930
Szczegóły |
Tytuł |
930 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
930 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 930 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
930 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eliza Orzeszkowa
Gloria victis (R. 1863)
Lecia� wiat �wiatem, ciekawy, niespokojny, s�ucha� gwarze�, opowiada� w�d, zb�,
kwiat�w polnych, drzew przydro�nych i - szumia�. Szumia� o wszystkim, co widzia�,
co s�ysza� na szerokim, wielkim, na przedziwnym �wiecie, i lecia�, a� przylecia�
do krainy, w wody, trawy i drzewa bogatej, kt�ra nazywa si� Polesie litewskie.
Hej, przestworza wolne, przestworza roz�o�yste wiatrowi pr�dkiemu, na r�wninach,
co skraje niebios doko�a podpieraj� bez przeszk�d, bez zas�on. Nie uderzy si� tu
wiatr pr�dki o �adn� g�r� ani o �aden pag�rek, nie powstrzyma lotu jego �adne wysokie
miasto i chyba tylko las przed nim stanie z obliczem ciemnym i nad ��kami bezkresnymi,
nad rozlanymi po nich wodami zaszepcze s�owo: tajemnica!
Ale dla wiatru las tajemnic nie ma. S� to dwaj przyjaciele. Przenika wiatr le�ne
g�stwiny od skraju do skrajo i one mu wszystko, co widzia�y, s�ysza�y, opowiadaj�.
Przenikaj� si� wzajemnie i w noce gwia�dziste, w dnie od �niegu bia�e, w wieczory
jesienne od chmur
pos�pne, od deszczu szemrz�ce, wiod� ze sob� d�ugie przyjaci� rozmowy.
Lecia� tedy wiatr nad Polesiem, gdy letnie s�o�ce mia�o si� ku zachodowi i w blasku
jego sm�ki na ��kach sta�y zarumienione jak zorze, a wody obleka�y si� w barwy t�czowe.
Na wodach, w szyby wieloramienne, w strugi leniwe rozlanych, ja�nia�y fiolet, purpura
i z�oto, a nad nimi, w powietrzu, rozpo�ciera�a si� cisza b��kitna, g��boka.
Wiatr ciszy nie m�ci�, albowiem nie by� z wiatr�w takich, co grzmi� i hucz�, wstrz�saj�
i obalaj�, ale z takich, co kochaj� �wiat. Lata� po �wiecie, a�eby zbiera� jego prawdy
i ba�nie, minione dzieje, wyronione j�ki, echa staczanych walk, a�eby zbiera� py�ki
jego nadziei, �u�le jego �al�w, tony jego pie�ni i nie�� je w przestrze�, w dal,
w czas, w pami�cie, w serca...
Przelecia� wiatr pr�dki nad ��kami rozleg�ymi, �agodn� pieszczot� muskaj�c w locie
rumiane sm�ki i czerwone szczawie, �agodn� swawol� w drobne fale marszcz�c t�czowe
w�d powierzchnie, a� rozwin�a si� przed nim wst�ga wody wcale ni� tamte innej, cicho
stoj�cej w korycie, r�koma ludzkimi wy��obionym.
Wiedzia� wiatr, co to za woda i jak si� nazywa. Przed po�ow� stulecia tu by� i wiedzia�,
�e jest to Kana� Kr�lewski. Hej, hej, ten pasek wody bladob��kitnej, sennej, jaka�
mu to przeszkoda!
Zanim motyl zdo�a� wzbi� si� z przybrze�nej trawy na szczyt situ, u kt�rego zwin��
do snu poz�acane skrzyd�a, wiatr przelecia� nad Kr�lewskim Kana�em i oko w oko spotka�
si� z roztoczonym jak wzrokiem si�gn��, wysokopiennym, cienistym, przezroczystym
lasem.
Odk�d tu by�, p� stulecia up�yn�o, jednak pozna� przyjaciela.
- Jak si� masz? - zadmucha� weso�o. Las w odpowiedzi zaszumia�:
- Witaj, mi�y latawcze!
I wlecia� wiatr do lasu uradowany, zwinny, przelatywa� w�r�d �wierk�w, brz�z, olch,
d�b�w, ramionami owijaj�c pnie starych przyjaci� i skrzyd�ami na ich konarach sk�adaj�c
poca�unki przywitalne.
- Jak si� macie? - szemra� i szepta�. - Co�cie przez czas ten widzia�y, s�ysza�y?
Co si� tu u was, doko�a was, dzia�o, stawa�o?
A stare �wierki, d�by, brzozy roz�o�yste, ramionami powiewaj�c, odpowiada�y:
- Dzia�y si� tu i stawa�y rzeczy dziwne, rzeczy g�o�ne, dzwoni�ce, p�acz�ce, rozlegaj�ce
si� krzykami, j�kami...
- Co, co, co si� dzia�o? Jakie, jakie, jakie rzeczy? - z szybko�ci� niezmiern� szumia�,
pyta� wiatr, gdy� po to tylko istnia�, aby dzieje ziemskie zbiera� i po ziemi je
roznosi� albo nawet niekiedy pod samo niebo wznosi� i niebu pokazywa�.
Po lesie b��ka�y si� �wiat�a zachodz�cego s�o�ca, w szerokie, z�ote pasy ubieraj�c
pnie drzew starych, na mchach i paprociach migocz�c mn�stwem iskier, w rozkwit�ych
r�ach dzikich zapalaj�c rubinowe serca.
R� dzikich, traw, paproci pe�n� by�a polana bardzo rozleg�a, wynios�ymi drzewami
zewsz�d otoczona, na kt�r� wiatr wlecia� i wnet po niej uwija� si� pocz�� z szybko�ci�
nadzwyczajn�, wznosz�c si� i opadaj�c, badaj�c, szukaj�c, na r�ne tony szumi�c:
- Co si� tu dzia�o? Co si� tu, na tej polanie, dzia�o? Co� osobliwego, co� nadcodziennego
dzia� si� tu musia�o! Czuj� krew! O! d�ugo, przed�ugo ziemia wydaje z siebie wo�
krwi swych dzieci, ludzi! S�ysz� j�ki! O, d�ugo, przed�ugo powietrze trzyma pod obliczem
nieba
j�ki dzieci jego, ludzi! Tu by� b�j jaki� i tu by�y zgony! Tu by�y rany, t�tenty
koni, krzyki! M�wcie, drzewa kochane, opowiadajcie m�wcie!
Drzewa milcza�y, tylko po ich ga��ziach przebieg� dreszcz lekki, kr�tki, jakby z
zimna nag�ego powsta�y, co dziwnym by�o w ten ciep�y dzie� letni.
A w�a�nie w tej chwili wiatr z gwa�towno�ci� u niego niezwyk��, z szumem nami�tnym
zapytywa� pocz��:
- A to� co? a to co jest takiego? Tego natura nie uczyni�a! To uczyni�y r�ce ludzkie?
Tu nigdzie natura pag�rk�w nie usypywa�a! Ten usypany jest przez ludzi! Kto? po co?
dlaczego?
A ten�e krzy�yk na pag�rku, w�r�d liliowych dzwonk�w. Bo�e, jak ma�y, prosty, biedny!
- co znaczy? M�wcie, drzewa, o m�wcie, b�agam!
Wtedy d�b wynios�y i silny, kt�remu k�pa zwisaj�cych w d� ga��zi czyni�a brod� d�ug�,
brzoza wysmuk�a i ca�a w d�ugich, ku ziemi opadaj�cych warkoczach, �wierk wyprostowany,
w he�mie z iglic� strzelist� na szczycie, odpowiedzieli ch�rem przyciszonym szum�w:
- To jest mogi�a!
- Taka wielka, taka wielka, taka wielka mogi�a! - zadziwi� si� wiatr. Brzoza westchn�a:
- A krzy�yk tak ma�y! A d�b zagada�:
- �pi w niej wiele serc m�nych, spalonych na o�tarzu...
- Wiele serc, a krzy�yk jeden - zadziwi� si� znowu wiatr.
Brzoza znowu westchn�a:
- I taki ma�y, biedny!
Wyprostowany �wierk potrz�sn�� he�mem zdobnym w strzelist� iglic� i przem�wi�:
- Jam najwy�szy w tym lesie, najdalej widz�, wiem: s� na ziemi bohaterzy wie�czeni
i nie wie�czeni, maj�cy pomniki i ich nie maj�cy. Nabo�nie wiatr wyszepta� pytanie:
- Jest�e to mogi�a bohater�w?
- Bezimiennych - odpowiedzia� �wierk.
A dzwonki liliowe, g�sto doko�a krzy�yka rosn�ce, cicho zadzwoni�y:
- Pomar�ych m�odo, m�odo...
- I w m�kach - szepn�a r�a dzika u szczytu pag�rka rosn�ca, przy czym od rubinowego
serca swego oderwa�a p�atek jeden i na pag�rek go rzuci�a.
Upad� p�atek, do motyla podobny, na trawy wysokie, a r�a westchn�a:
- Ja jedna kwiaty na t� mogi�� rzucam. Co lata, od p�stulecia prawie, rzucam na
ni� wonne p�atki moje, ja jedna!
Tu znowu odezwa�y si� dzwonki liliowe:
- A my dzwonimy pacierz �a�obny. Co lato, od p�stulecia prawie, wydzwaniamy nad
ta mogi�� pacierz �a�obny... my jedne!
Wtedy wiatr pr�dki po�o�y� si� na pag�rku mogilnym, znieruchomia�. Ludzie widzie�
by go nie mogli, lecz drzewa, trawy, kwiaty widzia�y.
Cia�o jego przezroczyste, powiewne, z kryszta�u i szronu utkane, wyd�u�y�o si� na
pag�rku w skr�tach w�owych i tysi�cem z�otych odbi� za�wieci�y w nim blaski zachodz�cego
s�o�ca. �wieci�y i migota�y b�yszcz�ce odbicia te w skrzyd�ach jego ogromnych, kt�re
jak fale p�ynnego kryszta�u opad�y na trawy polany, we w�osach jego, kt�re jak paj�cza
tka� ze szronu rozpostar�y si� nad polan�, w ramionach jego, kt�re jak kryszta�owe
kolumny wznosi�y si� ku drzewom, gdy w powietrzu p�yn�o szemranie b�agalne, ciche.
- M�wcie, o, starzy wiatru pr�dkiego przyjaciele! Wy, co przez wieki mieszkacie w
�wi�tyni dumania i czo�ami niebotycznymi podpieracie stropy samotni niesko�czonych,
zamy�leni �wiadkowie dziej�w ziemi, tysi�coustni a milcz�cy str�e mogi� le�nych,
bezimiennych, zapomnianych, nieuczczonych, wy�piewajcie mi o tej mogile strof� �ycia
i strof� �mierci, abym m�g� unie�� j� pod niebo i pokaza� niebu, a potem nie�� nad
ziemi� w przestrze�, w dal, w czas, w pami�cie, w serca...
Ostatni r�bek tarczy s�onecznej za skraj ziemi zasun�� si� i znikn��. Natomiast zorza
wieczorna w purpurze i p�omieniach podnios�a si� za lasem i las nape�ni�a �wiat�ami
po�ogi.
W powietrzu, pomi�dzy li��mi drzew, na krzakach i trawach, rozsypa�y si� okruchy
�wietnej �uny niebieskiej, maj�ce czerwono�� i ognisto�� p�on�cych kropel krwi.
Stary, pot�ny d�b, pa�aj�cymi kroplami krwi na ga��zistej brodzie �wiec�c, rozwar�
szerokie ramiona, powia� nimi w powietrzu i tak szumie� zacz��:
.........................................
- Przyszli tu w kilkuset ludzi i roz�o�yli si� obozem gwarnym, t�umnym, pstrym od
odzie�y rozmaitej, pob�yskuj�cym or�em rozmaitym.
Jedn� tylko cz�� odzie�y mieli jednostajn�: czapki czworok�tne barwy amarantus�w
albo polnych chabr�w i jedn� cech� wsp�ln� wszystkim: m�odo��. Samo lato �ycia, lato
gor�ce, kwitn�ce patrza�o z ich twarzy, jeszcze znojem trud�w i walk nie dotkni�tych,
ja�nia�o w oczach, po brzegi pe�nych zapa�u i nadziei. Roz�o�yli si� obozem, zbudowali
ze splecionych ga��zi namiot�w kilka: dla wodza, dla co lepszych koni, dla przysz�ych
rannych; u rozpalonego ogniska zgotowali sobie posi�ek wieczorny i gdy roboty by�y
ju�
sko�czone, a na niebo nad lasem wzesz�y gwiazdy, wzbili ku niebu i ku gwiazdom ch�r
silnych g�os�w, �piewaj�cych hymn skargi, ufno�ci i pro�by. Hymnu tego my, drzewa,
s�ucha�y�my zdumione, wt�ruj�c mu szeptem ciekawo�ci pe�nym: "Co to b�dzie, co to
b�dzie?"
Wodzem ich by� cz�owiek �wi�tego imienia, kt�re brzmia�o: Romuald Traugutt. Pytasz,
dlaczego �wi�tym jest to imi�? Albowiem wed�ug przykazania Pana opu�ci� on �on� i
dzieci, dostatki i spok�j, wszystko, co pie�ci, wszystko, co raduje i jest �ycia
pon�t�, czarem,
skarbem, szcz�ciem, a wzi�wszy na ramiona krzy� narodu swego, poszed� za id�cym
ziemi� t� s�upem ognistym i w nim zgorza�. Nie tutaj zgorza�. Nie w tej mogile �pi.
K�dy� daleko. Ale w�wczas na czele hufcu tego na t� polan� przyszed� i patrzy�y�my
na niego
my, drzewa.
Po razy wiele w czasach dalekich spod g�azu niewoli, kt�ry t� ziemi� t�oczy�, wzbija�
si� by� s�up ognisty ku obiecanej krainie wolno�ci wiod�cy i gromady ludzi za nim
sz�y.
Wzbi� si� i teraz, gromady ludzi za nim posz�y, ta by�a jedn� z nich, a on jej przywodzi�.
Widzia�y�my jego czarnow�os� g�ow� z oczyma my�liciela i u�miechem dziecka. Oczy
mia� m�dre, smutne - podobno bratem bli�niaczym m�dro�ci bywa u ludzi smutek - a
u�miech �wie�y, per�owy, z kropl� s�odyczy dzieci�cej albo niewie�ciej. Przez czo�o
�niade palec tragicznych przeznacze� wcze�nie przeci�gn�� mu zmarszczk� surow�, niekiedy
a� gro�n�.
I g�os jego s�ysza�y�my z brzmieniem jak stal dzwoni�cym, rozkazuj�cym, niekiedy
a� gro�nym. Tak grzmie� musia� w w�wozie termopilskim g�os Leonidasa.
Sk�d wiemy o Leonidasie? Pra-pra-ojcom naszym opowiada�y o nim pra-pra-ojce wiatr�w
pr�dkich i nikt nie zgadnie, k�dy, jak, kiedy o rzeczach wielkich i o rzeczach wiecznych
rozpowiadaj� wiatry drzewom, drzewa chmurom, chmury gwiazdom, gwiazdy duchom, a ba�nie
i pie�nie, wie�ci i powie�ci p�yn� jak �wiat szeroko i jak wieczno�� d�ugo...
Czy Leonidas wiedzia�, �e gdy w�w�z termopilski trupami hufca swojego zasypie, stopa
niewoli ziemi greckiej nie dosi�e? Je�eli wiedzia�, b�ogo mu by�o u�cie�a� t� krwaw�
zapor� i jako piecz�� sk�ada� na niej siebie!
Ten nie wiedzia�. W or�nych sprawach ludzkich bieg�ym by�, bieg�o�� ta w dalekowidztwo
wzrok mu zaostrza�a, spostrzega� wy�aniaj�c� si� zza dnia ofiar i boju potworn�,
czarn� noc.
Jednak szed� i prowadzi�, bo tak� by�a moc s�upa ognistego, kt�ry w�wczas nad ziemi�
wzbi� si�, tak� t�sknota za obiecan� oczekiwian�, za upragniona, p�omiennie kochan�
krain� wolno�ci i takim by� krzy� narodu jego, ci�ki, niezno�ny...
Ale nie o nim teraz opowiada� b�d�. O nim potem, d�ugo. D�ug� by� winna powie�� o
m�u wielkim, kt�ry po sobie zostawi� imi� g�o�ne.
Teraz o jednym z bezimiennych, z najmniejszych, z najm�odszych, o tym, nad kt�rego
g�ow� niemal ch�opi�c� r�ka niewie�cia ten ma�y krzy�yk zasadzi�a.
Pi�kny maj by� na �wiecie, kiedy tu przyszli. Konwalie kwit�y obficie jak nigdy,
niedaleko st�d nad b��kitn� strug� w kalinowych krzakach �piewa� s�owik. Zielono
by�o na tej polanie od m�odych traw i paproci, kwiecisto od konwalij i r� dzikich,
wonno, z�oto i ciep�o od wiosny. Gdy oni przyszli, uczyni�o si� na niej szumnie,
dumnie i weso�o. Tak, tak, weso�o.
Nie niewolnicy to byli, na arkanie przemocy do boju ci�gni�ci, lecz dobrowolni ofiarnicy
wysokich o�tarzy. Ze �wiat�em idei w g�owach, z ogniem mi�o�ci w sercach, g�owy i
serca nie�li wysoko. Byli silni, �mieli, gwarni i czy uwierzysz, wietrze pr�dki?
- byli szcz�liwi. Zapewne uwierzysz, bo wiedzie� o tym musisz, �e na Gwie�dzie,
kt�ra nazywa si� Ziemi�, dusze ludzkie i szcz�cia ludzkie istniej� w mn�stwie odmian
i �e, jak motyl na kwiat wybrany, dusza ludzka zlatuje zazwyczaj na t� odmian� szcz�cia,
kt�ra najwi�cej do niej samej jest podobn�. Ich dusze przyci�gn�o ku sobie to szcz�cie,
co rozkwita na wysokich g�rach i ma kielich purpurowy, a koron� uplecion� z cierni.
Nie tylko przyszli, lecz tak�e i przyjechali. Grzmia�a ziemia od biegu osiod�anych
koni i powietrze iskrzy�o si� od b�ysk�w obna�onych szabel, ilekro� stalowy g�os
wodza zawo�a�:
- Jazda!
Na czele jazdy wyb�r wodza postawi� m�odzie�ca o postawie wynios�ej i czarnym, iskrz�cym
si� oku. M�ody Herkules z kszta�t�w, Scypio rzymski z rys�w. Rodzinny dom jego sta�
niezbyt st�d daleko, od podstaw do szczytu opleciony bluszczem, otoczony g�stwin�
drzew odwiecznych, roz�ogiem p�l �yznych. Spod zielonych bluszcz�w wyszed�, tutaj
przyby� i z pos�usze�stwem dziecka, z po�piechem kochanka bieg� na swym strojnym,
ognistym arabie, ilekro� rozleg� si� g�os wodza, wo�aj�cy:
- Jagmin!
Wtedy czapka kwadratowa krwawi�a si� mu nad czarnymi jak noc w�osami, d�o� le�a�a
na g�owni szabli, a za silnymi ramiony lecia� poszum niewidzialnych skrzyde�... owych
dawnych.
Ale ten m�j, ten m�j ma�y... (ma�ym Tar�owskim nazywano go w obozie.) ani tak silny
by�, ani tak urodziwy, ani nawet tak bogaty, aby na drogocennym, strojnie przybranym
biegunie tu przyby�. Dlatego w�a�nie ulubie�cem moim stal si�, �e by� w�t�y, drobny,
na twarzy r�owy i bia�y, a oczy mia� jak u dziewczyny �agodne, nie�mia�e, czyste
i tak b��kitne, jak te niezapominajki, kt�re tu czasem u st�p moich rosn�. Przebrana
dziewczyna czy ledwie doros�e ch�opi�! Wcale te� niedawno min�o mu lat dwadzie�cia.
Jednak mo�e i
dlatego jeszcze ulubie�com moim rych�o sta� si�, �e we mnie ciekawo�� obudza�.
Dziwne w wieku tak m�odym przepastne zadumy osiada�y mu niekiedy w oczach dziewiczych,
�agodnych, a po twarzy r�owej i bia�ej przep�ywa�y takie �uny gor�ce, jakby tam
w nim, we wn�trzu tej jego w�t�ej, ch�opi�cej postaci co� p�on�o, gorza�o.
I przedtem zreszt�, zanim tu przyby�, ju� go lubi�em. M�wi�y o nim pomi�dzy sob�
te trawy rozczochrane, kt�re wiecznie pochylaj� si� ku sobie i o czym� m�wi� jedne
drugim musz�. M�wi�y o nim rzeczy mi�e, �adne. W ciche wieczory szept�w ich s�ucha�em.
Urodzi� si� nie w tych stronach, k�dy� daleko, a w te strony przywia� go �w pr�d
g�rny, kt�ry w�wczas �wiatem p�yn�� i ludzi wysokich rzuca� w ramiona i pod stopy
maluczkich.
On, ten ma�y, wysokim by� wiedz� i my�l�. Szybko podbija� musia� ich krain�, skoro
tak wcze�nie sta� si� jednym z jej mieszka�c�w. By� m�odym uczonym, takim, co si�
u ludzi nazywa naturalist�. M�g�by by� na szerokim �wiecie wst�powa� na drogi wysokie.
Wst�pi� na niziutk�. Przyby� w te strony, aby sw� my�l i wiedz� rozdawa� maluczkim.
Dlaczego w te strony w�a�nie? Nie wiem. Ale to rzecz pomniejsza. Przeznaczenie welonem
tajemnicy os�oni�te trzyma w d�oni ko�czan z tysi�cem traf�w, kt�rymi uderza w ludzi
i rzuca nimi jak pi�kami po �wiecie przestrzeni i po �wiecie zdarze�.
Przyjecha� by� do pobliskiego st�d miasteczka i uwi� tam sobie gniazdo niedu�e, codziennie
nape�niaj�ce si� szczebiotaniem piskl�t ludzkich. Nie przyjecha� sam jeden.
Przywi�z� ze sob� dziewczyn�, siostr� m�odsz�, w spos�b bajeczny, prawie a� zabawny
do niego podobn�. Ta sama drobno�� wzrost�w, w�t�o�� kszta�t�w, te same rysy cery
i na rysach rozlane wyrazy. I kochali� si�, kochali! Podobno odumarli im wszyscy
bliscy i byli na �wiecie tylko we dwoje. Samotno�� serc sierocych i wsp�lno�� zagrody
rodzinnej, k�dy� daleko starymi lipami ocienionej, skrzepia�y w�ze� u kolebek zadzierzgni�ty.
Skrzepia�a go jeszcze zapewne jednostajno�� tych gwiazd, kt�re rz�dz� ludzkimi ukochaniami,
ch�ciami, pracami. Pracowali razem. Brat uczy� siostr�, siostra pomaga�a bratu i
zawsze byli razem, we dwoje: w szkole w domu, na ulicach miasteczka, na drogach polnych
i le�nych. A� zabawnie by�o patrze� na t� park� ludzi m�odziute�k�, ma��, jasnow�os�,
r�owotwarz�, wiecznie ze sob� sprz�gni�t� i wiecznie ze sob� rozmawiaj�c�, naradzaj�c�
si�, zagadan�, z b�yskami w b��kitnych oczach i weso�ymi u�miechami na rumianych
ustach. Ona go nazywa�a Marysiem, a on j� Anielk�.
Dobrze im by�o ze sob� i ka�dy z �atwo�ci� m�g� zgadn��, �e dobrze im by�o na �wiecie.
Wkr�tce jednak przyszed� czas, �e na ulicach miasteczka, na polnych i le�nych drogach
pocz�li ukazywa� si� nie we dwoje ju�, ale we troje. Towarzyszem ich cz�sto bywa�
zacz�� �w m�odzieniec spod zielonych bluszcz�w, z postaw� wynios��, siln�, i ze �niadym
profilem Rzymianina, kt�ry to potem na tej polanie mia� dowodzi� jazd�. Ten zewn�trznie
wcale do nich podobnym nie by�; owszem, jakby innej rasy by�, czerwie�szej krwi,
spod zamaszystszego, pot�niejszego m�ota natury. Pomimo to zawi�zywa�o si� pomi�dzy
tym trojgiem co� coraz serdeczniejszego: przyja��? mi�o��? jedna i druga razem? -
a� dnia pewnego, za spraw� nowego towarzysza, dziewczyna zap�aka�a kr�tko, lecz rozpacznie.
By�o to tak. W lesie, tym, co tu� za miasteczkiem, siedzia�a z bratem na obalonej
k�odzie i oboje z g�owami ku sobie pochylonymi przygl�dali si� jakiej� pierzastej
trawie, po kt�rej pe�za� drobny jaki� owadek, gdy tamten spiesznie nadszed� i przed
nimi stan��.
Szuka� ich i znalaz�. Od do�� ju� dawna wiedzia�, gdzie, kiedy naj�atwiej znale��
ich mo�e.
Zmieniony by�, jaki� nie taki jak co dzie�. Oczy mu gorza�y, spod czarnego w�sa usta
zdawa�y si� krwi� tryska�, burza uczu� wstrz�sa�a �niadym czo�em. Stan�� przed nimi,
bez s�owa powitania odkry� g�ow� i r�k� po kruczych w�osach powi�d�, a r�ka ta, du�a,
silna, bia�a, herbowym sygnetem na palcu b�yszcz�ca, troch� dr�a�a. Zrozumieli i
- zawi�za�a si� szybko rozmowa.
- Ju� dzie� oznaczony?
- Oznaczony.
- Kiedy?
- Za dni dziesi��.
- Gdzie?
- W Dziatkowiczach.
- Dok�d?
- Za Kana� Kr�lewski, do las�w horeckich.
Tu g�os dziewczyny zawo�a�:
- Ju�!
A on brata jej zapyta�:
-Postanowienia nie zmieni�e�?
- Chybaby dusza moja zmieni�a si� na inn�!
- Wi�c razem?
- Razem!
- Za dni dziesi�� do mnie i ze mn� tam, gdzie b�d� wszyscy...
Zamilkli, bo rozmow� przerwa� im p�acz niewie�ci. Z twarz� ukryt� w drobnych d�oniach
Anielka �ka�a, i by�o to �kanie rozpaczne.
Wiedzia�a, �e to si� stanie, lecz kiedy ju�, ju� stawa� si� mia�o, tak p�aka� pocz�a,
�e a� ca�e w�t�e jej cia�o w tym p�akaniu kurczy�o si� i dr�a�o, a� jasne w�osy rozsypywa�y
si� po ramionach i na szar� sukienk� przez palce przecieka�y strumienie �ez. Ale
nied�ugo, nied�ugo. Mocowa�a si� z �kaniami, z �zami - i usta�y. Wsta�a i ramionami
otoczy�a szyj� brata. Przycisn�a si� do piersi jego mocno, mocno i odrywaj�c si�
od niej powt�rzy�a kilka razy:
- Id�, Marysiu, id�!
Twarz jej, od �ez mokra, stan�a w u�miechu takim, co to b�lem usta kurczy, i rumie�ce
z niej znikn�y. Ale posta� drobn� z ca�ej si�y wyprostowywa�a i w oczach brata topi�c
swe biedne, m�nie ze �zami walcz�ce oczy, powtarza�a:
- Id�, Marysiu, id�! Trzeba!
W wiecz�r dnia tego w ma�ym ogr�dku, gdzie ros�o kilka jab�oni i troch� bz�w kwit�o,
dwa g�osy z cicha z sob� rozmawia�y. G�os dziewcz�cy prosi�:
- On silny duchem, ale cia�em s�aby, w �wiczenia m�skie niewprawny... Od dzieci�stwa
ksi��ka, nauka, g�rne my�li i zamiary... Odwa�ny, lecz si�a sk�d? Kocha, jak kocha,
ja jedna tylko wiem, ale czy zdo�a? Nie tu urodzony, nikogo tam swego mie� nie b�dzie.
Pan nigdy niczego si� nie l�ka�, to pozna� �atwo. Wi�c pan nie wie, co to trwoga
taka... jak szyba lodu na sercu, jak n� w sercu. O, panie... b�d�cie wy tam cz�sto
razem... On przyrzeka�:
- Tam, gdzie nikogo swego mie� nie b�dzie, ja b�d� mu swoim. Przyjacielem mu b�d�,
bratem, w potrzebie obro�c�. I jak razem odchodzimy, tak razem tam b�dziemy pier�
z piersi�, dusza z dusz�... I razem powr�cimy... albo...
Z szerokiej piersi nami�tne westchnienie wzbi�o si� pomi�dzy wonie bz�w i bzy tylko
widzia�y, jak nad dwojgiem r�k dziewcz�cych, drobnych, dr��cych nisko pochyli�a si�
m�ska twarz z rzymskim profilem i jak usta m�skie, purpurowe, gor�ce lgn�y si� do
nich poca�unkami d�ugimi... Pierwsze to by�y poca�unki, na r�kach tych przez te usta
sk�adne. Czy i ostatnie tak�e? Potem oczy ich zaton�y jedne w drugich i przy �wietle
gwiazd wiele sobie powiedzia�y. Mo�e usta powiedzie� pragn�y wi�cej jeszcze, lecz
w tej godzinie wyrocznej... nie mog�y. Czy kiedykolwiek powiedz�? Przeznaczenie stoi
za lud�mi, welonem tajemnicy zas�oni�te, i w d�oni trzyma ko�czan z tysi�cem zdarze�...
Lecz daj mi spocz�� chwil�, wietrze pr�dki! S� ludzie i losy, o kt�rych bez spoczynku
d�ugo m�wi� nie mog� takie nawet, jak ja, d�by silne. Dreszcze po konarach mi biegn�
i na li�cie wyst�puj� krople ch�odne.
.........................................
Ch�odna rosa na las pada�a i bujne jej krople g�sto usia�y ga��zist� brod� silnego
d�bu.
Toczy�y si� te� one z wolna po d�ugich warkoczach brzozy, rozpylonym srebrem �wieci�y
na trawach, krzakach, liliowych dzwonkach, na p�atkach r� dzikich, kt�rych serca,
niedawno rubinowe, przygasa�y, ciemnia�y.
Przygasa�o, ciemnia�o r�wnie� nad lasem niebo, za przezroczyst� zas�on� drzew ja�niej�c
ju� nie krwawym p�omieniem, lecz bladym z�otem zorzy. Od tego bladoz�otego jeziora,
na niebie zawieszonego, sz�y lasem �wiat�a sm�tne, blade, przedwst�pne go�ce nocy,
i rozp�ywa�a si� od nich po lesie melancholia zadumana, t�skna...
Ale noc nie nadchodzi�a jeszcze i na niebie nie by�o gwiazd, tylko gdzieniegdzie
p�yn�y po nim od zorzy ob�oki przezroczyste, do pi�r z�otawych albo do bladych rumie�c�w
podobne.
Pod z�otawym pi�rem niebieskim w mdlej�cych blaskach dziennych wyprostowany �wierk
zachwia� szczytem ciemnym, ramiona jego zadr�a�y i wkr�tce rozwar�y si� szeroko,
a nad polan� pop�yn�� szum g��boki i dumny najwy�szego z le�nych drzew.
- Jam najwy�szy w tym lesie, najdalej wzrokiem si�gam i widz� najwi�cej.
Widywa�em walki, kt�re staczali oni w oddaleniu to wi�kszym, to mniejszym, niekiedy
tak wielkim, �e ich odg�osy dochodzi�y tu jak g�uche turkoty, tocz�ce si� za skrajem
firmamentu lub jak wzd�te poszumy las�w, gdy targa nimi przelatuj�cy Wicher-Gwa�t.
Wtedy tu, na tej polanie, panowa�y cisze letnie, gor�ce i wonne, motyle wiesza�y
si� na kwiatach, a na mchach i trawach igra�y w promieniach s�onecznych skrzydlate
owadki.
S�owik te� w kalinach �piewa� zaczyna� i drobne ptactwo, przez gwar odegnane, przywabione
przez cisz�, pomi�dzy ga��zie nasze powraca�o.
A tam, we w�ciek�o�ciach zwierz�cych, w podrzutach �miertelnych k��bi�y si� cia�a
ludzkie, i we wrzawie bojowej, w stuku grom�w, w ulewie ogromnych b�yskawic krew
z nich ciek�a na trawy, mchy, kwiaty, i wsi�ka�a w dr��c� od huku i ha�asu ziemi�...
Ale ja tobie, wietrze pr�dki, rzeczy tych, niegdy� widzianych, s�yszanych nie opowiem.
Gamami szum�w swoich cz�sto opowiadam ziemi o jej smutkach, zagadkach, p�onnych nadziejach
i pewnych mogi�ach albo w wichrzyste noce o rzeczach g��bokich i wiecznych rozmawiam
z chmurami.
Lecz ludzkich walk krwawych opiewa� nie umiem. Nie do tegom stworzony ja, mieszkaniec
pokoj�w le�nych, daj�cy gniazdom ptasim przytu�ek bezpieczny i cienie koj�ce roztaczaj�cy
nad wszystkim, co od skwar�w usycha i mdleje.
Ty�kom dr�a� od rado�ci i szumem swym �piewa� niebu dzi�kczynne: hosanna! ilekro�
tu powracali �ywi i zwyci�scy.
Zwyci�skimi powracali nieraz i cho� im na uznojonych czo�ach rozlewa�a si� duma triumfu,
w szeregi karne wyci�gali si� na g�os wodza, w milczeniu oczekuj�c s��w jego rozkaz�w.
On serca ich w r�ku swym trzyma� i umia� podbija� je w g�r�. Odkrywa� przed szeregami
czarnow�os� g�ow� i za to, �e by�y pos�uszne jak dzieci a jak lwy odwa�ne, �e sile
przemagaj�cej rozproszy� si� nie da�y, �e wstydem nie splami�y krzy�a, kt�ry przyj�y
na swe ramiona - dzi�kowa�. Ale i wtedy jeszcze, gdy dzi�kowa�, g�os jego rozlega�
si� jak bojowe d�wi�ki i nie by�o w nim s�odyczy ani pieszczoty, hart tylko by� i
wola �elazna, trzymaj�ca mocno wodze ich woli. Im za� od tych dzi�kczynie� stalowych
i kr�tkich na twarze, znojem oblane, prochem opalone, kurzaw� okryte, spada� blask
wniebobior�cej rado�ci.
A potem by�y tu opowiadania, rozmowy gwarne, ogniska, buchaj�ce wonnym dymem ja�owc�w,
weso�e r�enie koni, b�ogie spoczynki na mchach i trawach, szepty modlitw w �wietle
gwiazd i brzmienia przyciszonych hymn�w ch�ralnych, z p�omienn� pokor� wzbijaj�ce
si� ku Temu, kt�ry jest nad gwiazdami.
Raz gdy wr�cili tak, nie rozproszeni, nie os�abli, lecz owszem, w odwadze i wytrwaniu
umocnieni, a na g�os wodza: "W szeregi, formuj si�!" stan�li przed nim murem zwartym,
on jednego z nich przez chwil� wzrokiem szuka� i znalaz�szy, skinieniem ku sobie
przywo�a�.
I kt� wtedy, jak my�lisz, wietrze pr�dki, przed nim stan��? Oto ten ma�y Tar�owski
w tej chwili, o! wcale, wcale do bia�ej i r�owej dziewczyny niepodobny. Plamy krwi
mia� na odzie�y i r�kach, a po�r�d twarzy, przez dymy i kurzaw� uczernionej, oczy
b�yska�y mu
niespokojnie, bole�nie, prawie ponuro. Stan�� w zwyczajnej sobie postawie, nieco
nie�mia�ej, i czeka�.
W�dz w milczeniu patrza� na t� posta� w�t��, �ladami walki ci�kiej okryt�, na te
r�ce drobne, a zakrwawione i co� z czu�o�ci ojcowskich albo z braterskich rozrzewnie�
przep�ywa�o mu po surowym czole. Potem wskazuj�c go wyci�gni�tym w milczeniu szeregom
rzek�:
- �ycie mi dzi� uratowa�. Cudem odwagi je uratowa�; cud, �e nie zgin�� sam. Dziw,
�e w tym dziecku mieszka taki lew! Nie za to wdzi�cznym mu, �e �yj�, lecz za to,
�e was jeszcze, jako klamra, sprz�gam i �e jeszcze razem z wami s�u�� nie �adnemu
panu ziemskiemu, ale Um�czonej, �e jeszcze s�u��. Uczcijcie w nim dzielnego rycerza
Um�czonej! Ja mu dzi�kuj�.
Tu ramieniem szyj� tego ma�ego otoczy� i co� z anielskich tkliwo�ci czy rado�ci wykwita�
pocz�o mu na usta, a� rozkwit�o w u�miech serdeczny, per�owy, �wie�y i bardzo dziwny
pod czo�em tragicznym.
By�o� tam, by�o potem doko�a tego ma�ego powinszowa�, uniesie�, u�cisk�w, zapyta�,
opowiada�. Kto widzia�, opowiada�; kto nie widzia�, zapytywa�. Zdaje si�, �e tam,
za olchami, na r�ce go porwali i wysoko na r�kach podnie�li, �e dow�dca jazdy, w
herkulesowym u�cisku go trzymaj�c, d�ugo mu co� o siostrze, o pannie Anieli szepta�!...
Jak�e! Uratowa� klamr� t� drogocenn�, kt�ra ich sprz�ga�a, wiedz�, kt�ra ich wiod�a,
wol�, kt�ra ich wol� trzyma� umia�a w okowach wytrwania i rozp�omienia� ogniem nadziei
- cho�by przeciwko samej nadziei! Powszechn� tu by�a wieczoru tego jaka� dziwna,
dobra, braterska rado��.
I na nim jednym tylko, kt�ry rado�ci tej by� przyczyn�, wcale jej zna� nie by�o.
Wygl�da� tak, jakby podziela� j� chcia�, ale nie m�g�.
Na pytania ledwie s�owem kr�tkim odpowiada� lub nie odpowiada� nic; u�ciski odwzajemnia�,
lecz by� �r�d nich jakby we �nie,
jakby w zamy�leniu roztargnionym.
Omy� z siebie w strudze b��kitnej kurzaw�, krew, dym prochowy i mia� twarz znowu
bia�� i r�ow�, nawet nie ogorza��, bo jak u niekt�rych niewiast bywa, nie ima�y
si� jej bia�o�ci spieki s�oneczne. Lecz my�la� o czym� ci�gle, niespokojnie, prawie
pos�pnie, jakby dusza jego ko�ysa�a si� nad przepa�ci� pe�n� w�tpie�, zapyta�, zagadek.
Tak gdy gwiazdy wzesz�y, po�o�y� si� pod t� brzoz� i gdy wszyscy ju� spali, nie spa�.
�adne z nas, drzew, tego niepokoju i smutku jego zrazu nie zrozumia�o. Jam pierwszy
zrozumia�. Nie do tego by� stworzony. Jak ja, kt�ry z niebem cz�sto o rzeczach wielkich
i wiecznych rozmawiam, nie stworzonym do opiewania krwawych boj�w ludzkich, tak on,
w geniuszu natury i g�rnych my�lach ludzkich rozkochany, do boj�w tych stworzony
nie by�. Do czego innego by� stworzony.
.........................................
- Zna�am go z bliska, zna�am dobrze jego my�li i mi�o�ci - zaszepta�a brzoza, kt�rej
g�ste listowie, w sp�ywaj�ce ku ziemi warkocze zaplecione, srebrzy�o si� jeszcze
gdzieniegdzie od wieczornej rosy, a suknia z bia�ej rosy prze�wieca�a zza d�ugich
warkoczy. Zna�am go z bliska, zna�am dobrze jego my�li i mi�o�ci, bo doko�a mnie,
z ziemi od pobliskiego strumienia wilgotnej wyrasta t�um ogromny ro�linek przerozmaitych,
przyziemnych, drobnych, w�r�d kt�rych krz�ta si�, pe�za, biega, podlatuje drugi t�um
r�wnie� malutkich, przyziemnych, przerozmaitych owadk�w, robaczk�w, a on, ten ma�y,
z drobiazgiem tym przebywa� lubi� dziwnie i w�wczas tylko na r�owej twarzy jego
ja�nia�o szcz�cie spokojne, b�ogie, gdy z nim przebywa�. On doprawdy drobiazg ten
kocha� i
kszta�t�w jego, �ycia jego ciekaw by� nami�tnie.
S�usznie powiedzia� �wierk wysoki, �e by� on rozkochany w geniuszu natury, ale ja
tylko wiem, bom temu przygl�da�a si� nieraz, jakie on z tym geniuszem rozmowy d�ugie,
ciekawe prowadzi�. I mi�osne r�wnie�, bo tak ju� jest pomi�dzy lud�mi, �e ciekawe
i d�ugie
rozmowy prowadzi� oni zwykli tylko z przedmiotami swojego kochania. Przedmiotem kochania
jego by�a natura, lecz powsta�o przeciw niej kochanie drugie, tym p�omienniejsze,
�e bolesne, i tu go przywiod�o. O tamtej kochance zupe�nie zapomnie� nie zdo�a� i
przed obliczem �mierci, kt�ra co dzie� spotka� go mog�a, stoj�c, wzrokiem i dusz�
wpatrywa� si� jeszcze w jej oblicze. W przerwach s�u�by obozowej, w godzinach odpoczynku
to bywa�o.
Inni, odpoczynkowi po ci�kich trudach radzi, zbieraj� si� w gromadki, gwarz�, wspominaj�
i nieraz �miech weso�y wzbija si� od nich nad tym polem bliskiej �mierci, a on jak
zwykle ch�tnie milcz�cy, cichy, chodzi w pobli�u moim pod tymi olchami cienistymi,
po tym gaju kalinowym, nad strumieniem i co chwil� na ziemi� pochylony czego� mi�dzy
zi�kami czy owadkami upatruje, szuka, a znalaz�szy w palcach albo w d�oni podnosi
i przygl�da si�, wzrok i pami�� w tym zatapiaj�c - szcz�liwy!
Raz trzej, czterej towarzysze jego przyszli tam i zapytali, czego szuka tak pilnie
i czemu tak bacznie si� przypatruje. Trzyma� wtedy w palcach jakie� pi�rko zielone,
w dziwnie subtelny spos�b wykrojone i wyr�bkowane, wi�c swoim cichym, �agodnym g�osem
m�wi� im zacz�� o tym, jaka to jest ro�lina rzadka, jak on pragn�� znale�� j� kiedykolwiek,
nie zasuszon� w zielniku, lecz �yw�, jaki kraj oddalony, zamorski jest jej krajem
rodzinnym, jak przez l�dy i oceany wiatr nasiona jej tu przyni�s� i jaki to cud natury
te w�dr�wki na skrzyd�ach wiatru, od bieguna do bieguna ziemi, nasionek tak drobnych
jak py�ki. Innego dnia to samo powt�rzy�o si� z powodu owadka z�otawego, kt�ry trwo�nie
uwija� si� mu po d�oni, a innego jeszcze z powodu wspania�ej korony nenufaru, kt�ra
u brzegu strumienia rozkwit�a, a kt�r� on zerwa� i w r�ku trzyma�, twarz pochylon�
w upajaj�cej woni jej zatapiaj�c.
Towarzysze w �cis�� gromadk� wok� niego skupieni patrzali, s�uchali, wszyscy go
wzrostem, szeroko�ci� ramion, m�skimi zabarwieniami twarzy przewy�szaj�c. Czapki
ich czworok�tne wygl�da�y na tle zielonym jak ogromne chabry i amarantusy, na odzie�y
mieli twarde, szerokie pasy i u pas�w �elazem pob�yskuj�c� bro�. I dziwnie by�o patrze�,
jak te twarze ogorza�e, pi�tnem zm�cze� i niepokoj�w trawi�cych naznaczone, pochyla�y
si� ciekawie nad drobnym pi�rkiem ro�linki albo z�otawym cia�kiem owada i jak na
te skazane g�owy ukojenie i odpoczynek sp�ywa�y z cichych s��w ma�ego towarzysza,
z zielonych tkanek ro�liny, ze z�otawych skrzyde�ek owada, ze �nie�nych p�atk�w wonnej
lilii wodnej.
Oto do czego by� stworzony. I jeszcze do tych my�li, kt�re przyjacielowi opowiada�
wtedy, gdy wszyscy spali, a on, nie �pi�c u st�p moich, na g�stych trawach le�a�.
Tamten nie spa� tak�e. Sen z oczu sp�dza�a mu my�l o tej zagadce ogromnej, w kt�r�
ziemia ta i najlepsi jej synowie uplatali si�, jak w krwaw� paj�czyn�, i mo�e jeszcze
o pozosta�ej daleko, t�skni�cej pewno, p�acz�cej mo�e Anielce. Przyszed� do brata
Anielki i d�ugo obaj le�eli u st�p moich, twarzami ku sobie obr�ceni, w milczeniu
nocy rozmawiaj�c tak cicho, jak cicho p�acz� moje warkocze, gdy z lekkim szemraniem
sp�ywaj� z nich na traw� majowe deszcze nocne.
Cicho by�o. Na jednym z kra�c�w obozu ko� czasem zar�a�, na innym z piersi u�pionego
cz�owieka wyrwa� si� okrzyk g�uchy albo wion�o ci�kie westchnienie. Kto� w ostatniej
bitwie raniony j�cza� pod d�bem w uplecionym z ga��zi namiocie, zza drzew otaczaj�cych
polan�, na przestrzeniach md�o o�wietlonych przez gwiazdy wida� by�o czarne pos�gi
uzbrojonych i nieruchomo stoj�cych stra�y.
Oni dwaj, na siebie wzajem albo na gwiazdy patrz�c, rozmawiali o tych czasach dalekich,
w przysz�o�ci dalekich, kt�re b�d� albo nie b�d�, kt�re je�eli b�d�, wodami ukojenia
i oczyszczenia obmyj� �wiat, w kt�rych podobno miecze maj� by� przekute na p�ugi,
a jagni�ta sen spokojny znajdowa� u boku lw�w...
O przysz�o�ci �wiata, po wiekach walk, zbrodni i m�k rozkwit�ej w raj niewinno�ci,
pogody i zgody, m�wili z t�sknot�, z zachwyceniem, upragnieniem.
Szeptem cichym marzyli o tym celu przedalekim, ku kt�remu rzek� wrz�c� i wieczn�
p�yn� marzenia ludzkich g��w i serc najwy�szych, a nie wiedz�cych nigdy, czy kiedykolwiek
rzeka do celu swojego dop�ynie. Ach, b�l i rozpacz tych marze� bez ziszczenia, upragnie�
bez nasycenia, zagadek bez rozwi�zania! Ach! niezg��biony tego wszystkiego smutek!
- Bo chocia� przedmiot walki najdro�szy jest i �wi�ty, przelana w niej krew ludzka
trucizn� w �y�y sp�ywa i rany zadane ranami k�ad� si� na tych, co je zadaj�. Gniew,
b�l, �mier� to s�py pas�ce si� na trupach rado�ci, s�odyczy i nadziei ludzkich. Z�y
r�d przeciw sobie samemu szpony ich wystawiaj�cy! N�dzny r�d, kr�tko �yj�cy, kt�rego
synowie nawzajem sobie skracaj� �ycie! Nieszcz�sny r�d, zewsz�d w ciele swym i w
duchu swym zagro�ony, kt�rego synowie nawzajem cia�om i duchom swoim gro��! O! kiedy�
b�dzie
inaczej? Czy kiedykolwiek b�dzie inaczej? Dlaczeg� nie urodzi�em si� w tej porze
p�nej, gdy �wiat b�dzie innym, albo w tak wczesnej, aby oczy moje nie potrafi�y
otworzy� si� na to, �e m�g�by by� innym, gdyby, gdyby ludzie byli inni!
Po kr�tkim milczeniu ze smutnym u�miechem m�wi� pocz�� wiersz staro�ytnego poety:
- Ba�� niesie, �e Prometeusz do pierwiastku gliny, b�d�cej podstaw� istoty cz�owieczej,
wla� po kropli ka�dego z pierwiastk�w zwierz�cych, samo serce cz�owiecze zaprawiaj�c
chciwo�ci� wilcz� i w�ciek�o�ci� lwi�. To jest przyczyna tych pomst i gniew�w, kt�re
w ludzi uderzaj� zgonami strasznymi, i to jest przyczyn�, �e wal� si� w gruzy gmachy
wspania�e, �e lemiesze wojsk wrogich rozorywuj� wa�y podbitych grod�w.
- Horacjusz? - zapyta� towarzysz m�wi�cego i w tej�e chwili z porywczym gestem silnego
ramienia znad trawy si� podni�s�.
- Podbitych grod�w! - powt�rzy�, chwil� milcza�, a� zawo�a�:
- Teraz inaczej by� nie mo�e!... Podbitych grod�w... Teraz walka to powinno��!...
G�os cichy, ale stanowczo brzmi�cy, nami�tnemu wykrzykowi temu odpowiedzia�:
- Teraz inaczej by� nie mo�e. Dop�ki gwa�t, dop�ty �wi�ty przeciwko gwa�towi gniew!
Dop�ki krzywda, dop�ty walka! Przez krew i �mier�, przez ruiny i mogi�y, z nadziej�
czy przeciw nadziei walka z piek�em ziemi w imi� nieba, kt�re na ziemi� zst�pi...
- Mo�e zst�pi...
- Kiedy�...
- Gdy nas ju� na ziemi nie b�dzie.
Tak oni czasem w zmrokach nocnych rozmawiali z sob�, gdy ob�z spa� i doko�a obozu
na przestrzeniach md�o przez gwiazdy o�wietlonych wida� by�o czarne pos�gi uzbrojonych
stra�y.
A� przyszed� dzie�...
.........................................
...Szept brzozy zni�a� si�, taja�, umilk�; przem�wi� w zamian brodaty, silny d�b:
- A� nadszed� straszny dzie�. Stra� daleka przynios�a oznajmienie... Bo okrom bliskiej,
wok� obozu rozstawionej, mieli oni stra� swoj� dalek�, kt�ra tu przynosi�a oznajmienia,
ostrze�enia, wie�ci. Przynios�a je ona tak, jak kr�lewicz bajeczny d��y� do zamku
zaczarowanej kr�lewny: przez zaro�le cierniste, wrzaw� upior�w nape�nione, przez
moczary bagniste, naje�one paszcz�kami smok�w. Czasem stra�nik gin�� w u�cisku upiora
lub w paszcz�ce smoka, czasem dociera� celu.
Z daleka ju� s�ycha� by�o t�tent biegn�cego przez las konia.
- Has�o?
- Z nadziej� czy przeciw nadziei!
Wpad� na polan� m�ody jed�dziec na koniu zdyszanym, z twarz� oblan� potem. Po�udnie
skwarem piek�o. Kilka g�os�w przyja�nie zawo�a�o:
- Kali�! Pan Kalikst! Jak si� masz?
Ale on na powitania czasu nie mia�. Z konia zeskoczy�.
- Gdzie naczelnik? Prowad�cie! Pr�dzej!
Polan� szed� spiesznie, przybysza nie widz�c, m�odzieniec wysmuk�y, w szafirowej
czapce na z�otych w�osach. Adiutant wodza. Kto� do niego zawo�a�:
- Radowicki! Od poczty obywatelskiej... wys�aniec! Do naczelnika prowad�!
Adiutant i pose� obywatelskiej poczty d�onie sobie u�cisn�li. Koledzy szkolni, s�siedzi.
Razem weszli do namiotu wodza. Ob�z zaleg�a cisza. Tak� cisz� martw� na powierzchni,
a dr��c� w g��biach, dyszy natura w przedchwili burzy piorunowej i wichrzystej.
Wkr�tce do namiotu wodza weszli wezwani dow�dca jazdy i paru towarzyszy innych, kunsztu
or�nego mniej lub wi�cej �wiadomych. Narada.
Oczekiwanie trwa�o d�ugo, a� Romuald Traugutt przed namiot sw�j wyszed� i otrzymane
wie�ci og�osi�.
Bi�y z nich pioruny bliskiego boju i wicher �mier� wia�.
Wojsko ogromne nadci�ga, ju� opasuj� las, oddzia�y jego piesze i konne ju� jak rzeki
szumne lasem p�yn�. Przez las drzew przedzieraj� si� lasy luf, pik, bagnet�w. Za
godzin�, za dwie tu b�d�. Pose� wie�� przywi�z� drog� d�ug� i trudn�, lecz przywi�z�
j� jeszcze w por�. Sto strzelb na jedn� strzelb�. Sto pik na jedn� szabl�. Jak w
ba�niach. Lecz bywa to prawd�. Czy zl�kn� si� tej prawdy? Kim�e s�? Nie niewolnikami
s� przez gwa�t i przemoc ci�gni�tymi na pola krwawe, ale dobrowolnymi ofiarnikami
wysokich o�tarzy.
Wi�c nie opu�ci ich duch ofiary i duch m�stwa! I duch tej mi�o�ci, kt�ra ich tu przywiod�a.
Ci, co zgin�, b�d� siewcami, kt�rzy samych siebie rzuc� w ziemi�, jako ziarno przysz�ych
plon�w. Bo nic nie ginie. Z dzi� zwyci�onych dla jutrzejszych zwyci�zc�w powstaj�
or�e i tarcze. Lecz oni z siebie dob�d� wszystkie si�y, wszystkie swe si�y m�stwa,
karno�ci, wytrwania, aby zwyci�y�. Bojowy okrzyk ich: "W imi� Boga i ojczyzny!"
Z tym okrzykiem na �mier� czy na zwyci�stwo do boju!
Tak m�wi�. S�owa jego rozlega�y si� od brzega do brzega obozu, d�wi�czne, kr�tkie,
coraz g�o�niejsze, gor�tsze i jak iskry sypa�y si� na g�owy t�umu, a� jak �an kwiat�w
na ��ce zako�ysa� si� t�um ten i wyrzuci� z setek piersi wzd�tych grzmotowy okrzyk
zapa�u. Potem zakot�owa�o tu, zawrza�o. Siod�anie koni, przydziewanie zbroi, wo�anie
komend, formowanie si� szereg�w, g�o�ne rozkazy, ciche zlecenia. Kipia� ruch, dzwoni�y
g�osy, t�tnia�y ko�skie kopyta, bro� b�yska�a w powietrzu pe�nym s�onecznego z�ota
i upa�u.
Pose� poczty obywatelskiej mia� odje�d�a�, znowu drog� �ug� i nudn� powraca� tam,
sk�d przyby�. Wprz�dy jednak zatrzyma� konia przed jednym ze sformowanych ju� oddzia��w
pieszych i �o�nierzowi spomi�dzy wszystkich najmniejszemu wzrostem poda� przedmiot
tak drobny, ze zaledwie dostrzec si� daj�cy, m�wi�c:
- Od siostry!
By� to skrawek papieru niezmiernie drobno zapisany i zwini�ty w spos�b taki, aby
go w potrzebie z �atwo�ci� po�kn�� by�o mo�na. Takie w�wczas listy pisano ze �wiata
do oboz�w.
Dow�dca jazdy na pi�knym swym arabie obok szereg�w bieg�, zobaczy�, ku Tar�owskiemu
g�ow� skin��.
- Od panny Anieli?
Zamienili si� spojrzeniami, na twarzach ich b�ysn�� u�miech. By� to kwiat r�k� dziewczyny
z daleka rzucony na te otwarte mogi�y. Co pisa�a? Nie dowiedzia� si� o tym w tej
chwili jej brat, bo rozleg�a si� g�o�na komenda, wi�c skrawek papieru spiesznie u
piersi skry�. Czy dowie si� kiedykolwiek?
Potem wyci�gali st�d w porz�dku, w milczeniu, a� na opustosza�ej polanie pozosta�y
tylko trawy zdeptane, kwiaty konaj�ce i namioty puste. Namiot dla rannych, u st�p
moich stoj�cy, w tej godzinie ich odej�cia pustym by� tak jak i inne. Nape�ni� si�
mia� wkr�tce.
Nie odeszli daleko. Plan bitwy by� podobno kunsztowny, bieg�y. Obrona i zarazem napa��.
Zasadzka ukryta w nieprzeniknionej dla oka g�stwinie, a na lu�niejszych przestrzeniach,
za ka�dym drzewem przyczajone oko lufy i na ka�dym p�lku mchowym czy paprociowym,
w ka�dej cienistej alkowie z ga��zi dobyte z pochew szable.
Dziwnie to wszystko wygl�da�o, m�wi� ci, wietrze pr�dki, �e dziwnie to wygl�da�o
w�r�d uc�tkowanej kwiatami zielono�ci le�nej i w�r�d majowych p�d�w sosen, kt�re
w milczeniu upalnej pogody swe jasne, wieloramienne �wieczniki podnosi�y nad twarzami
ciemnymi, skamienia�ymi w milcz�cym oczekiwaniu.
Chodzi�y tam po tych twarzach poruszenia i b�yski rozmaite: niecierpliwo�ci, zapa�u,
wyt�onego nas�uchiwania, str�canych przez wol� na dno duszy bol�w i trw�g. W powietrzu
wolnym od szczebiotania ptak�w, kt�re zl�knione odlecia�y, czu� by�o oddechy kilkuset
piersi ludzkich, nami�tne, niespokojne.
A� z g��bi lasu przyp�ywa� pocz�� szum coraz wzrastaj�cy... wzmaga� si�, przybli�a�,
coraz ogromniejszy... Jakby powietrzem nadlatywa�o, jakby do�em lasu nadchodzi�o
co� straszliwego...
- Baczno��! Gotowa� bro�!
Rozkazowi temu, kt�ry rozleg� si� tu� prawie za mn�, odpowiedzia� z oddali g�os inny,
tak samo rozkazuj�cy, kr�tki. I by�o ju� wida�... Szara masa ogromna, posuwaj�ca
si� naprz�d z trudem i powoli w�r�d g�stych drzew, po ziemi naje�onej sztywnymi pr�tami
latoro�li, zas�anej sieciami podst�pnych wiklin. Trudno jej by�o i��. W szumie jej
krok�w trzaska�y �amane, stuka�y r�bane ga��zie.
Ale ju� wyra�nie by�o wida�... I wtedy... Zastuka�y, zastuka�y za drzewami, po zaro�lach,
g�ste, pojedyncze, szybko, szybko po sobie nast�puj�ce wystrza�y i r�j b�yskawic
kr�tkich, ognistych, rozsypa� si� w�r�d drzew i zaro�li.
Wnet od strony nadchodz�cych buchn�� i potoczy� si� ogromny, d�ugi grzmot i zarazem
sun�� stamt�d pocz�y g�ste k��by dymu. Rotowy ogie� karabin�w, zbity w sobie, ci�ki,
odpowiedzia� posiekanemu ogniowi strzelb, na znacznej przestrzeni rozsypanych.
By�a to rozmowa dwu r�nych ze sob� grzmot�w; dr�a�y od niej ze zgrozy najsilniejsze
drzewa lasu.
Czy d�ugo trwa�a?
D�ugo. Godziny up�ywa�y.
W dymach, kt�re stawa�y si� morzem napowietrznym, k��bi�cym si� i ciemnym, szara
masa, wyd�u�ona w kszta�t kolumn, to roztaczana w kszta�t p�obr�czy, przybli�a�a
si� znowu i znowu cofa�a. Niewygodnie jej by�o, ciasno i w�r�d zas�on le�nych, ogniem
ziej�cych, trwo�nie. Ale ros�a wci��, ros�a, g�stnia�a, na odleg�o�ciach coraz wi�kszych,
dalszych.
Tysi�ce coraz nowe, konne, piesze. Jak rzeki wezbrane, o wodach nieprzebranych.
Ale te� tysi�c zap�r, przeszk�d w tym �wiecie le�nym, nape�nionym tworami niepos�usznymi,
maj�cymi we w�asnym swym kr�lestwie swoj� wol� i swoj� moc. Tysi�ce te� tych stuk�w
szybkich zza drzew i spomi�dzy zaro�li, kt�re razem z rojami ognistych b�yskawic
rzuca�y roje pocisk�w celnych.
Ilekro� rozdziera�o si� na chwil� napowietrzne morze dymu, wida� by�o bli�ej i dalej,
z jednej strony i z drugiej, postacie ludzkie rozci�gni�te na mchach i wiklinach,
jak czarne, le��ce cienie.
Po obu stronach pada�y trupy. Lecz nie wszyscy upadaj�cy byli trupami. Upad� st�d
niedaleko i rozci�gn�� si� na paprociach ma�y Tar�owski. Ale �y�...
Od pocz�tku bitwy, za rosochat� olch� na jedno kolano kl�cz�c, nabija� strzelb�,
celowa� i strzela�, bez ustanku, zapami�tale, szybko, z wpraw�, kt�r� obdarzy�y go
�wiczenia obozowe. Jakby nigdy pragnieniem by� nie bieg� ku rajskiej erze wiecznego
pokoju �wiata, jakby nigdy razem z poet� nie wyrzeka� na wlan� w serce cz�owiecze
kropl� w�ciek�o�ci lwiej... Co� lwiego czy tygrysiego b�yszcza�o mu w oczach o rozpalonym
b��kicie, pod czo�em �ci�gni�tym w jedn� zmarszczk� uwagi wyt�onej i zaci�to�ci
srogiej; w lini� srog� jak krwawa uraza zaciska�y mu si� usta albo rozwarte, dysz�ce,
w pier� w�t�� ch�on�y w�e dymu, ziej�ce prochow� woni�.
Wtem nadlecia�o co� maj�cego w szarym dymie podobie�stwo do wyd�u�onego cia�a czarnej
pszczo�y i w rami� go ugodzi�o. Rami� to zwis�o u boku, strzelba z r�ki wypad�a,
chcia� porwa� si� z kl�czek, zachwia� si� i na wysokie paprocie upad�. Ale �y�, i
po d�ugiej
chwili dwie pary silnych ramion zdj�y go z okrwawionych paproci i wnios�y do tego
namiotu, u st�p moich stoj�cego, kt�ry ju� nie by� pustym.
Pod dachem wysokim, z zielonych ga��zi uplecionym, na mchowych i paprociowych po�cielach
le�a�o ju� kilkunastu ludzi, w kt�rych trzewia lub cz�onki ��d�a swe pogr��y�y czarne
pszczo�y. Nad nimi, od jednego do drugiego przechodz�c, przykl�kali dwaj ludzie z
twarzami zatroskanymi, z czo�ami oblanymi potem, z r�koma czynnymi. Lekarze obozowi.
Ale w�wczas doko�a polany tej stawa�o si� ju� bardzo gor�co. Z coraz cz�stszymi,
z coraz d�u�szymi, g�stszymi grzmotami karabinowego ognia, szara masa zbli�y�a si�
ju� na odleg�o��, z kt�rej mo�na by�o rozpoznawa� wzrokiem pojedyncze postacie, twarze,
ubrania, bronie. Z �elaznym prawem liczby zaokr�gla�a si� ona w obr�cz i opasywa�a
polan� coraz zupe�niej, coraz bli�ej. Ludzie z tej i z tamtej strony pocz�li spotyka�
si� oko w oko i zwiera� si� pier� z piersi�.
W stukach i grzmotach obustronnych ogni dym g�stnia�, nape�niony ognistymi b�yskawicami,
krzykami, przekle�stwami i wybijaj�cymi si� nad wszystko g�osami komend kr�tkich,
zdyszanych, coraz �pieszniejszych, zapalczywych, �miertelniejszych. Duszno�� i ciemno��
od dymu wzrasta�y; la�y si� w nich strumienie potu, ciek�y strugi krwi. Coraz cia�niej
stawa�o si� tam, wrzaskliwej, krwawiej, w�cieklej, przekl�ciej. Piek�o, piek�o, m�wi�
ci, wietrze pr�dki, szala�o w tym naszym cichym, wonnym, kwiecistym, niewinnym raju
le�nym. Piek�o ludzkie.
I zdawa� si� mog�o, �e nad to, co si� ju� dzia�o, nic na ziemi straszniejszego dzia�
si� nie mo�e. A jednak...
Kiedy na ludzi spogl�dasz, wietrze pr�dki, nie m�w nigdy: "Tu kres ich tragedii!"
Bo nikt w�r�d wszech�wiata odgadn�� ani obliczy� nie zdo�a tego szczytu najwy�szego,
na kt�ry wzbija� si� mog� ich tragedie, ich zbrodnie i ich niedor�wnany we wszech�wiecie
b�l. I oto...
Zza g�stwiny olch i osin, zza tej, co to, widzisz, naprzeciw mnie, spo�r�d krzaczystych
zaro�li wyrasta, wysun�� si� oddzia� wojska konnego, lasem pik d�ugich nad g�owami
naje�ony, nad ko�skimi grzbietami pochylony i krzyk wydaj�c przera�liwy pocz�� przez
pust� polan� ku temu namiotowi p�dzi�. Zoczy� namiot ten ludzi pe�en i p�dzi� ku
niemu pocz��, ku namiotowi, w kt�rym si� i broni pozbawieni le�eli ludzie ranni,
a nad nimi z r�koma czynnymi kl�czeli lekarze.
P�dzi� oddzia�, zbrojny w piki, na koniach chy�ych pochylony, z krzykami przera�liwymi,
z twarzami opalonymi w ogniu bitwy, i szala�a mu w �y�ach w�ciek�o�� lwia...
Lecz za mn� tu� rozleg� si� g�os stalowy, wrzask boju przewy�szaj�cy:
- Jazda! na obron� rannych.
W mgnieniu oka z dow�dc� swym na czele wlecieli na polan�. Czarni od dym�w piekielnych,
na zziajanych koniach wypadli zza drzew i zaro�li, naprzeciw tamtym, z podniesionymi
szablami w r�kach...
S�o�ce mia�o si� ku zachodowi i zza dymu �wieci�o tarcz� z roz�arzonej miedzi. Na
ten poczet lec�cy, na jego spalone twarze i obna�one szable pad� rdzawoczerwony blask,
bezpromienny, ponury. W tym blasku dopadli namiotu, ju� przez tamtych okr��onego,
z w�t�� �cian� ga��zi ju� rozwalon�. Straszliwy panowa� tam t�ok i rozlega�y si�
nieludzkie wycia i ryki. Ca�� si�� rozp�du koni w t�ok ten uderzyli, z r�k sypi�c
b�yskawice szabel i pistoletowe strza�y. Dow�dca czarnow�osy, do Archanio�a z mieczem
p�omiennym podobny, pierwszy szerokiego otworu doskoczy� i jakby nogi konia jego
ziemia do siebie przyku�a - stan��.
O, Jezu! Nie by�o ju� w namiocie rannych ani lekarzy. By�y tylko trupy w krwi brocz�ce
i jeszcze otrzymuj�ce nowe rany, umilk�o albo w strasznym konaniu charcz�ce. A w
po�rodku tego pola mord�w dokonanych dokonywa� si� ju� ostatni. Na ostrzach, kilku
pik osadzony i wysoko wzniesiony w powietrze ma�y Tar�owski twarz bia�� jak chusta
wystawia� na rdzawoczerwony blask s�o�ca. M�cze�ska twarz ta, o umieraj�cych oczach,
z czerwonym sznurkiem krwi od z�otych w�os�w do ust, konwulsj� wstrz�sanych, pozna�a
jednak przyjaciela, r�ka szybkim ruchem rzuci�a ku niemu jaki� przedmiot czerwony
i g�os mdlej�cy zawo�a�:
- Jagmin! siostrze!
Ostatni dar, ostatnia my�l, ostatnie s�owo! Jak ptak czerwony chusta krwi� ociekaj�ca
zlecia�a na szerok� pier� dow�dcy jazdy, lecz w tej�e chwili upad� pod nim ko� jego,
kul� ugodzony i on sam w�r�d t�oku, dymu, wrzasku, stuku wystrza��w, ulewy ognistych
b�yskawic - znikn��!...
...Przesta� szumie� d�b brodaty i cisza nocna zaleg�a polan�. Bo noc ju� nadesz�a,
mroczna, ale nie ciemna: przezroczysta, gwia�dzista, majowa.
Na pag�rku mogilnym, na wysokich trawach wiatr le�a�, tak lekki, �e nie ugina�y si�
pod nim ku ziemi wysokie trawy. Ogromne skrzyd�a jego �a�o�nie zwin�y mu si� u bok�w
i smutnie rozsypa�y si� po ziemi w�osy ze srebrzystych szron�w paj�czo uprz�dzione.
W wyd�u�onych skr�tach jego kryszta�owego cia�a blado �wieci�y odbicia gwiazd i z
odbi� tych jedno tylko wzrasta�o w blask i wielko��, a� wzros�o w p�omyk gorej�cy,
od kt�rego taja� pocz�� kryszta� jego piersi. Taja� od gorej�cego p�omyka kryszta�
piersi wiatru pr�dkiego i �cieka� na wysokie trawy z szemraniem tak cichym, z jakim
p�acz� warkocze brzozy, gdy z nich na ziemi� sp�ywaj� majowe deszcze nocne. Tak na
bezimiennej, zapomnianej, nieznanej mogile le�nej p�aka� wiatr. I cicho znad traw
zaszele�ci�:
- A ten krzy�yk?
Ciche nad sam� ziemi� odpowiedzia�o mu dzwonienie:
- My, ma�e dzwonki liliowe, my, ma�e dzwonki, lito�nie�my ch�odzi�y jej rozpalone
czo�o i pi�y lej�ce si� z oczu jej �zy.
Po latach, po wielu, o sm�tnej jesieni przysz�a tu ciemna, drobna i u st�p pag�rka
twarz� pad�a na zio�a.
Biedn� twarz�! Bo nie by�a ju� bia�� ani r�ow�; bia�o�� jej i r�owo�� wypi�o z
niej �ycie. Biedne �ycie! Bo nie wiemy, co tam na �wiecie czyni�a, a w oczach sta�a
odbita sam