8662
Szczegóły |
Tytuł |
8662 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8662 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8662 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8662 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Barclay
Dziecko nocy
Nigthchild
Prze�o�y�: Micha� Studniarek
Wydanie oryginalne: 2001
Wydanie polskie: 2004
Ksi��k� t� dedykuj� pami�ci Stuarta Bartletta.
Prawdziwego przyjaciela, wspania�ego m�a Viv,
ojca Tima, Emmy, Claire i Nicka.
Bardzo nam Ciebie brakuje, dlatego ten tom jest dla Ciebie.
Po raz kolejny pojawili si� ludzie, kt�rzy pomogli mi wyg�adzi� tekst i dali
w�a�ciwe
odpowiedzi, kiedy ich najbardziej potrzebowa�em. Dzi�kuj� Alanowi Mearnsowi za
dostarczenie wa�nego brakuj�cego kawa�ka podczas spaceru do pubu w Killarney;
Lisie
Edney, Deborze Erasmus i Laurze Gulvin za s�owa, kt�re mi da�y; Dave�owi,
Dickowi,
George�owi i Pete�owi, kt�rzy stoczyli dobr� bitw� w moim imieniu; Simonowi
Spantonowi,
kt�rego wsparcie i intuicja pomog�y mi prze�y� rok, kt�ry czasami wydawa� si�
bardzo
trudny.
BOHATEROWIE
KRUCY
Hirad Coldheart BARBARZY�CA
Bezimienny WOJOWNIK
Ilkar JULATSA�SKI MAG
Denser MAG Z�ODZIEJA �WITU
Erienne MAG FORMU�
KOLEGIA
Dystran W�ADCA XETESKU
Vuldaroq PAN NA WIE�Y, DORDOVER
Heryst LORD STARSZY MAG, LYSTERN
Sytkan LORD MAG, XETESK
Ry Darrick GENERA� LYSTERNE�SKIEJ KAWALERII
Aeb PROTEKTOR
Lyanna C�RKA ERIENNE
�O�NIERZE, �EGLARZE I LORDOWIE
Ren�erei GILDIA DRECH
Tryuun GILDIA DRECH
Jasto Arlen LORD ARLEN
Selik KAPITAN CZARNYCH SKRZYDE�
Jevin KAPITAN S�O�CA CALAIUS
AL-DRECHAR
Ephemere
Cleress
Myriell
Aviana
KAAN
Sha-Kaan WIELKI KAAN
Hyn-Kaan
Nos-Kaan
�Gdy Niewinny dosi�dzie �ywio��w
i ziemia le�y rozdarta,
Rozdzielenie si� odwr�ci
i z chaosu powstanie Jedno��,
by ju� nigdy nie upa��.�
Tinjata, Starszy Mag, Dordover
Prolog
Przez ca�e swoje d�ugie �ycie Jarrin �owi� na wodach na p�noc od K��w Sunary.
Zna�
tutejszy uk�ad pr�d�w i zmienno�� wiatru. I zna� pi�kno samotno�ci. Zanurzy�
sieci i saki w
os�oni�tej g��bokiej zatoczce i teraz pozosta�o mu tylko cudowne oczekiwanie. To
by�a pora,
kt�r� uwielbia�. Le�a� na pok�adzie swojego osiemnastostopowego przybrze�nego
skimera,
kt�ry ko�ysa� si� lekko na fali. Pojedynczy �agiel owin�� si� wok� bomu.
Jarrin wyj�� korek z butelki rozcie�czonego wina, potem wyci�gn�� z torby grub�
kanapk� z szynk�, po�o�y� to wszystko na �awce obok i popatrzy� na b��kitne
niebo, po
kt�rym p�yn�y rzadkie chmury. W taki dzie� nie wyobra�a� sobie lepszego �ycia.
Musia� si� nieco zdrzemn��, bo gdy si� obudzi�, poczu�, jak ��d� dziwnie si�
ko�ysze.
S�o�ce przesun�o si� nieco ku lewej stronie. Co� psu�o idealn� harmoni� tego
dnia, jaki�
odleg�y rycz�cy d�wi�k dra�ni� jego uszy.
Jarrin opar� si� na �okciach, przechyli� g�ow� i wsadzi� palec do lewego ucha.
Nie s�ysza�
ani jednego ptaka. Przez lata tak przyzwyczai� si� do ostrych krzyk�w mew
kr���cych nad
jego g�ow� albo lec�cych za �odzi� po dobrym po�owie, �e sta�y si� cz�ci� t�a.
Teraz ich
milczenie dzia�a�o mu na nerwy. Zwierz�ta potrafi�y wyczuwa� r�ne rzeczy.
Rozejrza� si� ca�kiem ju� rozbudzony - wok� dzia�o si� co� dziwnego. Niebo nad
g�ow�
by�o pi�kne, lecz powietrze pachnia�o deszczem. Woda zabra�a go w morze, chocia�
przyp�yw dopiero mia� nadej��. A rycz�cy d�wi�k odbija� si� echem od K��w
Sunary,
wype�niaj�c powietrze nieziemskim ha�asem, kt�ry sprawia�, �e �o��dek �ciska� mu
si� ze
strachu.
Usiad� na okr�nicy, marszcz�c czo�o, kiedy jego spojrzenie przyci�gn�o jakie�
poruszenie na morzu. Zamar�.
W jego stron� nies�ychanie szybko p�dzi�a �ciana wody, za kt�r� gromadzi�a si�
coraz
wi�ksza masa ciemnych chmur. Rozci�ga�a si� tak szeroko, jak tylko m�g� si�gn��
wzrokiem,
po obu stronach zatoki widzia� olbrzymi� i straszn� szarob��kitn� g�r�
zwie�czon� biel�.
Jarrin wci�� patrzy�. M�g� pr�bowa� podnie�� kotwic�, postawi� �agiel i pomkn��
do
brzegu, ale wiedzia�, �e to daremny trud. Fala musia�a by� wysoka na ponad sto
st�p i nie
zapowiada�a ocalenia, tylko �mier� na skalistym wybrze�u. M�czyzna zawsze
zaklina� si�,
�e b�dzie patrzy� �mierci prosto w twarz, zatem wyprostowa� si�, od�piewa�
modlitw� do
duch�w, aby m�c bezpiecznie przej�� do krainy przodk�w, i czeka�, rozkoszuj�c
si�
wspania�� pot�g� natury, nim ta zmiot�a go w nico��.
Rozdzia� 1
Pow�z turkota�, jad�c pokrytym koleinami i zaro�ni�tym go�ci�cem w stron�
zachodniego kra�ca Czarnych Szczyt�w, ku S�pim Ska�om. Ko�a podskakiwa�y na
kamieniach, drewno skrzypia�o, a metalowe sworznie piszcza�y w �o�yskach.
Uderzeniem lejc
i pokrzykiwaniem wo�nica pop�dzi� par� koni ci�gn�cych pow�z z szybko�ci�, kt�ra
mog�a
doprowadzi� tylko do jednego.
Lecz jeszcze nie teraz.
Z ka�dym odbijaj�cym si� w krzy�u wstrz�sem wo�nica ogl�da� si� przez rami�.
Przez
chmur� kurzu, kt�r� wznieca� pojazd, widzia�, jak si� zbli�aj�. Sze�� postaci na
koniach,
po�eraj�cych dystans w tempie, kt�rego nie ogranicza�a z�a droga, zab�jcza dla
k� wozu.
Obserwowa�, jak si� zbli�aj�, przez ponad po�ow� dnia, jego bystre oczy
dostrzeg�y ich
niemal w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego i zacz�li po�cig. Z pocz�tku
nie musia�
gna�, lecz kiedy popo�udnie zacz�o przechodzi� w wiecz�r, zrozumia�, �e jego
prze�ladowcy
s� gotowi zaje�dzi� swe wierzchowce na �mier�, aby tylko go z�apa�. Nie dziwi�o
go to. To,
co, jak s�dzili, jecha�o w powozie, by�o warte znacznie wi�cej ni� �ycie kilku
chabet.
U�miechn�� si�, popatrzy� na szlak i znowu trzasn�� lejcami. Czyste do tej pory
niebo
zacz�o chmurzy� si� na wiecz�r, a �wiat�o traci�o ju� na ostro�ci. Podrapa� si�
po podbr�dku
i popatrzy� na swoje konie. Pot p�yn�� z ich bok�w i pieni� si� pod sk�rzan�
uprz꿹. Ich
g�owy podskakiwa�y, oczy by�y szeroko otwarte, a uszy stulone.
- Dobra robota - u�miechn�� si�.
Jeszcze raz obejrza� si� za siebie. Byli oddaleni o zaledwie sto jard�w. Stuk,
kt�ry
us�ysza�, oznacza�, �e w pow�z trafi�a pierwsza strza�a. Wzi�� g��boki oddech:
to si� musi
sko�czy� tutaj.
Pochyli� si�, pu�ci� lejce i wskoczy� na grzbiet prawego konia, czuj�c d�o�mi i
nogami
jego ciep�o, a zarazem jego wyczerpanie.
- Spokojnie - powiedzia�. - Spokojnie.
Poklepa� konia po karku i wyci�gn�� sztylet, a potem jednym szybkim ruchem
odci��
uprz��. Jeszcze jeden ruch i sk�rzane mocowanie jarzma odpad�o. �cisn�� boki
siwka pi�tami
i odbi� w prawo, pozostawiaj�c drugiego wa�acha z wozem, kt�ry gwa�townie
zwolni� i
obr�ci� si� w lewo. Modli� si�, aby pow�z nie wywr�ci� si�.
Potem rozpl�ta� wodze zawi�zane wok� w�dzid�a i po chwili walki ze zwierz�ciem
nachyli� si� nad jego karkiem, szybko oddalaj�c si� od pojazdu. Kiedy us�ysza�
za sob�
krzyki, �ci�gn�� cugle i odwr�ci� si�.
Byli ju� na miejscu. Otworzyli drzwi i okr��ali pow�z, pokrzykuj�c gniewnie i
wzajemnie si� obwiniaj�c. Wiedzia�, �e jest dobrze widoczny, ale nie przejmowa�
si� tym.
Teraz go nie dogoni�, co wi�cej, odci�gn�� ich od zdobyczy. P� dnia jazdy za
pustym
wozem. Teraz przynajmniej nie znajd� tego, czego szukali.
Jednak nie by�o czasu na rado��. To zaledwie sze�ciu prymitywnych drani, kt�rych
uda�o
mu si� oszuka�. A przecie� byli jeszcze inni, znacznie sprytniejsi, a ci, nie
b�d� tak �atwym
przeciwnikiem.
* * *
Erienne spojrza�a na c�reczk� �pi�c� spokojnie na jej podo�ku i po raz pierwszy
zastanowi�a si�, czy nie pope�ni�a strasznego g�upstwa. Pierwszy dzie� w
Czarnych Szczytach
min�� do�� spokojnie. Lyanna by�a w wy�mienitym nastroju, id�c na po�udnie
�piewa�y pie�ni
w�drowc�w, a oblany s�o�cem las pachnia� czysto, �wie�o i przyja�nie. Ta
pierwsza noc
okaza�a si� dla niej prawdziw� przygod�: spa�a na otwartym terenie, okryta
matczynym
p�aszczem i chroniona ostrzegawczymi zakl�ciami. Podczas kiedy spa�a, Erienne
odesz�a
dalej, dostrajaj�c si� do many i szukaj�c znak�w �wiadcz�cych o tym, �e nie
wszystko jest
dobrze.
Erienne nie s�dzi�a, aby tej nocy grozi�o im jakie� niebezpiecze�stwo. Wierzy�a,
i� Gildia
wie, co robi, i zaopiekuje si� nimi. I cho� w g�rach biega�y wilki, nie by�y
znane z polowania
na ludzkie mi�so, ona za�, czarodziejka z Dordover, potrafi�a broni� si� lepiej
ni� zwykli
ludzie.
Lecz drugiego dnia ich nastr�j uleg� zmianie. Las stawa� si� coraz g�stszy i
przez
wi�kszo�� czasu sz�y w cieniu, humor poprawia� im si� tylko wtedy, gdy s�o�ce
przedziera�o
si� przez li�cie, by o�wietli� ziemi� u ich st�p. Piosenki i rozmowy stawa�y si�
coraz rzadsze i
szybko cich�y. I cho� Erienne stara�a si� wyszuka� jaki� temat rozmowy albo
pokaza� co�
interesuj�cego swojej coraz bardziej niespokojnej c�rce, s�owa albo nie
wywo�ywa�y �adnej
reakcji, albo zamiera�y jej na ustach, kiedy spogl�da�a w pe�ne strachu oczy
Lyanny.
Tak naprawd� ona te� go czu�a. Rozumia�a - albo s�dzi�a, �e rozumie - dlaczego
musz�
i�� same. Lecz jej wiara w Gildi� szybko s�ab�a. Oczekiwa�a jakiego� kontaktu,
lecz nic
takiego si� nie sta�o, i teraz ka�dy trzask ga��zki i skrzypni�cie drzewa
sprawia�y, �e
podskakiwa�a ze strachu. Si�gn�a wi�c po �piew ptak�w, by poprawi� nastr�j
Lyanny. W
ko�cu, sk�ama�a, skoro ptaki �piewaj�, nie mo�e tu by� niebezpiecznie.
Erienne wci�� si� u�miecha�a, cho� wiedzia�a, �e Lyanna jest tylko cz�ciowo
przekonana
co do potrzeby dalszej w�dr�wki. Do tego ma�a szybko si� m�czy�a, dlatego p�nym
popo�udniem musia�y si� zatrzyma�. Dordovanka siedzia�a oparta o poro�ni�te
mchem
drzewo, podczas gdy dziewczynka spa�a. Biedne dziecko. Ma tylko pi�� lat i ju�
ucieka, by
ocali� �ycie, cho� jeszcze o tym nie wie.
Pog�adzi�a d�ugie czarne w�osy swojej c�rki i odsun�a lalk� tak, aby nie
gniot�a jej w
policzek. Rozejrza�a si� po lesie. Szum wiatru mi�dzy drzewami i ciemne ga��zie
ko�ysz�ce
si� nad nimi wydawa�y si� gro�ne. Wyobrazi�a sobie, �e zbli�a si� do nich stado
wilk�w, lecz
szybko potrz�sn�a g�ow�, aby odp�dzi� od siebie t� wizj�. Czu�a te�, �e s�
�ledzone, i nie
mog�a pozby� si� my�li, �e to nie Gildia.
Serce za�omota�o jej w piersi, ogarn�a j� panika. Cienie podskakiwa�y przed
ni�,
przyjmowa�y ludzkie kszta�ty i �miga�y na skraj pola widzenia, zawsze poza jej
zasi�giem.
Zasch�o jej w ustach. Co, na wszystkich bog�w, one tutaj robi�? Kobieta i ma�e
dziecko.
�cigane przez si�y zbyt wielkie, by da�o si� z nimi walczy�. Powierzy�y swoje
�ycie
ca�kowicie obcym osobom, kt�re z pewno�ci� ich opu�ci�y.
Mimo �e popo�udnie by�o ciep�e, Erienne zadr�a�a, to obudzi�o Lyann�.
Dziewczynka
popatrzy�a na ni�, daremnie szukaj�c pocieszenia.
- Mamusiu, dlaczego oni tylko patrz�? Dlaczego nam nie pomog�?
Poniewa� Erienne milcza�a, Lyanna spyta�a jeszcze raz, dodaj�c: �Czy oni nas nie
lubi�?�. Wtedy za�mia�a si� i zwichrzy�a w�osy dziecka.
- Jak ktokolwiek m�g�by ci� nie lubi�? Oczywi�cie, �e nas lubi�, kochanie.
S�dz�, �e
musz� trzyma� si� z dala od nas, by upewni� si�, �e nic z�ego nas nie spotka.
- Kiedy tam dotrzemy, mamo?
- Ju� nied�ugo, kochanie. Nied�ugo. Wtedy odpoczniesz. Ju� si� zbli�amy. - Ale
nawet dla
niej samej te s�owa brzmia�y pusto, a wiatr w drzewach szepta� o �mierci.
Lyanna spojrza�a na ni� bystro, jej broda lekko zadrga�a.
- Nie podoba mi si� tu, mamo - powiedzia�a.
Erienne zn�w zadr�a�a.
- Mnie te�, kochanie. Ale idziemy tam, gdzie jest lepiej.
Ma�a kiwn�a g�ow�.
- Nie pozwolisz, aby �li ludzie mnie dostali, prawda?
- Oczywi�cie, �e nie.
Pomog�a Lyannie wsta�, zarzuci�a tobo�ek na rami� i ruszy�y dalej, kieruj�c si�
na
po�udnie, tak jak im powiedziano. Erienne przyspiesza�a, czuj�c zbli�aj�ce si�
duchy, i
pr�bowa�a sobie wyobrazi�, w jaki spos�b Bezimienny albo Thraun zgubiliby
�cigaj�cych.
Mogliby na przyk�ad zatrze� �lady, poruszaj�c si� ostro�nie nad ziemi� i
zostawiaj�c fa�szywe
tropy. Zastanawia�a si� nawet, czy zdo�a�aby unie�� c�rk� w P�aszczu-Ukrycia,
czyni�c je
obie niewidzialnymi. By�oby to jednak zbyt m�cz�ce. U�miechn�a si� ponuro. Dla
Lyanny
by�a to gra, kt�ra mo�e j� bawi�, lecz ona wiedzia�a, �e to gra o najwy�sz�
stawk�.
* * *
Szli przez las ca�kiem zr�cznie, lecz mimo to elfy niczego nie przeoczy�y.
Ren�erei
musia�a przyzna�, �e zaskoczy�y j� ich zdolno�ci, cichy spos�b poruszania si� i
wysi�ki, by
nie pozostawia� po sobie �adnych �lad�w. Podziwia�a nawet tras�, kt�r� wybrali,
cz�sto
schodz�c z wytyczonego szlaku, by zgubi� ka�dego, kto m�g�by ich �ledzi�.
Mog�oby to zmyli� wi�kszo�� �cigaj�cych, lecz Ren�erei i Tryuun urodzili si� w
lesie i
wyczuwali ka�dy �lad wywo�any przej�ciem ludzi. Opad�y li�� wgnieciony w
�ci�k�,
kawa�ek kory oddarty z drzewa na znacz�cej wysoko�ci, wz�r z le��cych na ziemi
ga��zek. A
w przypadku tych ludzi r�wnie� cie� niezgodny z k�tem padania promieni
s�onecznych,
zawirowania powietrza, zmiana w nawo�ywaniu si� le�nych zwierz�t.
Ren�erei sz�a z przodu, Tryuun os�ania� siostr� z boku, jakie� dwadzie�cia
jard�w od niej.
Para elf�w �ledzi�a te znaki przez ponad p� dnia, wci�� si� zbli�aj�c, lecz nie
daj�c ludziom
najdrobniejszej wskaz�wki, i� kto� za nimi pod��a.
Elfka uwa�nie bada�a wzrokiem drog�. Ka�dy krok jej st�p odzianych w lekkie
sk�rzane
buty by� pewny i cichy, p�aszcz, kaftan i spodnie w zielono-br�zowe plamy
stapia�y si� z
nakrapianym s�o�cem le�nym poszyciem. Zbli�ali si�. Gnie�d��ce si� u st�p sosen
�wistaki
wydawa�y ostrzegawcze d�wi�ki, py� z kory unosi� si� w powietrzu tu� przy
poszyciu, a w
suchym b�ocie k�pki trawy powoli prostowa�y si� po zdeptaniu ludzk� stop�.
Ren�erei zatrzyma�a si� przy wielkim, starym d�bie, k�ad�c jedn� d�o� na pniu,
by
wyczu� jego energi�, a drug� daj�c sygna� Tryuunowi. Nawet si� nie ogl�daj�c,
wiedzia�a, �e
brat jest dobrze ukryty.
Dziesi�� jard�w przed ni� niewielkie zawirowanie powietrza, sygnalizowane przez
poruszenia paproci i niskich li�ci, �wiadczy�y o obecno�ci maga w P�aszczu-
Ukrycia. Porusza�
si� powoli, unikaj�c ujawnienia si� cho�by na u�amek sekundy, a Ren�erei zn�w
podziwia�a
jego kunszt.
Elfka przesz�a przez zawirowanie, ledwie dotykaj�c palcami ziemi i tworz�c sobie
obraz
maga. Wysoki, szczup�y i dobrze umi�niony, nie�wiadom gro��cego mu �miertelnego
niebezpiecze�stwa. Elfka sz�a cicho, jej krok niczego nie zak��ca�, le�ne
stworzenia czu�y si�
przy niej bezpiecznie.
W ostatniej chwili wyci�gn�a ze sk�rzanej pochwy n�, wyprostowa�a si�, z�apa�a
m�czyzn� za czo�o i odci�gn�a jego g�ow� do ty�u, jednocze�nie podrzynaj�c mu
gard�o.
Krew trysn�a na ziele�, a cz�owiek po raz ostatni zadr�a�, zbyt zaskoczony, by
pr�bowa�
wykrzycze� ostrze�enie. P�aszcz opad�, ods�aniaj�c czarne, dopasowane ubranie i
ogolon�
g�ow�. Ren�erei nigdy nie patrzy�a na ich twarze, kiedy gin�li w ten spos�b.
Zaskoczenie i
niedowierzanie w ich oczach sprawia�y, �e czu�a si� winna.
Odwr�ci�a cia�o twarz� do ziemi, oczy�ci�a n�, schowa�a go do pochwy i gestem
kaza�a
Tryuunowi rusza� dalej.
Gdzie� tam by� jeszcze jeden, kt�ry pod��a� za Erienne i Lyann�, a dzie� mia�
si� ju� ku
ko�cowi.
* * *
Denser usiad� przy kominku w gabinecie w Wie�y Dordover. Jesienny wiatr t�uk�
si� o
szyby, li�cie przemyka�y po szarym niebie, lecz zimno na zewn�trz by�o niczym w
por�wnaniu z ch�odem panuj�cym w sercu xeteskia�skiego Ciemnego Maga.
Ju� w chwili, kiedy przyby� konny pos�aniec z Dordover, by prosi� go o stawienie
si� w
kolegium, wiedzia�, �e sprawa jest powa�na. Ucisk w �o��dku i b�l w sercu
zmieni�y si� w
zimny gniew, gdy okaza�o si�, i� uzgodnienie, �e nale�y po niego pos�a�, zaj�o
im a� sze��
tygodni.
Z pocz�tku poczu� si� rozczarowany, �e Erienne nie pr�bowa�a porozumie� si� z
nim za
pomoc� Po��czenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie by�y niczym
dziwnym, teraz -
u�wiadomi� sobie ponuro - sama odleg�o�� mo�e powstrzymywa� j� od takich pr�b.
Nim spojrza� na Vuldaroqa, z�o�y� list i upu�ci� go na kolana. Gruby Pan na
Wie�y,
odziany w granatowe szaty zebrane bia�� szarf�, sp�ywa� potem po wysi�ku, jaki
kosztowa�o
go towarzyszenie Denserowi do pokoj�w Erienne. Teraz poruszy� si� niespokojnie
pod
spojrzeniem Ciemnego Maga.
- Sze�� tygodni. Co�cie, do diab�a, robili przez ten czas?
Vuldaroq osuszy� chusteczk� czo�o i �ys� czaszk�.
- Szukali�my. Pr�bowali�my je odnale��. Zreszt� wci�� pr�bujemy.
- Mimo naszego obecnego rozstania to moja �ona i dziecko. Nie mia�e� prawa
ukrywa�
przede mn� faktu ich znikni�cia nawet przez jeden dzie�.
Denser obj�� spojrzeniem gabinet, sterty spi�tych papier�w, u�o�onych starannie
na
p�kach ksi��ek i pergamin�w, lampy i �wiece o przyci�tych knotach, pluszowego
kr�liczka
siedz�cego na grubej poduszce. To by�o zupe�nie niepodobne do Erienne, kt�ra
uwielbia�a
podczas pracy ba�agan. A wi�c nie znikn�a wbrew swojej woli, to pewne.
Posprz�ta�a tu i
zamierza�a przez d�ugi czas nie wraca�. Mo�e nawet nigdy.
- To nie jest takie proste - rzek� ostro�nie Vuldaroq. - S� pewne procedury...
Denser zerwa� si� z krzes�a, staj�c oko w oko z Panem na Wie�y.
- Nawet nie pr�buj wciska� mi takich bzdur - wychrypia�. - Ta przekl�ta duma i
gierki
waszej Rady op�ni�y poszukiwania mojej �ony i c�rki o sze�� cholernych tygodni.
W tej
chwili mog� by� absolutnie wsz�dzie. Jakie s� rezultaty waszych dzia�a�?
Denser widzia�, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiaj� si�
kropelki potu.
- Mamy tylko niejasne wskaz�wki. Podobno gdzie� je widziano. Ale to nic pewnego.
- Sze�� tygodni zaj�o wam dowiedzenie si�, �e to �nic pewnego�?! Ca�ej
znacz�cej
pot�dze Dordover? - Denser przerwa�, widz�c jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzie� w
bok.
U�miechn�� si� i nieco cofn��, jego palce zacz�y bezmy�lnie bawi� si� stert�
papier�w. -
Naprawd� was zaskoczy�a, co? Wszystkich.
Roze�mia� si� kr�tko.
- Nigdy nie spodziewali�cie si�, �e mo�e wyjecha�, prawda?
Vuldaroq nic nie odpowiedzia�. Denser pokiwa� g�ow�.
- C� zatem zrobili�cie? Wys�ali�cie mag�w i �o�nierzy do Lystern? Koriny?
Blackthorne? Mo�e nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywali�cie miejscowe
lasy,
wys�ali�cie wiadomo�ci do Gyernath i Jaden?
- Teren poszukiwa� jest bardzo du�y - powiedzia� ostro�nie Vuldaroq.
- I przy ca�ej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie mia� do�� rozumu, by
domy�li� si�,
w kt�r� stron� mog�a si� uda�, prawda? - Denser prychn�� i postuka� si� w g�ow�,
bawi�c si�
przez chwil� zmieszaniem Vuldaroqa. - Nie mieli�cie �adnego przeczucia. Dlatego
pos�ali�cie
po mnie, kogo�, kto mo�e wiedzie�. Lecz zrobili�cie to za p�no, o wiele za
p�no. Czemu,
Vuldaroq?
Dordova�czyk otar� chusteczk� twarz i r�ce, po czym schowa� j� do kieszeni.
- Mimo twoich zwi�zk�w z Erienne i Lyann�, obie znajduj� si� pod opiek� Dordover
-
powiedzia�. - Mamy sw�j wizerunek, o kt�ry musimy dba�, procedury, kt�rych
musimy si�
trzyma�. Chcieli�my, by wr�ci�y do nas bez... zamieszania. - Roz�o�y� r�ce i
pr�bowa� si�
u�miechn��.
Denser pokr�ci� g�ow� i zrobi� krok do przodu. Vuldaroq pr�bowa� si� cofn��, ale
stoj�ce
za nim krzes�o podci�o mu nogi, wi�c usiad� gwa�townie, a twarz na nowo mu si�
zar�owi�a.
- S�dzisz, �e w to uwierz�? Otaczanie tajemnic� sprawy zagini�cia Lyanny nie ma
nic
wsp�lnego z ch�ci� unikni�cia publicznego wstydu. Nie, w tym jest co� wi�cej.
Chcieli�cie
sprowadzi� j� z powrotem do kolegium, zanim dowiem si�, �e znikn�a, prawda? -
Denser
pochyli� si� nad ociekaj�c� potem twarz�, czuj�c, jak ciep�y, nieco zalatuj�cy
alkoholem
oddech uderza w jego policzki. - Ciekawe dlaczego? Bali�cie si�, �e mog�a
zatrzyma� si� u
drzwi jakiego� lepszego kolegium?
Vuldaroq zn�w lekko roz�o�y� r�ce.
- Lyanna to dziecko o wyj�tkowych zdolno�ciach. Ale te zdolno�ci musz� by�
odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowoduj� tragiczne konsekwencje.
- Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiej�tno�ci, tak? Jako� si�
tego nie
boj�. - Denser u�miechn�� si�. - Je�li tak si� stanie, b�dziemy mieli co uczci�.
- Uwa�aj, Denser - ostrzeg� go Vuldaroq. - Balaia to nie jest miejsce dla
nast�pnego
Septerna. Ani teraz, ani nigdy. �wiat si� zmieni�.
- Dordover ma prawo m�wi� tylko za siebie, nie za ca�� Balai�. A tymczasem
Lyanna
mo�e pokaza� wam drog� naprz�d. Nam wszystkim.
Vuldaroq prychn��.
- Naprz�d? Powr�t Jedno�ci to krok w ty�, m�j xeteskia�ski przyjacielu, ale na
szcz�cie
jedno utalentowane dziecko nie mo�e by� zapowiedzi� takiego kroku. Samotne
dziecko jest
pozbawione mocy. - Stary Dordova�czyk zagryz� wargi.
- Tylko wtedy, je�li powstrzymacie j� od u�wiadomienia sobie swoich zdolno�ci. -
Nagle
jego g�os przeszed� w szept. Denser zrobi� krok w ty�, jego usta przez chwil�
pozostawa�y
otwarte. - A wi�c to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bog�w, Vuldaroq,
je�li
spadnie jej chocia� jeden w�os z g�owy...
Vuldaroq podni�s� si� z krzes�a.
- Nikt nie zamierza jej skrzywdzi�, Denser. Uspok�j si�. Jeste�my
Dordova�czykami, a
nie �owcami Czarownic. - Ruszy� w stron� drzwi. - Znajd� j� i sprowad� tutaj,
Denser. I to
szybko. Uwierz mi, to wa�ne dla nas wszystkich.
- Wyjd� st�d - wysycza� Denser.
- Pozw�l, i� przypomn� ci, �e to moja Wie�a - warkn�� Vuldaroq.
- Wyjd� st�d! - wrzasn�� Denser. - Nie masz poj�cia, z czym igrasz! Ani troch�.
Usiad� z powrotem na krze�le.
- Wr�cz przeciwnie, s�dz�, �e mam ca�kiem spore poj�cie. - Vuldaroq jeszcze
przez
chwil� sta� w komnacie, nim wytoczy� si� na zewn�trz.
Denser nas�uchiwa�, jak jego ci�kie kroki cichn� w g��bi wy�o�onego drewnem
korytarza. Roz�o�y� list, kt�rego nie znale�li w komnatach Erienne, cho� nie
zosta� dok�adnie
ukryty. Denser wiedzia�, �e tam b�dzie, zaadresowany do niego. I wiedzia�, �e go
nie znajd�,
podobnie jak jej samej.
Ponownie przeczyta� list i westchn��. Min�o ju� cztery i p� roku od chwili,
kiedy
wszyscy razem stali na polach wok� wie�y Septerna, a mimo to Krucy pozostawali
jedynymi
lud�mi, kt�rzy mogli mu pom�c, mimo i� byli uszczupleni. Erienne znikn�a, a
Thraun
najprawdopodobniej wci�� biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozosta�
Hirad, z
kt�rym pok��ci� si� rok temu i od tamtej pory nie utrzymywa� kontaktu, Ilkar,
kt�ry pracowa�
w ruinach Julatsy, no i oczywi�cie Ten Najwa�niejszy.
Denser u�miechn�� si�. Wci�� by� ich filarem. Pomy�la�, �e gdyby lecia� ca��
drog�,
m�g�by za dwa dni znale�� si� w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim
Gnie�dzie
i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to mi�a
perspektywa.
Postanowi�, i� wyruszy z Dordover o �witaniu, i si�gn�� po pier�cie�, by
rozpali� ogie� i
ogrza� komnaty Erienne. Jego u�miech zblak�. Tak wiele jest do zrobienia.
Dordova�czycy
nie przestan� szuka� Lyanny, nie m�g� wi�c ryzykowa�, �e znajd� j� pierwsi.
Bior�c pod
uwag� tre�� listu, by�o to ma�o prawdopodobne, ale nie m�g� mie� ca�kowitej
pewno�ci. A
poza tym nie wiedzia� tak�e, czy jego c�rce nie zagro�� tak�e ludzie, do kt�rych
Erienne
zwr�ci�a si� o pomoc.
By�o r�wnie� co� jeszcze. Dr�czy�o go co� powa�nego, ale nie m�g� wyci�gn�� tego
z
pod�wiadomo�ci. Mia�o to jaki� zwi�zek z Przebudzeniem.
Silny podmuch wiatru za�omota� oknami i znik�, zanim w�a�ciwie si� pojawi�.
Denser
zadr�a�, po czym zacz�� ostro�nie przekopywa� si� przez papiery zgromadzone na
biurku.
* * *
Korina wrza�a �yciem. Tego lata handel uda� si� doskonale, a zmiana pory roku
nie
przynios�a wielkich strat poza malej�c� liczb� w�drowc�w i robotnik�w, kt�rzy
zacz�li
odp�ywa� na po�udniowy kontynent, pod��aj�c za ciep�em.
Po dw�ch latach pog�osek o kolejnych bitwach, rosn�cych podatkach i naje�dzie
Wesmen�w, kt�re pojawia�y si� od czasu zako�czenia wojny, do opuszczonych dok�w
i na
place targowe Koriny wr�ci�o �ycie, ka�dy handlarz by� zdecydowany wycisn��
nawet
najmniejszy grosz zysku. Dni targowe trwa�y d�u�ej, z ka�dym przyp�ywem w dzie�
i w nocy
do portu zawija�o wi�cej statk�w, zajazdy za�, karczmy i noclegownie nie
widzia�y takiego
najazdu od czasu najlepszych dni Sojuszu Handlowego Koriny. Oczywi�cie na
ziemiach
baron�w zn�w w najlepsze zacz�y si� swary i dru�yny najemnik�w ponownie mog�y
liczy�
na zyski. Lecz tym razem by� to interes bez udzia�u Kruk�w.
Wronie Gniazdo, po�o�one na skraju g��wnego placu targowego Koriny, trzeszcza�o
w
szwach od samego rana, kiedy to podawano �niadania, do p�nego wieczoru, gdy po
prosiakach z ro�na zostawa�y ju� tylko ko�ci i chrz�stki.
Bezimienny zamkn�� drzwi za ostatnim pijakiem i odwr�ci� si�, by spojrze� na
bar. W
jednym z ma�ych luster zawieszonych na s�upach dostrzeg� swoje odbicie. Kr�tko
ostrzy�one
w�osy nie mog�y ukry� siwizny pasuj�cej do koloru jego oczu, lecz linia szcz�ki
nadal
pozosta�a tak samo wyrazista, a cia�o skryte pod bia�� koszul� i ciemnobr�zowymi
spodniami
utrzyma�o si� w dobrej formie dzi�ki regularnym niczym modlitwy �wiczeniom.
Trzydzie�ci
osiem lat. Nie czu� tego, lecz ju� nie walczy�. Mia� ku temu powody.
Stra� w�a�nie obwie�ci�a pierwsz� godzin� nowego dnia, lecz min� jeszcze dwie,
zanim
przejdzie przez drzwi w�asnego domu. Mia� nadziej�, �e Diera mia�a z Jonasem
lepsz� noc.
Ch�opiec cierpia� na kolk� i cz�sto w nocy marudzi�.
U�miechn�� si�, podchodz�c do baru, na kt�rym Tomas postawi� dwa paruj�ce
cebrzyki
wody z myd�em i po�o�y� szmaty i mop. Najszcz�liwsze chwile, pomy�la�, to
stan�� w nocy
nad ko�ysk� nowo narodzonego syna i potem obudzi� si� u boku Diery, kiedy s�o�ce
wpada
przez okno ich sypialni. Przyci�gn�� sobie zydel i usiad�, z hukiem opieraj�c
r�ce na barze.
Tomas wynurzy� si� zza niego z butelk� likieru z czerwonych winogron z
Po�udniowych
Wysp i dwoma ma�ymi kieliszkami. Nala� do obu. Cho� zaczyna� pi��dziesi�ty rok
�ycia,
jego oczy wci�� b�yszcza�y �ywo pod okapem brwi, a szczup�a sylwetka by�a
krzepka i
wyprostowana.
- Za kolejn� udan� noc - rzek�, wr�czaj�c Bezimiennemu kieliszek.
- I m�dr� decyzj� o zatrudnieniu dw�ch os�b dodatkowej obs�ugi. Zdj�li mi ci�ar
z
plec�w.
Dwaj m�czy�ni, przyjaciele od ponad dwudziestu lat i od ponad tuzina
wsp�w�a�ciciele
Wroniego Gniazda, stukn�li si� kieliszkami i wypili. Jedna kolejka na noc. Taka
by�a umowa,
kt�ra obowi�zywa�a ich od jakich� czterech lat. �aden z nich nie przeoczy�by
tego po ca�ym
wieczorze wsp�lnej pracy, tak samo, jak nie mogliby zapomnie� o oddychaniu. W
ko�cu
robili to dla uczczenia tych wspania�ych chwil zwyczajnego �ycia, o kt�re
Bezimienny
walczy� wraz z Krukami przez ponad dekad�.
Bezimienny potar� podbr�dek, czuj�c pod r�k� jednodniowy zarost. Spojrza� w
stron�
ozdobionych znakiem Kruk�w drzwi prowadz�cych na zaplecze, obecnie rzadko ju�
u�ywanych.
- Co� ci� gryzie, co? - zapyta� Tomas.
- Tak - odrzek� Bezimienny - ale to nie to, o czym my�lisz.
- Doprawdy? - Tomas uni�s� pytaj�co brwi. - Wiesz, nigdy nie mog�em tego
zrozumie�.
Za�o�y�e� t� knajp� i do tego prowadzisz j� ze mn� niemal od zawsze.
- Nigdy nie s�dzi�e�, �e tego do�yj�, co? - Bezimienny uni�s� cebrzyk i szmat�.
- Nigdy w to nie w�tpi�em. Lecz ty jeste� podr�nikiem, Sol. Wojownikiem. Masz
to we
krwi.
Tylko Tomasowi i Dierze Bezimienny pozwala� u�ywa� swojego prawdziwego imienia,
imienia Protektora, ale kiedy go tak nazywali, czu�, �e si� martwi�. Bo prawda
by�a taka, �e
on nigdy nie osiad� tak do ko�ca. Wci�� jeszcze mia� robot� do zrobienia w
Xetesku: badania
nad uwolnieniem Protektor�w, kt�re Ciemne Kolegium powinno dalej prowadzi�. Mia�
tak�e
przyjaci�, kt�rych chcia�by znowu zobaczy�. A poza tym, cho� stara� si�
kierowa�
rozs�dkiem, nie m�g� zaprzeczy�, �e czasem czu� zm�czenie nie ko�cz�c� si�
rutyn� i wtedy
pragn�� wyjecha� z mieczem na plecach i poczu�, �e znowu �yje.
To go martwi�o. A je�li tak naprawd� on nigdy nie chcia� osi��� i jego mgliste
pragnienia
zmieni� si� w niedalekiej przysz�o�ci w co� bardziej konkretnego? Dobrze, �e
przynajmniej
nie czuje ch�ci walki na pierwszej linii, a to ju� jest co�. A przecie� trafia�y
si� propozycje.
Bardzo wiele propozycji.
U�miechn�� si� do Tomasa.
- Ju� nie. Teraz raczej macham mopem ni� mieczem.
- Zatem co ci� gryzie?
- Denser przybywa. Czuj� to. Jak zwykle.
- Och. Kiedy? - Tomas zmarszczy� brwi.
Bezimienny wzruszy� ramionami.
- Wkr�tce. Naprawd� nied�ugo.
W drzwiach prowadz�cych do gospody pojawi� si� Rhob, syn Tomasa. W ci�gu
ostatnich
kilku lat nerwowy dzieciak wyr�s� na silnego, rozs�dnego m�odzie�ca. Jego
zielone oczy
b�yszcza�y w twarzy o wysokich ko�ciach policzkowych, pod kr�tko przyci�tymi
w�osami.
Umi�niona posta� by�a efektem wielu lat fizycznej pracy przy koniach, siod�ach
i powozach,
dobry charakter za� stanowi� dok�adne odbicie osobowo�ci ojca.
- Wszystkie konie s� wewn�trz i bezpieczne? - zapyta� Tomas.
- Tak jest - przytakn�� Rhob, podchodz�c do baru po drugi cebrzyk i mop. -
Dalej,
staruszku, ruszaj do ��ka i daj m�odym posprz�ta� to miejsce. - Mia� szeroki
u�miech, a jego
oczy l�ni�y w �wietle lamp.
Bezimienny roze�mia� si�.
- Min�o wiele czasu od chwili, kiedy kto� nazwa� mnie m�odym.
- To wzgl�dne poj�cie - zauwa�y� Rhob.
Tomas przetar� powierzchni� baru i wrzuci� szmat� do cebrzyka.
- Staruszek zamierza pos�ucha� rady syna. Do zobaczenia w po�udnie.
- Dobranoc, Tomasie.
- Dobranoc, ojcze.
- No dobra - powiedzia� Bezimienny. - Ja zajm� si� sto�ami, a ty pod�og� i
kominkiem.
Ledwie weszli w sw�j rytm pracy, przerwa�o im gwa�towne walenie do drzwi. Rhob
podni�s� g�ow� znad czyszczonego paleniska. Bezimienny westchn��.
- S�dz�, �e wiem, kto to jest - rzek�. - Zobacz, czy mamy wod� na kaw�, co,
Rhob? I
zajrzyj do spi�arni po tac� chleba i sera.
Rhob odstawi� wiadro w k�t i znikn�� za barem. Bezimienny odsun�� rygle i
poci�gn��
drzwi. Denser niemal wpad� w jego ramiona.
- Na bog�w, Denser, co ty, do diab�a, robi�e�?
- Lecia�em - odpar�. Oczy mia� dzikie i zapadni�te, twarz blad� i zimn�. -
Mo�esz mi da�
co� ciep�ego? Jestem nieco zmarzni�ty.
Bezimienny zaprowadzi� dygocz�cego Densera do pokoju na ty�ach, przyci�gn��
krzes�o
do nie rozpalonego kominka i posadzi� maga na mi�kkiej poduszce. Pok�j niezbyt
si� zmieni�.
Drewniany st� i krzes�a stoj�ce pod zas�oni�tym okiennic� oknem okrywa�a bia�a
tkanina.
Ten st� widzia� i �wi�ta, i tragedie, a najsilniejszym wspomnieniem i �r�d�em
smutku by� dla
Bezimiennego obraz le��cego na nim martwego, okrytego p��tnem Sirendora Larna,
najbli�szego przyjaciela Hirada, Hirada barbarzy�cy.
Krzes�a Kruk�w wci�� sta�y przed kominkiem, lecz ka�dego dnia Bezimienny
przestawia�
je tak, by m�g� w spokoju po�wiczy� swoim s�ynnym dwur�cznym mieczem. Je�li
do�wiadczenie czego� go nauczy�o, to tego, �e w �yciu na Balai niczego nie da
si�
przewidzie�.
Wszed� Rhob, nios�c w jednej r�ce tac� z dymi�cym dzbanem, kubkami i talerzem
jedzenia. W drugiej mia� szpadel pe�en gor�cych w�gli. Bezimienny wzi�� od niego
obie te
rzeczy, dzi�kuj�c skini�ciem g�owy.
- Nie martw si�, posprz�tam z frontu - powiedzia� Rhob.
- Dzi�kuj�.
- Wszystko z nim w porz�dku?
- Tylko troch� zmarz� - odpar� Bezimienny, chocia� wiedzia�, �e to nieprawda, �e
chodzi
o co� wi�cej. Widzia� b�l w oczach Densera i wyczerpanie, do kt�rego zmusi�a go
desperacja.
Szybko rozpali� ogie�, wcisn�� magowi do r�k kubek kawy i po�o�y� chleb i ser w
zasi�gu
jego r�ki. Potem usiad� na drugim krze�le i czeka�, a� Denser zacznie m�wi�.
Xeteskianin wygl�da� �a�o�nie. Nie przystrzy�ona broda, czarne w�osy stercz�ce w
nie�adzie, blada twarz, przekrwione, mocno podkr��one oczy i sine usta. Jego
wzrok
przesuwa� si� niespokojnie po ca�ym pokoju, nie mog�c zatrzyma� si� na jednym
miejscu.
Wci�� usi�owa� co� powiedzie�, ale z jego ust nie wydobywa� si� �aden d�wi�k.
Dotar� ju� do
granicy, wyczerpa� ca�y zapas si�. Nawet tak wyj�tkowy mag jak Denser ma
ograniczon�
wytrzyma�o��, a jeden b��d mo�e okaza� si� fatalny w skutkach, zw�aszcza w
przypadku
Skrzyde�-Cienia.
Bezimienny czu� si� zwi�zany z Denserem od czasu, kiedy mag by� jego Wybranym, a
on
Protektorem. Spogl�daj�c na przyjaciela, czu�, �e nie mo�e milcze�.
- Rozumiem, �e co� zmusi�o ci� do jak najszybszego przybycia tutaj, lecz zabicie
samego
siebie w niczym ci nie pomo�e. Nawet ty nie mo�esz rzuca� czar�w bez ko�ca.
Denser skin�� g�ow� i uni�s� kubek do dr��cych ust, sycz�c, kiedy gor�cy p�yn
sparzy� mu
gard�o.
- By�em ju� tak blisko. Nie chcia�em zatrzymywa� si� poza miastem. Straciliby�my
kolejny dzie�. - Odr�twienie warg sprawi�o, �e m�wi� niewyra�nie. Chcia� co�
wi�cej
powiedzie�, ale zamiast tego zacz�� gwa�townie kaszle�. Bezimienny pochyli� si�
i zabra� mu
kubek, nim mag wyla� kaw� na siebie.
- Spokojnie, Denser. Teraz jeste� tutaj. Je�li chcesz, znajd� ci ��ko.
Spokojnie.
- Nie mog� by� spokojny - odrzek�. - �cigaj� moj� dziewczynk�. Erienne j�
zabra�a.
Musimy odnale�� j� pierwsi albo oni j� zabij�. Bogowie, ona nie jest z�a. Ona
jest tylko ma��
dziewczynk�. Potrzebuj� Kruk�w.
Bezimienny znieruchomia�. Niesk�adna mowa Densera poruszy�a go do g��bi,
oczekiwanie na pomoc Kruk�w zaniepokoi�o go niemal tak samo, jak problem.
Przecie�
Krucy ju� nie istniej�. �ycie ka�dego z nich potoczy�o si� inaczej. Ich ponowne
po��czenie
jest czym� nie do pomy�lenia.
- Poczekaj, Denser, zwolnij. Musz� us�ysze� wszystko od pocz�tku.
* * *
Na po�udniowych stokach g�r Balan, o p� dnia jazdy od niemal w ca�o�ci
odbudowanego
miasta Blackthorne, zapad�a noc. Gwiazdy tworzy�y na niebie wzory, ksi�yc
rzuca� blade
�wiat�o, odpychaj�c ca�kowit� ciemno��.
Hirad Coldheart szed� strom� �cie�k�, wcale nie staraj�c si� zachowywa� cicho.
By�a to
droga, kt�r� pokona�by, gdyby musia�, z zawi�zanymi oczami. Tym razem
najwa�niejsza by�a
szybko�� i zwinno�� poruszania si� po zdradzieckim b�ocie i g�adkich kamieniach.
Zn�w
zbli�ali si� �owcy, trzeba ich, podobnie jak i tych wcze�niej, powstrzyma�. Lecz
Hirad
wiedzia�, �e nawet je�li zgin�, tak jak poprzedni, to i tak nie po�o�y kresu
g�upocie.
Coraz wi�cej ludzi wa�y�o si� podj�� tego zadania, w miar� jak wie�ci o s�abych
punktach przeciwnika w�drowa�y przez Balai�, wpadaj�c w uszy zainteresowanych,
ich plany
by�y coraz �mielsze i coraz lepiej dopracowane. Cho� to go brzydzi�o, wiedzia�,
co ka�e tym
m�czyznom i kobietom dzia�a�.
Chciwo��. A tak�e marzenie o szacunku, jakim zostan� obdarzeni ci, kt�rzy
pierwsi
przynios� g�ow� smoka. Oto dlaczego nie m�g� opu�ci� Kaan, nawet gdyby chcia�. I
nie
dlatego, �e smoki by�y bezbronne, tylko dlatego, �e jednak zawsze istnia�o
jakie� ryzyko.
Ludzie wykazywali ogromn� wytrwa�o�� i pomys�owo��, �wiadczy�y o tym dzia�ania
ostatniej grupy.
Hirad wci�� mia� trudno�ci ze zrozumieniem, jak mo�na tak szybko zapomnie� o
d�ugu,
jaki Balaia zaci�gn�a u smok�w z Kaan. Bezimienny wyja�ni� mu to po pewnym
wieczorze,
kiedy to pods�ucha� we Wronim Gnie�dzie pijackich przechwa�ek o przygotowywaniu
pierwszej wyprawy na smoki.
- Nie powiniene� by� zaskoczony, Hirad - rzek�. - W ko�cu wszystko ma swoj� cen�
i
zawsze znajd� si� tacy, kt�rzy nie chc� uwierzy� w to, co smoki zrobi�y dla
Balai. S� te� tacy,
kt�rych to nie obchodzi. Oni znaj� tylko warto�� pieni�dza. Honor i szacunek nie
maj� swojej
ceny w z�ocie.
Te s�owa rozpali�y gniew Hirada dok�adnie tak, jak Bezimienny zamierza�. To
w�a�nie
one sprawi�y, �e zawsze dba� o form� i trzyma� si� o krok przed �owcami. W
swojej
ignorancji pr�bowali ju� magii, trucizn, ognia i frontalnego ataku. Teraz
zamierzali korzysta�
z tego, czego nauczy�a ich �mier� poprzednik�w i co przekazali im obserwatorzy.
Po raz
pierwszy Hirad naprawd� by� zaniepokojony.
Dru�yna sze�ciu �owc�w - trzech wojownik�w, mag i dwaj in�ynierowie - porusza�a
si�
ostro�nie i powoli w stron� wzg�rz pod Choulem, gdzie mieszka�y smoki. Trasa ich
marszu
przebiega�a z dala od wszelkich osad, kt�re mog�yby wcze�niej ostrzec Hirada.
Wiedli ze
sob� balist� strzelaj�c� okutymi stal� drewnianymi palami.
Ich plan by� prosty, tak jak wszystkie najlepsze plany. O ile Hirad si� nie
myli�,
zamierzali zaatakowa� jeszcze tej samej nocy, wiedz�c, �e Kaan wylec�, by pod
os�on�
ciemno�ci polowa�. Balista zostanie umieszczona pod zwyczajow� tras� ich lot�w i
przy
szcz�liwym strzale pocisk mo�e zrani�, a nawet trwale okaleczy� smoka.
Hirad wola� nie ryzykowa�, wi�c zszed� na d�, by si� z nimi spotka�, zanim
pozwoli
Kaan opu�ci� Choul. �owcy pope�nili dwa b��dy. Po pierwsze w swoich planach nie
uwzgl�dnili Hirada, a po drugie tylko jeden z nich by� elfem. Zdali si� na �ask�
nocy... i
szybko odkryli, �e ta nie jest dla nich �askawa.
Barbarzy�ca obserwowa� ich przez szczelin� mi�dzy g�azami. Znajdowali si� jakie�
trzydzie�ci st�p poni�ej, oddaleni od niego o sto jard�w. Hirad by� w stanie
�ledzi� ca�� grup�
w szarym krajobrazie dzi�ki niesionej przez nich os�oni�tej latarni, skrzypieniu
k� balisty i
stukaniu kopyt ci�gn�cych j� koni.
Zbli�ali si� do niewielkiego p�askowy�u, gdzie, jak domy�la� si� Hirad,
planowali
rozstawi� balist�. Zbocze wznosi�o si� tu �agodnie, a wystaj�ca ska�a zapewnia�a
idealny
punkt zaczepienia. Barbarzy�ca wiedzia� ju�, co musi zrobi�.
Cofn�� si� nieco i pobieg� w d� do p�ytkiego �lebu, kt�ry bieg� r�wnolegle do
p�askowy�u. Podkrad� si� do jego kraw�dzi i czeka� z mieczem w pochwie i obiema
wolnymi
r�kami.
Mag prowadzi� konie po pochy�o�ci od jego strony, wojownik pilnowa� z drugiej.
Dwaj
in�ynierowie szli za balist�, a ostatnia para �owc�w zamyka�a poch�d.
Hirad s�ysza� ci�ki oddech koni, stukot ich kopyt t�umi�y obwi�zane wok� n�g
szmaty.
Mimo ci�g�ego oliwienia przez in�ynier�w ko�a balisty skrzypia�y i trzeszcza�y,
a od czasu do
czasu s�ycha� te� by�o przesy�ane wzd�u� linii id�cych s�owa ostrze�enia i
zach�ty.
Barbarzy�ca przygotowa� si�. Tu� pod kraw�dzi� p�askowy�u �cie�ka przechodzi�a w
strom� ramp� o d�ugo�ci oko�o dwudziestu jard�w. Po dzisiejszych ulewach powinna
by�
�liska. Kiedy �owcy zbli�yli si� do niej, zwolnili. Mag szed� na czele,
trzymaj�c w d�oniach
wodze i pop�dzaj�c konie.
- Ruszajcie si�! - zasycza� kto� z do�u, w nieruchomym nocnym powietrzu
zabrzmia�o to
bardzo g�o�no.
- Ostro�nie - uciszy� ich kto� inny.
Nad skrajem p�askowy�u pojawi� si� mag. Hirad skoczy�, podcinaj�c mu nogi.
M�czyzna gruchn�� o ziemi�. Barbarzy�ca ju� siedzia� na nim i zanim tamten
zdo�a�
krzykn��, zdzieli� go pi�ci� w skro�. G�owa czarodzieja uderzy�a o kamie� i mag
zaleg�
nieruchomo.
Biegn�c pochylony przed sp�oszonymi ko�mi, Hirad wyci�gn�� z pochwy miecz.
Wojownik po drugiej stronie koni by� zaledwie w po�owie odwr�cony w jego stron�,
dlatego
nie m�g� si� broni�. Hirad wbi� z rozmachem ostrze w jego bok, i kiedy tamten
pada� z
wrzaskiem, barbarzy�ca nachyli� si� nad nim.
- Wierz mi, ty masz szcz�cie - powiedzia� chrapliwie.
Uspokoiwszy konie, kt�re zaczyna�y si� cofa�, podbieg� do balisty i ci�� jedn� z
lin. Punkt
ci�ko�ci machiny przesun�� si� i konie ruszy�y odruchowo w przeciwn� stron�,
nerwowo
r��c. Cztery postacie, kt�re w tym czasie wchodzi�y na grzbiet p�askowy�u,
spojrza�y do g�ry
w niemym szoku i wyci�gn�y bro�.
- Ostrzega�em ostatniego, kt�ry tutaj przyszed�, aby przekaza� nast�pnym, �e
znajd� tu
tylko �mier�. Ale wy nie chcieli�cie s�ucha�. - Uderzy� w nast�pn� lin�,
rozcinaj�c j� jednym
ciosem. Balista potoczy�a si� szybko po pochy�o�ci, rozganiaj�c �owc�w i
nabieraj�c rozp�du
na kamieniach i k�pach trawy. Nagle jedno ko�o odpad�o i przekrzywiona
konstrukcja
zakr�ci�a w lewo, ku kraw�dzi �cie�ki, a potem zacz�a kozio�kowa� w stron�
skupiska drzew
jakie� dwie�cie st�p poni�ej.
Tymczasem na dole �owcy podnosili si� z ziemi. In�ynierowie patrzyli na
wojownik�w,
oczekuj�c jakich� wskaz�wek.
Teraz ju� nic wam nie zrobi�, rzek� Hirad. Jest bezpiecznie, Wielki Kaanie.
Ze wzg�rz za plecami barbarzy�cy oderwa� si� jaki� cie� i sp�yn�� w d� �cie�ki.
By�
ogromny, uderzenia jego skrzyde� wznieca�y wiatr, a z paszczy dobywa� si� ryk
furii. �owcy
odwr�cili si� i zacz�li ucieka�, lecz wtedy kolejny kszta�t wzlecia� w powietrze
nad �cie�k�, a
potem do��czy� do niego trzeci, i wsp�lnie pop�dzi�y �owc�w z powrotem w stron�
Hirada.
Trzy smoki przes�oni�y gwiazdy, wielkie cia�a wisia�y na niebie, a ch�ralne ryki
odbija�y
si� od g�r, echo wywo�ywa�o okrzyki przera�enia �owc�w, kt�rzy teraz sami stali
si� �cigan�
zwierzyn�. Stan�li zbici w ciasn� grupk�, a smoki okr��a�y ich, pochylaj�c
krzaki i traw� i
wzniecaj�c k��by kurzu. Ka�da z bestii mierzy�a ponad sto metr�w d�ugo�ci, ich
wielko�� i
moc by�y szyderstwem z tej �a�osnej bandy, kt�ra przyby�a, aby zabi� jednego z
nich. �owcy
byli bezradni i wiedzieli o tym, spogl�daj�c w paszcze, kt�re bez trudu mog�y
po�kn��
ka�dego cz�owieka w ca�o�ci, i wyobra�aj�c sobie p�omie� tak gor�cy, i� m�g�by
zamieni�
ich w kupki popio�u.
- Hirad, b�agam - wymamrota� jeden z in�ynier�w, spogl�daj�c na niego z
rozpacz�. -
Teraz ci� pos�uchamy.
- Za p�no - odrzek� Hirad. - Ju� za p�no.
Sha-Kaan zbli�y� si� i jego mocno bij�ce skrzyd�a powali�y �owc�w jak wichura.
D�uga
szyja zgi�a si� i opad�a, a paszcza z szybko�ci� w�a pochwyci�a wojownika. Z
nieprawdopodobn�, zapieraj�c� dech w piersiach gracj� smok wzbi� si� w niebo.
Jak na tak
wielkie zwierz�, by� niewiarygodnie szybki, pozostali �owcy gapili si� w niebo
zbyt
przera�eni, by my�le� o wstaniu z ziemi.
M�czyzna w wielkiej paszczy Sha-Kaana nawet nie krzykn��, kiedy jego cia�o
zosta�o
rozdarte na kawa�ki i wyplute. Potem Wielki Kaan wywarcza� w noc swoj�
w�ciek�o��, a
d�wi�k poni�s� si� echem niczym odleg�y grzmot. Tymczasem Nos-Kaan uni�s� si�
jeszcze
wy�ej, po czym zanurkowa�, spadaj�c na ludzi z rozwart� paszcz�. Jednym
uderzeniem
skrzyde� zmniejszy� swoj� pr�dko��, ale podmuch i tak przeturla� �owc�w po
ziemi, a ich
okrzyki zag�uszy� ryk powietrza. Potem uderzy� tak samo jak Sha, jego ofiara
zosta�a
natychmiast zmia�d�ona i wypluta na ziemi� u st�p pozosta�ych �owc�w.
Wreszcie przysz�a kolej na Hyn-Kaana. Wielki czarny kszta�t wisia� w �wietle
gwiazd
zaledwie kilka st�p nad ziemi� i porusza� leniwie g�ow�, by schwyta� ofiar� w
paszcz�.
Potem zamacha� skrzyd�ami i wzni�s� si� w niebo, ludzki j�k coraz bardziej
s�ab�, a� ucich�, a
potem rozleg� si� odg�os uderzenia cia�a o kamienie.
Hirad obliza� wyschni�te wargi. A wi�c smoki dokona�y zemsty, pokaza�y swoj�
pot�g�.
Elf u jego st�p mia� szcz�cie, bo wci�� by� nieprzytomny i niczego nie widzia�.
Hirad kocha�
smoki Kaan i nawet tak gwa�towna i okrutna �mier� ludzi nie mog�a zerwa� tej
wi�zi. Jednak
czu�, �e jeszcze raz przypomniano mu o wielkiej przepa�ci dziel�cej ludzi i
smoki, o tym, �e
s� to tak pot�ne stworzenia, �e gdyby tylko chcia�y, ludzie staliby si� ich
niewolnikami.
Hirad zwr�ci� teraz uwag� na samotnego in�yniera, wci�� �ywego, otoczonego
rozdartymi cia�ami przyjaci�. Wok� jego but�w, gdy tak kl�cza� przera�ony
trzema
kr���cymi nad nim smokami, pojawi�a si� ka�u�a moczu. Sha-Kaan wyl�dowa� i
z�apa� go w
pazury, a potem podni�s� w kierunku paszczy. M�czyzna zaj�cza� i zacz�� co�
be�kota�.
Tymczasem Hirad odwr�ci� si� do elfa, wyci�gn�� korek z buk�aka i wyla�
zawarto�� na
jego g�ow�. Ten parskn��, zakrztusi� si�, j�kn�� z b�lu. Hirad z�apa� go za
ko�nierz i podni�s�,
trzymaj�c sztylet tu� przy jego gardle.
- Pomy�l tylko o rzuceniu czaru, a umrzesz. Nie jeste� do�� szybki, aby mnie
pokona�,
zrozumia�e�? - Mag kiwn�� g�ow�. - Dobrze. A teraz patrz i ucz si�.
Sha-Kaan przysun�� nieszcz�snego in�yniera jeszcze bli�ej swojej paszczy.
- Czemu na nas polujecie? - spyta�, a jego oddech rozwia� w�osy m�czyzny. Ten
pr�bowa� odpowiedzie�, ale nie m�g� wydoby� z siebie g�osu, z jego gard�a
wychodzi� tylko
zd�awiony j�k. - M�w, cz�owieku.
In�ynier zamacha� bezradnie nogami w powietrzu, zapieraj�c si� d�o�mi o pazury
smoka.
- Zobaczyli�my szans� na wygodne �ycie - wydusi� wreszcie z siebie. - Ale nie
chcia�em
ci� skrzywdzi�. My�la�em, �e...
Sha-Kaan prychn��.
- �Nie chcia�em ci� skrzywdzi�.� Uwa�a�e� nas za bezmy�lne jaszczurki. A zabicie
mnie
albo jednego z mojego Miotu mia�o by�... Jak to nazywa Hirad? A tak, �sportem�.
Ale teraz
jest inaczej, co? Teraz uwa�asz nas za zdolnych do my�lenia?
In�ynier kiwn�� g�ow�, a potem zacz�� si� j�ka�.
- Ni-nigdy wi�-wi�cej t-t-te-tego nie-e zro-o-obi�. Przysi�gam.
- Rzeczywi�cie, nie zrobisz - powiedzia� Sha-Kaan. - Mam nadziej�, �e tw�j
szcz�liwy
towarzysz uwa�nie tego s�ucha.
- M�j szcz�li...? - In�ynierowi nie by�o dane doko�czy�. Sha-Kaan z�apa�
ogromnymi
pazurami czubek jego czaszki i zmia�d�y� jak przejrza�y owoc, a towarzysz�cy
temu odg�os
odbi� si� echem od otaczaj�cych ich ska�.
Hirad poczu�, jak mag dr�y i zaczyna sapa�. Nogi mu os�ab�y, lecz barbarzy�ca
nadal
trzyma� go w pionie. Sha-Kaan pu�ci� drgaj�ce cia�o in�yniera i spojrza� w ich
stron� -
przenikliwy b��kit migocz�cy zimno w ciemno�ci.
- Hiradzie Coldheart, pozostawiam ci doko�czenie ostrze�enia. - I Wielki Kaan
wzbi� si�
w powietrze, aby wys�a� sw�j Miot na �owy.
Hirad nadal trzyma� maga, pozwalaj�c przera�onemu elfowi przyjrze� si�
otaczaj�cej ich
rzezi. Czu�, jak m�czyzna dygocze. Kiedy poczu� w nosie zapach uryny, odepchn��
go.
- �yjesz, poniewa� pozwoli�em ci �y� - rzek�, spogl�daj�c na bia�� jak papier
twarz elfa. -
Ju� znasz wiadomo��, jak� masz rozg�osi�. Ka�dego, kto przychodzi tu po smoki
Kaan, czeka
tylko szybka �mier�. Smoki nie s�u�� do polowa� i s� znacznie pot�niejsze, ni�
mo�na to
sobie wyobrazi�. Rozumiesz mnie, prawda?
Mag kiwn�� g�ow�.
- Dlaczego ja?
- Jak si� nazywasz? - zapyta� ostro Hirad.
- Y-Yeren - wyduka� tamten.
- Z Julatsy, nieprawda�?
Kolejne kiwni�cie g�ow�.
- W�a�nie dlatego ty. Ilkarowi brakuje mag�w. Udasz si� wi�c do kolegium i
b�dziesz
stamt�d rozg�asza� wiadomo��. Zostaniesz tam, aby mu pomaga� w taki spos�b, jaki
on uzna
za stosowny. Je�li us�ysz�, �e tak si� nie sta�o, nigdzie nie b�dziesz
bezpieczny. Ani w
g��binach piek�a, ani w pustce. Nigdzie. Znajd� ci� i przyprowadz� swoich
przyjaci�. - Hirad
wskaza� r�k� do g�ry, w stron� ska�.
- A teraz precz mi z oczu. I nie przestawaj biec, dop�ki Ilkar nie pozwoli ci
si� zatrzyma�.
Jasne?
Trzecie kiwni�cie g�ow�. Hirad odwr�ci� si� i odszed�, a odg�os biegn�cych st�p
wywo�a�
na jego ustach ponury u�miech.
Rozdzia� 2
Kilka ostatnich dni, kt�re sp�dzi�a na pok�adzie statku - kiedy wiedzia�a, �e
wreszcie
uciek�a ze szpon�w kolegi�w, nie tylko Dordover, ich wszystkich - by�o
najspokojniejszym i
przynosz�cym najwi�ksze odpr�enie czasem w ca�ym �yciu Erienne. Na spokojnych
p�nym
latem wodach Po�udniowego Oceanu, we wspania�ym, suchym cieple mog�y wraz z
Lyann�
wreszcie odpocz��, zapomnie� o minionych troskach i pomy�le� o tym, co
nadejdzie.
Kiedy teraz spogl�da�a w przesz�o��, u�wiadamia�a sobie, �e g�osy w jej g�owie
odzywa�y
si� tak regularnie, i� wydawa�y si� cz�ci� jej samej. Nak�ania�y j�, by odesz�a
z kolegium i
pozosta�a z nimi. Przypomnia�a sobie t� noc, kiedy podj�a decyzj�. Kolejna noc
w Dordover,
kolejny koszmar dla Lyanny. Jak si� okaza�o, o jeden za du�o.
Dordover. Tam Rada Starszych Kolegium Magii przyj�a j� po tym, jak opu�ci�a
Xetesk.
Tam traktowano j� z mieszanin� podziwu i pogardy dla jej spl�tanej przesz�o�ci.
Tam
wreszcie wyj�tkowe zdolno�ci jej c�rki zosta�y wykszta�cone i tam - zbadane
przez mag�w -
wywo�a�y strach wi�kszy ni� podniecenie.
To, co przez ten rok uda�o si� dordova�skim magom odkry�, Erienne ju� dawno
wiedzia�a, oboje z Denserem wiedzieli. Tak naprawd� Lyanna znajdowa�a si� poza
ich
ograniczonym pojmowaniem. Nie mogli w bezpieczny spos�b rozwija� jej zdolno�ci,
tak jak
nie potrafiliby nauczy� szczura lata�.
Jedna magia, jeden mag.
Starszyzna Dordover nienawidzi�a tej mantry i faktu, �e Erienne tak mocno w ni�
wierzy�a. To by�o wbrew wyobra�eniom, kt�re zapewnia�y Dordover niezale�no��.
Mimo to z
pocz�tku zabrali si� do szkolenia Lyanny z wielkim po�wi�ceniem. Ale potem, gdy
u�wiadomili sobie ogrom jej zdolno�ci, wywo�a�o to ich chciwo�� lub, co bardziej
prawdopodobne, poczuli si� zagro�eni.
Lecz przez ca�y czas by� kto�, kto rozumia�, co si� dzieje. Kto� pot�ny. G�osy
odzywa�y
si� w jej g�owie i, o ile wiedzia�a, w g�owie Lyanny. Wspiera�y j�, dodawa�y
wiary, pomaga�y
zachowa� zdrowe zmys�y i uspokaja�y. Zach�ca�y j�, by przyj�a to, co proponuj�
- wiedz� i
moc.
I wtedy nadesz�a tamta wyj�tkowa noc. Wtedy zrozumia�a, �e Dordova�czycy nie
mog�
ju� pom�c Lyannie, �e nara�aj� j� tylko na niebezpiecze�stwo. Nie umiej� uwolni�
jej od
koszmar�w i jednocze�nie nie pozwalaj�, by si� rozwija�a. Ba�a si�, �e jej
frustracja z tego
powodu mo�e doprowadzi� do katastrofy. Jest tak ma�a, �e nie rozumie, co mo�e
rozp�ta�.
Nawet teraz z trudem powstrzymywa�a wybuchy z�o�ci, w czym by�a nieodrodn� c�rk�
swojej matki. Jak na razie nie przeobra�a�a swego gniewu w magi�, lecz ta chwila
nadejdzie,
chyba �e nauczy si� ogranicza� moc, jak� posiada.
Tamtej nocy Lyanna obudzi�a si� z krzykiem, kt�ry przerazi� Erienne bardziej ni�
kiedykolwiek wcze�niej. Ko�ysa�a dygocz�c�, spocon� jak mysz dziewczynk�, p�ki
ta si� nie
uspokoi�a. Teraz przypomina�a sobie ich rozmow�, jakby zdarzy�a si� przed
chwil�.
- W porz�dku. Mama jest przy tobie. Nic ci si� nie stanie. - Erienne otar�a
buzi� c�rki, z
ca�ych si� staraj�c si� uspokoi� wal�ce serce.
- Wiem, mamo. - Dziewczynka przytuli�a si� do niej. - Z ciemno�ci wysz�y jakie�
potwory, lecz odp�dzi�y je stare kobiety.
Erienne przesta�a j� ko�ysa�.
- Kto, Lyanno?
- Stare kobiety. One zawsze mnie ratuj� - Przytuli�a si� jeszcze mocniej. -
Je�li jestem
blisko nich.
Erienne u�miechn�a si�, gdy� podj�a j