8662

Szczegóły
Tytuł 8662
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8662 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8662 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8662 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Barclay Dziecko nocy Nigthchild Prze�o�y�: Micha� Studniarek Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2004 Ksi��k� t� dedykuj� pami�ci Stuarta Bartletta. Prawdziwego przyjaciela, wspania�ego m�a Viv, ojca Tima, Emmy, Claire i Nicka. Bardzo nam Ciebie brakuje, dlatego ten tom jest dla Ciebie. Po raz kolejny pojawili si� ludzie, kt�rzy pomogli mi wyg�adzi� tekst i dali w�a�ciwe odpowiedzi, kiedy ich najbardziej potrzebowa�em. Dzi�kuj� Alanowi Mearnsowi za dostarczenie wa�nego brakuj�cego kawa�ka podczas spaceru do pubu w Killarney; Lisie Edney, Deborze Erasmus i Laurze Gulvin za s�owa, kt�re mi da�y; Dave�owi, Dickowi, George�owi i Pete�owi, kt�rzy stoczyli dobr� bitw� w moim imieniu; Simonowi Spantonowi, kt�rego wsparcie i intuicja pomog�y mi prze�y� rok, kt�ry czasami wydawa� si� bardzo trudny. BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZY�CA Bezimienny WOJOWNIK Ilkar JULATSA�SKI MAG Denser MAG Z�ODZIEJA �WITU Erienne MAG FORMU� KOLEGIA Dystran W�ADCA XETESKU Vuldaroq PAN NA WIE�Y, DORDOVER Heryst LORD STARSZY MAG, LYSTERN Sytkan LORD MAG, XETESK Ry Darrick GENERA� LYSTERNE�SKIEJ KAWALERII Aeb PROTEKTOR Lyanna C�RKA ERIENNE �O�NIERZE, �EGLARZE I LORDOWIE Ren�erei GILDIA DRECH Tryuun GILDIA DRECH Jasto Arlen LORD ARLEN Selik KAPITAN CZARNYCH SKRZYDE� Jevin KAPITAN S�O�CA CALAIUS AL-DRECHAR Ephemere Cleress Myriell Aviana KAAN Sha-Kaan WIELKI KAAN Hyn-Kaan Nos-Kaan �Gdy Niewinny dosi�dzie �ywio��w i ziemia le�y rozdarta, Rozdzielenie si� odwr�ci i z chaosu powstanie Jedno��, by ju� nigdy nie upa��.� Tinjata, Starszy Mag, Dordover Prolog Przez ca�e swoje d�ugie �ycie Jarrin �owi� na wodach na p�noc od K��w Sunary. Zna� tutejszy uk�ad pr�d�w i zmienno�� wiatru. I zna� pi�kno samotno�ci. Zanurzy� sieci i saki w os�oni�tej g��bokiej zatoczce i teraz pozosta�o mu tylko cudowne oczekiwanie. To by�a pora, kt�r� uwielbia�. Le�a� na pok�adzie swojego osiemnastostopowego przybrze�nego skimera, kt�ry ko�ysa� si� lekko na fali. Pojedynczy �agiel owin�� si� wok� bomu. Jarrin wyj�� korek z butelki rozcie�czonego wina, potem wyci�gn�� z torby grub� kanapk� z szynk�, po�o�y� to wszystko na �awce obok i popatrzy� na b��kitne niebo, po kt�rym p�yn�y rzadkie chmury. W taki dzie� nie wyobra�a� sobie lepszego �ycia. Musia� si� nieco zdrzemn��, bo gdy si� obudzi�, poczu�, jak ��d� dziwnie si� ko�ysze. S�o�ce przesun�o si� nieco ku lewej stronie. Co� psu�o idealn� harmoni� tego dnia, jaki� odleg�y rycz�cy d�wi�k dra�ni� jego uszy. Jarrin opar� si� na �okciach, przechyli� g�ow� i wsadzi� palec do lewego ucha. Nie s�ysza� ani jednego ptaka. Przez lata tak przyzwyczai� si� do ostrych krzyk�w mew kr���cych nad jego g�ow� albo lec�cych za �odzi� po dobrym po�owie, �e sta�y si� cz�ci� t�a. Teraz ich milczenie dzia�a�o mu na nerwy. Zwierz�ta potrafi�y wyczuwa� r�ne rzeczy. Rozejrza� si� ca�kiem ju� rozbudzony - wok� dzia�o si� co� dziwnego. Niebo nad g�ow� by�o pi�kne, lecz powietrze pachnia�o deszczem. Woda zabra�a go w morze, chocia� przyp�yw dopiero mia� nadej��. A rycz�cy d�wi�k odbija� si� echem od K��w Sunary, wype�niaj�c powietrze nieziemskim ha�asem, kt�ry sprawia�, �e �o��dek �ciska� mu si� ze strachu. Usiad� na okr�nicy, marszcz�c czo�o, kiedy jego spojrzenie przyci�gn�o jakie� poruszenie na morzu. Zamar�. W jego stron� nies�ychanie szybko p�dzi�a �ciana wody, za kt�r� gromadzi�a si� coraz wi�ksza masa ciemnych chmur. Rozci�ga�a si� tak szeroko, jak tylko m�g� si�gn�� wzrokiem, po obu stronach zatoki widzia� olbrzymi� i straszn� szarob��kitn� g�r� zwie�czon� biel�. Jarrin wci�� patrzy�. M�g� pr�bowa� podnie�� kotwic�, postawi� �agiel i pomkn�� do brzegu, ale wiedzia�, �e to daremny trud. Fala musia�a by� wysoka na ponad sto st�p i nie zapowiada�a ocalenia, tylko �mier� na skalistym wybrze�u. M�czyzna zawsze zaklina� si�, �e b�dzie patrzy� �mierci prosto w twarz, zatem wyprostowa� si�, od�piewa� modlitw� do duch�w, aby m�c bezpiecznie przej�� do krainy przodk�w, i czeka�, rozkoszuj�c si� wspania�� pot�g� natury, nim ta zmiot�a go w nico��. Rozdzia� 1 Pow�z turkota�, jad�c pokrytym koleinami i zaro�ni�tym go�ci�cem w stron� zachodniego kra�ca Czarnych Szczyt�w, ku S�pim Ska�om. Ko�a podskakiwa�y na kamieniach, drewno skrzypia�o, a metalowe sworznie piszcza�y w �o�yskach. Uderzeniem lejc i pokrzykiwaniem wo�nica pop�dzi� par� koni ci�gn�cych pow�z z szybko�ci�, kt�ra mog�a doprowadzi� tylko do jednego. Lecz jeszcze nie teraz. Z ka�dym odbijaj�cym si� w krzy�u wstrz�sem wo�nica ogl�da� si� przez rami�. Przez chmur� kurzu, kt�r� wznieca� pojazd, widzia�, jak si� zbli�aj�. Sze�� postaci na koniach, po�eraj�cych dystans w tempie, kt�rego nie ogranicza�a z�a droga, zab�jcza dla k� wozu. Obserwowa�, jak si� zbli�aj�, przez ponad po�ow� dnia, jego bystre oczy dostrzeg�y ich niemal w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego i zacz�li po�cig. Z pocz�tku nie musia� gna�, lecz kiedy popo�udnie zacz�o przechodzi� w wiecz�r, zrozumia�, �e jego prze�ladowcy s� gotowi zaje�dzi� swe wierzchowce na �mier�, aby tylko go z�apa�. Nie dziwi�o go to. To, co, jak s�dzili, jecha�o w powozie, by�o warte znacznie wi�cej ni� �ycie kilku chabet. U�miechn�� si�, popatrzy� na szlak i znowu trzasn�� lejcami. Czyste do tej pory niebo zacz�o chmurzy� si� na wiecz�r, a �wiat�o traci�o ju� na ostro�ci. Podrapa� si� po podbr�dku i popatrzy� na swoje konie. Pot p�yn�� z ich bok�w i pieni� si� pod sk�rzan� uprz꿹. Ich g�owy podskakiwa�y, oczy by�y szeroko otwarte, a uszy stulone. - Dobra robota - u�miechn�� si�. Jeszcze raz obejrza� si� za siebie. Byli oddaleni o zaledwie sto jard�w. Stuk, kt�ry us�ysza�, oznacza�, �e w pow�z trafi�a pierwsza strza�a. Wzi�� g��boki oddech: to si� musi sko�czy� tutaj. Pochyli� si�, pu�ci� lejce i wskoczy� na grzbiet prawego konia, czuj�c d�o�mi i nogami jego ciep�o, a zarazem jego wyczerpanie. - Spokojnie - powiedzia�. - Spokojnie. Poklepa� konia po karku i wyci�gn�� sztylet, a potem jednym szybkim ruchem odci�� uprz��. Jeszcze jeden ruch i sk�rzane mocowanie jarzma odpad�o. �cisn�� boki siwka pi�tami i odbi� w prawo, pozostawiaj�c drugiego wa�acha z wozem, kt�ry gwa�townie zwolni� i obr�ci� si� w lewo. Modli� si�, aby pow�z nie wywr�ci� si�. Potem rozpl�ta� wodze zawi�zane wok� w�dzid�a i po chwili walki ze zwierz�ciem nachyli� si� nad jego karkiem, szybko oddalaj�c si� od pojazdu. Kiedy us�ysza� za sob� krzyki, �ci�gn�� cugle i odwr�ci� si�. Byli ju� na miejscu. Otworzyli drzwi i okr��ali pow�z, pokrzykuj�c gniewnie i wzajemnie si� obwiniaj�c. Wiedzia�, �e jest dobrze widoczny, ale nie przejmowa� si� tym. Teraz go nie dogoni�, co wi�cej, odci�gn�� ich od zdobyczy. P� dnia jazdy za pustym wozem. Teraz przynajmniej nie znajd� tego, czego szukali. Jednak nie by�o czasu na rado��. To zaledwie sze�ciu prymitywnych drani, kt�rych uda�o mu si� oszuka�. A przecie� byli jeszcze inni, znacznie sprytniejsi, a ci, nie b�d� tak �atwym przeciwnikiem. * * * Erienne spojrza�a na c�reczk� �pi�c� spokojnie na jej podo�ku i po raz pierwszy zastanowi�a si�, czy nie pope�ni�a strasznego g�upstwa. Pierwszy dzie� w Czarnych Szczytach min�� do�� spokojnie. Lyanna by�a w wy�mienitym nastroju, id�c na po�udnie �piewa�y pie�ni w�drowc�w, a oblany s�o�cem las pachnia� czysto, �wie�o i przyja�nie. Ta pierwsza noc okaza�a si� dla niej prawdziw� przygod�: spa�a na otwartym terenie, okryta matczynym p�aszczem i chroniona ostrzegawczymi zakl�ciami. Podczas kiedy spa�a, Erienne odesz�a dalej, dostrajaj�c si� do many i szukaj�c znak�w �wiadcz�cych o tym, �e nie wszystko jest dobrze. Erienne nie s�dzi�a, aby tej nocy grozi�o im jakie� niebezpiecze�stwo. Wierzy�a, i� Gildia wie, co robi, i zaopiekuje si� nimi. I cho� w g�rach biega�y wilki, nie by�y znane z polowania na ludzkie mi�so, ona za�, czarodziejka z Dordover, potrafi�a broni� si� lepiej ni� zwykli ludzie. Lecz drugiego dnia ich nastr�j uleg� zmianie. Las stawa� si� coraz g�stszy i przez wi�kszo�� czasu sz�y w cieniu, humor poprawia� im si� tylko wtedy, gdy s�o�ce przedziera�o si� przez li�cie, by o�wietli� ziemi� u ich st�p. Piosenki i rozmowy stawa�y si� coraz rzadsze i szybko cich�y. I cho� Erienne stara�a si� wyszuka� jaki� temat rozmowy albo pokaza� co� interesuj�cego swojej coraz bardziej niespokojnej c�rce, s�owa albo nie wywo�ywa�y �adnej reakcji, albo zamiera�y jej na ustach, kiedy spogl�da�a w pe�ne strachu oczy Lyanny. Tak naprawd� ona te� go czu�a. Rozumia�a - albo s�dzi�a, �e rozumie - dlaczego musz� i�� same. Lecz jej wiara w Gildi� szybko s�ab�a. Oczekiwa�a jakiego� kontaktu, lecz nic takiego si� nie sta�o, i teraz ka�dy trzask ga��zki i skrzypni�cie drzewa sprawia�y, �e podskakiwa�a ze strachu. Si�gn�a wi�c po �piew ptak�w, by poprawi� nastr�j Lyanny. W ko�cu, sk�ama�a, skoro ptaki �piewaj�, nie mo�e tu by� niebezpiecznie. Erienne wci�� si� u�miecha�a, cho� wiedzia�a, �e Lyanna jest tylko cz�ciowo przekonana co do potrzeby dalszej w�dr�wki. Do tego ma�a szybko si� m�czy�a, dlatego p�nym popo�udniem musia�y si� zatrzyma�. Dordovanka siedzia�a oparta o poro�ni�te mchem drzewo, podczas gdy dziewczynka spa�a. Biedne dziecko. Ma tylko pi�� lat i ju� ucieka, by ocali� �ycie, cho� jeszcze o tym nie wie. Pog�adzi�a d�ugie czarne w�osy swojej c�rki i odsun�a lalk� tak, aby nie gniot�a jej w policzek. Rozejrza�a si� po lesie. Szum wiatru mi�dzy drzewami i ciemne ga��zie ko�ysz�ce si� nad nimi wydawa�y si� gro�ne. Wyobrazi�a sobie, �e zbli�a si� do nich stado wilk�w, lecz szybko potrz�sn�a g�ow�, aby odp�dzi� od siebie t� wizj�. Czu�a te�, �e s� �ledzone, i nie mog�a pozby� si� my�li, �e to nie Gildia. Serce za�omota�o jej w piersi, ogarn�a j� panika. Cienie podskakiwa�y przed ni�, przyjmowa�y ludzkie kszta�ty i �miga�y na skraj pola widzenia, zawsze poza jej zasi�giem. Zasch�o jej w ustach. Co, na wszystkich bog�w, one tutaj robi�? Kobieta i ma�e dziecko. �cigane przez si�y zbyt wielkie, by da�o si� z nimi walczy�. Powierzy�y swoje �ycie ca�kowicie obcym osobom, kt�re z pewno�ci� ich opu�ci�y. Mimo �e popo�udnie by�o ciep�e, Erienne zadr�a�a, to obudzi�o Lyann�. Dziewczynka popatrzy�a na ni�, daremnie szukaj�c pocieszenia. - Mamusiu, dlaczego oni tylko patrz�? Dlaczego nam nie pomog�? Poniewa� Erienne milcza�a, Lyanna spyta�a jeszcze raz, dodaj�c: �Czy oni nas nie lubi�?�. Wtedy za�mia�a si� i zwichrzy�a w�osy dziecka. - Jak ktokolwiek m�g�by ci� nie lubi�? Oczywi�cie, �e nas lubi�, kochanie. S�dz�, �e musz� trzyma� si� z dala od nas, by upewni� si�, �e nic z�ego nas nie spotka. - Kiedy tam dotrzemy, mamo? - Ju� nied�ugo, kochanie. Nied�ugo. Wtedy odpoczniesz. Ju� si� zbli�amy. - Ale nawet dla niej samej te s�owa brzmia�y pusto, a wiatr w drzewach szepta� o �mierci. Lyanna spojrza�a na ni� bystro, jej broda lekko zadrga�a. - Nie podoba mi si� tu, mamo - powiedzia�a. Erienne zn�w zadr�a�a. - Mnie te�, kochanie. Ale idziemy tam, gdzie jest lepiej. Ma�a kiwn�a g�ow�. - Nie pozwolisz, aby �li ludzie mnie dostali, prawda? - Oczywi�cie, �e nie. Pomog�a Lyannie wsta�, zarzuci�a tobo�ek na rami� i ruszy�y dalej, kieruj�c si� na po�udnie, tak jak im powiedziano. Erienne przyspiesza�a, czuj�c zbli�aj�ce si� duchy, i pr�bowa�a sobie wyobrazi�, w jaki spos�b Bezimienny albo Thraun zgubiliby �cigaj�cych. Mogliby na przyk�ad zatrze� �lady, poruszaj�c si� ostro�nie nad ziemi� i zostawiaj�c fa�szywe tropy. Zastanawia�a si� nawet, czy zdo�a�aby unie�� c�rk� w P�aszczu-Ukrycia, czyni�c je obie niewidzialnymi. By�oby to jednak zbyt m�cz�ce. U�miechn�a si� ponuro. Dla Lyanny by�a to gra, kt�ra mo�e j� bawi�, lecz ona wiedzia�a, �e to gra o najwy�sz� stawk�. * * * Szli przez las ca�kiem zr�cznie, lecz mimo to elfy niczego nie przeoczy�y. Ren�erei musia�a przyzna�, �e zaskoczy�y j� ich zdolno�ci, cichy spos�b poruszania si� i wysi�ki, by nie pozostawia� po sobie �adnych �lad�w. Podziwia�a nawet tras�, kt�r� wybrali, cz�sto schodz�c z wytyczonego szlaku, by zgubi� ka�dego, kto m�g�by ich �ledzi�. Mog�oby to zmyli� wi�kszo�� �cigaj�cych, lecz Ren�erei i Tryuun urodzili si� w lesie i wyczuwali ka�dy �lad wywo�any przej�ciem ludzi. Opad�y li�� wgnieciony w �ci�k�, kawa�ek kory oddarty z drzewa na znacz�cej wysoko�ci, wz�r z le��cych na ziemi ga��zek. A w przypadku tych ludzi r�wnie� cie� niezgodny z k�tem padania promieni s�onecznych, zawirowania powietrza, zmiana w nawo�ywaniu si� le�nych zwierz�t. Ren�erei sz�a z przodu, Tryuun os�ania� siostr� z boku, jakie� dwadzie�cia jard�w od niej. Para elf�w �ledzi�a te znaki przez ponad p� dnia, wci�� si� zbli�aj�c, lecz nie daj�c ludziom najdrobniejszej wskaz�wki, i� kto� za nimi pod��a. Elfka uwa�nie bada�a wzrokiem drog�. Ka�dy krok jej st�p odzianych w lekkie sk�rzane buty by� pewny i cichy, p�aszcz, kaftan i spodnie w zielono-br�zowe plamy stapia�y si� z nakrapianym s�o�cem le�nym poszyciem. Zbli�ali si�. Gnie�d��ce si� u st�p sosen �wistaki wydawa�y ostrzegawcze d�wi�ki, py� z kory unosi� si� w powietrzu tu� przy poszyciu, a w suchym b�ocie k�pki trawy powoli prostowa�y si� po zdeptaniu ludzk� stop�. Ren�erei zatrzyma�a si� przy wielkim, starym d�bie, k�ad�c jedn� d�o� na pniu, by wyczu� jego energi�, a drug� daj�c sygna� Tryuunowi. Nawet si� nie ogl�daj�c, wiedzia�a, �e brat jest dobrze ukryty. Dziesi�� jard�w przed ni� niewielkie zawirowanie powietrza, sygnalizowane przez poruszenia paproci i niskich li�ci, �wiadczy�y o obecno�ci maga w P�aszczu- Ukrycia. Porusza� si� powoli, unikaj�c ujawnienia si� cho�by na u�amek sekundy, a Ren�erei zn�w podziwia�a jego kunszt. Elfka przesz�a przez zawirowanie, ledwie dotykaj�c palcami ziemi i tworz�c sobie obraz maga. Wysoki, szczup�y i dobrze umi�niony, nie�wiadom gro��cego mu �miertelnego niebezpiecze�stwa. Elfka sz�a cicho, jej krok niczego nie zak��ca�, le�ne stworzenia czu�y si� przy niej bezpiecznie. W ostatniej chwili wyci�gn�a ze sk�rzanej pochwy n�, wyprostowa�a si�, z�apa�a m�czyzn� za czo�o i odci�gn�a jego g�ow� do ty�u, jednocze�nie podrzynaj�c mu gard�o. Krew trysn�a na ziele�, a cz�owiek po raz ostatni zadr�a�, zbyt zaskoczony, by pr�bowa� wykrzycze� ostrze�enie. P�aszcz opad�, ods�aniaj�c czarne, dopasowane ubranie i ogolon� g�ow�. Ren�erei nigdy nie patrzy�a na ich twarze, kiedy gin�li w ten spos�b. Zaskoczenie i niedowierzanie w ich oczach sprawia�y, �e czu�a si� winna. Odwr�ci�a cia�o twarz� do ziemi, oczy�ci�a n�, schowa�a go do pochwy i gestem kaza�a Tryuunowi rusza� dalej. Gdzie� tam by� jeszcze jeden, kt�ry pod��a� za Erienne i Lyann�, a dzie� mia� si� ju� ku ko�cowi. * * * Denser usiad� przy kominku w gabinecie w Wie�y Dordover. Jesienny wiatr t�uk� si� o szyby, li�cie przemyka�y po szarym niebie, lecz zimno na zewn�trz by�o niczym w por�wnaniu z ch�odem panuj�cym w sercu xeteskia�skiego Ciemnego Maga. Ju� w chwili, kiedy przyby� konny pos�aniec z Dordover, by prosi� go o stawienie si� w kolegium, wiedzia�, �e sprawa jest powa�na. Ucisk w �o��dku i b�l w sercu zmieni�y si� w zimny gniew, gdy okaza�o si�, i� uzgodnienie, �e nale�y po niego pos�a�, zaj�o im a� sze�� tygodni. Z pocz�tku poczu� si� rozczarowany, �e Erienne nie pr�bowa�a porozumie� si� z nim za pomoc� Po��czenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie by�y niczym dziwnym, teraz - u�wiadomi� sobie ponuro - sama odleg�o�� mo�e powstrzymywa� j� od takich pr�b. Nim spojrza� na Vuldaroqa, z�o�y� list i upu�ci� go na kolana. Gruby Pan na Wie�y, odziany w granatowe szaty zebrane bia�� szarf�, sp�ywa� potem po wysi�ku, jaki kosztowa�o go towarzyszenie Denserowi do pokoj�w Erienne. Teraz poruszy� si� niespokojnie pod spojrzeniem Ciemnego Maga. - Sze�� tygodni. Co�cie, do diab�a, robili przez ten czas? Vuldaroq osuszy� chusteczk� czo�o i �ys� czaszk�. - Szukali�my. Pr�bowali�my je odnale��. Zreszt� wci�� pr�bujemy. - Mimo naszego obecnego rozstania to moja �ona i dziecko. Nie mia�e� prawa ukrywa� przede mn� faktu ich znikni�cia nawet przez jeden dzie�. Denser obj�� spojrzeniem gabinet, sterty spi�tych papier�w, u�o�onych starannie na p�kach ksi��ek i pergamin�w, lampy i �wiece o przyci�tych knotach, pluszowego kr�liczka siedz�cego na grubej poduszce. To by�o zupe�nie niepodobne do Erienne, kt�ra uwielbia�a podczas pracy ba�agan. A wi�c nie znikn�a wbrew swojej woli, to pewne. Posprz�ta�a tu i zamierza�a przez d�ugi czas nie wraca�. Mo�e nawet nigdy. - To nie jest takie proste - rzek� ostro�nie Vuldaroq. - S� pewne procedury... Denser zerwa� si� z krzes�a, staj�c oko w oko z Panem na Wie�y. - Nawet nie pr�buj wciska� mi takich bzdur - wychrypia�. - Ta przekl�ta duma i gierki waszej Rady op�ni�y poszukiwania mojej �ony i c�rki o sze�� cholernych tygodni. W tej chwili mog� by� absolutnie wsz�dzie. Jakie s� rezultaty waszych dzia�a�? Denser widzia�, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiaj� si� kropelki potu. - Mamy tylko niejasne wskaz�wki. Podobno gdzie� je widziano. Ale to nic pewnego. - Sze�� tygodni zaj�o wam dowiedzenie si�, �e to �nic pewnego�?! Ca�ej znacz�cej pot�dze Dordover? - Denser przerwa�, widz�c jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzie� w bok. U�miechn�� si� i nieco cofn��, jego palce zacz�y bezmy�lnie bawi� si� stert� papier�w. - Naprawd� was zaskoczy�a, co? Wszystkich. Roze�mia� si� kr�tko. - Nigdy nie spodziewali�cie si�, �e mo�e wyjecha�, prawda? Vuldaroq nic nie odpowiedzia�. Denser pokiwa� g�ow�. - C� zatem zrobili�cie? Wys�ali�cie mag�w i �o�nierzy do Lystern? Koriny? Blackthorne? Mo�e nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywali�cie miejscowe lasy, wys�ali�cie wiadomo�ci do Gyernath i Jaden? - Teren poszukiwa� jest bardzo du�y - powiedzia� ostro�nie Vuldaroq. - I przy ca�ej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie mia� do�� rozumu, by domy�li� si�, w kt�r� stron� mog�a si� uda�, prawda? - Denser prychn�� i postuka� si� w g�ow�, bawi�c si� przez chwil� zmieszaniem Vuldaroqa. - Nie mieli�cie �adnego przeczucia. Dlatego pos�ali�cie po mnie, kogo�, kto mo�e wiedzie�. Lecz zrobili�cie to za p�no, o wiele za p�no. Czemu, Vuldaroq? Dordova�czyk otar� chusteczk� twarz i r�ce, po czym schowa� j� do kieszeni. - Mimo twoich zwi�zk�w z Erienne i Lyann�, obie znajduj� si� pod opiek� Dordover - powiedzia�. - Mamy sw�j wizerunek, o kt�ry musimy dba�, procedury, kt�rych musimy si� trzyma�. Chcieli�my, by wr�ci�y do nas bez... zamieszania. - Roz�o�y� r�ce i pr�bowa� si� u�miechn��. Denser pokr�ci� g�ow� i zrobi� krok do przodu. Vuldaroq pr�bowa� si� cofn��, ale stoj�ce za nim krzes�o podci�o mu nogi, wi�c usiad� gwa�townie, a twarz na nowo mu si� zar�owi�a. - S�dzisz, �e w to uwierz�? Otaczanie tajemnic� sprawy zagini�cia Lyanny nie ma nic wsp�lnego z ch�ci� unikni�cia publicznego wstydu. Nie, w tym jest co� wi�cej. Chcieli�cie sprowadzi� j� z powrotem do kolegium, zanim dowiem si�, �e znikn�a, prawda? - Denser pochyli� si� nad ociekaj�c� potem twarz�, czuj�c, jak ciep�y, nieco zalatuj�cy alkoholem oddech uderza w jego policzki. - Ciekawe dlaczego? Bali�cie si�, �e mog�a zatrzyma� si� u drzwi jakiego� lepszego kolegium? Vuldaroq zn�w lekko roz�o�y� r�ce. - Lyanna to dziecko o wyj�tkowych zdolno�ciach. Ale te zdolno�ci musz� by� odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowoduj� tragiczne konsekwencje. - Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiej�tno�ci, tak? Jako� si� tego nie boj�. - Denser u�miechn�� si�. - Je�li tak si� stanie, b�dziemy mieli co uczci�. - Uwa�aj, Denser - ostrzeg� go Vuldaroq. - Balaia to nie jest miejsce dla nast�pnego Septerna. Ani teraz, ani nigdy. �wiat si� zmieni�. - Dordover ma prawo m�wi� tylko za siebie, nie za ca�� Balai�. A tymczasem Lyanna mo�e pokaza� wam drog� naprz�d. Nam wszystkim. Vuldaroq prychn��. - Naprz�d? Powr�t Jedno�ci to krok w ty�, m�j xeteskia�ski przyjacielu, ale na szcz�cie jedno utalentowane dziecko nie mo�e by� zapowiedzi� takiego kroku. Samotne dziecko jest pozbawione mocy. - Stary Dordova�czyk zagryz� wargi. - Tylko wtedy, je�li powstrzymacie j� od u�wiadomienia sobie swoich zdolno�ci. - Nagle jego g�os przeszed� w szept. Denser zrobi� krok w ty�, jego usta przez chwil� pozostawa�y otwarte. - A wi�c to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bog�w, Vuldaroq, je�li spadnie jej chocia� jeden w�os z g�owy... Vuldaroq podni�s� si� z krzes�a. - Nikt nie zamierza jej skrzywdzi�, Denser. Uspok�j si�. Jeste�my Dordova�czykami, a nie �owcami Czarownic. - Ruszy� w stron� drzwi. - Znajd� j� i sprowad� tutaj, Denser. I to szybko. Uwierz mi, to wa�ne dla nas wszystkich. - Wyjd� st�d - wysycza� Denser. - Pozw�l, i� przypomn� ci, �e to moja Wie�a - warkn�� Vuldaroq. - Wyjd� st�d! - wrzasn�� Denser. - Nie masz poj�cia, z czym igrasz! Ani troch�. Usiad� z powrotem na krze�le. - Wr�cz przeciwnie, s�dz�, �e mam ca�kiem spore poj�cie. - Vuldaroq jeszcze przez chwil� sta� w komnacie, nim wytoczy� si� na zewn�trz. Denser nas�uchiwa�, jak jego ci�kie kroki cichn� w g��bi wy�o�onego drewnem korytarza. Roz�o�y� list, kt�rego nie znale�li w komnatach Erienne, cho� nie zosta� dok�adnie ukryty. Denser wiedzia�, �e tam b�dzie, zaadresowany do niego. I wiedzia�, �e go nie znajd�, podobnie jak jej samej. Ponownie przeczyta� list i westchn��. Min�o ju� cztery i p� roku od chwili, kiedy wszyscy razem stali na polach wok� wie�y Septerna, a mimo to Krucy pozostawali jedynymi lud�mi, kt�rzy mogli mu pom�c, mimo i� byli uszczupleni. Erienne znikn�a, a Thraun najprawdopodobniej wci�� biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozosta� Hirad, z kt�rym pok��ci� si� rok temu i od tamtej pory nie utrzymywa� kontaktu, Ilkar, kt�ry pracowa� w ruinach Julatsy, no i oczywi�cie Ten Najwa�niejszy. Denser u�miechn�� si�. Wci�� by� ich filarem. Pomy�la�, �e gdyby lecia� ca�� drog�, m�g�by za dwa dni znale�� si� w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim Gnie�dzie i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to mi�a perspektywa. Postanowi�, i� wyruszy z Dordover o �witaniu, i si�gn�� po pier�cie�, by rozpali� ogie� i ogrza� komnaty Erienne. Jego u�miech zblak�. Tak wiele jest do zrobienia. Dordova�czycy nie przestan� szuka� Lyanny, nie m�g� wi�c ryzykowa�, �e znajd� j� pierwsi. Bior�c pod uwag� tre�� listu, by�o to ma�o prawdopodobne, ale nie m�g� mie� ca�kowitej pewno�ci. A poza tym nie wiedzia� tak�e, czy jego c�rce nie zagro�� tak�e ludzie, do kt�rych Erienne zwr�ci�a si� o pomoc. By�o r�wnie� co� jeszcze. Dr�czy�o go co� powa�nego, ale nie m�g� wyci�gn�� tego z pod�wiadomo�ci. Mia�o to jaki� zwi�zek z Przebudzeniem. Silny podmuch wiatru za�omota� oknami i znik�, zanim w�a�ciwie si� pojawi�. Denser zadr�a�, po czym zacz�� ostro�nie przekopywa� si� przez papiery zgromadzone na biurku. * * * Korina wrza�a �yciem. Tego lata handel uda� si� doskonale, a zmiana pory roku nie przynios�a wielkich strat poza malej�c� liczb� w�drowc�w i robotnik�w, kt�rzy zacz�li odp�ywa� na po�udniowy kontynent, pod��aj�c za ciep�em. Po dw�ch latach pog�osek o kolejnych bitwach, rosn�cych podatkach i naje�dzie Wesmen�w, kt�re pojawia�y si� od czasu zako�czenia wojny, do opuszczonych dok�w i na place targowe Koriny wr�ci�o �ycie, ka�dy handlarz by� zdecydowany wycisn�� nawet najmniejszy grosz zysku. Dni targowe trwa�y d�u�ej, z ka�dym przyp�ywem w dzie� i w nocy do portu zawija�o wi�cej statk�w, zajazdy za�, karczmy i noclegownie nie widzia�y takiego najazdu od czasu najlepszych dni Sojuszu Handlowego Koriny. Oczywi�cie na ziemiach baron�w zn�w w najlepsze zacz�y si� swary i dru�yny najemnik�w ponownie mog�y liczy� na zyski. Lecz tym razem by� to interes bez udzia�u Kruk�w. Wronie Gniazdo, po�o�one na skraju g��wnego placu targowego Koriny, trzeszcza�o w szwach od samego rana, kiedy to podawano �niadania, do p�nego wieczoru, gdy po prosiakach z ro�na zostawa�y ju� tylko ko�ci i chrz�stki. Bezimienny zamkn�� drzwi za ostatnim pijakiem i odwr�ci� si�, by spojrze� na bar. W jednym z ma�ych luster zawieszonych na s�upach dostrzeg� swoje odbicie. Kr�tko ostrzy�one w�osy nie mog�y ukry� siwizny pasuj�cej do koloru jego oczu, lecz linia szcz�ki nadal pozosta�a tak samo wyrazista, a cia�o skryte pod bia�� koszul� i ciemnobr�zowymi spodniami utrzyma�o si� w dobrej formie dzi�ki regularnym niczym modlitwy �wiczeniom. Trzydzie�ci osiem lat. Nie czu� tego, lecz ju� nie walczy�. Mia� ku temu powody. Stra� w�a�nie obwie�ci�a pierwsz� godzin� nowego dnia, lecz min� jeszcze dwie, zanim przejdzie przez drzwi w�asnego domu. Mia� nadziej�, �e Diera mia�a z Jonasem lepsz� noc. Ch�opiec cierpia� na kolk� i cz�sto w nocy marudzi�. U�miechn�� si�, podchodz�c do baru, na kt�rym Tomas postawi� dwa paruj�ce cebrzyki wody z myd�em i po�o�y� szmaty i mop. Najszcz�liwsze chwile, pomy�la�, to stan�� w nocy nad ko�ysk� nowo narodzonego syna i potem obudzi� si� u boku Diery, kiedy s�o�ce wpada przez okno ich sypialni. Przyci�gn�� sobie zydel i usiad�, z hukiem opieraj�c r�ce na barze. Tomas wynurzy� si� zza niego z butelk� likieru z czerwonych winogron z Po�udniowych Wysp i dwoma ma�ymi kieliszkami. Nala� do obu. Cho� zaczyna� pi��dziesi�ty rok �ycia, jego oczy wci�� b�yszcza�y �ywo pod okapem brwi, a szczup�a sylwetka by�a krzepka i wyprostowana. - Za kolejn� udan� noc - rzek�, wr�czaj�c Bezimiennemu kieliszek. - I m�dr� decyzj� o zatrudnieniu dw�ch os�b dodatkowej obs�ugi. Zdj�li mi ci�ar z plec�w. Dwaj m�czy�ni, przyjaciele od ponad dwudziestu lat i od ponad tuzina wsp�w�a�ciciele Wroniego Gniazda, stukn�li si� kieliszkami i wypili. Jedna kolejka na noc. Taka by�a umowa, kt�ra obowi�zywa�a ich od jakich� czterech lat. �aden z nich nie przeoczy�by tego po ca�ym wieczorze wsp�lnej pracy, tak samo, jak nie mogliby zapomnie� o oddychaniu. W ko�cu robili to dla uczczenia tych wspania�ych chwil zwyczajnego �ycia, o kt�re Bezimienny walczy� wraz z Krukami przez ponad dekad�. Bezimienny potar� podbr�dek, czuj�c pod r�k� jednodniowy zarost. Spojrza� w stron� ozdobionych znakiem Kruk�w drzwi prowadz�cych na zaplecze, obecnie rzadko ju� u�ywanych. - Co� ci� gryzie, co? - zapyta� Tomas. - Tak - odrzek� Bezimienny - ale to nie to, o czym my�lisz. - Doprawdy? - Tomas uni�s� pytaj�co brwi. - Wiesz, nigdy nie mog�em tego zrozumie�. Za�o�y�e� t� knajp� i do tego prowadzisz j� ze mn� niemal od zawsze. - Nigdy nie s�dzi�e�, �e tego do�yj�, co? - Bezimienny uni�s� cebrzyk i szmat�. - Nigdy w to nie w�tpi�em. Lecz ty jeste� podr�nikiem, Sol. Wojownikiem. Masz to we krwi. Tylko Tomasowi i Dierze Bezimienny pozwala� u�ywa� swojego prawdziwego imienia, imienia Protektora, ale kiedy go tak nazywali, czu�, �e si� martwi�. Bo prawda by�a taka, �e on nigdy nie osiad� tak do ko�ca. Wci�� jeszcze mia� robot� do zrobienia w Xetesku: badania nad uwolnieniem Protektor�w, kt�re Ciemne Kolegium powinno dalej prowadzi�. Mia� tak�e przyjaci�, kt�rych chcia�by znowu zobaczy�. A poza tym, cho� stara� si� kierowa� rozs�dkiem, nie m�g� zaprzeczy�, �e czasem czu� zm�czenie nie ko�cz�c� si� rutyn� i wtedy pragn�� wyjecha� z mieczem na plecach i poczu�, �e znowu �yje. To go martwi�o. A je�li tak naprawd� on nigdy nie chcia� osi��� i jego mgliste pragnienia zmieni� si� w niedalekiej przysz�o�ci w co� bardziej konkretnego? Dobrze, �e przynajmniej nie czuje ch�ci walki na pierwszej linii, a to ju� jest co�. A przecie� trafia�y si� propozycje. Bardzo wiele propozycji. U�miechn�� si� do Tomasa. - Ju� nie. Teraz raczej macham mopem ni� mieczem. - Zatem co ci� gryzie? - Denser przybywa. Czuj� to. Jak zwykle. - Och. Kiedy? - Tomas zmarszczy� brwi. Bezimienny wzruszy� ramionami. - Wkr�tce. Naprawd� nied�ugo. W drzwiach prowadz�cych do gospody pojawi� si� Rhob, syn Tomasa. W ci�gu ostatnich kilku lat nerwowy dzieciak wyr�s� na silnego, rozs�dnego m�odzie�ca. Jego zielone oczy b�yszcza�y w twarzy o wysokich ko�ciach policzkowych, pod kr�tko przyci�tymi w�osami. Umi�niona posta� by�a efektem wielu lat fizycznej pracy przy koniach, siod�ach i powozach, dobry charakter za� stanowi� dok�adne odbicie osobowo�ci ojca. - Wszystkie konie s� wewn�trz i bezpieczne? - zapyta� Tomas. - Tak jest - przytakn�� Rhob, podchodz�c do baru po drugi cebrzyk i mop. - Dalej, staruszku, ruszaj do ��ka i daj m�odym posprz�ta� to miejsce. - Mia� szeroki u�miech, a jego oczy l�ni�y w �wietle lamp. Bezimienny roze�mia� si�. - Min�o wiele czasu od chwili, kiedy kto� nazwa� mnie m�odym. - To wzgl�dne poj�cie - zauwa�y� Rhob. Tomas przetar� powierzchni� baru i wrzuci� szmat� do cebrzyka. - Staruszek zamierza pos�ucha� rady syna. Do zobaczenia w po�udnie. - Dobranoc, Tomasie. - Dobranoc, ojcze. - No dobra - powiedzia� Bezimienny. - Ja zajm� si� sto�ami, a ty pod�og� i kominkiem. Ledwie weszli w sw�j rytm pracy, przerwa�o im gwa�towne walenie do drzwi. Rhob podni�s� g�ow� znad czyszczonego paleniska. Bezimienny westchn��. - S�dz�, �e wiem, kto to jest - rzek�. - Zobacz, czy mamy wod� na kaw�, co, Rhob? I zajrzyj do spi�arni po tac� chleba i sera. Rhob odstawi� wiadro w k�t i znikn�� za barem. Bezimienny odsun�� rygle i poci�gn�� drzwi. Denser niemal wpad� w jego ramiona. - Na bog�w, Denser, co ty, do diab�a, robi�e�? - Lecia�em - odpar�. Oczy mia� dzikie i zapadni�te, twarz blad� i zimn�. - Mo�esz mi da� co� ciep�ego? Jestem nieco zmarzni�ty. Bezimienny zaprowadzi� dygocz�cego Densera do pokoju na ty�ach, przyci�gn�� krzes�o do nie rozpalonego kominka i posadzi� maga na mi�kkiej poduszce. Pok�j niezbyt si� zmieni�. Drewniany st� i krzes�a stoj�ce pod zas�oni�tym okiennic� oknem okrywa�a bia�a tkanina. Ten st� widzia� i �wi�ta, i tragedie, a najsilniejszym wspomnieniem i �r�d�em smutku by� dla Bezimiennego obraz le��cego na nim martwego, okrytego p��tnem Sirendora Larna, najbli�szego przyjaciela Hirada, Hirada barbarzy�cy. Krzes�a Kruk�w wci�� sta�y przed kominkiem, lecz ka�dego dnia Bezimienny przestawia� je tak, by m�g� w spokoju po�wiczy� swoim s�ynnym dwur�cznym mieczem. Je�li do�wiadczenie czego� go nauczy�o, to tego, �e w �yciu na Balai niczego nie da si� przewidzie�. Wszed� Rhob, nios�c w jednej r�ce tac� z dymi�cym dzbanem, kubkami i talerzem jedzenia. W drugiej mia� szpadel pe�en gor�cych w�gli. Bezimienny wzi�� od niego obie te rzeczy, dzi�kuj�c skini�ciem g�owy. - Nie martw si�, posprz�tam z frontu - powiedzia� Rhob. - Dzi�kuj�. - Wszystko z nim w porz�dku? - Tylko troch� zmarz� - odpar� Bezimienny, chocia� wiedzia�, �e to nieprawda, �e chodzi o co� wi�cej. Widzia� b�l w oczach Densera i wyczerpanie, do kt�rego zmusi�a go desperacja. Szybko rozpali� ogie�, wcisn�� magowi do r�k kubek kawy i po�o�y� chleb i ser w zasi�gu jego r�ki. Potem usiad� na drugim krze�le i czeka�, a� Denser zacznie m�wi�. Xeteskianin wygl�da� �a�o�nie. Nie przystrzy�ona broda, czarne w�osy stercz�ce w nie�adzie, blada twarz, przekrwione, mocno podkr��one oczy i sine usta. Jego wzrok przesuwa� si� niespokojnie po ca�ym pokoju, nie mog�c zatrzyma� si� na jednym miejscu. Wci�� usi�owa� co� powiedzie�, ale z jego ust nie wydobywa� si� �aden d�wi�k. Dotar� ju� do granicy, wyczerpa� ca�y zapas si�. Nawet tak wyj�tkowy mag jak Denser ma ograniczon� wytrzyma�o��, a jeden b��d mo�e okaza� si� fatalny w skutkach, zw�aszcza w przypadku Skrzyde�-Cienia. Bezimienny czu� si� zwi�zany z Denserem od czasu, kiedy mag by� jego Wybranym, a on Protektorem. Spogl�daj�c na przyjaciela, czu�, �e nie mo�e milcze�. - Rozumiem, �e co� zmusi�o ci� do jak najszybszego przybycia tutaj, lecz zabicie samego siebie w niczym ci nie pomo�e. Nawet ty nie mo�esz rzuca� czar�w bez ko�ca. Denser skin�� g�ow� i uni�s� kubek do dr��cych ust, sycz�c, kiedy gor�cy p�yn sparzy� mu gard�o. - By�em ju� tak blisko. Nie chcia�em zatrzymywa� si� poza miastem. Straciliby�my kolejny dzie�. - Odr�twienie warg sprawi�o, �e m�wi� niewyra�nie. Chcia� co� wi�cej powiedzie�, ale zamiast tego zacz�� gwa�townie kaszle�. Bezimienny pochyli� si� i zabra� mu kubek, nim mag wyla� kaw� na siebie. - Spokojnie, Denser. Teraz jeste� tutaj. Je�li chcesz, znajd� ci ��ko. Spokojnie. - Nie mog� by� spokojny - odrzek�. - �cigaj� moj� dziewczynk�. Erienne j� zabra�a. Musimy odnale�� j� pierwsi albo oni j� zabij�. Bogowie, ona nie jest z�a. Ona jest tylko ma�� dziewczynk�. Potrzebuj� Kruk�w. Bezimienny znieruchomia�. Niesk�adna mowa Densera poruszy�a go do g��bi, oczekiwanie na pomoc Kruk�w zaniepokoi�o go niemal tak samo, jak problem. Przecie� Krucy ju� nie istniej�. �ycie ka�dego z nich potoczy�o si� inaczej. Ich ponowne po��czenie jest czym� nie do pomy�lenia. - Poczekaj, Denser, zwolnij. Musz� us�ysze� wszystko od pocz�tku. * * * Na po�udniowych stokach g�r Balan, o p� dnia jazdy od niemal w ca�o�ci odbudowanego miasta Blackthorne, zapad�a noc. Gwiazdy tworzy�y na niebie wzory, ksi�yc rzuca� blade �wiat�o, odpychaj�c ca�kowit� ciemno��. Hirad Coldheart szed� strom� �cie�k�, wcale nie staraj�c si� zachowywa� cicho. By�a to droga, kt�r� pokona�by, gdyby musia�, z zawi�zanymi oczami. Tym razem najwa�niejsza by�a szybko�� i zwinno�� poruszania si� po zdradzieckim b�ocie i g�adkich kamieniach. Zn�w zbli�ali si� �owcy, trzeba ich, podobnie jak i tych wcze�niej, powstrzyma�. Lecz Hirad wiedzia�, �e nawet je�li zgin�, tak jak poprzedni, to i tak nie po�o�y kresu g�upocie. Coraz wi�cej ludzi wa�y�o si� podj�� tego zadania, w miar� jak wie�ci o s�abych punktach przeciwnika w�drowa�y przez Balai�, wpadaj�c w uszy zainteresowanych, ich plany by�y coraz �mielsze i coraz lepiej dopracowane. Cho� to go brzydzi�o, wiedzia�, co ka�e tym m�czyznom i kobietom dzia�a�. Chciwo��. A tak�e marzenie o szacunku, jakim zostan� obdarzeni ci, kt�rzy pierwsi przynios� g�ow� smoka. Oto dlaczego nie m�g� opu�ci� Kaan, nawet gdyby chcia�. I nie dlatego, �e smoki by�y bezbronne, tylko dlatego, �e jednak zawsze istnia�o jakie� ryzyko. Ludzie wykazywali ogromn� wytrwa�o�� i pomys�owo��, �wiadczy�y o tym dzia�ania ostatniej grupy. Hirad wci�� mia� trudno�ci ze zrozumieniem, jak mo�na tak szybko zapomnie� o d�ugu, jaki Balaia zaci�gn�a u smok�w z Kaan. Bezimienny wyja�ni� mu to po pewnym wieczorze, kiedy to pods�ucha� we Wronim Gnie�dzie pijackich przechwa�ek o przygotowywaniu pierwszej wyprawy na smoki. - Nie powiniene� by� zaskoczony, Hirad - rzek�. - W ko�cu wszystko ma swoj� cen� i zawsze znajd� si� tacy, kt�rzy nie chc� uwierzy� w to, co smoki zrobi�y dla Balai. S� te� tacy, kt�rych to nie obchodzi. Oni znaj� tylko warto�� pieni�dza. Honor i szacunek nie maj� swojej ceny w z�ocie. Te s�owa rozpali�y gniew Hirada dok�adnie tak, jak Bezimienny zamierza�. To w�a�nie one sprawi�y, �e zawsze dba� o form� i trzyma� si� o krok przed �owcami. W swojej ignorancji pr�bowali ju� magii, trucizn, ognia i frontalnego ataku. Teraz zamierzali korzysta� z tego, czego nauczy�a ich �mier� poprzednik�w i co przekazali im obserwatorzy. Po raz pierwszy Hirad naprawd� by� zaniepokojony. Dru�yna sze�ciu �owc�w - trzech wojownik�w, mag i dwaj in�ynierowie - porusza�a si� ostro�nie i powoli w stron� wzg�rz pod Choulem, gdzie mieszka�y smoki. Trasa ich marszu przebiega�a z dala od wszelkich osad, kt�re mog�yby wcze�niej ostrzec Hirada. Wiedli ze sob� balist� strzelaj�c� okutymi stal� drewnianymi palami. Ich plan by� prosty, tak jak wszystkie najlepsze plany. O ile Hirad si� nie myli�, zamierzali zaatakowa� jeszcze tej samej nocy, wiedz�c, �e Kaan wylec�, by pod os�on� ciemno�ci polowa�. Balista zostanie umieszczona pod zwyczajow� tras� ich lot�w i przy szcz�liwym strzale pocisk mo�e zrani�, a nawet trwale okaleczy� smoka. Hirad wola� nie ryzykowa�, wi�c zszed� na d�, by si� z nimi spotka�, zanim pozwoli Kaan opu�ci� Choul. �owcy pope�nili dwa b��dy. Po pierwsze w swoich planach nie uwzgl�dnili Hirada, a po drugie tylko jeden z nich by� elfem. Zdali si� na �ask� nocy... i szybko odkryli, �e ta nie jest dla nich �askawa. Barbarzy�ca obserwowa� ich przez szczelin� mi�dzy g�azami. Znajdowali si� jakie� trzydzie�ci st�p poni�ej, oddaleni od niego o sto jard�w. Hirad by� w stanie �ledzi� ca�� grup� w szarym krajobrazie dzi�ki niesionej przez nich os�oni�tej latarni, skrzypieniu k� balisty i stukaniu kopyt ci�gn�cych j� koni. Zbli�ali si� do niewielkiego p�askowy�u, gdzie, jak domy�la� si� Hirad, planowali rozstawi� balist�. Zbocze wznosi�o si� tu �agodnie, a wystaj�ca ska�a zapewnia�a idealny punkt zaczepienia. Barbarzy�ca wiedzia� ju�, co musi zrobi�. Cofn�� si� nieco i pobieg� w d� do p�ytkiego �lebu, kt�ry bieg� r�wnolegle do p�askowy�u. Podkrad� si� do jego kraw�dzi i czeka� z mieczem w pochwie i obiema wolnymi r�kami. Mag prowadzi� konie po pochy�o�ci od jego strony, wojownik pilnowa� z drugiej. Dwaj in�ynierowie szli za balist�, a ostatnia para �owc�w zamyka�a poch�d. Hirad s�ysza� ci�ki oddech koni, stukot ich kopyt t�umi�y obwi�zane wok� n�g szmaty. Mimo ci�g�ego oliwienia przez in�ynier�w ko�a balisty skrzypia�y i trzeszcza�y, a od czasu do czasu s�ycha� te� by�o przesy�ane wzd�u� linii id�cych s�owa ostrze�enia i zach�ty. Barbarzy�ca przygotowa� si�. Tu� pod kraw�dzi� p�askowy�u �cie�ka przechodzi�a w strom� ramp� o d�ugo�ci oko�o dwudziestu jard�w. Po dzisiejszych ulewach powinna by� �liska. Kiedy �owcy zbli�yli si� do niej, zwolnili. Mag szed� na czele, trzymaj�c w d�oniach wodze i pop�dzaj�c konie. - Ruszajcie si�! - zasycza� kto� z do�u, w nieruchomym nocnym powietrzu zabrzmia�o to bardzo g�o�no. - Ostro�nie - uciszy� ich kto� inny. Nad skrajem p�askowy�u pojawi� si� mag. Hirad skoczy�, podcinaj�c mu nogi. M�czyzna gruchn�� o ziemi�. Barbarzy�ca ju� siedzia� na nim i zanim tamten zdo�a� krzykn��, zdzieli� go pi�ci� w skro�. G�owa czarodzieja uderzy�a o kamie� i mag zaleg� nieruchomo. Biegn�c pochylony przed sp�oszonymi ko�mi, Hirad wyci�gn�� z pochwy miecz. Wojownik po drugiej stronie koni by� zaledwie w po�owie odwr�cony w jego stron�, dlatego nie m�g� si� broni�. Hirad wbi� z rozmachem ostrze w jego bok, i kiedy tamten pada� z wrzaskiem, barbarzy�ca nachyli� si� nad nim. - Wierz mi, ty masz szcz�cie - powiedzia� chrapliwie. Uspokoiwszy konie, kt�re zaczyna�y si� cofa�, podbieg� do balisty i ci�� jedn� z lin. Punkt ci�ko�ci machiny przesun�� si� i konie ruszy�y odruchowo w przeciwn� stron�, nerwowo r��c. Cztery postacie, kt�re w tym czasie wchodzi�y na grzbiet p�askowy�u, spojrza�y do g�ry w niemym szoku i wyci�gn�y bro�. - Ostrzega�em ostatniego, kt�ry tutaj przyszed�, aby przekaza� nast�pnym, �e znajd� tu tylko �mier�. Ale wy nie chcieli�cie s�ucha�. - Uderzy� w nast�pn� lin�, rozcinaj�c j� jednym ciosem. Balista potoczy�a si� szybko po pochy�o�ci, rozganiaj�c �owc�w i nabieraj�c rozp�du na kamieniach i k�pach trawy. Nagle jedno ko�o odpad�o i przekrzywiona konstrukcja zakr�ci�a w lewo, ku kraw�dzi �cie�ki, a potem zacz�a kozio�kowa� w stron� skupiska drzew jakie� dwie�cie st�p poni�ej. Tymczasem na dole �owcy podnosili si� z ziemi. In�ynierowie patrzyli na wojownik�w, oczekuj�c jakich� wskaz�wek. Teraz ju� nic wam nie zrobi�, rzek� Hirad. Jest bezpiecznie, Wielki Kaanie. Ze wzg�rz za plecami barbarzy�cy oderwa� si� jaki� cie� i sp�yn�� w d� �cie�ki. By� ogromny, uderzenia jego skrzyde� wznieca�y wiatr, a z paszczy dobywa� si� ryk furii. �owcy odwr�cili si� i zacz�li ucieka�, lecz wtedy kolejny kszta�t wzlecia� w powietrze nad �cie�k�, a potem do��czy� do niego trzeci, i wsp�lnie pop�dzi�y �owc�w z powrotem w stron� Hirada. Trzy smoki przes�oni�y gwiazdy, wielkie cia�a wisia�y na niebie, a ch�ralne ryki odbija�y si� od g�r, echo wywo�ywa�o okrzyki przera�enia �owc�w, kt�rzy teraz sami stali si� �cigan� zwierzyn�. Stan�li zbici w ciasn� grupk�, a smoki okr��a�y ich, pochylaj�c krzaki i traw� i wzniecaj�c k��by kurzu. Ka�da z bestii mierzy�a ponad sto metr�w d�ugo�ci, ich wielko�� i moc by�y szyderstwem z tej �a�osnej bandy, kt�ra przyby�a, aby zabi� jednego z nich. �owcy byli bezradni i wiedzieli o tym, spogl�daj�c w paszcze, kt�re bez trudu mog�y po�kn�� ka�dego cz�owieka w ca�o�ci, i wyobra�aj�c sobie p�omie� tak gor�cy, i� m�g�by zamieni� ich w kupki popio�u. - Hirad, b�agam - wymamrota� jeden z in�ynier�w, spogl�daj�c na niego z rozpacz�. - Teraz ci� pos�uchamy. - Za p�no - odrzek� Hirad. - Ju� za p�no. Sha-Kaan zbli�y� si� i jego mocno bij�ce skrzyd�a powali�y �owc�w jak wichura. D�uga szyja zgi�a si� i opad�a, a paszcza z szybko�ci� w�a pochwyci�a wojownika. Z nieprawdopodobn�, zapieraj�c� dech w piersiach gracj� smok wzbi� si� w niebo. Jak na tak wielkie zwierz�, by� niewiarygodnie szybki, pozostali �owcy gapili si� w niebo zbyt przera�eni, by my�le� o wstaniu z ziemi. M�czyzna w wielkiej paszczy Sha-Kaana nawet nie krzykn��, kiedy jego cia�o zosta�o rozdarte na kawa�ki i wyplute. Potem Wielki Kaan wywarcza� w noc swoj� w�ciek�o��, a d�wi�k poni�s� si� echem niczym odleg�y grzmot. Tymczasem Nos-Kaan uni�s� si� jeszcze wy�ej, po czym zanurkowa�, spadaj�c na ludzi z rozwart� paszcz�. Jednym uderzeniem skrzyde� zmniejszy� swoj� pr�dko��, ale podmuch i tak przeturla� �owc�w po ziemi, a ich okrzyki zag�uszy� ryk powietrza. Potem uderzy� tak samo jak Sha, jego ofiara zosta�a natychmiast zmia�d�ona i wypluta na ziemi� u st�p pozosta�ych �owc�w. Wreszcie przysz�a kolej na Hyn-Kaana. Wielki czarny kszta�t wisia� w �wietle gwiazd zaledwie kilka st�p nad ziemi� i porusza� leniwie g�ow�, by schwyta� ofiar� w paszcz�. Potem zamacha� skrzyd�ami i wzni�s� si� w niebo, ludzki j�k coraz bardziej s�ab�, a� ucich�, a potem rozleg� si� odg�os uderzenia cia�a o kamienie. Hirad obliza� wyschni�te wargi. A wi�c smoki dokona�y zemsty, pokaza�y swoj� pot�g�. Elf u jego st�p mia� szcz�cie, bo wci�� by� nieprzytomny i niczego nie widzia�. Hirad kocha� smoki Kaan i nawet tak gwa�towna i okrutna �mier� ludzi nie mog�a zerwa� tej wi�zi. Jednak czu�, �e jeszcze raz przypomniano mu o wielkiej przepa�ci dziel�cej ludzi i smoki, o tym, �e s� to tak pot�ne stworzenia, �e gdyby tylko chcia�y, ludzie staliby si� ich niewolnikami. Hirad zwr�ci� teraz uwag� na samotnego in�yniera, wci�� �ywego, otoczonego rozdartymi cia�ami przyjaci�. Wok� jego but�w, gdy tak kl�cza� przera�ony trzema kr���cymi nad nim smokami, pojawi�a si� ka�u�a moczu. Sha-Kaan wyl�dowa� i z�apa� go w pazury, a potem podni�s� w kierunku paszczy. M�czyzna zaj�cza� i zacz�� co� be�kota�. Tymczasem Hirad odwr�ci� si� do elfa, wyci�gn�� korek z buk�aka i wyla� zawarto�� na jego g�ow�. Ten parskn��, zakrztusi� si�, j�kn�� z b�lu. Hirad z�apa� go za ko�nierz i podni�s�, trzymaj�c sztylet tu� przy jego gardle. - Pomy�l tylko o rzuceniu czaru, a umrzesz. Nie jeste� do�� szybki, aby mnie pokona�, zrozumia�e�? - Mag kiwn�� g�ow�. - Dobrze. A teraz patrz i ucz si�. Sha-Kaan przysun�� nieszcz�snego in�yniera jeszcze bli�ej swojej paszczy. - Czemu na nas polujecie? - spyta�, a jego oddech rozwia� w�osy m�czyzny. Ten pr�bowa� odpowiedzie�, ale nie m�g� wydoby� z siebie g�osu, z jego gard�a wychodzi� tylko zd�awiony j�k. - M�w, cz�owieku. In�ynier zamacha� bezradnie nogami w powietrzu, zapieraj�c si� d�o�mi o pazury smoka. - Zobaczyli�my szans� na wygodne �ycie - wydusi� wreszcie z siebie. - Ale nie chcia�em ci� skrzywdzi�. My�la�em, �e... Sha-Kaan prychn��. - �Nie chcia�em ci� skrzywdzi�.� Uwa�a�e� nas za bezmy�lne jaszczurki. A zabicie mnie albo jednego z mojego Miotu mia�o by�... Jak to nazywa Hirad? A tak, �sportem�. Ale teraz jest inaczej, co? Teraz uwa�asz nas za zdolnych do my�lenia? In�ynier kiwn�� g�ow�, a potem zacz�� si� j�ka�. - Ni-nigdy wi�-wi�cej t-t-te-tego nie-e zro-o-obi�. Przysi�gam. - Rzeczywi�cie, nie zrobisz - powiedzia� Sha-Kaan. - Mam nadziej�, �e tw�j szcz�liwy towarzysz uwa�nie tego s�ucha. - M�j szcz�li...? - In�ynierowi nie by�o dane doko�czy�. Sha-Kaan z�apa� ogromnymi pazurami czubek jego czaszki i zmia�d�y� jak przejrza�y owoc, a towarzysz�cy temu odg�os odbi� si� echem od otaczaj�cych ich ska�. Hirad poczu�, jak mag dr�y i zaczyna sapa�. Nogi mu os�ab�y, lecz barbarzy�ca nadal trzyma� go w pionie. Sha-Kaan pu�ci� drgaj�ce cia�o in�yniera i spojrza� w ich stron� - przenikliwy b��kit migocz�cy zimno w ciemno�ci. - Hiradzie Coldheart, pozostawiam ci doko�czenie ostrze�enia. - I Wielki Kaan wzbi� si� w powietrze, aby wys�a� sw�j Miot na �owy. Hirad nadal trzyma� maga, pozwalaj�c przera�onemu elfowi przyjrze� si� otaczaj�cej ich rzezi. Czu�, jak m�czyzna dygocze. Kiedy poczu� w nosie zapach uryny, odepchn�� go. - �yjesz, poniewa� pozwoli�em ci �y� - rzek�, spogl�daj�c na bia�� jak papier twarz elfa. - Ju� znasz wiadomo��, jak� masz rozg�osi�. Ka�dego, kto przychodzi tu po smoki Kaan, czeka tylko szybka �mier�. Smoki nie s�u�� do polowa� i s� znacznie pot�niejsze, ni� mo�na to sobie wyobrazi�. Rozumiesz mnie, prawda? Mag kiwn�� g�ow�. - Dlaczego ja? - Jak si� nazywasz? - zapyta� ostro Hirad. - Y-Yeren - wyduka� tamten. - Z Julatsy, nieprawda�? Kolejne kiwni�cie g�ow�. - W�a�nie dlatego ty. Ilkarowi brakuje mag�w. Udasz si� wi�c do kolegium i b�dziesz stamt�d rozg�asza� wiadomo��. Zostaniesz tam, aby mu pomaga� w taki spos�b, jaki on uzna za stosowny. Je�li us�ysz�, �e tak si� nie sta�o, nigdzie nie b�dziesz bezpieczny. Ani w g��binach piek�a, ani w pustce. Nigdzie. Znajd� ci� i przyprowadz� swoich przyjaci�. - Hirad wskaza� r�k� do g�ry, w stron� ska�. - A teraz precz mi z oczu. I nie przestawaj biec, dop�ki Ilkar nie pozwoli ci si� zatrzyma�. Jasne? Trzecie kiwni�cie g�ow�. Hirad odwr�ci� si� i odszed�, a odg�os biegn�cych st�p wywo�a� na jego ustach ponury u�miech. Rozdzia� 2 Kilka ostatnich dni, kt�re sp�dzi�a na pok�adzie statku - kiedy wiedzia�a, �e wreszcie uciek�a ze szpon�w kolegi�w, nie tylko Dordover, ich wszystkich - by�o najspokojniejszym i przynosz�cym najwi�ksze odpr�enie czasem w ca�ym �yciu Erienne. Na spokojnych p�nym latem wodach Po�udniowego Oceanu, we wspania�ym, suchym cieple mog�y wraz z Lyann� wreszcie odpocz��, zapomnie� o minionych troskach i pomy�le� o tym, co nadejdzie. Kiedy teraz spogl�da�a w przesz�o��, u�wiadamia�a sobie, �e g�osy w jej g�owie odzywa�y si� tak regularnie, i� wydawa�y si� cz�ci� jej samej. Nak�ania�y j�, by odesz�a z kolegium i pozosta�a z nimi. Przypomnia�a sobie t� noc, kiedy podj�a decyzj�. Kolejna noc w Dordover, kolejny koszmar dla Lyanny. Jak si� okaza�o, o jeden za du�o. Dordover. Tam Rada Starszych Kolegium Magii przyj�a j� po tym, jak opu�ci�a Xetesk. Tam traktowano j� z mieszanin� podziwu i pogardy dla jej spl�tanej przesz�o�ci. Tam wreszcie wyj�tkowe zdolno�ci jej c�rki zosta�y wykszta�cone i tam - zbadane przez mag�w - wywo�a�y strach wi�kszy ni� podniecenie. To, co przez ten rok uda�o si� dordova�skim magom odkry�, Erienne ju� dawno wiedzia�a, oboje z Denserem wiedzieli. Tak naprawd� Lyanna znajdowa�a si� poza ich ograniczonym pojmowaniem. Nie mogli w bezpieczny spos�b rozwija� jej zdolno�ci, tak jak nie potrafiliby nauczy� szczura lata�. Jedna magia, jeden mag. Starszyzna Dordover nienawidzi�a tej mantry i faktu, �e Erienne tak mocno w ni� wierzy�a. To by�o wbrew wyobra�eniom, kt�re zapewnia�y Dordover niezale�no��. Mimo to z pocz�tku zabrali si� do szkolenia Lyanny z wielkim po�wi�ceniem. Ale potem, gdy u�wiadomili sobie ogrom jej zdolno�ci, wywo�a�o to ich chciwo�� lub, co bardziej prawdopodobne, poczuli si� zagro�eni. Lecz przez ca�y czas by� kto�, kto rozumia�, co si� dzieje. Kto� pot�ny. G�osy odzywa�y si� w jej g�owie i, o ile wiedzia�a, w g�owie Lyanny. Wspiera�y j�, dodawa�y wiary, pomaga�y zachowa� zdrowe zmys�y i uspokaja�y. Zach�ca�y j�, by przyj�a to, co proponuj� - wiedz� i moc. I wtedy nadesz�a tamta wyj�tkowa noc. Wtedy zrozumia�a, �e Dordova�czycy nie mog� ju� pom�c Lyannie, �e nara�aj� j� tylko na niebezpiecze�stwo. Nie umiej� uwolni� jej od koszmar�w i jednocze�nie nie pozwalaj�, by si� rozwija�a. Ba�a si�, �e jej frustracja z tego powodu mo�e doprowadzi� do katastrofy. Jest tak ma�a, �e nie rozumie, co mo�e rozp�ta�. Nawet teraz z trudem powstrzymywa�a wybuchy z�o�ci, w czym by�a nieodrodn� c�rk� swojej matki. Jak na razie nie przeobra�a�a swego gniewu w magi�, lecz ta chwila nadejdzie, chyba �e nauczy si� ogranicza� moc, jak� posiada. Tamtej nocy Lyanna obudzi�a si� z krzykiem, kt�ry przerazi� Erienne bardziej ni� kiedykolwiek wcze�niej. Ko�ysa�a dygocz�c�, spocon� jak mysz dziewczynk�, p�ki ta si� nie uspokoi�a. Teraz przypomina�a sobie ich rozmow�, jakby zdarzy�a si� przed chwil�. - W porz�dku. Mama jest przy tobie. Nic ci si� nie stanie. - Erienne otar�a buzi� c�rki, z ca�ych si� staraj�c si� uspokoi� wal�ce serce. - Wiem, mamo. - Dziewczynka przytuli�a si� do niej. - Z ciemno�ci wysz�y jakie� potwory, lecz odp�dzi�y je stare kobiety. Erienne przesta�a j� ko�ysa�. - Kto, Lyanno? - Stare kobiety. One zawsze mnie ratuj� - Przytuli�a si� jeszcze mocniej. - Je�li jestem blisko nich. Erienne u�miechn�a si�, gdy� podj�a j