9266
Szczegóły |
Tytuł |
9266 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9266 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9266 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9266 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gordon R. Dickson
M�ody Bleys
(Young Bleys)
Prze�o�y� Miros�aw P. Jab�o�ski
Data wydania oryginalnego 1991
Data wydania polskiego 2003
Rozdzia� l
Kobieta siedzia�a na r�owej tkaninie mi�kko wy�cie�anego dryfowego siedziska i -
mrucz�c do siebie - czesa�a w�osy przed owalnym lustrem. Te pomruki by�y powt�rkami
komplement�w prawionych jej przez ostatniego kochanka, kt�ry dopiero co j� opu�ci�.
Nie�amliwy, przejrzysty br�zowy grzebie� przesuwa� si� g�adko przez l�ni�ce pasma
jej kasztanowatych w�os�w. W�osy nie wymaga�y czesania, ale b�d�c sama, lubi�a oddawa�
si� temu drobnemu, prywatnemu rytua�owi - po tym, gdy m�czy�ni, kt�rzy trzymali j� w
podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona mia�a nagie i delikatne, o g�adkiej, bladej sk�rze;
r�wnie blad� kolumn� jej karku zas�ania�y pasma w�os�w, kt�re opada�y a� do poziomu
dryfu. Od kobiety bi�a s�aba wo� - jakby perfum zmieszanych z pi�mem - tak delikatna, �e nie
wiadomo by�o czy rzeczywi�cie musn�a sk�r� perfumami, czy te� by� to jej naturalny zapach
- jeden z tych, kt�re inna osoba tylko z trudem mog�a poczu�.
Za kobiet� sta� ch�opiec i obserwowa� j�; nie by�o go wida� w lustrze, gdy� zas�ania�a
go czesz�ca si�, kt�rej obraz odbija� si� w migocz�cej elektronicznej powierzchni. S�ucha�
s��w, kt�re powtarza�a kobieta i czeka�, a� z jej ust padnie konkretna fraza.
Wiedzia�, �e w ko�cu tak si� stanie, gdy� stanowi�o to cz�� litanii, kt�rej - cho� byli
nie�wiadomi, �e s� poddawani indoktrynacji - uczy�a wszystkich swoich m�czyzn, by
recytowali j� podczas i po uprawianiu seksu.
Ch�opiec by� wysoki i szczup�y, w wieku wyznaczaj�cym zaledwie po�ow� drogi do
doros�o�ci, a jego w�ska twarz mia�a niemal nienaturalnie regularne rysy, kt�re - st�awszy -
obdarz� go, jako dojrza�ego cz�owieka, nadzwyczajn� uroda i b�d� wystarczaj�co m�skie, by
nie kojarzy� si� z delikatno�ci�. Jednocze�nie, ch�opiec by� podobny do kobiety spogl�daj�cej
w lustro.
Wiedzia�, �e tak jest, chocia� w tej chwili nie widzia� jej twarzy. Wiedzia�, gdy�
m�wi�o mu to wielu ludzi, a on w ko�cu zrozumia�, co mieli na my�li. Teraz nie mia�o to dla
niego znaczenia w innych sytuacjach, ni� podczas tych rzadkich spotka� z ch�opcami w jego
wieku, kt�rzy patrz�c na niego uwa�ali, i� mo�na go �atwo zdominowa� - i przekonywali si�,
�e tak nie jest. Ch�opiec - zar�wno sam, jak i dzi�ki obserwowaniu kobiety podczas tych
niewielu lat swego �ycia - nauczy� si� r�nych sposob�w obrony.
Teraz dochodzi�a do kwestii, na kt�r� czeka�. Na chwil� wstrzyma� oddech. Nie m�g�
si� temu oprze� pomimo determinacji, �eby tego nie robi�.
- �...Jeste� taka pi�kna� - m�wi�a kobieta do swego obrazu na ekranie. - ��adna inna
nie by�a nigdy taka pi�kna...�
Pora by�a odezwa� si�.
- Ale wiemy, �e jest inaczej, prawda mamo? - powiedzia� ch�opiec tak opanowanym
tonem, �e tylko doros�y m�g�by si� na� zdoby�; nawet on, inteligentny ponad sw�j wiek,
osi�gn�� owo brzmienie g�osu dopiero po ca�ych godzinach �wicze�.
Kobieta umilk�a.
Obr�ci�a si� na wisz�cym w powietrzu dryfie, kt�ry zako�ysa� si� na skutek ruchu
cia�a, a jej twarz znalaz�a si� przed twarz� ch�opca w odleg�o�ci nie wi�kszej ni� szeroko��
d�oni.
W tej chwili jej oczy p�on�y zielonym blaskiem. Kostki zaci�ni�tej na grzebieniu
d�oni by�y bezkrwiste; trzyma�a grzebie� jak bro� - jakby chcia�a przeci�gn�� jego z�bami po
gardle ch�opca i otworzy� mu t�tnic� szyjn�. Nie wiedzia�a, nie my�la�a - a on to zaplanowa� -
�e m�g� sta� za ni� w takim momencie.
Przez d�u�sz� chwil� ch�opiec patrzy� �mierci w oczy, a je�li wyraz jego twarzy nie
zmieni� si�, to nie dlatego, by ch�opak nie odczuwa� ogromnego strachu z powodu wisz�cej
nad nim gro�by zag�ady, tylko dlatego, �e zastyg� jak zahipnotyzowany, z martwym
obliczem. W ko�cu zdecydowa� si� podj�� ryzyko, chocia� wiedzia�, �e jego s�owa mog�y
rzeczywi�cie sk�oni� kobiet� do zabicia go. Zrobi� to, gdy� osi�gn�� w ko�cu ten punkt, w
kt�rym przekona� si�, �e m�g� prze�y� tylko z dala od niej. A m�ody cz�owiek ma silny
instynkt samozachowawczy; chce przetrwa� nawet kosztem nara�enia si� na �mier�.
Jeszcze kilka lat i by�by wiedzia�, co zrobi, gdyby powiedzia� to, co w�a�nie
powiedzia�; ale nie m�g� czeka�, �eby si� o tym przekona�. Za kilka lat by�oby za p�no.
Mia� jedena�cie lat.
Wi�c czeka�... �eby pod��y�a za impulsem zabicia, kt�ry p�on�� w jej oczach. Gdy�
okrucie�stwo jego s��w - nawet dla niej - by�o najwi�kszym, do jakiego m�g� si� posun��.
Poniewa� powiedzia� prawd�. Prawd� nigdy nie wspominan�.
Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wygl�da�a nie�le, je�li pomin��
gruboko�cist�, prostok�tn� twarz. Dzi�ki niemal magicznej sztuce makija�u, jak� opanowa�a,
mog�a uchodzi� za atrakcyjn� - mo�liwe nawet, �e za bardzo atrakcyjn�.
Ale nie by�a pi�kna. Nigdy nie by�a pi�kna i nigdy nie b�dzie; u�ywa�a pot�nej broni
swego umys�u w celu sk�onienia wybranych przez siebie m�czyzn, by w odpowiednich
momentach powtarzali jej to s�owo, kt�rego �akn�a jej dusza.
Pomimo tego, co posiada�a, nie potrafi�a pogodzi� si� z brakiem urody. Z faktem, �e
ca�a si�a jej inteligencji i woli, kt�ra mog�a da� jej wszystko inne, nie by�a w stanie uczyni� jej
pi�kn�. A jedenastoletni Bleys zmusi� j� do skonfrontowania si� z t� rzeczywisto�ci�.
Grzebie�, z�bami na zewn�trz, wzni�s� si� w dr��cej r�ce kobiety.
Bleys obserwowa� zbli�anie si� ostrzy. Czu� strach. Przewidzia� go; mimo to - by
prze�y� - nie mia� innego wyboru, jak powiedzie�, co powiedzia�.
Grzebie�, dr��c, wznosi� si� jak nie�wiadomie kierowana bro�. Obserwowa� jak si�
zbli�a�a, i zbli�a�a... a� zatrzyma�a si� tu� przed jego gard�em.
Strach nie min��. Zosta� tylko powstrzymany, jak bestia na �a�cuchu, chocia� teraz
Bleys przynajmniej wiedzia�, �e prze�yje. C� w ko�cu ryzykowa�? Dziedzictwo pokole� i
wychowanie jako Exotika, cz�owieka niezdolnego do u�ycia przemocy, sprawia�y, �e kobieta
nie by�a w stanie zrobi� tego, do czego nak�ania�o j� jej rozdarte ego. Porzuci�a bli�niacze
�wiaty Exotik�w i zostawi�a za sob� wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko
mo�liwe, ale nie mog�a, nawet teraz, zerwa� ok�w wyszkolenia i uwarunkowa�, jakie
wpojono jej, zanim jeszcze nauczy�a si� chodzi�.
Krew ponownie nap�yn�a do jej k�ykci. Grzebie� wolno opad�. Po�o�y�a go ostro�nie
za sob�, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobi�a to tak delikatnie, jakby
grzebie� nie by� twardy jak stal, ale kruchy i m�g� p�kn�� na skutek najl�ejszego dotkni�cia.
Ponownie by�a opanowana i pewna siebie.
- No c�, Bleys - powiedzia�a absolutnie spokojnym g�osem. - My�l�, �e nadesz�a
pora, �eby nasze drogi si� rozesz�y.
Rozdzia� 2
Bleys wisia� w przestrzeni, samotny i ca�kowicie odizolowany, oddalony o lata
�wietlne od najbli�szych gwiazd, nie m�wi�c ju� o jakimkolwiek �wiecie zamieszka�ym przez
cho�by jedn� ludzk� ras�. Samotny, ale na zawsze wolny...
Tylko jego wyobra�nia nie poddawa�a si�. Nagle straci� i to. W sali klubowej statku
wpatrywa� si� w indywidualny ekran, pe�en gwiazd rozmaitej jasno�ci.
By� sam, ale towarzyszy�o mu zimne, przera�aj�ce uczucie, kt�re nie opu�ci�o go od
chwili, gdy wszed� na pok�ad i usadowi� si� w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie
wy�cielonych obrotowych foteli statku rejsowego, kt�ry zabiera� go z Nowej Ziemi, gdzie
dwa dni wcze�niej zostawi� swoj� matk�, na planet� Zjednoczenie, maj�c� od tej pory by�
jego domem.
Jeszcze dzie� i znajdzie si� tam.
Jako� nie wybieg� wcze�niej my�l� w przysz�o�� poza ten moment, kiedy doprowadzi
do konfrontacji z matk�. W jaki� spos�b spodziewa� si�, �e kiedy ju� uwolni si� od niej i
legionu wci�� zmieniaj�cych si� opiekun�w, kt�rzy zamykali go w okowach �elaznej rutyny
nauki i �wicze�, sprawy automatycznie obior� lepszy kurs. Ale teraz, gdy w ko�cu znalaz� si�
w tej przysz�o�ci, troch� si� zagubi�.
Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu mia� by� wielki port kosmiczny w
Ekumenii. Na ca�ej planecie znajdowa�o si� zaledwie dwana�cie takich kosmodrom�w, gdy�
by� to biedny �wiat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia.
Wi�kszo�� religijnych kolonist�w, kt�rzy zasiedlili oba �wiaty, utrzymywa�a si� z
pracy na roli, korzystaj�c z narz�dzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich
planecie, gdy� brakowa�o na niej mi�dzygwiezdnych kredyt�w, by zap�aci� za importowane
urz�dzenia - z wyj�tkiem tych sytuacji, gdy oddzia�y m�odych m�czyzn z poboru
sprzedawano jako najemnik�w na terminowy kontrakt na inn� planet�, na kt�rej nadal toczy�y
si� walki mi�dzy koloniami.
Bleys udawa� zaabsorbowanego widokiem celu podr�y na swoim ekranie.
Szczeg�lnie gwiazd� przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wok� kt�rej kr��y�a zar�wno
Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegaj�ce Alf� Procjona Kultis i Mara -
bli�niacze �wiaty Exotik�w, gdzie urodzi�a si� i wychowa�a matka Bleysa i sk�d odlecia�a na
zawsze w furii, czuj�c obrzydzenie do Exotik�w, kt�rzy nie chcieli przyzna� jej przywilej�w i
swob�d, do jakich - by�a pewna - uprawnia�a j� jej wyj�tkowo��.
Zjednoczenie dzieli�o od Nowej Ziemi tylko osiem skok�w fazowych - jak
zwyczajowo, cho� niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie.
Gdyby rzecz sprowadza�a si� do wykonania ka�dego przesuni�cia fazowego po kolei,
znale�liby si� na Zjednoczenia po up�ywie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze
skokami fazowymi wi�za� si� pewien problem. Polega� on na tym, �e im wi�ksza by�a - w
euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odleg�o��, kt�r� �po�era�a� pojedyncza zmiana fazowa,
tym mniej pewny stawa� si� punkt, w kt�rym statek mia� si� wy�oni� w normalnej
czasoprzestrzeni po dokonaniu przej�cia. A to oznacza�o konieczno�� przeliczenia pozycji
statku po ka�dym wykonanym skoku.
W zwi�zku z tym, w celu zapewnienia pasa�erom maksymalnego bezpiecze�stwa, t�
podr� odbywano na zasadzie ma�ych przesuni�� fazowych, co sprawia�o, �e kosmiczna
�egluga trwa�a pe�ne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys mia� si� spotka� z m�czyzn�, kt�ry od
tej pory b�dzie si� nim opiekowa� - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z
by�ych kochank�w matki. Jak daleko Bleys si�ga� pami�ci�, Ezechiel by� jedynym
cz�owiekiem, kt�ry na trwale zaistnia� w jego �yciu.
Ezechiel stanowi� jedyny ja�niejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodzi�
si� przyj�� na siebie odpowiedzialno�� i zast�pi� ojca nie tylko Bleysowi, ale tak�e Dahno,
jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, zosta� kilka lat temu
odes�any na farm� Henry�ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawi� to Ezechiel.
Dziwne by�o to, w jaki spos�b Ezechiel jednocze�nie by� i nie by� podobny do matki
Bleysa. Ona opu�ci�a planety Exotik�w. On, urodzony jako Zaprzyja�niony na Zjednoczeniu,
odlecia� z tej planety raczej tak, jakby z niej ucieka�, a nie z pogard� i w�ciek�o�ci�, z jak�
matka Bleysa strz�sn�a ze swoich st�p py� jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean by�
absolutnym przeciwie�stwem tego, w jaki spos�b mieszka�cy innych �wiat�w wyobra�ali
sobie Zaprzyja�nionych. By� �agodny, ciep�y, wyrozumia�y - w jaki� spos�b wszystkie te
cechy mia� rozwini�te w takim stopniu, �e cierpia�, pozostaj�c w pobli�u Bleysa i jego matki,
widz�c korow�d jej kochank�w.
Normalnie, matka Bleysa odprawia�a od siebie by�ego partnera, kiedy wybiera�a
nast�pnego, ale zdawa�o si�, �e Ezechiel jest sk�onny przysta� na pozycj� p� przyjaciela, p�
s�u��cego. Swoj� okr�g��, piegowat� i zawsze radosn� twarz�, na kt�rej malowa� si� wyraz
us�u�no�ci, podnosi� na duchu matk� Bleysa - a zwykle nie by�y to dobre duchy. Ezechiel
przydawa� si� jej, chocia� odk�d zamkn�y si� przed nim drzwi jej sypialni, min�o sporo
czasu.
Jednym z przyk�ad�w tej przydatno�ci - gdy� matka Bleysa nie mia�a poj�cia, kto by�
jego prawdziwym ojcem - by�o to, �e dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktowa� si� z Henrym
na Zjednoczeniu, �eby zapyta�, czy ten przyj��by jeszcze jednego domniemanego b�karta
swego b��kaj�cego si� po �wiecie, niereligijnego brata.
Bleys podejrzewa� zawsze, �e Henry lubi� Ezechiela, chocia� ten przedstawia� swego
brata jako cz�owieka twardego jak g�az. Jednak Henry nie odm�wi� wcze�niej przyj�cia
Dahno, o dziesi�� lat starszego od Bleysa; i nie post�pi� te� tak teraz w stosunku do samego
Bleysa. To Ezechiel, kt�rego nigdy nie opuszcza� dobry humor i uprzejmo��, dawa� Bleysowi
nieco wytchnienia od wprowadzaj�cych �elazn� dyscyplin� opiekun�w i od
nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie by�o przy nim.
W swoim czasie matka trzyma�a Dahno przy sobie, twierdz�c, �e tylko ona mo�e nad
nim zapanowa�. Ale to te� si� nie sprawdzi�o i Dahno, tylko par� lat starszy ni� Bleys
obecnie, usi�owa� uciec od niej. W rezultacie, wys�a�a go statkiem do Henry�ego i
postanowi�a, �e nie pope�ni wi�cej tego samego b��du.
I nie pope�ni�a. Ona sama robi�a wszystko, co chcia�a i by�a niezale�na, ale Bleys
zosta� oddany pod kuratel� opiekun�w, zmieniaj�cych si� za ka�dym razem, gdy nowy
kochanek przenosi� ich do innego miejsca i wynajmowa� inn� grup� nauczycieli. Strzegli go i
rozkazywali mu ca�y czas, pozwalaj�c wyj�� tylko po to, by pokaza� si� go�ciom matki, kt�ra
p�awi�a si� w�wczas w chwale posiadania genialnego dziecka.
I by� geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach by�o dzie�em
przypadku, uzupe�nia�y d�ugie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekun�w.
W istocie nauka by�a ostatni� rzecz�, kt�ra go obchodzi�a. Wszystko go fascynowa�o.
Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotik�w, nie ukara�aby go
fizycznie, ale zasady, jakie ustanowi�a dla niego - sprawiaj�c, �e znajdowa� si� ca�y czas pod
nadzorem opiekun�w - by�y tak surowe jak w wi�zieniu.
Stanowi�o to tylko niewielk� pociech�, �e kara nie by�a fizyczna, a by� ni� pok�j, do
kt�rego wysy�ano go, by �przemy�la� to, co zrobi��.
Pok�j nie by� nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ogranicza�o si� do
��ka z pola si�owego, kt�re nie wymaga�o po�cieli. By�o to zwyczajnie pole, w kt�rym cia�o
ton�o bez reszty, utrzymywane w po��danej temperaturze i wilgotno�ci, zale�nych od
�yczenia zajmuj�cej je osoby.
By� to pok�j z narzucon� bezczynno�ci�; nie by�o w nim nawet ksi��ek - nie tylko
tych w archaicznym sensie tego s�owa, w postaci po��czonych karton�w i papieru, ale
nowoczesnych wrzecion lub dysk�w, wsuwanych do czytacza. Robi� wi�c to, co robi�oby
ka�de samotne dziecko i pozwala�, by wyobra�nia przenosi�a go w inne miejsca.
Marzy� o krainie bez opiekun�w i bez matki; o krainie, w kt�rej dysponowa�by
czarodziejsk� r�d�k� o mocy, daj�cej mu nieograniczon� w�adz� i wolno��. By� to kraj,
gdzie otaczaj�cy go ludzie nie zmieniali si�. By�a tylko jedna rzecz, przy kt�rej obstawa� jako
absolutny w�adca.
To by�a kraina, w kt�rej �y� w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego �ycia.
Siedzia� teraz, wspominaj�c to wszystko na statku kosmicznym lec�cym na
Zjednoczenie. Z pocz�tku pomys� ucieczki zachwyci� go, ale stopniowo, w trakcie lotu,
zaczyna�o mu �wita�, �e by� mo�e zmierza ku czemu� w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy
opiekun�w.
Tak jak korzysta� ze swojej szybkiej, dzieci�cej pami�ci (szkolonej i �wiczonej do
tego stopnia, a� by�a niemal eidetyczna), w celu zapami�tywania tabeli akcji i bie��cych
wiadomo�ci, tak teraz studiowa� materia�y religijne, kt�re zabra� ze sob�, by przygotowa� si� i
stworzy� sobie ochronn� tarcz� przed tym nowym spotkaniem - z �wujem� i jego dwoma
synami, kt�rych imion Bleys jeszcze nie zna�.
Mi�dzy tymi okresami, kiedy siedzia� i patrzy� w gwiazdy, nie czu� si� otoczony przez
ciep�o statku kosmicznego, ale jak kto� stoj�cy na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy,
oddalony o ca�e lata �wietlne od innego cz�owieka czy od zamieszka�ego przez ludzi �wiata.
Studiowa� w samotno�ci przyniesiony ze sob� materia�, magazynuj�c w pami�ci obszerne
fragmenty, a� wszystko mia� opanowane do tego stopnia, �e m�g� to powt�rzy� jak papuga.
Tak jak powtarza� dane z tabel kurs�w akcji, cen nieruchomo�ci i wiadomo�ci
polityczne z planety swojej matki, by sprawi� na jej go�ciach wra�enie uczonego, cho� w
istocie, w wi�kszo�ci wypadk�w, nie mia� poj�cia co znaczy wiele spo�r�d s��w, kt�re
wypowiada�.
By�o to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupe�nie nieprzygotowany poczu�
nagle obecno�� kogo� obcego u swego boku.
Chocia� Bleys nie wiedzia� o tym, od jakiego� czasu by� przedmiotem toczonej w sali
klubowej rozmowy.
- My�l�, �e jest samotny - m�wi�a jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. -
Wi�kszo�� dzieci ci�gle biega. Domagaj� si� napoi z barku. Nudz� si� i nie daj� ci spokoju. A
on po prostu siedzi, nie sprawiaj�c w og�le k�opotu.
- Ciesz si� zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedzia�a druga stewardesa.
- Nie, s�dz�, �e jest samotny - upiera�a si� pierwsza. - Tam, sk�d przyby�, musia�o
wydarzy� si� co� powa�nego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma si� na uboczu.
Druga stewardesa by�a nastawiona sceptycznie. Z nich dw�ch, mia�a wi�ksze
do�wiadczenie zawodowe i odby�a wi�cej lot�w ni� ta zaniepokojona, kt�ra by�a m�odym
rudzielcem o zuchwa�ej twarzy i szczup�ym ciele wype�niaj�cym srebrnoniebieski uniform. W
ko�cu, pomimo silnych sugestii kole�anki, �eby zostawi�a ch�opaka w spokoju, ruda zbli�y�a
si� do Bleysa, usiad�a w s�siednim fotelu i obr�ci�a go tak, by m�c patrze� z boku na ch�opca.
- Poznajesz gwiazdy? - spyta�a.
Bleys natychmiast sta� si� czujny. �ycie nauczy�o go ostro�no�ci w stosunku do
wszelkich pozornie przyjacielskich pr�b zawarcia znajomo�ci. Pomimo jej wygl�du i sposobu
m�wienia, kobieta by�a najprawdopodobniej kolejnym udaj�cym przyja�� opiekunem,
traktuj�cym to jako wst�p do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzuca� ka�d�
nachaln� pr�b� nawi�zania przyja�ni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; �ycie zbyt
cz�sto pokazywa�o, �e z ich strony by� to fa�sz.
- Tak - odpar�, maj�c nadziej�, i� udaj�c poch�oni�tego studiowaniem gwiazd, utnie
momentalnie awanse kobiety.
Mo�liwe, i� zamierza�a tylko zaproponowa� mu, �e zapozna go z obs�ug� niekt�rych
przyrz�d�w, chocia� sam ju� do tego doszed�. Potem stewardesa odesz�aby i zostawi�aby go
w spokoju.
- Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalega�a. - Oczywi�cie, kto� tam na ciebie czeka w
porcie kosmicznym?
- Tak - odpar� Bleys. - M�j wujek.
- Jest m�ody, tw�j wujek?
Bleys nie mia� poj�cia, ile jego wuj mia�by mie� lat. Potem uzna�, �e to naprawd� nie
ma znaczenia, co odpowie.
- Ma dwadzie�cia osiem lat - powiedzia� Bleys. - Jest rolnikiem w ma�ym miasteczku,
le��cym w pewnej odleg�o�ci od kosmoportu i ma na imi� Henry.
- Henry? �adne imi� - pochwali�a stewardesa. - Znasz tak�e jego nazwisko i adres?
- Nazywa si� �McClain�. W istocie pisze si� to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu.
To by�o k�amstwo. Bleys przeczyta� adres, a jego pami��, kt�rej teraz niemal nic nie
umyka�o, zmagazynowa�a informacj�. Ale ch�opiec ukrywa� ten fakt, tak jak nauczy� si�
ukrywa� swoj� inteligencj� i talenty - z wyj�tkiem tych chwil, kiedy matka wzywa�a go, by je
ujawni� albo, gdy z jakiej� sytuacji wynika�o, �e m�g�by co� zyska� na takim przedstawieniu.
- Ale mam adres w torbie - powiedzia� i si�gn�� w d� do ma�ej torby, le��cej u
podstawy fotela, w kt�rej mia� dow�d to�samo�ci i akredytywy.
- Och, nie musisz mi pokazywa� - odpar�a kobieta. - Wierz�, �e jeste� odpowiednio
przygotowany. Nie chcia�by� dla odmiany zrobi� czego� innego, ni� tylko siedzie� tutaj i
obserwowa� gwia�dzisty ekran? Nie masz ochoty na jaki� nap�j z baru?
- Nie, dzi�kuj� - odpar� Bleys. - Przygl�danie si� gwiazdom to cz�� mojej nauki. Z
powodu tych wakacji u wuja Henry�ego zarywam troch� szko�y, wi�c w takim stopniu, w
jakim to mo�liwe, musz� kontynuowa� nauk�. Pomy�la�em, �e dokonam wi�kszo�ci
obserwacji przestrzeni podczas drogi w t� stron�, abym nie musia� sp�dza� na tym czasu w
trakcie drogi powrotnej.
- Och, rozumiem - powiedzia�a stewardesa.
Tym, co przekona�o dziewczyn� by�y nie tyle s�owa Bleysa, ile pewno��, jak� potrafi�
nada� swemu g�osowi - ra�nemu i �ywemu. Stewardesa zaczyna�a rewidowa� sw�j pierwotny
domys�, �e podr� ch�opca by�a wynikiem czyjej� �mierci lub innego kryzysu w rodzinie, i �e
w zwi�zku z tym potrzebowa� ucieczki od w�asnych my�li.
W rzeczywisto�ci ona tak�e zna�a nazwisko i adres cz�owieka ze Zjednoczenia, kt�ry
mia� odebra� Bleysa. Od ca�ej obs�ugi pok�adowej kosmicznych liniowc�w wymagano
przyj�cia pewnej dozy odpowiedzialno�ci za ka�dego podr�uj�cego samotnie pasa�era w
wieku do lat dwunastu.
- Je�li ci to nie przeszkadza - odezwa� si� Bleys - to powinienem natychmiast zabra�
si� do nauki. Wzi��em ze sob� czytacz i ksi��k�, pod�ug kt�rej mam sprawdza� gwiazdy.
- Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadza�. Ale gdyby� czego� chcia�,
naci�nij guzik, a zaraz si� zjawi�. Zgoda?
- Zgoda. Dzi�kuj� - odpar� Bleys, si�gaj�c do torby podr�nej. - Tak zrobi�.
Wsta�a i odesz�a. Nie zada�a sobie trudu, by spojrze� na nieco wi�kszy od w�skiego
pude�ka czytacz, kt�ry Bleys m�g� trzyma� wygodnie obu r�kami na kolanach. Dlatego nie
zauwa�y�a, �e na pierwszej stronie ksi��ki wy�wietlonej na elektronicznym ekranie
urz�dzenia, widnia� z�o�ony z wielkich liter tytu�: BIBLIA. Nie domy�la�a si� tak�e, �e poza
t� ksi��k�, w czytaczu by�y zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyzna�.
Bleys siedzia�, trzymaj�c czytacz na kolanach. Ch�opiec potrafi� sprawia� takie
wra�enie, jakby co� robi�, pozwalaj�c jednocze�nie umys�owi zajmowa� si� czym� innym.
Rzeczywi�cie chcia� co� przeczyta� z Biblii, kt�r� Ezechiel, z dziwnym smutkiem, da�
mu, gdy Bleys odlatywa�. Ju� dawno temu nauczy� si� na pami�� imion prorok�w, ale
czytywa� tak�e to, co uwa�a� za opowie�ci, za ma�e fragmenty dziej�w i przyg�d - jak, na
przyk�ad, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - kt�re by�y bardziej interesuj�ce i, po
jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pami�ci lepiej ni� cokolwiek innego.
Ale stewardesa odesz�a i w tym szczeg�lnym momencie Bleys czu� si� bardziej
zagubiony i porzucony ni� kiedykolwiek wcze�niej. To by�o dziwne. Chcia�by zaufa� tej
kobiecie i zaakceptowa� oferowane mu emocjonalne ciep�o, ale nie m�g� tego zrobi�. Nikomu
nie m�g� ufa�.
Nie uwa�a� swoich uczu� wobec stewardesy za oznak� tego, �e jest samotny. W
pewnym sensie nie wiedzia�, czym naprawd� jest �samotno��. Czu� j�, mocno; ale nigdy
dot�d nie mia� okazji, by pozna� jej rozmiary. Wiedzia� tylko, �e gdy by� bardzo ma�y, mia�
wra�enie, �e matka go kocha. Potem, dosy� wcze�nie, przekona� si�, �e tak nie by�o. Albo
ignorowa�a go, albo okresowo by�a zadowolona z niego, kiedy by� w stanie zrobi� co�, co
rzuca�o na ni� dobre �wiat�o.
Teraz powinien zrobi� to, co powiedzia�, �e zrobi - czyta�. Ale wola uczynienia tego
zawiod�a go, zapadaj�c si� jeszcze g��biej w obawy o przysz�o��, kt�re zosta�y wyzwolone na
skutek odrzucenia podj�tych przez stewardes� pr�b dotarcia do niego.
Czytacz z Bibli�, Koranem i innymi religijnymi ksi�gami, jakie biblioteka na Nowej
Ziemi wybra�a dla niego jako te, kt�re s� najprawdopodobniej u�ywane do uprawiania kultu
na planetach Zaprzyja�nionych, le�a� zapomniany na jego kolanach.
Ponownie doznawa� uczucia straszliwego oddzielenia; mia� wra�enie, �e tkwi w
przestrzeni z dala od planet i zamieszkuj�cych je ludzi, i by zwalczy� ten stan przywo�a� sw�j
stary sen o czarodziejskiej r�d�ce, za pomoc� kt�rej m�g�by si� otoczy� dok�adnie takimi
lud�mi i prowadzi� takie �ycie, za jakim t�skni�.
Ale teraz nawet to nie zadzia�a�o. Zapami�tane fragmenty ksi��ek w czytaczu, kt�ry
trzyma� na kolanach, wydawa�y si� czym� zbyt b�ahym i niemal bezu�ytecznym, by zjedna�
mu przyjaci� w�r�d ludzi, jakich m�g� spotka� na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawia� i
robi� wra�enie na doros�ych go�ciach matki nie sprawdz� si� na farmie, na ultrareligijnym
�wiecie, jakim by�o Zjednoczenie.
Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymaga� i oczekiwa� wszystkiego, pr�cz
m�dro�ci czy uczono�ci.
Nigdy dot�d nie czu� si� tak bezradny. Naprawd� nie mia� im nic do zaoferowania,
Henry�emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapami�tanymi s�owami z Biblii i innych
ksi��ek, kt�re zabra� ze sob�. Kim by�, poza wszystkim, jak nie ma�p� z workiem sztuczek?
Wr�ci�o nieub�agane wspomnienie zwi�zane z tym, gdzie us�ysza� to zdanie. Na
kr�tko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawi� si� przyjaciel Ezechiela - najwyra�niej
za oboj�tnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawia� z
Bleysem.
By� to siwow�osy m�czyzna o lekkiej nadwadze, kt�ry wys�awia� si� z pewnym
�ladowym akcentem. W sposobie jego m�wienia by�o co� odmiennego, czego Bleys nie by� w
stanie nazwa�. Jak obecnie stewardesa, tamten cz�owiek te� pr�bowa� by� przyjacielski.
Bleysa kusi�o, �eby go polubi�, ale ci, kt�rych pozwoli� sobie obdarzy� afektem, byli zawsze
zabierani z jego otoczenia, wi�c automatycznie skrywa� swoje uczucia. M�czyzna zadawa�
mn�stwo pyta�, a Bleys odpowiada� szczerze na te, co do kt�rych uwa�a�, �e mo�e na nie
bezpiecznie i otwarcie odpowiedzie�; co do innych udawa�, �e nie rozumie ich prawdziwego
znaczenia.
Po paru spotkaniach nie widzia� siwow�osego m�czyzny przez kilka dni. Potem, tu�
przed odlotem, Bleys wchodzi� w�a�nie do bocznego pomieszczenia odchodz�cego od
g��wnego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, kt�ry zajmowa�a jego matka, kiedy
us�ysza� dobiegaj�cy z s�siedniego pokoju g�os Ezechiela. Odpowiedzia� mu g�os
siwow�osego m�czyzny. Ale siwow�osy m�wi� teraz zupe�nie inaczej; u�ywa� innych s��w i
stosowa� inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumia� nagle, �e to by� rodzaj basicu
u�ywanego przez niekt�rych ultrareligijnych Zaprzyja�nionych - j�zyka zwanego
�pobo�nym�.
Bleys zatrzyma� si�, ukryty w bocznym pokoju, i s�ucha�. Siwow�osy m�czyzna
m�wi� o nim.
- Ma�pa z torb� sztuczek - powiedzia� siwow�osy - tobie wiadomo tak dobrze, jak
mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymaga�a od niego i wszelki
u�ytek, jaki kiedykolwiek czyni�a z niego. To m�dre z twojej strony by�o, �e� wezwa� mnie,
bym ch�opcu si� przyjrza�. Nie brak dobrych psychomedyk�w w tym mie�cie, ale nie ma w
nim ani jednego takiego, kt�ry, tak jak ja, w tym samym okr�gu Zjednoczenia wychowa� si�,
co Henry i ty. Gdy�, rzeczywi�cie, co� ci powiedzie� o ch�opcu mog�. Po pierwsze, drugi
Dahno to nie jest.
- Wiem o tym - odpar� Ezechiel. - Dahno tak�e by� bardzo inteligentny, ale w wieku
dwunastu lat mia� wzrost doros�ego m�czyzny i z �atwo�ci� dor�wnywa� mu si��. B�g raczy
wiedzie�, jak du�y jest teraz.
- Tego nie wiem - rzek� siwow�osy - ale s�ysza�em, �e obecnie gigantem jest, i
prawdopodobnie wol� Pana by�o, �e si�� olbrzyma ma.
- Ale powiedzia�e�, �e Bleys jest inny - rozleg� si� g�os Ezechiela. - Jak to mo�liwe?
Matka trzyma�a go pod kontrol� bardziej, ni� pilnowa�a Dahno. Jeste� psychomedykiem.
Widzia�e� i pozna�e� Dahno, kiedy trzyma�a go na smyczy.
- M�wi� tobie, �e r�nica olbrzymia jest - odpar� siwow�osy m�czyzna. - Dahno przy
ich matce wyr�s�, gdy� ta nie ufa�a nikomu na tyle, by pod czyj�� opiek� go odda�; Dahno jak
ona jest, pod ka�dym wzgl�dem. Potrafi nawet, tak jak ona, w�a zaczarowa�, �eby zad�awi�
si� na �mier�, w�asny ogon po�ykaj�c. Ale ten ch�opak, Bleys, chocia� pod tym samym
dachem mieszka�, wychowywany zupe�nie inaczej by�.
- Och, wiem - powiedzia� Ezechiel. - Masz na my�li opiekun�w. To prawda, �e by�
mocniej sp�tany ni� Dahno, ale...
- Nie, r�nica du�o wi�ksza jest - przerwa� siwow�osy m�czyzna. - Zapewniono mu
zupe�nie inne wychowanie. Dahno cz�� �ycia matki stanowi�. Ten ma�y do niego nie nale�a�.
Jak m�wi�, dla niej tylko ma�p� z torb� sztuczek by�. Czym�, co mog�a innym pokaza� i z
jego powodu pyszni� si�. Ale teraz o �yciu Bleysa pomy�l, jakie by� musi i jakie by�o. Jakby
�o�nierzem by�, ca�y czas �cis�ej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory
zniszczone by zosta�o. Zniszczony nie zosta�, dzi�ki niech za to b�d� Bogu, ale na zupe�nie
innej drodze jest. Zakonotowa�e� stan izolacji ch�opca? �e nie ufa nikomu - z wyj�tkiem
ciebie - zauwa�y�e�?
Bleys us�ysza� westchnienie Ezechiela.
- Tak - powiedzia� - w wi�kszo�ci to prawda. Kiedy tylko mia�em okazj�, stara�em si�
wydoby� go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musia� robi� przez reszt� czasu, wciska�o go
do niej z powrotem. W ka�dym razie, nie w tym rzecz. Chc�, �eby� mi powiedzia�, czy mu
b�dzie dobrze u Henry�ego na Zjednoczeniu?
- Tw�j brat Henry - rozleg� si� g�os siwow�osego m�czyzny - kim� jest, z kim
wychowa�em si�. Mo�e tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywi�cie bardzo dobrze go
znam. Tak, na dobre czy na z�e, Bleys prze�yje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzd�u�
�cie�ki posuwa� si� b�dzie, kt�r� wyruszy� ju�. To, co w nim wykszta�cone jest, du�o bli�sze
temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od kt�rych ty sam, Ezechielu, uciek�e� - ni� temu
�wiatu, na kt�rym mieszkamy, czy nawet �wiatom Exotik�w. Jednak, tak�e Exotikiem jest i
poj�cia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry�ego rad� sobie da. Uwa�asz, �e na
chwil� zobaczy� si� z nim m�g�bym?
- Pewnie, pewnie - rzek� Ezechiel. - Zaraz p�jd� i zamieni� s��wko z szefem
opiekun�w, a potem wr�c� i zaprowadz� ci� do niego. Chcesz tutaj zaczeka�?
- Tyle� tutaj, co w ka�dym innym miejscu tego prze�adowanego poduszkami
apartamentu - powiedzia� siwow�osy m�czyzna.
- Zaraz wracam - rzek� Ezechiel, a jego g�os oddali� si�.
Bleys odwr�ci� si� i pogna� do swoich pokoi. By� pogr��ony w lekturze ksi��ki o
staro�ytnych j�zykach Starej Ziemi, kiedy wszed� Ezechiel.
- Medyk Jemes Selfort chcia�by znowu z tob� porozmawia� - rzek� Ezechiel. - Masz
na to ochot�?
- Tak - odpar� Bleys, odk�adaj�c czytacz z ksi��k� tkwi�c� nadal w �rodku urz�dzenia.
- Lubi� go.
Tych ostatnich kilka s��w, jak wiele innych, kt�re Bleys wypowiedzia�, nie by�o
ca�kiem szczerych. Ale prawd� by�o, �e bardziej lubi� tego cz�owieka, ni� nie lubi�; a teraz,
pods�uchawszy cz�� rozmowy, nabra� cieplejszych uczu� do Jamesa Selforta, kt�ry - wraz z
Ezechielem - zdawa� si� sta� po jego stronie, pomimo wyg�oszonego przez psychomedyka
stwierdzenia: �Ma�pa z workiem sztuczek�. Zatem Bleys poczu�, �e chce ponownie
rozmawia� z Selfortem, gdy� mia� nadziej�, �e us�yszy o sobie wi�cej podnosz�cych na duchu
opinii.
Jak si� okaza�o, nie us�ysza�. Ale przez ca�� podr� pociesza� si� tym, �e w
pods�uchanej rozmowie Selfort powiedzia� do Ezechiela, i� on, Bleys, prze�yje na
Zjednoczeniu. Wspominaj�c to teraz, poczu� si� o�mielony tym zdaniem i jego przygn�bienie
rozwia�o si�.
Jedyna rzecz przemawiaj�ca na korzy�� ludzi i miejsca, do kt�rego zmierza�. Ani oni,
ani to miejsce nie zmieni� si� w ci�gu tygodni czy kilku miesi�cy, tak jak zmieniali si�
opiekunowie i ca�e jego otoczenie w trakcie mieszkania z matk�. Kiedy� nauczy si�
panuj�cych tam zasad i b�dzie ich pewny.
Teraz by� tylko ma�p�, jak nazwa� go Selfort. Z pewno�ci� nie by� Exotikiem,
dwukrotnie wyzuty z tej to�samo�ci - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matk�,
a dwa przez fakt, �e wszystko, co mia�o zwi�zek z Exotikami - pr�cz siebie - trzyma�a z dala
od niego. W zwi�zku z tym m�g� by� kimkolwiek, �cigaj�c sen, jaki �ni� tyle razy, kiedy
znajdowa� si� w �pokoju rozmy�la� opiekun�w, zamkni�ty w solidnym, niewzruszonym
wszech�wiecie, w kt�rym trzyma� magiczn� r�d�k�, by dzi�ki niej zachowa� wszystko w
takim stanie, w jakim chcia�.
Nie by�o powodu, by nie m�g� spe�ni� tego marzenia, staj�c si� na pocz�tek
Zaprzyja�nionym. To oznacza�o konieczno�� nauczenia si� wszystkiego od podstaw -
wszystkiego, co by�o odmienne od rzeczy, jakie ju� wiedzia�. Ale dostosuje si� do innego
ludu i zachowa wolno��.
By�o nawet mo�liwe, �e wuj Henry mo�e okaza� si� ska��, na kt�rej Bleys m�g�by si�
wesprze� - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, kt�rzy byli jego
s�siadami, ucz�szczaj�cy do tego samego ko�cio�a. Istnia�a znikoma szansa, �e Bleys m�g�by
znale�� u nich zrozumienie, akceptacj� i miejsce, do kt�rego by nale�a�.
Wszystko to zale�a�o od jego umiej�tno�ci stania si� Zaprzyja�nionym. Mo�e potem,
w swoim czasie, potrafi rzeczywi�cie sta� si� tym, kogo udawa�; i nikt nie mia�by �adnych
w�tpliwo�ci, on sam by ich nie mia�...
Siedzia� w wielkim fotelu, patrz�c niewidz�cym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego
dostrzega� przysz�o��, kt�ra mog�a by� tak�, jakiej zawsze pragn��. Otucha p�yn�ca z tej
mo�liwo�ci skierowa�a jego my�l z powrotem ku marzeniu, w kt�rym wisia� w przestrzeni,
samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego
wszech�wiata.
Spojrza� na te wszystkie gwiazdy, wok� kt�rych wirowa�y �wiaty zasiedlone przez
ludzi. Ale patrzy� na planety, nie na ich s�o�ca. Nadejdzie czas, powiedzia� sobie, nadejdzie
nieuchronnie taki czas, gdy na �adnej z nich nie b�dzie nikogo, kto m�g�by kierowa� jego
�yciem.
To on b�dzie kierowa� �yciem wszystkich ludzi.
Ta ostatnia my�l by�a tak ekscytuj�ca, �e a� si�ga�a skraju przera�enia. Pohamowa�
si�. Ale oci�ga� si� jeszcze chwil�...
- Widzisz to? - zapyta�a m�oda, rudow�osa stewardesa swoj� starsz� kole�ank�.
- Nie, co takiego? - zapyta�a tamta.
- Ch�opca. Wyraz jego twarzy. Sp�jrz!
Starsza zaj�ta by�a remanentem alkoholi. Nie od razu podnios�a wzrok.
- Jaki wyraz? - zapyta�a, kiedy w ko�cu podnios�a g�ow�.
- Ju� znikn�� - rzek�a m�odsza. - Ale przez chwil� ch�opak wygl�da� bardzo dziwnie.
Bardzo dziwnie...
Rozdzia� 3
Zanim statek wszed� w atmosfer� planety, kt�ra stanowi�a cel podr�y, przeszed� z
nap�du fazowego na nap�d normalnych silnik�w. Przed up�ywem godziny wyl�dowa� w
Ekumenii, a pasa�er�w przeprowadzono z sali klubowej do z�udnie ma�ego dworca, kt�ry by�
w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej r�wninie otaczaj�cej miasto.
Bleys, maj�c wszystkie zmys�y w stanie pogotowia, niczym jakie� ma�e, ostro�ne zwierz�,
ni�s� walizk� i szed� ukryty przed otoczeniem przez wysokie cia�a doros�ych, kt�rzy do��czyli
do niego w ciasnocie wyj�cia.
By� napi�ty jak ci�ciwa �uku. Teraz, poniewa� przylecia� na miejsce, jego plany,
Biblia i pozosta�e ksi��ki, kt�re studiowa� w drodze, wydawa�y si� czym� niezwykle
kruchym, by m�g� polega� na nich z nadziej� na nawi�zanie nowych przyja�ni.
Rzeczywisto��, jak� sta�o si� przybycie wreszcie na miejsce, by�a jak wkroczenie w nowy
wszech�wiat.
Poczekalnia terminalu okaza�a si� wielkim, okr�g�ym pomieszczeniem z jasnosrebrn�
wyk�adzin� stanowi�c� przeciwwag� dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie
wypchanych foteli �wietlicy; wielu ludzi czeka�o tu na przybywaj�cych podr�nych.
Rudow�osa stewardesa, kt�ra z w�asnej woli zaopatrzy�a si� w zdj�cie Henry�ego, posz�a z
Bleysem; powiedzia�a, �e poka�e mu wuja, kiedy dotr� na miejsce.
Sta� na uboczu czekaj�cych i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwi�d�y. Nie mia�
ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zach�caj�cego u�miechu. By� to m�czyzna, kt�rego
wiek zaskakuj�co trudno poddawa� si� ocenie; w�osy nie tyle mu posiwia�y, co sp�owia�y,
b�d�c sygna�em zbli�aj�cego si� wieku �redniego. Z ca�� pewno�ci� mia� wi�cej ni�
dwadzie�cia osiem lat.
By� wysoki i niemal tak chudy, �e sprawia�o to wra�enie wycie�czenia; mia� w�sk�,
zapowiadaj�c� nieust�pliwo�� twarz, spowit� aur� niecierpliwo�ci.
Jego odzienie stanowi� uniwersalny str�j roboczy - sk�ada�y si� na� zgrzebne ciemne
spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod sk�ropodobn� kurtk� uszyt� z jakiego�
czarnego tworzywa. Czaszk� mia� tak w�sk�, �e rysy twarzy zdawa�y si� by� �ci�gni�te na
podobie�stwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy
Henry�ego by�y skupione na nich niczym otwory bli�niaczych luf strzelby.
- Bleys - odezwa�a si� stewardesa, pochyliwszy si� nieco, by powiedzie� mu to do
ucha - to jest tw�j wuj, Henry MacLean. Pan MacLean?
- We w�asnej osobie - odpar� m�czyzna; timbre jego g�osu plasowa� si� gdzie�
mi�dzy zardzewia�ym a ochryp�ym brzmieniem �agodnego sk�din�d barytonu. - Dzi�kuj�
Panu za twoj� uprzejmo��, stewardeso. Teraz ja si� nim zaopiekuj�.
- To zaszczyt wreszcie pana pozna�, sir - odezwa� si� Bleys.
- Bez fanfaronady, ch�opcze - rzek� Henry MacLean. - Chod� ze mn�.
Odwr�ci� si� i wyszed� z poczekalni terminalu tak dziarsko, �e chocia� wzrostu by�
zaledwie kilka cali powy�ej przeci�tnego, szed� krokiem, kt�ry zmusi� Bleysa do k�usowania
u jego boku.
Przed budynkiem dworca ruszyli w d� pochylni do d�ugiego podziemnego tunelu, po
czym weszli na ruchomy chodnik, kt�ry wi�z� ich przed siebie - z pocz�tku wolno, potem z
coraz wi�ksz� i wi�ksz� pr�dko�ci�, a powietrze najwyra�niej towarzyszy�o temu ruchowi,
gdy� nie czu� by�o �adnego powiewu.
Jednak tak szybko przestali si� przemieszcza�, �e Bleys domy�li� si�, i� w ci�gu kilku
minut pokonali wiele kilometr�w, po czym chodnik zwolni� ponownie i zeszli z niego na
przeciwleg�ym ko�cu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, kt�re otworzy�y si�
automatycznie. Wyszli, a na zewn�trz by� szary, ch�odny dzie�; uporczywy wiatr ni�s�
wilgotne powietrze pod wisz�cymi nisko chmurami, zapowiadaj�cymi deszcz.
- Sir! Wuju! - odezwa� si� Bleys, k�usuj�c obok m�czyzny. - Mam baga�...
- B�dzie ju� na miejscu - odpowiedzia� Henry, nie patrz�c na niego. - I nie chc�
s�ysze� od ciebie �adnych wi�cej �sir�, ch�opcze... Bleys. �Sir� sugeruje rang�, a w naszym
ko�ciele nie ma rang.
- Tak, wuju - powiedzia� Bleys.
Szli jeszcze jaki� czas, a� ilo�� zaparkowanych pojazd�w zmala�a. Wreszcie dotarli do
innych �rodk�w transportu, zmotoryzowanych, ale na ko�ach, a nie z os�onami wok� dolnych
kraw�dzi - fartuchy takie wskazywa�y, �e chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne,
kt�re stanowi�y wi�kszo�� wehiku��w stoj�cych w mijanych dot�d rz�dach.
Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych �rodk�w transportu. W�r�d tych by�y
wozy i fury, a w ko�cu dotarli do czego�, co nie by�o ani wozem, ani fur�, ale czym� w
rodzaju skrzy�owania ich obu, i co - jak reszta pojazd�w - mia�o by� ci�gni�te przez kilka
sp�tanych teraz k�z. Obok sta� ma�y baga� Bleysa.
- W jaki spos�b dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spyta� Bleys, zafascynowany
widokiem drogiego kuferka, b�yszcz�cego obok niepomalowanego, koziego zaprz�gu.
- Zrzucili pojemnik z baga�em przed podej�ciem do l�dowania - odpowiedzia� kr�tko
wuj. - To dzieje si� automatycznie. Po�� baga� z ty�u; przykryjemy go brezentem. Zanim
dojedziemy do domu, zacznie pewnie pada�. My si�dziemy z przodu, w kabinie.
Bleys ruszy�, by pom�c, ale wuj by� za szybki dla niego. Torba zosta�a za�adowana i
przykryta, zanim zrobi� cokolwiek wi�cej, ni� postanowienie pomocy.
- Wsi�d� z drugiej strony, ch�opcze - powiedzia� Henry, otwieraj�c dla siebie
drewniane drzwi po lewej stronie kabiny.
Bleys obieg� pojazd i usadowi� si� na prawym siedzeniu, po czym zamkn�� za sob�
drzwi i zabezpieczy� je p�tl� z liny, kt�ra spe�nia�a rol� zamka.
Widziana od wewn�trz, kabina okaza�a si� bardziej domowej roboty, ni� wygl�da�a na
to z zewn�trz. By�a jak zamkni�ty wagonik z otworami na wodze, wyci�tymi w desce poni�ej
przedniej szyby wykonanej z jakiego� przezroczystego tworzywa - nie szk�a, gdy� miejscami
by�o pogi�te i sfalowane.
Lejce k�z wychodzi�y na zewn�trz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czym�,
co wygl�da�o jak stara �awka wy�cielona cienk� warstw� s�omy lub wyschni�tej trawy, kt�rej
�d�b�a stercza�y spod brezentu podobnego do tego, jakiego u�yli do przykrycia baga�u na
otwartej platformie pojazdu. Oparcie by�o tapicerowane w ten sam spos�b.
Bleys ochoczo wsiad� do kabiny. Mia� na sobie str�j odpowiedni do podr�y na
pok�adzie statku kosmicznego. W rzeczywisto�ci nie nosi� nigdy nic innego pr�cz lekkich
ubra�, gdy� ca�e �ycie sp�dza� albo wewn�trz budynk�w albo w miejscach, gdzie panowa�o
lato. Ale w kabinie, pomijaj�c to, �e nie hula� w niej wiatr, by�o r�wnie wilgotno i ch�odno,
jak na zewn�trz.
Bleys dr�a�.
- Masz - powiedzia� burkliwie Henry MacLean.
Podni�s� co�, co okaza�o si� kurtk� troch� mniejsz� od jego w�asnej, ale nadal o zbyt
d�ugich r�kawach dla Bleysa i zbyt szerok� w ramionach. Jedn� r�k� Henry pom�g� ubra� j�
ch�opcu. Bleys z wdzi�czno�ci� otuli� si� kurtk�, zapinaj�c j� dok�adnie na niepor�czne,
prymitywne guziki.
- Pomy�la�em, �e nie b�dziesz mia� co na siebie w�o�y� - stwierdzi� Henry; szorstkie
brzmienie znikn�o na chwil� z jego g�osu. - Nie b�dzie ci teraz zimno?
- Nie, wuju - odpar� Bleys, a ciep�o sprawi�o, �e jego umys� zacz�� znowu pracowa�.
Praktykowana przez ca�e �ycie sztuka przetrwania, polegaj�ca na udzielaniu doros�ym
odpowiedzi, kt�re tamci uwa�ali za celowe i poprawne, automatycznie w�o�y�a Bleysowi w
usta w�a�ciwy respons.
- Dzi�kuj� Bogu za twoj� dobro�, wuju.
Henry, kt�ry podj�� wodze i patrzy� przed siebie, zamar� nagle. Jego g�owa obr�ci�a
si� �ywo i m�czyzna spojrza� na Bleysa.
- Kto ci kaza� tak powiedzie�? - jego g�os brzmia� ponownie szorstko i gro�nie.
Bleys spojrza� na wuja z wyrazem kra�cowej niewinno�ci na twarzy. W istocie to sam
Henry podda� mu te s�owa, zwracaj�c si� nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawi�o ch�opca
w panik�. Jak mia� wyja�ni� temu niemal obcemu cz�owiekowi, �e nauczy� si� podchwytywa�
zdania doros�ych, a potem u�ywa� w stosunku do nich tych samych sformu�owa�?
- Kobieta - sk�ama�. - Kobieta, kt�ra opiekowa�a si� mn� powiedzia�a, �e tak nale�y
tutaj m�wi�.
- Jaka kobieta? - Zapyta� Henry.
- Kobieta, kt�ra opiekowa�a si� mn� - odpar� Bleys. - Opiekowa�a si� mn�,
przygotowywa�a dla mnie posi�ki i ubrania, i wszystko. Pochodzi�a z Harmonii. Po�lubi�a
kogo� na Nowej Ziemi, jak s�dz�. Na imi� mia�a Laura.
Henry patrzy� na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy by�y szperaczami,
kt�re mog�y o�wietli� i ujawni� ka�de k�amstwo. Ale Bleys mia� bogate do�wiadczenie w
udawaniu i potrafi� sprawia� wra�enie kogo� kompletnie oboj�tnego, �le ocenionego i
niewinnego. Odda� wujowi spojrzenie.
- Dobra - rzek� Henry, obracaj�c ponownie g�ow� w stron� przodu pojazdu.
Potrz�sn�� lejcami, co zmusi�o kozy do ruszenia z miejsca. By�o ich osiem,
zaprz�onych parami; zdawa�o si�, �e stosunkowo �atwo poci�gn�y w�z. Wstrz�sy k�
pojazdu na powierzchni, po kt�rej przeje�d�ali, robi�y na Bleysie dziwne wra�enie;
przyzwyczajony by� do poruszania si� poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole
magnetyczne.
- P�niej porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedzia� Henry.
Pomimo tych ostatnich s��w, MacLean milcza� przez d�u�szy czas, koncentruj�c si� na
powo�eniu swoim kozim zaprz�giem po rozmaitych drogach wiod�cych od kosmoportu.
Z pocz�tku szosa by�a jak pot�na wst�ga o p� tuzinie barwnych pas�w, u�o�onych
na powierzchni gruntu. Pola wok� le�a�y nagie, nie wida� by�o �adnych drzew, tylko w
oddali miga� od czasu do czasu jeden z terminali �adowniczych.
Wszystkie zmys�y Bleysa znajdowa�y si� w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos
rejestrowa�y widoki, d�wi�ki i zapachy - koziego zaprz�gu, powierzchni drogi pod ko�ami i
dnia za szyb� kabiny pojazdu.
Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pas�w,
kt�re tworzy�y wiele r�wnoleg�ych dr�g prowadz�cych od portu kosmicznego i by�y
najwyra�niej zaprojektowane na u�ytek r�nych �rodk�w lokomocji.
W prawo droga rozci�ga�a si� tak szeroko, �e Bleys nie widzia� wyra�nie
poruszaj�cych si� po niej pojazd�w. Jej odleg�y brzeg musia� mie� niemal bia�� nawierzchni�,
pozbawion� spoin i niemal elektronicznie g�adk�, i Bleysowi wydawa�o si�, �e widzi
poruszaj�ce si�, zawieszone nad ni� na magnetycznej poduszce pojazdy. Mia�y kszta�t
dysk�w, wi�c i tak trudno by�oby si� im dobrze przyjrze�.
Nie chodzi�o o to, �e Bleys chcia� wiedzie�, jak wygl�da�y, gdy� wiele razy w �yciu
przemieszcza� si� takimi �rodkami transportu, przenosz�c si� z matk� z hotelu do hotelu, albo
z hotelu do jakiego� przypominaj�cego pa�ac prywatnego domu.
Tu� obok pasa dla pojazd�w magnetycznych ci�gn�� si� kolejny - dla poduszkowc�w.
Nast�pnym by� pas dla ma�ych, ko�owych pojazd�w pasa�erskich, tak�e zmotoryzowanych, a
potem, jeszcze bli�ej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, ko�owych pojazd�w ci�arowych.
Ostatni ze wszystkich, na samej kraw�dzi drogi, bieg� ich pas, przeznaczony dla
najwolniejszych �rodk�w lokomocji, takich jak w�z z kozim zaprz�giem.
Pomi�dzy pasem dla kozich zaprz�g�w, a tymi dla pojazd�w ko�owych, le�a�y pasy
dla innych niezmotoryzowanych wehiku��w najrozmaitszych typ�w. Pocz�wszy od innych
modeli kozich woz�w, jak ten Henry�ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o ko�ach
nap�dzanych si�� mi�ni dw�ch m�czyzn naciskaj�cych poziom� d�wigni�, co sprawia�o
takie wra�enie, jakby ludzie ci co� pi�owali. W�r�d ca�ej reszty �rodk�w transportu
przemyka�y rowery; niekt�re z nich ci�gn�y w�zki.
Wraz z tym, jak ich w�z zmierza� naprz�d, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodzi�y
od drogi. Pierwszym by� ten niemal bia�y, nad kt�rym unosi�y si� pojazdy magnetyczne.
Zmierza� za horyzont po ich prawej stronie. Nied�ugo potem od szosy odbi� pas dla
poduszkowc�w. Po d�u�szym czasie - chocia� Bleys nie potrafi� oceni�, czy po pokonaniu
przez nich wi�kszego dystansu, czy nie - od drogi oddali�y si� tak�e pasy zmotoryzowanych
�rodk�w transportu. W ko�cu podr�owali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych
�rodk�w lokomocji, chocia� droga mia�a nadal szeroko�� co najmniej pi�ciu pojazd�w.
W ko�cu jednak nawet ten pas zacz�� si� zw�a� wraz z tym, jak wozy i fury skr�ca�y
w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczy�o teraz kilka drzew i Bleys pozna�, gdy� w swoim
nienasyconym g�odzie wiedzy dobra� si� tak�e do ksi��ek o dendrologii, �e s� to w
wi�kszo�ci gatunki ziemskiej flory - g��wnie drzewa o mi�kkim drewnie i iglaste. Tylko od
czasu do czasu pojawia�a si� mi�dzy nimi odmiana klonu, wi�zu, d�bu czy drzewa �elaznego.
Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupe�nie znikn�y, drzewa zbli�y�y si� do drogi i
wkr�tce przemierzali co�, co wydawa�o si� niemal g�stym lasem, kt�ry okresowo ust�powa�
miejsca trawiastym ��kom lub dolinom przeci�tym ma�ymi rzeczkami. Jechali pod g�r�,
chocia� po kozach ci�gn�cych w�z Henry�ego nie by�o wida�, �e wymaga�o to od nich
dodatkowego wysi�ku.
Dopiero wtedy, gdy mieli drog� niemal wy��cznie dla siebie, Henry MacLean odezwa�
si� ponownie.
- Ta kobieta - powiedzia�, zerkaj�c w d� na Bleysa, a potem przenosz�c wzrok z
powrotem na drog�. - Co ci jeszcze m�wi�a?
- G��wnie opowie�ci, wuju - odpar� Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O Moj�eszu i
Dziesi�cgu Przykazaniach. Opowie�ci o kr�lach i prorokach.
- Pami�tasz kt�r�� z nich? - zapyta� Henry. - Co pami�tasz z opowie�ci o Dawidzie i
Goliacie?
Bleys wzi�� g��boki oddech i zacz�� m�wi� takim tonem, jakim zabawia� go�ci matki.
Okazja zaprezentowania si� tak wcze�nie nowemu wujowi sprawi�a, �e nadzieje w nim
wzros�y. M�wi� uroczystym, pewnym g�osem, kt�ry czyni� ka�dy wyraz zrozumia�ym.
S�owa p�yn�y swobodnie z jego pami�ci:
- �Wtem wyst�pi� z szereg�w filisty�skich� - powiedzia� Bleys - �pewien harcownik
imieniem Goliat, z Gat, o wzro�cie sze�� �okci i pi�d�...� [Wszystkie cytaty z Biblii
Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.]
Czu� spoczywaj�cy na sobie wzrok Henry�ego, ale to spojrzenie nie dawa�o mu �adnej
wskaz�wki. Bleys m�wi� dalej.
- �Na g�owie mia� he�m spi�owy, a odziany by� w pancerz �uskowy, a waga jego
pancerza wynosi�a pi�� tysi�cy sykli kruszcu.
Mia� r�wnie� nagolennice spi�owe na nogach i dzid� spi�ow� na plecach.
Drzewce jego w��czni by�o jak dr�g tkacki, grot jego dzidy wa�y� sze��set sykli
srebra, a giermek z jego tarcz� kroczy� przed nim...�
K�tem oka Bleys widzia� ci�gle twarz Henry�ego, niezmienion�. Ch�opiec czu�, �e
zamiera w nim serce. Ale jego g�os pozosta� pewny; m�wi� dalej.
- �Ten stan�� i zawo�a� w stron� hufc�w izraelskich te s�owa: Po co wychodzicie, aby
si� sposobi� do bitwy? Czyja nie jestem Filisty�czykiem, a wy s�ugami Saula? Wybierzcie
sobie wojownika i niech wyst�pi przeciwko mnie!
Je�eli potrafi walczy� ze mn� i po�o�y mnie trupem, b�dziemy waszymi
niewolnikami; ale je�eli ja go przemog� i po�o�� go trupem, wy b�dziecie naszymi
niewolnikami i b�dziecie nam s�u�y�.
Rzek� jeszcze Filisty�czyk: Ja zel�y�em dzisiaj szeregi Izraela, powiadaj�c: Stawcie
mi wojownika, a b�dziemy walczy� z sob�.
Gdy za� Saul i ca�y Izrael us�yszeli te s�owa Filisty�czyka, upadli na duchu i bali si�
bardzo...�
Henry MacLean patrzy� nieruchomym wzrokiem na Bleysa, kt�ry obserwowa� nadal
m�czyzn� k�tem oka, udaj�c jednocze�nie, �e spogl�da przed siebie przez przedni� szyb�.
Wodze zwisa�y lu�no w d�oniach Henry�ego, ale kozy sz�y nadal, trzymaj�c si� drogi. Bleys
m�wi� dalej:
- �A Dawid by� synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem
Isaj...�
Recytowa� dalej. Henry s�ucha�, nie zmieniaj�c wyrazu twarzy, a w�z, kt�rym nikt nie
kierowa�, posuwa� si� drog� pod obni�aj�cym si� szarym niebem; chmury pociemnia�y,
zapowiadaj�c deszcz.
Do�wiadczenie nauczy�o Bleysa, w jaki spos�b intonacj� g�osu przyku� uwag�
publiczno�ci i jak budowa� napi�cie w opowie�ci. Teraz dochodzi� do punktu kulminacyjnego
relacji z walki Dawida z Goliatem Filisty�czykiem. Je�li Henry mia� w og�le okaza� jak��
reakcj�, to powinien zrobi� to teraz, ale wuj nie da� nic po sobie pozna�.
Bleys podni�s� odpowiednio ton g�osu i przy�pieszy� bieg s��w:
- �Wtedy Dawid odpowiedzia� Filisty�czykowi: Ty wyszed�e� do mnie z mieczem, z
oszczepem i z w��czni�, a ja wyszed�em do ciebie w imieniu Pana Zast�p�w, Boga szereg�w
izraelskich, k