem w stronę wielkiej akacji przy płocie. W ciągu kilku minut byli na miejscu. Czonakosz wdrapał się na drzewo i spojrzawszy poza siebie na ogród, krzyknął z przestrachem: - Idą! - Wszyscy na drzewo! - zakomenderował Boka. Czonakosz dopomógł towarzyszom. Wdrapali się na drzewo jak najwyżej. Gniewała ich najbardziej myśl, że mogliby zostać schwytani teraz, kiedy byli już tak blisko końca wyprawy. Gromada czerwonoskórych zbliżała się z tupotem. Chłopcy siedzieli cicho wśród liści, skuleni niby trzy wielkie ptaki. Wtem odezwał się znów Sebenicz, ten sam, który wybawił ich w oranżerii: - Widziałem, jak przeskakiwali przez płot! Widocznie ów Sebenicz był najgłupszy z całej gromady. A ponieważ najgłupsi zazwyczaj czynią najwięcej hałasu, więc i ten krzyczał najgłośniej. Czerwonoskórzy, słynący jako dobrzy gimnastycy, przeskoczyli natychmiast przez płot. Feri Acz pozostał ostatni i zgasił latarnię, zanim przedostał się także przez płot. Wdrapał się po tym samym drzewie, na którego szczycie gnieździły się nasze trzy ptaki. Wtem spadło mu na nos kilka kropel. Była to wina Nemeczka, z którego wciąż jeszcze ciekła woda jak z przedziurawionej rynny. - Deszcz pada! - zawołał Feri Acz, otarł nos i wybiegł na ulicę. - Tam idą - rozległo się wołanie z ulicy i wszyscy rzucili się pędem w tamtą stronę... Teraz nasi chłopcy poczuli się nareszcie bezpieczni. - Gdyby nie ten Sebenicz, wpadlibyśmy już dawno w ich ręce... - odezwał się Boka. Chłopcy zauważyli, że czerwonoskórzy biegli ulicą za dwoma spokojnie idącymi chłopcami. Ci, przestraszeni, zaczęli uciekać, a czerwonoskórzy gonili ich zawzięcie. Cicha uliczka rozbrzmiewała głośnym wrzaskiem, który stopniowo milkł w oddali. Nasi chłopcy zsunęli się z płotu i odetchnęli głęboko, poczuwszy bruk uliczny pod stopami. Obok nich przeszła stara kobieta, za nią jakiś inny przechodzień. Chłopcy czuli, że są znów w mieście, gdzie im się już nic stać nie może. Byli głodni i zmęczeni. W Domu Sierot, którego okna przyjaźnie lśniły wśród ciemnej nocy, dzwoniono właśnie na wieczerzę. Nemeczek zaszczekał zębami. - Spieszmy się - rzekł. - Stój - odezwał się Boka. - Pojedziesz tramwajem do domu. Masz pieniądze... Sięgnął do kieszeni, ale ręka mu zamarła bez ruchu. Były w niej tylko trzy miedziaki i kałamarz. Wyciągnął pieniądze palcami uwalanymi atramentem i rzekł podając je Nemeczkowi: - Nie mam więcej. Czonakosz znalazł w swojej kieszeni dwa grajcary. Nemeczek zaś miał jednego grajcara, którego chował na szczęście w pudełku po pigułkach, więc razem uskładali sześć i malec mógł pojechać konnym tramwajem. Boka przystanął. Zdrada Gereba rozgoryczała go. Stał smutny i milczał. Czonakosz jednak nie wiedział nic o zdradzie, był w dobrym humorze. - Słuchaj, stary! - zawołał. I wsadziwszy dwa palce w usta świsnął ogłuszająco z całych sił. A potem rozejrzał się wokoło zadowolony z siebie. - Czekałem na to cały wieczór - dodał - ale nie mogłem już dłużej wytrzymać! Wziął Bokę pod rękę i poszli wzdłuż ulicy ku miastu, zmęczeni tyloma przejściami i wzruszeniami... IV Na zegarze w klasie wybiła znów pierwsza godzina i chłopcy zbierali książki. Profesor Rac wstał z katedry. Mały, usłużny prymus Czengey pomógł mu włożyć palto. Chłopcy z Placu Broni spoglądali na Bokę, oczekując jego rozporządzeń. Wiedzieli, że zebranie na Placu odbyć się ma dzisiaj o drugiej, gdyż trzej wysłańcy mieli złożyć sprawozdanie z wyprawy do Ogrodu Botanicznego. Wszyscy już wiedzieli, że wyprawa się udała i przewodniczący chłopców z Placu Broni oddał wizytę czerwonoskórym. Byli jednak ciekawi szczegółów, chcieli wiedzieć, jakie spotkały ich przygody, jakie niebezpieczeństwa im groziły. Z Boki nie można było kleszczami wyciągnąć ani słowa. Czonakosz gadał piąte przez dziesiąte i kłamał, ile się zmieści. Opowiadał o dzikich zwierzętach, z którymi spotkali się w ruinach Ogrodu Botanicznego... O tym, jak to się Nemeczek o mało nie utopił w stawie... jak czerwonoskórzy siedzieli wokoło ogromnego, płonącego stosu... Ale plótł niejasno i zapominał zawsze o najważniejszych rzeczach. Przy tym ogłuszał słuchaczy przeraźliwym gwizdem, którym kończył każde zdanie. Nemeczek zaś tak odczuwał ważność swej roli, że strzegł tajemnicy z całą powagą. Kiedy go pytano, odpowiadał: - Nie mogę nic powiedzieć. Albo: - Zapytajcie przewodniczącego. Wszyscy koledzy zazdrościli Nemeczkowi, że choć był tylko zwyczajnym szeregowcem, brał udział w tak wspaniałej wyprawie. Porucznicy i podporucznicy czuli, że teraz Nemeczek wyrósł ponad nich, niektórzy nawet byli zdania, że powinien od razu dostać awans na oficera i jedynym szeregowcem w armii zostanie Hektor, czarny pies Słowaka. Jeszcze zanim profesor Rac opuścił klasę, Boka podniósł dwa palce w górę na znak, że zebranie odbędzie się o drugiej. Chłopcy z Placu Broni wzbudzali zazdrość wszystkich kolegów z powodu tajnych swych znaków porozumiewawczych. Właśnie kiedy powstali z ławek, zbierając się do odejścia, profesor Rac wstrzymał ich jednym słowem. - Czekajcie - rzekł. Nastąpiła głęboka cisza. Profesor wyjął kartkę i zaczął z niej odczytywać następujące nazwiska: - Weiss! - Jestem - odezwał się przestraszony Weiss. Profesor czytał dalej: - Rychter! Czele! Kolnay! Barabasz! Lesik! Nemeczek! Wszyscy odpowiadali po kolei: - Jestem! Profesor Rac schował kartkę i rzekł: - Nie pójdziecie teraz do domu, tylko zgłosicie się do mnie w pokoju nauczycielskim. Muszę z wami pomówić. - I nie dodając ani słowa wyjaśnienia, wyszedł z klasy. Teraz rozległ się szmer: - Po co nas wzywa? - Czego od nas chce? Tak zapytywali wzajemnie jedni drugich. A że byli to wszyscy chłopcy z Placu Broni, więc otoczyli Bokę. - Nie wiem, co to może być - mówił Boka. - Idźcie, będę na was czekał na korytarzu. - Po czym zwrócił się do innych chłopców: - Zamiast o drugiej, zbierzemy się o trzeciej. Zaszła przeszkoda. Długi korytarz szkolny zaludnił się. Z innych klas również wysypali się chłopcy. W cichym zwykle korytarzu powstał gwar, bieganina, tupot. Wszystkim było spieszno. - Zostajecie w kozie? - spytał jakiś chłopiec ponurej gromadki czekającej przed pokojem nauczycielskim. - Nie - odparł Weiss pewnym głosem. Chłopiec odszedł, a oni spoglądali za nim z zazdrością. Wolno mu już było wrócić do domu!... Po kilku minutach otworzyły się drzwi, ukazała się wysoka, szczupła postać profesora Raca. - Wejdźcie - rzekł poważnie. Kancelaria była pusta. Chłopcy stanęli naokoło długiego stołu, pokrytego zielonym suknem. Była cisza. Nauczyciel usiadł przy stole i wodząc wzrokiem po twarzach chłopców, zapytał: - Czy jesteście tu wszyscy? - Tak. Z dołu, z podwórza, dochodził wyraźnie wesoły gwar biegnących do domu chłopców. Nauczyciel kazał zamknąć okno i teraz w obszernej kancelarii zapanowała prawdziwie grobowa cisza. Przerwał ją wreszcie nauczyciel mówiąc: - Dowiedziałem się, że założyliście jakieś stowarzyszenie. Podobno nazywacie się „Stowarzyszeniem Zbieraczy Kitu”. Mam też spis członków waszego Stowarzyszenia. Należycie do niego wszyscy, prawda? Nikt nie odpowiadał. Wszyscy stali w milczeniu z pochylonymi głowami na znak, że oskarżenie jest słuszne. Nauczyciel ciągnął dalej: - Zacznijmy po kolei. Najpierw chcę wiedzieć, kto jest założycielem Stowarzyszenia; zapowiadałem przecież, że nie pozwalam na żadne stowarzyszenia. Więc kto jest założycielem? Głębokie milczenie. Nagle odezwał się jakiś zalękniony głos: - Weiss. Nauczyciel spojrzał surowo na Weissa: - Czy nie możesz przyznać się sam? - Mogę - brzmiała szeptem odpowiedź. - Dlaczego więc nie przyznałeś się od razu? Na to biedny Weiss już nie miał odpowiedzi. Nauczyciel zapalił cygaro i mówił dalej: - Więc po kolei. Przede wszystkim powiedzcie mi, co to znaczy: kit? - Kit - to... kit!... - A cóż to jest kit?... Zamiast odpowiedzi Weiss wyjął z kieszeni kawał kitu używanego przez szklarzy i położył go na stole. Przyglądał mu się przez jakiś czas, a potem powiedział cichutko: - To jest kit. - A cóż to takiego? - pytał nauczyciel. - To jest taka masa, którą szklarze przylepiają szyby do ram i którą można paznokciami wydłubać. - I tyś wydłubał ten kit? - Nie, panie profesorze. To jest kit związkowy. Nauczyciel patrzył na niego oczami szeroko rozwartymi ze zdziwienia. - Co to jest? - zapytał ponownie. Weiss nabrał nieco odwagi. - To jest kit zebrany przez związkowców - powiedział - i zarząd polecił mi przechowywanie go. Przedtem przechowywał go Kolnay, który był skarbnikiem, ale u niego się zesechł, bo go nie żuł. - Więc to trzeba żuć? - Tak, bo inaczej twardnieje i nie daje się ugniatać. Ja żułem kit codziennie. - A dlaczegóż ty? - Bo statut głosi, że prezes obowiązany jest żuć kit przynajmniej raz dziennie, aby nie stwardniał... Tutaj głos mu się załamał i dokończył płacząc: - A teraz... ja... jestem... prezesem. Nauczyciel milczał przez chwilę, a potem spytał surowo: - Skąd macie taki wielki kawał kitu? Milczenie. Nauczyciel spojrzał badawczo na Kolnaya i zapytał:; - Kolnay! Skądeście to wydostali? Kolnay odpowiedział, jąkając się, jak ktoś, co chce szczerym przyznaniem się naprawić winę: - Mamy to już od miesiąca, panie profesorze. Ja go żułem cały tydzień, panie profesorze, ale wtedy był mniejszy. Pierwszy kawałek przyniósł Weiss i wtedy założyliśmy Związek. Jechał z ojcem w zamkniętej dorożce i wydłubał kit z okna, aż sobie palce pokrwawił. Potem w sali śpiewu stłukło się okno, zostałem przez całe popołudnie w szkole i czekałem na szklarza. Poprosiłem go, żeby mi dał kawałek kitu. Nie odpowiedział mi, bo miał pełną gębę kitu. Nauczyciel zmarszczył brwi. - Cóż to znów za wyrażenie? - Przepraszam, panie profesorze, miał usta pełne kitu. Poczekałem więc, aż skończy i pójdzie sobie. Wtedy wydłubałem kit z okna i zabrałem. Ale przecież nie kradłem dla siebie, tylko dla Związku - skończył z płaczem. - Nie płacz - przerwał mu nauczyciel. Weiss, miętosząc brzeg kurtki, syknął: - Nie rycz! Ale Kolnay płakał coraz rozpaczliwiej. W końcu i Weiss zaczął szlochać. Łzy widocznie wzruszyły nauczyciela, gdyż milczał zaciągając się dymem z cygara. Wtem wystąpił mały elegant Czele. Chciał okazać się równie mężnym jak Boka i odezwał się pewnym, stanowczym głosem: - Proszę pana profesora, ja także dostarczyłem kitu dla Związku. - Skąd? - zapytał nauczyciel. - Z domu! - odparł Czele. - Zbiłem szklaną wanienkę, w której się kanarek kąpie; mama kazała ją zlepić kitem, a ja natychmiast zabrałem kit. Woda z wanienki wyciekła na dywan. Ale kanarek może obejść się bez kąpieli. Przecież i wróble się nie kąpią i są zawsze brudne! Nauczyciel spojrzał surowo i rzekł groźnym głosem: - Jesteś w dobrym humorze, Czele. Zepsuję ci go wkrótce. Kolnay, opowiadaj dalej. Kolnay, wycierając nos, zapytał z zakłopotaniem: - Co jeszcze mam powiedzieć? - Skąd macie resztę kitu? - Przecież Czele powiedział... A raz dostałem od Związku sześćdziesiąt grajcarów na ten cel... I to nie podobało się nauczycielowi. - Więc kupowaliście także kit za pieniądze? - Nie - odrzekł Kolnay. - Tylko mój ojciec jest lekarzem i jeździ przed obiadem fiakrem do chorych. Raz zabrał mnie ze sobą i wtedy wydłubałem kit z okna, dobry, miękki kit. Więc potem Związek dał mi pieniądze, żebym sam pojechał fiakrem. Wtedy zebrałem kit z obydwóch okien, a potem wróciłem pieszo. - Czy to było wtedy - zapytał nauczyciel - kiedy cię spotkałem na ulicy? - Tak. - Przemówiłem do ciebie, ale nie odpowiedziałeś mi ani słowem. Kolnay spuścił głowę i ponuro wyjąkał: - Bo miałem pełną gębę - przepraszam, panie profesorze - pełne usta kitu. I rozpłakał się na nowo. Weiss, nie przestając miętosić kurtki, zmieszany szepnął: - Zaraz beczy! - I sam w bek. Nauczyciel podniósł się i chodząc po pokoju, mówił do siebie: - Ładny Związek! A kto był prezesem? - zapytał surowo. Weiss przestał płakać i odparł z dumą: - Ja. - A kto był skarbnikiem? - Kolnay. - Oddaj pieniądze, które wam zostały. Kolnay sięgnął do kieszeni. Najpierw wydobył z niej jednego forinta i czterdzieści trzy grajcary. Potem dwa znaczki pocztowe, kartę, dwa znaczki stemplowe, osiem nowiuteńkich stalówek i szklaną kulkę. Nauczyciel policzył pieniądze i zasępił się. - Skąd macie pieniądze? - Ze składek członków. Każdy płaci tygodniowo po dziesięć grajcarów. - A na co je macie? - Tylko tak, żeby składki były zapłacone. Weiss zrzekł się swojej pensji za prezesurę. - Ile to wynosiło? - Pięć grajcarów tygodniowo. Znaczki ja przyniosłem, kartę Barabasz, a znaczki stemplowe Rychter. Jego ojciec... on od ojca... Nauczyciel przerwał mu: - Ukradł? Co? Rychter! Rychter podszedł ze spuszczonymi oczyma. - Ukradłeś? Milcząc skinął głową. Nauczyciel pokiwał głową z oburzeniem: - Co za zepsucie! Czym jest twój ojciec? - Dr Ernest Rychter, adwokat. Ale Związek odkupił znaczek. - Co to znaczy? - To było tak: kiedy ukradłem ojcu znaczek, bałem się bardzo, więc Związek dał mi pieniądze, żebym go odkupił i podrzucił z powrotem na biurko ojca. Wtedy ojciec mnie przyłapał i gniewał się bardzo, i chciał koniecznie wiedzieć, skąd mam ten znaczek. Nie chciałem powiedzieć prawdy, bo się bałem, więc powiedziałem, że Kolnay mi dał. Wtedy ojciec powiedział: „Oddaj natychmiast znaczek Kolnayowi, bo on go na pewno komuś ukradł”. Oddałem więc Kolnayowi znaczek i dlatego Związek ma teraz dwa znaczki stemplowe. Nauczyciel zastanowił się. - Po cóżeście kupowali nowy znaczek, przecież mogliście oddać stary? - Nie można było - rzekł Kolnay - bo na odwrocie przybiliśmy pieczęć Związku. - Macie pieczęć? Gdzie ona jest? - Barabasz przechowuje pieczęć. Barabasz wystąpił. Rzucił piorunujące spojrzenie na Kolnaya, z którym miał wieczne zatargi. Nie mógł mu wybaczyć historii z kapeluszem na Placu. Po czym widząc, że nie ma wyjścia, wyjął z kieszeni pudełko blaszane z poduszeczką tuszową i kauczukową pieczątkę, którą położył na stole. Nauczyciel obejrzał uważnie pieczęć. Napis brzmiał: „Związek Zbieraczy Kitu. Budapeszt, 1889”. Nauczyciel stłumił uśmiech i pokiwał głową. Ośmieliło to Barabasza, który wyciągnął rękę po pieczątkę. Ale nauczyciel wstrzymał go. - Czego chcesz? - Proszę pana profesora - jęknął Barabasz - złożyłem przysięgę, że będę bronił pieczęci do ostatniej kropli krwi, nikomu nie oddam. Nauczyciel schował pieczątkę do kieszeni. - Cicho! - rozkazał. Ale Barabasz nie mógł się uspokoić. - Kiedy tak - powiedział - to proszę i Czelemu odebrać chorągiew! - Więc macie i chorągiew? Dawaj ją zaraz - zwrócił się nauczyciel do Czelego. Czele sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą chorągiewkę. I tę chorągiewkę uszyła jego siostra. Była to czerwono-biało-zielona chorągiew z napisem: „Związek Zbieraczy Kitu. Budapeszt, 1889. Przysięgamy walczyć zawsze o wolność i o chonor”. - Hm - chrząknął nauczyciel - któż to pisze honor przez ch? Kto to napisał? Nikt nie odpowiadał. Nauczyciel powtórzył pytanie grzmiącym głosem: - Kto to napisał? - Moja siostra, proszę pana profesora - odpowiedział Czele cicho. Napis ten był wprawdzie dziełem Barabasza, ale trudno było narażać kolegę. Co prawda, Czele zająknął się przy tym kłamstwie, ale przecież uratował kolegę... Nauczyciel milczał. Skorzystali z tego chłopcy i zaczęli teraz mówić jeden przez drugiego. - Proszę pana profesora, Barabasz nie powinien był zdradzać chorągwi - mówił Kolnay z gniewem. Barabasz tłumaczył się: - On zawsze na mnie! Kiedy straciliśmy pieczątkę, to i tak Związek przestał istnieć. - Cicho! - przerwał sprzeczkę nauczyciel. - Od tej chwili Związek zostaje rozwiązany. Żeby mi odtąd nikt z was nie ważył się bawić w podobne rzeczy. Wszyscy dostajecie naganę ze sprawowania, a Weiss specjalną naganę za to, że był prezesem. - Przepraszam - wtrącił Weiss skromnie - właśnie dzisiaj byłem ostatni raz prezesem, dzisiaj miało być walne zebranie i mieliśmy wybrać innego prezesa. - Kolnay był kandydatem - wtrącił Barabasz szyderczo. - To mi wszystko jedno! - odparł nauczyciel. - Jutro zostaniecie wszyscy za karę do drugiej godziny. Teraz możecie iść! Chłopcy szurnęli nogami. Weiss chciał skorzystać z zamieszania i sięgnął po kit leżący na stole. Ale nauczyciel zauważył ten ruch. - Zostaw to! Weiss zrobił niewinną minkę. - Więc nie dostaniemy kitu z powrotem? - Nie. A kto z was ma jeszcze kit, niech odda natychmiast, bo zostanie surowo ukarany! Na te słowa wystąpił Lesik, który dotychczas milczał jak ryba. Wyjął z ust kawał kitu i z bólem serca dolepił go do bryły na stole. - To wszystko? Zamiast odpowiedzi Lesik otworzył szeroko usta i pokazał, że nic w nich nie ma. Nauczyciel wziął kapelusz. - A strzeżcie się, żeby do moich uszu nie doszło, żeście założyli jakiś związek! Marsz do domu! Chłopcy wysunęli się cicho, spoglądając na siebie ze smutkiem. Profesor oddalił się i rozwiązany Związek Zbieraczy Kitu został sam. Kolnay opowiadał czekającemu Boce przebieg sprawy. Boka odetchnął. - Lękałem się bardzo - rzekł - bo już zaczynałem podejrzewać, że ktoś zdradził Plac... Tymczasem Nemeczek zbliżył się do nich i szepnął: - Patrzcie, podczas kiedy on z wami mówił... podszedłem do okna, było świeżo wprawione i... Pokazał świeży kawał kitu, który wydłubał z okna. Chłopcy spoglądali na niego z podziwem. Weiss zawołał z błyszczącymi oczyma: - Teraz, kiedy mamy kit, możemy znów założyć Związek! Na Placu odbędzie się walne zebranie. - Na Placu! Na Placu! - zawołali teraz wszyscy. I pobiegli jak najprędzej do domu. Ulica rozbrzmiewała ich okrzykiem: - Hola ha! Hola ha! Jeden Boka szedł powolnym krokiem. Nie mógł odzyskać humoru. Wciąż miał w pamięci Gereba zdrajcę, Gereba, który chodził z latarką na wyspie w Ogrodzie Botanicznym. Wrócił do domu, pogrążony w myślach, zjadł obiad i zabrał się do przygotowania lekcji z łaciny na jutro. Chłopcy uwinęli się prędko i już o pół do trzeciej zjawili się wszyscy na Placu. Barabasz jeszcze dojadał kawałek chleba. Poczekał w bramie na Kolnaya, żeby mu dać kuksańca, bo już za dużo uzbierało się na jego koncie. Weiss zwołał ich na jedno miejsce, między sagi drzewa, i przemówił z wielką powagą: - Otwieram walne zebranie. Kolnay pierwszy zabrał głos, dowodząc, że Związek powinien dalej trwać mimo zakaża nauczyciela. Barabasz jednak sprzeciwił się. - Kolnay tak mówi - dowodził - bo teraz on miał być prezesem. Ja już mam dosyć tego Związku. Wy jesteście kolejno prezesami, a my musimy tylko żuć kit i nic z tego nie mamy. Mnie to już znudziło. Czy zawsze mam mieć usta pełne kitu? Teraz Nemeczek poprosił o głos. - Pan sekretarz prosi o głos - powiedział Weiss z powagą i zadzwonił małym dzwonkiem, kupionym za dwa grajcary. Ale Nemeczkowi, który w Związku piastował urząd sekretarza, słowa uwięzły w krtani. Za jednym z sągów dostrzegł Gereba. Nikt nie wiedział o Gerebie tego, co Nemeczek widział na własne oczy. Gereb przemykał się ostrożnie wśród sągów drzewa prosto ku budce Słowaka. Nemeczek zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien go spuszczać z oczu i że musi obserwować każdy krok zdrajcy. Boka zapowiedział mu, że na razie Gereb nie powinien się domyślać, iż jego zdrada została odkryta. Ale po co Gereb skrada się do budki Słowaka? Trzeba to zbadać za wszelką cenę! Toteż na wezwanie prezesa odpowiedział: - Dziękuję panu prezesowi, ale odkładam moje przemówienie na kiedy indziej. Przypomniałem sobie, że muszę załatwić coś bardzo pilnego. Weiss zadzwonił ponownie. - Pan sekretarz odkłada swe przemówienie. Tymczasem sekretarz uciekł jak najśpieszniej. Pędził, aby wyprzedzić Gereba. Przebiegł przez pusty Plac, wybiegł z bramy, skręcił w drugą ulicę i wpadł przez furtkę prowadzącą do tartaku. O mało co nie przejechał go wielki wóz, który naładowany drzewem wyjeżdżał właśnie na ulicę. Biała para buchała kłębami, a piła parowa skrzypiała, jak gdyby chciała go ostrzec: „Strzeż się! Strzeżżż się!” - Dobrze, dobrze! - odpowiedział Nemeczek przebiegając jak najprędzej obok szopy i wyminąwszy kilka sągów znalazł się za budką Słowaka. Spadzisty dach stykał się jedną krawędzią z najbliższym sągiem drzewa. Malec wdrapał się po kłodach i czekał, co się dalej będzie działo. Czego Gereb chce od Słowaka? Może to jakiś podstęp wojenny czerwonoskórych? Postanowił podsłuchać rozmowę, choćby to się miało dla niego źle skończyć. Okryje się chwałą! Jakiż dumny będzie, gdy odkryje nową zdradę! Rozglądał się uważnie i nagłe dostrzegł Gereba, który zbliżał się do budki powoli i ostrożnie, oglądając się ciągle poza siebie w obawie, czy go kto nie śledzi. Przekonawszy się, że nie jest śledzony, podszedł już śmiało do Słowaka, który siedział przed budką i zaciągał się fajką, w której palił niedopałki cygar, przynoszonych mu przez chłopców. Wszyscy bowiem zbierali niedopałki dla starego Jano. Pies, leżący obok, zerwał się. Szczeknął kilka razy, ale przekona wszy się, że to jeden z miejscowych chłopców, położył się znowu. Gereb podszedł tak blisko do Słowaka, że wystający brzeg dachu zakrył obu przed oczyma Nemeczka. Ale malec nabrał odwagi. Cicho, jak mógł najciszej, przesunął się ze stosu drzewa na dach budki, położył się na brzuchu i poczołgał na sam brzeg, tuż nad drzwiami, skąd mógł widzieć rozmawiających. Podczas tej wędrówki raz czy dwa razy zaskrzypiały pod nim deski i wtedy Nemeczek drętwiał ze strachu... Gdyby w tej chwili Słowak lub Gereb spojrzeli w górę, przełaziliby się z pewnością na widok jasnowłosej główki Nemeczka patrzącego szeroko otwartymi oczyma na to, co się działo przed budką. Gereb podszedł do Słowaka i powiedział uprzejmie: - Dzień dobry, Jano! - Dzień dobry! - odparł Słowak nie wyjmując fajki z ust. Gereb nachylił się do niego: - Przyniosłem cygaro, Jano! Jano wyjął fajkę z ust. Oczy mu rozbłysły. Nieczęsto zdarzała mu się taka gratka. Biedny Jano dopalał tylko zawsze cygara wypalone przez kogo innego. Gereb wyjął z kieszeni trzy cygara i wcisnął je Janowi do ręki. „Oho - pomyślał Nemeczek - dobrze, że tu wlazłem. On na pewno chce czegoś od Słowaka, jeśli zaczyna od cygar!” - Jano, chodźcie ze mną do środka... nie chcę tutaj na progu mówić z wami... nie chcę, żeby nas ktoś zauważył... idzie o coś ważnego. Możecie dostać jeszcze więcej cygar, jeszcze więcej! I wyjął z kieszeni pełną garść cygar. Nemeczek pokiwał głową. „Chodzi pewnie o jakąś wielką podłość - pomyślał - kiedy aż tyle cygar przyniósł”. Słowak wszedł z Gerebem do budki. Za nimi wsunął się pies. Nemeczek zaniepokoił się. „Nie usłyszę, co będą mówili - pomyślał - mój cały, tak mądrze obmyślony plan wziął w łeb...” Zazdrościł Hektorowi, że mógł wśliznąć się do budki, zanim zamknięto drzwi. Przypomniała mu się bajka o czarownicy, która zamieniła królewicza w czarnego psa... I dałby teraz chętnie dziesięć albo nawet dwadzieścia kolorowych szklanych kulek, żeby jakaś stara czarownica zamieniła jego, jasnowłosego Nemeczka, w czarnego psa Hektora... Tymczasem zamiast starej czarownicy przyszedł mu z pomocą owad o żelaznych szczękach, który od dawna już toczył deski dachu i żywił miękkim drzewem siebie i swoją rodzinę, nie przeczuwając wcale, jaką kiedyś odda tym przysługę chłopcom z Placu Broni. W tym miejscu, gdzie kornik stoczył drzewo, ścieniało ono bardzo. Nemeczek przyłożył ucho do deski i nasłuchiwał. Zrazu dochodziły go tylko głuche szmery, ale wkrótce spostrzegł z zadowoleniem, że rozróżnia każde słowo. Gereb mówił cicho, jak ktoś, kto się obawia, żeby go nie podsłuchano: - Słuchajcie, Jano, miejcie rozum. Dostaniecie ode mnie tyle cygar, ile tylko będziecie chcieli. Musicie jednak coś zrobić dla nas. Jano zapytał mrukliwie: - A co mam zrobić? - Trzeba tylko wypędzić z Placu chłopców. Trzeba im zabronić grać tam w piłkę i w palanta i gospodarować wśród sągów drzewa. Teraz przez chwilę było cicho. Widocznie Słowak namyślał się. Niebawem jednak rozległ się jego głos: - Mam ich wygnać? - Tak. - A dlaczego? - Dlatego, że inni chłopcy chcą tutaj przychodzić. Sami bogaci chłopcy... Będzie tyle cygar, ile tylko zechcecie... nawet i pieniądze... To poskutkowało. - Będą pieniądze? - zapytał Jano. - Tak, dużo pieniędzy. - Zgoda. Wypędzi się chłopców. Klamka się poruszyła, drzwi skrzypnęły. Gereb wyszedł z budki. Ale Nemeczka już nie było na dachu. Zwinnie, jak kot, zsunął się na ziemię i pobiegł z powrotem na Plac. Był bardzo podniecony, bo czuł, że w tej chwili los chłopców, cała przyszłość Placu jest w jego rękach. Biegnąc wołał już z daleka: - Boka! Ale nikt nie odpowiedział. Zawołał więc jeszcze raz: - Boka! Panie przewodniczący! Nie ma go jeszcze! Nemeczek pędził jak wiatr. Boka musiał dowiedzieć się o tym natychmiast. Trzeba było od razu działać, zanim zostaną wypędzeni z Placu. Mijając ostatni sąg, spostrzegł członków Związku Zbieraczy Kitu, którzy jeszcze obradowali. Weiss przewodniczył dalej z wielkim przejęciem, a spostrzegłszy Nemeczka, zawołał: - Halo ho! Panie sekretarzu! Nemeczek kiwnął z daleka ręką na znak, że nie może zostać. - Panie sekretarzu! - krzyczał za nim Weiss potrząsając dzwonkiem ze wszystkich sił. - Nie mam czasu - odpowiedział Nemeczek biegnąc coraz prędzej, żeby Bokę zastać w mieszkaniu. Teraz Weiss użył ostatniego środka. Ostrym głosem zawołał: - Szeregowiec! Stój! I Nemeczek musiał stanąć. Weiss był przecież podporucznikiem. Nemeczek aż pienił się z gniewu, ale musiał stanąć i odpowiedzieć: - Na rozkaz, panie poruczniku! Podporucznik, prezes Związku Zbieraczy Kitu, przemówił: - Postanowiliśmy dopiero co, że Związek będzie istniał odtąd jako tajne stowarzyszenie. Wybraliśmy też nowego prezesa. Chłopcy zawołali z zapałem: - Niech żyje Kolnay! Tylko Barabasz uśmiechał się szyderczo i krzyknął: - Precz z Kolnayem! Prezes mówił dalej: - Jeśli pan sekretarz chce nadal piastować swój urząd, musi wraz z nami złożyć przysięgę na zachowanie tajemnicy, bo gdyby się profesor Rac dowiedział... W tej chwili Nemeczek spostrzegł Gereba przemykającego się wśród sągów. Jeśli się Gereb oddali, wszystko przepadło... Przepadły fortece, przepadł Plac... Lecz gdyby mu Boka mógł teraz przemówić do sumienia, może się opamięta, może szlachetne uczucia wezmą w nim górę... Nemeczek, drżąc z niecierpliwości, przerwał prezesowi: - Panie prezesie... Nie mam czasu... Muszę iść... Weiss zapytał surowo: - Może pan się boi, panie sekretarzu? Może pan się boi kary w razie, gdyby nas odkryto? Ale Nemeczek nie zważał już na jego słowa. Nie spuszczał oczu z Gereba, który chciał się przemknąć niepostrzeżenie między sagami do furtki. Na ten widok Nemeczek bez słowa pożegnania ze Związkiem Zbieraczy Kitu wziął nogi za pas i pędząc z całych sił, wybiegł przez furtkę na ulicę. Wśród uczestników walnego zebrania zapanowała głęboka cisza. Po chwili rozległ się grobowy głos prezesa: - Szanowni członkowie widzieli wszyscy, jak się zachował Ernest Nemeczek. Oświadczam, że Ernest Nemeczek jest tchórzem! - Tak jest! - potakiwało chórem ogólne zgromadzenie. A Kolnay dodał: - Zdrajca! Rychter poprosił o głos. - Stawiam wniosek, żeby tchórzowi i zdrajcy, który opuścił Związek w złej doli, odebrać stanowisko sekretarza, wykreślić go ze Związku, wpisać jego nazwisko do tajnego protokołu jako zdrajcę! - Brawo! - zabrzmiało wokoło. I wśród głębokiej ciszy prezes ogłosił wyrok. - Walne zebranie ogłasza Ernesta Nemeczka za tchórza i zdrajcę, odbiera mu urząd sekretarza i wyklucza ze Związku. Protokolant! - Jestem! - odezwał się Lesik. - Wnieś pan do protokołu, że walne zebranie ogłosiło Ernesta Nemeczka zdrajcą, i wpisz pan jego nazwisko małymi literami. Po zebranych przeszedł szmer. Była to najcięższa kara, jaką przewidywał statut. Chłopcy zgromadzili się wokoło Lesika, który, siedząc na ziemi, rozłożył kajet z protokołem na kolanach i wpisywał wielkimi, koślawymi literami: „ernest nemeczek jest zdrajcą”. W taki sposób Związek Zbieraczy Kitu pozbawił małego Nemeczka honoru. Tymczasem Ernest Nemeczek albo, jeśli kto woli, ernest nemeczek, pędził ulicą do małego, niskiego domku, w którym mieszkał Boka. W bramie wpadł na niego z impetem. - Wolniej, wolniej! - zawołał Boka. - Czego tu szukasz? Nemeczek udzielił mu zadyszanym głosem ważnej nowiny i ciągnął go za kurtkę gorączkowo, nagląc do pośpiechu. Pobiegli obaj. - Wszystko to sam widziałeś, sam słyszałeś? - pytał Boka biegnąc. - Sam widziałem, sam słyszałem. - Gereb jeszcze jest? - Jeśli się pośpieszymy, to go spotkamy. Biegli więc dalej, ale po chwili musieli przystanąć. Biedny Nemeczek dostał napadu kaszlu. Oparł się o mur. - Słuchaj... - mówił przerywanym głosem - pędź, nie zważaj na mnie... ja za... tobą... I zakaszlał gwałtownie. - Jestem przeziębiony... - mówił dalej do Boki, który nie odchodził - przeziębiłem się wtedy w Ogrodzie Botanicznym... To, że wpadłem do stawu, to nic. Ale w oranżerii, w basenie, woda była bardzo zimna. Tam dostałem dreszczy. Po chwili biegli dalej. I właśnie, kiedy skręcali na rogu, otworzyła się furtka i Gereb wypadł na ulicę. Nemeczek zawołał: - Idzie! Boka zwinął rękę w trąbkę, przyłożył ją do ust i krzyknął grzmiącym głosem: - Gereb! Gereb stanął i obejrzał się. Ujrzawszy Bokę uśmiechnął się szyderczo i śmiejąc się, biegł dalej. Śmiech rozległ się głośno na ulicy. A więc Gereb szydzi? z nich! Chłopcy stali jak przygwożdżeni na rogu ulicy. Gereb znikł im z oczu. Czuli, że teraz wszystko stracone. Nie mówili do siebie ani słowa i szli w milczeniu na Plac. Stamtąd dochodził wesoły gwar chłopców grających w palanta, a potem grzmiący okrzyk: to członkowie Związku Zbieraczy Kitu witali nowego prezesa... Żaden z nich nie wiedział jeszcze o tym, że ten skrawek ziemi już może do nich nie należy. Ten skrawek nieurodzajnego, kamienistego gruntu miejskiego, ta mała, pusta przestrzeń między domami, która wydawała się ich dziecięcej wyobraźni nieskończonością i wolnością, która przed obiadem była preriami amerykańskimi, po obiedzie węgierską pusztą, podczas deszczu morzem, w zimie biegunem północnym, jednym słowem, przyjacielem zamieniającym się na każde skinienie we wszystko, czego pragnęli, żeby im sprawić przyjemność. - Widzisz - rzekł Nemeczek - nie wiedzą nic. Boka spuścił głowę. - Nic nie wiedzą - powtórzył głuchym głosem. Nemeczek ufał rozumowi Boki. Nie tracił też nadziei, dopóki miał przy sobie tego poważnego, rozumnego przyjaciela. Dopiero teraz przeraził się naprawdę, kiedy ujrzał pierwszą łzę w oczach Boki i usłyszał, jak przywódca - sam przywódca - głęboko przejęty powiedział drżącym głosem: - Cóż my teraz poczniemy? V W dwa dni później, w czwartek, kiedy nad Ogrodem Botanicznym zapadł zmrok, dwaj wartownicy na mostku salutowali na powitanie zbliżającej się ciemnej postaci. - Prezentuj broń! - zawołał jeden z wartowników do drugiego. I obydwaj podnieśli lance z posrebrzonymi końcami, w których odbijał się blady blask księżyca. Hołd ten oddali przywódcy czerwonoskórych Feriemu Aczowi, który szedł z pośpiechem przez most. - Są wszyscy? - zapytał strażników. - Tak jest, panie kapitanie. - Gereb jest? - Przyszedł pierwszy, panie kapitanie. Przywódca salutował w milczeniu, a straże podniosły jeszcze raz lance ponad głowy. Było to wojskowe powitanie czerwonoskórych. Tymczasem na małej polance wyspy zebrali się wszyscy czerwonoskórzy. Kiedy Feri podszedł do nich, starszy Pastor zawołał: - Prezentuj broń! Wszystkie lance, oblepione srebrnym papierem, podniosły się w górę. - Musimy się śpieszyć, chłopcy - rzekł Feri Acz odwzajemniwszy powitanie - spóźniłem się nieco. Zabierzemy się od razu do roboty. Zapalcie latarkę. Latarki nie wolno było zapalić, dopóki nie było przywódcy. Zapalona latarka oznaczała, że Feri Acz znajduje się na wyspie. Młodszy Pastor zapalił latarkę i czerwonoskórzy rozsiedli się wokoło światełka. Wszyscy milczeli i czekali na słowa wodza. - Czy są jakie meldunki? - zapytał. Sebenicz poprosił o głos. - Melduję posłusznie, że w magazynie brak czerwono-zielonej chorągwi, którą pan kapitan zdobył na Placu Broni. Wódz zmarszczył brew. - A broń nie zginęła? - Nie. Jako zarządca arsenału, sprawdziłem, ile jest tomahawków i lanc. Każda sztuka była na swoim miejscu, tylko chorągiewki brak. Ktoś ją ukradł. - Czy zauważyłeś ślady stóp? - Tak. Jak co wieczór, tak i wczoraj zgodnie z regulaminem wysypałem wnętrze arsenału drobnym piaskiem. A dziś zauważyłem ślady małych stóp, które wiodły do wgłębienia, w którym leżała chorągiew. Z kąta zaś wiodły z powrotem do wyjścia. Tam ślad się zacierał, gdyż grunt jest twardy i zarośnięty. - Siady były małe? - Tak. Tak małe, że nawet mniejsze od nóg Wendauera, który ma najmniejsze nogi z nas wszystkich. Zapanowało głębokie milczenie. - Ktoś obcy był w arsenale - rzekł wódz. - Musiał to być jeden z chłopców z Placu Broni. Szmer rozszedł się w szeregach czerwonoskórych. - Podejrzewam to dlatego - ciągnął dalej Feri Acz - że gdyby to był inny chłopiec, to wziąłby na pewno także coś z naszej broni. Ten zaś wziął tylko chorągiewkę. Zapewne dostał rozkaz odebrania chorągiewki. Czy coś wiesz o tym, Gereb? Gereb uważany tu był jak widać za urzędowego szpiega. - Nic nie słyszałem - odparł wstając. - Dobrze. Siadaj. Zbadamy to. A teraz przejdźmy do naszych spraw. Wiecie, jakie upokorzenie spotkało nas zeszłym razem. Podczas kiedyśmy wszyscy byli na wyspie, nieprzyjaciel wtargnął aż tutaj i przybił czerwoną kartkę na drzewie. Był tak zręczny, że nie udało nam się go złapać. Okazało się, że chłopcy, których goniliśmy, uciekali bez powodu i myśmy też ich gonili bez powodu. Przylepienie kartki uważam za wielkie upokorzenie dla nas i musimy je pomścić. Zdobycie Placu odłożyliśmy, gdyż Gereb miał zbadać teren. Teraz Gereb złoży meldunek, po czym postanowimy, kiedy rozpocząć wojnę. Spojrzał na Gereba. - Gereb! Wstań! Gereb wstał. - Chcemy posłuchać twego sprawozdania. Czego dokonałeś? - Ja?... - zaczął chłopiec nieco zakłopotany. - Jestem zdania, że Plac dałby się zdobyć bez walki. Pomyślałem sobie, że i ja należałem do nich... i dlaczego to właśnie ja mam być przyczyną, że... dość, że udało mi się nakłonić Słowaka, który pilnuje Placu, aby ich stamtąd wy... wy... Wyraz utkwił mu w gardle. Nie mógł mówić dalej, gdyż Feri Acz patrzył nań surowym wzrokiem i głębokim, silnym głosem zagrzmiał: - Nie! Jak widać, nie znasz jeszcze czerwonoskórych. Zdrada, przekupstwo - to nie nasza droga. Jeśli nie ustąpią dobrowolnie, zdobędziemy siłą! Nie potrzebujemy żadnego Słowaka ani żadnego wypędzania, do kroćset! To byłaby podłość! Wszyscy milczeli. Gereb spuścił oczy. Feri Acz podniósł się. - Jeżeli tchórzysz, zabieraj się do domu! - powiedział do Gereba z błyskawicą w oczach. Gereb przeraził się niewymownie. Wiedział, że jeżeli teraz odepchną go czerwonoskórzy, to nie znajdzie już miejsca dla siebie nigdzie na świecie. Podniósł więc głowę i spróbował przemówić odważnym głosem: - Nie jestem tchórzem! Jestem z wami, nie opuszczę was, przysięgam wam wierność! - No, zobaczymy - rzekł Feri Acz, ale widać było po wyrazie jego twarzy, że ten przybysz nie przypadł mu do serca. - Jeśli chcesz zostać z nami, musisz złożyć przysięgę na nasze prawa. - Zgoda - odparł Gereb i odetchnął z ulgą. - Rękę na to! - Podali sobie ręce. - Od dzisiaj masz u nas stopień podporucznika. Sebenicz da ci lancę i tomahawk i wpisze twoje nazwisko na naszą tajną listę. A teraz słuchaj. Sprawy nie można odwlekać. Jutro przeprowadzimy atak. Po obiedzie zbierzemy się wszyscy tutaj. Część armii wejdzie przez bramę obok tartaku i zdobędzie fortece. Drugiej grupie otworzysz furtkę od strony Placu, jej zadaniem będzie usunięcie chłopców z Placu. W razie gdyby się schronili między sagami, napadną na nich ci, którzy już będą w fortecach. Potrzeba nam miejsca do zabaw i musimy je zdobyć, niech się dzieje, co chce! Wszyscy czerwonoskórzy zerwali się z okrzykiem: - Niech żyje! - i potrząsali lancami. Wódz skinął nakazując ciszę. - Chcę jeszcze o jedno zapytać. Czy nie przypuszczasz, że chłopcy z Placu Broni podejrzewają cię o przejście do naszego obozu? - Chyba nie - rzekł nowo mianowany oficer. - Jeśli nawet jeden z nich był tutaj wówczas, kiedy przybił czerwoną kartkę na drzewie, to w ciemności nie mógł mnie poznać. - Sądzisz więc, że możesz bezpiecznie pójść do nich jutro po południu? - Tak sądzę. - Nie będą cię podejrzewali? - Nie. A gdyby nawet, to żaden nie odważy się nic powiedzieć, gdyż wszyscy mnie się boją. Nie ma wśród nich ani jednego odważnego chłopca. - Na pewno jest! - przerwał mu nagle dźwięczny, cieniutki głos. Wszyscy się obejrzeli. Feri Acz zapytał ze zdumieniem: - Kto to powiedział? Nikt się nie zgłosił. Lecz dźwięczny głos rozległ się jeszcze donośniej: - Na pewno jest! Teraz słyszeli wyraźnie, że głos dochodzi z wierzchołka wielkiego drzewa. Niebawem też gałęzie zaszeleściły i w tej samej chwili z drzewa zsunął się na ziemię mały, jasnowłosy chłopiec. Otrzepał ubranie i zbliżył się spokojnie do grupy czerwonoskórych mierząc ich wzrokiem. Wszyscy milczeli, tak byli zaskoczeni niespodziewanym zjawieniem się małego gościa. Gereb zbladł. - Nemeczek! - zawołał z przestrachem. A malec odpowiedział: - Tak, to ja, Nemeczek! Nie pytajcie, kto wam odebrał chorągiew chłopców z Placu Broni. To ja. Otom jest. Mogłem się nie odezwać, mogłem zostać tam na wierzchołku drzewa i zaczekać, aż się rozejdziecie, bo i tak siedzę tutaj od pół do czwartej. Ale kiedy Gereb powiedział, że wśród nas nie ma ani jednego odważnego, pomyślałem: „Czekajcie! Ja wam pokażę, że chłopcy z Placu Broni mają odwagę, nawet taki prosty szeregowiec, jak Nemeczek!” - jestem do usług. To ja mam takie małe nogi, mniejsze od nóg Wendauera. Wysłuchałem waszych narad, odebrałem naszą chorągiew. Teraz możecie robić ze mną, co chcecie. Bijcie mnie, wydrzyjcie mi chorągiew, gdyż dobrowolnie wam jej nie oddam. No, jeśli łaska, proszę! Jestem sam jeden, a was dziesięciu! Poczerwieniał cały i wyciągnął rękę, w której kurczowo ściskał chorągiewkę. Czerwonoskórzy patrzyli ze zdumieniem na malca, który spadł jak z nieba i stał wśród nich tak odważnie, jak gdyby mógł sobie poradzić z całą gromadą razem z dwoma Pastorami i z Ferim Aczem. Pastorowie pierwsi odzyskali zimną krew. Podeszli do Nemeczka i schwycili go z dwóch stron za ramiona; młodszy zabierał się do wyrwania mu chorągiewki z ręki. Wtem rozległ się głos wodza: - Stój! Puśćcie go! Pastorowie patrzyli ze zdumieniem na przywódcę. - Puśćcie go! - powtórzył Feri. - Ten chłopiec mi się podoba! Jesteś dzielny, Nemeczek, czy jak się tam nazywasz. Oto moja ręka. Wstąp do czerwonoskórych! Ale Nemeczek potrząsnął odmownie głową. - Nigdy! - powiedział stanowczo. Głos jego drżał, ale nie ze strachu, tylko z podniecenia. Blady i poważny, powtarzał z uporem: - Nigdy! Feri Acz uśmiechnął się i rzekł: - Jeśli nie chcesz, nie będę cię zmuszał. Jeszcze nikogo nie prosiłem, żeby do nas wstąpił. Wszyscy, którzy tu są, sami o to prosili. Jesteś pierwszy, któremu to zaproponowałem. Jeśli jednak nie chcesz, to nie. I odwrócił się do niego plecami. - Co z nim zrobimy? - zapytali dwaj Pastorowie. Przywódca odpowiedział mimochodem: - Odbierzcie mu chorągiew. Starszy Pastor wyrwał jednym ruchem czerwono-zieloną chorągiewkę ze słabej rączki Nemeczka. Dotknięcie ciężkiej ręki Pastora bolało bardzo, ale malec zacisnął zęby i nawet nie syknął. - Wykonane! - zameldowali Pastorowie. Teraz wszyscy oczekiwali z ciekawością dalszych wypadków. Jakąż straszną karę wymyśli potężny Feri Acz? Nemeczek stał nieruchomo z zaciśniętymi zębami. Wódz zwrócił się do niego i dał znak Pastorom. - Za słaby. Nie wypada takiego bić. Wykąpać go! W gronie czerwonoskórych rozległ się głośny śmiech. Feri Acz śmiał się, śmiali się Pastorowie, Sebenicz rzucił czapkę do góry. Wendauer skakał jak szalony. Nawet Gereb śmiał się, stojąc na uboczu. W tym wesołym towarzystwie była jedna tylko twarz poważna, małego Nemeczka. Był przeziębiony i kaszlał od kilku dni. Matka zabroniła mu dzisiaj wyjść z domu, ale malec nie mógł wytrzymać w pokoju. O trzeciej wymknął się i od pół do czwartej aż do zmroku siedział tu na wierzchołku drzewa. Ale nie odezwał się ani słowem. Czyż miał powiedzieć, że jest przeziębiony? Wyśmieliby go jeszcze bardziej. Gereb śmiałby się jeszcze głośniej, a wszak i tak już w szyderczym śmiechu usta otworzył od ucha do ucha. Toteż Nemeczek milczał. Dał się zaprowadzić na brzeg wśród ogólnego śmiechu, dał się Pastorom zanurzyć w płytką wodę. Pastorowie byli okrutni. Jeden trzymał go za ręce, drugi za kark. Aż po szyję zanurzyli go w wodę, a cała gromada radowała się na ten widok. Czerwonoskórzy wykonali na brzegu wesoły taniec, rzucali czapki do góry i wołali: - Hej, hop! Hej, hop! Był to ich okrzyk wojenny. Wrzawa zakłóciła wieczorną ciszę wysepki, a Gereb stał na rozkraczonych nogach i śmiał się do rozpuku. Nemeczek patrzył na to z wody smutnie zdziwionymi oczyma. Wyglądał jak mała, zalękniona żabka. Wreszcie Pastorowie puścili go i Nemeczek wyszedł ze stawu. Na widok jego mokrej, ociekającej wodą, zabłoconej postaci śmiech wybuchnął z większą siłą. Woda ciekła z kurtki, a za każdym poruszeniem lała się z rękawa niby z rynny. Wszyscy odskoczyli, kiedy się otrząsnął jak mokry pudel. Żarty i kpiny prześcigały się. - Żaba! - Napiłeś się do syta? - Dlaczegoś nie pływał? Nie odpowiadał nikomu. Uśmiechał się gorzko i wygładzał mokrą kurtkę. Teraz przystąpił do niego Gereb z ustami wykrzywionymi szyderstwem i zapytał: - Dobrze było? - Dobrze - odpowiedział Nemeczek spokojnie i dodał: - Było dobrze, o wiele lepiej niż stać na brzegu i wyśmiewać się ze mnie. Wolę choćby cały rok siedzieć w wodzie po szyję niż łączyć się z wrogami moich przyjaciół.. Ostatnim razem też wpadłem do wody, wtedy też widziałem ciebie na wyspie. Nie pomogą wasze zaprosiny ani pochlebstwa, ani podarunki - nie mam i nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Możecie mnie wrzucić do wody jeszcze raz i sto, i tysiąc razy, a ja mimo to wrócę tu jutro i pojutrze. Nie boję się nikogo z was! A przyjdźcie tylko do nas, żeby zabrać Plac, to my wam pokażemy. Tam i nas będzie dziesięciu. Silniejszy zawsze zwycięża. Pastorowie zabrali mi kulki w muzeum dlatego, że byli silniejsi. Ale nie sztuka, żeby dziesięciu chłopców pastwiło się nad jednym. Możecie mnie nawet bić. Nie obronię się przed wami. Mógłbym przecież uniknąć tej kąpieli, gdybym do was przystąpił. Ale wolę, żebyście mnie raczej utopili albo zabili, niż żebym miał zostać zdrajcą jak ten, co tam stoi... I wyciągnął rękę, wskazując Gereba, któremu teraz uśmiech zamarł na ustach. Blask latarki padł na ładną, jasnowłosą głowę Nemeczka i na ubranie ociekające wodą. Stał dumnie wyprostowany i patrzył czystym spojrzeniem Gerebowi prosto w oczy, a Gereb odczuwał spojrzenie to tak, jak gdyby ciężar ołowiany padł mu na duszę. Spoważniał i spuścił głowę. Milczeli też wszyscy chłopcy i cisza panowała tak wielka, że słychać było wyraźny szelest kropel wody, które spadały z odzieży Nemeczka na twardą ziemię... Tę wielką ciszę przerwał Nemeczek pytaniem: - Czy mogę iść? Nikt nie odpowiadał. Zapytał jeszcze raz: - Czy pozwalacie mi pójść? A ponieważ znów nikt mu nie odpowiedział, więc odszedł spokojnym, pewnym krokiem w stronę mostu. Ani jedna ręka się nie podniosła, aby mu przeszkodzić, żaden z chłopców nie poruszył się z miejsca. Wszyscy czuli, że ten mały, jasnowłosy chłopiec jest prawdziwym bohaterem, prawdziwym mężczyzną, którego można uważać za dorosłego... Wartownicy przy moście, którzy przyglądali się całemu zajściu, patrzyli na niego ze zdumieniem, żaden jednak nie śmiał go tknąć. Kiedy Nemeczek wszedł na most, rozległ się nagle głośny, grzmiący głos Feriego Acza: - Prezentuj broń! Straże stanęły na baczność podnosząc lance z posrebrzanymi końcami. Wszyscy chłopcy uczynili to samo. Nikt nic nie mówił i tylko kroki Nemeczka dudniły po moście. Po czym rozlegało się już z daleka człapanie mokrych butów... Nemeczek odszedł. Na wyspie czerwonoskórzy poruszyli się. Feri Acz stał pośrodku polanki ze spuszczoną głową. Gereb podszedł do niego, blady i zmieszany, jąkając się, zaczął mówić: - Wiesz... proszę cię... Ale Feri Acz odwrócił się do niego plecami. Gereb zwrócił się więc do starszego Pastora i znów wyjąkał: - Wiesz... proszę cię... Lecz Pastor poszedł za przykładem dowódcy. I on odwrócił się plecami do Gereba, który stał bezradnie i wreszcie powiedział zdławionym głosem: - Zdaje mi się, że mogę sobie pójść? I teraz nikt mu nie odpowiedział. Poszedł więc tą samą drogą, którą przed chwilą oddalił się Nemeczek. Tylko że jemu nikt nie oddawał honorów wojskowych. Wartownicy oparli się o barierę mostu i patrzyli w wodę. Kroki Gereba ucichły niebawem w mrokach Ogrodu Botanicznego. Teraz Feri Acz zerwał się i stanął przed starszym Pastorem. - Tyś zabrał temu chłopcu kulki w muzeum? Pastor odpowiedział cichym głosem: - Tak. - Twój młodszy brat był tam także? - Tak. - Zmusiliście ich do poddania się? - Tak. - Czyż nie zabroniłem czerwonoskórym odbierać kulek małym, słabym chłopcom? Pastorowie milczeli. Z Ferim Aczem nie było żartów. Patrzył na nich surowo i rozkazał głosem nie znoszącym oporu: - Do wody! Pastorowie spojrzeli na niego, nie rozumiejąc. - Tak, jak stoicie, w ubraniu do wody - powtórzył. A widząc uśmiech na twarzach niektórych chłopców, dodał: - A ten, kto się z nich będzie śmiał, pójdzie też do wody. Wszyscy stracili ochotę do śmiechu. Feri zwrócił się do Pastorów, komenderując: - Raz, dwa! Aż po szyję! A zwracając się do innych chłopców, dodał: - A wy nie gapić się! W tył zwrot! Czerwonoskórzy odwrócili się plecami do stawu, Feri odwrócił się także. Pastorowie zaś, ociągając się, powlekli się smutnie nad staw i zanurzyli się po szyję w wodzie. Rozległ się głośny plusk. Feri Acz sprawdził, czy rozkaz został wykonany, i zakomenderował: - Odłożyć broń! Marsz! I wyprowadził oddział z wysepki. Straże zgasiły latarką i połączyły się z oddziałem, który głośnym, dudniącym żołnierskim krokiem przeszedł przez most i zniknął w ciemnościach Botanicznego Ogrodu. Pastorowie wyleźli z wody. Spojrzeli na siebie, potem wsadzili swoim zwyczajem ręce do kieszeni i poszli. Nie zamienili ze sobą ani słowa i wstydzili się bardzo. Wyspa pozostała samotna w ciszy wiosennego księżycowego wieczoru. VI Kiedy nazajutrz po obiedzie chłopcy jeden po drugim wsuwali się przez furtkę na Plac, wzrok ich padał natychmiast na wielki arkusz papieru, przybity gwoździami na wewnętrznej stronie płotu. Arkusz ten był odezwą, którą Boka napisał poświęcając na to pół nocy. Namalował ją wielkimi, drukowanymi literami, czarnym tuszem, tylko pierwsze litery każdego zdania były czerwone. Treść brzmiała następująco: ODEZWA! Niech wszyscy będą w pogotowiu! Naszemu państwu grozi wielkie niebezpieczeństwo i tylko nasza odwaga może je uratować. Czerwonoskórzy przygotowują napad na Plac. Lecz my będziemy na stanowisku i jeśli zajdzie potrzeba, oddamy życie za nasze państwo! Niechaj każdy spełni swój obowiązek. Przewodniczący Nikt dziś nie myślał o palancie. Piłka spoczywała bezczynnie w kieszeni Rychtera, który miał obowiązek przechowywania jej. Chłopcy chodzili po Placu i rozmawiali o bliskiej wojnie, stawali przed odezwą przybitą do płotu i czytali po dziesięć, dwadzieścia razy te słowa budzące zapał. Niektórzy nauczyli się ich na pamięć i wygłaszali je, stojąc na szczycie jakiegoś saga. Inni słuchali z dołu z szeroko otwartymi ustami, potem sami wdrapywali się na wierzchołek innego saga i powtarzali odezwę uroczystym głosem. Cała gromadka zajęta była tym faktem, który był pierwszym tego rodzaju wydarzeniem w dziejach Placu. Niebezpieczeństwo musiało być rzeczywiście wielkie i poważne, kiedy Boka zdecydował się wydać taką odezwę i podpisać ją własnoręcznie. Chłopcy znali już niektóre szczegóły. Słyszeli także to i owo o Gerebie, nikt jednak nie wiedział nic pewnego. Przewodniczący z różnych względów uważał za odpowiednie otaczać tajemnicą sprawę Gereba. Między innymi liczył na to, iż w ten sposób uda mu się przyłapać go tutaj, na Placu, i od razu postawić przed sąd. O tym, że mały Nemeczek sam na własną rękę zakradł się do Ogrodu Botanicznego i tam wywołał wśród wrogiego obozu niesłychane zamieszanie, dowiedział się Boka dopiero rano. W szkole, po lekcji łaciny, Nemeczek odwołał go na bok i opowiedział mu wszystko. Na Placu nic o tym nie wiedziano. Teraz do ogólnego zamętu przyczynił się jeszcze rozłam w Związku Zbieraczy Kitu. Mianowicie kit związkowy zesechł się i stał się niezdatny do użytku. Była to oczywiście niedbałość ze strony prezesa, którego obowiązkiem, jak wiemy, było żucie kitu. Kolnay, nowy prezes, zaniedbał tego. Można się domyślić, kto najenergiczniej napiętnował to przewinienie. Barabasz chodził od jednego z chłopców do drugiego i w gwałtownych słowach występował przeciwko niedbalstwu nowego prezesa. Już po pięciu minutach udało mu się część członków tak usposobić, że zażądali, aby zwołać nadzwyczajne zebranie. Kolnay przeczuwał, o co idzie. - Dobrze - powiedział - ale w tej chwili ważniejsza jest sprawa Placu. Nadzwyczajne zebranie zwołam jutro. Ale Barabasz sprzeciwiał się temu. - Nie zgadzamy się! - wołał. - Tak wygląda, że pan prezes się boi. - Może ciebie? - Mnie nie, ale walnego zebrania! Żądamy więc, abyś zwołał zebranie na dziś! Kolnay właśnie chciał odpowiedzieć, kiedy od bramy rozległ się okrzyk: - Hola ho! Hola ho! Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Przez furtkę wchodził Boka, a obok niego Nemeczek z szyją owiązaną czerwonym, wełnianym szalem. Przybycie przywódcy uciszyło swary. Kolnay ustąpił. - Dobrze więc, jeszcze dziś odbędzie się zebranie. Najpierw jednak posłuchajmy, co nam powie Boka. - Zgoda - potwierdził Barabasz. Wszyscy chłopcy otoczyli już kołem Bokę i zasypywali go tysiącem pytań. Boka nakazał milczenie, po czym wśród ogólnego zaciekawienia przemówił: - Chłopcy! Z odezwy dowiedzieliście się, co nam grozi. Nasi zwiadowcy przedostali się do wrogiego obozu i wyśledzili, że czerwonoskórzy planują napad na jutro. Rozległ się szmer. Nikt nie spodziewał się tak prędko wybuchu wojny. - Ogłaszam od dziś stan wojenny - ciągnął dalej Boka. - Każdy obowiązany jest do bezwzględnego posłuszeństwa wobec swych zwierzchników. Nie myślcie tylko, że to jest zabawka. Czerwonoskórzy są silni i odważni, a przy tym jest ich liczna gromada. Walka będzie zacięta. Nie chcemy jednak nikogo zmuszać do niej i dlatego uprzedzam, aby ci, którzy nie chcą brać udziału w walce, zgłosili się natychmiast. Nastąpiła wielka cisza. Nikt się nie zgłaszał. Boka powtórzył oświadczenie: - Kto nie chce uczestniczyć w walce, niech się zgłosi. Czy nikt się nie zgłasza? Wszyscy zawołali jakby jednym głosem: - Nikt! - Więc dajcie wszyscy słowo, że stawicie się tutaj jutro o drugiej godzinie! Wszyscy po kolei podchodzili do Boki i podawali mu rękę na znak, że stawią się jutro. Po czym Boka przemówił podniesionym głosem: - Kto jutro się nie zjawi, ten uznany będzie za człowieka bez czci i honoru i wyrzucony zostanie z naszego grona na zawsze. Lesik wystąpił z szeregu i rzekł: - Panie przewodniczący, jesteśmy tutaj wszyscy, tylko jednego Gereba nie ma. Zapadła grobowa cisza. Wszyscy z zaciekawieniem czekali na odpowiedź Boki. Przewodniczący nie był jednak chłopcem, który odstępuje od obmyślonego planu. Nie chciał, by sprawa Gereba skończyła się na potępieniu go wobec chłopców. Kilku ponowiło pytanie: - Co się stało z Gerebem? - Nic - odparł Boka ze spokojem. - O tym pomówimy kiedy indziej. Teraz myślmy tylko o tym, żeby wygrać bitwę. Zanim jednak wydam rozkaz, musimy załatwić jeszcze jedną sprawę. Jeśli są między wami jakieś spory, trzeba je skończyć. Niech ci, którzy są powaśnieni, pogodzą się natychmiast. Nastąpiła cisza. - No? - spytał przewodniczący. - Nie ma między wami kłótni? Weiss bąknął: - O ile wiem... - Mów! - Zdaje mi się, że... Kolnay... i Barabasz... Boka spojrzał na Barabasza. - Czy to prawda? Barabasz zarumienił się. - Tak - powiedział. - Bo... Kolnay... Ale Kolnay mu przerwał: - Bo... Barabasz... - Pogódźcie się natychmiast - rozkazał Boka. - Inaczej obu wyrzucę. Możemy tylko wtedy walczyć i zwyciężyć, jeśli wśród nas będzie zgoda i jedność. Dwaj przeciwnicy podeszli do siebie i podali sobie ręce. Natychmiast jednak Barabasz wtrącił: - Panie przewodniczący! - Cóż takiego? - Pod jednym warunkiem... - Pod jakim? - Jeżeli... jeżeli czerwonoskórzy nie napadną na nas... to... żebym ja mógł na nowo pogniewać się z Kolnayem, bo... Boka spojrzał na niego piorunującym wzrokiem i zawołał: - Dość tego! Barabasz umilkł. Ale gniew w nim wzbierał i dałby wiele za to, żeby w tej chwili móc wymierzyć porządnego szturchańca Kolnayowi, który uśmiechał się przekornie. - A teraz - rzekł Boka - niech szeregowiec przedstawi plan wojenny. Nemeczek sięgnął natychmiast do kieszeni i wyciągnął kartkę papieru. Był to plan wojenny, który Boka ułożył dziś po popołudniu. Nemeczek położył plan na kamieniu i chłopcy przykucnęli wokoło na ziemi. Wszyscy oczekiwali z natężoną uwagą dalszych rozkazów i wskazówek co do swego udziału i roli w bitwie. Boka zaczął objaśniać plan: - Patrzcie uważnie i miejcie zawsze ten rysunek przed oczyma. Jest to mapa naszego państwa. Plac, według sprawozdania naszych zwiadowców, ma być napadnięty z dwóch stron: od strony ulicy Św. Pawła i od ulicy Św. Marii. Idźmy po kolei. Dwa czworokąty, nazwane A i B, oznaczają dwa bataliony, które mają bronić furtki od ulicy Św. Pawła. Batalion A składa się z trzech ludzi pod dowództwem Weissa. Batalion B również z trzech ludzi pod komendą Lesika. Bramy od ulicy Św. Marii bronią również dwa bataliony. Dowódcą batalionu C jest Rychter, batalionu D - Kolnay. Głos jakiś przerwał: - Dlaczego nie ja? - Kto się odezwał? - zapytał surowo Boka. Barabasz podniósł się. - Znowu ty? Jeżeli jeszcze słowo powiesz, postawię cię przed sąd wojenny! Siadaj! Barabasz zamruczał coś pod nosem i usiadł. Boka zaś objaśniał dalej: - Czarne punkty E oznaczają fortece. Zaopatrzone będą w piasek, wystarczy więc po dwóch ludzi do obrony, gdyż piaskiem jest łatwo walczyć. Fortece znajdują się tak blisko jedna drugiej, że o ile jedna zostanie zaatakowana, druga może bombardować napastników. Fortece 1, 2, 3 bronią Placu od ulicy Św. Marii, fortece 4, 5 i 6 zasilają oddziały A i B bombami z piasku. Później podam, kto będzie bronił fortec. Komendant każdego batalionu wybiera sobie sam dwóch ludzi do pomocy. Zrozumieliście? - Tak jest! - brzmiała jednogłośna odpowiedź. Chłopcy siedzieli w skupieniu, podziwiając wspaniały plan wojenny; niektórzy wyjęli notesy i notowali gorliwie wszystkie słowa naczelnego wodza. - Tak więc - mówił Boka - wygląda rozmieszczenie sił. Teraz wydam właściwe rozkazy operacyjne. Uważajcie! Kiedy obserwator umieszczony na płocie zamelduje, że czerwonoskórzy się zbliżają, wtedy oddziały A i B otworzą furtkę. - Otworzą? - Tak jest, otworzycie. Nie barykadujemy się, lecz przyjmujemy walkę. Niech przyjdą, potrafimy ich zmusić do odwrotu. Otwierają więc furtkę i wpuszczają nieprzyjaciół. ¦Wszystkich, aż do ostatniego. Potem atakują ich. Jednocześnie fortece 4, 5 i 8 zaczynają bombardowanie. To stanowi obowiązek jednego batalionu, a mianowicie batalionu z ulicy Św. Pawła. Jeśli wam się uda, wygnacie ich, jeśli nie, to nie dopuścicie przynajmniej, żeby się przedostali poza linię obronną utworzoną przez fortece 3, 4, 5 i 6, i zatrzymacie ich na Placu. Drugi batalion z ulicy Św. Marii będzie miał trudniejsze zadanie. Uważajcie dobrze, Rychter i Kolnay. Bataliony C i D wyślą forpoczty na zwiady na ulicę Św. Marii, aby dały natychmiast znać, skoro tylko ukażą się czerwonoskórzy. Wtedy bataliony staną w szyku bojowym. Gdy czerwonoskórzy wtargną przez wielką bramę, oba bataliony rzucą się pozornie do ucieczki. Patrzcie tutaj... na plan... Widzicie? Batalion C, twój, Rychter... cofnie się do wozowni... Wskazał palcem miejsce na planie. - Tutaj. Rozumiesz? - Rozumiem. - Batalion D, Kolnaya, schroni się do budki starego Jano. Teraz uważajcie i patrzcie na plan, bo powiem rzecz najważniejszą. Czerwonoskórzy obejdą tartak wokoło i znajdą się nagle na wprost fortec 1, 2 i 3. Wtedy z fortec rozpocznie się bombardowanie. W tej samej chwili wypadną dwa bataliony, jeden z wozowni, drugi z budki Słowaka, i napadną na nieprzyjaciela od tyłu. Jeżeli będziecie dzielnie walczyli, to nieprzyjaciel dostanie się w zasadzkę i musi się poddać. Zagnacie wrogów do budy i zamkniecie tam. Potem wypadną bataliony C i D, jeden od strony budki, drugi zaś po okrążeniu sągów, i rzucą się na pomoc batalionom A i B. Załogi fortec 1 i 2 przejdą do fortec 4 i 5 i wzmocnią bombardowanie. Następnie bataliony A, B, C i D połączą się w jedną linię ataku i wyprą nieprzyjaciela do furtki od ulicy Św. Pawła, a tymczasem wszystkie fortece będą z góry ostrzeliwały nieprzyjaciela, który nie będzie się mógł oprzeć zjednoczonym siłom. W ten sposób wygnamy go z Placu. Rozumiecie? Pytanie to wywołało olbrzymi entuzjazm. Chłopcy machali chustkami do nosa i rzucali kapelusze w górę. Nemeczek zdjął z szyi czerwony, włóczkowy szal i wołał zachrypniętym głosem: - Niech żyje dowódca! - Niech żyje! - wołali wszyscy. - Cicho! Jeszcze jedno. Ja z moim adiutantem będę znajdował się w pobliżu batalionów C i D i wszystko, co wam przez niego powiedzieć każę, uważać macie za mój rozkaz. Czyjś głos zapytał: - Kto będzie adiutantem? - Nemeczek. Chłopcy spojrzeli jedni na drugich, członkowie Związku Zbieraczy Kitu trącali się porozumiewawczo łokciami. Słychać było głosy. - Powiedz ty! - Powiedz sam! - Dlaczego ja? Mów ty! Boka spojrzał na nich ze zdziwieniem. - Czy macie coś przeciwko temu? Jeden Lesik odważył się powiedzieć: - Tak. - Cóż takiego? - Na walnym zebraniu Związku Zbieraczy Kitu, ostatnio., kiedy... Boka przerwał mu zniecierpliwionym głosem: - Dość. Milcz. Nie jestem ciekawy waszych głupstw. Nemeczek będzie moim adiutantem. Kto piśnie słówko przeciw temu, stanie przed sądem wojennym. Odpowiedź była nieco ostra, ale wszyscy przyznawali, że podczas stanu wojennego porządek musi być przestrzegany. Tylko wśród przywódców Związku Zbieraczy Kitu rozległ się cichy szmer. Twierdzili, że to jest obraza Związku. Wstyd im było, że w czasach wojennych przyznane zostało tak ważne stanowisko temu, którego walne zebranie uznało za zdrajcę i którego nazwisko wpisane zostało do czarnej księgi małymi literami. A jednak gdyby wiedzieli... Boka tymczasem wyjął z kieszeni spis nazwisk. Podał szczegółowo, do jakiej fortecy każdy z chłopców zostaje wyznaczony. Dowódcy batalionów dobierali sobie załogi. Wszystko to odbywało się z wielką powagą, a chłopcy byli tak przejęci, że nikt nic nie mówił. Po załatwieniu tych formalności Boka wydał rozkaz: - Każdy na swoje stanowisko. Odbędziemy manewry! Rozbiegli się na swoje miejsca. - Czekajcie na dalsze rozkazy! - wołał za nimi Boka. Pozostał sam na środku Placu z adiutantem Nemeczkiem. Biedny adiutant kaszlał gwałtownie. - Erneście - rzekł Boka łagodnie - owiń gardło chustką. Jesteś bardzo przeziębiony. Nemeczek spojrzał z wdzięcznością na przyjaciela i posłuchał go jak starszego brata. Owinął szyję szalem tak szczelnie, że sterczały nad nim tylko uszy. - Teraz słuchaj - rzekł Boka - wydam ci rozkaz, który zakomunikujesz drugiej fortecy. Uważaj... Nemeczek jednak w tej chwili uczynił coś takiego, na co się dotychczas nigdy nie odważył. Mianowicie przerwał swemu przywódcy. - Wybacz - rzekł - ale chciałbym ci coś powiedzieć. Boka zmarszczył czoło. - Cóż takiego? - Członkowie Związku Zbieraczy Kitu... - Ależ proszę cię - zniecierpliwił się Boka - i ty bierzesz te głupstwa poważnie? - Tak - odparł Nemeczek - muszę, gdyż oni to biorą poważnie. Wiem, że oni są głupi, i zupełnie mnie nie obchodzi, co o mnie myślą, nie chciałbym tylko, żebyś ty... żebyś i ty... mną pogardzał. - Ale dlaczegóż ja miałbym tobą pogardzać? Przerywanym głosem, w którym drżało tłumione łkanie, wykrztusił Nemeczek: - Bo... oni wydali na mnie wyrok, że... że... jestem zdrajcą. - Ty zdrajcą? - Tak, ja. - No, to ciekawe. Wtedy Nemeczek opowiedział zdławionym głosem, jąkając się, to, co niedawno zaszło. Że musiał właśnie wtedy odbiec, kiedy członkowie Związku Zbieraczy Kitu składali tajną przysięgę. Że skorzystali natychmiast z tego przypadku i oznajmili, iż on ucieka, ponieważ boi się należeć do tajnego stowarzyszenia, że jest zdrajcą bez honoru. A to wszystko dlatego się stało, że porucznikom i podporucznikom zaczęło się nie podobać, iż Boka wtajemnicza jego, zwyczajnego szeregowca, we wszystkie tajemnice stanu. I wreszcie - wpisali jego nazwisko do czarnej księgi samymi małymi literami. Boka wysłuchał cierpliwie do końca, po czym milczał przez chwilę. Bolało go, że wśród jego kolegów mogą być tacy niemądrzy chłopcy. Boka był rozumny, ale nie wiedział jeszcze, że nie wszyscy ludzie rządzą się sercem i rozumem i że dowiadujemy się o tym zawsze za cenę bolesnych doświadczeń. Potem spojrzał serdecznie na małego Nemeczka. - Dobrze, Erneście - powiedział - rób tylko dalej swoje i nie troszcz się o nich. Teraz, przed wojną, nie będziemy o tym mówili. Zabiorę się do tego później. Tymczasem pędź prędko do pierwszej i drugiej fortecy i zanieś im rozkaz, aby chłopcy natychmiast przenieśli się do czwartej i piątej fortecy. Chcę się przekonać, ile czasu im na to potrzeba. Szeregowiec wyprężył się na baczność i zasalutował. Mimo że zasmucił się bardzo, słysząc, iż jego sprawa honorowa nie zostanie rozstrzygnięta z powodu wojny, stłumił swe rozżalenie i odparł służbiście: - Rozkaz! Po czym popędził w stronę fortec. Kurz unosił się tumanami w ślad za nim i wkrótce adiutant znikł wśród sągów drzewa. Spoza umocnień wyzierały szeroko rozwarte oczy dziecięce, błyszczące takim samym podnieceniem jak oczy żołnierzy przed bitwą, jak wiemy to z opisów dzielnych korespondentów wojennych. Boka został na Placu sam jeden. Zza płotu dochodził turkot ulicy, ale Boka miał wrażenie, że nie znajduje się w sercu wielkiego miasta, tylko gdzieś daleko, w jakimś obcym kraju, na wielkiej równinie, gdzie jutro ma się odbyć bitwa i rozstrzygnięte zostaną losy narodów. Chłopcy nie odzywali się zupełnie, wszyscy stali na swych stanowiskach i czekali na rozkazy. Boka czuł, że teraz wszystko od niego zależy. Więc powodzenie i przyszłość całej gromady, i wszystkie wesołe poobiednie godziny spędzane na Placu, wszystkie zabawy i gry, za którymi chłopcy tak przepadają. Boka czuł to i był dumny, że podjął się tak pięknego zadania. - Tak - szepnął do siebie - ja was obronię! Rozejrzał się wokoło po ukochanym Placu. Popatrzył na sagi drzewa, na tartak, na komin, z którego unosiły się białe kłęby pary tak wesołe, jak gdyby dzisiejszy dzień był taki sam jak inne, jak gdyby nie miała się rozegrać ostateczna walka... Boka miał takie samo uczucie jak wielki wódz przed decydującą bitwą. Przyszedł mu na myśl Napoleon. Wyobraźnią wybiegł w przyszłość. Jaka ona będzie? Co się z nim stanie? Czym będzie? Czy zostanie prawdziwym żołnierzem i kiedyś dowodzić będzie prawdziwą armią, gdzieś na prawdziwym polu bitwy, i walczyć nie o mały skrawek, lecz o całą tę ukochaną ziemię, która się zwie ojczyzną? A może będzie lekarzem, który dzień w dzień wiedzie wielką, poważną, mężną walkę z największym wrogiem ludzkości, z chorobą? Tymczasem zapadł cichy wiosenny zmierzch. Boka otrząsnął się z głębokim westchnieniem ze swych dumań i poszedł ku sagom drzewa, aby odbyć przegląd załóg fortecznych. Chłopcy spostrzegli go z daleka i w fortecach wszczął się ruch. Bomby z piasku leżały ułożone rzędami, a załogi wyprężyły się na baczność. Nagle dowódca zatrzymał się w pół drogi, nasłuchując pilnie. Potem odwrócił się i poszedł pośpiesznym krokiem do furtki w płocie. Ktoś stukał. Boka odsunął się i otworzył furtkę. Ale natychmiast cofnął się zdumiony. Przed nim stał Gereb bełkocąc z zakłopotaniem: - To ty, Boka? Boka nie mógł na razie odpowiedzieć. Nie zdawał sobie sprawy z zamiarów Gereba. Widział tylko, że Gereb nie był taki spokojny i wesoły jak zwykle. Był blady i smutny, skubał nerwowo kołnierzyk i widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie wie, jak zacząć. Milczeli więc obaj i stali tak dłuższą chwilę naprzeciw siebie. Wreszcie Gereb przerwał milczenie: - Przyszedłem, żeby... pomówić z tobą. Teraz Boka odzyskał głos i rzekł poważnie i spokojnie: - Nie mam ci nic do powiedzenia. Najlepiej będzie, jeśli wyjdziesz przez tę samą furtkę, przez którą wszedłeś. Ale Gereb nie poszedł za tą radą. - Słuchaj, Boka - rzekł - wiem już, że dowiedziałeś się o wszystkim. Wszyscy już wiecie, że przeszedłem do czerwonoskórych. Ale ja teraz nie przychodzę do was jak szpieg, tylko jako przyjaciel. Boka odparł spokojnie: - Nie możemy cię uważać za przyjaciela. Gereb spuścił głowę. Był przygotowany na to, że zostanie szorstko przyjęty, a nawet wyrzucony, ale nie spodziewał się, że Boka mówić będzie do niego z takim cichym, poważnym smutkiem. To było bardzo bolesne, boleśniejsze od uderzenia. Toteż i jego głos stał się cichy i smutny w odpowiedzi: - Przyszedłem naprawić moją winę. - To niemożliwe - odparł Boka. - Ale ja żałuję... bardzo żałuję... i przyniosłem wam z powrotem chorągiewkę, którą wam zabrał Feri Acz... a potem Nemeczek odebrał... a potem mu Pastorowie zabrali... I Gereb wyciągnął z kieszeni małą czerwono-zieloną chorągiewkę. Boce zaświeciły się oczy. Chorągiewka była zgnieciona, poszarpana, znać było, że staczano już o nią walki. I to właśnie stanowiło jej piękno. Była poszarpana jak prawdziwa chorągiew, powiewająca w ogniu bitew. - Chorągiewkę - odparł Boka - odbierzemy czerwonoskórym sami. Jeśli jej nie zdołamy odebrać, to i tak wszystko stracone... to i tak będziemy musieli stąd pójść... nie będziemy już razem, rozproszymy się... Teraz jej nie potrzebujemy, tak jak nie potrzebujemy ciebie. I uczynił ruch, jak gdyby chciał się odwrócić od Gereba. Ale Gereb schwycił go za brzeg kurtki. - Janosz - powiedział zdławionym głosem - sam czuję, jak ciężko zawiniłem względem was, ale chcę naprawić moją winę. Przebaczcie mi! - O - odparł Boka - ja ci już przebaczyłem. - I przyjmiecie mnie z powrotem? - To niemożliwe. - Za nic? - Za nic. Gereb wyjął chustkę od nosa i podniósł ją do oczu. Boka rzekł ze smutkiem: - Nie płacz. Nie chcę, abyś tutaj płakał. Idź do domu i zostaw nas w spokoju. Wracasz teraz do nas dlatego, że straciłeś uznanie u czerwonoskórych. Gereb schował chustkę i usiłował okazać się mężnym. - Dobrze - powiedział - idę. Nie zobaczycie mnie już nigdy. Ale daję wam słowo, iż przyszedłem nie dlatego, że mnie czerwonoskórzy odpędzili. To zupełnie inna przyczyna. - Jaka? - Tego nie powiem. Może dowiesz się jeszcze o tym. Ale biada mi, jeśli się dowiesz... Boka spojrzał nań ze zdziwieniem. - Nic nie rozumiem. - Teraz ci tego nie wytłumaczę - szepnął Gereb i poszedł w stronę furtki. Tam staną’ i odwrócił się jeszcze raz, mówiąc: - Czy to będzie nadaremnie, jeśli cię jeszcze raz poproszę, żebyście mnie przyjęli z powrotem? - Nadaremnie! - Dobrze... więc cię nie będę prosił. Gereb wybiegł i zatrzasnął furtkę za sobą. Boka zawahał się przez chwilę. Pierwszy raz w życiu był dla kogoś bez litości. Już drgnął, żeby biec za Gerebem i zawołać: „Wracaj i popraw się!”. Ale nagle przypomniała mu się pewna scena: jak Gereb uciekł przed nim i przed Nemeczkiem z szyderczym śmiechem. Jak obaj stali smutni, ze spuszczonymi głowami, a w uszach brzmiał im złośliwy śmiech, którym Gereb odpowiadał na ich wołanie. - Nie - szepnął do siebie - nie przywołam go. To niedobry chłopiec. I zwrócił się w stronę sągów. Wtem stanął zdumiony. Na wierzchołkach wszystkich fortec stali chłopcy, nawet ci, których posterunek wyznaczony był gdzie indziej. Cała armia skupiła się w milczeniu i przyglądała się, wstrzymując oddech, całemu zajściu. Kiedy Gereb odszedł, a Boka zwrócił się w ich stronę, armia wybuchnęła, jak jeden mąż, głośnym okrzykiem: - Niech żyje! I wszystkie czapki frunęły w górę. I ze wszystkich krtani dziecięcych rozległ się ponowny okrzyk: - Niech żyje dowódca! Powietrze rozdarł przeraźliwy świst, tak głośny, że nawet lokomotywa nie mogłaby wydobyć z siebie głośniejszego, choćby się nie wiem jak natężyła. To Czonakosz gwizdał triumfująco i wołał ze śmiechem: - Tak głośno chyba jeszcze w życiu nie gwizdałem! Boka zaś stał na środku Placu i salutował swej armii wzruszony i uszczęśliwiony. Teraz znów myślał o Napoleonie Wielkim. Jego tak bardzo kochała stara gwardia... Nie słyszeli, o czym Boka rozmawiał z Gerebem przy bramie, ale obserwowali ich ruchy i domyślali się wszystkiego. Widzieli odmowny ruch Boki, widzieli, że nie podał Gerebowi ręki. Widzieli, jak Gereb rozpłakał się i jak odszedł. Gdy odwrócił się od bramy, mówiąc do Boki, przestraszyli się trochę. Lesik szepnął: - Ojej, a jeśli mu przebaczy? Gdy mimo wszystko Gereb odszedł i zobaczyli przeczący ruch głowy Boki, ogarnął ich entuzjazm. Dlatego wybuchły okrzyki na cześć wodza. Podobało im się, że Boka nie zachował się jak dziecko, lecz jak dojrzały mężczyzna. Chcieliby go uściskać i wycałować. Ale czas był wojenny, mogli więc tylko krzyczeć. I krzyczeli, ile mieli sił w płucach. - Zuch jesteś, stary! - rzekł Czonakosz z dumą, lecz zląkł się i poprawił natychmiast: - Przepraszam... panie dowódco. Po czym rozpoczęto manewry. Dziarska komenda rozległa się głośno. Oddziały rzuciły się na fortece, bomby z piasku latały w powietrzu. Wszystko udawało się doskonale. Każdy znał swoje zadanie. Zapał wzrastał z każdą chwilą. - Zwyciężymy! - wołano. - Odpędzimy ich! - Skrępujemy jeńców! - Pochwycimy samego wodza czerwonoskórych! Tylko Boka był poważny. - Nie upajajcie się powodzeniem! - mówił. - Po wygranej bitwie będziecie dopiero mogli się weselić. Tymczasem idźcie do domu. A jutro, pamiętajcie, kto nie stawi się na czas, ten złamał słowo! Manewry były skończone. Ale nikt nie miał ochoty wracać do domu. Chłopcy stali gromadkami i rozmawiali o sprawie Gereba. Barabasz wołał przeraźliwym głosem: - Związek Zbieraczy Kitu! Związek Zbieraczy! - Czego chcesz? - pytali go chłopcy. - Walnego zebrania! Kolnay przypomniał sobie, że będzie musiał na tym zebraniu oczyścić się z zarzutu, że nie żuł związkowego kitu i dopuścił, aby się zesechł. Smętnie więc zawołał: - Proszę szanownych stowarzyszonych na zebranie! Chłopcy ruszyli gromadą pod płot, gdzie miało się odbyć zebranie. - Cicho! Spokój! - wołał Barabasz. Kolnay tymczasem przemówił z urzędową miną: - Otwieram posiedzenie. Pan Barabasz prosił o głos. - Chrr, chrr! - chrząknął złowieszczo Barabasz. - Szanowne zgromadzenie! Panu prezesowi sprzyjało szczęście, gdyż z powodu manewrów omal nie zostało odłożone walne zebranie, na którym prezes miał zostać pozbawiony urzędu. - Hoho, hoho! - oburzyła się partia przeciwna. - Na próżno wołacie „hoho!” - krzyknął mówca. - Wiem, co mówię! Pan prezes opóźnił trochę całą sprawę dzięki ćwiczeniom wojennym, ale teraz już mu się to nie uda. Teraz bowiem... I W tym miejscu musiał przerwać. U furtki rozległo się silne stukanie. Chłopców ogarnął przestrach. Może to nieprzyjaciel? Nasłuchiwali. Głośne, niecierpliwe stukanie powtórzyło się. - Stukają - przemówił drżącym głosem Kolnay i spojrzał przez szparę w płocie. Potem rzekł ze zdziwieniem, zwracając się do chłopców: - Jakiś pan. - Pan? - Tak, pan z brodą. - Więc otwórz mu. Kolnay otworzył furtkę. Istotnie wszedł jakiś pan w długim, czarnym palcie z pelerynką. Miał czarną brodę i nosił okulary. Stanął na progu i zapytał: - Czy wy jesteście chłopcami z Placu Broni? - Tak - odparł jednogłośnie cały Związek. Wtedy pan podszedł bliżej i powiedział zamykając furtkę za sobą: - Jestem ojcem Gereba. Nastąpiła cisza. Sprawa musiała być poważna, jeśli sam ojciec Gereba przychodzi. Lesik trącił Rychtera. - Pędź i zawołaj Bokę. Rychter pobiegł ku tartakowi, gdzie Boka opowiadał właśnie chłopcom sprawki Gereba. Tymczasem pan z brodą zwrócił się do zbieraczy kitu: - Dlaczegoście wydalili spośród was mego syna? Na to wystąpił Kolnay i odparł: - Dlatego, że zdradził nas przed czerwonoskórymi. - Któż to są czerwonoskórzy? - To inny związek chłopców, którzy się bawią w Ogrodzie Botanicznym... Teraz chcą nam odebrać nasz Plac, bo nie mają gdzie bawić się w palanta. To są nasi nieprzyjaciele. - Syn przyszedł z płaczem do domu. Nalegałem, aby mi powiedział przyczynę. Wzbraniał się długo i dopiero po surowym rozkazie przyznał się, że podejrzewają go o zdradę. Wtedy oświadczyłem: „Biorę kapelusz, idę do twoich kolegów i dowiem się prawdy. Jeśli się okaże, że podejrzenie jest niesłuszne, zażądam, żeby cię przeprosili. Jeśli zaś jest słuszne, to będzie źle z tobą. Twój ojciec był przez całe życie uczciwym człowiekiem i nie zniesie tego, żeby jego syn miał być zdrajcą swych towarzyszy”. A teraz odwołuję się do waszego sumienia i żądam, abyście mi powiedzieli szczerą prawdę, czy mój syn jest zdrajcą, czy nie? Nastąpiło głębokie milczenie. - No i cóż? - pytał ojciec Gereba. - Nie bójcie się mnie. Powiedzcie całą prawdę. Muszę wiedzieć, czy mego syna niesłusznie posądzono, czy też zasługuje na karę. Nikt nie odpowiadał. Nikt nie chciał sprawić przykrości ojcu, który tak drżał o prawość syna. Wtedy pan zwrócił się do Kolnaya: - Tyś powiedział, że on was zdradził. Musisz mi na to dać dowody. Kiedy was zdradził? Na czym polegała ta zdrada? Kolnay wyjąkał: - Ja... ja... ja tylko słyszałem... - To za mało. Kto z was wie na pewno? Kto widział na własne oczy? W tej samej chwili ukazali się z daleka Boka i Nemeczek. Sprowadził ich Rychter. Kolnay odetchnął. - Proszę pana - powiedział - tam idzie... ten mały, jasnowłosy chłopiec... to Nemeczek... ten widział. Ten wie wszystko. Czekali, aż się chłopcy zbliżą. Ale Nemeczek skierował się prosto do furtki, a Boka za nim. Kolnay zawołał ich. - Boka! Chodźcie tutaj! - Zaczekajcie - odparł Boka. - Nemeczek zasłabł, ma gwałtowny atak kaszlu, muszę go odprowadzić do domu... Pan z brodą, usłyszawszy nazwisko Nemeczka, zwrócił się wprost do niego: - Ty jesteś Nemeczek? - Tak - odparł cicho malec i podszedł do czarnego pana. Ten rzekł do niego surowym głosem: - Jestem ojcem Gereba i przyszedłem się dowiedzieć, czy mój syn jest zdrajcą, czy nie. Twoi towarzysze mówią, żeś ty widział i że ty wiesz na pewno. Odpowiedz więc zgodnie z sumieniem, czy to prawda, czy nie? Twarz Nemeczka płonęła w gorączce. Był naprawdę chory. Skronie mu pulsowały, ręce miał rozpalone. A cały świat wydawał mu się taki dziwny... Ten czarny pan w okularach, który patrzył na niego tak surowo jak profesor Rac, kiedy gniewał się na złych uczniów... ci wszyscy wpatrzeni w niego chłopcy... wojna... Gereb i jego smutny los, jeśli się wyda, że on jest naprawdę zdrajcą... - Odpowiadaj - nalegał czarny pan. - Teraz mów! Odpowiadaj! Czy mój syn jest zdrajcą? Mały Nemeczek odpowiedział z twarzą rozpaloną gorączką i oczyma błyszczącymi nieprzytomnie, odpowiedział śmiało, ale cichym głosem, jak gdyby to on przyznawał się do winy: - Nie, proszę pana. On nie jest zdrajcą. Ojciec zwrócił się do innych chłopców: - Więc skłamaliście? Związek Zbieraczy Kitu skamieniał. Nikt się nie odezwał. - Cha, cha! - zaśmiał się szyderczo czarny pan. - Więc skłamaliście. Wiedziałem od razu, że mój syn jest uczciwym chłopcem! Nemeczek, który z trudem stał na nogach, zapytał pokornie: - Czy mogę odejść? Czarny pan odparł z pogardliwym uśmiechem: - Możesz iść, ty mały krętaczu! I Nemeczek chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę, prowadzony przez Bokę. Mąciło mu się w głowie, przed oczyma wirowała mu ulica, czarny pan, sagi drzewa, a w uszach brzmiały dziwne wyrazy: „Chłopcy, na fortece!” - rozlegał się rozkaz. A zaraz potem jakiś głos pytał: „Czy mój syn jest zdrajcą?” i czarny pan uśmiechał się szyderczo i otwierał usta tak szeroko jak bramę szkolną... a z bramy wychodził właśnie profesor Rac... Nemeczek zdjął kapelusz. - Komu się kłaniasz? - zapytał Boka. - Na całej ulicy nie ma żywego ducha. - Kłaniam się panu profesorowi Racowi - odparł cicho Nemeczek. Boce zakręciły się łzy w oczach. Spiesznie prowadził, prawie ciągnął przyjaciela przez ciemną ulicę. A tymczasem na Placu Kolnay mówił do czarnego pana: - Proszę pana, Nemeczek jest kłamcą. Ogłosiliśmy go zdrajcą i wyrzuciliśmy ze Związku. Ojciec Gereba potakiwał uradowany: - Widać to po nim od razu. Ma przewrotny wyraz twarzy, który świadczy o nieczystym sumieniu. I poszedł do domu uszczęśliwiony, że syn jego został oczyszczony z winy. Na rogu ulicy ujrzał Bokę prowadzącego Nemeczka, który słaniał się na nogach. Biedny Nemeczek na pół przytomny płakał wypowiadając w tyra cichym, jękliwym płaczu cały smutek i ból, i gorycz udręczonej duszyczki „prostego szeregowca”. Płakał szepcąc rozgorączkowanymi ustami: - Zapisali moje nazwisko małymi literami... małymi literami... moje uczciwe, prawe nazwisko... VII Następnego dnia podczas lekcji łaciny panowało w całej klasie tak niezwykłe podniecenie, że profesor Rac zwrócił na to uwagę. Chłopcy w ławkach kręcili się niespokojnie, nie uważali, zajęci byli najwidoczniej zupełnie czym innym niż lekcją. I to nie tylko chłopcy z Placu Broni, inni także. Wieść o wielkich przygotowaniach do wojny rozeszła się po całym gmachu szkolnym i zainteresowała nawet chłopców z siódmej i ósmej klasy. Czerwonoskórzy byli uczniami szkoły realnej i dlatego wszyscy gimnazjaliści pragnęli zwycięstwa chłopców z Placu Broni. Wielu z nich uważało nawet zwycięstwo za sprawę honoru szkoły. - Co się z wami dzisiaj dzieje? - zapytał niecierpliwie profesor Rac. - Jesteście niespokojni i roztargnieni, myślicie o wszystkim, tylko nie o lekcji! Nie badał jednak dalej, stwierdziwszy, że klasa ma dziś niespokojny dzień. I dodał karcącym głosem: - Rozumie się, wiosna nadeszła, palant, piłka... w szkole za ciasno! Ale ja was nauczę! Chłopców ta pogróżka nie przestraszyła. Profesor Rac był mimo surowych pozorów łagodnym człowiekiem. - Możesz usiąść - rzekł do tego, który odpowiadał, i zaczął czegoś szukać w notesie. W takiej chwili w klasie panowało zawsze grobowe milczenie. Chłopcy wstrzymali oddech i nawet ci, którzy byli dobrze przygotowani, patrzyli nieruchomo na palce nauczyciela, przewracające wolniutko kartki notesu. Chłopcy wiedzieli, na której stronie notesu znajduje się nazwisko każdego z nich. Kiedy nauczyciel dochodził do ostatnich stron, oddychali swobodnie ci, których nazwiska zaczynały się od liter A lub B. Gdy potem nagle z końca listy przeskakiwał na początek, wracał humor tym, których nazwiska zaczynały się od R, S lub T. Teraz po długim szukaniu wywołał: - Nemeczek. - Nieobecny - odpowiedziała klasa. A jakiś głos, dobrze znany głos z Placu Broni - dodał: - Chory. - Co mu jest? - Przeziębił się. Nauczyciel Rac zwrócił się do całej klasy, mówiąc: - Nie dbacie o siebie... Chłopcy z Placu Broni porozumieli się znaczącym spojrzeniem. Wiedzieli bardzo dobrze, kiedy i dlaczego Nemeczek nie dbał o siebie. Siedzieli w klasie oddzielnie, jeden w pierwszej, inny w drugiej ławce, a Czonakosz - nie ma co taić - w ostatniej; ale w tej chwili popatrzyli na siebie. Z każdej twarzy można było wyczytać, że powodem przeziębienia Nemeczka było coś bardzo wzniosłego. Mówiąc po prostu, biedny Nemeczek przeziębił się za ojczyznę, za wielką sprawę. Trzy razy zanurzył się w wodę: raz przypadkowo, raz dla honoru, raz pod przymusem. Nikt i za żadną cenę nie zdradziłby tej wielkiej tajemnicy, chociaż wiedzieli o tym już wszyscy, nawet Związek Zbieraczy Kitu. Powstał nawet w łonie Związku ruch domagający się wykreślenia Nemeczka z czarnej księgi, nie mogli się tylko pogodzić co do tego, czy najpierw poprawić małe litery na duże i dopiero potem wykreślić nazwisko, czy też po prostu je wymazać bez żadnych ceregieli. Ponieważ Kolnay, który wciąż jeszcze był prezesem, zaproponował, żeby po prostu wykreślić nazwisko, Barabasz, jako partia przeciwna, utrzymywał, że nazwisku powinna być przedtem przywrócona cześć. Była to jednak sprawa uboczna. Ogólne zainteresowanie skupiało się na bitwie, która miała być stoczona dziś po obiedzie. Po lekcji łaciny zeszło się mnóstwo uczniów z innych klas, ofiarując Boce pomoc. Boka odpowiadał wszystkim: - Bardzo żałujemy, ale nie możemy przyjąć waszej pomocy. Chcemy sami bronić naszego państwa. Jeśli czerwonoskórzy okażą się silniejsi od nas, spróbujemy pokonać ich rozumem i zręcznością. Niech się dzieje, co chce, ale musimy walczyć sami. Zainteresowanie ogólne było tak wielkie, że zgłaszali się nie tylko uczniowie innych klas, ale o pierwszej godzinie, kiedy chłopcy rozchodzili się do domu, podszedł do nich Włoch, który ciągle jeszcze sprzedawał słodycze w sąsiedniej bramie; on też ofiarował Boce swą pomoc. - Paniczu - rzekł - pójdę i wyrzucę ich wszystkich. Boka uśmiechnął się. - Bardzo dziękuję, ale damy sobie sami radę. I skierował się w stronę domu. Przed bramą szkoły otoczył chłopców z Placu Broni rój kolegów. Wszyscy dawali im dobre rady. Byli nawet tacy, którzy uczyli ich, jak podstawiać nogę. Inni ofiarowali się szpiegować. Jeszcze inni prosili, żeby im wolno było przyglądać się walce. Ale nawet na to nikt nie dostał pozwolenia. Boka dał surowy rozkaz zamknięcia furtki zaraz po rozpoczęciu bitwy i otworzenia jej dopiero po porażce nieprzyjaciela. Ale to wszystko trwało krótko. Chłopcy rozproszyli się niebawem, gdyż punktualnie o drugiej mieli się stawić na Placu. Piętnaście po pierwszej gimnazjum opustoszało zupełnie. Sprzedawca słodyczy też się pakował; tylko woźny przed bramą palił fajkę i mówił złośliwie do sprzedawcy: - No, niedługo już tego dobrego. Pozbędziemy się tych śmieci. Sprzedawca nie odpowiadał. Wzruszył tylko ramionami. Uważał się za wielką osobistość, chodził w czerwonym fezie i z byle woźnym nie miał ochoty rozmawiać. Szczególnie wówczas, gdy ten woźny miał słuszność. Punktualnie o drugiej, kiedy Boka w czerwono-zielonej czapce (noszonej jako oznaka przez chłopców z Placu Broni) wszedł przez furtkę na Plac, zastał już całą armię w wojennym pogotowiu. Brakowało tylko jednego: Nemeczka. Złożyło się więc tak, że w dzień bitwy, w sam dzień bitwy, armia znalazła się bez szeregowca. Pozostali sami kapitanowie, porucznicy i podporucznicy. Szeregowiec zaś, czyli właściwa armia, leżał chory w małym domku na odległej uliczce. Boka przystąpił od razu do czynu. Tonem wojskowym zawołał; - Baczność! Wszyscy stanęli w szeregu i przywódca rozpoczął przemowę donośnym głosem: - Oznajmiam wam, że składam mój urząd przewodniczącego, który trwa tylko w czasie pokoju. Teraz jest stan wojenny i dlatego przyjmuję tytuł generała. Chłopcy wysłuchali tej przemowy z uznaniem i ze wzruszeniem. To była prawdziwie podniosła historyczna chwila, gdy w dniu wybuchu wojny, w chwili największego niebezpieczeństwa, Boka stał się generałem. Mówił dalej: - Jeszcze raz powtórzę wam plan wojenny, aby wszystko było dla was jasne. Wszyscy słuchali z napięciem, chociaż znali go już doskonale. - A teraz każdy na swoje stanowiska! - zakomenderował generał. Chłopcy rozbiegli się, został tylko Kolnay, jako adiutant Boki zamiast chorego Nemeczka. Miał on przy boku mosiężną trąbkę, kupioną za forinta i czterdzieści grajcarów. W tej kwocie mieścił się cały kapitał Związku Zbieraczy Kitu, to jest dwadzieścia sześć grajcarów, które naczelny wódz po prostu zarekwirował na cele wojenne. Była to mała trąbka pocztowa i miała zupełnie taki sam głos jak trąbka wojskowa. Wygrywano na niej trzy sygnały. Pierwszy oznaczał zbliżanie się nieprzyjaciela, drugi wzywał do ataku, a trzeci zwoływał całą armię do generała. Sygnałów tych chłopcy wyuczyli się już poprzedniego dnia. Tymczasem wartownik, który nie schodził z płotu, zawołał: - Panie generale! - Co się stało? - Melduję posłusznie, że służąca z listem chce się przedostać na Plac. - Do kogo ma interes? - Mówi, że przychodzi do pana generała. - Przyjrzyj się dobrze, czy to nie czerwonoskóry przebrany w suknie kobiece. Wartownik przechylił się przez płot tak, że omal nie spadł na ulicę. Potem zameldował: - Panie generale, melduję posłusznie, widzę wyraźnie, ze to prawdziwa kobieta. - Jeśli tak, niech wejdzie. I wartownik poszedł, aby otworzyć furtkę. Kobieta weszła, a była to istotnie prawdziwa kobieta, bez chustki na głowie i w domowych pantoflach; wyglądała, jakby odeszła prosto od kuchni. - Przynoszę list od państwa Gerebów - rzekła. - Panicz mówił, że jest bardzo pilny i że mam dostać odpowiedź. Boka otworzył list zaadresowany do „jaśnie wielmożnego pana przewodniczącego Boki”. Był to właściwie nie list, ale plik kartek z kajetu i arkusików listowego papieru, starannie numerowanych i zapisanych dużym, kaligraficznym pismem. List brzmiał: Kochany Boka! Wiem, że nie zechcesz może czytać mego listu. Ale chcę spróbować ostatniej drogi, zanim zupełnie z wami zerwą. Teraz dopiero czuję całą moją winę względem was i umiem was ocenić po tym, jak zachowaliście się wobec mego ojca, szczególnie Nemeczek. Mój ojciec tak się cieszył z tego, że zaraz tego samego dnia podarował mi „Tajemniczą Wyspę” Verne’a, której od dawna sobie życzyłem. Natychmiast zaniosłem tę książkę Nemeczkowi, chociaż tak bardzo chciałem ją przeczytać. Ojciec spostrzegł, że książki nie, mam, i gniewał się bardzo, że ją sprzedałem w antykwarni. „Nigdy nic ode mnie nie dostaniesz” - zagroził mi. I rzeczywiście nie dostałem tego dnia obiadu. Ale to nic. Skoro biedny Nemeczek niezasłużenie cierpiał z mojego powodu, ja też chętnie dla niego pocierpię. Ale to nie jest główna rzecz, o której chcą Ci dzisiaj napisać. Ciągle myślałem o tym, jak naprawić to, co wam złego zrobiłem. I wymyśliłem, że najlepiej będzie, jeśli wam oddam jakąś wielką przysługę. Poszedłem więc wczoraj po obiedzie do Ogrodu Botanicznego i schowałem się wśród gałęzi tego samego drzewa, na którym wówczas podsłuchując nas siedział Nemeczek! Doczekałem się przyjścia czerwonoskórych. Zaczęli posiedzenie od tego, że wymyślali na mnie. Słyszałem wszystko. Ale nie czułem się dotknięty. Czułem się znów chłopcem z Placu Broni, bo ciąż mnie wyrzuciliście, to serca mojego nie możecie wyrzucić, gdyż jest z wami. Prawie płakałem z radości, gdy Feri Acz powiedział: „Gereb jest znowu z nimi, to nie był prawdziwy zdrajca, oni go chyba sami przysłali do nas na przeszpiegi”. A potem urządzili wielką naradę i postanowili, że bitwa odbędzie się jutro, bo dziś jesteście uprzedzeni i przygotowani. Wymyślili jednak jeszcze jakiś podstęp, ale mówili tak cicho, że musiałem zejść o dwie gałęzie niżej, żeby coś usłyszeć. Gałęzie tak zatrzeszczały, że Wendauer powiedział: „Może znowu ten Nemeczek siedzi na drzewie?” Na szczęście wszyscy wzięli to za żart i nikt nawet nie spojrzał w górę, zresztą listowie jest już tak gęste, że i tak nic by nie zobaczyli. Postanowili więc, że jutro napadną znienacka i zupełnie w ten sposób, jak to było ułożone, gdyż wy pewnie myślicie, że oni zmienią plan. Feri Acz powiedział: „Oni pewnie myślą, że zmienimy plan ataku, ponieważ nas podsłuchali. Tymczasem my nic nie zmienimy właśnie dlatego, że oni spodziewają się zmiany”. Na tym więc stanęło. Potem, zaczęły się ćwiczenia wojskowe. A ja aż do wpół do siódmej siedziałem na, drzewie i o mało nie spadłem, bo mi ręce zemdlały! A możesz sobie wyobrazić, co by to było, gdybym tak spadł między nich jak dojrzała brzoskwinia, chociaż to wcale nie było brzoskwiniowe drzewo. O pół do siódmej poszli, a ja zszedłem z drzewa i pobiegłem do domu. Musiałem potem do późna w nocy odrabiać lekcje i uczyć się łaciny przy świeczce, bo straciłem całe popołudnie. A teraz, kochany Boka, proszę Cię o jedno. Nie posądzaj mnie już o nic złego, bo robię teraz wszystko tylko po to, żeby do was wrócić. Więc wierz temu, co Ci mówię, i przyjmij mnie z powrotem. Będę wam wiernie służył i mogę nawet przestać być porucznikiem i zostać zwykłym żołnierzem. Bo przecież teraz, kiedy Nemeczek jest chory, nie macie ani jednego żołnierza. Więc, kochany Boka, przebacz mi, a ja zaraz przyjdę i będę walczył w bitwie, i odznaczę się, i zasłużę tak, że naprawię wszystko. Powiedz Marysi, czy mogę przyjść, czy nie, bo ja czekam na odpowiedź w bramie naprzeciwko i mogę zaraz stawić się na Placu. Twój kochający Cię kolega Gereb Boka przeczytał list i zamyślił się głęboko. Sprawa była trudna do rozwiązania, czuł, że Gereb mówi prawdę, szczerze chce naprawić swą winę i wrócić do nich, ale wszak nie może to się stać za cenę nowej zdrady. Gereb tego widocznie nie rozumie. Jeżeli go przyjmą na powrót, będzie można mu to wytłumaczyć i przekonać go, że tak postępować nie wolno. Jeśli zaś zostanie odepchnięty, to kto wie? Może się zupełnie zmarnować. Boka skinął na Kolnaya. - Panie adiutancie - rzekł do niego - daj pan trzeci sygnał, niech się wszyscy zbiorą. - Czy dostanę odpowiedź? - zapytała tymczasem Marysia. - Proszę chwilkę poczekać - rozkazał generał. Trąbka zagrała i na ten dźwięk chłopcy zaczęli przybiegać ze wszystkich stron i ustawili się w szeregu przed swym wodzem. Boka przeczytał im list Gereba, wytłumaczył, o co mu idzie, i potem zapytał: - Czy można go przyjąć z powrotem? - Można - odpowiedzieli chłopcy jednogłośnie. - Proszę powiedzieć, żeby przyszedł! - zwrócił się Boka do Marysi. Marysia patrzyła ze zdumieniem na armię, na czerwono-zielone czapki, na broń... Po czym wybiegła przez furtkę. - Rychter! - przywołał Boka kolegę, a potem rzekł: - Oddaję Gereba pod twoje dowództwo. Zwracaj na niego uwagę i gdybyś zauważył coś podejrzanego, natychmiast zamknij go w budce. Nie przypuszczam, aby do tego doszło, ale ostrożność nie zawadzi. Spocznij! Jak widać z listu, dzisiaj nie dojdzie do bitwy. Wydam rozkazy obowiązujące na jutro. Ponieważ oni nie zmieniają planu ataku, u nas też wszystko utrzymuje się po staremu. Chciał mówić dalej, ale w tej chwili ktoś energicznie kopnął furtkę nie zamkniętą po wyjściu Marysi i ukazał się Gereb, rozpromieniony i szczęśliwy, jak gdyby przestępował granicę ziemi obiecanej. Spoważniał jednak, ujrzawszy całą armię zgromadzoną na Placu; podszedł do Boki i podniósł rękę do czapki. Była to czerwono-zielona czapka chłopców z Placu Broni. Wyprężony na baczność, powiedział salutując: - Panie generale, melduję się na rozkaz! - Dobrze - rzekł po prostu Boka - przydzielony jesteś do oddziału Rychtera, tymczasem jako zwyczajny żołnierz. Co będzie potem, zobaczymy po bitwie, możesz nawet odzyskać swój stopień oficerski. Następnie zwrócił się do armii: - Niech się nikt nie waży przypominać Gerebowi jego winy. Chce się poprawić, a my powinniśmy mu dopomóc. Ta sprawa jest skończona. Chłopcy milczeli, każdy tylko mówił sobie w duchu: „Boka to mądry chłopiec, naprawdę zasługuje na to, aby być naszym generałem”. Po czym Rychter wziął Gereba na stronę i wyjaśniał mu jego rolę w bitwie. Boka naradzał się nad czymś ze swoim adiutantem. Nagle wartownik, który cały czas siedział okrakiem na płocie, przerzucił szybkim ruchem nogę, która zwieszała się po stronie ulicy. Twarz jego wyrażała przerażenie, gdy krzyknął: - Panie generale... nieprzyjaciel! Boka zerwał się błyskawicznie i zatrzasnął furtkę. Wszyscy patrzyli na Gereba, który zbladł jak trup. - Skłamałeś! - krzyknął Boka. - Znowu skłamałeś? Gereb z przerażenia nie był w stanie przemówić ani słowa. Rychter schwycił go za ramię. - Odpowiadaj! - wrzasnął. - Może... może... zauważyli mnie na drzewie i chcieli... mnie... zwieść... - wyjąkał wreszcie Gereb z trudem. - Czerwonoskórzy idą! - oznajmił wartownik zeskakując z płotu i stając w szeregu razem z innymi. Boka podszedł do bramy i wyszedł śmiało na ulicę. Ujrzał nadchodzących czerwonoskórych, ale było ich tylko trzech: dwaj Pastorowie i Sebenicz. Na widok Boki Sebenicz począł powiewać małą, białą chorągiewką. Wołał przy tym z daleka: - Przychodzimy jako parlamentariusze! Boka wrócił na Plac. Był zmieszany i zawstydzony tym, że posądził Gereba zbyt pośpiesznie. Więc przede wszystkim podszedł dc niego, mówiąc: - Wybacz, Gereb. To tylko parlamentariusze z białą chorągiewką. Nie gniewaj się. Biedny Gereb odetchnął z ulgą. Omal nie dostał się w przykre opały, i to niewinnie! Ale wartownik oberwał. - A ty - krzyknął nań Boka - patrz uważniej, zanim wszczynasz alarm. Zachowałeś się jak tchórzliwy osioł! I zakomenderował: - Wszyscy cofnąć się do fortec. Ze mną zostaje tylko Czele i Kolnay. Marsz! Armia oddaliła się wojskowym krokiem i ukryła wśród sągów drzewa. W chwili gdy zniknęła ostatnia czerwono-zielona czapka, rozległo się pukanie do furtki. Adiutant otworzył ją i parlamentariusze weszli. Wszyscy trzej ubrani byli w czerwone koszule i czerwone czapki. Przyszli bez broni, a Sebenicz wysoko dzierżył białą chorągiew. Boka wiedział, jak się w takiej sytuacji należy zachować: odstawił swą dzidę, opierając ją o płot, a Czele i Kolnay poszli, milcząc, za jego przykładem. Kolnay położył nawet trąbkę na ziemi. Starszy Pastor przemówił pierwszy: - Czy mam zaszczyt mówić z naczelnym wodzem? Kolnay odpowiedział: - Tak, to nasz generał. - Przychodzimy jako parlamentariusze - rzekł Pastor - a ja jestem przewodniczącym. Przyszliśmy, aby w imieniu naszego dowódcy Feriego Acza wypowiedzieć wam wojnę. Gdy wspomniał imię wodza, parlamentariusze podnieśli ręce do czapek i zasalutowali. Chłopcy z Placu Broni przez uprzejmość również zasalutowali. Pastor ciągnął dalej: - Nie chcemy zaskoczyć nieprzyjaciela. Oznajmiamy więc, że przyjdziemy jutro punkt pół do trzeciej. Prosimy o odpowiedź. Boka czuł, że chwila jest bardzo ważna. Odpowiedział więc drżącym nieco głosem: - Przyjmujemy wypowiedzenie wojny. Musimy się jednak porozumieć w pewnej sprawie. Nie chcemy, aby z tego wywiązała się bijatyka. - I my tego nie chcemy - odparł Pastor poważnie i swoim zwyczajem spuścił głowę. - Zgadzamy się na trzy sposoby walki - mówił Boka - bomby z piasku, zapasy według reguł sportowych i szermierka na dzidy. Znacie chyba zasady, co? - Tak jest. - Jeśli ktoś obiema łopatkami dotknie ziemi, będzie uważany za zwyciężonego i nie wolno mu już stawać do zapasów. Może jednak w dalszym ciągu walczyć bombami i bić się na dzidy. Zgadzacie się na to? - Zgadzamy. - Dzidami zaś nie wolno ani kłuć, ani uderzać, a tylko fechtować się. - Bardzo dobrze. - Nie wolno dwom napadać na jednego, ale całe oddziały mogą się nawzajem atakować. Zgadzacie się? - Zgadzamy. - Więcej nie mam nic do powiedzenia. Boka zasalutował uroczyście. Posłowie oddali ukłon, po czym Pastor przemówił jeszcze raz: - Muszę was zapytać jeszcze o jedno. Nasz dowódca polecił nam dowiedzieć się o zdrowie Nemeczka. Słyszeliśmy, że jest chory. Jeśli tak jest, mamy go odwiedzić, gdyż okazał się tak dzielny, że szanujemy go, mimo iż jest naszym wrogiem. - Mieszka przy ulicy Rakoszańskiej - rzekł Boka - numer trzeci. Jest bardzo chory. Posłowie zasalutowali, Sebenicz wysoko uniósł białą chorągiewkę, Pastor dał komendę: „Naprzód, marsz!” i opuścili Plac. Już na ulicy doleciał ich sygnał trąbki, którym generał kazał zwołać armię, by wszystkim opowiedzieć o najnowszych wydarzeniach. Tymczasem posłowie spiesznym krokiem pomaszerowali na ulicę Rakoszańską i zatrzymali się przed domem, w którym mieszkał Nemeczek. W bramie stała mała dziewczynka, do której zwrócili się z zapytaniem: - Czy w tym domu mieszka niejaki Nemeczek? - Tak - rzekła dziewczynka i zaprowadziła ich do ubogiego mieszkania w suterenie. Na drzwiach znajdowała się blaszana tabliczka pomalowana na niebiesko, z napisem: „Andrasz Nemeczek, krawiec”. Weszli i kłaniając się, powiedzieli, po co przyszli. Matka Nemeczka, chuda, jasnowłosa, drobna kobieta, bardzo podobna do syna - zaprowadziła ich do pokoju, w którym leżał malec. Sebenicz, wchodząc, podniósł do góry białą chorągiew. A Pastor przemówił: - Feri Acz przesyła ci pozdrowienia i życzy, abyś wyzdrowiał. Mały Nemeczek, blady, z rozwichrzonymi włosami, podniósł się na łóżku. Uśmiechnął się uszczęśliwiony i zapytał: - Kiedy będzie bitwa? - Jutro. Malec zasmucił się. - Nie będę mógł tam być - rzekł. Posłowie nic nie odpowiedzieli. Każdy po kolei podał mu rękę, a starszy Pastor, o ponurej twarzy, powiedział ze wzruszeniem: - Przebacz mi. - Przebaczam - rzekł cicho mały Nemeczek i zakaszlał się. Potem opadł wyczerpany, a Sebenicz poprawił mu pod głową poduszkę. - Chodźmy - zakomenderował Pastor. Sebenicz podniósł białą chorągiew do góry i wszyscy trzej wyszli do kuchni. Matka Nemeczka zatrzymała ich, mówiąc z płaczem: - Wszyscy... wszyscy jesteście tacy dobrzy... tak kochacie mego biednego synka. Poczekajcie, dostaniecie po filiżance czekolady... Posłowie spoglądali na siebie. Czekolada była bardzo nęcąca. A jednak Pastor powiedział podnosząc z godnością głowę: - Dziękujemy bardzo, ale nie zasłużyliśmy na czekoladę. Marsz! I poszli. VIII Dzień bitwy był prześlicznym, wiosennym dniem. Rano i podczas lekcji padał deszcz. Na pauzie chłopcy wyglądali ze smutkiem przez okno. Obawiali się, że deszcz zepsuje wszystko. Ale około południa deszcz ustał i niebo rozjaśniło się. O godzinie pierwszej świeciły już promienie rozkosznego wiosennego słońca, które osuszyło chodniki. Kiedy chłopcy wracali do domu, było znów zupełnie ciepło i powiew wiatru przynosił wiośnianą woń. Była to najpiękniejsza pogoda, jaką sobie można było wymarzyć na dzień bitwy. Piasek, nagromadzony w fortecach, był wilgotny i bomby dawały się z niego wybornie ugniatać. Już kwadrans przed drugą cała armia uwijała się na Placu. Niektórzy chłopcy dojadali chleb, którego nie zdążyli zjeść w domu. Byli dziś znacznie spokojniejsi. Wczoraj dręczyła ich niepewność. Zjawienie się posłów wyjaśniło sytuację i miejsce wzruszenia zajęło spokojne oczekiwanie. Wiedzieli już, kiedy nieprzyjaciel przyjdzie i jaka będzie walka. Wszyscy płonęli zapałem i chcieli jak najprędzej znaleźć się w ogniu bitwy. W ostatniej chwili Boka zmienił coś w planie wojennym i chłopcy zauważyli ze zdziwieniem, że przed czwartą i piątą fortecą ciągnie się wielki, głęboki rów. Bojaźliwi pomyśleli, że to sprawka nieprzyjaciela, i zasypali Bokę pytaniami: - Widziałeś rów? - Widziałem. - Kto go zrobił? - Jano, na moje polecenie. - Po co? - Bo częściowo zmieniłem plan wojenny. Boka zajrzał do swych notatek i zawołał dowódców batalionów A i B. - Czy widzicie ten rów? - Widzimy. - Wiecie, co to są szańce? Nie wiedzieli dokładnie. - Szańce - tłumaczył Boka - służą do tego, aby się wojsko mogło za nimi ukryć przed nieprzyjacielem i rozpocząć bitwę w odpowiedniej chwili. Plan zmienimy w ten sposób, że nie będziecie stali przy furtce, lecz schowacie się za szańce. Kiedy się nieprzyjaciel ukaże, z fortec zaczną go bombardować, a on rzuci się na fortece; gdy podejdzie na odległość pięciu kroków, wy wysuniecie głowy z rowu i zaczniecie ze swej strony bombardować nieprzyjacielską armię piaskiem. A tymczasem fortece bombardują dalej bez przerwy. Potem wyskoczycie spoza szańców i rzucicie się na wroga. Ale nie wygonicie ich za bramę, tylko wyczekacie, aż my zapędzimy oddział z ulicy Św. Marii do budki Słowaka. Załogi fortec pierwszej i drugiej przejdą do fortec od strony Placu, a my przybędziemy wam na odsiecz. Waszym zadaniem jest więc zatrzymanie wroga. Zrozumieliście? - Rozumiemy. - Wtedy trąbka da sygnał do ataku; będzie nas wówczas dwa razy tyle, co ich, gdyż połowa armii wroga będzie zamknięta w budce. Podczas gdy Boka mówił, Jano podszedł do szańców i coś tam poprawiał. Następnie wsypał do środka jeszcze jedną taczkę piasku na bomby. Reszta chłopców żwawo się uwijała, załogi gospodarowały w fortecach, przygotowując bomby. Umocnienia na szczytach sągów tak były zbudowane, że wyglądały spoza nich tylko głowy obrońców. Gdy się który schylił, znikał zupełnie, po chwili znowu ukazywała się głowa. Lepili bomby. Małe, czerwono-zielone chorągiewki powiewały na wietrze; tylko na trzeciej fortecy brakowało chorągiewki, którą w swoim czasie zabrał Feri Acz. Nie zastąpili jej inną, bo chcieli tamtą zdobyć z powrotem w bitwie. Do znanych już dziejów tej chorągiewki przybył jeszcze jeden fakt. Zaraz po wizycie delegacji czerwonoskórych parlamentariusze z Placu Broni udali się do Ogrodu Botanicznego. W Ogrodzie Botanicznym odbywała się właśnie wielka rada wojenna. Parlamentariusze, którymi byli Czele, Czonakosz i Weiss, szli śmiało. Czele miał przy sobie białą chorągiewkę, a Weiss niósł owiniętą w gazetę czerwono-zieloną flagę trzeciej fortecy. Straże na moście zastąpiły im drogę: - Stój, kto idzie? Czele wyjął spod kurtki białą chorągiewkę i podniósł ją do góry. Ale nie mówił nic. Straże, nie wiedząc, co to oznacza, zawołały głośno: - Hop, hop! Obcy idą! Feri Acz udał się na most. Kazał wpuścić posłów na wyspę i zapytał: - Czy przychodzicie jako parlamentariusze? - Tak. - Czego chcecie? Czele wystąpił. - Przynosimy wam z powrotem chorągiewkę, którą nam odebraliście. Dostaliśmy ją, ale w ten sposób nie chcemy jej przyjąć. Miejcie ją jutro ze sobą podczas bitwy. Jeśli zwyciężymy - wróci do nas. Jeśli nie - zatrzymacie ją. To wam kazał powiedzieć nasz generał. Skinął na Weissa, który z wielką powagą rozpakował chorągiewkę i przed wręczeniem Feriemu ucałował ją. - Magazynier Sebenicz! - zawołał wódz czerwonoskórych. - Nieobecny! - rozległa się odpowiedź z krzaków. - Zastępca! - zakomenderował Acz. Gałęzie zarośli rozsunęły się i przed wodzem stanął mały, zwinny Wendauer. - Weź chorągiew od parlamentariuszy i schowaj ją do arsenału. Potem zwrócił się do posłów: - Podczas bitwy chorągiew będzie miał przy sobie magazynier Sebenicz. Oto moja odpowiedź. Czele chciał znowu podnieść białą chorągiew na znak odejścia, ale wódz czerwonoskórych zatrzymał go pytaniem: - Chorągiew odniósł wam pewnie Gereb? Nikt nie odpowiedział. Acz pytał dalej: - Przyznajcie się, że to Gereb! Czele wyprostował się po wojskowemu i odpowiedział: - Nie jestem upoważniony do odpowiadania na to pytanie. Po czym zakomenderował: - Baczność! Marsz! I posłowie odeszli pozostawiając Feriego Acza nieco zmieszanego. Odprowadzał ich zdziwiony wzrok czerwonoskórych, którzy myśleli w duchu: „Dzielni chłopcy, nawet wrogiego im zdrajcy nie chcą wydać!” Oto dlaczego na trzeciej fortecy nie było chorągiewki. Na płocie okalającym Plac siedziały straże. Boka chodził wśród sągów i odbywał przegląd wojska. Nagle stanął przed nim Gereb. - Panie generale, melduję posłusznie, mam prośbę. - Słucham. - Pan generał wyznaczył mnie do trzeciej fortecy dlatego, że tam jest najniebezpieczniej i że tam brak chorągiewki. - Tak. O co ci idzie? - Chciałbym prosić, aby pan generał raczył mnie przenieść na inną, jeszcze niebezpieczniejszą pozycję. Chciałbym zamienić się z Barabaszem, który ma bronić szańców. Pragnę walczyć otwarcie, w pierwszej linii. Proszę o pozwolenie. Boka popatrzył na niego. - Jesteś jednak dzielnym chłopcem, Gereb. Zgadzam się. Gereb zasalutował, ale stał nadal przed generałem. - Co jeszcze? - zapytał Boka. - Chciałem tylko powiedzieć - rzekł nieco zmieszany chłopiec - że bardzo się ucieszyłem, kiedy pan generał nazwał mnie dzielnym, ale zabolał mnie ten dodatek „jednak”. Boka uśmiechnął się. - Na to nic nie poradzę. Sam jesteś winien. Ale teraz nie roztkliwiaj się. W tył zwrot! Naprzód marsz! Na miejsca! I Gereb rozradowany odmaszerował na szaniec i zajął się przygotowywaniem bomb z piasku. Z rowu wylazł upaprany ziemią Barabasz i zapytał Boki z niedowierzaniem: - Pozwoliłeś? - Tak - odparł generał. Widocznie Barabasz nie miał zaufania do Gereba; taki los spotyka ludzi, którzy choć raz poderwali czyjeś zaufanie. Ale słowo generała rozproszyło wszelkie wątpliwości. Barabasz wdrapał się do narożnej fortecy i zameldował się u dowódcy. W następnej chwili obie chłopięce głowy zniknęły za kłodami. Zabrano się teraz z zapałem do układania bomb w piramidy. Przeszło kilka minut, które wydawały się chłopcom godzinami. Niecierpliwość ich wzrosła do tego stopnia, że słychać było wołania: - Może się rozmyślili? - Boją się! - Przygotowują jakiś podstęp! - Nie przyjdą wcale! W kilka minut po drugiej przygalopował adiutant z rozkazem, aby wszystkie oddziały zakończyły prace, gdyż generał ma odbyć ostateczny przegląd wojsk. Zanim adiutant dobiegł do ostatniej pozycji, przy pierwszej zjawił się Boka, milczący i poważny. Rozpoczął przegląd od ulicy Św. Marii. Wszystko było w porządku. Przy bramie stały wyprężone na baczność dwa bataliony. Dowódcy wystąpili naprzód. - W porządku - skinął głową Boka. - Czy pamiętacie rozkazy? - Tak jest. Mamy upozorować ucieczkę. - Potem atak od tyłu! - Zrozumiano, panie generale! - Dobrze. - Generał zwrócił się w stronę budki Słowaka. Otworzył drzwi i przełożył wielki, zardzewiały klucz do zamka od zewnątrz. Potem odbył przegląd trzech pierwszych fortec. W każdej z nich znajdowało się po dwóch chłopców, zaopatrzonych w bomby z piasku. W trzeciej fortecy było trzy razy więcej bomb niż w pozostałych. To była główna pozycja obronna. Tutaj trzech artylerzystów wyprężyło się przed generałem. W czwartej, piątej i szóstej fortecy zgromadzone były bomby zapasowe. - Tych nie ruszajcie - rzekł Boka - gdyż przydadzą się na końcu, kiedy do was przejdą załogi z tamtej linii. - Rozkaz, panie generale. W piątej fortecy oczekiwanie nieprzyjaciela tak podniecało artylerzystów, że jeden z nich na widok generała zawołał: - Stój, kto idzie? - Nie znasz swego generała, błaźnie jeden! - krzyknął rozgniewany Boka. - Takiego warto by dla przykładu od razu rozstrzelać. Artylerzysta zbladł z przerażenia. W pierwszej chwili nawet mu nie przyszło na myśl, że nie bardzo jest prawdopodobne, by go rozstrzelano. W przedbitewnym podnieceniu nawet Boka nie zastanowił się, że plecie głupstwa, co mu się rzadko zdarzało. Szedł dalej aż do szańców. W rowie ukrywały się dwa bataliony. Boka stanął nad rowem i przemówił: - Chłopcy, od was zależą losy bitwy. Jeżeli uda się wam zatrzymać nieprzyjaciela tak długo, dopóki armia od ulicy Św. Marii nie wykona swego zadania, to wygrana po naszej stronie. Zapamiętajcie to sobie! Głośny okrzyk był odpowiedzią na to przemówienie pełne zapału. - Cicho! - zakomenderował Boka, po czym udał się na środek Placu. Tam czekał już na niego Kolnay z trąbką. - Adiutant! - Na rozkaz! - Musimy się udać na takie miejsce, skąd łatwo będzie objąć wzrokiem cały plac boju. Dowódcy zwykli lokować się na wierzchołku jakiegoś wzgórza. My umieścimy się na dachu budki. Po chwili byli już na dachu. Słońce lśniło na trąbce Kolnaya i to nadawało adiutantowi prawdziwie wojowniczy wygląd. Chłopcy w fortecach trącali się, wskazując go sobie. Boka wyjął z kieszeni lornetkę, tę samą, z którą był na wyprawie w Ogrodzie Botanicznym. Przewiesił ją przez ramię na rzemyku. W takim rynsztunku zaledwie w drobnych szczegółach różnił się od Napoleona. Jedno jest pewne: czuł się wodzem. Historyk obowiązany jest dokładnie notować czas wydarzeń; należy więc zapamiętać, że w sześć minut później rozległ się od strony ulicy Św. Pawła dźwięk trąbki. Była to obca trąbka. Bataliony zamarły w oczekiwaniu. - Idą! - szło z ust do ust. Boka zbladł nieco. - Teraz! - zawołał Kolnay. - Teraz rozstrzygną się losy naszego państwa. Po chwili straże zeskoczyły z płotu i podbiegły do budki, na której dachu stał generał. Salutując zameldowali: - Nieprzyjaciel idzie! - Na miejsca! - zakomenderował Boka. Wartownicy puścili się pędem, by zająć swe bojowe stanowiska, jeden w szańcu, drugi w batalionie od ulicy Św. Marii. Boka podniósł do oczu lornetkę i szepnął do Kolnaya: - Przygotuj trąbkę. Nagle odjął lornetkę od oczu, twarz mu poczerwieniała z podniecenia i pełnym energii głosem wydał rozkaz: - Trąb! Rozległ się donośny sygnał trąbkowy. Przed obiema bramami stali czerwonoskórzy. Lance błyszczały w słońcu, a czerwone koszule i czerwone czapki nadawały im wyzywający i napastniczy wygląd. Ich trębacz także dawał sygnał do ataku i powietrze rozbrzmiewało chrapliwymi głosami trąb. - Tata... tra... trara... - rozlegało się z dachu budki. Boka przez lornetkę rozglądał się, z której strony ukaże się wódz czerwonoskórych. - Jest! Feri Acz prowadzi oddział atakujący od ulicy Św. Pawła! Przy nim znajduje się Sebenicz... niesie naszą chorągiew... Trudne zadanie będą mieli nasi chłopcy! Od ulicy Św. Marii armia czerwonoskórych wkraczała pod dowództwem starszego Pastora. Trzy trąbki grały bez przerwy ochrypłymi głosami. Wrogie oddziały zaś stały bez ruchu w zwartych szeregach. - Coś knują - zauważył Boka. - Nic nie szkodzi! - krzyknął adiutant przerywając na moment trąbienie. W następnej chwili już znowu podniósł trąbkę do ust. - Tata... tra... trara... Nagle trąbki czerwonoskórych umilkły. Przy bramie od ulicy Św. Marii rozległ się bojowy okrzyk: - Hej, hop! Hej, hop! W tej samej chwili napastnicy wbiegli na Plac. Chłopcy z batalionów przy bramie stali w miejscu, jakby chcieli stawić im czoło. Ale już za chwilę rzucili się gwałtownie do ucieczki zgodnie z planem wojennym. - Brawo! - zawołał Boka. Ale rzuciwszy okiem na furtkę od ulicy Św. Pawła, przestraszył się. Oddział Acza nie ruszał się i stał jak wrośnięty w ziemię przed furtką. - Co to jest? - zawołał Boka. - Jakiś podstęp wojenny - rzekł, drżąc, Kolnay. Spojrzeli na lewo. Tam czerwonoskórzy z wrzaskiem rzucili się za chłopcami z Placu Broni. Nagle Boka, który dotychczas obserwował całe zajście w milczeniu, rzucił czapkę do góry i zaczął tańczyć z radości na dachu budki. Robiło to wrażenie, że zwariował, a spróchniałe deski zaczęły złowieszczo trzeszczeć, jakby się miały załamać. - Jesteśmy uratowani! - krzyczał ściskając Kolnaya i obracając go w kółko. Ten nic a nic nie rozumiał. - Co to znaczy? Co to znaczy? - pytał Kolnay zdumiony. Boka wskazał mu oddział Feriego Acza, stojący nieruchomo przed furtką. - Czy widzisz? - zapytał. - Widzę. - A czy rozumiesz? - Nie rozumiem. - Boś głupi... Jesteśmy uratowani. Zwyciężyliśmy. I ty nie rozumiesz? - Nie. - Widzisz, jak oni stoją nieporuszenie? - Rozumie się, że widzę. - Nie posuwają się ani na krok... czekają. - Widzę. - Dlaczego czekają? Na co czekają? Czekają, aż oddział Pastora opanuje Plac z tej strony, i dopiero wtedy rzucą się do ataku. Mają mniej więcej taki sam plan wojenny jak my, i to jest nasze szczęście. Chcą, aby Pastor wypędził połowę naszego wojska na ulicę Św. Marii, a wtedy napadną z dwóch stron na resztę. Ale to im się nie uda! Chodź! I zaczął się zsuwać z dachu. - Dokąd? - Chodź ze mną. Stąd już nic nie wypatrzymy, bo oni nie ruszą się na pewno z miejsca. Idźmy z pomocą naszym! Tymczasem oddział od ulicy Św. Marii sprawował się doskonale. Chłopcy biegali tam i z powrotem, wydając udane okrzyki przerażenia: - Ach! Ach! - Już po nas! Już po nas! Czerwonoskórzy gonili ich z wrzaskiem. Boka tylko obserwował, czy nieprzyjaciel da się wciągnąć w pułapkę. Nagle chłopcy zniknęli. Połowa schroniła się do szopy, druga połowa do budki. Pastor wydał rozkaz: - Za nimi! Łapać! I czerwonoskórzy puścili się pędem za nimi, okrążając szopę tartaku. - Trąb! - krzyknął Boka. Zabrzmiała mała trąbka na znak, że fortece rozpocząć mają bombardowanie. Z trzech pierwszych fortec rozległ się okrzyk cienkich głosów chłopięcych. Boka, drżąc cały, zawołał: - Adiutant! - Na rozkaz! - Pędź na szańce i powiedz im, żeby czekali. Niech tylko czekają. Kiedy zatrąbimy do ataku, wtedy niech zaczynają. Tak samo fortece od ulicy Św. Pawła! Adiutant popędził. Zbliżając się do szańców, położył się na brzuchu i wczołgał do rowu, aby go nieprzyjaciel nie dostrzegł. Szeptem podawał po drodze rozkazy i w ten sam sposób wrócił do generała. - Wszystko w porządku - zameldował. Tymczasem zza tartaku rozlegały się zwycięskie okrzyki. Czerwonoskórzy byli pewni, że zwyciężają. Ale z fortec rozpoczęło się bombardowanie. Barabasz zdjął kurtkę i walczył jak lew. Zasypywał bombami Pastora, który miał już pełne usta piasku. Po każdej bombie Barabasz krzyczał: - Masz, bracie! Pastor otrząsał się i wściekle parskał. - Poczekaj! - krzyczał. - Zaraz cię dopadnę! - Tylko spróbuj! - wrzeszczał Barabasz celując i trafiając znowu prosto w twarz Pastora. - Masz, najedz się do syta! Załogi fortec wydały okrzyk triumfu. Chłopcy nie próżnowali. Obiema rękami ciskali kule piasku. Tymczasem dwa bataliony czekały w odwodzie, jeden w wozowni, drugi w budce. Walka toczyła się już pod samymi fortecami. - W górę! Na sagi! - rzucił rozkaz Pastor. - Bęc! - rozlegało się raz za razem ze szczytu fortec, a jednocześnie na głowy czerwonoskórych spadała istna ulewa piasku. - Słuchaj - szepnął Boka do Kolnaya - piasek jest na wyczerpaniu, widzę to stąd. Nawet Barabasz rzuca już tylko jedną ręką... Istotnie zdawało się, że ogień artyleryjski słabnie. - Cóż teraz będzie? - zapytał Kolnay. - Zwyciężymy! Z drugiej fortecy bombardowanie ustało zupełnie. Po prostu zbrakło piasku. - Teraz nadeszła chwila! - zawołał Boka. - Pędź do wozowni. Niech nacierają! Sam skoczył do budki i otworzył drzwi z okrzykiem: - Do ataku! Jednocześnie wypadły dwa bataliony, jeden z wozowni, drugi z budki. Przybywały w porę. Pastor był już jedną nogą na szczycie drugiej fortecy. Ściągnęli go na dół. Czerwonoskórych ogarnął popłoch. Wydawało im się, że uciekający oddział skrył się między sagami drzewa i że zadaniem fortec jest nie dopuścić wroga za sagi. I oto teraz napadli na nich od tyłu ci, którzy przed nimi uciekali. Znawcy sztuki wojennej, którzy brali udział w prawdziwych wojnach, mówią, że największym niebezpieczeństwem w czasie bitwy jest zamieszanie. Wodzowie mniej boją się setek dział niż małego zamieszania, które wkrótce przeradzać się zwykło w ogólny zamęt. Więc jeśli zamieszanie może osłabić prawdziwą armię, uzbrojoną w działa i karabiny, to jakże mogła tego uniknąć garstka małych piechurów w czerwonych koszulach? Nie rozumieli, co się dzieje. W pierwszej chwili wydawało im się, że nowy oddział przybył na odsiecz. Dopiero powoli zaczęli rozpoznawać znajome twarze i przekonali się, że mają do czynienia z tym samym oddziałem, który przedtem uciekł. - Czyżby wydostali się spod ziemi? - krzyknął Pastor, kiedy dwie silne ręce chwyciły go za nogi i ściągnęły z fortecy. Teraz i Boka wziął udział w walce. Upatrzył sobie przeciwnika i zaczął się z nim mocować. W czasie walki zręcznie i powoli popychał go w stronę budki Słowaka. Czerwonoskóry, widząc, że nie da sobie rady z Boką, chytrze podstawił mu nogę. Boka istotnie przewrócił się. Ze szczytu fortecy obserwowano to zajście i natychmiast rozległ się okrzyk: - Hańba! - Podstawił nogę! Tymczasem Boka zdążył się podnieść i rozgniewany huknął na przeciwnika: - Postąpiłeś wbrew prawidłom wojennym, musisz zejść z Placu! - I przy pomocy Kolnaya wepchnął wierzgającego przeciwnika do budki. - Głupiec! - dodał. - Nie dałbym mu może rady. A tak mieliśmy prawo rozprawić się z nim we dwóch. - I znów rzucił się w wir walki. Teraz chłopcy walczyli pojedynczo. Artylerzyści z dwóch pierwszych fortec rzucali resztki piasku na nieprzyjaciela. Pozostałe fortece milczały. Oczekiwano tam na odpowiedni moment. Kolnay miał właśnie doskoczyć do jakiegoś czerwonoskórego, gdy powstrzymał go Boka: - Nie zaczynaj! Pędź z rozkazem do pierwszej i drugiej fortecy, żeby załogi przeniosły się do czwartej i piątej! Kolnay przedarł się przez linię frontu i zaniósł rozkaz. Po chwili z dwóch pierwszych fortec znikły chorągiewki, które chłopcy zabrali z sobą. Walka wrzała na całej linii wśród głośnych okrzyków. Najgłośniejszy rozległ się wówczas, kiedy Czonakoszowi udało się wepchnąć straszliwego i niezwyciężonego Pastora do budki. W bezsilnym gniewie bębnił i kopał w drzwi, ale... od środka. Armia czerwonoskórych, straciwszy jednego z przywódców, czuła się zgubiona. Jeden wojak za drugim ginął we wnętrzu budki, a całą ich nadzieją było, że Feri Acz przybędzie z pomocą. Tymczasem Feri Acz wsłuchiwał się w zwycięskie wrzaski dobiegające od ulicy Św. Marii. Z dumnym uśmiechem zwrócił się do swych żołnierzy: - Słyszycie? Zaraz dadzą sygnał. Umówili się bowiem, że skoro tylko oddział Pastora wykona zadanie, wtedy da sygnał trąbką i rzucą się do ataku z dwóch stron jednocześnie. Ale mały Wendauer, trębacz pułku Pastora, siedział zamknięty w budce, a trąbka, zapchana piaskiem, leżała spokojnie w trzeciej fortecy wśród stosu innych łupów wojennych. Feri Acz uspokajał swych towarzyszy: - Cierpliwości. Na pierwszy odgłos trąbki, naprzód do ataku! Ale gorąco oczekiwany dźwięk trąbki nie odzywał się. Wrzask i krzyki przycichły stopniowo, w końcu dobiegały tylko jakieś przyduszone głosy, które czyniły wrażenie, jak gdyby wydobywały się z zamknięcia. Wreszcie - a było to wtedy, gdy ostatni wróg został wepchnięty do budki - rozległ się głośny, zwycięski okrzyk chłopców z Placu Broni. Wówczas niepokój ogarnął oddział Feriego Acza. Młodszy Pastor wystąpił z szeregu. - Zdaje mi się - rzekł - że tam stało się coś złego. - Dlaczego? - Słyszę same obce głosy. Istotnie i Feri rozróżniał w ogólnej wrzawie obce głosy. Ale starał się udawać spokój. - Nic im się nie stało - mówił - walczą w milczeniu. Tamci krzyczą dlatego, że sobie nie dają rady. W tej samej chwili, jakby dla zaprzeczenia jego słowom, rozległy się głośne wiwaty chłopców z Placu Broni: - Niech żyje! - Ten, kto sobie nie daje rady, nie wiwatuje! - powiedział mały Pastor z niepokojem - kto wie, może nie należało być tak pewnym zwycięstwa naszych? Feri Acz milczał czując, że jego plan zawiódł. Przeczuwał zarazem, że cała bitwa jest przegrana, gdyż teraz jego oddział będzie musiał podjąć walkę z całą armią nieprzyjaciela. Miał jeszcze trochę nadziei, że odezwie się upragniony sygnał trąbki. Istotnie po chwili zabrzmiał głos trąbki, ale nie ten. Był to znak dla chłopców z Placu Broni; oddział wroga został do ostatniego człowieka pojmany i zamknięty, teraz zacznie się atak w kierunku Placu. Na sygnał trąbki grupa z ulicy Św. Marii rozbiła się na dwie części i pojawiła się jednocześnie od strony budki i przy szóstej fortecy. Chłopcy mieli nieco poszarpane ubrania, ale oczy lśniły im radością zwycięstwa i czuli się zahartowani w ogniu walki. Teraz Feri Acz wiedział na pewno, że oddział Pastora poniósł porażkę. Przez chwilę wpatrywał się groźnym wzrokiem w bataliony, które pojawiły się na Placu. Potem zdenerwowany Acz zwrócił się do małego Pastora, pytając z rozdrażnieniem: - Jeśli ich pobito, to gdzież się podziewają? Dlaczego nie śpieszą do nas? Wyjrzeli na ulicę, Sebenicz pobiegł nawet za róg. Nigdzie ani śladu. Ulicą Św. Marii wlokła się jakaś fura naładowana cegłami i szło kilku spokojnych przechodniów. - Nigdzie ich nie ma! - zameldował z rozpaczą w głosie Sebenicz. - To co się z nimi stało? Wtem nagłe podejrzenie, jak błyskawica, przeszyło myśl wodza. - Zamknięto ich! - krzyknął w bezsilnym gniewie. - Pobito ich i zamknięto w budce. Istotnie od strony budki rozlegały się teraz głuche odgłosy, jak gdyby łomotanie pięściami o deski. Wszystko jednak na próżno. Budka trzymała stronę swoich chłopców. Nie dała sobie wyłamać ani drzwi, ani ściany. Dzielnie opierała się uderzeniom pięści. Uwięzieni więc wszczęli piekielny hałas, którym chcieli zwrócić na siebie uwagę oddziału Feriego Acza. Biedny Wendauer, pozbawiony trąbki, złożył dłonie przy ustach i trąbił w nie, jak mógł najgłośniej. Feri Acz zwrócił się do swego oddziału. - Chłopcy! - zawołał. - Starszy Pastor przegrał bitwę. Do nas należy uratowanie honoru czerwonoskórych. Naprzód! I tak jak stali, w wyciągniętym szeregu popędzili na Plac. Na ten widok Boka, który znowu wdrapał się na dach budki, zakomenderował: - Trąbić do ataku! Ognia! Ze wszystkich czterech fortec naraz posypały się bomby piasku. Czerwonoskórzy stanęli zaskoczeni, a chmura piasku zasypała ich, oślepiając niemal zupełnie. - Rezerwy, naprzód! - krzyknął Boka. I rezerwy ruszyły w tumanach kurzu wprost na napastnika. Piechota, wciąż jeszcze zaczajona za szańcami, czekała, kiedy przyjdzie na nią kolej działania. Tymczasem z fortec padała na walczących bomba za bombą, niejedna trafiała w plecy chłopców z Placu Broni. Tam gdzie zabrakło bomb, rzucano garściami suchy piasek. Na środku Placu, zaledwie o dwadzieścia kroków od szańców, walczyły ze sobą dwa wojska i coraz ukazywała się w chmurach piasku czerwona koszula albo zielono-czerwona czapka. Ale chłopcy z Placu Broni byli już zmęczeni. Czerwonoskórzy zaś przystąpili do walki ze świeżymi siłami i stopniowo zbliżali się do szańców. Im bliżej jednak byli, tym celniejsze stawało się bombardowanie z fortec. Barabasz znowu upatrzył sobie wodza i raz po razie trafiał Feriego Acza. - Nie zaszkodzi ci - krzyczał - najedz się do syta, to tylko piasek! Stał na szczycie fortecy niby złośliwie rozchichotany, mały, zwinny diablik i wydawał dzikie wrzaski, schylając się błyskawicznie po coraz nowe pociski. Czerwonoskórzy daremnie przydźwigali piasek w małych workach. Nie mogli tej broni wykorzystać, gdyż wszyscy żołnierze byli potrzebni w pierwszej linii, toteż odrzucili na bok worki. Wśród zamętu, zgiełku i wrzawy, jakie teraz nastąpiły, rozlegały się bezustannie dźwięki dwóch trąbek - Kolnaya z dachu budki i młodszego Pastora ze środka kotłującej się gromady. Walka toczyła się już zaledwie o dziesięć kroków od szańców - Pokaż teraz, co umiesz! - zawołał Boka do Kolnaya. - Pędź do szańców i tam zatrąb do ataku. Niech dają ognia, a gdy im zabraknie piasku, niech wyskoczą z rowu! - Hola ho! - krzyknął Kolnay i pobiegł jak strzała ku szańcom. Boka wołał coś za nim, ale głos jego ginął we wrzawie wojennej. Śledził więc tylko wzrokiem postać Kolnaya, aby się przekonać, czy doniesie on polecenie do oddziału ukrytego w rowie. Niebawem ujrzał, że z szeregu czerwonoskórych wybiegła na spotkanie Kolnaya jakaś silna postać i rozpoczęła z nim walkę. Przepadło. Kolnay nie będzie mógł spełnić polecenia. - Pójdę sam! - zawołał Boka w rozpaczy i zeskoczywszy z dachu, biegł w stronę szańców. - Stój! - wrzasnął Feri Acz i usiłował go zatrzymać wyzywając do walki. Boka wiedział, że powinien przyjąć wyzwanie wodza czerwonoskórych, ale ważniejsze było podanie rozkazu. Pędził co tchu w kierunku rowu. - Tchórz! - wołał za nim Feri pogardliwie. - Uciekasz przede mną, ale czekaj, dogonię cię! Dogonił go istotnie przed samymi szańcami i Boka ledwie zdążył rzucić komendę: - Ognia! W mgnieniu oka na przywódcę czerwonoskórych posypał się grad dziesięciu co najmniej bomb i pokrył piaskiem jego czerwoną bluzę, czerwoną czapkę i rozpłomienioną twarz. - Diabły! - krzyknął. - Teraz znowu strzelacie spod ziemi! Tymczasem na całej linii rozpoczął się ogień artylerii. Fortece dawały ognia z góry, szańce z dołu. Unosiły się tumany piasku i do ogólnej wrzawy wmieszały się świeże głosy. Odezwały się bowiem nieme dotychczas szańce. Boka zdawał sobie sprawę, że nadeszła chwila ostatecznej rozgrywki. Stanął na skraju szeregu, ujął czerwono-zieloną chorągiew i podnosząc ją w górę, wydał rozkaz: - Wszyscy do ataku! Hura! Istotnie spod ziemi ukazał się nowy oddział. Szedł w zwartych szeregach wprost na czerwonoskórych, odpierając ich od szańców. Barabasz wołał ze szczytu fortecy: - Nie mamy już piasku! - Zejdźcie! Do ataku! - odpowiedział Boka biegnąc. Niebawem sagi zaroiły się od złażących z wierzchołków wojowników. Walka stała się zaciekła. Czerwonoskórzy, czując swą porażkę, przestali się stosować do umówionego regulaminu walki. Szanowali go tylko do czasu, kiedy sądzili, że i tak wygrają. Sytuacja stała się niebezpieczna. Czerwonoskórzy lepiej wytrzymywali walkę, chociaż było ich o połowę mniej. - Do budki! - zagrzmiał Feri Acz. - Uwolnić uwięzionych! I armia czerwonoskórych zmieniła kierunek, naciskając całym impetem na budkę. Ten nieoczekiwany zwrot zaskoczył obrońców Placu, poczuli, że czerwonoskórzy zaczynają im się wymykać. - Za mną! - krzyknął Feri Acz triumfującym głosem. W tej samej chwili stanął nagle, jakby coś podcięło mu nogi. Mała postać chłopięca rzuciła mu się naprzeciw, tuż przed samą budką. Przywódca czerwonoskórych cofnął się. Przed nim stał mały chłopiec, o głowę niższy od niego, i podnosząc chude rączki do góry, wołał cienkim, dziecięcym głosikiem: - Stój! Armia chłopców z Placu Broni wydała na jego widok okrzyk zdumienia: - Nemeczek! A mały, wątły chłopczyna chwycił Feriego wątłymi rączętami wpół i z siłą, spotęgowaną gorączką, powalił go według wszelkich prawideł sztuki zapaśniczej. Po czym sam padł na ziemię zemdlony. W armii czerwonoskórych zapanowało zamieszanie. Z chwilą kiedy przywódca ich runął na ziemię, stracili głowę. Skorzystali z tego chłopcy z Placu Broni, otoczyli zwartym kołem napastników i wyparli ich z Placu. Tymczasem Feri Acz podniósł się i, strząsając kurz, rozglądał się wokoło zaczerwieniony z gniewu, z błyszczącymi oczami. Przekonał się, że został sam jeden. Jego armia była już za furtką. Stał sam - opuszczony, pobity. Obok niego leżał Nemeczek. A tymczasem w szeregach zwycięzców zapanował triumf. Na wszystkich twarzach jaśniała radość. Okrzyki: - Niech żyje! - rozbrzmiewały w powietrzu. Tylko Boki nie było wśród zwycięzców. Po chwili przybiegł niosąc kubeł wody. Wszyscy skupili się teraz wokoło Nemeczka leżącego na ziemi i w jednej chwili wesoły i głośny nastrój triumfu zamienił się w grobową ciszę. Feri Acz stał z boku i ponuro przyglądał się zwycięzcom. Z budki Słowaka rozlegał się głuchy łomot uwięzionych. Któż by jednak troszczył się o nich w takiej chwili? Boka podniósł ostrożnie Nemeczka i ułożył go na szańcu. Potem wodą zwilżył mu oczy, czoło, twarz. Po kilku minutach Nemeczek otworzył oczy. Powiódł dokoła wzrokiem, uśmiechając się słabo. Wszyscy milczeli. - Co się stało? - spytał malec cichym głosem. Wszyscy byli tak przejęci, że nikt nie odpowiedział. - Co się stało? - powtórzył Nemeczek siadając. - Jak się czujesz? - spytał go Boka troskliwie. - Lepiej. - Nic cię nie boli? - Nic. Nemeczek uśmiechał się. Potem spytał: - Czyśmy zwyciężyli? Na to pytanie wszyscy razem odpowiedzieli okrzykiem: - Zwyciężyliśmy! A tymczasem Feri Acz stał dalej na uboczu i przyglądał się chmurnie tej scenie rodzinnej chłopców z Placu Broni. - Zwyciężyliśmy! - powtórzył Boka zwracając się do Nemeczka. - Ale było już z nami krucho i tylko tobie zawdzięczamy ostateczne zwycięstwo. Gdybyś się nagle nie pojawił wśród nich, gdybyś nie powalił Feriego Acza, wyswobodziliby jeńców i nie wiadomo, co by się stało. Malec jednak zrobił zagniewaną minę i odpowiedział rozdrażnionym głosem: - Mówicie mi to tylko dlatego, żeby mi sprawić przyjemność, bo jestem chory, I potarł ręką rozpalone czoło; teraz, kiedy krew znowu mu napłynęła do twarzy, poczerwieniał i widać było, że pożera go gorączka. - Chodź - mówił Boka - zaniesiemy cię do domu. Nie rozumiem, jak rodzice mogli ci pozwolić wyjść w takim stanie. - Nie pozwolili mi wcale. Sam wyszedłem. Ojciec poszedł odnieść robotę, matka była u sąsiadki i grzała kleik dla mnie. Leżałem w łóżku i zdawało mi się, że słyszę granie trąbek i okrzyki. Nagle usłyszałem głos Czelego, jak gdyby mówił: „Chodź, Nemeczek, jesteśmy w niebezpieczeństwie!” Potem usłyszałem twój głos: „Nie przydasz nam się, Nemeczek, przecież jesteś chory. Byłeś z nami, kiedyśmy się bawili, ale teraz, w walce i w niebezpieczeństwie nie ma ciebie!” Wtenczas zerwałem się z łóżka. Z początku upadłem na podłogę, bo jestem taki słaby. Ale podniosłem się, wyjąłem ubranie z szafy... i buty... i ubrałem się prędko. Byłem już ubrany, gdy usłyszałem kroki. Mama wracała. Szybko wskoczyłem do łóżka w ubraniu i naciągnąłem na siebie kołdrę aż po uszy, żeby mama nie zobaczyła ubrania. Ale powiedziała tylko: „Przyszłam zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz?” A ja odpowiedziałem, że nic, więc wyszła i wtedy wybiegłem na ulicę. I przyszedłem do was, żeby walczyć z wami. To wszystko. I malec, wyczerpany opowiadaniem, zaniósł się kaszlem. - Nie mów więcej - rzekł Boka - zaniesiemy cię do domu. Teraz zaczęto pojedynczo wypuszczać z budki uwięzionych. Odbierano broń tym, którzy ją jeszcze posiadali. Wszyscy, jeden za drugim, opuszczali Plac z głową smutnie zwieszoną. Wydawało im się, że czarny komin wypluwa za nimi dym z szyderczym uśmiechem. A tartak warczał tak radośnie, jak gdyby i on był przyjacielem zwycięskiej armii chłopców z Placu Broni. Feri Acz ostatni pozostał na Placu. Stał jeszcze wciąż na tym samym miejscu ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Kolnay i Czele chcieli mu odebrać broń. - Nie tykać wodza! - zawołał rozkazująco Boka. Po czym podszedł do niego. - Panie generale - rzekł. - Walczyłeś jak bohater. Feri spojrzał na niego smutnie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Cóż mi z twojej pochwały?” Ale Boka zwrócił się do armii i zakomenderował: - Salutujcie! W armii zapanowało milczenie. Wszyscy podnieśli ręce do czapek. Boka stał na przedzie również z podniesioną ręką. Nawet mały, biedny Nemeczek poczuł się znów szeregowcem; z trudem podniósł się z ziemi i stanął chwiejnie na baczność, salutując. Feri oddał wojskowy ukłon i poszedł. Broń swą zabrał ze sobą. On jeden tylko. Wszystkie dzidy, słynne dzidy z posrebrzanymi końcami, wszystkie srebrne toporki leżały stosem przed budką, jako zdobycz wojenna. Na trzeciej zaś fortecy powiewała odzyskana chorągiewka, którą Gereb odebrał Sebeniczowi w ogniu gorącej walki. - Gereb jest tutaj? - zapytał Nemeczek rozglądając się szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. - Tak - odpowiedział sam Gereb. Malec spojrzał pytająco na Bokę. A ten odrzekł: - Jest tutaj i naprawił swą winę. Dlatego przywracam mu rangę porucznika. - Dziękuję - wyszeptał zarumieniony Gereb. - Ale... - Cóż jeszcze? - Wiem, że nie mam prawa, ale pozwalam sobie przypomnieć panu generałowi, że Nemeczek jest wciąż jeszcze szeregowcem. Zapanowało milczenie. Gereb miał rację. W wielkim podnieceniu wszyscy zapomnieli, że ten, któremu trzeci raz już tyle zawdzięczali, wciąż jeszcze jest szeregowcem. - Masz słuszność - odparł Boka. - Trzeba to zaraz naprawić. A więc mianuję... Ale Nemeczek przerwał mu: - Nie chcę, abyś mnie mianował... ja nie dlatego tu przyszedłem, nie dlatego... Boka usiłował być surowy i zawołał: - Nie idzie o to, po coś tu przyszedł, ale o to, coś tu uczynił! I dlatego mianuję niniejszym Ernesta Nemeczka kapitanem. - Niech żyje! - zawołali chórem chłopcy, salutując uroczyście. Sam Boka salutował tak, jak gdyby on był szeregowcem, a mały Nemeczek generałem. Tymczasem pojawiła się na Placu nowa postać. Była to drobna, ubogo ubrana kobieta. - Jezus Maria! - zawołała z przerażeniem. - Więc jesteś tutaj? Od razu się domyśliłam, że musisz tutaj być. Była to matka Nemeczka. Płakała ze wzruszenia, bo od godziny szukała wszędzie chorego synka i w największym niepokoju przybiegła aż tutaj. Chłopcy otoczyli ją i usiłowali uspokoić. Wreszcie kobieta owinęła malca w chustkę i wziąwszy go na ręce, skierowała się ku domowi. - Odprowadźmy ich! - zaproponował Weiss. Pomysł ten podobał się wszystkim. Wrzucili do budki zdobytą broń i cały oddział ruszył za biedną kobietą dźwigającą syna i tulącą go do siebie, jak gdyby chciała mu oddać ciepłotę własnego ciała. Zmrok zapadał. Zapalono latarnie, z wystaw sklepowych padało światło na ulicę. Przechodnie stawali zdziwieni na widok osobliwego orszaku kroczącego ulicą. Przodem szła nędzna, drobna postać kobieca z zapłakanymi oczyma, tuląc do siebie chłopca, owiniętego w wielką chustkę, za nią podążała gromada chłopców w czerwonozielonych czapkach. Czasem ktoś się uśmiechnął, czasem jakiś łobuz głośno się roześmiał. Ale chłopcy nie zważali na to. Poważni byli i uroczyści. Nawet Czonakosz, który na taki śmiech zwykle od razu reagował i przedsiębrał odpowiednie kroki, by go ukrócić, teraz nie zwracał uwagi na zaczepki. Sprawa była tak poważna, że nie mogło nic zakłócić tego nastroju. Tak doszli przed bramę domu, w którym mieszkał Nemeczek. Tutaj chłopczyna wyrwał się z objęć matki i podbiegłszy do kolegów, podał każdemu z nich rękę. Gorąca była i rozpalona. Powiedział jeszcze: „Serwus”, po czym znikł w ciemnym otworze bramy. Rozległ się trzask zamykanych drzwi, w małym okienku od podwórza zajaśniało światło. I nastąpiła cisza. Chłopcy nie ruszali się z miejsca i spoglądali na oświetlone okienko, za którym małego bohatera kładziono z powrotem do łóżka. Czele zapytał z głębokim westchnieniem: - Co z nim będzie? Chłopcy zaczęli się rozchodzić. Walka i wrażenia dnia wyczerpały ich. Ostry, wiosenny wiatr dął po ulicy, przynosząc z sobą chłód śniegu topniejącego w górach. Przed domem Nemeczka pozostali tylko Boka i Czonakosz, który kręcił się niespokojnie, czekając, żeby razem pójść. - Idziesz? - zapytał wreszcie. - Nie - odparł Boka cicho. - Zostajesz? - Tak. - Zatem do widzenia! I Czonakosz odszedł sam wolnym krokiem. Boka spoglądał za nim i widział, że co kilka kroków chłopiec się odwracał. W końcu zniknął za rogiem. Na małej, wąskiej uliczce zapanowały spokój i ciemność. Tylko wiatr przebiegał ją z końca w koniec, potrząsając szybkami gazowych latarni. Jakiś ostrzejszy podmuch poruszył wszystkie po kolei i zabrzęczały, jakby chwiejne płomyki podawały sobie dziwne, tajemnicze sygnały. Ulica w tej chwili była zupełnie pusta - jeden tylko człowiek stał nieporuszony: Janosz Boka, generał. Rozejrzał się, zobaczył, że jest sam, i tak mu się ścisnęło serce, że oparł się o bramę i gorzko zapłakał. Czuł i widział to, czego żaden z chłopców nie miał odwagi wypowiedzieć: że mały szeregowiec powoli gaśnie. Wiedział, że to nie potrwa długo, że wkrótce nastąpi koniec. Duszę jego przepełniał nie triumf zwycięstwa, nie duma wodza po wygranej bitwie, lecz głęboki, bolesny żal i niepokój o małego, chorego przyjaciela. Po twarzy jego spływały wielkie łzy, a usta szeptały bezwiednie: - Mój mały Nemeczek... mój kochany, dobry, mały przyjaciel... Jakiś przechodzień zapytał: - Dlaczego płaczesz, chłopcze? Nie odpowiedział. Potem przeszła stara kobieta z wielkim koszem, popatrzyła na niego ze współczuciem i odeszła w milczeniu. Wreszcie nadszedł niski, drobny mężczyzna i skierował się w stronę bramy. Odwrócił się i poznał Bokę. - To ty, Janosz? Był to krawiec, ojciec Nemeczka. Trzymał w ręku ubranie, z którym wracał od miary. Nie pytał, dlaczego Boka płacze, ale podszedł bliżej, objął go i rozpłakał się również. - Bóg zapłać - rzekł ze wzruszeniem - idź już do domu. - I wszedł w podwórze. Teraz i Boka otarł łzy. Rozejrzał się wokoło. Chciał już odejść, ale coś go wstrzymywało. Zdawało mu się, że jego obowiązkiem jest pozostać na straży przed domem chorego żołnierzyka. Niebawem po cichej, odludnej ulicy rozległy się czyjeś kroki. „Jakiś spóźniony robotnik wraca do domu” - przemknęło chłopcu przez myśl. Opuścił głowę i dalej przemierzał chodnik, głęboko zadumany. Myślał o tym, że jego mały przyjaciel jest bardzo chory i może umrzeć. Myślał o życiu i o śmierci i nie umiał rozwiązać tej zagadki. Tymczasem kroki się zbliżały, a stukot ich robił wrażenie, że idący zwalniał. Cień postaci przesunął się pod samymi murami i przystanął przed domem Nemeczka. Przechodzień zajrzał do bramy, nawet wszedł, ale za chwileczkę ukazał się znowu. Stanął nieruchomo. Czekał. Potem zaczął także chodzić tam i z powrotem. Kiedy znalazł się pod najbliższą latarnią, zadął silniejszy wiatr i odchylił mu kurtkę. Boka dostrzegł czerwoną koszulę. Był to Feri Acz. Dwaj wodzowie stanęli ze sobą oko w oko przed bramą smutnego domu. Jednego przywiodło tutaj serce, drugiego wyrzuty sumienia. Nie zamienili ze sobą ani słowa i krążyli dalej w milczeniu po pustej uliczce. Długo tak chodzili, aż przed domem ukazał się stróż zabierając się do zamknięcia bramy. Feri Acz podszedł do niego, zdjął kapelusz i zapytał o coś cichym głosem. Boka słyszał tylko odpowiedź stróża: - Złe. I ciężka brama zamknęła się z łoskotem. Ten trzask zmącił ciszę ulicy, ale zamarł jak grzmot wśród wysokich górskich szczytów. Feri Acz odszedł powolnym krokiem. Niebawem odszedł i Boka. Jeden wódz odchodził na prawo, drugi na lewo, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa. Ulica usnęła w ciszy wiosennej nocy i tylko zimny wiatr po niej hulał. Wstrząsał szybami latarń ulicznych, w których migotały nierównym światłem żółte płomienie. Wciskał się we wszystkie szczeliny, przenikał nawet do pokoiku, w którym siedział ubogi krawiec spożywając nędzną wieczerzę. Na łóżku leżał mały kapitan o płonącej twarzy i rozżarzonych oczach, dysząc ciężko. Szyby w oknie brzęczały, poruszane wiatrem, a płomień lampy naftowej chwiał się bezustannie. Matka mówiła okrywając dziecko troskliwie: - Wiatr wieje, chłopaczku mój serdeczny. A mały kapitan odpowiadał szeptem, uśmiechając się smutnie: - Wieje od Placu. Od naszego kochanego Placu... IX O to kilka stron z Wielkiej Księgi Związku Zbieraczy Kitu. UCHWAŁA Na dzisiejszym walnym zebraniu podjęto następujące uchwały, które zostają wpisane do Wielkiej Księgi Związku. § 1 Na 17 stronicy Księgi zapisany jest małymi literami: ernest nemeczek. Zapis ten unieważniamy, gdyż został umieszczony niesprawiedliwie. Walne zebranie stwierdza, że wspomnianego członka posądzono bezpodstawnie; że w czasie wojny spisał się on dzielnie, jak prawdziwy bohater, co jest faktem historycznym. Walne zebranie stwierdza, że poprzednia wzmianka była błędem i że wobec tego imię i nazwisko wspomnianego członka powinno być wpisane dużymi literami. § 2 Wpisuje się więc dużymi literami: ERNEST NEMECZEK Podpisany: L e s i k, protokolant, m.p. § 3 Walne zebranie jednogłośnie uchwala złożyć podziękowanie generałowi Janoszowi Boce za to, że poprowadził bitwę z czerwonoskórymi tak jak prawdziwi wodzowie, o których uczyliśmy się w historii, w dowód uznania postanowiono, że każdy członek Związku Zbieraczy Kitu obowiązany jest w swym podręczniku historii na stronie 168, wiersz czwarty od góry, po słowach „Janosz Hunyadi”4 dopisać atramentem: „i Janosz Boka”. Uchwaliliśmy to, ponieważ wódz nasz na to zasługuje, gdyby bowiem nie poprowadził tak mądrze walki, czerwonoskórzy byliby nas rozgromili. Poza tym w rozdziale o klęsce pod Mohaczem każdy zobowiązany jest po nazwisku biskupa Tomoriego5, który poniósł klęskę, dopisać ołówkiem: „I Ferenc Acz”. § 4 Ponieważ generał Janosz Boka mimo naszych sprzeciwów przemocą zabrał majątek Związku (24 grajcary), gdyż każdy musiał oddać wszystko, co posiada, na cele wojenne, i kupiono za to tylko jedną trąbkę za 1 forinta i 40 grajcarów - chociaż na bazarze można było dostać trąbkę za 60 lub 50 grajcarów, ale musieli kupić droższą; bo miała silniejszy głos - i ponieważ zdobyto na czerwonoskórych drugą trąbkę i teraz są dwie, co nie jest konieczne, gdyż jedna wystarczy - postanowiono, że Związek zażąda zwrotu swego kapitału (24 grajcary); niech więc generał Boka sprzeda jedną trąbkę, jak to już obiecał, bo nam pieniądze są potrzebne (24 grajcary). § 5 Prezes Związku, Pal Kolnay, otrzymuje niniejszym naganę od wszystkich członków za to, że dopuścił do zeschnięcia się związkowego kitu. Ponieważ dyskusja w tej sprawie musi być zaprotokołowana, wpisuję ją w całości. Prezes: - Nie miałem czasu żuć kitu, gdyż byłem zajęty przygotowaniami wojennymi. Członek Barabasz: - To nie jest żadne wytłumaczenie. Prezes: - Barabasz zawsze się czepia i przywołuję go do porządku. Ja chętnie będę żuć kit, bo wiem, co to jest obowiązek, i na to jestem prezesem, żeby zgodnie z regulaminem żuć kit związkowy, ale nie pozwolę, żeby ktoś się czepiał. Członek Barabasz: - Ja się nikogo nie czepiam. Prezes: - Czepiasz się. Członek Barabasz: - Nie. Prezes: - Tak. Członek Barabasz: - Nie. Prezes: - Dobrze więc, niech i tak będzie. Członek Kychter: - Czcigodne walne zebranie! Stawiam wniosek, aby wpisać do księgi naganę dla prezesa za to, że zaniedbał swych obowiązków. Wszyscy: - Zgoda! Zgoda! Prezes: - Proszę walne zebranie, by mi tym razem wybaczyło, gdyż wczoraj walczyłem jak lew i byłem adiutantem, i w chwili największego niebezpieczeństwa pobiegłem na szaniec, i wróg mnie napadł, i cierpiałem za nasze państwo, czemu mam więc teraz cierpieć oddzielnie za to, że nie żułem kitu. Członek Barabasz: - To co innego. Prezes: - To nie co innego. Członek Barabasz: - Co innego. Prezes: - Wcale nie. Członek Barabasz: - Ale tak. Prezes: - Dobrze więc, niech i tak będzie. Członek Rychter: - Proszę o przyjęcie mojego wniosku. Różne głosy: - Przyjmujemy, przyjmujemy. Głosy z lewej strony: - Nie przyjmujemy. Członek Barabasz: - Żądam głosowania. Odbywa się głosowanie. Prezes: - Większością głosów zebranie uchwala, że prezes Pal Kolnay otrzymuje naganę. To świństwo. Członek Barabasz: - Prezes nie ma prawa używać ordynarnych wyrazów w stosunku do większości głosów. Prezes: - Ma prawo. Członek Barabasz: - Nie ma prawa. Prezes: - Dobrze więc, niech i tak będzie. Ponieważ wszystkie punkty porządku dziennego zostały wyczerpane, prezes zamknął zebranie. Podpisani: L e s i k, protokolant, m.p. Kolnay prezes, m.p. (w dalszym ciągu utrzymuję, że to świństwo) X w małej, żółtej kamieniczce przy ulicy Rakoszańskiej panowała głęboka cisza. Mieszkańcy, którzy zwykli się gromadzić dla pogawędki na podwórku, przechodzili na palcach obok drzwi prowadzących do mieszkania krawca Nemeczka. Służące wynosiły dywany do trzepania w najodleglejszy kąt podwórza i obchodziły się z nimi łagodniej niż kiedykolwiek. Od czasu do czasu ktoś pytał: - Jak się miewa mały chłopiec? Odpowiedź brzmiała zawsze jednakowo: - Źle, bardzo źle. Kobiety wchodziły do kuchni mieszkanka krawca, przynosząc to lub owo. - Kochana pani, proszę wziąć buteleczkę dobrego wina... Albo: - Niech się pani nie obrazi, ale te karmelki są takie smaczne... Drobna kobiecina o zapłakanych oczach wpuszczała wszystkich, dziękowała uprzejmie za podarki, ale nie wiedziała, co z nimi począć. Odpowiadała też stale: - Mój biedak nie je nic, od dwóch dni karmimy go z trudnością mlekiem. O trzeciej godzinie krawiec wrócił z pracowni, skąd zabierał robotę do domu. Ostrożnie, na palcach wszedł do kuchni, nie zadając żonie żadnych pytań. Spojrzał tylko na nią, a ona odwzajemniła mu się smutnym wzrokiem, po czym podeszli razem do łóżka, w którym leżał biedny chłopczyna. Zmieniony był nie do poznania ten wesoły niegdyś szeregowiec, a teraz smutny kapitan z Placu Broni. Wychudły, z zapadłą twarzą i długimi włosami miał policzki nie blade, przeciwnie, płonące ogniem zabójczej gorączki. Biedni rodzice, których całe życie dotychczasowe upłynęło w ciągłej trosce i mozole, stali nad łóżkiem chorego dziecka ze spuszczonymi głowami. Wreszcie krawiec zapytał cichym głosem: - Czy śpi? Kobieta nie śmiała wydobyć głosu, skinęła tylko głową. Sama nie mogła się zorientować, czy jej synek śpi, czy tylko leży spokojnie. U drzwi rozległo się ostrożne stukanie. - Może to doktor? - szepnęła kobieta. - Otwórz drzwi - zwrócił się do niej. Na progu stał Boka. Na widok przyjaciela synka kobieta uśmiechnęła się smutnie. - Czy mogę wejść? - Prosimy. Boka wszedł do kuchni. - Jakże się miewa? - zapytał. - Bez zmiany. Stali teraz wszyscy troje nad łóżkiem, nie mówiąc ani słowa. Chłopczyna odczuł ich obecność, gdyż niebawem otworzył wolniutko oczy. Spojrzał najpierw głębokim, smutnym spojrzeniem na ojca, potem na matkę. Wreszcie przeniósł wzrok na Bokę i uśmiechnął się. - Przyszedłeś do mnie? - spytał słabym głosem. - Przyszedłem - odparł Boka podchodząc bliżej. - I zostaniesz? - Zostanę. - Dopóki nie umrę? Boka nie wiedział, co odpowiedzieć, uśmiechał się więc tylko do malca, a potem spojrzał na kobietę, jak gdyby szukając u niej pomocy. Kobieta jednak odwrócona była plecami i ocierała oczy rogiem fartucha. - Mówisz głupstwa, mój synu - odezwał się krawiec i chrząknął. - Hm! Hm! Mówisz głupstwa. Mały kapitan nie zwracał jednak uwagi na słowa ojca. Zwrócił się do Boki, wskazując ruchem głowy rodziców: - Oni nie wiedzą. Teraz i Boka się odezwał: - Ależ wiedzą. Lepiej od ciebie. Malec jednak podniósł się z trudem na łóżku i powtarzał z uporem: - Nie wierz temu, co oni mówią, ja wiem, że umrę. - Nie umrzesz - próbował mu zaprzeczyć Boka. - Więc ja kłamię? - zapytał malec surowo, wodząc niespokojnymi oczyma po twarzach obecnych. Usiłowali go uspokoić, mówili, że nikt go nie posądza o kłamstwo. Ale to nie pomagało. Uparł się, że mu nie wierzą, i z powagą oświadczył: - Daję wam słowo, że umrę. W drzwiach ukazała się dozorczyni. - Pani Nemeczek... doktor. Doktor wszedł do pokoju. Wszyscy powitali go z szacunkiem. Był to poważny, starszy mężczyzna. W milczeniu podszedł do łóżka, wziął chłopca za puls i położył mu rękę na czole. Potem nachylił się nad nim i przyłożył ucho do piersi malca. Kobieta, nie mogąc się powstrzymać, zapytała: - Proszę... panie doktorze... czy gorzej? - Nie - odparł krótko doktor. Mówił jednak dziwnym tonem i nie patrzył kobiecie w oczy. Potem wziął kapelusz i wyszedł. Krawiec odprowadził go usłużnie do drzwi. W kuchni doktor zamknął drzwi za sobą i zwrócił się do krawca. - Panie Nemeczek - rzekł cieplejszym głosem, - Jesteś mężczyzną, więc zniesiesz prawdę. Krawiec pochylił głowę ze smutkiem. - Chłopiec nie dożyje jutrzejszego rana, może nawet dzisiejszego wieczoru. Krawiec nie drgnął. Po chwili dopiero kiwnął głową w milczeniu. - Mówię to dlatego, że jesteś pan ubogim człowiekiem i że taki cios nie powinien spaść na was niespodziewanie, bo... bo... niech się pan zatroszczy o to, co w takich wypadkach jest konieczne. Bóg z wami. Wrócę tu za godzinę. Ale krawiec już tego nie słyszał i nie zauważył, że doktor wyszedł. Wpatrzony był nieruchomo w czysto wyszorowaną podłogę kuchni. Po głowie kołatała mu myśl, że ma się o coś zatroszczyć. O coś, co jest w takich wypadkach konieczne. Co ten doktor chciał powiedzieć? Może myślał o trumnie? Krawiec wrócił do pokoju i usiadł ciężko na krześle. - Co mówił doktor? - pytała zaniepokojona kobieta. Ale krawiec kiwał tylko głową w milczeniu. Tymczasem mały Nemeczek jak gdyby poweselał. Przywołał Bokę do siebie. - Usiądź tutaj na łóżku. Nie bój się - zapraszał go. - Czegóż miałbym się bać! - zaprzeczył żywo Boka i usiadł w nogach łóżka. - Może się boisz, że przy tobie umrę? Nie bój się, jak będę czuł, że umieram, to ci przedtem powiem. Słuchaj - szeptał dalej, obejmując go, jak gdyby chciał mu powierzyć wielką tajemnicę. - Słuchaj, co się dzieje z czerwonoskórymi? - Pobiliśmy ich. - A co potem?... - Potem poszli do Ogrodu Botanicznego na naradę. Czekali do późnego wieczora, ale Feri Acz nie przyszedł. - Dlaczego nie przyszedł? - Bo się wstydził! Wiedział, że chcą go pozbawić godności dowódcy. Dzisiaj po obiedzie znowu mieli zebranie. Feri też był. Wczoraj w nocy widziałem go przed waszym domem. - Tutaj? - Tak. Pytał dozorcy o twoje zdrowie. Nemeczek nie dowierzał: - On sam? - Tak. On sam. Nemeczek uśmiechnął się z dumą. - Więc, jak mówiłem - ciągnął dalej Boka - czerwonoskórzy zebrali się na wyspie. Zebranie było bardzo głośne i burzliwe. Chcieli wybrać innego wodza, tylko Wendauer i Sebenicz byli po jego stronie. I Pastorowie byli przeciwko niemu, bo starszy Pastor chciał zostać wodzem. W końcu odebrano dowództwo Feriemu i oddano je starszemu Pastorowi. Ale nie wyszło im to na dobre, bo wrzawa zwabiła dozorcę, który oświadczył, że dyrektor Ogrodu Botanicznego nie pozwala na takie hałasy i zabrania im zbierać się na wyspie. Wyrzucił ich, a dzisiaj wstawiono furtkę, która zamyka wejście na mostek. Nemeczek słuchał rozbawiony. - A co słychać na Placu? - zapytał. - Związek Zbieraczy Kitu odbywa posiedzenie. Nemeczek skrzywił się niechętnie. - Nie chcę słyszeć o nich, zapisali moje nazwisko małymi literami. Boka starał się uspokoić go, mówiąc: - Naprawili to już. Wpisali cię nawet samymi dużymi literami do wielkiej księgi. Nemeczek wstrząsnął głową. - Nie wierzę ci. Mówisz tak dlatego, że jestem chory i że chcesz mnie pocieszyć. Boka zapewnił go uroczyście, że mówi prawdę, ale malec obstawał przy swoim, a w końcu zaczął się unosić i gniewać - on, do niedawna szeregowiec, gniewał się i krzyczał na swojego generała. A Boka słuchał w milczeniu z pobłażliwym uśmiechem. - Dobrze - rzekł w końcu - przekonasz się sam. Przygotowali dla ciebie adres honorowy i przyniosą ci go tutaj. Cały Związek przyjdzie tutaj. - Nieprawda. Nie wierzę ci wcale - upierał się malec dalej. Boka próbował mu przeczyć. Ale Nemeczka rozdrażniło to tylko. Zaczął wspominać krzywdę, jaką mu chłopcy wyrządzili wtedy, kiedy on myślał tylko o ratowaniu Placu dla nich, nie dla siebie. Bo on przecież już Placu nie zobaczy nigdy. ...I nagłe zamilkł z oczyma pełnymi łez. Nie zobaczy nigdy Placu. Ani tartaku, ani budki Słowaka. Ani tych wielkich drzew morwowych, na które wspinał się tyle razy tylko po to, żeby narwać liści dla Czelego, gdyż Czele hodował jedwabniki, a nie lubił niszczyć ładnego ubrania, wspinając się na drzewa. Im bardziej malec zagłębiał się w tych rozmyślaniach, tym mocniej gorzała mu twarzyczka i płonęły oczy. Wreszcie zawołał: - Chcę iść na Plac! - A że nikt mu nie odpowiedział, zawołał po raz drugi, jeszcze bardziej nakazująco: - Chcę iść na Plac! Boka wziął go łagodnie za rękę. - Pójdziesz na przyszły tydzień, jak wyzdrowiejesz, pójdziesz na pewno! - Nie - upierał się malec. - Chcę teraz, zaraz iść! Zaraz! Ubierzcie mnie! Sięgnął pod poduszkę i wyciągnął zgniecioną czerwono-zieloną czapkę. Włożył ją na głowę i powtórzył: - Ubierzcie mnie! Ojciec odparł ze smutkiem: - Jak wyzdrowiejesz, synku. Ale malec nie ustępował. Ze wszystkich sił, na jakie się jego chore płuca zdobyć mogły, krzyknął: - Nigdy nie wyzdrowieję! Nie kłamcie! Chcę iść i umrzeć na Placu! Teraz wszyscy mówili bezładnie, starając się uspokajać go i powstrzymywać: - Teraz nie można... - Pogoda straszna... - Na przyszły tydzień... - Jak wyzdrowiejesz... Ale wszystko zdawało się przeczyć tym słowom. Kiedy mówili o złej pogodzie, słońce, jasne słońce wiosenne rzuciło snopy promieni na podwórko i wniosło nowe życie. Tylko w małym Erneście nie mogło wskrzesić życia. Gorączka ogarnęła go z taką siłą, że rzucał się i miotał na łóżku, wołając nieprzytomnie: - Plac to cały kraj, to państwo! Wy nie wiecie, boście nigdy nie walczyli za ojczyznę! Do drzwi zastukano. Matka poszła otworzyć. - To pan Czetneky - rzekła do męża. Pan Czetneky był to urzędnik, któremu krawiec szył ubranie. Wszedłszy do kuchni, zapytał dość ostro: - Co słychać z moim brązowym garniturem? Krawiec nie zdążył odpowiedzieć, kiedy z pokoju rozległy się głośne okrzyki: - Trąbka gra... tumany piasku... Hura! Do ataku! - Proszę pana - usiłował zagłuszyć te okrzyki krawiec - możemy zaraz przymierzyć, tylko, jeśli szanowny pan nie będzie miał nic przeciwko temu, zostaniemy w kuchni, gdyż w pokoju leży mój synek, bardzo chory... - Hura! Hura! - rozległ się ochrypły głos. - Za mną! Do ataku! Na czerwonoskórych! Tam jest Feri Acz... Ratujcie, wrzucą mnie do wody! Pan Czetneky nasłuchiwał. - Co to jest? - Krzyczy biedactwo. - Dlaczego krzyczy, jeśli jest chory? Krawiec wzruszył ramionami. - Majaczy w gorączce... - szepnął i wszedł do pokoju, aby przynieść ubranie do miary. Kiedy otwierał drzwi, rozległ się znów okrzyk: - Baczność! Idą!... Trębacz, trąbić z całych sił! I zwinąwszy rękę w trąbkę, malec zatrąbił: - Trata... trata... trata! Trąb! - krzyknął do Boki. I Boka, nie chcąc mu się sprzeciwiać, zwinął także dłoń w trąbkę. Teraz trąbili obaj: jeden słabym, ochrypłym głosikiem, drugi głosem zdrowym i silnym, ale nad wyraz smutnym, zdławionym przez łzy. - Bardzo mi przykro - rzekł pan Czetneky - ale ubranie jest mi koniecznie potrzebne. - Trata! Trata! - rozległo się w pokoju. Krawiec przymierzał ubranie. - Pod pachami za ciasne - rzekł pan Czetneky. - Poprawię, proszę pana. - Trata! Trata! - Ten guzik trzeba przesunąć, nie lubię zbyt obcisłych ubrań. - Poprawię, proszę pana. - Do ataku! Hura! - Rękawy wydają mi się za krótkie. - Chyba nie, proszę pana. - Niech pan koniecznie zwróci na to uwagę, aby nie były za krótkie. Krawiec w milczeniu naznaczał długość rękawa kredą. Tymczasem w pokoju hałas się wzmagał. - Haha! - krzyczał głos dziecinny. - Jesteś! Przychodzisz po mnie? Chcesz mnie rzucić do wody? Zobaczymy, kto z nas silniejszy! - Niech pan podłoży waty na ramionach i na piersiach. Pan Czetneky zdjął marynarkę i zapytał: - Kiedy będzie gotowe? - Pojutrze. - Dobrze... Tylko postaraj się pan nie zrobić mi zawodu, gdyż jest mi koniecznie potrzebne. - Gdyby nie choroba dziecka... ale postaram się, proszę pana... - Dobrze - rzekł pan Czetneky żegnając się i jeszcze raz na progu dodał: - Niechże się pan zaraz weźmie do roboty. Krawiec wziął ubranie i zasiadł do szycia myśląc o tym, co powiedział doktor. Trzeba się zatroszczyć o to, co w takich wypadkach jest konieczne. Dobrze, zabierze się do roboty. Kto wie, na co będą potrzebne pieniądze, które dostanie za to ubranie. Może zawędrują do stolarza, który robi małe trumienki? A pan Czetneky będzie dumnie spacerował w nowym garniturze... Siedział i szył; nawet nie spoglądał w stronę łóżka, a igła z nitką tylko mu migała w palcach; chciał jak najprędzej skończyć, bo robota była pilna. I pan Czetneky potrzebował ubrania, i, kto wie, może się pieniądze przydadzą na stolarza... Tymczasem malec był już zupełnie nieprzytomny. Wstąpiła w niego dziwna siła, stanął na łóżku w długiej, sięgającej kostek nocnej koszuli. Przyłożył dłoń do głowy, na której zawadiacko przekrzywiła się czerwono-zielona czapeczka. Salutował. Głos miał chrypliwy, a wzrok gdzieś utkwiony w dal. - Melduję posłusznie, panie generale, pokonałem wodza czerwonoskórych. Proszę o awans. Walczyłem za ojczyznę i umieram za ojczyznę. Trąb, Kolnay! Trara! Trara! Jedną ręką chwycił się za poręcz łóżka. - Fortece, ognia! Ha! Ha! Idzie Jano! Uważaj, stary! Ty też będziesz kapitanem! Nikt twego imienia nie napisze małą literą! Fe! Jesteście niedobrzy! Zazdrościcie mi, że Boka uważa mnie za przyjaciela, a nie was. Związek Zbieraczy Kitu to głupstwo! Wycofuję się! Wycofuję się ze Związku! - I skończył bezdźwięcznym szeptem: - Proszę to wnieść do protokołu. Krawiec, pochylony nad garniturem dla pana Czetnekiego, nie odrywał się od igły. Za nic nie spojrzałby w stronę łóżka. Bał się, że rzuciłby ubranie pana Czetnekiego i nie mógłby się oderwać od syna. Malec na łóżku umilkł. Boka zapytał go cicho: - Zmęczyłeś się, Erneście? Nie odpowiadał. Boka przykrył go. Matka poprawiła mu poduszki. - Spij, malutki. Odpocznij! Ale chłopczyna patrzył na Bokę szerokimi, zdziwionymi oczyma, które nic nie widziały, i po chwili szepnął: - Tatusiu... - Nie, nie - zaniepokoił się Boka - to nie tatuś - czy nie poznajesz mnie? To ja - twój przyjaciel Boka. Głuchym, nieprzytomnym głosem malec powtórzył: - Twój przyjaciel... Boka... Potem zamknął oczy i westchnął tak głęboko i długo, jak gdyby ból wszystkich cierpiących ludzi zebrał się w jego duszyczce. A potem nastąpiła cisza. - Może zaśnie - szepnęła matka, która po tylu bezsennych nocach z trudem trzymała się na nogach. - Zostawmy go - szepnął Boka. Odsunęli się i usiedli w kącie na zniszczonej kanapie. Krawiec odłożył robotę i oparł głowę o stół. Wszyscy milczeli. Była to senna cisza, w której słychać było brzęk przelatującej muchy. Przez okno wpadły z podwórza do pokoju głosy dziecięce. Boka usłyszał, że ktoś wymawia znajome nazwisko: - Barabasz. Wyszedł na palcach z pokoju. Przed drzwiami natknął się na gromadkę chłopców z Placu Broni. - To wy? - zapytał. - Tak - odparł Barabasz szeptem. - Cały nasz Związek jest tutaj. - Czego chcecie? - Przynieśliśmy Nemeczkowi dyplom honorowy, na którym wypisaliśmy, że Związek prosi go o przebaczenie i że nazwisko jego wniesiono do protokołu wielkimi literami. Oto protokół. - Nie mogliście przyjść wcześniej? - rzekł Boka. - Dlaczego? - Teraz śpi. Członkowie delegacji popatrzyli na siebie. - Nie przyszliśmy wcześniej, bo kłóciliśmy się, kto ma być przewodniczącym delegacji. Pół godziny trwało, zanim wybraliśmy Weissa. Matka ukazała się na progu. - Nie śpi - rzekła - mówi od rzeczy. Chłopcy spojrzeli na nią przerażeni. - Wejdźcie - zapraszała matka - może oprzytomnieje na wasz widok. Chłopcy weszli do pokoju uroczyście i w skupieniu, jak gdyby wchodzili do kościoła. Jeszcze przed progiem zdjęli czapki i kapelusze. Stanęli cichutko przy samych drzwiach, skupieni i poważni. Spoglądali to na łóżko, to na krawca, który siedział z głową opuszczoną na łokieć i nawet nie podniósł na nich oczu. Nie płakał. Ale czuł się straszliwie zmęczony. W łóżku zaś leżał mały kapitan, z otwartymi, niewidzącymi oczami. Z trudem oddychał, blade, wąskie wargi były rozchylone. Nikogo nie poznawał. Może widział już rzeczy, których ziemskimi oczami człowiek nie dostrzega. - Podejdźcie do niego - zachęcała kobieta. Ruszyli w stronę łóżka i jeden dodawał odwagi drugiemu: - Idź ty. - Idź ty pierwszy. - Ty jesteś głową delegacji - przekonywał Barabasz Weissa. Wreszcie Weiss podszedł cichutko do łóżka. Za nim przysunęli się inni. Ale chory chłopczyna nie widział ich. - Mów - szepnął Barabasz. I Weiss zaczął drżącym głosem: - Słuchaj... Nemeczek... Ale Nemeczek nie słuchał. Dyszał ciężko i patrzył nieruchomo w ścianę. - Nemeczek - powtórzył Weiss głosem dławionym przez łzy. - Nie płacz - skarcił go po cichu Barabasz. - Ja nie płaczę - odparł Weiss. I zaczął na nowo swą przemowę pewniejszym już głosem, wyciągając papier z kieszeni: - Szanowny panie kapitanie! Przychodzimy w imieniu Związku... aby... prosić o przebaczenie... ponieważ zbłądziliśmy. Oto uchwała... Zwrócił się do Lesika: - Panie protokolancie, proszę podać papier! Lesik podał papier. Weiss położył go na kołdrze. - Patrz, Nemeczek - rzekł - przeczytaj! Ale oczy chorego chłopczyny zamknęły się powoli. Nie odpowiedział ani słowa. Chłopcy obstąpili łóżko. Matka odsunęła ich i pochyliła się z drżeniem nad dzieckiem. - Słuchaj - odezwała się do męża, nie swoim, jakby zdumionym głosem. - On nie oddycha... Przyłożyła głowę do piersi chłopca. - Nie oddycha! - krzyknęła drugi raz głośno, przejmująco. Chłopcy cofnęli się w głąb pokoju. Uchwała spadła z kołdry na podłogę. - Patrz! - krzyknęła znów matka. - Jego ręka jest zimna! W głębokiej, dławiącej ciszy, jaka nastąpiła po tych słowach, rozległo się nagle ciche szlochanie krawca pochylonego nad stołem. Matka rzuciła się na łóżko z głośnym płaczem. Mały Nemeczek leżał blady i nieruchomy, nie widział i nie słyszał nic. Boka stał na środku pokoju, kiwając głową. Jeszcze przed kilkunastu minutami, gdy siedział na brzegu łóżka, z trudem powstrzymywał łkanie. A teraz czuł ze zdumieniem, że łzy nie spływają mu po policzkach, że nie potrafi płakać. W duszy miał pustkę. Rozejrzał się i spostrzegł w kącie pokoju zgromadzonych chłopców. Na przodzie stał Weiss trzymając w rękach dyplom honorowy, którego Nemeczek już nie zobaczył. Podszedł do nich, mówiąc: „Idźcie stąd”. A oni prawie się ucieszyli, że mogą opuścić pokoik, w którym leżał na łóżku ich zmarły kolega. Jeden po drugim wychodzili do kuchni, a stamtąd na pełne słońca podwórze. Tylko Lesik został. Na palcach zbliżył się do łóżka i podniósł z podłogi księgę Związku. Chłopcy stali na podwórzu i patrzyli na wróble skaczące wesoło po gałęziach drzew. Nie zdawali sobie sprawy ze znaczenia śmierci swego kolegi. I z niedowierzaniem patrzyli jeden na drugiego. O zmroku Boka wyrwał się z domu. Powinien był się uczyć, bo na następny dzień nauczyciel dużo zadał z łaciny. Boka zaś dawno nie odpowiadał i liczył, że tym razem profesor Rac na pewno go wyrwie. Ale nie miał chęci do nauki. Odrzucił książki i wyszedł. Bez celu błąkał się po ulicach, starając się omijać ulicę Św. Pawła i inne znajome kąty. Ból sprawiała mu myśl, że w tym smutnym dniu mógłby się znaleźć na Placu. Ale gdziekolwiek się ruszył, wszędzie coś mu przypominało Nemeczka. Tą ulicą szli we trójkę z Czonakoszem, kiedy pierwszy raz wybrali się na zwiady do Ogrodu Botanicznego... Tędy wracali razem ze szkoły i zatrzymali się, a Nemeczek z przejęciem opowiadał, jak poprzedniego dnia Pastorowie odebrali im kulki w ogrodzie przy muzeum... Potem Czonakosz podszedł do okienka fabryki wyrobów tytoniowych i wciągnął nosem szczyptę pyłu tytoniowego. Ależ kichali! Boka zawrócił. Im bardziej oddalał się od Placu, tym mocniej coś go tam ciągnęło. W końcu zdecydował nagle, że właśnie pójdzie na Plac, prosto i odważnie. Od razu lżej mu się zrobiło na duszy. Przyśpieszył kroku, żeby się tam jak najprędzej znaleźć. Im bliżej był Placu, tym większy spokój go ogarniał. Na ulicy Św. Marii tak nim to uczucie owładnęło, że zaczął biec. Kiedy dobiegł do rogu i w gęstniejącym mroku zobaczył znajomy parkan, zabiło mu serce. Musiał przystanąć. Nie miał już po co się śpieszyć, był przecież na miejscu. Wolnym krokiem zbliżył się do otwartej furtki, przy której z fajką w zębach stał stary Jano. Słowak na widok Boki wyszczerzył zęby w uśmiechu i zawołał: - Aleśmy ich pobili, co? Boka smętnie się uśmiechnął. Ale Jano wpadł w zapał: - Pobiliśmy!... Wyrzuciliśmy!... Przepędziliśmy!... - Tak, tak - odpowiedział cicho Boka. Przystanął przed Słowakiem, chwilę milczał, potem rzekł: - Czy wiecie, Jano, co się stało? - A co? - Nemeczek umarł. Jano szeroko otworzył oczy. Wyjął fajkę z ust. - Który to był Nemeczek? - spytał. - Ten mały, z jasnymi włosami. - Aha! - kiwnął głową Jano i wsunął z powrotem fajkę między zęby. - Biedactwo! Boka minął furtkę. Rozległy, pusty wielkomiejski Plac leżał teraz opuszczony, ten sam Plac, który był świadkiem tylu głośnych, wesołych zabaw. Chłopiec wolno przemierzył go i podszedł do szańca. Widoczne tu jeszcze były ślady wczorajszej walki. Piasek poryły liczne odciski stóp. Część nasypu osunęła się, gdy oddział ukryty w rowie rzucił się do ataku. Dalej czerniały ustawione rzędem sagi, drzewa przekształcone w fortece, a wystające kłody były grubo osypane prochem strzelniczym - to jest piaskiem. Generał usiadł na szańcu i oparł brodę na dłoni. Na Placu panowała cisza. Jak zwykle wieczorem żelazny komin wystygł i czekał, aż następnego rana pracowite ręce znowu podłożą ogień pod kocioł. Piła parowa też odpoczywała, a szopa drzemała okryta zielonymi pędami dzikiego wina. Z dala, niby w jakimś śnie, dolatywał gwar wielkiego miasta. Turkotały wozy, rozlegały się okrzyki, z oświetlonego okna sąsiedniej kamienicy dochodziła melodia wesołej piosenki. Pewnie jakaś służąca sobie śpiewała. Boka wstał i poszedł w stronę budki stróża. Przystanął w miejscu, gdzie Nemeczek powalił Feriego Acza jak ongiś Dawid Goliata. Schylił się i szukał śladów stóp, które tak samo znikną w piasku, jak jego mały przyjaciel znikł z ziemskiego świata. Ziemia była poryta butami, ale śladów stóp nie można było rozpoznać. A przecież poznałby ślady zostawione przez malca, który miał tak małe stopy, że nawet czerwonoskórzy byli zdumieni wtedy w Ogrodzie Botanicznym... Tak, to był pamiętny dzień... Z westchnieniem poszedł dalej. Przystanął przy trzeciej fortecy, tej samej, na której Nemeczek zobaczył Feriego Acza. Wtedy to wódz czerwonoskórych krzyknął: „Boisz się, Nemeczek?” Generał był zmęczony. Czuł zawrót głowy. Z trudem wdrapał się na drugą fortecę i skrył się za umocnienie. Tu przynajmniej nikt go nie widział, nikt mu nie przeszkadzał. Zagłębił się we wspomnienia i może by się rozpłakał, gdyby w ogóle mógł płakać. Wieczorny wietrzyk przyniósł jakieś głosy. Wyjrzał i dostrzegł dwie drobne, ciemne postacie przed budką. W mroku nie rozróżniał twarzy, ale dosłyszał rozmowę. Chłopcy cicho mówili. - To tutaj, Barabasz - powiedział pierwszy. - Tu właśnie biedny Nemeczek uratował nasze państwo. Umilkli. Potem znowu zabrzmiał ten sam głos: - Słuchaj, Barabasz, pogódźmy się teraz naprawdę i na zawsze; po co mamy się ze sobą kłócić? - Dobrze - odpowiedział Barabasz wzruszony - pogódźmy się. Przecież po to tutaj przyszliśmy. Znowu zapadła cisza. Stali w milczeniu, czekając, który pierwszy wyciągnie rękę. Wreszcie odezwał się Kolnay: - No, to daj rękę. Podali sobie ręce i chwilę tak stali ze splecionymi dłońmi. Potem bez słowa uściskali się. I ten cud się stał. Boka z góry spoglądał na chłopców, ale nie zdradził swej obecności. Chciał pozostać sam, zresztą po co miał im przeszkadzać. Dwaj chłopcy odeszli w stronę ulicy Św. Pawła, cicho rozmawiając. Barabasz mówił: - Na jutro mamy dużo zadane z łaciny. - Och, tak! - westchnął Kolnay. - Tobie to dobrze - dodał Barabasz - przecież wczoraj odpowiadałeś. Ale na mnie z pewnością teraz będzie kolej. - Tylko pamiętaj - zauważył Kolnay - że w drugim rozdziale trzeba opuścić cały ustęp od dziesiątego do dwudziestego trzeciego wiersza. Zaznaczyłeś to sobie? - Nie. - Przecież nie warto się uczyć tego, co jest wykreślone! Wstąpię do ciebie i pokażę ci to miejsce. - Dobrze. Już myślą tylko o lekcjach. Jak prędko zapomnieli! Nemeczek umarł, ale profesor Rac żyje i lekcja łaciny żyje, a przede wszystkim oni sami też żyją. Odeszli, zniknęli w ciemnościach. Teraz Boka został zupełnie sam. Ale wciąż był niespokojny i zrobiło się już późno. Z jakiejś kościelnej wieży dobiegł stłumiony głos dzwonów. Zsunął się z fortecy i przystanął obok budki. Dostrzegł starego Słowaka zbliżającego się od strony furtki. Pies Hektor biegł obok niego, węsząc ziemię i kręcąc ogonem. Boka poczekał, aż podejdą bliżej. - No i co? - spytał Jano. - Kawaler nie idzie do domu? - Właśnie idę. Słowak roześmiał się. - Mama czeka ze smaczną kolacją. - Tak, ze smaczną kolacją - powtórzył machinalnie Boka i wyobraził sobie mały domek na ulicy Rakoszańskiej, gdzie przy stole siedzą we dwoje biedny krawiec z żoną. A w pokoju palą się świece i na krześle wisi piękny, brązowy garnitur pana Czetnekiego. Stojąc przy budce, przypadkiem zajrzał do środka przez okienko. Dostrzegł oparte o drewnianą ścianę dziwne przyrządy: okrągłe, biało-czerwone blaszane tarcze, takie same, jakich używają dróżnicy, kiedy pociąg pospieszny z hukiem przelatuje przed ich domkiem; jakiś trójnóg z przymocowaną na wierzchu mosiężną rurą i jeszcze całą wiązkę białych tyczek. - Co to jest? - zapytał. - To przyrządy pana inżyniera. - Jakiego inżyniera? - Ano, pana architekta. Boce zabiło gwałtownie serce. - Architekt? A czego on tu chce? - Będzie budował. - Tutaj? - Tak. W poniedziałek przyjdą robotnicy. Rozkopią ziemię... wymurują fundamenty... - Co?! - krzyknął Boka. - Tutaj wybudują dom?! - Tak, dom - odparł obojętnie Słowak - wielki, trzypiętrowy dom... ten, do kogo ten plac należy, ma prawo budować dom. I wszedł do budki. Boka zachwiał się na nogach. Łzy napłynęły mu do oczu. Teraz biegł jak najprędzej do furtki. Uciekał stąd, od tego niewiernego skrawka ziemi, którego oni bronili z takim męstwem i z taką miłością, a który ich teraz tak haniebnie zdradza, aby po wieczne czasy dźwigać na swym grzbiecie wielką czynszową kamienicę. Wychodząc, odwrócił się i spojrzał jeszcze raz tak jak ktoś, kto na zawsze opuszcza ojczyznę. W wielkim bólu poczuł jeden słaby promyk pociechy. Dobrze przynajmniej, że biedny, mały Nemeczek nie doczekał tej strasznej chwili i nie dowiedział się przed śmiercią, że zabierają mu ojczyznę, za którą zginął. A nazajutrz, kiedy cała klasa siedziała na miejscach w poważnym, uroczystym skupieniu, a profesor Rac z wysokości katedry uczcił cichym, wzruszonym głosem pamięć Nemeczka, przypominając, aby wszyscy stawili się jutro o trzeciej przy ulicy Rakoszańskiej na pogrzeb - Janosz Boka patrzył przed siebie poważnym, głębokim wzrokiem, a w jego młodej duszy po raz pierwszy świtać zaczęło zrozumienie zagadki życia, w którym smutek tak dziwnie przeplata się z radością. 1 Grajcar - drobna moneta miedziana używana na Węgrzech do końca XIX w., wartości 1/100 forinta. 2 Forint - 100 grajcarów. 3 Honwed - żołnierz rezerwista. 4 Janosz Hunyadi - mąż sianu i wódz węgierski, wielokrotny zwycięzca w wojnach z Turkami w XV w. 5 Biskup Tomori - wódz węgierski, który krwawo stłumił powstanie chłopskie Doży, a następnie poniósł klęskę w bitwie z Turkami pod Mohaczem w 1526 r. ?? ?? ?? ??