8672
Szczegóły |
Tytuł |
8672 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8672 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8672 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8672 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Kir Bu�yczow
Tytul: Wyb�r
(Wybor)
Z "NF" 2/98
By�o duszno, mia�em ochot� zrobi� przeci�g, ale przez
ca�y czas kto� zamyka� drzwi. By�em zm�czony. Tak bardzo, �e
przez pi�� minut, zanim podnios�em s�uchawk�, pr�bowa�em
wymy�li� prawdopodobny pretekst, kt�ry przeszkodzi mi
zobaczy� si� z Katrin. A potem, gdy wykr�ca�em numer,
wyobrazi�em sobie, �e Katrin zaraz powie, �e nie mo�e si� ze
mn� spotka�, bo ma zebranie. Odebra�a Katrin i powiedzia�a,
�e mog�em zadzwoni� wcze�niej. Obok sto�u z telefonem stan��
Krogius, po�o�y� na stole siatk� z konserwami i cukrem -
wybiera� si� na dacz�. Sta� obok i czeka�, a� sko�cz�
rozmow�. Patrzy� na mnie �a�o�nie. Katrin m�wi�a cicho.
- Co? - zapyta�em. - M�w g�o�niej.
- Za czterdzie�ci minut - powiedzia�a Katrin. - Tam,
gdzie zawsze.
- No widzisz - powiedzia�em do Krogiusa, gdy od�o�y�em
s�uchawk�. - Dzwo�.
- Dzi�kuj� - powiedzia� Krogius. - �ona zaraz wychodzi z
pracy.
Przed wej�ciem do laboratorium czeka�a na mnie panienka z
biblioteki. Powiedzia�a, �e przez dawa lata nie p�aci�em
sk�adek na Czerwony Krzy� i �e mam wstrzymany abonament, bo
nie odda�em o�miu ksi��ek. Zupe�nie zapomnia�em o tych
ksi��kach. Przynajmniej dwie z nich wzi�� Suren. A Suren
wyjecha� do Armenii.
- B�dzie pan wyst�powa� na posiedzeniu? - zapyta�a mnie
panienka z biblioteki.
- Nie - powiedzia�em i u�miechn��em si� u�miechem
�anowego. Albo Jeana-Paula Belmondo.
Panienka powiedzia�a, �e jestem wspania�ym aktorem,
szkoda tylko, �e si� nie ucz�. Powiedzia�em, �e nie musz�
si� uczy�, bo i tak wszystko umiem.
- Dobrze mi z panem - powiedzia�a panienka. - Jest pan
dobrym cz�owiekiem.
- Nieprawda - powiedzia�em. - Udaj�.
Panienka nie uwierzy�a i posz�a, prawie szcz�liwa. Ale
ja nie k�ama�em. Udaj�. By�o duszno. Poszed�em na plac
Puszkina pieszo, �eby zabi� czas. Przed sal� koncertow� im.
Czajkowskiego w kiosku sprzedawano go�dziki, ale zwi�dni�te.
A poza tym pomy�la�em, �e je�li p�jdziemy gdzie� z Katrin,
b�d� wygl�da� jak amant.
Ow�adn�o mn� g�upie uczucie, jak gdyby to wszystko ju�
by�o. I nawet ten pos�pny dzie�. I Katrin tak samo czeka na
mnie na p�okr�g�ej d�ugiej �awce. A u st�p Puszkina powinny
sta� doniczki z przywi�d�ymi kwiatami i bukiecik wyblak�ych
b�awatk�w.
Tak te� by�o. Nawet b�awatki. Ale Katrin si� sp�ni�a i
to ja usiad�em na pustym brzegu �awki. Nie si�ga� tutaj cie�
krzak�w i dlatego nikt nie siada�. W cieniu gnietli si�
niemieccy tury�ci z zakupami, a dalej, tu i �wdzie siedzieli
staruszkowie i tacy jak ja, kt�rzy na kogo� czekali. Jeden
staruszek g�o�no m�wi� do s�siada:
- To zbrodnia siedzie� w Moskwie w tak� pogod�. Zbrodnia.
Z�o�ci� si�, tak, jakby kto� by� temu winien. Katrin nie
przysz�a sama. Za ni�, a raczej obok niej, szed� wysoki,
szeroki w ramionach m�czyzna z kilkudniow� br�dk�,
nieumiej�tnie przyklejon� do podbr�dka i policzk�w. Nadawa�o
mu to wygl�d oszusta. M�czyzna mia� na g�oswie bia�y
kaszkiecik. Je�li by�oby ch�odniej, za�o�y�by zamszow�
marynark�. Patrzy�em na niego dlatego, �e na Katrin nie
musia�em patrze�. I tak j� zna�em. Katrin jest podobna do
ma�ego doga - r�ce i nogi ma za du�e i jest ich za du�o, ale
na tym w�a�nie polega jej urok.
Katrin odszuka�a mnie wzrokiem, podesz�a i usiad�a. M�czyzna
usiad� obok. Katrin uda�a, �e mnie nie zna, ja te� nie
patrzy�em w jej stron�. M�czyzna powiedzia�:
- Gor�co tutaj. Piekielny skwar. Mo�na dosta� pora�enia
s�onecznego.
Katrin patrzy�a prosto przed siebie, a on podziwia� jej
profil. Chcia� dotkn�� jej r�ki, ale nie mia� �mia�o�ci i
jego palce mimo woli zawis�y nad jej d�oni�. M�czyzna mia�
mokre czo�o, �wieci�y mu si� policzki.
Katrin odwr�ci�a si� od niego, zabra�a swoj� r�k� z
kolana i nie patrz�c na mnie, samymi wargami, powiedzia�a:
- Zamie� si� w paj�ka. Przestrasz go na �mier�. Tylko
tak, �ebym nie widzia�a.
- Pani co� m�wi�a? - zapyta� m�czyzna i dotkn�� jej
�okcia. Jego palce zamar�y od dotyku ch�odnej sk�ry.
Pochyli�em si� do przodu, �eby spotka� jego wzrok i
przeistoczy�em si� w wielkiego paj�ka. Mia�em prawie
p�metrowej d�ugo�ci cia�o i metrowe �apy. Wymy�li�em sobie
szcz�kon�a podobne do krzywych pi�, wymazane �mierdz�cym
jadem. Na plecy wpakowa�em sobie ruchliwe m�ode. M�ode te�
rusza�y szcz�kon�ami i wydziela�y jad.
M�czyzna nie od razu poj��, co si� sta�o. Zmru�y� oczy,
ale nie zabra� r�ki z �okcia Katrin. Wtedy przeistoczy�em
Katrin w paj�czyc� i zmusi�em go, �eby poczu� pod palcami
ch��d i �luz chitynowego pancerza. M�czyzna przycisn��
rozcapierzone palce do piersi, a drug� r�k� zamacha� przed
oczami.
- Do diab�a - powiedzia�. Wydawa�o mu si�, �e zas�ab�,
ale najwidoczniej, jak wielu takich du�ych m�czyzn, by�
nieufny. Zmusi� si�, �eby jeszcze raz spojrze� w moj� stron�
i wtedy wyci�gn��em do niego przednie �apy z pazurami. I on
uciek�.
Wstyd mu by�o ucieka�, ale nie m�g� opanowa� strachu.
Niemcy rzucili si� do toreb z zakupami. Staruszkowie
popatrzyli w �lad za nim.
Katrin za�mia�a si�.
- Dzi�kuj� - powiedzia�a. - Dobrze ci to wychodzi.
- Nie uciek�by - powiedzia�em. - Gdybym ciebie nie
zamieni� w paj�czyc�.
- Jak ci nie wstyd - powiedzia�a Katrin.
- Dok�d p�jdziemy? - zapyta�em.
- Dok�d chcesz - powiedzia�a Katrin.
- Bardzo dzisiaj duszno - powiedzia�em. - Gdzie on si� do
ciebie przyczepi�?
- Szed� za mn� od kina. Powiedzia�am mu, �e czeka na mnie
m��, ale potem postanowi�am, �e dam mu nauczk� za jego
pewno�� siebie. Mo�e p�jdziemy do parku? Napijemy si� piwa.
- Tam jest mn�stwo ludzi - powiedzia�em.
- Dzisiaj pi�tek. Sam przecie� m�wi�e�, �e w pi�tek
wszyscy inteligentni ludzie jad� za miasto.
- Jak chcesz.
- No to chod�my z�apa� taks�wk�.
Na postoju by�a spora kolejka. S�o�ce opu�ci�o si� na
dachy i wyda�o si�, �e za bardzo zbli�y�o si� do Ziemi.
- Zr�b co� - powiedzia�a Katrin.
Wyszed�em z kolejki i poszed�em �apa� okazj�. Nigdy tego
nie robi�, tylko dla Katrin. Na rogu zobaczy�em pusty
samoch�d i przeistoczy�em si� w Jurija Nikulina.
- Dok�d? - zapyta� kierowca, gdy wsun��em do samochodu
g�ow� Nikulina.
- Do Sokolnik�w.
- Siadaj, Jura - powiedzia� kierowca.
Zawo�a�em Katrin. Gdy szli�my do samochodu, zapyta�a:
- Kogo mu pokaza�e�?
- Jurija Nikulina - odpowiedzia�em.
- S�usznie - powiedzia�a Katrin. - B�dzie dumny, �e ci�
wi�z�.
- Przecie� wiesz...
- Co� dawno ci� w kinie nie widzia�em, Jura - powiedzia�
kierowca, rozkoszuj�c si� mo�liwo�ci� obcowania ze mn�.
- Jestem zaj�ty w cyrku - powiedzia�em.
Musia�em przez ca�y czas o nim my�le�, chocia� wola�bym
patrze� na Katrin. Katrin by�a w dobrym humorze. Przygryz�a
doln� warg� i ko�ce ostrych k��w wbi�y si� w r�ow� sk�r�.
Kierowca by� bardzo rozmowny. Da�em mu rubla, a on
powiedzia�, �e zachowa go na pami�tk�.
Pod du�ymi drzewami, przy wej�ciu by�o ch�odno. Wszystkie
miejsca na �aweczkach by�y zaj�te. Przed nami, za okr�g�ym
basenem, wznosi�a si� kopu�a - pozosta�o�� po Amerykanach,
kt�rzy robili tu wystaw�. Teraz te� by�a tu wystawa "Inter-
co�-71". Pomy�la�em, �e je�li Gurow do poniedzia�ku
przeczyta referat, kt�ry napisali�my z Krogiusem, to we
wtorek przyjdzie do laboratorium. Krogius nie mia� poj�cia,
co w�a�ciwie narobili�my. Ja wiedzia�em.
- Chod�my bardziej w lewo - powiedzia�a Katrin.
W lesie, poprzecinanym �cie�kami, pod jakim� dawno nie
malowanym p�otem, Katrin roz�o�y�a dwie gazety i usiedli�my
na trawie. Katrin zachcia�o si� piwa. Wyj��em butelk� z
teczki. Kupi�em j� po drodze z pracy, bo pomy�la�em, �e
Katrin b�dzie mia�a ochot� na piwo. Nie by�o czym otworzy�
butelki. Podszed�em do p�otu, �eby wykorzysta� brzeg
sztachety. Przed p�otem by� du�y r�w i pomy�la�em, �e mog�
nad nim przelecie�, nie przeskoczy�, ale przelecie�. Ale na
�cie�ce pojawi�y si� dwie kobiety z dzieci�cymi w�zkami,
wi�c przeskoczy�em przez r�w.
- Chcia�aby� lata�? - zapyta�em Katrin.
Katrin patrzy�a mi prosto w oczy i zauwa�y�em, jak
zmniejszy�y si� jej �renice, gdy pad�o na nie �wiat�o
s�oneczne.
- Nic nie rozumiesz - powiedzia�a. - Nie umiesz czyta� w
my�lach.
- Nie umiem - powiedzia�em.
Pili�my piwo z butelki i przekazywali�my j� sobie jak
fajk� pokoju.
- Okropnie gor�co - powiedzia�a Katrin. - I wszystko
dlatego, �e nie pozwalasz mi spina� w�os�w.
- Ja?
- Powiedzia�e�, �e bardziej ci si� podoba, gdy mam
rozpuszczone w�osy.
- Podobasz mi si� zawsze - powiedzia�em.
- Ale z rozpuszczonymi w�osami bardziej.
- Z rozpuszczonymi bardziej.
Przyj��em jej ofiar�.
Katrin siedzia�a, opieraj�c si� d�oni� o traw�. Mia�a
szczup�� i siln� r�k�.
- Katrin - powiedzia�em. - Wyjd� za mnie. Kocham ci�.
- Nie wierz� ci - powiedzia�a Katrin.
- Nie kochasz mnie.
- G�upi - powiedzia�a Katrin.
Nachyli�em si� do samej ziemi i poca�owa�em po kolei
wszystkie jej d�ugie opalone palce. Katrin po�o�y�a mi na
karku drug� d�o�.
- Dlaczego nie zgadzasz si� za mnie wyj��? - zapyta�em. -
Chcesz, b�d� dla ciebie zawsze pi�kny. Jak amant filmowy.
- Zm�czysz si� - powiedzia�a Katrin.
- A mimo to?
- Nigdy za ciebie nie wyjd� - powiedzia�a Katrin. -
Jeste� przybyszem z kosmosu. Obcym. Niebezpiecznym.
- Wychowa�em si� w domu dziecka - powiedzia�em. - Wiesz o
tym. I obiecuj�, �e nigdy nie b�d� nikogo hipnotyzowa�. Tym
bardziej ciebie.
- A wmawia�e� mi ju� co�?
Zabra�a d�o� z mojego karku i poczu�em, jak jej palce
zamar�y w powietrzu.
- Tylko wtedy, gdy prosi�a�. Gdy bola� ci� z�b.
Pami�tasz? I gdy chcia�a� zobaczy� �yraf� na placu
Komsomolskim.
- Zasugerowa�e� mnie, �ebym ci� pokocha�a.
- Nie m�w g�upstw i po�� �apk� na swoje miejsce. Tak
by�o mi wygodniej.
- Oszukujesz mnie?
- Chc�, �eby� naprawd� mnie pokocha�a.
D�o� wr�ci�a na miejsce i Katrin powiedzia�a:
- Nie wierz� ci.
Dopili�my piwo i postawili�my butelk� w widocznym
miejscu, �eby ten, kto b�dzie jej potrzebowa�, znalaz� j� i
sprzeda�. Rozmawiali�my o zupe�nie nieistotnych rzeczach,
nawet o ojczymie Tatiany, o ludziach, kt�rzy przechodzili
obok nas. Wyszli�my z parku, gdy zrobi�o si� ca�kiem ciemno
i d�ugo stali�my w kolejce do taks�wki. Gdy odprowadzi�em
Katrin pod dom, nie chcia�a mnie poca�owa� na po�egnanie i
nie ustalili�my nic na przysz�o��.
Poszed�em do domu pieszo, by�o mi smutno i wymy�li�em
perpetuum mobile, a potem udowodni�em, �e ono i tak nie
b�dzie dzia�a�. Dow�d okaza� si� bardzo trudny i niemal�e
zapomnia�em o Katrin, gdy doszed�em do swojej ulicy. I wtedy
zrozumia�em, �e gdy przyjd� do domu, zadzwoni telefon i
Krogius powie, �e nic nam z tego nie wyjdzie. Nie chcia�o mi
si� obchodzi� d�ugiego gazonu i zdecydowa�em, �e przelec�
nad nim. Latanie by�o do�� trudne, dlatego �e co chwil�
traci�em r�wnowag�. Z tego powodu nie zdecydowa�em si�
wlecie� do siebie na trzecie pi�tro, chocia� okno by�o
otwarte. Wszed�em po schodach.
Gdy otwiera�em drzwi, uzmys�owi�em sobie, �e kto� siedzi
w ciemnym pokoju i czeka na mnie. Zatrzasn��em za sob�
drzwi i, nie �piesz�c si�, zamkn��em je na �a�cuch. Potem
zapali�em �wiat�o w przedpokoju. Cz�owiek, kt�ry siedzia� w
ciemnym pokoju, wiedzia�, �e go wyczuwam, ale nie rusza�
si�. Zapyta�em:
- Dlaczego pan siedzi po ciemku?
- Zdrzemn��em si� - odpowiedzia� cz�owiek. - D�ugo pana
nie by�o.
Wszed�em do pokoju, zapali�em �wiat�o i powiedzia�em:
- Mo�e zrobi� kaw�?
- Nie, chyba �e dla siebie. Ja dzi�kuj�.
Sprawia� wra�enie powa�nego cz�owieka. Dlatego ja te�
przybra�em stateczny wygl�d i wm�wi�em go�ciowi, �e mam na
sobie niebieski krawat w paski. Go�� u�miechn�� si� i
powiedzia�:
- Prosz� si� nie wysila�, lepiej niech pan zrobi kaw�.
Poszed� za mn� do kuchni, wyj�� z kieszeni zapa�ki i
zapali� gaz. Ja w tym czasie sypa�em kaw� do fili�anki.
- Nie czuje si� pan samotny? - zapyta�.
- Nie.
- Nawet dzisiaj?
- Dzisiaj tak.
- A dlaczego nie o�eni� si� pan do tej pory?
- Dziewcz�ta mnie nie kochaj�.
- A mo�e przyzwyczai� si� pan do samotno�ci?
- Mo�e.
- Ale ma pan przyjaci�?
- Mam du�o przyjaci�.
- Ale maj� pana gdzie�?
- Nieprawda. Jak pan wszed� do mieszkania?
Cz�owiek wzruszy� ramionami i powiedzia�:
- Przylecia�em. Okno by�o otwarte.
Sta� z przechylon� na bok g�ow� i przygl�da� mi si�,
jakby czekaj�c, �e wyra�� zdziwienie. Ale ja nie zdziwi�em
si�, przecie� omal nie zrobi�em tego samego, ba�em si�
tylko, �e strac� r�wnowag� i uderz� si� w balustrad�
balkonu. Cz�owiek ze smutkiem pokiwa� g�ow� i powiedzia�:
- �adnych w�tpliwo�ci - i poprawi� binokl.
M�g�bym przysi�c, �e trzy minuty temu nie mia� �adnego
binokla. Nala�em kawy do fili�anki, wzi��em paczk� wafli i
poprosi�em go�cia do pokoju. By�em zm�czony upa�em i
rozmowami prowadz�cymi donik�d.
- Niech pan zdejmie buty - zatroszczy� si� go��. - �eby
nogi odpocz�y.
- Bardzo pan mi�y - powiedzia�em. - Najpierw wypij� kaw�,
czuj� si� taki senny.
Cz�owiek przeszed� si� po pokoju, zatrzyma� si� przy
regale z ksi��kami i przejecha� palcem po grzbietach ksi��ek
jak kijem po sztachetach.
- A wi�c - powiedzia� g�osem profesjonalisty. - Nie raz
zadawa� pan sobie pytanie: dlaczego nie jest pan taki jak
inni? I nie znajdowa� pan na nie odpowiedzi. A jednocze�nie
co� pana powstrzymywa�o przed p�j�ciem do lekarza.
- Jestem taki sam jak inni - odpowiedzia�em i
po�a�owa�em, �e go nie pos�ucha�em. Trzeba by�o zdj�� buty.
- Jeszcze w domu dziecka uczy� si� pan lepiej od swoich
r�wie�nik�w. Znacznie lepiej. Zadziwia� pan nawet
nauczycieli.
- Drugie miejsce w olimpiadzie matematycznej -
powiedzia�em. - Ale nauczycieli nie zadziwi�em. I medalu nie
dosta�em.
- Nie zdoby� go pan celowo - powiedzia� go��. - Pa�skie
zdolno�ci peszy�y pana. Przekona� pan nawet Krogiusa, �e
jest pe�noprawnym wsp�autorem. A to nieprawda. Ma pan
pot�n� si�� przekonywania. Ka�demu normalnemu cz�owiekowi
mo�e pan wm�wi� diabli wiedz� co.
- A panu? - zapyta�em.
- Mnie nie - odpowiedzia� m�j go�� i przeistoczy� si� w
niedu�y pomnik Pierwszego Drukarza Iwana Fiodorowa.
- Interesuj�ce - powiedzia�em. - Zaraz mi pan powie, �e
jest pan moim krewnym i ��czy nas niedostrzegalna wi�
genetyczna.
- S�usznie - powiedzia� go��. - Je�li by�oby inaczej, nie
domy�li�by si� pan, �e czekam na pana, i przynajmniej by si�
pan zdziwi�, widz�c nieznajomego cz�owieka w zamkni�tym
mieszkaniu. Zdziwi�oby pana moje wyznanie, �e wlecia�em na
trzecie pi�tro. A propos, umie pan ju� lata�?
- Nie wiem - przyzna�em si�. - Dzisiaj pierwszy raz
spr�bowa�em. A co jeszcze umiem robi�?
- Wystarczy, �e spojrzy pan na kartk�, a zapami�ta pan
jej tre��. Dodaje pan, mno�y, wyci�ga pierwiastki z tak�
�atwo�ci� i szybko�ci�, �e m�g�by pan z powodzeniem
wyst�powa� na estradzie. Mo�e pan nie spa� przez kilka dni,
nie je�� r�wnie�.
- Mimo �e lubi� robi� i jedno i drugie i nie ci�gnie mnie
na estrad�.
- Przyzwyczajenie - powiedzia� ch�odno go��. - Wp�yw
�rodowiska. W domu dziecka pilnowano, �eby wszystkie dzieci
w nocy spa�y. Dostrzega pan zwi�zek mi�dzy faktami i
zjawiskami pozornie ze sob� nie zwi�zanymi. Jest pan
geniuszem na lokaln� skal�. Chocia� nie wszystkie swoje
zdolno�ci umie pan wykorzysta�, nie o wszystkie si� pan
podejrzewa.
- Na przyk�ad? - zapyta�em.
Go�� w tym samym momencie rozp�yn�� si� w powietrzu i
pojawi� si� za moimi plecami, w drzwiach. Po czym nie
spiesz�c si� wr�ci� do rega�u, wyj�� stamt�d s�ownik
angielsko-rosyjski i rzuci� nim. S�ownik zastyg� w
powietrzu.
- I to wszystko mnie czeka? - zapyta�em bez specjalnego
entuzjazmu.
- To jeszcze nie wszystko.
- Jak dla mnie wystarczy.
- Je�li b�dzie si� pan uczy�. Je�li wr�ci pan do
naturalnego dla siebie otoczenia. Je�li znajdzie si� pan
w�r�d takich jak pan.
- Tak - powiedzia�em. - To znaczy, �e jestem mutantem,
potworem genetycznym. W dodatku nie jestem sam.
- To nie tak - powiedzia� go��. - Po prostu jest pan
tutaj obcy.
- Urodzi�em si� tu.
- Nie.
- Urodzi�em si� w osadzie. Moi rodzice zgin�li podczas
po�aru lasu. Znale�li mnie stra�acy i zawie�li do miasta.
- Nie.
- No to niech pan powie.
- Powinni�my byli znale�� pana wcze�niej. Ale to nie
takie proste. My�leli�my, �e nikt nie prze�y�. To by� statek
zwiadowczy. Statek kosmiczny. Byli tam pana rodzice. Statek
wybuch�. Sp�on��. Zd��yli wyrzuci� pana ze statku. Pali� si�
las. W po�arze sp�on�o osiedle przedsi�biorstwa przemys�u
le�nego. Stra�acy, kt�rzy znale�li pana �ywego i ca�ego,
tylko bardzo g�odnego, nie wiedzieli, �e do ko�ca po�aru
otacza�o pana pole si�owe.
S�ucha�em go, ale m�czy�o mnie co� zupe�nie innego.
- Niech pan powie - spyta�em. - Jak ja naprawd� wygl�dam?
- Zewn�trznie? Musi pan to wiedzie�?
- Tak.
Go�� przeistoczy� si� w jak�� op�ywow� substancj�,
p�przezroczyst�, p�ynn�, zmieniaj�c� kszta�t i kolor, ale
nie pozbawion� pewnego wdzi�ku.
- To te� sugestia?
- Nie.
- Ale ja przecie� staram si� by� cz�owiekiem. Ja jestem
cz�owiekiem.
- Bez tego nie prze�y�by pan na Ziemi. My�leli�my, �e pan
zgin��. A pan si� przystosowa�. Gdyby nie moja wizyta, do
ko�ca �ycia niczego by si� pan nie domy�li�.
- Musz� z panem odlecie�? - zapyta�em.
- To oczywiste - powiedzia� go��. - Przecie� mi pan
wierzy.
- Wierz� - powiedzia�em. - Zadzwoni� tylko do Krogiusa.
- Nie ma potrzeby - powiedzia� go��. - To, co razem
zrobili�cie, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie
zrozumiej� was. Akademicy wy�mialiby pana. Dziwi mnie, �e w
og�le uda�o si� panu spowodowa�, �eby Krogius uwierzy� w t�
fantazj�.
- Ale to przecie� nie s� brednie?
- Nie. Za sto lat Ziemianie sami do tego dojd�. A nasza
rola polega na przygl�daniu si�. Co prawda, czasem si� nam
wydaje, �e ta cywilizacja znalaz�a si� w �lepej uliczce.
Podnios�em s�uchawk�.
- Prosi�em, �eby pan nie dzwoni� do Krogiusa.
- Dobrze - odpowiedzia�em. I wykr�ci�em numer Katrin.
Go�� po�o�y� d�o� na wide�ki. Znowu przybra� ludzk�
posta�.
- To ju� sko�czone - powiedzia�. - Samotno�� r�wnie�. I
przymus �ycia w�r�d istot nie dor�wnuj�cych nam pod tyloma
wzgl�dami. Pod ka�dym wzgl�dem. Gdybym pana nie znalaz�,
zgin��by pan. Jestem tego pewien. Musimy si� spieszy�.
Statek na nas czeka. Wcale nie jest �atwo dosta� si� a�
tutaj, na koniec Galaktyki. I raczej rzadko bywaj� tu nasze
statki. Niech pan zamknie mieszkanie. Nie od razu zorientuj�
si�, �e pana nie ma.
Gdy byli�my ju� na schodach, zadzwoni� telefon. Zrobi�em
krok do ty�u.
- To Krogius - powiedzia� go��. - Rozmawia� z Gurowem. I
Gurow nie zostawi� suchej nitki na pa�skiej pracy. Teraz
Krogius o wszystkim zapomni. Szybko zapomni.
- Wiem - odpowiedzia�em. - To by� Krogius.
Szybko dolecieli�my do statku. Wisia� nad krzewami, by�
niedu�y, p�przezroczysty, na pierwszy rzut oka absolutnie
niezdolny do dalszych podr�y. Wisia� nad krzewami w
Sokolnikach i nawet si� obejrza�em, mia�em nadziej�, �e
zobacz� pust� butelk� po piwie.
- Ostatnie spojrzenie? - zapyta� go��.
- Tak - powiedzia�em.
- Niech pan spr�buje przezwyci�y� smutek - powiedzia�
go��. - Nie rodzi go rozstanie, lecz niepewno��, niemo�no��
zajrzenia w przysz�o��. Jutro si� pan u�miechnie na my�l o
ma�ych rado�ciach i ma�ych troskach, kt�re otacza�y pana
tutaj. Trosk by�o wi�cej.
- Wi�cej - zgodzi�em si�. I otuli�o mnie mi�kkie i ciep�e
powietrze statku.
- Startujemy - powiedzia� go��. - Nie poczuje pan
przeci��enia. Niech mi si� pan uwa�niej przyjrzy. Ziemska
pow�oka nie chce pana opu�ci�.
Go�� przelewa� si� per�owymi falami, majstruj�c przy
przyrz�dach sterowniczych.
Przez p�przezroczyst� pod�og� statku zobaczy�em, jak
ciemna ziele� parku coraz szybciej si� oddala, jak zlewaj�
si� i malej� dr�ki ulicznych �wiate� i �awice okien. Moskwa
zmieni�a si� w jasn� plam� na czarnym ciele Ziemi.
- Nigdy nie b�dzie pan �a�owa� - powiedzia� do mnie go��.
- W��cz� muzyk� i zrozumie pan, jakie wy�yny mo�e osi�gn��
rozum zwr�cony ku pi�knu.
Muzyka przysz�a z zewn�trz, wp�yn�a do statku, mi�kko
pochwyci�a nas i pop�yn�a do gwiazd. By�a doskona�a, tak
jak doskona�e jest rozgwie�d�one niebo. To by� ten idea�, do
kt�rego ci�gn�o mnie w puste noce, w chwilach zm�czenia i
rozdra�nienia.
Wtedy us�ysza�em, �e w opuszczonym, nie posprz�tanym
mieszkaniu znowu zadzwoni� telefon, telefon, kt�rego
s�uchawka by�a owini�ta niebiesk� ta�m� izolacyjn� dlatego,
�e jeden z moich podpitych przyjaci� zrzuci� go ze sto�u,
�eby zrobi� miejsce dla szachownicy.
- Wracam - powiedzia�em go�ciowi.
- Nie - powiedzia�. - Za p�no na powr�t. A poza tym nie
ma sensu wraca� do przesz�o�ci. Do dalekiej przesz�o�ci.
- Do widzenia - powiedzia�em.
Opu�ci�em statek. Tego wieczoru nauczy�em si� wielu
rzeczy. Wcze�niej nie podejrzewa�em nawet ich istnienia.
Ziemia przybli�a�a si�. Moskwa z ma�ej jasnej plamki
zmieni�a si� w bezkresn� �awic� �wiate�. Z trudem odnalaz�em
m�j czteropi�trowy blok, nudny i bardzo podobny do swoich
braci.
Dogoni� mnie g�os go�cia:
- Skazuje si� pan na �ycie pe�ne niedom�wie�, m�k i
poni�e�. Przez ca�e �ycie b�dzie pan pragn�� dotrze� do mnie,
do nas. Ale b�dzie ju� za p�no. Niech si� pan opami�ta. Nie
wolno panu wraca�.
Drzwi na balkon by�y otwarte na o�cie�. Telefon ju� nie
dzwoni�. Wymaca�em go, nie zapalaj�c �wiat�a. Zadzwoni�em do
Katrin i zapyta�em:
- Dzwoni�a� do mnie, Kasiu?
- Zwariowa�e� - powiedzia�a Katrin. - Pierwsza godzina!
Obudzisz wszystkich s�siad�w.
- Dzwoni�a�?
- To pewnie ten tw�j zwariowany Krogius dzwoni�. Szuka
ci� po ca�ym mie�cie. Ma jakie� nieprzyjemno�ci.
- Szkoda - powiedzia�em.
- Krogiusa?
- Nie, szkoda, �e to nie ty dzwoni�a�.
- A dlaczego mia�abym do ciebie dzwoni�?
- �eby powiedzie�, �e zgadzasz si� wyj�� za mnie.
- Oszala�e�. Powiedzia�am przecie�, �e nigdy nie wyjd� za
m�� za przybysza z kosmosu, a w dodatku potwora moralnego,
kt�ry mo�e mi wm�wi�, �e jest Jeanem-Paulem Belmondo.
- Nigdy?
- K�ad� si� spa� - powiedzia�a Katrin - bo ci�
znienawidz�.
- O kt�rej jutro ko�czysz prac�?
- Nie interesuj si�. Jestem um�wiona.
- Jeste� um�wiona ze mn� - powiedzia�em gro�nie.
- No dobrze, z tob� - powiedzia�a Katrin. - Ale nie
wyobra�aj sobie za du�o.
- Prawie nie jestem w stanie teraz my�le�.
- Ca�uj� ci� - powiedzia�a Katrin. - Zadzwo� do Krogiusa.
Uspok�j go. Bo zwariuje.
Zadzwoni�em do Krogiusa i uspokoi�em go.
Potem zdj��em buty i, ju� zasypiaj�c, przypomnia�em
sobie, �e sko�czy�a mi si� kawa i jutro trzeba koniecznie
p�j�� na Kirowsk�, do sklepu, i wysta� si� w ob��dnej
kolejce.
Prze�o�y�a Ewa Sk�rska