9206
Szczegóły |
Tytuł |
9206 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9206 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9206 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9206 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Drzewi�ski
Jasnowidz
Gdyby kto�, stoj�cy w drzwiach gabinetu Camacho zerkn�� w stron� biurka, zwr�ci�by przede wszystkim uwag� na �wiec�ce spoza blatu oczy. Zatopiony g��boko w fotelu szef policji my�la� nad czym� wa�nym i skomplikowanym.
- Kto� do pana. Ma ��t� przepustk� - dobieg� z interkomu przymilny szept sekretarza.
Camacho chwyci� za oparcie i przechyli� si� do przodu, sprawiaj�c tym samym wra�enie wy�szego.
- Wpu�ci�.
Sekretarz roz��czy� si�. By� nad wyraz dyskretnym pracownikiem, szczeg�lnie dlatego, �e po pracy w�drowa� pro�ciutko do celi w podziemiach. Jednak, jako wielokrotny morderca, nie mia� na co narzeka�.
- Pan mnie wzywa�.
- Och... - Camacho uni�s� przepraszaj�co r�k�. - Tylko prosi�.
Przybysz, zbudowany jak zapa�nik wagi ci�kiej, ju� na pierwszy rzut oka wygl�da� na zawodowego morderc�. Je�li wierzy� plotkom, fa�dy jego obszernej marynarki kry�y zawsze wi�zk� granat�w i rewolwer �dziewi�tk�, nie licz�c rzecz jasna kamizelki kuloodpornej.
B�d�c wolnym strzelcem szanowa� policj� i nie wchodzi� jej w drog�, za co policja odwdzi�czy�a mu si� tym samym. Czasami, tak jak dzi�, m�g� by� bardzo po�yteczny.
- Panie... - Camacho zawaha� si�. - Jakiego nazwiska mam u�ywa�?
Cz�owiek, nawet gdy m�wi�, nie rusza� wargami. - To oboj�tne. Wy wystawiacie papiery. Camacho poskroba� si� za uchem.
- Ma pan twarz Europejczyka - mrukn��. - Niech b�dzie Arsen Lupin. M�wi panu co� to nazwisko? Odpowiedzia�o mu wzruszenie ramion.
- Hm... niewa�ne - by� zawiedziony. - Prosz� podej��.
Cz�owiek stan�� przed biurkiem. Dopiero teraz Camacho dostrzeg� na jego r�ce du�y, czerwony sygnet i ledwie skry� u�miech rozbawienia. Takie precjoza posiada� jeden cz�owiek w Serlandii; w�a�ciciel ziemski Bazylion. W�a�nie miesi�c temu spad� w przepa�� samoch�d z narzeczonym jego c�rki, biednym jak mysz ko�cielna studentem. Camacho sam umarza� �ledztwo. Pogrzeba� w szufladzie i r�k� opatrzon� identycznym sygnetem wyj�� kartk� maszynopisu.
- S� tutaj nazwiska trzech os�b wraz z danymi. Lupin bez ogl�dania schowa� papier do kieszeni.
- Prosz� ich zlikwidowa�. Ma pan trzy dni. W pokoju sto siedemdziesi�t trzy, gdzie odda pan przepustk�, czekaj� pieni�dze i dokumenty.
Kamienne rysy Lupina nawet nie drgn�y, kiedy rusza� ku drzwiom.
- Moment!
Camacho rzuci� na biurko okr�g�y przedmiot przypominaj�cy pude�ko z kremem, potem skin�� na Lupina. - Poka�� panu jeden z tych jankeskich wynalazk�w. Pstrykn�o i pude�ko rozwar�o si� jak muszla.
- Niech pan co� napisze w �rodku.
- Co mam napisa�?
- Cokolwiek. Lupin wyj�� niemi�osiernie pogryziony d�ugopis i nakre�li� na tekturce wy�cielaj�cej wn�trze kilka znak�w.
- I co!
- Prosz� Zamkn��... chwila - Camacho powstrzyma� jego r�k�. - Niech kciuk dobrze przylega do wieczka.
Lupin z cierpi�tnicz� min� wykona� polecenie.
- Teraz nikt poza panem tego nie otworzy. Mo�e to tylko w�a�ciciel, naciskaj�c od do�u kciukiem. Jasne? Skin�� g�ow�.
- To w porz�dku - Camacho roze�mia� si�. - Naturalnie zabawka nie ma wi�kszego znaczenia. Zachowam j�, i gdybym chcia� odwo�a� zlecenie, prze�l� przez kogo�. Oczywi�cie forsa zostaje ta sama.
Lupin skin�� g�ow� powt�rnie i wyszed�. Camacho siedzia� chwil� w ciszy, a potem gwa�townie zaklaska� w d�onie.
- Mario! - zawo�a� i pomasowa� sw�j ros�y kark. - Mo�esz wyj��.
Stoj�ca w k�cie szafa pancerna j�kn�a i ods�oni�a wn�k�, w kt�rej ukaza� si� u�miechni�ty od ucha do ucha niski szatyn. Przez mieszka�c�w p�nocnych dzielnic nazywany by� �Szakalem� z racji drastycznych, lecz zarazem skutecznych interwencji z ubieg�ego roku, kiedy usuwano na prowincj� biedot� nie maj�c� sta�ego zatrudnienia w stolicy. Formalnie nazywa� si� Mario Bacerrita i jako wychowanek wydzia�u prawa Sorbony, od p�tora roku by� zast�pc� Camacho.
- I co si� durniu cieszysz? - spyta� cierpko Jose. - Zaczynamy afer�, a ty si� wyg�upiasz.
Bacerrita machni�ciem r�ki zby� jego s�owa.
- Cicho... pos�uchaj lepiej: �...drzwi gabinetu by�y uchylone, wi�c wszed�em. M�j szef siedzia� za biurkiem i g�adzi� po g��wce Pantaleona Segovi�. Szepta� przy tym czule. Segovia siedzia� na biurku rozebrany do slipek i przegl�da� le��ce tam papiery, ��cznie z tymi, opatrzonymi nag��wkiem ��ci�le tajne�. Zwa�ywszy pog�oski o wsp�pracy Segovii z obcym wywiadem, wydaje mi si�, �e post�powanie mego prze�o�onego by�o w najwy�szym stopniu gro�ne dla obronno�ci naszego kraju�.
Wyszczerzy� z�by i pomacha� plikiem donos�w.
- Kochany nigdy bym nie przypuszcza�, �e to tak pasjonuj�ca lektura.
Camacho skrzywi� si�, jakby wdepn�� w �ajno.
- Nie zawracaj ty�ka. Mia�e� s�ucha� rozmowy.
- Dobra jest - Mario zmieni� wyraz twarzy. - Za�atwi�e� spraw� jak trzeba. Razem z brygad� b�d� dyskretnie nadzorowa� Lupina i przy pozytywnej reakcji kogo� z listy, przejm� osobnika. Nawiasem m�wi�c, dosta�e� co� z tego uniwersytetu?
Camacho wysun�� szuflad�. Le�a�y tam kolejno, licz�c od g�ry: parabellum, opakowane w foli� damskie figi i lotnicza koperta. Przytrzymuj�c bro� wyj�� list, roz�o�y� na biurku i przyklepa� r�k�.
- Profesor potwierdza nasze informacje. Zdolno�ci jasnowidzenia wyst�puj� wsp�lnie z umiej�tno�ciami przewidywania przysz�o�ci - prekognicji, jak on to nazwa�. Napisa� te�, �e prekognicja obejmuje zasi�giem nie wi�cej jak kilka minut. Przewidywanie przysz�o�ci na wi�ksz� skal� jest sporadyczne i bez praktycznego znaczenia.
- Dobra jest, a co z pu�kownikiem?
- Bez zmian. Tak jak znikn�� tydzie� temu, tak wci�� go nie ma. Rozmawia�em ko�o dwunastej z adiutantem.
- Szukaj� go?
- Naturalnie. W ko�cu po�owa sztabu centralnego sprzyja nam i je�li nie wie, to przynajmniej domy�la si�, co jest grane.
- W porz�dku. Miejmy nadziej�, �e nie na darmo grzebali�my w aktach. Niemniej... wzi��bym tych elegancik�w za mordy i troch� przypiek�.
- Nie pieprz bez sensu, m�wili�my o tym - Camacho odepchn�� si� od biurka. - Zawsze my�la�em, �e pobyt w Europie czyni bardziej ludzkim.
Mario przysiad� na por�czy fotela i wyj�tym z kieszeni grzebieniem przeczesa� w�osy, z zadziwiaj�c� precyzj� oddzielaj�c przedzia�ek.
- Dobra jest. Powiedz lepiej czy to pude�ko faktycznie mo�e otworzy� tylko Lupin.
Ruszaj�c ku �rodkowi gabinetu Camacho uj�� z biurka przedmiot. Po drodze, pchni�ciem nogi zas�oni� wn�k� za szaf�.
- Gdzie tam - mrukn�� i wyj�t� z klapy szpilk� wbi� w ornament zdobi�cy wieczko.
Jeden ruch i pude�ko sta�o otworem.
- Sam widzisz, ile warte s� te wynalazki... Che, che - zarechota� odczytuj�c napis ze �rodka.
Mario nie omieszka� wsadzi� swego nosa.
- A to cham - powiedzia� i r�wnie� si� roze�mia�.
Na placu pomi�dzy gmachami by�o ju� wi�cej cienia, ni� s�o�ca, kiedy na chodniku zastuka�y kroki ma�ego grubaska o przerzedzonych w�osach. Sun�c wzd�u� szpaleru palm rosn�cych przy kraw�niku, typowym gestem dalekowidza trzyma� gazet� z dala od siebie. Na czo�owej szpalcie roz�o�y�y si� czarne i t�uste litery: �FUNDUSZ POST�PU UDZIELI SERELANDII KILKUMILIARDOWEJ PO�YCZKI�, a pod spodem mniejszymi literami: �Prezydent Manuel Ferreiro podpisze umow� w przysz�� sobot�. Cz�owiek potkn�� si� o kratk� �ciekow�, przebieg� par� metr�w i zatrzyma� dopiero na kiosku. Mimo to, twarz jego wyra�a�a zadowolenie.
- Kolej i autostrada do Queta, bez tego portu si� nie obejd� mrucza� do siebie. - Bezwzgl�dnie b�dzie klauzula, a ja wtedy wstan� i powiem: panowie, nigdy bym si� nie rozstawa� z tymi gruntami, ale dla ojczyzny wszystko.
Zachichota� tak g�o�no, �e przechodz�ca obok kobieta obejrza�a si� z przestrachem. Chcia� przeprosi�, ale w por� rozpozna�, �e to s�u��ca bankiera Laudy. Kto ma fors�, ten ma w�adz�, pomy�la�, swoj� drog� szcz�liwy ten Ferreiro. Po�yczka da mu prezydentur� na co najmniej cztery lata.
Poprzedzona dwoma policyjnymi motocyklami, przejecha�a �rodkiem ulicy czarna limuzyna, wielko�ci� przypominaj�ca obelisk sprzed pa�acu prezydenta. Z ubolewaniem pokr�ci� g�ow� i stan�� przed zamkni�tym wej�ciem. Tak jak wszystkie domy tej dzielnicy, kamienica by�a du�a, masywna i obrzydliwie eklektyczna; efekt paranoidalnego na�ladowania Europy. Czekaj�c na reakcj� portiera uni�s� oczy ku parze pseudobarokowych amork�w podtrzymuj�cych gruby gzyms nad drzwiami. Mieszka� tu od pi�ciu lat, lecz dopiero teraz spostrzeg�, i� obydwa amorki nie maj� p�pk�w. Rozmy�lania nad przyczynami tego faktu przerwa�o buczenie zamka. Wsun�� si� do ciemnej sieni i pchni�ciem r�ki pom�g� automatowi zamkn�� drzwi. Nie zauwa�aj�c nieobecno�ci portiera otworzy� wind�. Zapali�o si� �wiat�o. Wcisn�� klawisz ostatniego, pi�tego pi�tra i ma�a klatka ruszy�a ku g�rze. Min�o oko�o pi�ciu sekund, zanim dostrzeg� za szklan� szyb� sufitu ciemny kszta�t pude�ka. Uni�s� cia�o na palcach, aby lepiej si� przyjrze�. Czy�by monter co� zostawi�, pomy�la� i by�a to ostatnia w�tpliwo�� w jego �yciu. Wybuch w szybie windy nie pozostawia �adnych w�tpliwo�ci co do losu pasa�era. W ka�dym razie, stoj�cy na dole Lupin nie mia� z�udze�. Wyg�adzi� fa�dy marynarki, potem przeszed� nad nieprzytomnym portierem. Przez zbit� szyb� na wp� wyrwanych drzwi windy m�g� dostrzec k��bowisko metalu i drewna, o�wietlane co chwila snopami bia�ych iskier. Splun�� na pod�og� i wyszed�. Na ulicy nikt nie zwr�ci� na niego uwagi. Jedynie szatyn siedz�cy w zaparkowanym opodal samochodzie pokr�ci� g�ow�. Wszystko wskazywa�o, �e pierwszy z listy nie by� jasnowidzem.
Szczup�y w�saty blondyn sta� przy kraw�niku i zatrzymywa� przeje�d�aj�ce samochody. Jego bawe�nian� koszulk� zdobi� jeden z tych modnych ostatnio napis�w: �Pepsi z lodu pijesz do grobu�; uzupe�niony sugestywnym rysunkiem. Blondyn zamacha� rozpaczliwiej, gdy� kolejna taks�wka wygl�da�a na pust�. ��ty samoch�d z kogutem na dachu otar� si� o stoj�c� na jezdni torb� i stan�� skrzypi�c resorami. Zanim jednak blondyn wsiad� do �rodka, dobieg� go z ty�u chrapliwy okrzyk.
- Przepraszam, w kt�r� stron� pan jedzie?
- Na lotnisko, - odpar�, lecz zaraz po�a�owa�; aparycja pytaj�cego by�a szczeg�lnie nieprzyjemna.
- To �wietnie. Zabior� si� z panem.
Blondyn wci�gn�� torb�, a potem uni�s� j� na kolana, ratuj�c do przygniecenia. Intruz zwali� si� na siedzenie i r�bn�� drzwiami.
- Lupin - przedstawi� si� i nachyli� ku kierowcy. - Na lotnisko!
Skulony szofer przerzuci� bieg. Typ przedstawiaj�cy si� jako Lupi� zaj�� si� zapalaniem papierosa i poszukiwaniami zapalniczki. Znalaz� j� w sz�stej z kolei kieszeni. M�czyzna przygl�da� si� temu, a p�niej zacz�� kartkowa� wyj�ty z torby maszynopis.
Min�o dziesi�� minut i sun�c po obwodnicy, zd��yli ju� opu�ci� zabudow� miejsk�, kiedy cisz� zm�ci� okrzyk Lupina:
- Stop! Musz� tu wysi���.
Blondyn przesun�� wzrok na swego wsp�towarzysza.
- Do lotniska jest jeszcze kilka minut.
Ten skrzywi� twarz, jakby rozbawiony.
- Zapomnia�em czego� - wyja�ni� i rzucaj�c kierowcy banknot wysiad� z taks�wki.
Blondyn przechyli� si� i pom�g� zamkn�� drzwi.
- Dzi�ki - krzykn�� tamten i ra�nym krokiem ruszy� przez trawnik ku przystankowi autobusowemu.
- Jedziemy? - spyta� taks�wkarz.
Jego pasa�er nie zd��y� odpowiedzie�. Przy akompaniamencie gromkiego huku cz�owiek na trawniku rozlecia� si� na kawa�ki. Szofer pochyli� si�, zaskomla� i jak nakr�cony wylecia� z samochodu. Wygl�da�o, i� koniecznie chce wyda� reszt�. Lupin le�a� na trawniku i zajmowa� powierzchni� dwudziestu metr�w kwadratowych. Jeden z jego but�w zdo�a� dolecie� do samej taks�wki.
Blondyn nie musia� wysiada�. Z auta wyci�gn�o go dw�ch osobnik�w i wepchn�o do samochodu z przydymionymi szybami. Tam ujrza� kr�tki pr�t owini�ty ciel�c� sk�r�. Przedmiot ten spad� mu na g�ow�.
Camacho siad� na sto�ku i z wyrzutem zerkn�� w k�t pomieszczenia. Stoj�cy tam cz�owiek nie m�g� uczyni� tego samego z dw�ch powod�w. Po pierwsze: nie mia� stoika, po drugie: za pomoc� kr�tkiego �a�cucha zosta� przykuty do muru.
- Panie Maipu - odezwa� si� Camacho. - Post�pujemy z panem jak ludzie, niech i pan b�dzie cz�owiekiem. M�j zast�pca... Z ty�u dobieg�o znacz�ce chrz�kni�cie Mario.
- ...jest zwolennikiem drastyczniejszych metod. Mo�e od pana wyci�gn�� nawet to, czego sam pan nie wie. Ale na Boga, na co nam to?
Blondyn po raz setny w ci�gu ostatniej godziny pomaca� obr�cz na szyi.
- Je�li jeste�cie tymi, za kt�rych si� podajecie, wiecie te� kim jestem.
Mario tanecznym krokiem wynurzy� si� zza plec�w Camacho. W k�ciku ust �arzy� mu si� papieros.
- Dobra. Jeste� Pablo Maipu - zacz�� wypuszczaj�c k��b dymu. - Masz dwadzie�cia sze�� lat, pochodzisz ze zubo�a�ej inteligencji, od pi�ciu lat pracujesz w popo�udni�wce Suareza, masz cholernego nosa do r�nych spraw i od trzech lat grasz na gie�dzie jak wariat. Dla nas za� jeste� jasnowidzem. Wiemy to.
Pablo wysun�� g�ow�, na ile pozwala� �a�cuch.
- Kto?
- Jasnowidz - powt�rzy� Mario, a potem zakl��, gdy� papieros sparzy� mu warg�.
Pablo wykorzysta� moment ciszy.
- Najpierw rozrywa cz�owieka na moich oczach, a teraz... Mario ssa� warg� i tylko zamlaska�, lecz za to Camacho zarycza� pe�ni� g�osu.
- Ty idioto! Taks�wkarz widzia� jak wsadza�e� Lupinowi bomb� do kieszeni. T� sam�, kt�r� on podrzuci�, aby ci� rozwali�o. Pablo albo nic nie wiedzia�, albo by� genialnym aktorem.
- Wsun��em mu tylko do kieszeni pude�ko papieros�w, upu�ci� je przy wysiadaniu.
Mario splun�� i odzyska� g�os.
- Nie udawaj debila, to pude�ko musia�o wa�y� z p� kilo.
Twarz Pabla przypomina�a zatroskanego ucznia, kt�ry bardzo chce, lecz nie potrafi odpowiedzie�.
- Faktycznie, by�o ci�kie. - No i co?
- Wysiada�, wi�c zd��y�em wrzuci� je do kieszeni.
- Co za buc... - zakl�� Mario, jak na absolwenta Sorbony ma�o delikatnie. - Pozw�l Jose, tylko raz.
Ten po�o�y� mu d�o� na ramieniu.
- S�uchaj Pablo. Badali�my twoj� przesz�o�� i uwa�amy, �e masz dar przewidywania przysz�o�ci.
- Aleee...
Jose szarpn�� za �a�cuch i Pablo utkn�� w p� s�owa wyba�uszaj�c oczy.
- Nie przerywaj - poprosi� go Jose i pu�ci� metal. - Potrzebujemy takiego jak ty. Lupin to by� nasz test. Chcieli�my sprawdzi�, czy dojrzysz niebezpiecze�stwo. S�uchaj...
Twarz Camacho przybra�a uduchowiony wygl�d.
- My rozumiemy, �e kto� z takim talentem nie chce si� ujawni�. Za du�o ch�tnych. Ale teraz sytuacja jest wyj�tkowa. Je�li nam pomo�esz, to uda si� za�atwi� tego b�azna Ferreiro. Rozumiesz?
Ko�cz�c poci�gn�� za �a�cuch tak, �e odpowiedzia�o mu tylko g�uche st�kni�cie.
- Widzisz - kontynuowa�. - Masz dwa wyj�cia. Nie ujawnisz swoich zdolno�ci, to zostaniesz oskar�ony o zabicie Lupina i oczywi�cie skazany. Taks�wkarz dobrze widzia�, kto komu wk�ada� to cacuszko. Je�li za� si� przyznasz, zapominamy o ca�ej sprawie. Wi�c jak?
Pablo dobr� minuta masowa� szyje.
- Niech b�dzie - mrukn�� w ko�cu. - Przyznaj� si�.
Camacho ucieszy� si�, jakby co najmniej dosta� wiadomo��, i� Ferreiro zmar� na zawa�. Z rozmachem klepn�� Maria w plecy.
- A widzisz? Rozs�dni ludzie zawsze si� dogadaj�.
- Chwila - Mario powstrzyma� zwierzchnika, kt�ry ju� si� zabiera� do rozpinania obro�y. - Ja go jeszcze sprawdz�.
Camacho posmutnia�, lecz nie oponowa�. Mario wyj�� z kieszeni trzy monety i jedn� po drugiej u�o�y� na wierzchu lewej d�oni.
- No, kochany - poklepa� Pabla po policzku. - Jak one upadn�?
Maipu przekr�ci� g�ow�, jakby uwiera�a go obr�cz, lecz dla wszystkich by�o jasne, �e nie to jest przyczyn�.
- Musz� si� zastanowi�.
- A zastan�w si�, zastan�w... - odpar� zgry�liwie Mario i pos�a� Camacho porozumiewawcze spojrzenie.
Pablo zacisn�� powieki, rozwar� usta, a jego sk�ra zblad�a.
- Dziwne - mrukn�� po chwili. - Widz� tylko dwie monety, obydwie reszkami ku g�rze.
Mario zachichota�, monety spad�y na pod�oga.
- Co? Pewnie trzecia stanie na sz... - zd��y� powiedzie�, a p�niej zacharcza� jakby dosta� pa�k� w krta�.
Opu�cili wzrok. Pablo mru�y� oczy, nie mog�c dostrzec monet, lecz oni dok�adnie widzieli. Na posadzce wida� by�o dwie reszki, trzeci kr��ek jakby wyparowa�. Dopiero kopniak Camacho wyja�ni� sytuacj�. Dwie monety le�a�y jedna na drugiej. Mario pochyli� si� i w bezsensownym ge�cie przy�o�y� je do siebie, sprawdzaj�c chyba, czy nie s� namagnesowane.
- W porz�dku - wymrucza� po chwili. - Rozepnij go Jose.
Mario tkwi� w jednym z, foteli umieszczonych przy d�ugiej �awie z napojami ch�odz�cymi. Mimo prowadzonej rozmowy nieustannie �owi� d�wi�ki dolatuj�ce z �azienki.
- Jestem przekonany, �e kiedy Ferreiro stanie si� sygnatariuszem umowy, ca�a oligarchia, chc�c nie chc�c, zacznie go ca�owa� w ty�ek. Szczeg�lnie ci zafajdani libera�owie z Dorzecza.
- Fakt. - Camacho poci�gn�� z wysokiej, oszronionej szklanki. - Dlatego musimy zrobi� to przed sobot�. Funduszowi jest oboj�tne, z kim podpisze umow�. Clemens wyra�nie to sugerowa�.
- Poza tymi z Dorzecza, ca�e ziemia�stwo b�dzie szcz�liwe, �e w�a�nie od nas ci�gnie forsa.
- Bo s�dzi, �e opanujemy partyzantka. Za�mieli si� obydwaj.
- A opanujemy, opanujemy, ale nie tylko j�.
Mario dola� koniaku i aby nie uroni� ani kropelki obliza� butelk�.
- Mam przygotowan� wersj� umowy. Damy im prawo do rozbudowy portu w Queta i dodatkowo pozwolenie na linia kolejow�. W przemowie do narodu za� zaakcentujemy przede wszystkim brak kapita��w jako przyczyna odst�pienia z��.
- Tylko nie przeholujmy, bo nam ca�y kraj rozkradn�.
Mario przechyli� g�owa i wla� alkohol bezpo�rednio do prze�yku. Tak pi� nauczy� si� w Pary�u.
- Nie b�d� drugim Ferreiro z tym jego ckliwym patriotyzmem - powiedzia� i wrzuci� do ust kr��ek ananasa.
- Ty mnie nie por�wnuj! - w �wietle jarzeni�wki b�ysn�� sygnet. - Mia�e� by� wtyczk�, on ci ufa�, a tym sam zaproponowa�e� mi wsp�prac�.
Mario ponownie nala� koniaku, tylko tym razem szyjka butelki zadzwoni�a o szk�o.
- Masz jednak sentyment do starych idea��w - zamrucza�! spojrza� na Camacho znad szklanki. - Ferreiro wszystkie uciele�nia�, tylko co z tego wysz�o?
Nachyli� si� do Camacho.,
- Jest takim samym gnojem jak my.
Szum w �azience ucich� i s�owa zabrzmia�y szczeg�lnie wyra� nie. Camacho z�o�y� g�ow� na oparciu, po czym parokrotnie ruszy� wargami.
- Zmie�my temat.
Zd��yli jeszcze rozla�, kiedy ich oczom ukaza� si� Pablo. Prawie do samej pod�ogi spowija� go p�aszcz k�pielowy koloru bordo.
- Czuj� si� pi�� razy lepiej - powiedzia� i potrz�sn�� mokrymi w�osami.
Mario z obrzydzeniem star� krople z policzka.
- Teraz m�wicie, o co wam chodzi - Pablo siad� w fotelu i si�gn�� po dzbanek soku.
Camacho zerkn�� na Mario, wymownie unosz�c brwi.
- Najpierw, chc� ci przypomnie�, gdzie jeste� - zacz�� i pokaza� kciukiem za siebie. - Za tymi drzwiami siedzi sier�ant Martinera. Zastrzeli ci� bez s�owa, gdy tylko opu�cisz pok�j. To tak na pocz�tek:
Pablo postawi� dzbanek na pod�odze. Wygl�da�o, �e nie ma si�, aby go odstawi� na st�.
- Teraz do rzeczy - Camacho rzuci� na blat niewielkie zdj�cie. Tydzie� temu opu�ci� baza wojskow� w Porto Aqua pu�kownik Campos. Wyjecha� bez eskorty i po pi�ciu minutach powinien by� si� znale�� w domu swej siostry Hortensji Campos. Jednak nigdy tam nie dotar�. Chcemy, aby� powiedzia� czy �yje, a je�li tak, to gdzie jest.
Cz�owiek w p�aszczu k�pielowym pogrzeba� w kieszeniach, wygl�da�o, �e szuka papieros�w. Wyj�� potem d�onie i jedn� z nich pow�cha�.
- Znacie Lyndona Jenksa? - spyta� niespodziewanie. Camacho rzuci� roztargnione spojrzenie.
- Nie rozumiem.
Pablo machn�� r�k�, a twarz mia� nieodgadnion� jak Sfinks.
- Nie szkodzi, niewa�ne.
Mario zastuka� w blat.
- Odpowiedz. Potrafisz znale�� Camposa, czy nie?
- Tak - Pablo przyjecha� palcem po zdj�ciu. - Oczywi�cie, �e tak.
Policjanci u�miechn�li si� w bli�niaczym grymasie.
- Ile zajmie ci to czasu?
- Trudno powiedzie�, z par� dni. Posmutnieli.
- A nie mo�esz tak od razu?
Pablo zawin�� po�y p�aszcza i pokr�ci� g�ow�.
- Przede wszystkim musz� mie� jaki� przedmiot nale��cy do pu�kownika. Najlepiej osobisty drobiazg: okulary, notes.
Mina Camacho �wiadczy�a, �e spodziewa� si� czego� podobnego. _
- Dostaniesz jutro z rana. Lecz pami�taj: to nie zabawa. I nie o nas chodzi. Je�li nawalisz albo zrobisz z nas durni, to stuprocentowo pojedziesz do Bozi. Martinera jest w tym niezawodny.
Pablo wzruszy� ramionami.
- Na kiedy najp�niej potrzebujecie pu�kownika? Mario skrzywi� si� nieprzyjemnie i za�o�y� nog� na nog�.
- Chcia�by� widzie�? Czemu nie... - przechyli� si� do przodu. Wieczorem w czwartek Campos ma wyst�pi� w telewizji z okazji Bitwy pod Moranao. Jego przem�wienie b�dzie sygna�em do rozpocz�cia dzia�a�. Jak dobrze p�jdzie, to o p�nocy nasz drogi Jose Camacho badzie prezydentem Serelandii.
Camacho chrz�kn��, lecz Mario zbyt to grymasem.
- On i tak nie wyjdzie st�d do tego czasu, a domy�la si�. Prawda? - odwr�ci� si� do Pabla.
Ten skin�� g�ow�, a twarz rozja�ni� mu �miech.
- Dlaczego akurat on zostanie, a nie ty? Roze�mieli si� wszyscy.
- No, no - Mario pogrozi� palcem. - Nie pr�buj nas por�ni�. Wsta� i poci�gn�� Camacho za sob�.
- Na nas czas. Ty lepiej nawet klamki nie dotykaj.
Srebrny d�ugopis by� punktem, gdzie ogniskowa�y si� spojrzenia wszystkich os�b. Pablo �ciska� go w d�oni, co� mamrocz�c pod nosem. Za jego plecami, z �okciami opartymi na kolanach, siedzia� Camacho. Miedzy nimi a �aw� z niedoko�czonym �niadaniem kr��y� Mario. W zamy�leniu obgryza� wyci�gni�t� z opiekacza kromka chleba. Gdy przetkn�� ostatni kawa�ek, Pablo westchn�� i otworzy� oczy.
- No i co? - Pablo spojrza� z niemym wyrzutem.
- �yje. Tylko tyle wiem. Kopni�ty fotel a� podskoczy�.
- Co ty? Mam zawo�a� Martiner�?! - Mario z w�ciek�o�ci a� zmieni� akcent.
Camacho uni�s� si� i si�� osadzi� swego zast�pc�. - Bez niego nawet tego by� nie wiedzia�.
- A jak� mam gwarancj�, �e nie zmy�la. Camacho uni�s� r�ce ku g�rze.
- Je�li takie pytania zadajesz...
Wygl�da�o. �e tamten wybuchnie raz jeszcze, lecz o dziwo opanowa� si�, a nawet jakby po�a�owa� swej irytacji.
- Niech i tak b�dzie - cmokn�� z�bem i splun�� na pod�og�.
- Kiedy podasz miejsce pobytu pu�kownika? - wycelowa� swoje oczy w Pablo.
Ten wygl�da� jednak tak marnie, �e odpowied� by�a najprawdopodobniej szczera.
- Jestem zm�czony, musz� si� przespa�. Najwcze�niej mog� wej�� w kontakt po po�udniu.
- Dobra - Mario uci�� skamlenie. - Przyjdziemy. Martinera wypu�ci� ich z pokoju.
Fotel trzeszcza� rytmicznie, wt�ruj�c ruchom siedz�cego na por�czy Mario. Jego wargi by�y sine z w�ciek�o�ci.
- A wi�c nic nie wiesz - wysycza� i osun�� si� w g��b. Tym razem przyszed� sam i najwyra�niej brak Camacho dzia�a� na niego tw�rczo.
- Zapchlony frajerze - zacz�� i zaci�gn�� si� ukrytym w d�oni papierosem. - Je�li my�lisz, �e pozwolimy si� za nos wodzi�, to grubo si� mylisz. Daj� ci czas do jutra wiecz�r. Jak nie, to czapa, i w czwartek pras� doniesie o Go�ym trupie na pla�y w Cose Malda.
Zgni�t� niedopa�ek o blaty �awy i ruszy� do wyj�cia. - Czy dostan� ubranie pu�kownika?
G�os Pabla zatrzyma� go w samych drzwiach. Odwr�ci� si� niech�tnie.
- Chcesz, abym straci� cierpliwo��? Pablo zblad�, lecz wzroku nie opu�ci�. - D�ugopis to za ma�o.
Mario zacisn�� szcz�ki ukazuj�c anatomi� �uchwy i wycedzi�.
- Dobra. Ale pami�taj: Cose Malda.
Dali mu ca�y dzie�, a mo�e po prostu byli czym� zaj�ci. W ka�dym razie ujrza� ich dopiero o �smej wieczorem. Pierwszy, skrywaj�c przygn�bienie, odezwa� si� Camacho.
- Albo m�wisz, gdzie jest pu�kownik, albo rezygnujemy z twoich us�ug - powiedzia� prawie mechanicznie.
Mario za�mia� si� i ostentacyjnie po�o�y� nog� na �awie, tam gdzie le�a� mundur z epoletami. Pablo, kt�ry do tej pory nawet nie drgn��, opu�ci� powieki.
- Nie wiem, gdzie jest pu�kownik - zacz�� i szybko doko�czy�. - Ale wiem, gdzie b�dzie jutro.
�awa zachybota�a si�.
- Ty... ty - g�os Mario rwa� si�. - Nie uda ci si�. Prawie krzycz�c Pablo wszed� mu w s�owa.
- Mia�em widzenie i wiem, �e Campos zjawi si�, tak jak by�o uzgodnione, jutro wieczorem w studiu telewizyjnym. Po co mnie m�czyli�cie, je�li nie wierzycie?
Spojrzeli po sobie. Argumentacja by�a s�uszna. Od pocz�tku liczyli na zdobycie informacji t� drog�, lecz na Boga, nie takiej informacji. Mario zakl�� i u�miechn�� si� drapie�nie.
- Martinera! - zawo�a�. - Przyjd� tutaj.
Camacho uni�s� brwi, lecz milcza�. Martinera wszed� do pokoju i chyba bardziej z nawyku, ni� potrzeby, trzyma� w lewej r�ce pistolet.
- S�ucham - powiedzia� strzelaj�c obcasami.
- Rozwal aresztanta.
Mario wskaza� ruchem g�owy.
- Tutaj?
- Tak.
Martinera, cz�owiek o twarzy parobka, ruszy� w kierunku Pabla. Ten cofa� si�, do chwili kiedy trafi� na �cian�.
- Idioci - powiedzia�. - Cholerni idioci. To po co w og�le kazali�cie mnie sprowadzi�?
Martinera ugi�� kolana i podni�s� pistolet w wyci�gni�tej r�ce.
- Zatrzymaj si� - rozkaza� Mario, nawet specjalnie si� nie spiesz�c. - Wr�� na miejsce.
Sier�ant ponownie strzeli� obcasami i jak cz�owiek, kt�remu takie sytuacje zdarzaj� si� codziennie, wyszed� do przedpokoju. Pablo klapn�� na taboret.
- Idioci - mrukn�� i opar� czo�o o �cian�.
Mario zrobi� oko do Camacho i przysiad� na �awie.
- No - chrz�kn�� dobrodusznie. - Powiesz mo�e teraz nieco dok�adniej na temat tej wizji.
Trudno powiedzie�, dlaczego zdecydowali si� sp�dzi� ten wiecz�r w pokoju Pabla. Z punktu widzenia strategii bardziej odpowiednim miejscem by�by gabinet Camacho, ale to by�a teoria. Praktycznie ca�y zamach ju� od dawna by� przygotowany. Ludzie czekali tylko na wyst�pienie Camposa, oficjalnie daj�cego przewrotowi swe poparcie.
Siedzieli w tr�jk� przed telewizorem. Nadawano g�upi show w stylu ameryka�skim. Nawet Martinery to nie bawi�o. Siedzia� za ich plecami i ponuro wpatrywa� si� w powierzony jego pieczy telefon.
- D�ugo jeszcze? - przyt�umiony g�os Camacho dobieg� z g��bi szklanki.
Mario ods�oni� zegarek.
- Dziesi�� minut.
Zerkn�li na plecy siedz�cego przed nimi Pabla. Zabrz�cza� telefon. Camacho wyci�gn�� r�k�, a kiedy wyczu� s�uchawk�, podni�s� j� do ucha. Rozm�wca powiedzia� par� zda� i wyraz napi�cia na twarzy szefa policji z�agodnia�.
- W porz�dku - stwierdzi� i odda� s�uchawk� Martinerzo.
- W�a�nie przyjecha� do studia.
- I co?
- Nic. Powiedzia�, �e wszystko w porz�dku. Teraz siedzi w charakteryzatorni.
Mario, maj�c od rana z�e przeczucia, pokr�ci� z dezaprobat� g�ow�.
- Nie podoba mi si�. Je�li ten stary cap co� pokr�ci, to wszystko si� rypnie.
Camacho wypr�y� cielsko w fotelu prostuj�c plecy.
- Spokojnie. Wie dobrze, ile od niego zale�y i co na tym zyska.
Palce Maria zab�bni�y po stole.
- Sprawdzi�e� reszt� sztabu?
- Wadera w Comoso, a Juan wyjecha� do swojej kochanki.
- To u�atwia spraw�, chocia� oni i tak nie maj� charakteru za grosz.
- Patrzcie - odezwa� si� Pablo.
Przerwali rozmow�. Za szyb� ekranu telewizyjnego pojawi�o si� wn�trze studia. Na tle ��tej �ciany siedzia� Campos. Camacho i Bacerrita u�miechn�li si� rado�nie, aby momentalnie zastygn�� z grymasem niedowierzania na twarzy.
- Co on zrobi�...? - wyszepta� Camacho, lecz s�owa Camposa wyja�nia�y wszelkie w�tpliwo�ci.
- Panie i panowie, rodacy. D�ugo zastanawia�em si�, czy w dzisiejszym wyst�pieniu poruszy� gn�bi�cy mnie od lat problem. Jednak w efekcie przemy�le� doszed�em do wniosku, i� jest to m�j �wi�ty obowi�zek.
Genera� przysun�� twarz do kamery jakby pragn�� by� bli�ej s�uchaczy. Z�by Mario zadzwoni�y o brzeg szklanki.
- Co jest przyczyn� wszelkiego z�a, plugastwa i niegodziwo�ci? - wycelowa� b��kitne oczy w twarze telewidz�w. - �r�d�em jest niemo�no�� samorealizacji, a przede wszystkim frustracja z powodu w�asnej p�ci!
- Jezus Maria, co on bredzi? - szept Camacho by� histeryczny.
Mario, kt�ry jak �lepiec szuka� czego� d�o�mi po stole, tylko g�ucho zaj�cza�.
- Wyobra�my sobie m�czyzn�, kt�ry ca�� dusz� czuje si� kobiet�. Ale niestety, natura zadecydowa�a i nie ma apelacji. Trzeba ukry� swoje ch�ci, marzenia i gnie�� si� w narzuconych przez otoczenie ramach. Jak tu by� normalnym? Depresje, frustracje, oto prawdziwe �r�d�o wszelkiej agresji.
Camacho chyba ju� nie s�ucha� patrz�c si� z bladymi jak trup wargami na Maria. Martinera, przechylony dramatycznie na taborecie, mruga� oczami jak w transie.
- Wiem, �e m�j apel wzbudzi� zastrze�enia, lecz nie b�jmy si� zmian. Podejmijmy decyzje b�d�ce pierwszym etapem do samorealizacji naszego spo�ecze�stwa.
Campos uni�s� si� i rozpi�� guziki. Przez cienk� koszul� bez trudu mo�na by�o dostrzec kobiece piersi. Twarde brodawki ostro napina�y materia�.
- Widzicie sami, �e poziom medycyny gwarantuje powodzenie ka�dej operacji. Nie b�jcie si� i bierzcie przyk�ad ze mnie powiedzia� i pog�adzi� swoj� twarz, twarz dojrza�ej szatynki.
- Ty...! - rykn�� Mario i wyszarpn�� sznur z kontaktu.
Telewizor rozb�ys� biela i zgas�.
- Wyko�czy� nas, ten dra� wyko�czy� nas! - zawy� i waln�� pi�ci� o �aw�. - Wszystko przegrane.
Zerwa� si� na r�wne nogi i jak w�ciek�y pies zacz�� kr��y� po pokoju. Wygl�da�o, �e d�ugo b�dzie sypa� przekle�stwami gdy raptem rozleg� si� �miech Pabla. Mario ra�ony tym d�wi�kiem wytrzeszczy� oczy w przera�eniu. Widz�c to Pablo zani�s� si� jeszcze donio�lejszym chichotem. Dopiero wtedy Camacho wszystko poj��.
- Wiedzia�e� - powiedzia� wstaj�c z fotela. - Od samego pocz�tku wiedzia�e�.
Pablo spowa�nia�, skin�� g�ow� i momentalnie bryzgn�� kolejn� porcj� rado�ci.
- O ty gnoju! - zapia� Mario. - Ju� w poniedzia�ek wiedzia�e�, co ten zboczeniec dzisiaj powie.
- Wcze�niej - odpar� Pablo i otar� �zy. - Znacznie wcze�niej. - Zwariowany �wirze, je�li my�lisz, �e wyjdziesz st�d �ywy... - nie doko�czy� zwracaj�c si� do Martiniery. - Na co czekasz, rozwal go!
Martinera zasalutowa� i wyci�gn�� pistolet. Pablo omal nie zakrztusi� si� �miechem.
- Pami�tacie, jak pyta�em o Lyndona Jenksa? Mario ponagli� sier�anta ruchem g�owy.
- To biedny, zakompleksiony cz�owiek. Pracuje w fabryce amunicji, sk�d bierzecie naboje.
- No! - rykn�� Mario. - Na co czekasz?! Martinera z og�upia�� min� uni�s� bro�.
- Czasami ma napady pacyfizmu. I wiecie, co wtedy robi? Szcz�kn�a g�ucho iglica.
- Ju� wiecie - Pablo mrugn�� porozumiewawczo. - Podk�ada troch� uszkodzonych sp�onek.
Martinera mocowa� si� ze spustem, lecz za ka�dym razem trafia� na niewypa�. Mario podskoczy� i przy�o�y� w�asny pistolet do g�owy Pabla. Oczy mu wysz�y z orbit, kiedy i ten zawi�d�. Z nie; smakiem Pablo odsun�� luf� od skroni.
- Wy g�upcy - powiedzia�. - Czy naprawd� s�dzili�cie, �e mog�c czyta� w przysz�o�ci, nie dojrz�, co b�dziecie chcieli uczyni�?
Wyci�gn�� palec i postuka� nim w czo�o.
- Pewnie m�wiono wam, �e przewidywa� mo�na tylko na par� godzin i to niedok�adnie: 0... - opu�ci� palcem doln� powiek� - tyle wiecie. Ju� miesi�c temu zna�em najwa�niejsze fakty, i gdybym chcia� unikn��bym tej wersji przysz�o�ci wyje�d�aj�c z kraju. Ale nie, gnoje, nie zrobi�em wam tej przyjemno�ci, gdy� wiedzia�em, �e wyjd� ca�o. Dwa tygodnie temu odwiedzi�em Ferreiro i przeprowadzi�em z nim poufn� rozmow�.
Mario i Camacho wlepili w niego oczy, jak w upiora.
- Uwierzy� i zaaprobowa� plan, kt�ry zasugerowa�em. To naprawd� cz�owiek na poziomie - poci�gn�� nosem. - Postanowi� zaczeka� z aresztowaniami do dzisiaj, kiedy sami si� odkryjecie, gdy Campos wp�dzi was w pop�och. Swoj� drog� pertraktowa� z cz�owiekiem, kt�ry od kilku lat ma odchy�ki to skrajna g�upota.
Camacho, z nabrzmia�ymi �y�ami, nachyli� si� do Pabla, jakby chcia� zaatakowa� go bykiem.
- Chcesz powiedzie�, �e Ferreiro wie wszystko? Pablo skin�� g�ow� z pob�a�aniem.
- Jasne. Ju� za kilka sekund wierne mu wojsko zaatakuje ten budynek.
Zaterkota� telefon. Martinera przycisn�� s�uchawk� do ucha, lecz podniesiony g�os rozm�wcy i tak brz�cza� na ca�y pok�j. Wojsko otoczy�o budynek. Maj� nakaz aresztowania szefa policji i jego zast�pc�.
- Mnie te�?! - g�os Mario przepe�nia�o niedowierzanie. Camacho spojrza� na niego z obrzydzeniem.
- Ty naprawd� my�lisz, �e Ferreiro nie wiedzia� jak� jeste� gnid�, gdy ci� mianowa�? - Pablo spyta� z sarkazmem. - Wola�, aby�cie si� skumali pod jego okiem... s�ucham?
Ostatnie pytanie dotyczy�o Camacho. Dysza�, z mordem w oczach.
- Udusz� ci�.
Pablo jakby nie zrozumia�.
- Co? A, nie... nic z tego. Nie zd��ysz. Za chwil� samoloty zbombarduj�...
Nie doko�czy�, gdy� Camacho rzuci� mu si� do gard�a.
- To... bie ur... ee g�...� - wycharcza� - a jemu fla...ki wyprujee...
Gdy skoczy�, budynek nad nimi zadudni� i przy wt�rze rozdzieraj�cego trzasku osiad�. Powietrze zawirowa�o py�em. Spadaj�cy fragment stropu rozpo�owi� czaszk� Camacho idealnie na dwoje i tylko dlatego nie m�g� on dojrze�, jak detonuj�ce �ciany ra�� Maria od�amkami metalu.
Siedz�cy pomi�dzy por�czami rze�bionego fotela, Pablo wydawa� si� nic nie znacz�cym drobiazgiem w olbrzymim pa�acowym gabinecie. Lecz nie przejmowa� si�. W zestawieniu z lustrami zas�aniaj�cymi ca�e �ciany, ob��dnie bogat� ornamentyk� i ch�odem wiej�cym od rozleg�ej posadzki, ka�dy musia� si� wydawa� zb�dnym dodatkiem.
Rozwarty si� bia�e drzwi i stan�� w nich Ferreiro. Pablo przesun�� wzrokiem po liniach mozaiki celuj�c w sylwetk� prezydenta.
- S�ucham pa�skiej decyzji - s�owom Ferreiro wt�rowa� lekki pog�os.
Pabla zaszczypa�y policzki, kiedy si� u�miecha�.
- Nie zmieni�a si�. Czy po mszy ch�r �piewa� Te Deom?
Ferreiro doszed� do biurka i stan�� tam z r�k� na oparciu.
- Pan kpi?
- Nie, tylko �artuj�.
Ferreiro skinieniem g�owy przyj�� to do wiadomo�ci.
- Wygl�da, �e wszyscy s� zadowoleni ze zd�awienia rewolty powiedzia�, jakby do siebie. - Lecz to zawsze tak wygl�da.
- G�ow� dam, �e w�a�ciciele ziemscy zd��yli ju� przes�a� depesz� z gratulacjami.
Ferreiro przytakn��, a potem jakby si� odnajduj�c, spojrza� z uwag�, szukaj�c wzrokiem oczu Pabla.
- Pan wie, �e mog� go przymusi� do pomocy? Cz�owiek siedz�cy na rze�bionym fotelu pokr�ci� g�ow�.
- Nie, nie mo�e pan.
- Czy�by? - Ferreiro nad�� si�. - Ale zawsze mog� uwi�zi�.
- Nawet dla pana dane s�owo nie ma ju� znaczenia?
Prezydent Serelandii uni�s� oczy ku g�rze, gdzie� mi�dzy stiukowe ozdoby.
- Nadal czekam na odpowied�.
Pablo wsta�.
- Nie tylko, �e nie zostan� do pa�skiej dyspozycji, ale jeszcze dzisiaj odlec� do Rio deJaneiro, maj�c prezydencki glejt w kieszeni.
- A to niby dlaczego?
- Taka jest przysz�o��. My�l�, �e da�em wystarczaj�ce dowody, i� wiem co� a niej.
- Niebywa�e - Ferreiro klasn�� w d�onie - czyli, �e gdybym zechcia� i tak nie m�g�bym zatrzyma� pana, gdy� w gwiazdach zapisano inaczej?
Pablo za�mia� si�.
- Bynajmniej. Mo�e mnie pan zatrzyma�, ale wtedy umrze pan w przeci�gu dw�ch tygodni.
Ferreiro przy�o�y� r�k� do ucha. - ...�e co?
- Je�li chce si� pan utrzyma� przy w�adzy i po�y� jeszcze troch�, to musi si� pan pozby� mnie z kraju.
- A to niby dlaczego?
Pablo stan�� nad samym biurkiem.
- Ca�a przysz�o�� to splot wielu zdarze�, widz� je i wiem, �e pozostawienie mnie w kraju b�dzie dla pana tragiczne. Prezydent trzepn�� d�oni� w por�cz.
- Mam w to wierzy�?
Pablo cmokn�� z pob�a�aniem.
- To niewa�ne, czy pan uwierzy. Ja i tak wiem, jaka decyzja zapadnie.
- To blef!.
- Nie. To fakt.
Patrzyli sobie w oczy; Pablo spokojnie, Ferreiro ze �le maskowan� z�o�ci�. Wreszcie palce prezydenta zachrobota�y na interkomie. Pablo, nie opuszczaj�c wzroku, leciutko skin�� g�ow�, jakby rozwiewaj�c ostatnie w�tpliwo�ci.
- Panie Vega - wysycza� Ferreiro do mikrofonu. - Niech pan wystawi przepustk� nietykalno�ci na nazwisko Pablo Maipu. Natychmiast.
Zwolni� przycisk.
- Zadowolony pan?
- Ca�kowicie.
Gdy dochodzi� do drzwi, Ferreiro jeszcze zawo�a� za nimi:
- Gdzie pan teraz pojedzie?
Pablo obr�ci� si� przez rami� i b�ysn�� z�bami.
- Jeszcze nie wiem, musz� si� przyjrze� wszystkim mo�liwo�ciom.
Drzwi trzasn�y, zas�aniaj�c sylwetk� jasnowidza.