Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8759 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Paul Kearney
WYPRAWA HAWKWOODA
KSI�GA I CYKLU BO�E MONARCHIE
Prze�o�y� Micha� Jakuszewski
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2003
Tytu� orygina�u:
Hawkwood�s Voyage
Copyright � 1995 by Paul Kearney
Copyright for the Polish translation
� 2003 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Joanna Figlewska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja na ok�adce:
Piotr
Opracowanie graficzne ok�adki:
Jaros�aw Musia�
Projekt typograficzny, sk�ad i �amanie:
Tomek Laisar Fru�
ISBN 83-89004-58-5
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Boremlowska 48, 04-347 Warszawa
tel./fax (0-22) 879 85 93, tel. (0-22) 610 11 29
e-mail:
[email protected]
http://www.mag.com.pl
Dla grupy z Museum Road:
Johna, Dave�a, Sharon, Felixa i Helen;
i dla dr Marie Cahir, partnerki we wszystkim.
PROLOG
ROK �WI�TEGO 422
Statek umar�ych dryfowa� wzd�u� wybrze�a z p�nocno-zachodnim wiatrem. Marsie mia� postawione, ale reje nadal by�y zbrasowane, jakby wci�� gna� go wiatr otwartego oceanu, kt�ry dawno ju� pozostawi� za sob�. Pierwsi zauwa�yli go rybacy, w wigili� dnia �wi�tego Beynaca. Przechyla� si� mocno, mimo �e fale nie by�y wysokie, a to, co osta�o si� z jego o�aglowania, dr�a�o i �opota�o w podmuchach wiatru.
To by� dzie� niepokalanego b��kitu - morze i niebo odbija�y si� w sobie nawzajem w bezkresnych p�aszczyznach. Stadko mew kr��y�o niecierpliwie wok� �odzi rybackich, kt�rych za�ogi wci�ga�y na pok�ad wype�nione srebrnym �upem sieci. Z lewej burty przemkn�a grupka b�yszcz�cych oyvip�w: z�y omen. Powiadano, �e ka�dy z nich kryje w sobie wyj�c� dusz� topielca. Wiatr jednak by� przychylny, �awica wielka - wida� j� by�o jako szeroki cie� pod kad�ubem, od czasu do czasu przeszywany b�yskiem s�o�ca odbijaj�cego si� w boku mkn�cej szparko ryby - a rybacy przebywali tu ju� od przedpo�udniowej wachty, wype�niaj�c sieci zawsze trudnym do zdobycia bogactwem morza. Ciemna linia hebrio�skiego brzegu po prawej za ich plecami przerodzi�a si� w blady cie�.
Szyper jednego z joli os�oni� d�oni� oczy - wygl�daj�ce jak niebieskie kamyki otoczone pomarszczon�, ogorza�� sk�r� - przystan�� i spojrza� na morze. Porastaj�ca jego podbr�dek szczecina by�a jasna jak w�oski na �odydze pokrzywy. W zapadni�tych oczach odbija� si� �wietlisty cie� wody.
- To ci dopiero - mrukn��.
- Co to jest, Fader?
- Karaka, ch�opcze, pe�nomorski statek. Tak to przynajmniej wygl�da. Ale jej �agle wisz� w strz�pach. Widz� te� lu�no opadaj�cy bras. Do tego nabra�a z ton� wody, je�li mnie o to pytasz. A co si� sta�o z za�og�? Durne szczury l�dowe.
- Mo�e nie �yj� albo opu�cili statek? - zauwa�y� jego syn.
- Mo�e. Albo mo�e dopad�a ich zaraza, kt�ra podobno szaleje na wschodzie. To kl�twa zes�ana przez Boga na niewiernych.
Inni cz�onkowie za�ogi zamarli w bezruchu, s�ysz�c te s�owa, i wbili mroczne spojrzenia w zbli�aj�cy si� statek. Wiatr zmieni� nieco kierunek - poczuli, �e nie wieje im ju� prosto w oczy - i niezwyk�y �aglowiec wytraci� pr�dko��. Jego sfatygowane maszty rysowa�y si� czarno na tle horyzontu, tam gdzie niebo i morze zlewaj� si� ze sob�, tworz�c zamazan� granic�. Z d�oni rybak�w �cieka�a woda, ryby trzepota�y s�abo w sieciach, zapomniane i umieraj�ce. Kropelki potu sp�ywa�y po nosach m�czyzn i szczypa�y ich w oczy: wsz�dzie by�o pe�no soli, nawet w p�ynach ustrojowych. Wszyscy patrzyli na szypra.
- Je�li za�oga nie �yje, �aglowiec nale�y do nas prawem znale�nego - odezwa� si� jeden z rybak�w.
- Statek, kt�ry nadp�ywa z pustego zachodu bez �ladu �ycia na pok�adzie, mo�e tylko przynie�� pecha - mrukn�� drugi. - Tam nie ma nic poza tysi�cami mil nieznanych m�rz, za kt�rymi le�� granice Ziemi.
- Na pok�adzie mog� by� �ywi ludzie, kt�rzy potrzebuj� pomocy - oznajmi� stanowczo szyper. Syn spojrza� na niego, otwieraj�c szeroko oczy. Ca�a za�oga r�wnie� skierowa�a na� spojrzenia. Czu� je tak, jak wyczuwa� promienie s�o�ca, ale jego poorane zmarszczkami oblicze nic nie wyra�a�o. Podj�� ju� decyzj�.
- Podp�yniemy do niego. Jakobie, podnie� fok i zbrasuj reje. Gorm, wci�gnij te sieci na pok�ad i zawiadom inne �odzie. Niech zostan� na miejscu. To dobra �awica, za dobra, �eby j� przepu�ci�.
Za�oga wzi�a si� do roboty. Jedni mieli naburmuszone miny, inni byli wyra�nie podekscytowani. Jol by� dwumasztowy, a jego bezanmaszt usytuowano za p�etw� sterow�. �eby zbli�y� si� do karaki, b�dzie musia� halsowa� na wiej�cy od morza wiatr. Rybacy na pozosta�ych �odziach zaprzestali na jaki� czas wci�gania sieci, by popatrze�, jak stateczek zbli�a si� do celu. Karaka by�a zwr�cona burt� do wiatru i pochyla�a si� w prawo, gdy po jej nawietrznej rozbija�y si� fale. Jol podp�yn�� bli�ej i za�oga wyci�gn�a tra�y, �api�c za ci�kie wios�a. Szyper i kilku innych m�czyzn wdrapali si� na nadburcie, przygotowuj�c si� do niebezpiecznego skoku na burt� kuraki.
�aglowiec majaczy� nad nimi niczym mroczny olbrzym. Jego takielunek powiewa� swobodnie na wietrze, z �aci�skiej rei bezanmasztu zosta� jedynie kikut, a grube belki odbojowe burty by�y pop�kane i porozszczepiane, jakby karaka przeciska�a si� przez jaki� w�ski przesmyk. Nikt nie ujrza� na pok�adzie �ladu �ycia, nie us�yszano te� odpowiedzi na wo�anie szypra. M�czy�ni trudz�cy si� u tra��w przerwali na chwil� prac� i wznie�li ukradkiem r�ce do piersi, by nakre�li� Znak �wi�tego.
Szyper skoczy�. St�kn�� g�o�no z b�lu, uderzaj�c o burt� karaki, wdrapa� si� na pok�ad przez reling i przystan��, dysz�c ci�ko. Inni pod��yli za nim. Dwaj z nich trzymali w z�bach sztylety, jakby spodziewali si�, �e b�d� musieli utorowa� sobie drog� walk�. Jol odsun�� si�, gdy zast�pca szypra wszed� w lewy hals. Stateczek zatrzyma si�, z�apie wiatr w �agle i powoli odp�ynie. Szyper pomacha� mu r�k� na po�egnanie.
Karaka zanurza�a si� g��boko, a na wysokie kasztele na dziobie i rufie napiera� wiatr. Nie by�o s�ycha� nic opr�cz szumu morza, trzask�w drewna, poskrzypywania takielunku oraz �oskotu beczki przetaczaj�cej si� w t� i we w t� w z�zie. Szyper uni�s� g�ow�, wyczuwaj�c wo� rozk�adu. Stary Jakob spojrza� mu znacz�co w oczy. Obaj pokiwali g�owami. Na pok�ad dotar�a �mier�. Gdzie� tu le�a�y gnij�ce trupy.
- B�ogos�awiony Ramusio, miej nas w opiece - odezwa� si� ochryp�ym g�osem jeden z m�czyzn. - �eby tylko si� nie okaza�o, �e to d�uma.
Szyper ze z�o�ci� �ypn�� na niego okiem.
- Nie strz�p j�zorem po pr�nicy, Kresten. Wybadajcie z Danielem, czy ten statek da rad� p�yn�� z wiatrem. Mam wra�enie, �e deski nadal nie przeciekaj�. Mo�e uda si� nam dop�yn�� do Abrusio, zanim kad�ub utraci szczelno�� i statek p�jdzie pod wod�.
- Chcesz nim dotrze� do portu? - zapyta� Jakob.
- Je�li zdo�am. Ale b�dziemy musieli zej�� na d�, �eby si� przekona�, czy grozi mu zatoni�cie. - Szyper zachwia� si� lekko, gdy statek zako�ysa� si� na fali. - Wiatr robi si� silniejszy. To dobrze, o ile uda si� nam zawr�ci� statek. Chod�, Jakobie.
Otworzy� drzwi na kasztelu rufowym i wszed� do mrocznego wn�trza, zostawiaj�c za sob� b��kitn� jasno�� dnia. S�ysza� za sob� kroki bosego Jakoba oraz jego ci�ki oddech. Zatrzyma� si�. Statek ko�ysa� si� mu pod stopami jak konaj�ca istota. Smr�d zgnilizny by� teraz silniejszy, t�umi� nawet znajome, morskie wonie soli, smo�y i konopi. Szyper zwymiotowa�, wyci�gaj�c r�ce w ciemno�ci, i wymaca� nast�pne drzwi.
- S�odki �wi�ty! - wydysza�, otwieraj�c je.
Zala� go blask s�o�ca, jasny i o�lepiaj�cy, nap�ywaj�cy do �rodka przez strzaskane bulaje na rufie. W wielkiej kabinie stal d�ugi st�, na grodzi wisia�y dwa skrzy�owane ze sob� b�yszcz�ce bu�aty, a za sto�em siedzia� spogl�daj�cy na przybysza trup.
Szyper zmusi� si� do podej�cia bli�ej.
Pod stopami mia� wod�, kt�ra chlupota�a w rytm ko�ysania si� statku. Najwyra�niej morze wdar�o si� do �rodka przez wybite okienka. W przedniej cz�ci kajuty zobaczy� stert� ubra�, bro�, mapy oraz ma�y kuferek z mosi�nymi okuciami. Trup jednak siedzia� wyprostowany na krze�le, zwr�cony plecami do rufowych bulaj�w. Br�zowa sk�ra, mocno naci�gni�ta na czaszce, przypomina�a pergamin, d�onie zmieni�y si� w skurczone szpony. Dobra�y si� ju� do niego szczury. Krzes�o ��czy�y z pok�adem drewniane prowadnice, a m�czyzn� przywi�zano do niego licznymi splotami nasi�kni�tej wod� liny. Nasuwa�o si� przypuszczenie, �e zrobi� to sam, gdy� r�ce mia� wolne. W rozk�adaj�cej si� pi�ci �ciska� wystrz�piony skrawek papieru.
- Jakobie, co my tu w�a�ciwie widzimy?
- Nie mam poj�cia, kapitanie. Na tym statku pewnikiem dzia�a�a si�a nieczysta. Ten cz�owiek by� kapitanem. Widzisz te mapy? I jest tu te� zniszczone astrolabium. Ale co mu si� sta�o, �e zdecydowa� si� zrobi� co� takiego?
- Na razie nie wiemy, jak to wyt�umaczy�. Musimy zej�� na d�. Poszukaj gdzie� lampy albo �wiecy. Musz� si� przyjrze� �adowni.
- �adowni?
W g�osie staruszka brzmia�o pow�tpiewanie.
- Tak, Jakobie. Musimy sprawdzi�, jak szybko statek nabiera wody i jaki przewozi �adunek.
S�o�ce znikne�o zza bulaj�w i statek si� nieco uspokoi�. Ludzie na pok�adzie zdo�ali go skierowa� z wiatrem. Jakob i jego szyper po raz ostatni spojrzeli w twarz martwemu kapitanowi i opu�cili kajut�. �aden z nich nie powiedzia� drugiemu tego, co przysz�o mu do g�owy: zmar�y zako�czy� sw�j ziemski �ywot z twarz� wykrzywion� w grymasie przera�enia.
*
Wr�cili w jasne �wiat�o dnia, do czystych bryzg�w morskiej piany. Reszta rybak�w trudzi�a si� przy kr��kach i brasach, poruszaj�c rejami znacznie ci�szymi od tych, do jakich byli przyzwyczajeni. Szyper wywarcza� kilka rozkaz�w. B�d� potrzebowali p��tna i nowych lin. Z want po lewej stronie grotmasztu zosta�y jedynie strz�py. To cud, �e statek nie wywr�ci� si� do g�ry dnem.
- �aden sztorm nie m�g�by spowodowa� takich zniszcze� - stwierdzi� Jakob, przesuwaj�c po relingu pokryte zrogowacia�� sk�r� d�onie. Drewno by�o porozrywane i pe�ne dziur. Pogryzione, pomy�la� szyper. Poczu�, �e w �o��dku zal�g� si� mu zimny robak strachu.
Gdy jednak Jakob obrzuci� go pytaj�cym spojrzeniem, zachowa� nieprzeniknion� min�.
- Jeste�my marynarzami, nie filozofami. Naszym zadaniem jest dba�o�� o statek. P�jdziesz ze mn� czy mam poprosi� kt�rego� z ch�opak�w?
�eglowali razem u brzeg�w Hebrionu od z g�r� czterdziestu lat, prze�yli wsp�lnie nie wiadomo ile sztorm�w i z�owili milion ryb. Jakob w milczeniu skin�� g�ow�. Gniew wypali� w nim strach.
Brezentowe zas�ony rozwieszone w lukach by�y porozrywane i �opota�y na wietrze. W trzewiach statku panowa�a ciemno�� i obaj m�czy�ni zag��biali si� w nie z wielk� ostro�no�ci�. Jeden z ich towarzyszy znalaz� i zapali� lamp�. Opuszczono j� w mrok i w snopie �wiat�a ujrzeli otaczaj�ce ich skrzynie, beczki i worki. W powietrzu unosi� si� zapach st�chlizny, a tak�e s�aby od�r rozk�adu; by�o s�ycha� bulgotanie sp�ywaj�cej gdzie� w g��bi wody, �oskot przesuwaj�cego si� lu�nego �adunku oraz skrzypienie przeci��onego kad�uba. Smr�d z�zy, na du�ym statku z regu�y niezno�ny, �agodzi�a wdzieraj�ca si� do �rodka morska woda.
Posuwali si� powoli naprz�d przej�ciem mi�dzy skrzyniami. Snop �wiat�a ko�ysz�cej si� lampy pada� w przypadkowych kierunkach, pokrywaj�c �ciany ta�cz�cymi cieniami. Znale�li szcz�tki na wp� po�artych szczur�w, lecz nie zauwa�yli ani jednego �ywego gryzonia. Nie wypatrzyli te� �adnych �lad�w za�ogi. Mog�oby si� zdawa�, �e kapitan sam kierowa� statkiem a� do chwili swej �mierci.
Kolejny luk i drabina, prowadz�ca w d�, w nieprzeniknion� ciemno��. Kad�ub skrzypia� i j�cza� pod ich stopami. Nie s�yszeli ju� g�os�w towarzyszy, kt�rzy zostali na g�rze, w �wiecie s�onego powietrza i morskiej piany. Pozosta�a tylko wiod�ca w nico�� dziura, a za otaczaj�cymi ich drewnianymi �cianami, bezlitosne morze.
- Tu te� jest woda, i to g��boka - stwierdzi� Jakob, opuszczaj�c lamp� przez luk. - Widz�, jak si� porusza, ale nie ma na niej piany. Je�li jest tu przeciek, to niewielki.
Zamarli w bezruchu, spogl�daj�c w d�, na miejsce, kt�rego �aden z nich nie mia� ochoty ogl�da�. Byli jednak marynarzami, jak powiedzia� szyper, a �aden z ludzi morza nie potrafi�by si� biernie przygl�da� zag�adzie statku.
Szyper ruszy� z miejsca, lecz Jakob powstrzyma� go z dziwnym u�miechem i zszed� pierwszy. Oddycha� ci�ko, gard�o wype�nia� mu charkot. Szyper zauwa�y�, �e �wiat�o lampy odbija si� i za�amuje w wielobarwnej powierzchni wody. Co� w niej p�ywa�o, pluskaj�c po�r�d ta�ca cienia i p�omieni.
- S� tu cia�a. - G�os Jakoba by� odleg�y i zniekszta�cony. - Chyba znalaz�em za�og�. Och, s�odki Bo�e i b�ogos�awieni �wi�ci...
Us�yszeli warkni�cie, a potem Jakob krzykn��. Lampa zgas�a i w ciemno�ci co� rozbryzn�o g�o�no wod�. Szyper ujrza� przelotnie ��te oko, ogie� gorej�cy daleko w nieprzeniknionej nocy. Jego usta u�o�y�y si�, by wypowiedzie� imi� Jakoba, ale nie wydoby� si� z nich �aden d�wi�k. J�zyk m�czyzny porazi� strach. Szyper cofn�� si� i uderzy� o ostry kant skrzyni. Uciekaj, krzycza� do� jaki� fragment jego umys�u, lecz szpik w ko�ciach m�czyzny obr�ci� si� w granit.
Potem co� wbieg�o po drabince ku niemu. Nie zd��y� nawet odm�wi� modlitwy, nim rozdar�o jego cia�o, a ��te oczy ujrza�y ucieczk� duszy.
CZʌ� PIERWSZA
UPADEK AEKIRU
JEDEN
ROK �WI�TEGO 551
Miasto Boga p�on�o.
D�ugie j�zory ognia wzbija�y si� w g�r� niczym targane wiatrem chor�gwie i gas�y w z�owrogich ob�okach nieprzeniknionego dymu unosz�cych si� nad po�og�. Ci�gn�ce si� d�ugimi milami wzd�u� brzeg�w Ostianu miasto trawi� po�ar, a huk wal�cych si� budynk�w nikn�� we wszechobecnym ryku ognia. Nawet ci�gle niemilkn�cy szcz�k or�a w bitwie toczonej pod zachodni� bram�, gdzie tylna stra� stawia�a jeszcze op�r, nie m�g� si� przebi� przez �oskot gorej�cego piek�a.
Czarna sylwetka katedry Carcassona, najwi�kszej na �wiecie, rysowa�a si� ostro na tle p�omieni niczym samotny wartownik, naje�ona rogami wie�yczek i sutkami kopu�. Masywny granit opiera� si� �arowi, ale o��w �cieka� z dach�w strumykami, a drewniane belki p�on�y na ca�ej d�ugo�ci. Na schodach wala�y si� cia�a kap�an�w; b�ogos�awiony Ramusio spogl�da� w d� ze smutkiem, podobnie jak horda pomniejszych �wi�tych. Ich oczy p�ka�y, a laski z br�zu, kt�re trzymali w r�kach, wypacza�y si� po�r�d inferna. Tu i �wdzie wida� by�o spowite szkar�atnym blaskiem chimery, kt�re u�miecha�y si� z�o�liwie.
Pa�ac wielkiego pontyfika wype�nia�o grabi�ce �o�dactwo. Merducy zrywali arrasy, r�bali na kawa�ki relikwie, by wydoby� z nich drogie kamienie, i ��opali wino ze �wi�tych naczy�, czekaj�c na sw� kolej z pojmanymi kobietami. Doprawdy, Ahrimuz by� dzi� dla nich nader �askawy.
Dalej na zach�d ulice ca�kowicie zapchali uciekinierzy oraz �o�nierze, kt�rzy mieli ich ochrania�. Setki ludzi zadeptano w panice, porzucano dzieci, a starych i s�abych odkopywano na bok. Wielu z nich gin�o pod gruzami wal�cych si� dom�w, lecz pozostali ledwie zwracali na to uwag�. Parli na zach�d, ku bramom wci�� jeszcze obsadzonym przez ramusia�skie oddzia�y, niedobitki Torunnan Johna Mogena, ongi� uwa�anych za najgro�niejszych �o�nierzy na zachodzie. Teraz i oni przerodzili si� w zdesperowany motloch. Ich m�stwo nie przetrzyma�o obl�enia oraz sze�ciu szturm�w, kt�re poprzedza�y ten ostatni. Ponadto John Mogen poleg�. Merducy przybijali w�a�nie jego zw�oki do krzy�a g�ruj�cego nad wschodni� bram�, gdzie pad�, do ostatniej chwili przeklinaj�c wrog�w.
Naje�d�cy zalali miasto niczym fala karaluch�w. Ich pancerze po�yskiwa�y w blasku p�omieni, twarze l�ni�y, a r�ce, w kt�rych dzier�yli miecze, a� po �okcie zbroczy�a krew. To by�o d�ugie obl�enie i dobra walka, a najwi�ksze miasto zachodu wreszcie nale�a�o do nich. Shahr Baraz obieca�, �e po jego upadku da im woln� r�k�, i nie interesowa�o ich teraz nic poza pl�drowaniem. To nie oni podpalili miasto, lecz wycofuj�ce si� zachodnie oddzia�y. Sibastion Lejer, prawa r�ka Mogena, poprzysi�g�, �e nie pozwoli, by cho� jeden budynek dosta� si� nietkni�ty w r�ce pogan. Dlatego z resztk� swych podkomendnych podk�ada� metodycznie ogie� pod pa�ace i arsena�y, magazyny, teatry i ko�cio�y Aekiru, morduj�c wszystkich, Merduk�w czy ramusian, kt�rzy pr�bowali go powstrzyma�.
*
Corfe wpatrywa� si� w strzeliste zas�ony p�omieni ta�cz�cych na tle ciemniej�cego nieba. G�ste ob�oki dymu spowodowa�y przedwczesny zmierzch, koniec d�ugiego dnia dla obro�c�w Aekiru. Dla wielu tysi�cy by� to zarazem ostatni dzie� �ycia.
M�czyzna sta� na p�askim dachu, daleko od k��bowiska wrzeszcz�cych ludzi w dole. Ich g�osy dociera�y do� pot�n� fal�. Strach, gniew, desperacja. Wydawa�o si�, �e to krzyczy sam Aekir, udr�czone miasto targane �miertelnymi konwulsjami, palone po�arem, kt�ry wy�era� jego trzewia. Oczy szczypa�y Corfe�a od dymu. Czu� popi� osadzaj�cy si� na jego czole niczym czarny �nieg.
Nie by� ju� eleganckim chor��ym. Zwisa�y z niego wystrz�pione, nadpalone, zbroczone krwi� �achy. Uciekaj�c z mur�w, zrzuci� p�pancerz. Zosta� mu jedynie wams oraz ci�ka szabla, znak rozpoznawczy ludzi Mogena. By� niewysoki, gibki i mia� g��boko osadzone oczy. Jego spojrzenie wyra�a�o na przemian ��dz� mordu i desperacj�.
Jego �ona by�a gdzie� tam na dole: dostarcza�a rozrywki Merdukom, tratowa� j� t�um w jakim� brukowanym zau�ku albo jej zw�glone zw�oki le�a�y w ruinach domu.
Ponownie otar� oczy. Cholerny dym.
- Aekir nie mo�e upa�� - zapewnia� ich po wielokro� Mogen. - Miasto jest nie do zdobycia, a jego mur�w broni� najlepsi �o�nierze na �wiecie. Ale na tym nie koniec. To �wi�te Miasto Boga. Tu w�a�nie najpierw zamieszka� b�ogos�awiony Ramusio. Nie mo�e upa��.
Wszyscy skwitowali te s�owa gromkim aplauzem.
�wier� miliona Merduk�w dowiod�o im, �e si� mylili.
�o�nierska cz�� jego ja�ni zadawa�a sobie pytanie, ilu cz�onk�w garnizonu zdo�a�o lub jeszcze zdo�a uciec. Osobi�ci stra�nicy Mogena walczyli po jego �mierci a� do ko�ca, ale potem zacz�a si� rejterada. Garnizon Aekiru sk�ada� si� z trzydziestu pi�ciu tysi�cy �o�nierzy. B�d� mieli szcz�cie, je�li do Wa�u Ormanna zdo�a dotrze� jedna dziesi�ta tej liczby.
- Me mog� ci� opu�ci�, Corfe. Jeste� moim �yciem. Moje miejsce jest tutaj.
Tak mu oznajmi�a z tym swoim rozdzieraj�cym serce, krzywym u�mieszkiem. Kruczoczarne w�osy opada�y jej na twarz. A on, jak ostatni dure�, pos�ucha� i jej, i Johna Mogena.
Nie mia� szans jej odnale��. Ich ubogie domostwo znajdowa�o si� w cieniu wschodniego bastionu, kt�ry pad� jako pierwszy. Corfe trzy razy pr�bowa� si� tam przedrze�, nim wreszcie da� za wygran�. W tamtej okolicy nie ocala� �aden m�czyzna, kt�ry nie by� czcicielem Ahrimuza, a pozosta�e przy �yciu kobiety zganiano ju� w jedno miejsce. Stan� si� s�u�ebnicami proroka, pracuj�cymi dla� w merduckich burdelach polowych.
Cholerna, g�upia suka. Sto razy jej powtarza�, �eby ucieka�a, nim linie oblegaj�cych odetn� miasto.
Spojrza� na zach�d. T�umy wyp�ywa�y tamt�dy na podobie�stwo krwi tryskaj�cej ospale z t�tnic powalonego olbrzyma. Kr��y�y pog�oski, �e trakt orma�ski wci�� jeszcze jest otwarty, a� do brzeg�w Searilu, gdzie Torunnanie zbudowali drug� lini� umocnie� w ci�gu dwudziestu ostatnich lat. Pono� naje�d�cy celowo zostawili w�sk� �cie�k� odwrotu, by skusi� garnizon do ewakuacji. Uchod�cy zatkaj� ca�y trakt na d�ugo�ci sze��dziesi�ciu mil. Corfe widzia� to ju� nieraz, po licznych bitwach, kt�re stoczono od chwili, gdy Merducy po raz pierwszy przekroczyli G�ry Jafrarskie.
Czy zgin�a? Nigdy si� tego nie dowie. Och, Heria.
Bola�o go prawe rami�. Nigdy jeszcze nie uczestniczy� w tak potwornej jatce. Wydawa�o mu si�, �e walka nie mia�a ko�ca, cho� w rzeczywisto�ci obl�enie trwa�o zaledwie trzy miesi�ce. Zreszt� nie by�o to w�a�ciwie obl�enie w takim sensie, w jakim u�ywano tego s�owa w Podr�czniku wojskowym. Merducy izolowali miasto, a potem powoli je mia�d�yli. Nawet nie pr�bowali wzi�� go g�odem. Po prostu atakowali je z w�ciek�� pasj�, trac�c pi�ciu ludzi na ka�dego zabitego obro�c�, i dzi� rano, przypu�cili ostateczny szturm. Na murach nasta�a szalona, niepowstrzymana rze�, a� wreszcie osi�gni�to punkt krytyczny, czara si� przepe�ni�a i Torunnanie rozpocz�li powolny odwr�t, kt�ry przerodzi� si� w rejterad�. Stary John powstrzymywa� ich g�o�nymi wrzaskami, ale wkr�tce powali� go merducki bu�at. To, co nast�pi�o potem, przypomina�o panik�. Nikt nie my�la� o drugiej linii oporu, o uporz�dkowanym, zbrojnym odwrocie. Pe�ne goryczy napi�cie towarzysz�ce obl�eniu i liczne szturmy wyczerpa�y �o�nierzy. Ich morale sta�o si� kruche jak przerdzewia�a klinga. Na to wspomnienie ogarn�� go wstyd. W murach Aekiru nie uczyniono wy�omu. Obro�cy po prostu je opu�cili.
Czy to dlatego zatrzyma� si� tutaj i gapi� na apokalips� jak przypadkowy widz? By� mo�e chcia� w ten spos�b zado��uczyni� za sw� ucieczk�.
Albo zatraci� siebie. Moja �ona. Jest gdzie� tam na dole, �ywa lub martwa.
Przesycone g�stym dymem powietrze wype�ni� g�uchy �oskot. Ziemia si� zatrz�s�a. To Sibastion wysadza� magazyny. Rozleg�y si� strza�y z arkebuz�w. Kto� stawia� jeszcze op�r. Niech go sobie stawiaj�. Czas ju� opu�ci� miasto i tych, kt�rych tu pokocha�. Trupy g�upc�w, kt�rzy postanowili walczy� dalej, zostan� w rynsztokach.
Corfe ruszy� na d�, ocieraj�c gniewnie oczy. Sprawdza� szabl� schody przed sob� niczym �lepiec znajduj�cy drog� lask�.
Na ulicy panowa� d�awi�cy �ar. Corfe�a rozbola�o gard�o od gryz�cego dymu. Ryk t�umu uderzy� go z impetem ruchomej �ciany. Nagle znalaz� si� po�r�d t�uszczy, kt�ra unios�a go ze sob� jak m�yn�wka nieostro�nego p�ywaka. Uciekinierzy �mierdzieli strachem i popio�em. W tym piekielnym blasku ich twarze wydawa�y mu si� niemal nieludzkie. Widzia� nieprzytomnych m�czyzn i kobiety, utrzymywanych na nogach przez g�st� ci�b�, ma�e dzieci czo�gaj�ce si� po zwartej powierzchni g��w jak po dywanie. Po bokach ciasnej uliczki t�um mia�d�y� ludzi o �ciany budynk�w. Niesiony fal� Corfe wyczuwa� pod nogami cia�a le��cych. Nagle po�lizn�� si� na twarzy dziecka i nacisk t�umu wytr�ci� mu z r�k szabl�. Uni�s� g�ow� ku spowitemu ca�unem niebu i p�on�cym budynkom, walcz�c o haust cuchn�cego powietrza.
Panie Bo�e, pomy�la�. Jestem w piekle.
*
Aurungzeb Z�oty, trzeci su�tan Ostrabaru, bawi� si� w�a�nie j�drnymi piersiami najnowszej na�o�nicy, gdy zza zas�on rozwieszonych na ko�cu komnaty wyszed� eunuch i pok�oni� si� nisko. Jego �ysa czaszka l�ni�a w blasku lamp.
- Wasza Wysoko��.
Aurungzeb przeszy� zuchwa�ego intruza gniewnym spojrzeniem czarnych oczu. S�uga dr�a�, nadal nisko pochylony.
- O co chodzi?
- Przyby� pos�aniec, Wasza Wysoko��. Od Shahr Baraza, spod Aekiru. M�wi, �e od armii przynosi wie�ci, kt�re nie mog� czeka�.
- Nie mog� czeka�, tak? - Aurungzeb poderwa� si� nagle, odtr�caj�c na bok wydymaj�c� usta dziewczyn�. - To znaczy, �e mam by� na ka�de zawo�anie wszystkich bezw�osych eunuch�w i szeregowych �o�nierzy w pa�acu?
Kopn�� s�ug�, przewracaj�c go na ziemi�. Pozbawiona zarostu twarz wykrzywi�a si�.
Aurungzeb zatrzyma� si� nagle.
- M�wisz: od armii? Czy obl�enie przerwano? Czy ten pies Mogen rozgromi� moje wojska?
Eunuch pod�wign�� si� na r�ce i kolana, odcharkuj�c na bajecznie kolorowy dywan.
- Nie chcia� nic powiedzie�, Wasza Wysoko��. Rzek�, �e musi przekaza� ci te wie�ci osobi�cie. M�wi�em mu, �e to sprzeczne z zasadami, ale...
Drugi kopniak ponownie uciszy� s�ug�.
- Przy�lij go tu. Je�li wie�ci b�d� z�e, jego r�wnie� uczyni� eunuchem.
Su�tan skin�� ostro g�ow� i na�o�nica uciek�a w k�t. Z wysadzanej klejnotami szkatu�ki Aurungzeb wydoby� pozbawiony ozd�b sztylet z wytart� r�koje�ci�. U�ywano go ju� wielokrotnie, lecz teraz le�a� sobie w puzderku, jakby by� jakim� niewiarygodnie cennym skarbem. Su�tan zatkn�� go za owi�zan� wok� pasa szarf� i klasn�� w d�onie.
Pos�aniec by� Kolchukiem, przedstawicielem rasy dawno ju� podbitej przez Merduk�w podczas ich marszu na zach�d. Kolchucy jadali mi�so renifer�w i wsp�yli z w�asnymi siostrami. Co gorsza, m�czyzna sta� wyprostowany przed su�tanem, nie zwa�aj�c na syki eunucha. W jaki� spos�b uda�o mu si� omin�� wezyra oraz szambelana haremu i dotrze� a� tutaj. Wie�ci istotnie musia�y by� wa�ne. Je�li oka�� si� z�e, Aurungzeb skr�ci go o g�ow�.
- S�ucham?
Intruz mia� nieprzeniknione oczy, typowe dla Kolchuk�w - matowe kamyki osadzone w w�skich szczelinach oczodo��w przecinaj�cych pozbawion� wyrazu twarz. Emanowa� jednak aur� rado�ci, mimo �e chwia� si� lekko na nogach. Cuchn�� kurzem i spienionym koniem. Aurungzeb zauwa�y� z zainteresowaniem, �e zbroj� na brzuchu �o�nierza splami�a czarna, zakrzep�a krew.
M�czyzna raczy� w ko�cu opa�� na jedno kolano, lecz l�ni�c� triumfalnie twarz nadal kierowa� ku g�rze.
- Pozdrowienia od Shahr Baraza, g��wnodowodz�cego Drugiej Armii Ostrabaru, Wasza Wysoko��. B�aga on o pozwolenie zawiadomienia ci�, je�li Wasza Ekscelencja raczy nadstawi� ucha, �e zdoby� miasto niewiernych, Aekir, i w�a�nie oczyszcza je z resztek zachodniej ho�oty. Armia jest do twojej dyspozycji.
Aekir wzi�ty.
Do komnaty wpad� wezyr w towarzystwie dw�ch uzbrojonych w tulwary stra�nik�w. Krzykn�� co� i m�czy�ni z�apali Kolchuka za ramiona. Aurungzeb powstrzyma� ich jednak, unosz�c d�o�.
- Aekir wzi�ty?
Kolchuk skin�� g�ow�. Przez chwil� nieprzenikniony �o�nierz i spowity w jedwabie su�tan u�miechali si� do siebie, dziel�c si� triumfem, kt�ry tylko oni dwaj potrafili tu doceni�. Potem Aurungzeb wyd�� usta. Nie by�o sensu wypytywa� �o�nierza o szczeg�y. To pachnia�oby niecierpliwo�ci�, a nawet brakiem taktu.
- Akranie - warkn�� do spogl�daj�cego na� niepewnie wezyra - zakwateruj tego cz�owieka w pa�acu. Dopilnuj, by najad� si� do syta, wyk�pa� i otrzyma� wszystko, czego zapragnie.
- Ale�, Wasza Wysoko��, to prosty �o�nierz...
- Zr�b to, Akranie. Ten prosty �o�nierz m�g� si� okaza� skrytob�jc�, a ty pozwoli�e� mu dotrze� a� do samego haremu. Gdyby nie Serrim... - eunuch zarumieni� si� i u�miechn�� g�upawo - ...da�bym si� ca�kowicie zaskoczy�. S�dzi�em, �e m�j ojciec lepiej ci� wyszkoli�, Akranie.
Wezyr nagle wyda� si� stary i zgarbiony. Stra�nicy poruszyli si� nerwowo, naznaczeni jego win�.
- Id�cie ju� wszyscy. Nie, chwileczk�. �o�nierzu, jak si� nazywasz i w czyim oddziale s�u�ysz?
Kolchuk spojrza� na niego, znowu nieprzenikniony.
- Jestem Harafeng, panie, jeden z osobistych stra�nik�w Shahra.
Aurungzeb uni�s� brwi.
- Harafengu, gdy ju� si� najesz i wyk�piesz, wezyr przyprowadzi ci� do mnie i pom�wimy o upadku Aekiru. Pozwalam wam wszystkim odej��.
Kolchuk skin�� g�ow�. Akran a� si� zaplu� z oburzenia na ten widok, ale Aurungzeb u�miechn�� si� tylko. Gdy zosta� sam w komnacie, jego u�miech sta� si� tak szeroki, �e przeci�� na p� g�st� brod�. Mo�na by�o dostrzec w nim dowodz�cego wojskami wojownika, kt�rym by� przez kr�tki okres w latach m�odo�ci.
Aekir wzi�ty.
Pod wzgl�dem pot�gi Ostrabar by� uwa�any za trzeci z Siedmiu Su�tanat�w, po Hardukhu i staro�ytnej Nalbeni, ale ten sukces jego armii, ten chwalebny triumf, z pewno�ci� pozwoli mu zaj�� w�r�d nich pierwsze miejsce. A jego w�adc� by� Aurungzeb. Przez d�ugie stulecia ludzie b�d� s�awi� imi� su�tana, kt�ry podbi� naj�wi�tszy i najludniejszy gr�d ramusian, a tak�e rozbi� armi� Johna Mogena.
Droga do samego Torunnu sta�a przed nimi otworem. Musz� tylko sforsowa� Searil i zdoby� fortyfikacj� zwan� Wa�em Ormanna. Gdy ona padnie, nie b�dzie ju� �adnej linii obrony a� do G�r Cymbryckich, kt�re le�� czterysta mil dalej na zach�d.
- Ahrimuzie, b�d� pochwalony! - wyszepta� u�miechni�ty szeroko su�tan. - Gheg - dorzuci� ostrym tonem.
Zza haftowanych zas�on wysun�� si� ukradkiem homunkulus. Stworzenie wzbi�o si� w g�r� z �opotem sk�rzastych skrzyde� i przysiad�o na pobliskim stole.
- Gheg - powt�rzy�o cichym, bezbarwnym g�osikiem. Jego twarzyczka by�a �ywym obrazem z�o�liwego sprytu.
- Chc� porozmawia� z twoim panem, Gheg. Wezwij go do mnie.
Homunkulus, nie wi�kszy od go��bia, ziewn��, ods�aniaj�c bia�e igie�ki z�b�w wype�niaj�ce czerwon� paszcz�. Pazurzast� d�oni� podrapa� niedbale krocze.
- Gheg g�odny - poskar�y� si� zrz�dliwym tonem.
Aurungzeb rozszerzy� nozdrza.
- Dosta�e� wczorajszej nocy bardzo smaczne niemowl�. Wezwij swego pana, pomiocie piekie�.
Homunkulus ze z�o�ci� �ypn�� na niego okiem, po czym wzruszy� male�kimi ramionkami.
- Gheg zm�czony. G�owa boli.
- R�b, co ci m�wi�, albo nadziej� ci� na ro�en jak przepi�rk�.
Homunkulus u�miechn�� si�. Wygl�da�o to ohydnie. Potem w jego oczach zap�on�o inne �wiat�o.
- Jestem, su�tanie - oznajmi� niskim, ludzkim g�osem.
- Tw�j pieszczoch zrobi� si� ostatnio opryskliwy, Orkh. To jeden z powod�w, dla kt�rych tak rzadko korzystam z jego us�ug.
- Wybacz, su�tanie. Starzeje si�. Wkr�tce wsadz� go do s�oja i zast�pi� nowym... czego sobie �yczysz?
- Gdzie jeste�?
Ton dziecinnej irytacji dziwnie brzmia� w ustach tak wielkiego, mocno ow�osionego m�czyzny.
- To nie ma znaczenia. Jestem blisko. Czy chcesz mnie prosi� o jak�� przys�ug�?
Aurungzeb z wyra�nym wysi�kiem st�umi� z�o��.
- Pragn�, �eby� skierowa� wzrok na po�udnie, do Aekiru. Powiedz mi, co tam si� dzieje. Dotar�y do mnie pewne wie�ci i chcia�bym otrzyma� ich potwierdzenie.
- Oczywi�cie. - Milcza� przez chwil�. - Widz� p�on�cy gmach Carcassona. Widz� wie�e obl�nicze pod wewn�trznymi murami. Szaleje tam wielki po�ar, s�ycha� wycie ramusian. Gratuluj�, Wasza Wysoko��. Twoi �o�nierze pl�druj� miasto.
- A Shahr Baraz? Co z nim?
Znowu zaleg�a cisza. Gdy g�os odezwa� si� znowu, by�o w nim s�ycha� lekkie zaskoczenie.
- Patrzy na ukrzy�owane cia�o Johna Mogena. On p�acze, su�tanie. W chwil� po zwyci�stwie.
- Jest ze starej Hraib. Op�akuje swego wroga, romantyczny dure�. M�wisz, �e miasto p�onie?
- Tak. Na ulicach roi si� od niewiernych. Uciekaj�c, podpalaj� miasto.
- To z pewno�ci� ten n�dznik Lejer. Nie zostawi nam nic opr�cz popio��w. Przekle�stwo na niego i jego dzieci. Je�li wpadnie w nasze r�ce, ka�� go ukrzy�owa�. Czy trakt orma�ski jest otwarty?
Cia�o homunkulusa pokry�y l�ni�ce kropelki potu. Stw�r zadr�a�, opuszczaj�c koniuszki skrzyde�. Jego g�os nadal jednak brzmia� tak samo.
- Tak, Wasza Wysoko��. Pe�no na nim ludzi i woz�w. To istna migracja. Nic nie zagra�a w�adzy Rodu Ostrabar�w.
Przed osiemdziesi�ciu laty R�d Ostrabar�w sk�ada� si� tylko z dziadka Aurungzeba i trzech jego �mia�ych konkubin. To sztuka dowodzenia wojskami, nie pochodzenie, wyprowadzi�a go ze wschodnich step�w. Je�li Ostrabarzy nie byli w stanie sami wygrywa� bitew, wynajmowali kogo�, kto robi� to za nich. St�d w�a�nie wzi�� si� Shahr Baraz, kt�ry by� kedywem ojca Aurungzeba. Sam Aurungzeb w m�odo�ci r�wnie� dowodzi� armi� i radzi� sobie nie�le, ale nie potrafi� by� inspiracj� dla �o�nierzy tak jak stary dow�dca. Nigdy nie przesta� mu tego zazdro�ci�. Shahr Baraz, cho� z pocz�tku by� obcym, wodzem koczownik�w z dalekiego Kambaksku, s�u�y� trzem pokoleniom Ostrabar�w uczciwie i umiej�tnie. Przekroczy� ju� osiemdziesi�tk� i by� straszliwym starcem, po�wi�caj�cym wiele czasu modlitwie oraz poezji. Ca�e szcz�cie, �e Aekir upad� w�a�nie w tej chwili, gdy� d�ugie �ycie Shahr Baraza dobiega�o ju� ko�ca. Z jego odej�ciem zniknie ostatnie ogniwo ��cz�ce su�tan�w z wodzami stepowych je�d�c�w, kt�rzy byli ich poprzednikami.
To Shahr Baraz radzi�, by trakt orma�ski pozostawi� otwarty. Zapewnia�, �e nap�yw uchod�c�w os�abi i zdemoralizuje ludzi broni�cych linii Searilu. Aurungzeb zadawa� sobie pytanie, czy na t� decyzj� nie wp�yn�o jakie� anachroniczne poczucie rycersko�ci. Nie mia�o to jednak znaczenia.
- Powiedz... - zacz��, ale nagle przerwa�. Homunkulus topi� si� na jego oczach, spogl�daj�c na� z wyrzutem. Za chwil� zostanie po nim tylko bulgocz�ca, cuchn�ca ka�u�a.
- Orkh, powiedz kedywowi, �eby maszerowa� w stron� Searilu!
Homunkulus otworzy� usta, lecz nie wydoby� si� z nich �aden d�wi�k. Rozpu�ci� si� do ko�ca, buchaj�c �mierdz�c� par�. W cuchn�cej obrzydliwie ka�u�y, w kt�r� si� zamieni�, by�o wida� rozk�adaj�cy si� ludzki p��d, ko�ci ptasich skrzyde� oraz ogon jaszczurki. Aurungzeba dopad�y md�o�ci. Klasn�� w d�onie, wzywaj�c eunuch�w. Gheg przesta� ju� by� u�yteczny, lecz z pewno�ci� Orkh wkr�tce przy�le mu nast�pne stworzenie. Mia� te� innych pos�a�c�w, by� mo�e nie tak szybkich, ale r�wnie niezawodnych.
Aekir wzi�ty.
Su�tan rykn�� �miechem.
DWA
- S�odki Bo�e! - zawo�a� Hawkwood. - Co tu si� dzieje?
- Bardzo ko�ysze! - rykn�� bosman, spogl�daj�c na �opocz�cy �agiel. - Brasujcie ten foktopsel, wy przekl�te przez Boga eunuchy. Jak wam si� zdaje, co to jest, pokaz dziwol�g�w za dwa miedziaki od �ebka?
Bo�a �aska, karawela z osprz�tem rejowym, wp�yn�a cicho do portu w Abrusio o sz�stym dzwonie przedpo�udniowej wachty. Upstrzona portowymi nieczysto�ciami woda u jej burt l�ni�a spokojnym b��kitem. Tam, gdzie pada�y na ni� promienie s�o�ca, morze l�ni�o bia�ym, ra��cym oczy blaskiem. Lekka p�nocno-zachodnia bryza - hebrio�ski pasat - pozwoli�a karaweli wp�yn�� do portu z lekko�ci� �ab�dzia. Pomimo wrzask�w bosmana wytrzeszczaj�ca oczy z rado�ci za�oga niemal nie musia�a dotyka� lin.
Abrusio. Ju� od dw�ch szklanek s�yszeli dzwony tutejszej katedry, widmowe echo pobo�no�ci docieraj�ce daleko na morze.
Abrusio, stolica Hebrionu i najwi�kszy port Pi�ciu Kr�lestw. Miasto wygl�da�o pi�knie w oczach tych, kt�rzy wracali z morskiej podr�y, nawet je�li by�a ona kr�tka, jak ta, kt�r� odby�a za�oga �aski. Podczas niespokojnego rejsu wzd�u� macassarskiego wybrze�a musieli targowa� si� o myto z Morskimi W��cz�gami, ca�y czas trzymaj�c r�k� na r�koje�ci sztylet�w i utrzymuj�c w gotowo�ci wolnopalne lonty rarog�w. Op�aci�o si� im jednak, pomimo upa�u, much, topi�cej si� w spojeniach statku smo�y i niebezpiecznych rzecznych jaszczur�w; cho� nocami na jarz�cym si� od ognisk brzegu bito w �wi�teczne b�bny, a feluki o �aci�skim o�aglowaniu by�y pe�ne u�miechaj�cych si� szeroko korsarzy. W �adowni spoczywa�y bezpiecznie trzy tony ko�ci s�oniowej uzyskanej ze szkielet�w wielkich marmorilli, a tak�e cetnary wonnych limia�skich korzeni. Stracili przy tym tylko jednego �eglarza, niezdarnego nowicjusza, kt�ry za bardzo wychyli� si� przez reling, gdy obok przep�ywa� rekin mieliznowy.
A teraz wr�cili do Bo�ych Monarchii, gdzie ludzie czynili przed posi�kiem Znak �wi�tego, a na wszystkie rozstaje dr�g i place targowe spogl�da�a podobizna b�ogos�awionego Ramusia.
Abrusio by�o rodzimym portem dla niemal po�owy za�ogi i, co wi�cej, tu w�a�nie znajdowa�a si� stocznia, w kt�rej przed trzydziestu laty po�o�ono st�pk� �aski.
Uwag� zbli�aj�cego si� drog� morsk� obserwatora przyci�ga�y tu dwa elementy: las i g�ra.
Las wyrasta� z l�ni�cej jak szk�o zatoki poni�ej miasta: g�sta pl�tanina maszt�w, drzewc i rei, przypominaj�cych konary bezlistnego boru, doskona�ych w swej geometrii i po��czonych milionem lin. W zatoce Abrusio kotwiczy�y setki statk�w najr�niejszych bander, tona�y i typ�w o�aglowania, obsadzonych najrozmaitszymi za�ogami i wywodz�cych si� z wszelkich mo�liwych port�w - od przybrze�nych kutr�w i joli o pok�adach zas�anych sieciami oraz b�yszcz�cymi rybami, a� po oceaniczne karaki udekorowane dumnymi proporcami. Mia�a tu te� swe stocznie hebrio�ska flota wojenna, w porcie cumowa�y wi�c tak�e dziesi�tki wysokich karak wojennych, galer i galeas�w. Na pok�adach ich ruf�wek l�ni�y napier�niki i he�my, na grotmasztach powiewa�y dostojnie ci�kie kr�lewskie sztandary, a na bezanmasztach �opota�y admiralskie proporce.
Temu p�ywaj�cemu lasowi, owemu nawodnemu miastu, towarzyszy�y r�wnie� dwa inne elementy: ha�as i zapachy. Kutry wy�adowywa�y tu ryby, a u nabrze�y cumowa�y statki kupieckie, z kt�rych otwartych �adowni robotnicy wydobywali za pomoc� wielokr��k�w towary b�d�ce rdzeniem miejscowego handlu: we�n� z Almarku, bursztyn z Forlassenu, futra z Fimbrii, �elazo z Astaracu, czy drewno wysokich drzew z Gabrionu, najlepszy na �wiecie surowiec do budowy statk�w. Robotnicy wy�adowuj�cy towary, a tak�e niezliczone wozy je�d��ce po nabrze�u, tworzyli �r�d�o nieustannego �oskotu, stukotu, pisku osi, skrzypienia drewna i konopi, kt�re nios�y si� na odleg�o�� p� mili w g��b morza. To w�a�nie by�a esencja �yj�cego portu.
A wszystko wok� �mierdzia�o. W bezwietrzny dzie�, taki jak dzi�, od�r dziesi�tk�w tysi�cy niemytych ludzi, ryb gnij�cych w gor�cych promieniach s�o�ca, odpadk�w rzucanych do wody, gdzie bi�y si� o nie hordy mew, smo�y ze stoczni oraz amoniaku z garbarni by�o czu� wiele mil od brzegu. Wszystkim tym zapachom towarzyszy�a te� inna, uderzaj�ca do g�owy mieszanka przywodz�ca na my�l odleg�e krainy - z�o�ony z woni korzennych przypraw, �wie�ych desek, s�onego powietrza i wodorost�w eliksir morza.
To by�a zatoka. G�ra r�wnie� nie by�a tym, czym si� wydawa�a. Z oddali mo�na by j� wzi�� za usypan� z piasku i kamienia barwy ochry piramid�, spowit� ca�unem niebieskawego dymu. Gdy jednak przybywaj�cy do miasta marynarz podp�yn�� bli�ej, m�g� zauwa�y�, �e wzg�rze wyrasta z t�ocznego portu, nad kt�rym, szereg za szeregiem, jedna t�oczna ulica po drugiej, wznosi�o si� miasto. �ciany budynk�w by�y tu bielone, pokryte grub� warstw� kurzu, a dachy kryto wyblak��, czerwon� dach�wk�, wypalan� w le��cym w g��bi l�du Feramuno. Tu i �wdzie ko�ci� wznosi� g�ow� i strzeliste ramiona ponad labirynt skromniejszych budynk�w, a jego wie�a by�a ig�� wyci�gni�t� ku b��kitnemu, bezchmurnemu niebu. W innych za� miejscach da�o si� dostrzec masywne, kamienne domostwa zamo�nych kupc�w, albowiem Abrusio by�o miastem zamieszkanym nie tylko przez �eglarzy, lecz r�wnie� przez ludzi paraj�cych si� handlem. W gruncie rzeczy niekt�rzy powiadali, �e ka�dy Hebrio�czyk rodzi si� do jednego z trzech zaj��: marynarza, kupca albo mnicha.
Na szczycie niskiego wzg�rza wznosi�a si� cytadela oraz pa�ac kr�la Abeleyna IV, monarchy Hebrionu i Imerdonu, admira�a floty z�o�onej z p� tysi�ca okr�t�w. Gmachy te powi�ksza�y optycznie wzniesienie, nadaj�c mu wygl�d stromej g�ry.
Ciemne, granitowe mury fortecy-pa�acu zbudowali przed czterema stuleciami fimbria�scy konstruktorzy. Nad szczyty tych mur�w wystawa�y wierzcho�ki najwy�szych cyprys�w kr�la, klejnot�w jego pi�knych ogrod�w. Kr��y�y pog�oski, �e te ogrody poch�aniaj� jedn� pi�t� wody zu�ywanej przez miasto. Zasadzili je przodkowie kr�la, gdy Hebrion zrzuci� wreszcie jarzmo chyl�cej si� ku upadkowi Fimbrii. Teraz drzewa i sam pa�ac migota�y w straszliwym upale, przes�oni�te falami gor�cego powietrza, niczym mira� na calmarskiej pustyni.
Obok pa�acu i ogrod�w kr�la wznosi� si� klasztor Zakonu Inicjant�w. Zwano ich tak dlatego, �e byli pierwszym zakonem za�o�onym po tym, jak wizje b�ogos�awionego Ramusia przynios�y �wiat�o na spowity w mroku kultu bo�k�w zach�d. Niekt�rzy z nich pr�bowali nawet przekona� ludzi, �e to sam Ramusio by� za�o�ycielem zakonu. Inicjanci byli psami pilnuj�cymi religijnego �adu w ramusia�skich kr�lestwach.
Pa�ac i klasztor wsp�lnie spogl�da�y z g�ry na rozleg�e, �mierdz�ce, pe�ne �ycia Abrusio - najwi�kszy port znanego �wiata, w kt�rym trudzi�o si�, targowa�o i oddawa�o zabawom �wier� miliona mieszka�c�w.
*
- S�odki Bo�e! - zawo�a� Richard Hawkwood. - Co tu si� dzieje?
Mia� powody do postawienia tego pytania, gdy� wy�ej po�o�on� cz�� Abrusio spowija�a wisz�ca w nieruchomym powietrzu chmura czarnego dymu, a z t�ocznego portu ku statkowi nap�ywa� gorszy ni� zazwyczaj smr�d - od�r spalonego mi�sa. Na inicjanckich szubienicach wisia�o mn�stwo patykowatych postaci, a przyprawiaj�cy o md�o�ci smr�d palonych cia� si�ga� daleko nad morze, bardziej nieczysty i przesycony woni� t�uszczu ni� nawet najohydniejszy od�r kana��w.
- Pal� heretyk�w na stosach - wyja�ni� bosman tonem pe�nym obrzydzenia i boja�ni. - Bo�e Kruki znowu wzi�y si� do roboty. Niech nas �wi�ci maj� w swej opiece!
Stary Julius, pierwszy oficer, mieszkaniec wschodu o twarzy czarnej jak smo�a, spojrza� na kapitana, wyba�uszaj�c szeroko oczy. Jego ciemna sk�ra sta�a si� niemal popielata. Potem wychyli� si� przez reling i zawo�a� ku przep�ywaj�cej nieopodal �odzi aprowizacyjnej, wy�adowanej owocami. Jej pilot by� szerokim w barach jednookim m�czyzn� o odra�aj�cej g�bie.
- Ho! Co nowego nios� wiatry, przyjacielu? Wracamy z miesi�cznego rejsu do kr�lestwa W��cz�g�w i ochoczo nadstawiamy uszu na �wie�e wie�ci.
- Co nios� wiatry? Czy twoje nozdrza nie czuj� tego smrodu? Ju� od czterech dni wisi nad naszym miastem, nad starym, szacownym Abrusio. Wychodzi na to, �e jeste�my przystani� dla czarnoksi�nik�w i ateuszy, a ka�dy z nich jest na �o�dzie su�tan�w. Bo�e Kruki uwalniaj� nas od nich w swej �askawo�ci. - Splun�� przez reling do g�stej od portowych odpadk�w wody. - Na twoim miejscu uwa�a�bym, dok�d zagl�dam z t� ciemn� facjat�, przyjacielu. Chwileczk�, m�wisz, �e nie by�o was miesi�c? Czy s�yszeli�cie wie�ci ze wschodu? Bo�e, z pewno�ci� ju� wiecie?
- O czym, cz�owieku?! - zawo�a� niecierpliwie Julius.
��d� aprowizacyjna zostawa�a powoli z ty�u. By�a ju� p� kabla za ich lew� burt�. Jednooki odwr�ci� si� i krzykn��:
- Jeste�my zgubieni, przyjaciele! Aekir wzi�ty!
*
Jeden z abrusia�skich holownik�w doprowadzi� ich na wolne miejsce. Ca�a za�oga stateczku trudzi�a si� przy wios�ach. Na przybyszy czeka� ju� na l�dzie kapitan portu. Wiatr ucich� ca�kowicie i labirynt statk�w, ludzi oraz nabrze�y sma�y� si� w bezlitosnych promieniach s�o�ca. Nerwy �eglarzy by�y napi�te jak postronki, a liny zwisa�y lu�no. Na domiar z�ego w powietrzu nadal unosi� si� ohydny od�r stos�w.
Robotnik portowy przywi�za� cumy do pacho�k�w, jedn� u dziobu, a drug� przy rufie. Hawkwood zebra� wszystkie papiery i pierwszy wyszed� na brzeg. Zachwia� si�, gdy poczu� pod przyzwyczajonymi do ko�ysania si� pok�adu nogami nieruchomy kamie� nabrze�a. Nad prawid�owym przebiegiem wy�adunku b�d� czuwali Julius i Velasca, bosman. Ludzie odbior� zap�at� i z pewno�ci� rozejd� si� po mie�cie w poszukiwaniu marynarskich przyjemno�ci. Hawkwoodowi przysz�o jednak na my�l, �e dzisiejszej nocy nie znajd� ich zbyt wiele. Cho� �ycie w mie�cie toczy�o si� zwyk�ym, gor�czkowym trybem, wok� wyczuwa�o si� aur� przygn�bienia. Hawkwood dostrzega� w twarzach robotnik�w, kt�rzy stali na nabrze�u, gotowi przyst�pi� do roz�adunku; strapienie, a nawet jawny strach. Do tego spogl�dali oni z wyra�n� podejrzliwo�ci� na za�og� �aski, co najmniej w po�owie sk�adaj�c� si� ze zwerbowanych w r�nych portach cudzoziemc�w. Hawkwood zauwa�y�, �e upa�, wrzawa i wyczuwalny wsz�dzie niepok�j budz� w nim z�owrogi nastr�j, co wydawa�o si� dziwne, gdy� przed zaledwie kilkoma godzinami z niecierpliwo�ci� wygl�da� ko�ca rejsu. U�cisn�� d�o� Galliardo Ponery, kapitana portu, kt�ry by� jego dobrym znajomym. Obaj m�czy�ni ruszyli razem w stron� budynku kapitanatu.
- Ricardo - odezwa� si� po�piesznie kapitan portu. - Musz� ci powiedzie�...
- Wiem, Panie Bo�e, wiem! Aekir w ko�cu pad� i Kruki szukaj� koz��w ofiarnych. St�d w�a�nie wzi�� si� ten smr�d.
�w md�y od�r, towarzysz�cy zag�adzie heretyk�w, zwano niekiedy �kadzid�em inicjant�w�.
- Nie, nie o to mi chodzi. M�wi� o rozkazach pra�ata. Nie mog�em nic na to poradzi�. Nawet sam kr�l jest bezradny.
- O czym ty gadasz, Galliardo?
Kapitan portu by� niskim m�czyzn�, podobnie jak Hawkwood. W dawnych czasach on r�wnie� by� znakomitym �eglarzem. Pochodzi� z Hebrionese, a jego spalona s�o�cem sk�ra mia�a barw� mahoniu, dzi�ki czemu, gdy si� u�miecha�, robi� wstrz�saj�ce wra�enie. Teraz jednak by� powa�ny.
- Wracasz z Macassaru, z Wysp Malacarskich?
- I co z tego?
- Wprowadzono nowe prawo, tymczasowy edykt, kt�ry inicjanci wymusili na kr�lu. Przekaza�bym ci wiadomo��, ostrzeg�bym ci�, �eby� zawin�� do innego portu...
Hawkwood stan�� jak wryty. Nabrze�em zmierza�o w ich stron� p�tercio hebrio�skiej piechoty morskiej. Na czele oddzia�u szed� brat zakonu inicjant�w spowity w czarn� szat�. Na piersi mia� zawieszon� na �a�cuchu z�ot� liter� A, Znak �wi�tego. ��ty metal l�ni� bole�nie w promieniach s�o�ca. Brat by� m�ody, lecz wygl�da�, jakby zaraz mia�a go trafi� apopleksja, gdy� pomimo upa�u musia� nosi� ci�kie szaty. Mimo to jego twarz promienia�a poczuciem wa�no�ci w�asnej osoby. Zatrzyma� si� przed Hawkwoodem i Galliardem. �o�nierze stan�li na baczno�� za jego plecami. Hawkwoodowi by�o ich �al. Nosi� zbroje w takim upale! Sier�ant spojrza� mu w oczy, a potem uni�s� wzrok ku niebu. Hawkwood u�miechn�� si� mimo woli, po czym pok�oni� si� i uca�owa� d�o� brata, tak jak nale�a�o.
- W czym mog� ci pom�c, bracie? - zapyta� pogodnym tonem, cho� ogarnia� go coraz wi�kszy niepok�j.
- Wykonuj� tu bo�� prac� - oznajmi� brat. Pot skapywa� mu z nosa. - Kapitanie, mam obowi�zek ci� poinformowa�, �e pra�at Hebrionu w swej niesko�czonej m�dro�ci podj�� z bo�ej inspiracji bolesn�, lecz konieczn� decyzj�. Cudzoziemcom nie pochodz�cym z Pi�ciu Ramusia�skich Kr�lestw ani z pa�stw b�d�cych wasalami powy�szych, b�d� te� z kraj�w pozostaj�cych w �cis�ym sojuszu z Ich Ramusia�skimi Wysoko�ciami, zabrania si� wst�pu do niniejszych kr�lestw, by ich przekl�te herezje nie zanieczy�ci�y jeszcze bardziej nieszcz�snych dusz naszego ludu i nie �ci�gn�y dalszych nieszcz�� na jego g�owy.
Hawkwood zesztywnia� z gniewu, lecz brat m�wi� dalej, szybkim, monotonnym g�osem, jakby ju� wielokrotnie wypowiada� te s�owa.
- Dlatego nakazano mi przeszuka� tw�j statek, a gdybym znalaz� na pok�adzie osoby podlegaj�ce nakazowi pra�ata, odprowadzi� je w bezpieczne miejsce i zatrzyma� tam a� do chwili, gdy nasi duchowi przewodnicy, kieruj�cy czcigodnym zakonem, kt�rego jestem zaledwie drobn� cz�stk�, zdecyduj� o ich losie.
Brat otar� czo�o. Wydawa�o si�, �e poczu� lekk� ulg�.
Hawkwood splun�� ze z�o�ci� do pokrytej oleistymi plamami wody obok nabrze�a. Inicjant nie wygl�da� na ura�onego. Marynarze, �o�nierze i inni ludzie z ni�szych klas cz�sto dawali w ten spos�b wyraz swym uczuciom.
- Gdyby� zechcia� zej�� mi z drogi, kapitanie...
Hawkwood wyprostowa� si� nagle. Nie by� wysoki - brat przerasta� go o p� g�owy - lecz szeroki w barach jak drzwi, a do tego mia� ramiona robotnika portowego. Jaki� b�ysk w jego szarych jak morska to� oczach powstrzyma� inicjanta. �o�nierze sma�yli si� bez s�owa za plecami duchownego.
- Jestem Gabrio�czykiem, bracie - oznajmi� cicho Hawkwood.
- Poinformowano mnie o tym. Twoim rodakom przyznano specjaln� dyspens� z uwagi na chwa��, jak� okryli si� pod Azbakirem. Nie musisz si� obawia�, kapitanie. Jeste� wy��czony.
Hawkwood poczu� na ramieniu d�o� Galliarda.
- Chodzi mi o to, bracie, �e wielu ludzi z mojej za�ogi, cho� nie pochodz� z kr�lestw ani nawet z niew�tpliwie zas�uguj�cych na szacunek pa�stw wasalnych, to dobrzy marynarze, uczciwi obywatele i dzielni towarzysze. Z niekt�rymi z nich �eglowa�em przez ca�e �ycie, a jeden walczy� nawet we wspomnianej przez ciebie bitwie, kt�ra uratowa�a po�udniow� Normanni� przed Morskimi Merdukami.
Jego s�owa by�y pe�ne �aru, my�la� z w�ciek�o�ci� o Juliusie Albaku, kt�ry potajemnie czci� Ahrimuza, lecz jako ch�opiec, ridawa�skie dziecko, sta� na pok�adzie gabrio�skiej wojennej karaki, kt�r� staranowa�y, pr�buj�c potem aborda�u, po kolei trzy merduckie galery. To by�o pod Azbakirem. Gabrio�czycy, kt�rzy byli znakomitymi �eglarzami i s�yn�li z dumy, uporu oraz krn�brno�ci, walczyli tego dnia sami, lecz mimo to zdo�ali powstrzyma� u calmarskich brzeg�w flot� Morskich Merduk�w, zamierzaj�c� dokona� inwazji na po�udniowy Astarac i Candelari�, s�abe miejsce zachodu.
- A kim ty by�e� w dzie� bitwy pod Azbakirem, bracie? Nasieniem w l�d�wiach ojca? Czy mo�e �y�e� ju� na �wiecie, ale jeszcze sra�e� na ��to?
Inicjant poczerwienia� z gniewu. Hawkwood zauwa�y�, �e sier�ant piechoty morskiej stara si� ze wszystkich si� zachowa� kamienn� twarz.
- Nie powinienem oczekiwa� niczego wi�cej po gabrio�skim korsarzu. Tw�j czas r�wnie� nadejdzie, kapitanie. A teraz zejd� mi z drogi, bo inaczej przedwcze�nie podzielisz los swych niewiernych towarzyszy.
Hawkwood nawet nie drgn��.
- Sier�ancie, usu� mi z drogi tego bezbo�nego psa! - warkn�� brat.
Sier�ant si� zawaha�. Przez kr�tk� chwil� spogl�da� Hawkwoodowi w oczy. Mog�oby si� niemal wydawa�, �e zawarli jakie� porozumienie. Kapitan odsun�� si�, z d�oni� na r�koje�ci sztyletu.
- Gdyby nie twoja suknia, kap�anie, nadzia�bym ci� na ro�en. Tak w�a�nie nale�y traktowa� takie czarne, tch�rzliwe ptaszyska, jak ty - oznajmi� g�osem lodowatym jak bryzgi na p�nocnych morzach.
Inicjant wzdrygn�� si�.
- Sier�ancie! - pisn��.
Dow�dca oddzia�u ruszy� naprz�d z wyrazem determinacji na twarzy, ale Hawkwood przepu�ci� go wraz z jego podkomendnymi. Kap�an szed� tu� za �o�nierzami. Gdy min�� kapitana, odwr�ci� si� raz jeszcze.
- Znam twoje nazwisko, Gabrio�czyku. Zapewniam ci�, �e pra�at r�wnie� wkr�tce je pozna.
- Odfru� st�d, Kruku - zadrwi� Hawkwood, ale Galliardo poci�gn�� go za sob�.
- W imi� �wi�tego, Ricardo, chod�my st�d. Mo�esz co najwy�ej p