James Barclay Dziecko nocy Nigthchild Przełożył: Michał Studniarek Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2004 Książkę tę dedykuję pamięci Stuarta Bartletta. Prawdziwego przyjaciela, wspaniałego męża Viv, ojca Tima, Emmy, Claire i Nicka. Bardzo nam Ciebie brakuje, dlatego ten tom jest dla Ciebie. Po raz kolejny pojawili się ludzie, którzy pomogli mi wygładzić tekst i dali właściwe odpowiedzi, kiedy ich najbardziej potrzebowałem. Dziękuję Alanowi Mearnsowi za dostarczenie ważnego brakującego kawałka podczas spaceru do pubu w Killarney; Lisie Edney, Deborze Erasmus i Laurze Gulvin za słowa, które mi dały; Dave’owi, Dickowi, George’owi i Pete’owi, którzy stoczyli dobrą bitwę w moim imieniu; Simonowi Spantonowi, którego wsparcie i intuicja pomogły mi przeżyć rok, który czasami wydawał się bardzo trudny. BOHATEROWIE KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYŃCA Bezimienny WOJOWNIK Ilkar JULATSAŃSKI MAG Denser MAG ZŁODZIEJA ŚWITU Erienne MAG FORMUŁ KOLEGIA Dystran WŁADCA XETESKU Vuldaroq PAN NA WIEŻY, DORDOVER Heryst LORD STARSZY MAG, LYSTERN Sytkan LORD MAG, XETESK Ry Darrick GENERAŁ LYSTERNEŃSKIEJ KAWALERII Aeb PROTEKTOR Lyanna CÓRKA ERIENNE ŻOŁNIERZE, ŻEGLARZE I LORDOWIE Ren’erei GILDIA DRECH Tryuun GILDIA DRECH Jasto Arlen LORD ARLEN Selik KAPITAN CZARNYCH SKRZYDEŁ Jevin KAPITAN SŁOŃCA CALAIUS AL-DRECHAR Ephemere Cleress Myriell Aviana KAAN Sha-Kaan WIELKI KAAN Hyn-Kaan Nos-Kaan „Gdy Niewinny dosiądzie żywiołów i ziemia leży rozdarta, Rozdzielenie się odwróci i z chaosu powstanie Jedność, by już nigdy nie upaść.” Tinjata, Starszy Mag, Dordover Prolog Przez całe swoje długie życie Jarrin łowił na wodach na północ od Kłów Sunary. Znał tutejszy układ prądów i zmienność wiatru. I znał piękno samotności. Zanurzył sieci i saki w osłoniętej głębokiej zatoczce i teraz pozostało mu tylko cudowne oczekiwanie. To była pora, którą uwielbiał. Leżał na pokładzie swojego osiemnastostopowego przybrzeżnego skimera, który kołysał się lekko na fali. Pojedynczy żagiel owinął się wokół bomu. Jarrin wyjął korek z butelki rozcieńczonego wina, potem wyciągnął z torby grubą kanapkę z szynką, położył to wszystko na ławce obok i popatrzył na błękitne niebo, po którym płynęły rzadkie chmury. W taki dzień nie wyobrażał sobie lepszego życia. Musiał się nieco zdrzemnąć, bo gdy się obudził, poczuł, jak łódź dziwnie się kołysze. Słońce przesunęło się nieco ku lewej stronie. Coś psuło idealną harmonię tego dnia, jakiś odległy ryczący dźwięk drażnił jego uszy. Jarrin oparł się na łokciach, przechylił głowę i wsadził palec do lewego ucha. Nie słyszał ani jednego ptaka. Przez lata tak przyzwyczaił się do ostrych krzyków mew krążących nad jego głową albo lecących za łodzią po dobrym połowie, że stały się częścią tła. Teraz ich milczenie działało mu na nerwy. Zwierzęta potrafiły wyczuwać różne rzeczy. Rozejrzał się całkiem już rozbudzony - wokół działo się coś dziwnego. Niebo nad głową było piękne, lecz powietrze pachniało deszczem. Woda zabrała go w morze, chociaż przypływ dopiero miał nadejść. A ryczący dźwięk odbijał się echem od Kłów Sunary, wypełniając powietrze nieziemskim hałasem, który sprawiał, że żołądek ściskał mu się ze strachu. Usiadł na okrężnicy, marszcząc czoło, kiedy jego spojrzenie przyciągnęło jakieś poruszenie na morzu. Zamarł. W jego stronę niesłychanie szybko pędziła ściana wody, za którą gromadziła się coraz większa masa ciemnych chmur. Rozciągała się tak szeroko, jak tylko mógł sięgnąć wzrokiem, po obu stronach zatoki widział olbrzymią i straszną szarobłękitną górę zwieńczoną bielą. Jarrin wciąż patrzył. Mógł próbować podnieść kotwicę, postawić żagiel i pomknąć do brzegu, ale wiedział, że to daremny trud. Fala musiała być wysoka na ponad sto stóp i nie zapowiadała ocalenia, tylko śmierć na skalistym wybrzeżu. Mężczyzna zawsze zaklinał się, że będzie patrzył śmierci prosto w twarz, zatem wyprostował się, odśpiewał modlitwę do duchów, aby móc bezpiecznie przejść do krainy przodków, i czekał, rozkoszując się wspaniałą potęgą natury, nim ta zmiotła go w nicość. Rozdział 1 Powóz turkotał, jadąc pokrytym koleinami i zarośniętym gościńcem w stronę zachodniego krańca Czarnych Szczytów, ku Sępim Skałom. Koła podskakiwały na kamieniach, drewno skrzypiało, a metalowe sworznie piszczały w łożyskach. Uderzeniem lejc i pokrzykiwaniem woźnica popędził parę koni ciągnących powóz z szybkością, która mogła doprowadzić tylko do jednego. Lecz jeszcze nie teraz. Z każdym odbijającym się w krzyżu wstrząsem woźnica oglądał się przez ramię. Przez chmurę kurzu, którą wzniecał pojazd, widział, jak się zbliżają. Sześć postaci na koniach, pożerających dystans w tempie, którego nie ograniczała zła droga, zabójcza dla kół wozu. Obserwował, jak się zbliżają, przez ponad połowę dnia, jego bystre oczy dostrzegły ich niemal w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego i zaczęli pościg. Z początku nie musiał gnać, lecz kiedy popołudnie zaczęło przechodzić w wieczór, zrozumiał, że jego prześladowcy są gotowi zajeździć swe wierzchowce na śmierć, aby tylko go złapać. Nie dziwiło go to. To, co, jak sądzili, jechało w powozie, było warte znacznie więcej niż życie kilku chabet. Uśmiechnął się, popatrzył na szlak i znowu trzasnął lejcami. Czyste do tej pory niebo zaczęło chmurzyć się na wieczór, a światło traciło już na ostrości. Podrapał się po podbródku i popatrzył na swoje konie. Pot płynął z ich boków i pienił się pod skórzaną uprzężą. Ich głowy podskakiwały, oczy były szeroko otwarte, a uszy stulone. - Dobra robota - uśmiechnął się. Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Byli oddaleni o zaledwie sto jardów. Stuk, który usłyszał, oznaczał, że w powóz trafiła pierwsza strzała. Wziął głęboki oddech: to się musi skończyć tutaj. Pochylił się, puścił lejce i wskoczył na grzbiet prawego konia, czując dłońmi i nogami jego ciepło, a zarazem jego wyczerpanie. - Spokojnie - powiedział. - Spokojnie. Poklepał konia po karku i wyciągnął sztylet, a potem jednym szybkim ruchem odciął uprząż. Jeszcze jeden ruch i skórzane mocowanie jarzma odpadło. Ścisnął boki siwka piętami i odbił w prawo, pozostawiając drugiego wałacha z wozem, który gwałtownie zwolnił i obrócił się w lewo. Modlił się, aby powóz nie wywrócił się. Potem rozplątał wodze zawiązane wokół wędzidła i po chwili walki ze zwierzęciem nachylił się nad jego karkiem, szybko oddalając się od pojazdu. Kiedy usłyszał za sobą krzyki, ściągnął cugle i odwrócił się. Byli już na miejscu. Otworzyli drzwi i okrążali powóz, pokrzykując gniewnie i wzajemnie się obwiniając. Wiedział, że jest dobrze widoczny, ale nie przejmował się tym. Teraz go nie dogonią, co więcej, odciągnął ich od zdobyczy. Pół dnia jazdy za pustym wozem. Teraz przynajmniej nie znajdą tego, czego szukali. Jednak nie było czasu na radość. To zaledwie sześciu prymitywnych drani, których udało mu się oszukać. A przecież byli jeszcze inni, znacznie sprytniejsi, a ci, nie będą tak łatwym przeciwnikiem. * * * Erienne spojrzała na córeczkę śpiącą spokojnie na jej podołku i po raz pierwszy zastanowiła się, czy nie popełniła strasznego głupstwa. Pierwszy dzień w Czarnych Szczytach minął dość spokojnie. Lyanna była w wyśmienitym nastroju, idąc na południe śpiewały pieśni wędrowców, a oblany słońcem las pachniał czysto, świeżo i przyjaźnie. Ta pierwsza noc okazała się dla niej prawdziwą przygodą: spała na otwartym terenie, okryta matczynym płaszczem i chroniona ostrzegawczymi zaklęciami. Podczas kiedy spała, Erienne odeszła dalej, dostrajając się do many i szukając znaków świadczących o tym, że nie wszystko jest dobrze. Erienne nie sądziła, aby tej nocy groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Wierzyła, iż Gildia wie, co robi, i zaopiekuje się nimi. I choć w górach biegały wilki, nie były znane z polowania na ludzkie mięso, ona zaś, czarodziejka z Dordover, potrafiła bronić się lepiej niż zwykli ludzie. Lecz drugiego dnia ich nastrój uległ zmianie. Las stawał się coraz gęstszy i przez większość czasu szły w cieniu, humor poprawiał im się tylko wtedy, gdy słońce przedzierało się przez liście, by oświetlić ziemię u ich stóp. Piosenki i rozmowy stawały się coraz rzadsze i szybko cichły. I choć Erienne starała się wyszukać jakiś temat rozmowy albo pokazać coś interesującego swojej coraz bardziej niespokojnej córce, słowa albo nie wywoływały żadnej reakcji, albo zamierały jej na ustach, kiedy spoglądała w pełne strachu oczy Lyanny. Tak naprawdę ona też go czuła. Rozumiała - albo sądziła, że rozumie - dlaczego muszą iść same. Lecz jej wiara w Gildię szybko słabła. Oczekiwała jakiegoś kontaktu, lecz nic takiego się nie stało, i teraz każdy trzask gałązki i skrzypnięcie drzewa sprawiały, że podskakiwała ze strachu. Sięgnęła więc po śpiew ptaków, by poprawić nastrój Lyanny. W końcu, skłamała, skoro ptaki śpiewają, nie może tu być niebezpiecznie. Erienne wciąż się uśmiechała, choć wiedziała, że Lyanna jest tylko częściowo przekonana co do potrzeby dalszej wędrówki. Do tego mała szybko się męczyła, dlatego późnym popołudniem musiały się zatrzymać. Dordovanka siedziała oparta o porośnięte mchem drzewo, podczas gdy dziewczynka spała. Biedne dziecko. Ma tylko pięć lat i już ucieka, by ocalić życie, choć jeszcze o tym nie wie. Pogładziła długie czarne włosy swojej córki i odsunęła lalkę tak, aby nie gniotła jej w policzek. Rozejrzała się po lesie. Szum wiatru między drzewami i ciemne gałęzie kołyszące się nad nimi wydawały się groźne. Wyobraziła sobie, że zbliża się do nich stado wilków, lecz szybko potrząsnęła głową, aby odpędzić od siebie tę wizję. Czuła też, że są śledzone, i nie mogła pozbyć się myśli, że to nie Gildia. Serce załomotało jej w piersi, ogarnęła ją panika. Cienie podskakiwały przed nią, przyjmowały ludzkie kształty i śmigały na skraj pola widzenia, zawsze poza jej zasięgiem. Zaschło jej w ustach. Co, na wszystkich bogów, one tutaj robią? Kobieta i małe dziecko. Ścigane przez siły zbyt wielkie, by dało się z nimi walczyć. Powierzyły swoje życie całkowicie obcym osobom, które z pewnością ich opuściły. Mimo że popołudnie było ciepłe, Erienne zadrżała, to obudziło Lyannę. Dziewczynka popatrzyła na nią, daremnie szukając pocieszenia. - Mamusiu, dlaczego oni tylko patrzą? Dlaczego nam nie pomogą? Ponieważ Erienne milczała, Lyanna spytała jeszcze raz, dodając: „Czy oni nas nie lubią?”. Wtedy zaśmiała się i zwichrzyła włosy dziecka. - Jak ktokolwiek mógłby cię nie lubić? Oczywiście, że nas lubią, kochanie. Sądzę, że muszą trzymać się z dala od nas, by upewnić się, że nic złego nas nie spotka. - Kiedy tam dotrzemy, mamo? - Już niedługo, kochanie. Niedługo. Wtedy odpoczniesz. Już się zbliżamy. - Ale nawet dla niej samej te słowa brzmiały pusto, a wiatr w drzewach szeptał o śmierci. Lyanna spojrzała na nią bystro, jej broda lekko zadrgała. - Nie podoba mi się tu, mamo - powiedziała. Erienne znów zadrżała. - Mnie też, kochanie. Ale idziemy tam, gdzie jest lepiej. Mała kiwnęła głową. - Nie pozwolisz, aby źli ludzie mnie dostali, prawda? - Oczywiście, że nie. Pomogła Lyannie wstać, zarzuciła tobołek na ramię i ruszyły dalej, kierując się na południe, tak jak im powiedziano. Erienne przyspieszała, czując zbliżające się duchy, i próbowała sobie wyobrazić, w jaki sposób Bezimienny albo Thraun zgubiliby ścigających. Mogliby na przykład zatrzeć ślady, poruszając się ostrożnie nad ziemią i zostawiając fałszywe tropy. Zastanawiała się nawet, czy zdołałaby unieść córkę w Płaszczu-Ukrycia, czyniąc je obie niewidzialnymi. Byłoby to jednak zbyt męczące. Uśmiechnęła się ponuro. Dla Lyanny była to gra, która może ją bawić, lecz ona wiedziała, że to gra o najwyższą stawkę. * * * Szli przez las całkiem zręcznie, lecz mimo to elfy niczego nie przeoczyły. Ren’erei musiała przyznać, że zaskoczyły ją ich zdolności, cichy sposób poruszania się i wysiłki, by nie pozostawiać po sobie żadnych śladów. Podziwiała nawet trasę, którą wybrali, często schodząc z wytyczonego szlaku, by zgubić każdego, kto mógłby ich śledzić. Mogłoby to zmylić większość ścigających, lecz Ren’erei i Tryuun urodzili się w lesie i wyczuwali każdy ślad wywołany przejściem ludzi. Opadły liść wgnieciony w ściółkę, kawałek kory oddarty z drzewa na znaczącej wysokości, wzór z leżących na ziemi gałązek. A w przypadku tych ludzi również cień niezgodny z kątem padania promieni słonecznych, zawirowania powietrza, zmiana w nawoływaniu się leśnych zwierząt. Ren’erei szła z przodu, Tryuun osłaniał siostrę z boku, jakieś dwadzieścia jardów od niej. Para elfów śledziła te znaki przez ponad pół dnia, wciąż się zbliżając, lecz nie dając ludziom najdrobniejszej wskazówki, iż ktoś za nimi podąża. Elfka uważnie badała wzrokiem drogę. Każdy krok jej stóp odzianych w lekkie skórzane buty był pewny i cichy, płaszcz, kaftan i spodnie w zielono-brązowe plamy stapiały się z nakrapianym słońcem leśnym poszyciem. Zbliżali się. Gnieżdżące się u stóp sosen świstaki wydawały ostrzegawcze dźwięki, pył z kory unosił się w powietrzu tuż przy poszyciu, a w suchym błocie kępki trawy powoli prostowały się po zdeptaniu ludzką stopą. Ren’erei zatrzymała się przy wielkim, starym dębie, kładąc jedną dłoń na pniu, by wyczuć jego energię, a drugą dając sygnał Tryuunowi. Nawet się nie oglądając, wiedziała, że brat jest dobrze ukryty. Dziesięć jardów przed nią niewielkie zawirowanie powietrza, sygnalizowane przez poruszenia paproci i niskich liści, świadczyły o obecności maga w Płaszczu- Ukrycia. Poruszał się powoli, unikając ujawnienia się choćby na ułamek sekundy, a Ren’erei znów podziwiała jego kunszt. Elfka przeszła przez zawirowanie, ledwie dotykając palcami ziemi i tworząc sobie obraz maga. Wysoki, szczupły i dobrze umięśniony, nieświadom grożącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Elfka szła cicho, jej krok niczego nie zakłócał, leśne stworzenia czuły się przy niej bezpiecznie. W ostatniej chwili wyciągnęła ze skórzanej pochwy nóż, wyprostowała się, złapała mężczyznę za czoło i odciągnęła jego głowę do tyłu, jednocześnie podrzynając mu gardło. Krew trysnęła na zieleń, a człowiek po raz ostatni zadrżał, zbyt zaskoczony, by próbować wykrzyczeć ostrzeżenie. Płaszcz opadł, odsłaniając czarne, dopasowane ubranie i ogoloną głowę. Ren’erei nigdy nie patrzyła na ich twarze, kiedy ginęli w ten sposób. Zaskoczenie i niedowierzanie w ich oczach sprawiały, że czuła się winna. Odwróciła ciało twarzą do ziemi, oczyściła nóż, schowała go do pochwy i gestem kazała Tryuunowi ruszać dalej. Gdzieś tam był jeszcze jeden, który podążał za Erienne i Lyanną, a dzień miał się już ku końcowi. * * * Denser usiadł przy kominku w gabinecie w Wieży Dordover. Jesienny wiatr tłukł się o szyby, liście przemykały po szarym niebie, lecz zimno na zewnątrz było niczym w porównaniu z chłodem panującym w sercu xeteskiańskiego Ciemnego Maga. Już w chwili, kiedy przybył konny posłaniec z Dordover, by prosić go o stawienie się w kolegium, wiedział, że sprawa jest poważna. Ucisk w żołądku i ból w sercu zmieniły się w zimny gniew, gdy okazało się, iż uzgodnienie, że należy po niego posłać, zajęło im aż sześć tygodni. Z początku poczuł się rozczarowany, że Erienne nie próbowała porozumieć się z nim za pomocą Połączenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie były niczym dziwnym, teraz - uświadomił sobie ponuro - sama odległość może powstrzymywać ją od takich prób. Nim spojrzał na Vuldaroqa, złożył list i upuścił go na kolana. Gruby Pan na Wieży, odziany w granatowe szaty zebrane białą szarfą, spływał potem po wysiłku, jaki kosztowało go towarzyszenie Denserowi do pokojów Erienne. Teraz poruszył się niespokojnie pod spojrzeniem Ciemnego Maga. - Sześć tygodni. Coście, do diabła, robili przez ten czas? Vuldaroq osuszył chusteczką czoło i łysą czaszkę. - Szukaliśmy. Próbowaliśmy je odnaleźć. Zresztą wciąż próbujemy. - Mimo naszego obecnego rozstania to moja żona i dziecko. Nie miałeś prawa ukrywać przede mną faktu ich zniknięcia nawet przez jeden dzień. Denser objął spojrzeniem gabinet, sterty spiętych papierów, ułożonych starannie na półkach książek i pergaminów, lampy i świece o przyciętych knotach, pluszowego króliczka siedzącego na grubej poduszce. To było zupełnie niepodobne do Erienne, która uwielbiała podczas pracy bałagan. A więc nie zniknęła wbrew swojej woli, to pewne. Posprzątała tu i zamierzała przez długi czas nie wracać. Może nawet nigdy. - To nie jest takie proste - rzekł ostrożnie Vuldaroq. - Są pewne procedury... Denser zerwał się z krzesła, stając oko w oko z Panem na Wieży. - Nawet nie próbuj wciskać mi takich bzdur - wychrypiał. - Ta przeklęta duma i gierki waszej Rady opóźniły poszukiwania mojej żony i córki o sześć cholernych tygodni. W tej chwili mogą być absolutnie wszędzie. Jakie są rezultaty waszych działań? Denser widział, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiają się kropelki potu. - Mamy tylko niejasne wskazówki. Podobno gdzieś je widziano. Ale to nic pewnego. - Sześć tygodni zajęło wam dowiedzenie się, że to „nic pewnego”?! Całej znaczącej potędze Dordover? - Denser przerwał, widząc jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzieś w bok. Uśmiechnął się i nieco cofnął, jego palce zaczęły bezmyślnie bawić się stertą papierów. - Naprawdę was zaskoczyła, co? Wszystkich. Roześmiał się krótko. - Nigdy nie spodziewaliście się, że może wyjechać, prawda? Vuldaroq nic nie odpowiedział. Denser pokiwał głową. - Cóż zatem zrobiliście? Wysłaliście magów i żołnierzy do Lystern? Koriny? Blackthorne? Może nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywaliście miejscowe lasy, wysłaliście wiadomości do Gyernath i Jaden? - Teren poszukiwań jest bardzo duży - powiedział ostrożnie Vuldaroq. - I przy całej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie miał dość rozumu, by domyślić się, w którą stronę mogła się udać, prawda? - Denser prychnął i postukał się w głowę, bawiąc się przez chwilę zmieszaniem Vuldaroqa. - Nie mieliście żadnego przeczucia. Dlatego posłaliście po mnie, kogoś, kto może wiedzieć. Lecz zrobiliście to za późno, o wiele za późno. Czemu, Vuldaroq? Dordovańczyk otarł chusteczką twarz i ręce, po czym schował ją do kieszeni. - Mimo twoich związków z Erienne i Lyanną, obie znajdują się pod opieką Dordover - powiedział. - Mamy swój wizerunek, o który musimy dbać, procedury, których musimy się trzymać. Chcieliśmy, by wróciły do nas bez... zamieszania. - Rozłożył ręce i próbował się uśmiechnąć. Denser pokręcił głową i zrobił krok do przodu. Vuldaroq próbował się cofnąć, ale stojące za nim krzesło podcięło mu nogi, więc usiadł gwałtownie, a twarz na nowo mu się zaróżowiła. - Sądzisz, że w to uwierzę? Otaczanie tajemnicą sprawy zaginięcia Lyanny nie ma nic wspólnego z chęcią uniknięcia publicznego wstydu. Nie, w tym jest coś więcej. Chcieliście sprowadzić ją z powrotem do kolegium, zanim dowiem się, że zniknęła, prawda? - Denser pochylił się nad ociekającą potem twarzą, czując, jak ciepły, nieco zalatujący alkoholem oddech uderza w jego policzki. - Ciekawe dlaczego? Baliście się, że mogła zatrzymać się u drzwi jakiegoś lepszego kolegium? Vuldaroq znów lekko rozłożył ręce. - Lyanna to dziecko o wyjątkowych zdolnościach. Ale te zdolności muszą być odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowodują tragiczne konsekwencje. - Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiejętności, tak? Jakoś się tego nie boję. - Denser uśmiechnął się. - Jeśli tak się stanie, będziemy mieli co uczcić. - Uważaj, Denser - ostrzegł go Vuldaroq. - Balaia to nie jest miejsce dla następnego Septerna. Ani teraz, ani nigdy. Świat się zmienił. - Dordover ma prawo mówić tylko za siebie, nie za całą Balaię. A tymczasem Lyanna może pokazać wam drogę naprzód. Nam wszystkim. Vuldaroq prychnął. - Naprzód? Powrót Jedności to krok w tył, mój xeteskiański przyjacielu, ale na szczęście jedno utalentowane dziecko nie może być zapowiedzią takiego kroku. Samotne dziecko jest pozbawione mocy. - Stary Dordovańczyk zagryzł wargi. - Tylko wtedy, jeśli powstrzymacie ją od uświadomienia sobie swoich zdolności. - Nagle jego głos przeszedł w szept. Denser zrobił krok w tył, jego usta przez chwilę pozostawały otwarte. - A więc to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bogów, Vuldaroq, jeśli spadnie jej chociaż jeden włos z głowy... Vuldaroq podniósł się z krzesła. - Nikt nie zamierza jej skrzywdzić, Denser. Uspokój się. Jesteśmy Dordovańczykami, a nie Łowcami Czarownic. - Ruszył w stronę drzwi. - Znajdź ją i sprowadź tutaj, Denser. I to szybko. Uwierz mi, to ważne dla nas wszystkich. - Wyjdź stąd - wysyczał Denser. - Pozwól, iż przypomnę ci, że to moja Wieża - warknął Vuldaroq. - Wyjdź stąd! - wrzasnął Denser. - Nie masz pojęcia, z czym igrasz! Ani trochę. Usiadł z powrotem na krześle. - Wręcz przeciwnie, sądzę, że mam całkiem spore pojęcie. - Vuldaroq jeszcze przez chwilę stał w komnacie, nim wytoczył się na zewnątrz. Denser nasłuchiwał, jak jego ciężkie kroki cichną w głębi wyłożonego drewnem korytarza. Rozłożył list, którego nie znaleźli w komnatach Erienne, choć nie został dokładnie ukryty. Denser wiedział, że tam będzie, zaadresowany do niego. I wiedział, że go nie znajdą, podobnie jak jej samej. Ponownie przeczytał list i westchnął. Minęło już cztery i pół roku od chwili, kiedy wszyscy razem stali na polach wokół wieży Septerna, a mimo to Krucy pozostawali jedynymi ludźmi, którzy mogli mu pomóc, mimo iż byli uszczupleni. Erienne zniknęła, a Thraun najprawdopodobniej wciąż biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozostał Hirad, z którym pokłócił się rok temu i od tamtej pory nie utrzymywał kontaktu, Ilkar, który pracował w ruinach Julatsy, no i oczywiście Ten Najważniejszy. Denser uśmiechnął się. Wciąż był ich filarem. Pomyślał, że gdyby leciał całą drogę, mógłby za dwa dni znaleźć się w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim Gnieździe i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to miła perspektywa. Postanowił, iż wyruszy z Dordover o świtaniu, i sięgnął po pierścień, by rozpalić ogień i ogrzać komnaty Erienne. Jego uśmiech zblakł. Tak wiele jest do zrobienia. Dordovańczycy nie przestaną szukać Lyanny, nie mógł więc ryzykować, że znajdą ją pierwsi. Biorąc pod uwagę treść listu, było to mało prawdopodobne, ale nie mógł mieć całkowitej pewności. A poza tym nie wiedział także, czy jego córce nie zagrożą także ludzie, do których Erienne zwróciła się o pomoc. Było również coś jeszcze. Dręczyło go coś poważnego, ale nie mógł wyciągnąć tego z podświadomości. Miało to jakiś związek z Przebudzeniem. Silny podmuch wiatru załomotał oknami i znikł, zanim właściwie się pojawił. Denser zadrżał, po czym zaczął ostrożnie przekopywać się przez papiery zgromadzone na biurku. * * * Korina wrzała życiem. Tego lata handel udał się doskonale, a zmiana pory roku nie przyniosła wielkich strat poza malejącą liczbą wędrowców i robotników, którzy zaczęli odpływać na południowy kontynent, podążając za ciepłem. Po dwóch latach pogłosek o kolejnych bitwach, rosnących podatkach i najeździe Wesmenów, które pojawiały się od czasu zakończenia wojny, do opuszczonych doków i na place targowe Koriny wróciło życie, każdy handlarz był zdecydowany wycisnąć nawet najmniejszy grosz zysku. Dni targowe trwały dłużej, z każdym przypływem w dzień i w nocy do portu zawijało więcej statków, zajazdy zaś, karczmy i noclegownie nie widziały takiego najazdu od czasu najlepszych dni Sojuszu Handlowego Koriny. Oczywiście na ziemiach baronów znów w najlepsze zaczęły się swary i drużyny najemników ponownie mogły liczyć na zyski. Lecz tym razem był to interes bez udziału Kruków. Wronie Gniazdo, położone na skraju głównego placu targowego Koriny, trzeszczało w szwach od samego rana, kiedy to podawano śniadania, do późnego wieczoru, gdy po prosiakach z rożna zostawały już tylko kości i chrząstki. Bezimienny zamknął drzwi za ostatnim pijakiem i odwrócił się, by spojrzeć na bar. W jednym z małych luster zawieszonych na słupach dostrzegł swoje odbicie. Krótko ostrzyżone włosy nie mogły ukryć siwizny pasującej do koloru jego oczu, lecz linia szczęki nadal pozostała tak samo wyrazista, a ciało skryte pod białą koszulą i ciemnobrązowymi spodniami utrzymało się w dobrej formie dzięki regularnym niczym modlitwy ćwiczeniom. Trzydzieści osiem lat. Nie czuł tego, lecz już nie walczył. Miał ku temu powody. Straż właśnie obwieściła pierwszą godzinę nowego dnia, lecz miną jeszcze dwie, zanim przejdzie przez drzwi własnego domu. Miał nadzieję, że Diera miała z Jonasem lepszą noc. Chłopiec cierpiał na kolkę i często w nocy marudził. Uśmiechnął się, podchodząc do baru, na którym Tomas postawił dwa parujące cebrzyki wody z mydłem i położył szmaty i mop. Najszczęśliwsze chwile, pomyślał, to stanąć w nocy nad kołyską nowo narodzonego syna i potem obudzić się u boku Diery, kiedy słońce wpada przez okno ich sypialni. Przyciągnął sobie zydel i usiadł, z hukiem opierając ręce na barze. Tomas wynurzył się zza niego z butelką likieru z czerwonych winogron z Południowych Wysp i dwoma małymi kieliszkami. Nalał do obu. Choć zaczynał pięćdziesiąty rok życia, jego oczy wciąż błyszczały żywo pod okapem brwi, a szczupła sylwetka była krzepka i wyprostowana. - Za kolejną udaną noc - rzekł, wręczając Bezimiennemu kieliszek. - I mądrą decyzję o zatrudnieniu dwóch osób dodatkowej obsługi. Zdjęli mi ciężar z pleców. Dwaj mężczyźni, przyjaciele od ponad dwudziestu lat i od ponad tuzina współwłaściciele Wroniego Gniazda, stuknęli się kieliszkami i wypili. Jedna kolejka na noc. Taka była umowa, która obowiązywała ich od jakichś czterech lat. Żaden z nich nie przeoczyłby tego po całym wieczorze wspólnej pracy, tak samo, jak nie mogliby zapomnieć o oddychaniu. W końcu robili to dla uczczenia tych wspaniałych chwil zwyczajnego życia, o które Bezimienny walczył wraz z Krukami przez ponad dekadę. Bezimienny potarł podbródek, czując pod ręką jednodniowy zarost. Spojrzał w stronę ozdobionych znakiem Kruków drzwi prowadzących na zaplecze, obecnie rzadko już używanych. - Coś cię gryzie, co? - zapytał Tomas. - Tak - odrzekł Bezimienny - ale to nie to, o czym myślisz. - Doprawdy? - Tomas uniósł pytająco brwi. - Wiesz, nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Założyłeś tę knajpę i do tego prowadzisz ją ze mną niemal od zawsze. - Nigdy nie sądziłeś, że tego dożyję, co? - Bezimienny uniósł cebrzyk i szmatę. - Nigdy w to nie wątpiłem. Lecz ty jesteś podróżnikiem, Sol. Wojownikiem. Masz to we krwi. Tylko Tomasowi i Dierze Bezimienny pozwalał używać swojego prawdziwego imienia, imienia Protektora, ale kiedy go tak nazywali, czuł, że się martwią. Bo prawda była taka, że on nigdy nie osiadł tak do końca. Wciąż jeszcze miał robotę do zrobienia w Xetesku: badania nad uwolnieniem Protektorów, które Ciemne Kolegium powinno dalej prowadzić. Miał także przyjaciół, których chciałby znowu zobaczyć. A poza tym, choć starał się kierować rozsądkiem, nie mógł zaprzeczyć, że czasem czuł zmęczenie nie kończącą się rutyną i wtedy pragnął wyjechać z mieczem na plecach i poczuć, że znowu żyje. To go martwiło. A jeśli tak naprawdę on nigdy nie chciał osiąść i jego mgliste pragnienia zmienią się w niedalekiej przyszłości w coś bardziej konkretnego? Dobrze, że przynajmniej nie czuje chęci walki na pierwszej linii, a to już jest coś. A przecież trafiały się propozycje. Bardzo wiele propozycji. Uśmiechnął się do Tomasa. - Już nie. Teraz raczej macham mopem niż mieczem. - Zatem co cię gryzie? - Denser przybywa. Czuję to. Jak zwykle. - Och. Kiedy? - Tomas zmarszczył brwi. Bezimienny wzruszył ramionami. - Wkrótce. Naprawdę niedługo. W drzwiach prowadzących do gospody pojawił się Rhob, syn Tomasa. W ciągu ostatnich kilku lat nerwowy dzieciak wyrósł na silnego, rozsądnego młodzieńca. Jego zielone oczy błyszczały w twarzy o wysokich kościach policzkowych, pod krótko przyciętymi włosami. Umięśniona postać była efektem wielu lat fizycznej pracy przy koniach, siodłach i powozach, dobry charakter zaś stanowił dokładne odbicie osobowości ojca. - Wszystkie konie są wewnątrz i bezpieczne? - zapytał Tomas. - Tak jest - przytaknął Rhob, podchodząc do baru po drugi cebrzyk i mop. - Dalej, staruszku, ruszaj do łóżka i daj młodym posprzątać to miejsce. - Miał szeroki uśmiech, a jego oczy lśniły w świetle lamp. Bezimienny roześmiał się. - Minęło wiele czasu od chwili, kiedy ktoś nazwał mnie młodym. - To względne pojęcie - zauważył Rhob. Tomas przetarł powierzchnię baru i wrzucił szmatę do cebrzyka. - Staruszek zamierza posłuchać rady syna. Do zobaczenia w południe. - Dobranoc, Tomasie. - Dobranoc, ojcze. - No dobra - powiedział Bezimienny. - Ja zajmę się stołami, a ty podłogą i kominkiem. Ledwie weszli w swój rytm pracy, przerwało im gwałtowne walenie do drzwi. Rhob podniósł głowę znad czyszczonego paleniska. Bezimienny westchnął. - Sądzę, że wiem, kto to jest - rzekł. - Zobacz, czy mamy wodę na kawę, co, Rhob? I zajrzyj do spiżarni po tacę chleba i sera. Rhob odstawił wiadro w kąt i zniknął za barem. Bezimienny odsunął rygle i pociągnął drzwi. Denser niemal wpadł w jego ramiona. - Na bogów, Denser, co ty, do diabła, robiłeś? - Leciałem - odparł. Oczy miał dzikie i zapadnięte, twarz bladą i zimną. - Możesz mi dać coś ciepłego? Jestem nieco zmarznięty. Bezimienny zaprowadził dygoczącego Densera do pokoju na tyłach, przyciągnął krzesło do nie rozpalonego kominka i posadził maga na miękkiej poduszce. Pokój niezbyt się zmienił. Drewniany stół i krzesła stojące pod zasłoniętym okiennicą oknem okrywała biała tkanina. Ten stół widział i święta, i tragedie, a najsilniejszym wspomnieniem i źródłem smutku był dla Bezimiennego obraz leżącego na nim martwego, okrytego płótnem Sirendora Larna, najbliższego przyjaciela Hirada, Hirada barbarzyńcy. Krzesła Kruków wciąż stały przed kominkiem, lecz każdego dnia Bezimienny przestawiał je tak, by mógł w spokoju poćwiczyć swoim słynnym dwuręcznym mieczem. Jeśli doświadczenie czegoś go nauczyło, to tego, że w życiu na Balai niczego nie da się przewidzieć. Wszedł Rhob, niosąc w jednej ręce tacę z dymiącym dzbanem, kubkami i talerzem jedzenia. W drugiej miał szpadel pełen gorących węgli. Bezimienny wziął od niego obie te rzeczy, dziękując skinięciem głowy. - Nie martw się, posprzątam z frontu - powiedział Rhob. - Dziękuję. - Wszystko z nim w porządku? - Tylko trochę zmarzł - odparł Bezimienny, chociaż wiedział, że to nieprawda, że chodzi o coś więcej. Widział ból w oczach Densera i wyczerpanie, do którego zmusiła go desperacja. Szybko rozpalił ogień, wcisnął magowi do rąk kubek kawy i położył chleb i ser w zasięgu jego ręki. Potem usiadł na drugim krześle i czekał, aż Denser zacznie mówić. Xeteskianin wyglądał żałośnie. Nie przystrzyżona broda, czarne włosy sterczące w nieładzie, blada twarz, przekrwione, mocno podkrążone oczy i sine usta. Jego wzrok przesuwał się niespokojnie po całym pokoju, nie mogąc zatrzymać się na jednym miejscu. Wciąż usiłował coś powiedzieć, ale z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Dotarł już do granicy, wyczerpał cały zapas sił. Nawet tak wyjątkowy mag jak Denser ma ograniczoną wytrzymałość, a jeden błąd może okazać się fatalny w skutkach, zwłaszcza w przypadku Skrzydeł-Cienia. Bezimienny czuł się związany z Denserem od czasu, kiedy mag był jego Wybranym, a on Protektorem. Spoglądając na przyjaciela, czuł, że nie może milczeć. - Rozumiem, że coś zmusiło cię do jak najszybszego przybycia tutaj, lecz zabicie samego siebie w niczym ci nie pomoże. Nawet ty nie możesz rzucać czarów bez końca. Denser skinął głową i uniósł kubek do drżących ust, sycząc, kiedy gorący płyn sparzył mu gardło. - Byłem już tak blisko. Nie chciałem zatrzymywać się poza miastem. Stracilibyśmy kolejny dzień. - Odrętwienie warg sprawiło, że mówił niewyraźnie. Chciał coś więcej powiedzieć, ale zamiast tego zaczął gwałtownie kaszleć. Bezimienny pochylił się i zabrał mu kubek, nim mag wylał kawę na siebie. - Spokojnie, Denser. Teraz jesteś tutaj. Jeśli chcesz, znajdę ci łóżko. Spokojnie. - Nie mogę być spokojny - odrzekł. - Ścigają moją dziewczynkę. Erienne ją zabrała. Musimy odnaleźć ją pierwsi albo oni ją zabiją. Bogowie, ona nie jest zła. Ona jest tylko małą dziewczynką. Potrzebuję Kruków. Bezimienny znieruchomiał. Nieskładna mowa Densera poruszyła go do głębi, oczekiwanie na pomoc Kruków zaniepokoiło go niemal tak samo, jak problem. Przecież Krucy już nie istnieją. Życie każdego z nich potoczyło się inaczej. Ich ponowne połączenie jest czymś nie do pomyślenia. - Poczekaj, Denser, zwolnij. Muszę usłyszeć wszystko od początku. * * * Na południowych stokach gór Balan, o pół dnia jazdy od niemal w całości odbudowanego miasta Blackthorne, zapadła noc. Gwiazdy tworzyły na niebie wzory, księżyc rzucał blade światło, odpychając całkowitą ciemność. Hirad Coldheart szedł stromą ścieżką, wcale nie starając się zachowywać cicho. Była to droga, którą pokonałby, gdyby musiał, z zawiązanymi oczami. Tym razem najważniejsza była szybkość i zwinność poruszania się po zdradzieckim błocie i gładkich kamieniach. Znów zbliżali się łowcy, trzeba ich, podobnie jak i tych wcześniej, powstrzymać. Lecz Hirad wiedział, że nawet jeśli zginą, tak jak poprzedni, to i tak nie położy kresu głupocie. Coraz więcej ludzi ważyło się podjąć tego zadania, w miarę jak wieści o słabych punktach przeciwnika wędrowały przez Balaię, wpadając w uszy zainteresowanych, ich plany były coraz śmielsze i coraz lepiej dopracowane. Choć to go brzydziło, wiedział, co każe tym mężczyznom i kobietom działać. Chciwość. A także marzenie o szacunku, jakim zostaną obdarzeni ci, którzy pierwsi przyniosą głowę smoka. Oto dlaczego nie mógł opuścić Kaan, nawet gdyby chciał. I nie dlatego, że smoki były bezbronne, tylko dlatego, że jednak zawsze istniało jakieś ryzyko. Ludzie wykazywali ogromną wytrwałość i pomysłowość, świadczyły o tym działania ostatniej grupy. Hirad wciąż miał trudności ze zrozumieniem, jak można tak szybko zapomnieć o długu, jaki Balaia zaciągnęła u smoków z Kaan. Bezimienny wyjaśnił mu to po pewnym wieczorze, kiedy to podsłuchał we Wronim Gnieździe pijackich przechwałek o przygotowywaniu pierwszej wyprawy na smoki. - Nie powinieneś być zaskoczony, Hirad - rzekł. - W końcu wszystko ma swoją cenę i zawsze znajdą się tacy, którzy nie chcą uwierzyć w to, co smoki zrobiły dla Balai. Są też tacy, których to nie obchodzi. Oni znają tylko wartość pieniądza. Honor i szacunek nie mają swojej ceny w złocie. Te słowa rozpaliły gniew Hirada dokładnie tak, jak Bezimienny zamierzał. To właśnie one sprawiły, że zawsze dbał o formę i trzymał się o krok przed łowcami. W swojej ignorancji próbowali już magii, trucizn, ognia i frontalnego ataku. Teraz zamierzali korzystać z tego, czego nauczyła ich śmierć poprzedników i co przekazali im obserwatorzy. Po raz pierwszy Hirad naprawdę był zaniepokojony. Drużyna sześciu łowców - trzech wojowników, mag i dwaj inżynierowie - poruszała się ostrożnie i powoli w stronę wzgórz pod Choulem, gdzie mieszkały smoki. Trasa ich marszu przebiegała z dala od wszelkich osad, które mogłyby wcześniej ostrzec Hirada. Wiedli ze sobą balistę strzelającą okutymi stalą drewnianymi palami. Ich plan był prosty, tak jak wszystkie najlepsze plany. O ile Hirad się nie mylił, zamierzali zaatakować jeszcze tej samej nocy, wiedząc, że Kaan wylecą, by pod osłoną ciemności polować. Balista zostanie umieszczona pod zwyczajową trasą ich lotów i przy szczęśliwym strzale pocisk może zranić, a nawet trwale okaleczyć smoka. Hirad wolał nie ryzykować, więc zszedł na dół, by się z nimi spotkać, zanim pozwoli Kaan opuścić Choul. Łowcy popełnili dwa błędy. Po pierwsze w swoich planach nie uwzględnili Hirada, a po drugie tylko jeden z nich był elfem. Zdali się na łaskę nocy... i szybko odkryli, że ta nie jest dla nich łaskawa. Barbarzyńca obserwował ich przez szczelinę między głazami. Znajdowali się jakieś trzydzieści stóp poniżej, oddaleni od niego o sto jardów. Hirad był w stanie śledzić całą grupę w szarym krajobrazie dzięki niesionej przez nich osłoniętej latarni, skrzypieniu kół balisty i stukaniu kopyt ciągnących ją koni. Zbliżali się do niewielkiego płaskowyżu, gdzie, jak domyślał się Hirad, planowali rozstawić balistę. Zbocze wznosiło się tu łagodnie, a wystająca skała zapewniała idealny punkt zaczepienia. Barbarzyńca wiedział już, co musi zrobić. Cofnął się nieco i pobiegł w dół do płytkiego żlebu, który biegł równolegle do płaskowyżu. Podkradł się do jego krawędzi i czekał z mieczem w pochwie i obiema wolnymi rękami. Mag prowadził konie po pochyłości od jego strony, wojownik pilnował z drugiej. Dwaj inżynierowie szli za balistą, a ostatnia para łowców zamykała pochód. Hirad słyszał ciężki oddech koni, stukot ich kopyt tłumiły obwiązane wokół nóg szmaty. Mimo ciągłego oliwienia przez inżynierów koła balisty skrzypiały i trzeszczały, a od czasu do czasu słychać też było przesyłane wzdłuż linii idących słowa ostrzeżenia i zachęty. Barbarzyńca przygotował się. Tuż pod krawędzią płaskowyżu ścieżka przechodziła w stromą rampę o długości około dwudziestu jardów. Po dzisiejszych ulewach powinna być śliska. Kiedy łowcy zbliżyli się do niej, zwolnili. Mag szedł na czele, trzymając w dłoniach wodze i popędzając konie. - Ruszajcie się! - zasyczał ktoś z dołu, w nieruchomym nocnym powietrzu zabrzmiało to bardzo głośno. - Ostrożnie - uciszył ich ktoś inny. Nad skrajem płaskowyżu pojawił się mag. Hirad skoczył, podcinając mu nogi. Mężczyzna gruchnął o ziemię. Barbarzyńca już siedział na nim i zanim tamten zdołał krzyknąć, zdzielił go pięścią w skroń. Głowa czarodzieja uderzyła o kamień i mag zaległ nieruchomo. Biegnąc pochylony przed spłoszonymi końmi, Hirad wyciągnął z pochwy miecz. Wojownik po drugiej stronie koni był zaledwie w połowie odwrócony w jego stronę, dlatego nie mógł się bronić. Hirad wbił z rozmachem ostrze w jego bok, i kiedy tamten padał z wrzaskiem, barbarzyńca nachylił się nad nim. - Wierz mi, ty masz szczęście - powiedział chrapliwie. Uspokoiwszy konie, które zaczynały się cofać, podbiegł do balisty i ciął jedną z lin. Punkt ciężkości machiny przesunął się i konie ruszyły odruchowo w przeciwną stronę, nerwowo rżąc. Cztery postacie, które w tym czasie wchodziły na grzbiet płaskowyżu, spojrzały do góry w niemym szoku i wyciągnęły broń. - Ostrzegałem ostatniego, który tutaj przyszedł, aby przekazał następnym, że znajdą tu tylko śmierć. Ale wy nie chcieliście słuchać. - Uderzył w następną linę, rozcinając ją jednym ciosem. Balista potoczyła się szybko po pochyłości, rozganiając łowców i nabierając rozpędu na kamieniach i kępach trawy. Nagle jedno koło odpadło i przekrzywiona konstrukcja zakręciła w lewo, ku krawędzi ścieżki, a potem zaczęła koziołkować w stronę skupiska drzew jakieś dwieście stóp poniżej. Tymczasem na dole łowcy podnosili się z ziemi. Inżynierowie patrzyli na wojowników, oczekując jakichś wskazówek. Teraz już nic wam nie zrobią, rzekł Hirad. Jest bezpiecznie, Wielki Kaanie. Ze wzgórz za plecami barbarzyńcy oderwał się jakiś cień i spłynął w dół ścieżki. Był ogromny, uderzenia jego skrzydeł wzniecały wiatr, a z paszczy dobywał się ryk furii. Łowcy odwrócili się i zaczęli uciekać, lecz wtedy kolejny kształt wzleciał w powietrze nad ścieżką, a potem dołączył do niego trzeci, i wspólnie popędziły łowców z powrotem w stronę Hirada. Trzy smoki przesłoniły gwiazdy, wielkie ciała wisiały na niebie, a chóralne ryki odbijały się od gór, echo wywoływało okrzyki przerażenia łowców, którzy teraz sami stali się ściganą zwierzyną. Stanęli zbici w ciasną grupkę, a smoki okrążały ich, pochylając krzaki i trawę i wzniecając kłęby kurzu. Każda z bestii mierzyła ponad sto metrów długości, ich wielkość i moc były szyderstwem z tej żałosnej bandy, która przybyła, aby zabić jednego z nich. Łowcy byli bezradni i wiedzieli o tym, spoglądając w paszcze, które bez trudu mogły połknąć każdego człowieka w całości, i wyobrażając sobie płomień tak gorący, iż mógłby zamienić ich w kupki popiołu. - Hirad, błagam - wymamrotał jeden z inżynierów, spoglądając na niego z rozpaczą. - Teraz cię posłuchamy. - Za późno - odrzekł Hirad. - Już za późno. Sha-Kaan zbliżył się i jego mocno bijące skrzydła powaliły łowców jak wichura. Długa szyja zgięła się i opadła, a paszcza z szybkością węża pochwyciła wojownika. Z nieprawdopodobną, zapierającą dech w piersiach gracją smok wzbił się w niebo. Jak na tak wielkie zwierzę, był niewiarygodnie szybki, pozostali łowcy gapili się w niebo zbyt przerażeni, by myśleć o wstaniu z ziemi. Mężczyzna w wielkiej paszczy Sha-Kaana nawet nie krzyknął, kiedy jego ciało zostało rozdarte na kawałki i wyplute. Potem Wielki Kaan wywarczał w noc swoją wściekłość, a dźwięk poniósł się echem niczym odległy grzmot. Tymczasem Nos-Kaan uniósł się jeszcze wyżej, po czym zanurkował, spadając na ludzi z rozwartą paszczą. Jednym uderzeniem skrzydeł zmniejszył swoją prędkość, ale podmuch i tak przeturlał łowców po ziemi, a ich okrzyki zagłuszył ryk powietrza. Potem uderzył tak samo jak Sha, jego ofiara została natychmiast zmiażdżona i wypluta na ziemię u stóp pozostałych łowców. Wreszcie przyszła kolej na Hyn-Kaana. Wielki czarny kształt wisiał w świetle gwiazd zaledwie kilka stóp nad ziemią i poruszał leniwie głową, by schwytać ofiarę w paszczę. Potem zamachał skrzydłami i wzniósł się w niebo, ludzki jęk coraz bardziej słabł, aż ucichł, a potem rozległ się odgłos uderzenia ciała o kamienie. Hirad oblizał wyschnięte wargi. A więc smoki dokonały zemsty, pokazały swoją potęgę. Elf u jego stóp miał szczęście, bo wciąż był nieprzytomny i niczego nie widział. Hirad kochał smoki Kaan i nawet tak gwałtowna i okrutna śmierć ludzi nie mogła zerwać tej więzi. Jednak czuł, że jeszcze raz przypomniano mu o wielkiej przepaści dzielącej ludzi i smoki, o tym, że są to tak potężne stworzenia, że gdyby tylko chciały, ludzie staliby się ich niewolnikami. Hirad zwrócił teraz uwagę na samotnego inżyniera, wciąż żywego, otoczonego rozdartymi ciałami przyjaciół. Wokół jego butów, gdy tak klęczał przerażony trzema krążącymi nad nim smokami, pojawiła się kałuża moczu. Sha-Kaan wylądował i złapał go w pazury, a potem podniósł w kierunku paszczy. Mężczyzna zajęczał i zaczął coś bełkotać. Tymczasem Hirad odwrócił się do elfa, wyciągnął korek z bukłaka i wylał zawartość na jego głowę. Ten parsknął, zakrztusił się, jęknął z bólu. Hirad złapał go za kołnierz i podniósł, trzymając sztylet tuż przy jego gardle. - Pomyśl tylko o rzuceniu czaru, a umrzesz. Nie jesteś dość szybki, aby mnie pokonać, zrozumiałeś? - Mag kiwnął głową. - Dobrze. A teraz patrz i ucz się. Sha-Kaan przysunął nieszczęsnego inżyniera jeszcze bliżej swojej paszczy. - Czemu na nas polujecie? - spytał, a jego oddech rozwiał włosy mężczyzny. Ten próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, z jego gardła wychodził tylko zdławiony jęk. - Mów, człowieku. Inżynier zamachał bezradnie nogami w powietrzu, zapierając się dłońmi o pazury smoka. - Zobaczyliśmy szansę na wygodne życie - wydusił wreszcie z siebie. - Ale nie chciałem cię skrzywdzić. Myślałem, że... Sha-Kaan prychnął. - „Nie chciałem cię skrzywdzić.” Uważałeś nas za bezmyślne jaszczurki. A zabicie mnie albo jednego z mojego Miotu miało być... Jak to nazywa Hirad? A tak, „sportem”. Ale teraz jest inaczej, co? Teraz uważasz nas za zdolnych do myślenia? Inżynier kiwnął głową, a potem zaczął się jąkać. - Ni-nigdy wię-więcej t-t-te-tego nie-e zro-o-obię. Przysięgam. - Rzeczywiście, nie zrobisz - powiedział Sha-Kaan. - Mam nadzieję, że twój szczęśliwy towarzysz uważnie tego słucha. - Mój szczęśli...? - Inżynierowi nie było dane dokończyć. Sha-Kaan złapał ogromnymi pazurami czubek jego czaszki i zmiażdżył jak przejrzały owoc, a towarzyszący temu odgłos odbił się echem od otaczających ich skał. Hirad poczuł, jak mag drży i zaczyna sapać. Nogi mu osłabły, lecz barbarzyńca nadal trzymał go w pionie. Sha-Kaan puścił drgające ciało inżyniera i spojrzał w ich stronę - przenikliwy błękit migoczący zimno w ciemności. - Hiradzie Coldheart, pozostawiam ci dokończenie ostrzeżenia. - I Wielki Kaan wzbił się w powietrze, aby wysłać swój Miot na łowy. Hirad nadal trzymał maga, pozwalając przerażonemu elfowi przyjrzeć się otaczającej ich rzezi. Czuł, jak mężczyzna dygocze. Kiedy poczuł w nosie zapach uryny, odepchnął go. - Żyjesz, ponieważ pozwoliłem ci żyć - rzekł, spoglądając na białą jak papier twarz elfa. - Już znasz wiadomość, jaką masz rozgłosić. Każdego, kto przychodzi tu po smoki Kaan, czeka tylko szybka śmierć. Smoki nie służą do polowań i są znacznie potężniejsze, niż można to sobie wyobrazić. Rozumiesz mnie, prawda? Mag kiwnął głową. - Dlaczego ja? - Jak się nazywasz? - zapytał ostro Hirad. - Y-Yeren - wydukał tamten. - Z Julatsy, nieprawdaż? Kolejne kiwnięcie głową. - Właśnie dlatego ty. Ilkarowi brakuje magów. Udasz się więc do kolegium i będziesz stamtąd rozgłaszać wiadomość. Zostaniesz tam, aby mu pomagać w taki sposób, jaki on uzna za stosowny. Jeśli usłyszę, że tak się nie stało, nigdzie nie będziesz bezpieczny. Ani w głębinach piekła, ani w pustce. Nigdzie. Znajdę cię i przyprowadzę swoich przyjaciół. - Hirad wskazał ręką do góry, w stronę skał. - A teraz precz mi z oczu. I nie przestawaj biec, dopóki Ilkar nie pozwoli ci się zatrzymać. Jasne? Trzecie kiwnięcie głową. Hirad odwrócił się i odszedł, a odgłos biegnących stóp wywołał na jego ustach ponury uśmiech. Rozdział 2 Kilka ostatnich dni, które spędziła na pokładzie statku - kiedy wiedziała, że wreszcie uciekła ze szponów kolegiów, nie tylko Dordover, ich wszystkich - było najspokojniejszym i przynoszącym największe odprężenie czasem w całym życiu Erienne. Na spokojnych późnym latem wodach Południowego Oceanu, we wspaniałym, suchym cieple mogły wraz z Lyanną wreszcie odpocząć, zapomnieć o minionych troskach i pomyśleć o tym, co nadejdzie. Kiedy teraz spoglądała w przeszłość, uświadamiała sobie, że głosy w jej głowie odzywały się tak regularnie, iż wydawały się częścią jej samej. Nakłaniały ją, by odeszła z kolegium i pozostała z nimi. Przypomniała sobie tę noc, kiedy podjęła decyzję. Kolejna noc w Dordover, kolejny koszmar dla Lyanny. Jak się okazało, o jeden za dużo. Dordover. Tam Rada Starszych Kolegium Magii przyjęła ją po tym, jak opuściła Xetesk. Tam traktowano ją z mieszaniną podziwu i pogardy dla jej splątanej przeszłości. Tam wreszcie wyjątkowe zdolności jej córki zostały wykształcone i tam - zbadane przez magów - wywołały strach większy niż podniecenie. To, co przez ten rok udało się dordovańskim magom odkryć, Erienne już dawno wiedziała, oboje z Denserem wiedzieli. Tak naprawdę Lyanna znajdowała się poza ich ograniczonym pojmowaniem. Nie mogli w bezpieczny sposób rozwijać jej zdolności, tak jak nie potrafiliby nauczyć szczura latać. Jedna magia, jeden mag. Starszyzna Dordover nienawidziła tej mantry i faktu, że Erienne tak mocno w nią wierzyła. To było wbrew wyobrażeniom, które zapewniały Dordover niezależność. Mimo to z początku zabrali się do szkolenia Lyanny z wielkim poświęceniem. Ale potem, gdy uświadomili sobie ogrom jej zdolności, wywołało to ich chciwość lub, co bardziej prawdopodobne, poczuli się zagrożeni. Lecz przez cały czas był ktoś, kto rozumiał, co się dzieje. Ktoś potężny. Głosy odzywały się w jej głowie i, o ile wiedziała, w głowie Lyanny. Wspierały ją, dodawały wiary, pomagały zachować zdrowe zmysły i uspokajały. Zachęcały ją, by przyjęła to, co proponują - wiedzę i moc. I wtedy nadeszła tamta wyjątkowa noc. Wtedy zrozumiała, że Dordovańczycy nie mogą już pomóc Lyannie, że narażają ją tylko na niebezpieczeństwo. Nie umieją uwolnić jej od koszmarów i jednocześnie nie pozwalają, by się rozwijała. Bała się, że jej frustracja z tego powodu może doprowadzić do katastrofy. Jest tak mała, że nie rozumie, co może rozpętać. Nawet teraz z trudem powstrzymywała wybuchy złości, w czym była nieodrodną córką swojej matki. Jak na razie nie przeobrażała swego gniewu w magię, lecz ta chwila nadejdzie, chyba że nauczy się ograniczać moc, jaką posiada. Tamtej nocy Lyanna obudziła się z krzykiem, który przeraził Erienne bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Kołysała dygoczącą, spoconą jak mysz dziewczynkę, póki ta się nie uspokoiła. Teraz przypominała sobie ich rozmowę, jakby zdarzyła się przed chwilą. - W porządku. Mama jest przy tobie. Nic ci się nie stanie. - Erienne otarła buzię córki, z całych sił starając się uspokoić walące serce. - Wiem, mamo. - Dziewczynka przytuliła się do niej. - Z ciemności wyszły jakieś potwory, lecz odpędziły je stare kobiety. Erienne przestała ją kołysać. - Kto, Lyanno? - Stare kobiety. One zawsze mnie ratują - Przytuliła się jeszcze mocniej. - Jeśli jestem blisko nich. Erienne uśmiechnęła się, gdyż podjęła już decyzję. - Śpij dalej, kochanie - powiedziała, układając ją do snu i gładząc po włosach. - Mama musi coś sprawdzić w gabinecie. Potem może wyruszymy na małą wycieczkę. - Dobranoc, mamo. - Dobranoc, kochanie. - Kiedy Erienne dotarła do drzwi, usłyszała, jak Lyanna coś szepcze. Odwróciła się, ale okazało się, że dziewczynka nie mówiła do niej. Jej córka odpływała z zamkniętymi oczami w coś, co, jeśli bogowie pozwolą, będzie spokojnym snem, wolnym od wszystkich koszmarów. Znów coś szepnęła i tym razem Erienne usłyszała nucone przez nią słowa i cichy chichot, jakby dziewczynka została połaskotana. - Nadchodziiimy. Nadchodziiimy. Nocna ucieczka z Dordover, która nastąpiła wkrótce potem, wciąż przyprawiała Erienne o dreszcze, wspomnienia były pełne troski, strachu i nieustannej bliskości porażki. Trzy dni spędzone w lesie Thornewood poprzedziło osiem dni jazdy w powozie kierowanym przez milczącego elfiego woźnicę. Wówczas uważała to za zły pomysł, lecz od tamtej pory zrozumiała, że elfy z Gildii niewiele rzeczy powierzały przypadkowi. Stąd szybka jazda na południe i wschód w stronę Arlen, nim wsiadły na statek, pozostawiając za sobą wszystkie troski. Wiąz Oceanu był trzymasztowym żaglowcem mierzącym od dziobu do rufy prawie sto stóp. Wysmukła i wąska jednostka, którą stworzono do szybkiej żeglugi, miała ciasne, lecz dość wygodnie urządzone kabiny pod pokładem. Utrzymywany w idealnej czystości przez trzydziestu elfów Wiąz był pięknym statkiem, pokład zapewniał stopom stabilność, nakrapiane ciemnobrązowo deski burt chroniły przed słoną wodą, a maszty robiły wrażenie mocnych, choć giętkich. Erienne, której doświadczenie w żeglowaniu było niewielkie, natychmiast poczuła się tu pewnie, a stanowcze, lecz uprzejme traktowanie przez zajętą załogę wzmagało poczucie bezpieczeństwa. Poza wachtą elfy cieszyły się towarzystwem Lyanny obserwującej szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami ich wybryki na pokładzie, żonglowanie pomarańczami, ich akrobacje, śpiewy i tańce. Erienne zaś była zadowolona, że choć przez chwilę nie jest w centrum zainteresowania. Odpoczywały więc, łykając świeże powietrze, mieszaninę zapachów statku i morza, i widząc, jak ich przewodnicy wreszcie się uśmiechają, kiedy Balaia zostawała za nimi. Ren’erei, ich wcześniejszy woźnica, w końcu przedstawiła im swojego brata Tryuuna. Elf jedynie skłonił głowę, porośniętą tak samo krótko obciętymi czarnymi włosami, i błysnął oczami, z których lewe miało nieruchomą źrenicę i było mocno przekrwione. Całą okolicę oka pokrywały blizny i Erienne postanowiła spytać o to Ren’erei, nim dotrą do celu podróży. Okazja przydarzyła się pewnej nocy, cztery dni po wypłynięciu. Było już po wieczerzy i kociołki zostały spakowane, choć wciąż jeszcze migotały starannie pilnowane ognie. Rozwinięte żagle majaczyły bielą nad ich głowami, wiatr pędził chmury zasłaniające gwiazdy. Lyanna spała w swojej koi, a Erienne przechylała się przez burtę, przyglądając się mknącej pod nimi wodzie i wyobrażając sobie, co może płynąć tuż pod jej powierzchnią. Usłyszała, że ktoś podszedł i stanął obok, była to Ren’erei. - Hipnotyzujące, prawda? - powiedziała. - Piękne - zgodziła się młoda elfka. Życie na Calaius, południowym kontynencie, sprawiło, że była mocno opalona. Miała krótko przycięte, czarne jak skrzydła kruka włosy, skośne zielone oczy, ostro zakończone uszy i dumne, wysokie kości policzkowe. Stała kilka kroków od Erienne, a w ciemności jej oczy błyszczały tak, jakby pochwyciły z wody odbicie gwiazd. - Jak szybko tam będziemy? - zapytała Erienne. Elfka wzruszyła ramionami. - Jeśli wiatry będą nam sprzyjać, zobaczymy Archipelag Ornouth jeszcze przed zachodem słońca. Stamtąd jest już zaledwie kilka dni żeglugi. - A gdzie jest to „tam”? Zakładając, że teraz możesz mi powiedzieć. - Podczas jazdy powozem Erienne wciąż zadawała pytania, lecz nigdy nie dowiedziała się, co będzie dalej. Ren’erei uśmiechnęła się. - Tak, teraz mogę ci powiedzieć - odrzekła. - To wyspa w głębi Archipelagu, którą nazywamy Herendeneth, co w naszym języku oznacza „dom bez granic”. Nie wiem, czy ma jakąś inną nazwę. Ornouth składa się z ponad dwóch tysięcy wysp, wiele z nich nawet nie jest uwzględnione na mapie. Naniesienie ich wszystkich na papier to zadanie na więcej niż jedno życie. Obawiam się, że Herendeneth nie wygląda zbyt ładnie z morza, to same klify i czarne skały, podczas gdy wiele innych wysp to plaże, laguny i drzewa, ale taki wygląd wyspy dobrze służy naszym celom. - Brzmi wspaniale - odparła sucho Erienne. - Nie zrozum mnie źle, to piękna wyspa. Lecz żeby się tam dostać, trzeba znać drogę. Rafy nie znają litości. - Ach, rozumiem. - Nie, ale zrozumiesz - zachichotała Ren’erei. - Ten, kto nie zna drogi, nigdy do nas nie dotrze. - Oni potrafią latać. - Z góry wyspa sprawia wrażenie niedostępnej, choć jej wygląd może wprowadzać w błąd. - Widzę, że myślicie o wszystkim - powiedziała Erienne, dając ujście swojemu wrodzonemu sceptycyzmowi. - Tak, od ponad trzystu lat - przytaknęła Ren’erei. Umilkła i Erienne poczuła, jak elfka przygląda się jej twarzy. - Tęsknisz za nim, prawda? Te słowa zaskoczyły ją, lecz tak w istocie było. Podświadomie wciąż miała nadzieję, że Denser podąża za nimi, lecz teraz... na upadek bogów, on nie jest żeglarzem, a skoro wyspa jest również osłonięta z powietrza... nie powinna być zaskoczona. Lecz tak naprawdę czuła się odcięta od wszystkiego, co znała, i tęskniła za nim mimo całej radości, jaką dawała jej Lyanna. Brakowało jej jego dotyku, brzmienia głosu, oddechu na karku, siły, jaką wkładał we wszystko, co robił, i wsparcia, które okazywał tak zdecydowanie, niezależnie od długich okresów rozłąki. A choć wiedziała, że podjęła słuszną decyzję, niewiadome podkopało jej pewność siebie, wciąż szepcząc o niewyobrażalnych niebezpieczeństwach czyhających na jej córkę. Denser mógłby ją z tego wyciągnąć. Uratowaliby siebie nawzajem, lecz jego tutaj nie było i aby nadal wierzyć w siebie, musiała sięgnąć głębiej do swoich pokaźnych zapasów siły. Ren’erei bardzo jej pomagała. Była przyjazna, pełna szacunku i zrozumienia. Erienne pomyślała, że warto by ją trzymać tak blisko siebie i tak długo, jak to tylko możliwe. Tylko bogowie wiedzą, czemu będzie musiała stawić czoła na Herendeneth. - Wiesz, że chętnie przyjęlibyśmy go tutaj, lecz są inni, którzy mają mniej przyjazne powody, by nas znaleźć, nie licząc tych, którzy już próbowali - ciągnęła dalej, oszczędzając jej konieczności odpowiadania. - Polują na nas w dzień i w noc, od ponad dziesięciu lat. Oni zrobią wszystko, aby tylko ujrzeć nasz upadek. Erienne zmarszczyła brwi. To nie ma sensu. Z pewnością tylko dordovańscy magowie ich ścigają. - Kto? - Łowcy Czarownic - powiedziała Ren’erei. - Czarne Skrzydła. Pod Erienne ugięły się kolana, zachwiała się i chwyciła burty. Ren’erei z niesamowitą zwinnością podskoczyła i chwyciła ją. Erienne nie znalazła słów, aby jej podziękować. Puls łomotał jej w gardle, krew ryczała w uszach, a w umyśle pojawiły się wspomnienia, które tak starannie ukryła wiele lat temu. Znów to widziała. Czuła atmosferę zamku Czarnych Skrzydeł, zapach strachu w pokoju bliźniaków, piekielne męki rozdzielenia z ukochanymi synami i drwiący uśmiech kapitana Traversa, dowódcy Łowców Czarownic. Znów widziała krew płynącą z poderżniętych gardeł synów i plamiącą pościel, ich twarze i ściany. Jej chłopcy. Jej piękni chłopcy. Zamordowani ze strachu przed zagrożeniem, którego wcale nie stwarzali, przez ludzi, którzy bali się magii, gdyż nie mogli jej zrozumieć. Znów poczuła stratę, jakby to było wczoraj. Czarne Skrzydła nie zostały zniszczone pomimo tego wszystkiego, co ona i Krucy uczynili, i teraz polowały na to, co było najbardziej czyste. Na Lyannę. @- Nie, nie, nie - wyszeptała. Znowu. - Wybacz, jestem głupia - powiedziała Ren’erei, ocierając łzę z twarzy Erienne. - Źle zrobiłam, że ci o tym powiedziałam. Wiemy, co przez nich straciłaś, i bardzo ci współczujemy. Lecz musiałaś się dowiedzieć, by zrozumieć, że będziesz z nami bezpieczna, nawet bardziej niż za murami własnego kolegium. Tryuun ucierpiał z ich rąk. Widziałaś jego twarz. Wyrwał się z ich tortur, lecz nie bez strasznych ran. Ale pewnego dnia znajdziemy Czarne Skrzydła i dokończymy to, co zaczęli Krucy. - Ale przecież my zniszczyliśmy ich zamek - wyszeptała Erienne, spoglądając w oczy elfki, by sprawdzić, czy nie kłamie. Ren’erei pokręciła głową. - Nie. Jeden z nich uciekł, a potem pozostali dołączyli do niego, by po wycofaniu się Wesmenów znowu zacząć działać. To Selik. - Selik nie żyje - odparła Erienne. Wyrwała się Ren’erei i usiadła na przywiązanej do pokładu skrzyni, męczyły ją nudności. - Sama go zabiłam. - Powiedz to Tryuunowi - rzekła poważnie Ren’erei. - Selik jest tak oszpecony, że niemal nie można go rozpoznać, ale jego zachowanie jest aż zbyt łatwe do poznania. Lewa strona jego twarzy jest zimna i martwa, a ślepe oko opada w dół. Ogień spalił mu włosy, ma wiele blizn po oparzeniach, ale siła w ręce pozostała. Jest niebezpiecznym przeciwnikiem, wiele o nas wie. Więcej niż jakikolwiek żyjący człowiek. - Zatem zabij go. - W głosie Erienne odbijała się zimna groźba, którą czuła wewnątrz, choć noc była ciepła. - Najpierw trzeba go namierzyć. Tryuun umknął mu dziesięć miesięcy temu i od tego czasu nie słyszeliśmy o nim. Lecz znajdziemy go i tym razem będzie nas więcej, obiecuję. - Przykucnęła przed Erienne, a ta spojrzała w jej głębokie niczym ocean zielone oczy i uśmiechnęła się. - Tutaj nie podąży za nami. Nikt tego nie może. Jesteś bezpieczna, Erienne. Ty i Lyanna. Na Herendeneth nikt nie może zrobić wam krzywdy. Wiedziała, że Ren’erei ma rację, lecz szok wywołany jej słowami sprawił, że tej nocy czarodziejka nie mogła spać. Irracjonalne strachy gnały po jej zmęczonym umyśle i chwytały w przyprawiającą o szybsze bicie serca bezsenność. Denser wciąż przebywał na Balai nieświadom zagrożenia, które kryło się gdzieś w jej granicach. Drogi Ilkar również. Oni obaj kiedyś znosili tortury z rąk Czarnych Skrzydeł. Przerażało ją to, że kilku Łowców przeżyło i teraz koszmar może się powtórzyć. Być może zniknięcie Selika oznacza, że w jakiś sposób udało im się dostać między załogą statku. A być może nawet dotarli już do Herendeneth i powita ich tam śmierć. W jej wyobraźni Czarne Skrzydła były wszędzie, a każdy z nich trzymał w ręce sztylet, aby poderżnąć gardło bezbronnemu dziecku... Archipelag Ornouth, który następnego dnia wyłonił się z blasku zachodzącego słońca, był to cały łańcuch wysp, które sprawiały wrażenie rozciągającej się jak okiem sięgnąć jednej wyspy. Przez cienką warstwę chmur słońce rzucało na nie czerwone światło, kąpiąc ziemię i morze ciepłym blaskiem. Erienne i Lyanna stały na dziobie Wiązu, sycąc się wspaniałym widokiem. Wyspy stawały się coraz wyraźniejsze. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się górami na jednej wyspie, okazało się pasmem gór na zupełnie innej. Ornouth rozciągał się ze wschodu na zachód, rozpoczynał się przy północnym wybrzeżu Calaius drobnymi kamiennymi atolami, wynurzającymi się z morza niczym zaciśnięte pięści, a kończył długimi na wiele mil łachami białego piasku. Był piękny, lecz zdradliwy. Nawet pod najspokojniejszymi wodami otaczały go ukryte rafy, zdolne rozpruć dno każdego statku, Erienne wyczuwała, jak w miarę zbliżania się do wysp wśród marynarzy zaczyna narastać napięcie. Nic dziwnego, że Archipelag nie został dotąd dokładnie zbadany. Podróż z południowego lądu do najbliższej wyspy mogła udać się tylko na statku pływającym po oceanie, żeglowanie na łodziach o mniejszym zanurzeniu do mrowia wysepek wewnątrz Archipelagu mogło stanowić zajęcie dla fanatyka. Większość wysp, które kryły się w głębi Ornouth, nie została uwzględniona na mapach, jako że w znacznej części były to wciąż dziewicze ziemie. Wiąz Oceanu płynął pewnie w stronę zewnętrznego łańcucha wysp, lecz kiedy znaleźli się na tyle blisko, by rozróżnić pojedyncze drzewa i głazy, emocje znowu wzrosły. Stojący przy sterze pierwszy oficer wyrzucił z siebie serię rozkazów i elfy rozbiegły się do płócien i na maszty. Większość żagli została zwinięta, pozostawiono tylko kliwer i marsel na przednim maszcie. Wszyscy, którzy nie pracowali przy takielunku, przechylali się przez burty i badali sondami szybko zmieniającą się głębokość dna. Kapitan sterował między dwiema wyspami, trzymając się bardzo blisko jednej z nich, gdzie dno opadało stromo już od samego brzegu. Nie zwracając uwagi na pasażerów, podenerwowana załoga, reagowała natychmiast na każde drgnięcie steru, każdy rozkaz poluzowania lub zwinięcia żagli, podczas gdy od strony dziobu płynął ciągły strumień okrzyków. Żeglarze wpatrywali się w wodę lub raz po raz mierzyli jej głębokość. Statek płynął wolno kanałem. Erienne zauważyła starannie ułożone pod relingiem długie tyczki, nie potrzebowała zbyt wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, do czego służą. Nie chciałaby, aby kiedykolwiek były wyjmowane. Nie padło ani jedno słowo, które nie byłoby bezpośrednio związane z zadaniem, a malujące się na twarzy każdego marynarza skupienie wskazywało, jak niewiele, mimo posiadanego doświadczenia, dzieli ich od katastrofy. Minęła godzina ostrożnej żeglugi, nim okrążyli wyspę rozmiarów portu i zakotwiczyli w szerokim kanale, skąd w każdą stronę krajobraz aż po horyzont był upstrzony wyspami. Załoga zeszła z posterunku i szybko rozpalono ogień, wkrótce nos Erienne wypełnił zapach gotowanych potraw. Gdzieś cicho grał flet. Erienne i Lyanna, nie czując ulgi, której doświadczała załoga, nie śmiały się ruszyć, więc siedziały tam, gdzie usadowiły się już wcześniej, to znaczy na skrzyniach zabezpieczonych linami i sieciami. Podeszła do nich Ren’erei, niosąc dwa kubki herbaty. - Zatrzymaliśmy się tutaj na noc. Tylko szaleniec ryzykowałby żeglowanie do Herendeneth po ciemku. Jesteśmy zasłonięci od strony oceanu, niewielu podążyłoby za nami aż tak daleko. Na pewno wolałabyś nie wiedzieć, jak mało dzieliło stępkę od rafy, ale o świcie, niestety, nie będzie lepiej. Erienne wzięła od niej herbatę i przez chwilę przyglądała się, jak Lyanna obejmuje dłońmi kubek, wdychając świeży aromat. - Na pewno płynęliście już tędy? - zapytała wreszcie. Ren’erei kiwnęła głową. - Dno się rusza, a rafy rosną. W końcu zmienia się też ułożenie kanału. Dlatego nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Nasze mapy zmieniają się niemal z każdą podróżą. Może nie za bardzo, ale dość, abyśmy ciągle musieli być czujni. - Czy jutro przybijemy do brzegu? - dopytywała się Erienne. - Chcę przejść się po piasku! - oznajmiła nagle Lyanna, łyknąwszy herbaty. Młoda elfka uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Tam, dokąd płyniemy, nie ma piasku, księżniczko - powiedziała. - Nie jutro. Lecz pewnego dnia zabiorę cię tam, gdzie jest piasek, obiecuję. Erienne dostrzegła ciepło w oczach Ren’erei. - Masz dzieci? - Pogładziła włosy Lyanny. Dziewczynka cofnęła się nieco, skupiając całą swoją uwagę na herbacie. Patrząc na nią, łatwo zapominało się, jak daleko sięga jej umysł i jak wielka moc jest w nim zgromadzona. - Nie - odpowiedziała Ren’erei - choć bardzo bym chciała. Moje obowiązki trzymają mnie z dala od mężczyzn. Ale pewnego dnia to się zmieni. - Będziesz wspaniałą matką. - Na razie mogę mieć tylko taką nadzieję - odparła elfka. - Ale dziękuję. Noc minęła spokojnie, załoga korzystała z odpoczynku, świadoma trudów, jakie ich czekają rano. Wiąz Oceanu postawił żagle chłodnym świtem. Erienne obudził powolny ruch statku i dziwna cisza, która zapanowała, gdy płynęli wąskim kanałem prowadzącym wprost ku Herendeneth. Po umyciu się i ubraniu w dostarczoną przez Ren’erei parę jasnobrązowych spodni, wełnianą koszulę i skórzany kaftan, Erienne ruszyła na pokład, zatrzymując się na chwilę, by z niepokojem spojrzeć na śpiącą córkę. Normalnie Lyanna była zrywającym się o świcie kłębkiem energii, a teraz z każdym dniem podróży coraz więcej spała, Erienne nie mogła pozbyć się wrażenia, że ten sen nie jest przez nią całkowicie kontrolowany. Z drugiej jednak strony budziła się wypoczęta i radosna, a jej spokojne akceptowanie całkowitej przemiany tego wszystkiego, co dotąd znała, było prawdziwym błogosławieństwem. Na pokładzie Erienne wróciła na swoje miejsce z poprzedniego dnia, rozkoszując się rozwodnionym słonecznym blaskiem, który przebijał się przez coraz grubsze chmury. Wiatr był mocny, lecz stały, i Wiąz płynął przez Archipelag powoli i spokojnie. Idylliczne laguny ustępowały miejsca rozrzuconym kamiennym pięściom lub rozległym atolom wulkanicznym o szczytach zasłoniętych chmurami. Załoga trwała wyczekująco na olinowaniu, gotowa na komendę refować i stawiać żagle, kliwer był luzowany za każdym razem, kiedy wiatr się wzmagał. Ukryte pod wodą zagrożenie odbierało ostatniemu etapowi ich podróży cały urok i choć Erienne nigdy nie przestała podziwiać ogromu i piękna Ornouth, nie mogła pozbyć się wrażenia, że są tu intruzami. Może to i był spokojny raj, lecz kiedy przyjrzało mu się bliżej, pojawiało się uczucie strachu, że jeśli załoga Wiązu nie okaże odpowiednio dużo szacunku, może się to zakończyć ponurym odgłosem, z jakim rafa rozrywa deski poszycia statku. Po południu chmury rozwiały się, ukazując błękit nieba, temperatura wzrosła, a wiatr przycichł. Lyanna, która późnym rankiem dołączyła do Erienne, gramoliła się teraz na jej plecy, wychylając się za burtę. - O co chodzi, kochanie? - zapytała Erienne. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała dziewczynka tak cicho, że jej głos ledwie było słychać poprzez skrzypienie drzewc i łagodne chlupotanie uderzającej o burtę fali. Erienne również wyjrzała. Kapitan trzymał Wiąz w halsie na sterburtę, płynąc obok rozległej piaszczystej plaży, za którą wznosiły się setki stóp w górę klify zamieszkane przez stada morskich ptaków, których nawoływania słyszeli wokoło. Opływając wyspę, żaglowiec powoli obrócił się, aby ruszyć przesmykiem nieco większym niż trzy szerokości statku. Posępne klify wznosiły się teraz po obu stronach, stykając się nad ich głowami, a ostre krzyki mew niosły się echem z góry, gdzie ptaki krążyły lub siedziały w słabo umocowanych gniazdach. Lyanna spoglądała na koniec przesmyku i zbliżającą się z każdym uderzeniem serca wyspę Herendeneth. Podobnie jak mijane klify wyspa zbudowana była głównie z nagiej skały wznoszącej się setki stóp w niebo. Z wolna oczom dziewczynki ukazał się brzeg, z którego wystawały kamienne włócznie i opadające do morza klify. Leżące tu ogromne głazy świadczyły o wielkich poruszeniach sprzed wieków. Płynąc wolno poszerzającym się przesmykiem, Wiąz po raz kolejny ucichł. Herendeneth emanowała aurą, która wymagała poszanowania i cichej kontemplacji. Każdy marynarz, który nie zajmował się żaglami lub sterem, przyklękał na kolano z pochyloną głową, dotykając środka czoła wskazującym palcem prawej ręki. - Jesteśmy na miejscu, Lyanno - powiedziała Ren’erei. Erienne podskoczyła, nie słyszała, jak elfka zbliża się. - Wkrótce spotkasz się z Al-Drechar. Ta nazwa sprawiła, że Dordovanka poczuła ciarki na plecach. Al-Drechar, zapisani w legendach i starożytnych tekstach, pełnili funkcje strażników wiary i prawdziwej magii. Byli Strażnikami Jedności. Wiedziano, że pokaźny ich odłam przetrwał Rozdzielenie, katastrofalne bitwy, po których na ruinach tego, co kiedyś było dominującą balaiańską magią, powstały cztery kolegia. Od tej pory minęło dwa tysiące lat i niektórzy powiadali, że Al- Drechar wymarli, gdy na Balaię powrócił spokój, a wieści o ich przetrwaniu tłumaczyli zderzeniem rozpędzonych fal many lub nieprzewidywalnością natury. Jednak myśl, że potomkowie Jedności przeżyli, nigdy nie została całkowicie zarzucona przez magów, którzy czuli się na tyle potężni, by głosić swoje przekonania i unieśmiertelniać to, co inni uznawali za mit. Erienne także wierzyła, że Strażnicy Jedności przetrwali. I oto za chwilę spotka się z tymi, o których wielu śniło, że żyją, choć większość modliła się, by nigdy nie wstali z grobów. - Ilu ich tam jest? - zapytała. - Pozostało tylko czterech - odparła Ren’erei. - Twoja córka jest ostatnią szansą na przetrwanie naszej sprawy. - Położyła dłoń na głowie Lyanny, a ta spojrzała na nią i uśmiechnęła się, choć zaraz potem zmarszczyła brwi. - A więc oni umierają? - Głos Erienne zadrżał. - Są bardzo starzy. Czekali na ciebie od dawna, ale nie mogli już dłużej czekać. Erienne zauważyła łzy w oczach Ren’erei. - Co tam zastaniemy? - Ponowiła pytanie, choć tak naprawdę nie spodziewała się odpowiedzi. - Pokój, dobroć, czystość. Starość. - Elfka spojrzała na Dordovankę i czarodziejka dostrzegła płonącą w jej oczach desperację. - Nie można pozwolić, by odeszli na darmo. Wraz z Gildią obserwowałam, jak z upływem lat powoli słabną. Lyanna musi być Wybraną. - Jest Wybraną - powiedziała Erienne, choć żarliwość Ren’erei zaniepokoiła ją. Lyanna również ją wyczuła i przytuliła się do matki. Znów popatrzyła na wyspę, która będzie jej domem, i tylko bogowie wiedzą, jak długi czas. - Powiedz mi, Ren’erei, ilu z was im służy? - Jest nas niewielu. Czterdzieści troje, lecz nasi synowie i córki poprowadzą nasze dzieło dalej, póki będziemy im w ten czy inny sposób potrzebni. Służyliśmy im wcześniej, jeszcze przed Rozdzieleniem. - Wyprostowała się dumnie. - Jesteśmy Gildią Drech i nie spoczniemy, dopóki nasze zadanie nie zostanie wypełnione. Wszystko inne to rzeczy drugorzędne. Spoglądając na Herendeneth, uklękła i dotknęła czoła środkowym palcem. Statek zarzucił kotwicę jakieś ćwierć mili od niegościnnego północnego wybrzeża wyspy, gdzie tylko najbardziej wytrwałe rośliny mogły przyczepić się do górujących nad wyspą skał. Fale z impetem rozbijały się o kamień, a na niebie krążyły ptaki, których krzyki ginęły w powiewach wiatru. Kiedy tylko stanęli w miejscu, załoga zaczęła odwiązywać trzy barkasy i opuszczać je na wodę. Za nimi poszły sieci do wspinaczki i drabiny, szybko przeniesiono bagaże oraz zapasy i umieszczono je w dwóch łodziach. W każdej zasiadło po czterech wioślarzy i sternik. Erienne poproszono o zejście po drabinie, Lyanna zaś usiadła na szerokich ramionach Tryuuna. Kiedy elf zwinnie schodził do łodzi, która miała zawieźć ich na brzeg, dziewczynka była blada i cicha. Załoga wiosłowała mocno, kierując się do brzegu najwyraźniej pozbawionego jakichkolwiek miejsc dogodnych do lądowania. Jednak kiedy minęli niewidoczny z okrętu cypel, wylądowali na wąskiej kamienistej plaży, z której prowadziła znikająca w rozpadlinie między skałami ścieżka. Ren’erei pomogła Erienne i Lyannie wysiąść z łodzi, a potem patrzyła z uśmiechem, jak przedzierały się przez zimne płycizny, próbując umknąć wodzie, i oglądały swoje mokre do kolan ubrania. - To już niedaleko - oznajmiła. - Ostatnie podejście. Załoga zaniesie wszystko. Dobrze utrzymana ścieżka - stopnie były starannie wyrzeźbione i niskie - zakręcała na delikatnej pochyłości zasłoniętej przez brzozy. Obejrzawszy się jeszcze raz ze schodów, Erienne dostrzegła rozmiar iluzji. To nie była niegościnna, kamienna wyspa. To prawda, miejsca do lądowania, trudno dostępne i pełne raf, wymagało sporych umiejętności od żeglarzy, ale wrażenie wysokości klifów okazało się znacznie przesadzone. Za linią brzegu wyspa łagodnie wznosiła się ku niskiej iglicy. Pokrywały ją zwalone kamienie i bogaty zielony las, pod którym kryło się ciepło dnia. Z dala od morskiej bryzy powietrze było wilgotne, Erienne czuła, jak cała spływa potem. Lyanna dreptała obok niej z przejęciem na twarzy, ściskając w ręce lalkę i nucąc coś do siebie. - Wszystko w porządku, kochanie? - Erienne pogładziła ją po głowie. - Tak - odpowiedziała. - Zaśpiewasz jeszcze raz tę marszową piosenkę? Erienne uśmiechnęła się. - Jeśli chcesz... - Wyciągnęła rękę, a dziewczynka mocno ją chwyciła. - Zaczynamy. - Erienne zwolniła krok. #Najpierw prawą nogą krok, A za nią idzie lewa. Jeśli zrobię to jeszcze raz, Wkrótce podróż skończy się. Jeśli nie ruszę lewą nogą, Prawa z tyłu zostanie. A kiedy nie ruszę prawą, Wtedy tu zostaniemy. Powtarzając te słowa raz po raz i stawiając zwykłe lub dwa razy większe kroki, Erienne nie mogła powstrzymać rumieńca, gdy spostrzegła, że Ren’erei i Tryuun oglądają się na nich przez ramię. Elfy uśmiechały się, a potem Ren’erei zaczęła naśladować ich podwójne kroki, których wymagał rytm piosenki. - Pewnego dnia nadejdzie i twoja kolej - powiedziała Erienne, łącząc się z nimi w wesołości. Lyanna podbiegła do elfki i wzięła ją za rękę. - Nie robisz tego tak, jak trzeba. Mamo, zaśpiewaj jeszcze raz. - Dobrze - zgodziła się Erienne. - Uważaj, Ren’erei. Śpiewając, przyglądała się, jak jej córka beztrosko chichocze na widok Ren’erei próbującej naśladować jej kroki, i gorzko żałowała, że Lyanna musi dźwigać ten ciężar, z którym się urodziła. Wraz z tym przyszło też poczucie winy, ponieważ Erienne chciała, aby tak się stało. I choć to, co próbowały teraz zrobić, było rzeczą wielką, osiągnięcie celu wymagało pokonania jeszcze wielu przeszkód. Lyanna, rzecz jasna, nie miała w tej sprawie niczego do powiedzenia. Czarodziejka już żałowała dzieciństwa, które dziewczynka miała stracić. Lyanna puściła rękę Ren’erei i szła dalej sama, nucąc coś, co z grubsza przypominało piosenkę matki. Zniknęła im z oczu za zakrętem wysadzanej drzewami ścieżki. Erienne przyspieszyła kroku w chwili, kiedy piosenka ucichła. A gdy powietrze przeszył krzyk Lyanny, już biegła. Rozdział 3 Cztery lata po wygnaniu ostatniego Wesmena Kolegium Julatsy powróciło do życia, choć nie było już takie jak dawniej. Ilkar stał na jednym z kilku nie uszkodzonych fragmentów muru kolegium i rozglądał się, a jego grzywkę krótkich ciemnych włosów odgarniał z czoła wiatr. Położone na granicy miasta fortyfikacje Wesmenów zostały rozebrane, dostarczając materiału do odbudowy domów, warsztatów, biur oraz karczm spalonych bądź zdemolowanych przez najeźdźców podczas ich krótkiej okupacji. Mieszkańcy, rozproszeni lub wzięci w niewolę, wrócili zaraz po wyparciu Wesmenów i teraz zniszczone miasto znów tętniło życiem. Mag lekko pokręcił głową na widok niektórych przykładów nowej architektury. Najlepsze słowo, jakim można by je określić, brzmiało „entuzjastyczne”. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że choć rozstawiane były bez przemyślenia, pokręcone iglice, kopuły z białego kamienia i unoszące się w powietrzu przypory promieniowały energią. Zbudowano je z niesamowitą werwą. Lecz pragnienie odbudowy i być może źle ulokowany entuzjazm skończyły się u bram centrum magii. A przecież zaraz po pokonaniu Wesmenów zniszczone kolegium stało się oczkiem w głowie miasta. W ciągu kilku pierwszych miesięcy z ruin wyłoniły się kwatery, budynki administracyjne, kuchnie i refektarz, długa sala, stary dziedziniec i biblioteka - przygnębiająco pusta, z wyjątkiem kilku tekstów Septerna sprowadzonych przez samego Ilkara, który przybył tu zaraz po zamknięciu szczeliny Cienia w Południe. Lecz w miarę, jak Julatsańczycy wracali do miasta, całkiem słusznie zaczęto zwracać coraz większą uwagę na jego infrastrukturę. Tak więc, kiedy w Julatsie znów zaczęło się życie, jej mieszkańcy odwrócili się od kolegium i zapomnieli o nie dokończonych zadaniach. Ale Ilkar nie mógł zapomnieć. Obrócił się i spojrzał na nową bibliotekę. Nie mógł narzekać na jakość tego, co już zostało wykonane, lecz jeszcze wiele brakowało do powstania w pełni funkcjonalnego kolegium. A najważniejszy był budynek, który powinien stanąć w samym jego środku, w miejscu szerokiej na trzysta stóp osmolonej, poszarpanej dziury. Wieża. Ilkar wiedział, że to, co znajduje się poniżej, przeraziło budowniczych i handlarzy. Bogowie, czasem on też czuł strach, lecz jego przerażał tylko ogrom krateru. Na jego dnie, okryte nieprzeniknioną czarną mgłą, leżało Serce. Zostało tu schowane podczas upadku Julatsy przez Barrasa, starego elfiego Negocjatora, i grupę starszych magów. Podniesienie Serca było niezbędne, aby przywrócić kolegium jego moc. Tam, w dole, leżało także tyle wiedzy. Nie tylko najważniejsze magiczne teksty, lecz jeszcze ważniejsze plany i wzory. Dopóki nie wyciągną Serca, nie będą mogli odbudować między innymi Wieży, Skarbca Many, Zimnego Pokoju czy komnat do odpoczynku. A dopóki nie ma wystarczającej liczby magów, nie może mieć nadziei na wydobycie Serca. Ilkar usiadł na murze, machając nogami i myśląc o wszystkich swoich problemach. Dochodziły do niego odgłosy walenia młotami. Świeża farba migotała w promieniach słońca, jej zapach kręcił go w nosie. Drewniany pył pokrywał bruk, po którym nie tak dawno spłynęło tyle krwi. To się nigdy nie skończy. Julatsańskich magów jest zbyt mało, by mogli rzucić odpowiednie czary. Na bogów ziemi, oni mieli nawet za mało doświadczenia, by utworzyć Radę, więc on to zrobił, aby jakoś to miejsce zorganizować. Nie chciał przyjmować tytułu Starszego Mistrza, lecz nie było innych kandydatów, a jego reputacja zdobyta pośród Kruków zjednała mu głęboki szacunek. Musi zwołać więcej magów. Muszą być jeszcze jacyś Julatsańczycy rozrzuceni po kontynentach, którzy, podobnie jak on, rzadko odwiedzali kolegium, choć zawdzięczali mu życie. Wysłał wiadomość nawet na południowy kontynent Calaius, do elfiej ojczyzny, dokąd wróciło tak wielu tutejszych elfów, pozbawiając Balaię tego, co mieli w sobie najcenniejszego. Tylko bogowie wiedzą, w jakim stanie może być teraz ich magia. Ilkar miał jednak nadzieję, że ich wiedza z Julatsy z biegiem czasu nie zmalała. Coraz bardziej rozumiał, że potrzebuje ich zaraz, natychmiast. - Ilkar! - zawołał ktoś z dołu. Pochylił się. Pheone - brązowe włosy związane w kucyk, pociągła, młoda twarz ubrudzona pyłem i potem - spoglądała w górę, a skraj zielonej sukni łopotał wokół jej kostek. Była dobrym, lecz niedoświadczonym magiem, i miała szczęście przeżyć pogrom dordovańskich posiłków podczas oblężenia Julatsy w czasie najgorętszego okresu wojny. - Jak leci? - zapytał. - Sklepienie długiej sali jest już gotowe. Pomyśleliśmy, że zrobimy test. Uwolnimy odrobinę stłumionych emocji, jeśli wiesz, o czym mówię. Masz odwagę do nas dołączyć? Ilkar zachichotał i dźwignął się na nogi. - Nie mam nic przeciwko temu - rzekł. Strzepnął kawałki kamienia z brązowych spodni i ciemnego skórzanego kaftana nałożonego na płową koszulę i skierował się ku schodom. Przepełniające go uczucie energii kazało mu spojrzeć w górę. Sycząca błyskawica w słomkowym kolorze przecięła nieskalany błękit nieba, a jej huk pozostawił w uszach tępe dzwonienie. Kolejny błysk, a potem trzeci zakłóciły spokój dnia. Na ten zaskakujący i niepokojący widok Ilkar zmarszczył brwi. Idąc po schodach, postanowił wspomnieć o tym po wieczerzy. Spodziewał się, że ktoś mu to wyjaśni. * * * Bezimienny siedział na krześle obok śpiącego dziecka. Wrócił do domu tuż przed świtem i choć wślizgnął się do łóżka obok Diery - by złapać choć odrobinę snu - jego myśli wciąż krążyły wokół słów Densera. Wkrótce potem Diera wstała do płaczącego Jonasa, by go nakarmić i utulić. Bezimienny dał więc sobie spokój z ciągłym przewracaniem się z boku na bok i usiadł w ciszy pokoju chłopca, dając żonie szansę na spokojny sen. Siedział tak, kiedy słońce pokazało się nad horyzontem, rzucając zimne światło na Korinę, i nasłuchiwał łagodnego oddechu sześciotygodniowego synka, który wciąż odczuwał skutki lekkiego przeziębienia, po którym nastąpił atak kolki. Był silnym chłopcem i Bezimienny cieszył się z jego doświadczeń z chorobami, będą mu potem służyć tak samo, jak służą jego ojcu. Przyglądając się, jak Jonas wierci się, by zmienić pozycję, i spycha nakrywający go miękki biały kocyk, poczuł ukłucie strachu i jednocześnie taką wspólnotę z Denserem, jakiej nie zrozumiałby żaden bezdzietny mężczyzna. Nie musiał nawet pytać samego siebie, jak czułby się, gdyby to jego dziecko zniknęło z matką lub bez niej. I nie musiał pytać samego siebie, czego oczekiwałby od przyjaciół, gdyby tak się stało. Lecz ruszając w drogę z xeteskiańskim magiem, ryzykował, że nie zobaczy już swojej żony i syna. Łamał też obietnicę daną Dierze - że nigdy nie stanie na czele Kruków. Bezimienny westchnął i jeszcze raz przeczytał list, który dał mu Denser, szukając bez większej nadziei wskazówek, co tak bardzo go w nim zaniepokoiło. #Mój drogi mężu, Wiem, że znajdziesz ten list nie otworzony, ponieważ oczy dordovańskiego kolegium są ślepe na wszystko, co oczywiste. Od pewnego czasu czuję, że tutejsi mistrzowie narażają Lyannę i jej zdrowie na szwank z powodu many, którą przyciąga, lecz nie potrafi kontrolować. Czasem bardzo za Tobą tęskni, lecz zdaje się rozumieć, że nie możesz tu być, choć jeszcze nie w pełni pojmuje dlaczego. Mam nadzieję, że pewnego dnia powiemy jej to razem, lecz być może proszę Cię o zbyt wiele. Pewnie zastanawiasz się teraz, gdzie jesteśmy i dlaczego nie opowiedziałam Ci przez Połączenie o moich coraz większych kłopotach, lecz to trudne, kiedy nie ma Cię w codziennym życiu naszej córki. Poza tym to coś, co musimy zrobić same, bez pomocy tych, którzy mogą chcieć zawrócić nas z naszej drogi. Lyanna o tym wie. Ja też. Mogę sobie wyobrazić Twój gniew. Wiem, że Rada Dordover ukryje przed Tobą naszą ucieczkę. Żałuję tylko, że nie mogę zobaczyć, jak poniżasz Vuldaroqa. Proszę, zrozum, że tylko ja mogę towarzyszyć naszej córce - zaangażowanie Ciebie naraziłoby nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Chcę, byś wiedział, że jesteśmy bezpieczne i udajemy się do miejsca, gdzie Lyanna może spokojnie uczyć się sztuki, do której się zrodziła, wciąż pozostając uroczą małą dziewczynką. Są tu osoby, które rozumieją jej talent i chcą go odpowiednio wykształcić. Czułam je - to pełne dobroci umysły, Lyanna bardzo się cieszy, że je pozna. Sądzę, że my również możemy im pomóc, mimo całej swojej mocy wydają się stare i kruche. Z trudem ukrywam ekscytację. Sądzę, że wreszcie znaleźliśmy tych, co do których żywiliśmy mocną nadzieję, że wciąż jeszcze żyją. A raczej to oni znaleźli nas. To będzie długa podróż i nie pozbawiona ryzyka, ale proszę, nie martw się o nas. Odezwę się, kiedy tylko będę mogła i kiedy Lyanna przyzwyczai się do nowego miejsca, a może nawet się spotkamy. Teraz muszę się z Tobą pożegnać. Obie wylewałyśmy łzy na myśl o tym, jak długo możemy być z dala od ciebie, lecz tak będzie dla nas najlepiej. Lyanna będzie pierwszą prawdziwą czarodziejką, teraz to wiem. To znaczy, że możemy zacząć budować lepszą przyszłość dla nas wszystkich. Życz mi szczęścia i miłości. Jedna magia, jeden mag. Zawsze Twoja Erienne Coś w tym liście zmartwiło Densera bardziej niż tylko podróż, w którą Erienne postanowiła ruszyć z córką. Najwyraźniej miało to coś wspólnego z gorącym pragnieniem Dordovańczyków, by je odnaleźć i sprowadzić do kolegium. Dlatego Denser tak bardzo chciał spotkać się ze wszystkimi Krukami, a zwłaszcza z Ilkarem, lecz Bezimienny nakazał mu odpoczynek. Teraz nowy dzień trwał już w najlepsze, Korina tętniła życiem. Było wiele do zrobienia i choć Bezimienny nie mógł pozbyć się dreszczyku emocji, martwił się, że nie ma zielonego pojęcia, jak na tym wielkim świecie znajdą czarodziejkę i jej córeczkę. Wszystko, czym dysponowali, to był ten list i ogólne wzmianki o pradawnej magii, o której Bezimienny nigdy wcześniej nie słyszał. Lecz jeśli Denser uważa, że to ważne, Bezimienny nie będzie tego kwestionować. Bogowie, ile mógłby im pomóc Thraun... Lecz Thraun był już dla nich stracony. Bezimienny stanął nad kołyską i odsunął kosmyk jasnych włosów z czoła Jonasa, potem nachylił się i pocałował go. - To nie potrwa długo, mój mały. Zadbaj o swoją mamę. - Wyprostował się i odwrócił w stronę drzwi. Stała tam Diera w luźno zawiązanym gorsecie i błękitnej roboczej spódnicy. Jej jasne włosy spadały na twarz, lecz nie maskowały jej wyrazu. Bezimienny podszedł do niej, chcąc coś powiedzieć, lecz ona położyła palec na jego ustach. - Nie teraz, Sol. Powiesz mi później. Jeśli musisz jechać, poświęć mi następną godzinę. - Jej usta rozchyliły się, język wdarł się do wnętrza jego ust i splótł z jego językiem. Po chwili Bezimienny cofnął się, trzymając dłonie na jej ramionach. - Jonas się obudzi. Poza tym znam wygodniejsze miejsce. - Ujął ją za rękę i poprowadził do sypialni. * * * Wiatr zniszczył las, wyrwał z ziemi korzenie drzew i z potworną siłą połamał gałęzie. Pnie młodych drzewek latały po Thornewood niczym patyki, niszcząc wszystko na swojej drodze i wyrzucając w górę mordercze drzazgi, by wirowały w wichurze. Thraun kulił się tuż przy ziemi pod osłoną poskręcanego, rozdwojonego pnia dębu, rozglądając się wokół, a jego myśli gnały jak szalone. Latające drzazgi nie były w stanie go oślepić czy poranić, a pnie nie dały rady połamać mu kości, jedynie mogły go uwięzić. Reszta stada nie miała tyle szczęścia. Kiedy wiatr uderzył bez ostrzeżenia w spokojny dzień, gdy słońce zaczęło tracić swoją moc, połowa jamy została zniszczona, zanim rozległo się ostrzeżenie. To, co stado uznawało za swoje schronienie, okazało się śmiertelną pułapką. Jama została wykopana pod korzeniami gęstego zagajnika silnych sosen, lecz wiatr porwał drzewa niczym liście, kiedy robi się zimno. Ciężkie konary przebiły się przez osłabione sklepienie, miażdżąc i raniąc wiele wilków. Śpiący z dala od miejsca katastrofy Thraun obudził się, zawył ostrzegawczo i przedarł się przez chmarę uciekających wilków, by obejrzeć szkody oraz pomóc zasypanym i rannym. Ale niewiele mógł zrobić. Krew wsiąkała w ziemię, kości wystawały ze skóry i futra, a z tych kilku wilków, które się jeszcze ruszały, żaden nie przeżyje - ich ciała leżały przysypane masą ziemi i gałęzi. Wiatr zasypywał jamę i Thraun musiał uciekać na zewnątrz. Tam było tylko nieco lepiej. W ocalałych uderzyła chmura drzazg, kalecząc lub oślepiając większość z nich. Ci, którzy nie zdążyli ukryć się przed wiatrem, zostali po prostu zdmuchnięci. Jeden z wilków zawisł tak wysoko w sieci gałęzi, że żadne zwierzę nie zdołałoby tam doskoczyć. Jego oczy mętniały w miarę, jak wraz z krwią wyciekało z niego życie. Thraun wyraził wyciem swój smutek i skulił się jeszcze mocniej, by pomyśleć, jak ocalić swoje przetrzebione, spanikowane stado. Rozejrzał się wokoło, popatrzył na samice osłaniające te nieliczne szczenięta, którym udało się przeżyć, i kilku wilków wojowników, wszystkie spoglądały na niego z nadzieją na pomoc. Thraun posmakował kłębiącego się wokół nich wiatru, a kiedy poczuł jego złą moc, wiedział, że muszą się ruszyć. Wiatr zdawał się wiać zewsząd, wył w uszach, wyrywał las z korzeniami. Thraun nie słyszał niczego poza tą furią i wiedział, że wicher śledzi ich niczym ofiary. Było tylko jedno takie miejsce, gdzie mieli szansę przetrwać, póki wiatr nie ucichnie. Stroma skała, gdzie stado spotykało się przed wyruszeniem na łowy, zapewni im ochronę. Lecz było to ponad dwieście kroków stąd. Dystans wręcz niemożliwie długi, kiedy wiatr ryczy i pluje wściekłością, rzadko kiedy cichnąc. Thraun znów zaczął węszyć. Zbliżał się kolejny moment wyciszenia. Czekał z napiętymi mięśniami i bijącym sercem. Teraz. Huragan nieco przycichł. Thraun podskoczył do kryjących się matek i złapał jedno ze szczeniąt za fałdę na karku, po czym przez zaciśnięte zęby wywarczał ostrzeżenie, by reszta pozostała, i popędził w stronę skały. Droga była dokładnie tak trudna, jak to sobie wyobrażał. Ścieżki, które znał, i znaki, którymi się kierował, zniknęły. Cały las zmienił się niemal nie do poznania. Tam, gdzie mógł dostrzec niebo, kłębiące się ciemne chmury przesuwały się przed jego oczami niczym rzeka w czasie powodzi. Czubki drzew zostały odarte z kory, połamane albo w ogóle przestały istnieć. Drzazgi leżały na poszyciu grubą warstwą, czekając, aż kolejny powiew uniesie je w górę. Nic nie było takie, jakie być powinno, i tylko wrodzony zmysł kierunku Thrauna, wzmocniony potrzebą znalezienia nowej drogi, sprawił, że w ogóle tam dotarł. Względy spokój pod osłoną skały był niczym przejście z nocy w dzień. Wiatr wył wokół smucącą serce żałobną pieśń. Thraun położył szczeniaka, trącił nosem jego drżące ciało i polizał go po pyszczku. Jego warkot był ciepły i uspokajający. Zostań. Powrócę. I tak też zrobił. Pięć razy. Cztery razy ze szczeniakami i raz z resztą watahy. Wreszcie mógł odpocząć, podczas gdy wiatr nadal szalał na ruinach Thornewood. Spoglądał na czterech swoich dorosłych towarzyszy, dwie samice oraz pięć szczeniąt, z których żadne nie żyło dłużej niż dwie pory roku. Oto żałosne resztki watahy liczącej ponad czterdzieści sztuk. Lecz ocalił to, co mógł, i zacznie wszystko od nowa. Najpierw jednak jest czas na opłakiwanie zmarłych. Uniósł łeb i zawył w niebo. * * * Erienne i Lyanna były teraz same w pokoju w tym niezwykłym budynku, który był domem Al-Drechar. Leżał między szemrzącym strumieniem i gęstym palmowym lasem, od frontu stanowił zadziwiające połączenie drewna i łupka. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozsypać, i pewnie o to chodziło, za to elegancja wewnątrz aż zapierała dech w piersiach. Erienne miała czas tylko pobieżnie zapoznać się z tym miejscem. Reszta będzie musiała poczekać. Teraz tuliła w ramionach płaczącą córeczkę i zastanawiała się, jak wyciągnąć ją z tego ślicznego pokoju, który był udekorowany tak, że na pewno spodobałby się jej, gdyby tylko przestała płakać i rozejrzała się wokół. Tak naprawdę Al-Drechar przestraszyły również ją samą, były takie wysokie i godne w swych jasnych, łopoczących na wietrze szatach, a każdy skrawek ciała promieniował dumą. Ren’erei zareagowała najszybciej - zabrała Lyannę, która stała w miejscu jak wryta, i wbiegła z nią do środka domu. Erienne złapała lalkę dziewczynki i wzruszyła przepraszająco ramionami w stronę zakłopotanych Al-Drechar, po czym pobiegła za Ren’erei do pokoju, gdzie teraz siedziały razem z Lyanną. Na ścianach o barwie łagodnej żółci namalowano machające łapkami misie i grupki bawiących się zajączków. Półki oświetlały trzy osłonięte lampy, poza miękkim łóżkiem i niskim drewnianym biurkiem był tu dopasowany do wzrostu dziecka fotel i sofa. Wszystko stało na grubych dywanach chroniących stopy przed chłodem drewnianej podłogi. Świece wypełniały powietrze świeżym zapachem lasu. Lyanna nie zwracała na to uwagi, jej pochlipywanie dopiero zaczynało słabnąć, choć ciało wciąż jeszcze drżało. - Ciii, malutka, mama tu jest. Nikt cię nie skrzywdzi - szeptała Erienne, przysuwając usta do czoła dziecka. - Tak, uspokój się. Ciii. - Czy duchy już sobie poszły, mamusiu? - wymamrotała wtulona w jej pierś dziewczynka. - Kochanie, to nie duchy, to twoi przyjaciele. - Nie! - Lyanna znowu się rozpłakała. - To nie staruszki, to duchy! Czarodziejka rozumiała ją. Wiedziała, że elfy noszą luźne, lekkie szaty, które najlepiej sprawdzają się w wilgotnym gorącu. Wiedziała też, że tradycyjnie zapuszczają długie włosy jako oznakę godności, a mięśnie i tłuszcz znikają z ich ciał, zanim całkiem zniedołężnieją, przez co wyglądają jak szkielety. Ale te elfy były wyjątkowo stare. Przypominały postacie z dziecięcego koszmaru, a Lyanna miała ich ostatnio zdecydowanie więcej, niż na to zasługiwała. - Będę z tobą - powiedziała matka. - Nic ci się nie stanie. Dzielna dziewczynka. Moja dzielna dziewczynka. Gładziła jej włosy, aż Lyanna oderwała się od matki i popatrzyła na nią. Na jej zaczerwienionej twarzy widniały ślady łez. Erienne uśmiechnęła się. - Spójrz tylko na siebie! - złajała ją łagodnie i starła łzy z twarzy Lyanny. - Nie bój się. Nadal się boisz? Dziewczynka pokręciła głową. - Trochę. Nie zostawiaj mnie, mamusiu. - Nigdy cię nie zostawię, kochanie. Chcesz dzisiaj spać ze mną czy tutaj? Lyanna po raz pierwszy rozejrzała się po nowym miejscu i na jej smutnej twarzy pojawił się uśmiech. - Jak tu ładnie. - Jeśli chcesz, ten pokój będzie należał do ciebie. - A gdzie jest twój? - Postaram się, żeby był obok, bym mogła cię słyszeć. Dobrze? Lyanna kiwnęła głową. Rozległo się pukanie i Ren’erei wsunęła głowę przez drzwi. - Jak się czujecie? - Wejdź - odparła Erienne. - Dziękuję, znacznie lepiej. Ren’erei przebrała się w luźne płócienne spodnie i wełnianą koszulę, przypominając w ten sposób Erienne, że obie z Lyanną wciąż mają na sobie brud i pot z całego dnia. - To dobrze - rzekła, nie podchodząc zbyt blisko. - One bardzo chcą cię poznać. Nie zrozumiały twojej reakcji. Erienne popatrzyła na Ren’erei, marszcząc czoło. - Zatem sądzę, że ostatnio nie miały zbyt wiele do czynienia z dziećmi. Mam nadzieję, że wyjaśniłaś im wszystko. - Tak jak potrafiłam najlepiej - potwierdziła Ren’erei i uśmiechnęła się. - Przebrały się w bardziej oficjalne szaty. Odwróciła się ku drzwiom. - Kiedy będziecie gotowe, po prostu wyjdźcie. Zaczekam. - Podziękuj im za to, że nie weszły do naszych umysłów. To było bardzo delikatne. - Może one nie rozumieją dzieci, ale nie są pozbawione sumienia. Nie pozwól, abyś z powodu ich wyglądu zapomniała, kim są. Cicho zamknęła za sobą drzwi. * * * - Gdyby istniał jakiś inny sposób, wybrałbym go - powiedział Bezimienny. Stał na progu domu. Było popołudnie. Na ulicy czekał zdenerwowany Denser, jego nastrój udzielił się gniadej kobyłce, która grzebała kopytem, nie mogąc spokojnie ustać w miejscu. - Wyjaśniłeś mi to całkiem wyraźnie - przerwała Diera z twarzą czerwoną od łez. Włosy zawiązała pospiesznie w kucyk, który spadał na jedno ramię. Jonas został w domu. Nie chciała, aby oglądał ich rozstanie. - Diero, to nie tak. Pomyśl, jak ja bym się czuł, gdyby chodziło o ciebie i Jonasa. Oczekiwałbym po nich tego samego. - Och, rozumiem, to ten wasz przeklęty honor i kodeks. A co z obietnicami, które mi złożyłeś? - wysyczała, nie chcąc, aby Denser ją usłyszał. Nie miał na to odpowiedzi. Łamał słowo i ta świadomość dręczyła go. Z początku wydawało mu się, że zrozumiała go. Kochali się namiętnie i delikatnie. Zatracił się w niej, chciał, aby to się nigdy nie skończyło. Jednak kiedy później leżał obok niej, pieszcząc dłonią jej pierś, łzy ostrzegły go, że to nie będzie łatwe pożegnanie. Ich krzyki obudziły Jonasa, to jego płacz przerwał kłótnię i doprowadził do tej zimnej wymiany zdań. - Nie mogę prosić o przebaczenie za to, co robię, i nie mogę też za to przepraszać - rzekł Bezimienny, wyciągając dłoń. - Nie mógłbym odmówić mu, tak samo jak on nie odmówiłby mnie, gdybyś ty zniknęła. - Nawet nie rozważałeś możliwości odmowy, prawda? - Bezimienny pokręcił głową. - Nawet nie pomyślałeś o tym, co zostawiasz, wyruszając z zamiarem odbudowania Kruków. - To ostatnie słowo wypluła, jakby pozostawiło w jej ustach zły smak. - Ponieważ oni... jesteśmy najlepsi. Razem mamy największe szanse odnaleźć Erienne z Lyanną i powrócić bez żadnych strat. Nie robię tego dla pieniędzy, Diero. Wiesz, że zawdzięczam Denserowi życie. - A jak sądzisz, co jesteś winien mnie i Jonasowi? Nic? - Wyraz jej twarzy nieco złagodniał. - Wiem, dlaczego wyjeżdżasz. I właśnie za to cię kocham. Lecz nie spytałeś mnie, Sol. Wygląda na to, że moje zdanie się nie liczy. Obiecałeś mnie i Jonasowi, że nigdy od nas nie odejdziesz, a jednak robisz to. Myśl, że możesz już nigdy nie wrócić, łamie mi serce. Zajrzała mu głęboko w oczy. - Teraz to my jesteśmy twoim życiem. - Co chcesz, abym zrobił? - zapytał. - Niezależnie od tego, co czuję, rozumiem cię. I tak bym cię puściła. Mogę jedynie pocieszać się myślą, że jeśli kiedykolwiek będę miała kłopoty, Krucy mi pomogą. Lecz chciałabym też, abyś zanim cokolwiek zrobisz, pomyślał o mnie i Jonasie. Kochamy cię, Sol, i chcemy, byś do nas wrócił. Podeszła i mocno go objęła, a on ku swemu zaskoczeniu poczuł spływające po własnych policzkach łzy. Przycisnął ją mocno, przesuwając ręce w górę i w dół jej pleców. - Wrócę - obiecał. - Uwierz mi, zanim zrobię cokolwiek ważnego, myślę wcześniej o was. Twoje zdanie zawsze się liczy. Po prostu nigdy nie musiałem dokonywać wyboru, na który mogłabyś mieć wpływ. Diera położyła mu palec na ustach, a potem go pocałowała. - Nie zepsuj tego teraz. Po prostu jedź. Puścił ją i wsiadł na konia, kierując go na północ, w stronę Julatsy. Kiedy ruszył wraz z trzymającym się blisko niego Denserem, modlił się do bogów, aby mógł ich jeszcze kiedyś zobaczyć. * * * Vuldaroq zajął miejsce na środku długiego stołu. Po jego bokach zasiadało po czterech ludzi i elfów, tworzących Dordovańską Radę. Przed nimi stał wysoki, dumnie wyprostowany mężczyzna otoczony półkolem piętnastu gwardzistów kolegium. W niewielkiej sali panował chłód, lecz nie z powodu lodowatego wiatru, który hulał na zewnątrz. To była aura promieniująca z mężczyzny i odraza, jaką do niego czuli. Ten najbardziej znienawidzony przez wszystkich magów człowiek stał na świętej ziemi Dordover, odrzucony do tyłu kaptur odsłaniał zniekształconą twarz i czarny tatuaż na szyi będący symbolem jego bluźnierczej wiary. Jego przybycie do bram kolegium wywołało gwałtowne poruszenie, którego efektem było to zorganizowane naprędce spotkanie. Odraza wobec niego została przynajmniej chwilowo zastąpiona pragnieniem dowiedzenia się, co go tutaj sprowadziło. - Podejmujesz niewyobrażalne ryzyko, Selik - powiedział Vuldaroq. - Dziwię się, że jeszcze cię nie zabito. - Na twoje szczęście tak się nie stało - odrzekł gość przy wtórze kpiących parsknięć członków Rady. Mówił powoli i niewyraźnie, był to rezultat strasznych ran twarzy. Vuldaroq przyjrzał się obliczu Selika i z trudem powstrzymał uśmiech satysfakcji. Lewa część twarzy mężczyzny wyglądała jak maźnięta niedbałym ruchem pędzla na mokrym obrazie. Łysa brew opadała ostro w dół, niewidzące oko było mlecznobiałe i nieruchome. Policzek i usta, rozerwane wielkimi pazurami, sprawiały wrażenie, że Selik ciągle się uśmiecha. To odczucie potęgował jeszcze brak zębów w opadających w dół ustach. A wszystko to było efektem zaklęcia rzuconego przez dordovańskiego maga. Sądzono, że ciśnięty przez Erienne Lodowaty-Podmuch zabił drugiego po kapitanie Traversie przywódcę Łowców Czarownic, lecz Selik jakoś to przeżył, tak samo jak wyszedł z pożaru, który wzniecili Krucy w zamku Czarnych Skrzydeł. W pożarze zginęli inni członkowie zakonu. Pomniejsi, lecz nie mniej fanatyczni. - Nigdy nie wyobrażałem sobie, że widok ciebie żywego uszczęśliwi któregokolwiek maga z Dordover - powiedział Starszy Sekretarz Berian, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym uśmiechu. - Zatem wyobraź to sobie teraz - rzekł Selik. - Ponieważ, czy wam się to podoba, czy nie, szukamy tego samego. - Doprawdy? - Vuldaroq uniósł brwi. - Ciekawe, jak doszedłeś do tego wniosku. Wzdłuż stołu przeleciał śmiech. Selik potrząsnął głową. - Popatrzcie na siebie, siedzicie tu tak zadowoleni z siebie, że aż chce mi się rzygać. Wydaje się wam, że nikt nie wie, czego szukacie, lecz ja wiem, iż straciliście wielki skarb i chcecie go odzyskać. Jestem jedyną osobą, która naprawdę może wam pomóc. I pomogę, gdyż w tej sprawie jesteśmy zgodni. Ta magia nie może się rozwijać, bo wszystkich nas zniszczy. Znam kierunek ich podróży i znam przynajmniej jednego z tych, którzy im pomagają. Zamilkł, przyglądając się twarzom zgromadzonych. Vuldaroq niemal czuł smak ciszy, którą wywołały te słowa. - Teraz was zainteresowałem, nieprawdaż? Czarne Skrzydła widzą wszystko, i zawsze tak będzie. Pamiętajcie o tym, potężna Rado Dordover. Jak już pewnie wiecie, Al- Drechar nie są żadnym mitem, po prostu nie mamy pojęcia, gdzie ich znaleźć. Lecz jeśli zaczniemy działać razem, wierzcie mi, dowiemy się. - Twoja bezczelność musi być równie wielka jak twoja ślepota, skoro choć przez chwilę sądziłeś, że zdecydujemy się połączyć nasze siły z Czarnymi Skrzydłami! - Twarz Beriana była wykrzywiona i czerwona z gniewu. - Czyś ty postradał resztki rozumu?! Selik wzruszył ramionami i na jego okaleczonej twarzy pojawił się groteskowy grymas. - Zatem zabijcie mnie i nigdy nie dowiecie się tego, co ja wiem. Problem polega na tym, że nie macie czasu, by ryzykować, że po mej śmierci moje słowa okażą się prawdą, zgadza się? Wieczorami w tawernach Dordover wasi magowie nie zawsze są tak dyskretni, jak byście chcieli. Do naszych uszu dotarło wiele wiadomości, i to interesujących. Naprawdę bardzo interesujących. - Ale ty nie przybyłeś tu, by pokazać nam swój altruizm, prawda, Selik? - zapytał Vuldaroq. - Chcesz czegoś w zamian. Czego? - Ach. Nie zawsze masz w głowie tak dużo tłuszczu, jak można by sądzić po twoim wyglądzie. To proste. Chcecie odzyskać dziewczynkę, aby ją wyszkolić, mieć pod kontrolą albo zabić, jak wam będzie najbardziej pasowało. Możecie ją zatrzymać, pomogę wam ją odszukać. W zamian pragnę tej wiedźmy, która zrobiła to z moją twarzą. - Wskazał na straszliwe blizny. Dajcie mi Erienne Malanvai. Kiedy wybuchła burza protestów, Vuldaroq pozwolił sobie na cichy chichot. Rozdział 4 Ren’erei poprowadziła Erienne i Lyannę długim korytarzem o drewnianej podłodze i ścianach ozdobionych obrazami i wyłożonych boazerią. Miał ponad siedemdziesiąt jardów długości i prowadził do podwójnych drzwi strzeżonych przez strażników Gildii. Po lewej stronie ciągnęły się inne drzwi, a po prawej okna wychodzące na oświetlony latarniami ogród. Lyanna zapomniała na chwilę o strachu i biegała od okna od okna, zauroczona widokiem kołyszących się na wietrze latarni, migoczących blaskiem pod gałęziami drzew i szerokimi liśćmi. Wciąż było bardzo ciepło, dlatego Erienne wybrała lekką, sięgającą do kostek zieloną sukienkę, związała też włosy w luźny kok, by powietrze chłodziło kark. Lyanna założyła jasnoczerwoną sukienkę z białymi rękawami, włosy miała zawiązane w ulubiony kucyk, a w prawej ręce jak zwykle ściskała lalkę. - Jak wielkie jest to miejsce? - zapytała Erienne, spoglądając przez okno na oddalone o ponad sto jardów drugie skrzydło domu. - Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie - odrzekła Ren’erei. - Dom stoi od czasów Rozdzielenia i budowa właściwie nigdy się nie kończy, nawet teraz, kiedy mieszka tu tak niewiele osób. Musi zajmować większą część wzgórza. Powinnaś polecieć nad nim i wtedy, jeśli będziesz lecieć poniżej granicy iluzji, wszystko zobaczysz. Dość powiedzieć, że choć teraz mieszkają tu tylko cztery elfy, niegdyś ten dom gościł ponad osiemdziesiąt osób. - Co zatem się stało? - Erienne odciągnęła Lyannę od okna i poszły dalej, mijając starodawne, wyblakłe malowidła przedstawiające płonące miasta, wielkie uczty i biegnącego jelenia. Dziwna to była kolekcja. - Sądzę, że nie przejmowali się kwestią następców, dopóki nie było już za późno. Jak sama wiesz, wykształcenie prawdziwego adepta magii jest bardzo trudne. Ich liczba wciąż malała, a do tego niektórzy nie chcieli spędzać tutaj całego swojego życia. Zresztą, któż to może wyjaśnić? Dotarły do drzwi, które dla nich otwarto. Znajdująca się za nimi sala balowa, zdobiona czerwienią i bielą oraz kandelabrami i zwierciadłami, zapierała dech w piersiach, choć pokrywający wszystko kurz świadczył o tym, że sala nieczęsto jest używana. - Pozwolę im opowiedzieć resztę - rzekła Ren’erei, prowadząc je przez ogromną salę ku kolejnym drzwiom. Zapukała i otworzyła drzwi, wprowadzając do niewielkiej jadalni. Była wyłożona dębową boazerią i ozdobiona portretami elfów. Główne miejsce zajmował długi stół, na jednym krańcu siedziały cztery stare elfie kobiety. Rozmawiały ze sobą, dopóki nie weszły Erienne i Lyanna. Dziewczynka przytuliła się do nogi matki. - Już dobrze, Lyanno, jestem tu, a one są naszymi przyjaciółmi - wyszeptała Erienne, po raz pierwszy pojmując ogrom majestatu Al-Drechar. Nie miała wątpliwości, że stoi przed najpotężniejszymi magami Balai. Ich twarze świadczyły o tym, że są to osoby zmęczone życiem, lecz zdeterminowane, by przetrwać, wypełnić swe długie życie. I takimi je zapamięta na zawsze. Wyglądały na dość przyjazne stare elfki, choć mocno napięta na policzkach skóra powodowała, że ich twarze miały jakby dziki wyraz. Erienne przyjrzała się ich wzburzonym siwym włosom, kościstym palcom, długim szyjom i przenikliwym oczom, a zaraz potem jedna z nich odezwała się. Jej głos był jak balsam na otwartą ranę. - Siadajcie, siadajcie. Musicie coś zjeść. Ty, moje dziecko, po tak długiej podróży jesteś na pewno zmęczona i przerażona. Nie będziemy więc długo cię zatrzymywać. Jeśli pozwolisz, chciałybyśmy porozmawiać nieco dłużej z twoją matką. Lyanna zdołała lekko się uśmiechnąć, kiedy Erienne odsunęła krzesło na drugim końcu stołu i kazała jej usiąść, sama siadając obok. Ren’erei zajęła neutralną pozycję między obiema grupami. - Nie skrzywdzicie mojej mamy? - zapytała Lyanna, patrząc na błękitny obrus. - Och, wręcz przeciwnie, moje dziecko - zaprzeczyła druga elfka. - Czekałyśmy zbyt długo, aby zrobić komukolwiek krzywdę. - I klasnęła w dłonie. - Pora na prezentację przyjdzie później. Teraz coś do jedzenia. W drzwiach po lewej stronie pojawiła się szczupła kobieta w średnim wieku niosąca parującą wazę o zdobionych drewnianych uchwytach. Za nią wszedł może dwunastoletni chłopiec, trzymając w rękach tacę z miskami i talerzami pełnymi kromek chleba. Zaczynając od Lyanny, szybko podali gęstą zupę o wspaniałym, bogatym zapachu, od którego Erienne aż zaburczało w brzuchu. Zobaczyła pływające na wierzchu warzywa, w nozdrza uderzył ją ich świeży aromat. - Jedz, drogie dziecko - powiedziała jedna z Al-Drechar. Lyanna zanurzyła kawałek chleba w swoim talerzu, podmuchała na niego i ostrożnie włożyła do ust. Uniosła brwi. - Dobre - ucieszyła się. - Nie bądź taka zdziwiona, Lyanno - skarciła ją Erienne. - Jestem pewna, że mają tu świetnych kucharzy. - Mam nadzieję. - I dziewczynka nieco niezgrabnie nabrała zawiesistego bulionu na łyżkę. Przez jakiś czas wszyscy milczeli, zajadając zupę, która smakowała tak samo wybornie, jak wyglądała i pachniała, aż wreszcie Ren’erei chrząknęła. - Sądzę, że nadszedł już czas na prezentację - przypomniała. - Erienne, Lyanno, mam wielki zaszczyt i przyjemność przedstawić wam Al-Drechar. Erienne uśmiechnęła się na widok szacunku w jej oczach. - Od mojej prawej zaczynając: Ephemere-Al-Erama, Aviana-Al-Ysandi, Cleress-Al- Heth i Myriell-Al-Anathack - mówiła, kłaniając się każdej z nich. - Och, Ren’erei, nie bądź taka oficjalna! - roześmiała się Cleress-Al-Heth. - Przez ciebie wydajemy się całkiem nieprzystępne. Druga z Al-Drechar również się roześmiała, a Ren’erei poczerwieniała, choć kąciki jej ust również lekko drgały. - Erienne, Lyanno - ciągnęła stara elfka - jesteśmy Ephemere, Aviana, Cleress i Myriell, choć zwracamy się do siebie także innymi imionami, których, rzecz jasna, również możecie używać. Erienne poczuła ulgę, jakiej nie odczuwała już od wielu dni. Aura otaczająca Al- Drechar nieco osłabła, choć wciąż miała świadomość ich mocy i czystej, magicznej witalności. Były, przynajmniej w tej chwili, tylko czterema starymi elfkami, i ta myśl jawiła się jej jako pocieszająca. Kiedy tak im się przyglądała, zajadając zupę, doszła do wniosku, że są do siebie bardzo podobne. Przypuszczała, że to nie do uniknięcia, aby po tylu latach życia tak blisko siebie nie przejąć pewnych gestów, sposobu ubierania się, a nawet cech fizycznych. I choć różnił je kształt nosa, krój ust czy kolor oczu, spodziewała się, że przez kilka dni Lyanna będzie miała kłopoty z odróżnieniem ich od siebie. - Mieszkacie razem od dłuższego czasu, prawda? - zapytała. Cleress uśmiechnęła się. - Bardzo długo - odparła. - Ponad trzysta lat. - Co takiego? - Erienne była zaskoczona. Wiedziała, że elfy mogą żyć bardzo długo, ale trzysta lat to coś wyjątkowego. I niemożliwego. - Czekałyśmy tu, skanując spektrum many, zachowując siły i przygotowując się na nadejście kogoś, kto mógłby przejść Drogę - powiedziała Aviana i uśmiechnęła się smutno. - Byłyśmy już nieco zdesperowane. - Od jak dawna czekacie? - Trzysta jedenaście lat. Od czasu narodzin dzieci: Myriell i Septerna - odparła Aviana. Erienne westchnęła. To, że Septern należał do Al-Drechar, nie zaskoczyło jej, ale tak nikła liczba adeptów - jak najbardziej. - I od tego czasu nikt się nie pojawił? - Och, czasem słyszałyśmy jakieś plotki, nasze nadzieje rosły i były tłumione więcej razy niż ty masz lat - odpowiedziała Cleress. - Lecz zostawmy to na później. Widzę, że twoja córka jest znużona, a musimy z nią porozmawiać, nim uśnie. To był długi dzień. Erienne spojrzała w bok. Lyanna bawiła się resztkami zupy, wodząc po jej powierzchni kawałkiem chleba. - Lyanno, te panie chcą z tobą porozmawiać. Czy chcesz tego? Dziewczynka kiwnęła głową. - Wciąż się ich boisz, dziecko? - Trochę. Jestem zmęczona. - Wiem, maleńka. Zaraz pójdziesz do łóżka. - Erienne kiwnęła głową, pozwalając Al- Drechar mówić. - Lyanno? - Z drugiego krańca stołu dobiegł łagodny głos Ephemere. Mała uniosła głowę, by popatrzeć w przyjazną twarz. - Witaj w naszym domu, Lyanno. Pragniemy, by przez jakiś czas był on także twoim domem. Czy ty też tego chcesz? Lyanna skinęła głową. - Tak, jeśli będzie ze mną mama. - Oczywiście, że zostanę z tobą - zapewniła ją Erienne. - A teraz, Lyanno - głos Ephemere stał się nieco twardszy - czy wiesz, że jest w tobie magia? Lyanna znów kiwnęła głową. - W twoim poprzednim domu ona zaczynała cię ranić, a twoi nauczyciele byli bezradni, dlatego weszłyśmy do twojej głowy i twoich snów, aby ci pomóc. Rozumiesz? Kolejne kiwnięcie. Lyanna spojrzała na Erienne, a ta uśmiechnęła się i pogładziła ją po głowie. - Dobrze - zgodziła się Ephemere. - To bardzo dobrze. Jak sądzisz, w jaki sposób możemy ci pomóc? Lyanna roześmiała się. - Sprawicie, że złe sny odejdą. - Zgadza się! - Myriell, klasnęła w ręce. - Zrobimy nawet więcej. Wiemy, że ten ból wewnątrz ciebie czasem cię złości. Nauczymy cię, jak go koić i sprawiać, by magia robiła to, czego ty sobie zażyczysz. - Masz wielki dar, Lyanno - dodała Cleress. - Czy pozwolisz, byśmy pomogły ci uczynić go bezpiecznym? Erienne nie miała pewności, czy Lyanna zrozumiała ostatnie pytanie, choć kiwnęła głową. - Dobrze. Grzeczna dziewczynka. - zakończyła Ephemere. - Czy jest coś, o co pragniesz nas zapytać? - Nie. - Lyanna pokręciła głową i ziewnęła. - Mamo? - Tak, kochanie. Sądzę, że już pora do łóżka. - Kucharka i chłopiec zaczęli zbierać talerze, więc Erienne wzięła Lyannę na ręce. - Położę ją i wrócę. To może trochę potrwać. Cleress wzruszyła ramionami. - Nie spiesz się. Będziemy dalej tu siedzieć. Sądzę, że po tylu latach możemy jeszcze chwilę poczekać, by z tobą pomówić. Lyanna usnęła w ramionach Erienne, nim dotarły do pokoju, i nawet nie obudziła się, gdy matka przebierała ją w nocną koszulę. - Za dużo tego wszystkiego dla ciebie, moja mała - wyszeptała Erienne, wkładając lalkę pod kołdrę obok dziewczynki i czując nadchodzenie kolejnej fali poczucia winy. - Śpij dobrze. - Pocałowała Lyannę w czoło i cicho wyszła. Za drzwiami czekała na nią Ren’erei. - Zaczekam tu i będę nasłuchiwać - powiedziała. - Jeśli się obudzi i zacznie cię wołać, przyjdę po ciebie. Erienne pocałowała ją w policzek, czując gwałtowny przypływ ulgi. - Dziękuję ci, Ren’erei. Jesteś prawdziwym przyjacielem. - Mam taką nadzieję - odparła elfka. Erienne pospieszyła do jadalni, gdzie stół został już zastawiony grzejącymi się nad świecami talerzami z mięsem i jarzynami. Na tacy z kryształowymi kielichami stał dzban wina, a z długiej fajki w dłoni Ephemere wiła się ku sufitowi smużka dymu. W jej umyśle błysnęło wspomnienie Densera, siedział oparty o pień drzewa, paląc ten swój śmierdzący tytoń, i omawiał coś z Krukami. Uśmiechnęła się do siebie i znów pożałowała, że nie ma go przy niej. - Od razu usnęła? - zapytała Aviana. Erienne kiwnęła głową. - To dobrze. Dobrze. Nałóż coś sobie, nalej wina i siądź bliżej, abyśmy nie musiały podnosić głosu. Erienne wzięła na talerz nieco jedzenia i nalała pół kielicha wina, po czym usiadła obok Ephemere, która machnięciem ręki odgoniła od niej dym. - Przepraszam za ten przerażający nałóg - powiedziała zachrypniętym głosem. - Ale wdychanie dymu przynosi ulgę naszym płucom i bolącym kończynom. Niestety, jak słyszysz, najbardziej działa na nasze głosy. - Przekazała fajkę Avianie, która zaciągnęła się głęboko, kaszląc, dym pachniał jak dąb, róże i jakieś słodkie ziele, którego Erienne nie umiała rozpoznać. Przyglądała się Ephemere, jakby ją po raz pierwszy widziała. W blasku świec i lamp jej skóra wydawała się tak naciągnięta, jakby miała w każdej chwili pęknąć. Pod gęstymi, siwymi włosami zdawała się bardzo blada, co dawało wyraziste tło dla migoczących szmaragdowych oczu, które niezwykle skutecznie odzwierciedlały jej magiczną żywotność. Szaty wisiały na jej chudym ciele, a długa szyja z widocznymi żyłami i ścięgnami wystawała niczym skała z ciemnego morza. Dłonie miała długie, niemal pajęcze, nie ozdobione żadną biżuterią i nieco drżące. Jej paznokcie były krótko obcięte i dobrze utrzymane. Erienne na powrót spojrzała w jej oczy i dostrzegła płonące w nich światło i ciepło. Ephemere się uśmiechnęła. - Sądzę, iż się zastanawiasz, czy nie przyszłaś tu w ostatniej chwili. I nie mijasz się zbytnio z prawdą. - Och Ephy, nie dramatyzuj - skarciła ją Myriell głosem zachrypniętym od dymu z fajki. - Doprawdy? - zasyczała Ephemere, jej głos stał się twardy. - Ja po prostu nie chcę uciekać od myśli o ryzyku, jakie podejmujemy, i o tym, czym prawdopodobnie to się dla nas skończy. - Dziewczyna musi znać prawdę. Całą - dodała Cleress. - A co dokładnie? - zapytała Erienne, czując w umyśle dreszcz. Z oczu Ephemere, podobnie jak z innych twarzy, zniknęło wszelkie ciepło, choć nadal płonęła w nich moc. - Zaczynaj, Ephy - odezwała się Cleress. - Jak widzisz, Erienne, jesteśmy stare, nawet jak na elfy, a istnieje granica, poza którą nawet magia jest bezradna wobec tego, co nieuniknione - powiedziała Ephemere. - Sądzę, iż należałoby też dodać, że żadna z nas nie żyłaby tak długo, gdyby nie to wymuszone czekanie - wtrąciła Cleress. Ephemere kiwnęła głową. - Zobaczysz tu rzeczy, których wolałabyś nie widzieć. Zechcesz powstrzymać nas od robienia z Lyanną tego, co musimy zrobić. Będziesz się bać o nią i będziesz miała do tego pełne prawo, gdyż każdego dnia dziewczynce będzie grozić niebezpieczeństwo. Obawiam się, że to skutek krzywd, jakie wyrządzili jej nauczyciele z Dordover. - Krzywd? - Erienne przestała żuć, serce waliło jej w piersi, a głowa puchła od narastającego strachu. - Spokojnie, to nie jest żadna poważna rana ani fizyczna, ani mentalna. Uciszyłyśmy koszmary, które groziły jej w kolegium. Problem polega na tym, że jest bardzo mała i musi pogodzić się ze swoim Przebudzeniem. A jeśli źle zrozumie nasze nauki, skutki mogą być bardzo poważne - przestrzegła Aviana. - Śmierć? - To słowo z trudem przeszło Erienne przez gardło. - To ostateczna cena, jaką każdy mag może zapłacić za próbę wykorzystania swego daru - ciągnęła Cleress. - Lecz w przypadku Lyanny konsekwencje mogą być jeszcze gorsze niż śmierć. - Uniosła dłoń, powstrzymując kolejne pytanie Erienne. - Wiemy, że Lyanna przyjęła już manę Dordover jako najnormalniejszą rzecz na świecie, i to jest pierwsza sprawa, która zaniepokoiła nas w strumieniach many, które tak długo studiowałyśmy. W jej umyśle tkwi bowiem konflikt wywołany treningiem w kolegium. Tylko część jej zdolności została obudzona i teraz musimy obudzić resztę, lecz obawiamy się, że wyćwiczona w Dordover część umysłu będzie stawiać opór, chyba że zdołamy ją nauczyć, by tego nie robiła. To trudne do zrozumienia dla każdego, a szczególnie dla tak małego dziecka... - Cleress wzruszyła ramionami. Erienne odłożyła widelec i uniosła dłonie do ust, gorączkowo szukając jakiegoś rozwiązania. - Nie możecie poczekać do chwili, kiedy będzie starsza? Chronić ją, dopóki nie będzie gotowa? - Zrobiłybyśmy to, gdyby to było możliwe. Lecz proces jej Przebudzenia już się rozpoczął. Niepotrzebnie. - Wzrok Myriell wwiercał się w Erienne. - Słucham? - Niezależnie od tego, co ci powiedzieli, twoi mistrzowie mieli nadzieję, że ich magia stłumi drzemiące w niej zdolności, więc niczym głupcy starali się ten proces przyspieszyć. Pewnie zapewnili cię, że to jedyny sposób, by ją uratować - ciągnęła Myriell. - Tak, ale... - W umyśle Erienne panował chaos przypominający dzwonek alarmowy, który odzywa się za późno. Czuła, że znajduje się na skraju paniki. - Oni chcieli uratować się przed nią. Nie mieli jednak pojęcia, z czym igrają, Erienne, a twoje zaufanie do nich naraziło Lyannę na wielkie niebezpieczeństwo ze strony jej własnego umysłu. A także nas. - Nie, nie, nie. - Erienne potrząsnęła głową, w natłoku myśli nie mogła dostrzec żadnego sensu. - Macie jej pomóc. Sprawić, aby była taka jak wy. Jak może jej coś grozić? Przecież przybyłyśmy tu po to, aby być bezpieczne. Ephemere położyła chłodną dłoń na ramieniu czarodziejki. - Dziecko, uspokój się - zwróciła się do niej łagodnym głosem. - Musisz to wszystko wiedzieć, lecz pamiętaj, że nie możesz oskarżać nas o to, co już się stało. Sprowadzenie Lyanny tutaj było jej jedyną szansą. Twoją również. Gdyby została w Dordover, z pewnością by zginęła. Erienne wzięła głęboki oddech i poczuła, jak jej serce nieco zwalnia. Kiwnęła głową i spojrzała w zielone oczy Al-Drechar, czekając na ciąg dalszy. - W Lyannie jest zdolność, której nikt poza nią samą nie może zrozumieć i wykształcić. Ma wrodzoną wiedzę o podstawowej magicznej mocy, którą posiadali kiedyś wszyscy magowie. Aby ją uwolnić, musi najpierw opanować pojedyncze nici. Będzie to dla niej jak zwiedzanie Skarbców Many w kolegiach, aby poznać ich wiedzę. Powinna ona zostać jej przekazana jako spójna całość, lecz Dordover zakłóciło tę równowagę. Nie mogę wyjaśnić ci tej prostej mocy, którą Lyanna nosi w sobie, lecz jej zdolność do kształtowania many można wyczuć na setki mil. Jeśli nie nauczymy jej, jak tę moc kontrolować, sama zada sobie poważne obrażenia, a może nawet doprowadzi do własnej śmierci. A kiedy będzie się tego uczyć, jej błędy będą dla tych, którzy chcą jej uczynić krzywdę, jak latarnia morska. Ty będziesz miała na nią łagodzący wpływ na tym etapie jej życia, kiedy jest najbardziej wrażliwa. Musisz ją chronić. Jest taka mała i słaba. Biedne dziecko, nie powinno stawiać temu czoła, póki nie osiągnie twojego wieku. - Możecie sprawić, by tak się stało? - Erienne spojrzała im w oczy. - Musimy - odezwała się Aviana - gdyż jeśli nam się nie uda, Al-Drechar przestaną istnieć. - Dlaczego? Co się z wami stanie? - Erienne pomyślała, że już zna odpowiedź, i podobnie sądziła Ephemere, skoro się roześmiała. - Erienne, wszystkie nasze siły idą na utrzymanie nas i ochraniających to miejsce iluzji przy życiu. Obawiam się, że szkolenie twojej kochanej córki oznacza dla nas wszystkich śmierć. - Uśmiechnęła się i ścisnęła kobietę za ramię. - Taka jest kolej rzeczy, choć śmierć nigdy nie przychodzi szybko po Al-Drechar. - Kiedy zaczniecie? - zapytała Erienne, niepewna, czy powinna im na to pozwolić. Nie tylko ze względu na Lyannę, ale i dla swojego własnego dobra. - Jutro rano. Czas ucieka. Ren’erei czuje, że nasi wrogowie są bliżej niż kiedykolwiek dotąd, czego dowodzą rany biednego Tryuuna. Musimy być czujne. Nic nie może odwieść nas od naszego zadania - podsumowała Aviana. Czarodziejka straciła apetyt. W snach widziała, jak Al-Drechar po prostu unoszą kurtynę, która opadła pomiędzy Lyanną i jej zrozumieniem Jedności. Lecz teraz, po tych wszystkich rozmowach o wrogach, zaczęła obawiać się, że naraża także Densera na ogromne niebezpieczeństwo. Złapała się nawet na myśli, iż ma nadzieję, że ich nie znajdzie. - Teraz wszystkie powinnyśmy udać się do swoich łóżek. Czeka nas ciężka praca. Sen to uzdrowiciel umysłu - rzekła Cleress. - Dokończę wino - odparła Erienne, nie będąc w stanie nawet myśleć o śnie. Pociągnęła łyk, przyglądając się, jak Al-Drechar pomagają sobie nawzajem wstać z krzeseł i powoli idą w stronę drzwi do sali balowej, wspierając się jedna na drugiej. Przygarbiona Ephemere, prosta jak świeca, lecz utykająca Myriell, Cleress chwiejąca się tak, jakby miała zaburzenia równowagi, i Aviana, której kolanom najwyraźniej dokuczał reumatyzm. Były tylko czterema ogromnie starymi kobietami zmierzającymi do swoich komnat gdzieś w tym dużym domu. Erienne omal nie roześmiała się na myśl, że zanim tam dotrą, zacznie już niemal świtać. Nalała sobie drugi kieliszek wina i trzymała go pod nosem, pozwalając, by owionął ją głęboki owocowy zapach. Co ona, do wszystkich piekieł, tutaj robi? Powierzyła życie swojej córki czterem wiedźmom, które wyglądają tak, jakby za chwilę miały po raz ostatni odetchnąć. Powinna uważać to za całkowite szaleństwo, lecz jednak to miało sens i poprzez gasnący gniew Erienne dostrzegła to, czego szukała, a co do tej pory jej umykało. Propozycja dla niej i szansa dla Lyanny. Być może mimo wszystko zaśnie dzisiaj spokojnie. Rozdział 5 Ilkara zbudziły znajome odgłosy kucia, dobiegające z podwórza kolegium. Nastał kolejny suchy dzień, słońce łagodnie prześwietlało kołyszące się w otwartym oknie draperie. Leżąca obok Pheone odwróciła się twarzą do ściany. Ilkar uśmiechnął się, tak jak to czynił każdego poranka od czasu, gdy sprawdzali długą salę. To była dzika noc. Rozstawili grubo ciosane i pomalowane wizerunki wesmeńskich lordów oraz byłych i obecnych członków xeteskiańskiego Kręgu Siedmiu i Dordovańskiej Rady, a potem niszczyli je po kolei szerokim wachlarzem zaklęć ognia i lodu. Do gry włączyło się dwudziestu magów, którzy wyładowywali frustrację narastającą w nich przez całe tygodnie. To był wspaniały widok, jak magiczny ogień niszczył ściany, a lód rozsadzał drewno i tworzył w kątach wielkie sople, które potem topiły się w wąskich strugach ognia, wypełniając pomieszczenie parą. Za każdym razem, kiedy Ilkar nie czarował, stał w gotowości, by ochraniać swą tarczą tych, którym brakowało celowniczych zdolności. Przez cały wieczór Ilkar czuł bliskość Pheone, a podczas popijawy, która potem nastąpiła, co rusz widział swoje ręce wokół jej talii i jej głowę na jego ramieniu. W jego wspomnieniach, choć niewyraźnych, tkwił jej migoczący uśmiech, chichot i kusząca koszulka. Pamiętał napędzany alkoholem seks, żywiołowy i fantastyczny, choć musiał przyznać, że niektóre obrazy nieco się zamazały. Mimo to widok leżącego obok niego kobiecego ciała, nawet nieelfki, był wspaniały. Pheone uspokoiła jego obawy, kiedy tylko kac zmniejszył się na tyle, że ich mózgi zaczęły pracować. Elfy nie powinny wiązać się z ludźmi, gdyż ogromna różnica w długości życia prowadzi do nieuniknionych załamań, a często nawet do samobójstw, niemal zawsze popełnianych przez elfy. - Nie sądzę, aby którekolwiek z nas uważało, że to długo potrwa - oznajmiła. - Ale teraz potrzebujemy siebie nawzajem. A więc baw się i nie myśl za dużo o jutrzejszym dniu. Ilkar nie był pewien, czy Pheone naprawdę wierzy w swoje słowa, lecz ich następne noce okazały się jeśli nie fizycznie, to emocjonalnie bardzo wyczerpujące. Miała rację. Ich związek dał mu nowe spojrzenie na wszystko. Ilkar tak głęboko zaangażował się w odbudowę Julatsy, że wszystko inne zbladło. Nawet zaczynały go złościć rzadkie odwiedziny Bezimiennego, a to przecież było niewybaczalne. Dopiero Pheone przypomniała mu, że trzeba odpoczywać, i zaczął ją za to kochać - o ile „miłość” była odpowiednim słowem na określenie jego uczuć. Co więcej, zaczął planować nie tylko fizyczne odrodzenie się kolegium. Postanowił odbudować jego psyche, przyciągnąć magów z powrotem do Julatsy, pomóc im zacząć wszystko od nowa. Podjął decyzję, że wyjedzie, by rozgłaszać wieść, iż Kolegium Dordover znów żyje. Pochylił się i ucałował twarz śpiącej Pheone, po czym wyskoczył z łóżka na zimną kamienną podłogę, łapiąc zielone spodnie i szorstką roboczą koszulę z wełny. Założył sięgające do łydek buty, przygładził palcami włosy i poganiany przez głód udał się do refektarza położonego po drugiej stronie podwórza. Dzień był rześki i ciepły. Godzinę temu skończył się świt. Ilkar popatrzył na pracę wykonaną na dachu biblioteki oraz na nową budowę, której fundamenty kładziono przez ostatnie siedem dni. Jak zawsze zatrzymał się na chwilę przy dziurze, w której leżało Serce, kontemplując największe zadanie, jakie pozostało mu do wykonania. Pewnego dnia Serce znów ujrzy światło, a ciała tych, którzy zostali tam pogrzebani, włącznie z Barrasem, ostatnim elfim Negocjatorem, będzie można pochować z należytym szacunkiem. Zmówił krótką modlitwę, aby bogowie dali mu siłę do wykonania tej pracy. - Ilkar! - Odwrócił się na dźwięk swego imienia, od razu rozpoznając głos. Jego właściciel przeszedł przez dziurę, która niegdyś była północną bramą, prowadząc konia, a tuż za nim pojawił się drugi, którego widok jeszcze bardziej ucieszył serce elfa. - Denser! - Ruszył w stronę bramy. - Bogowie, teraz wszystkich tu wpuszczają. - Wybacz. Sądziłem, że po moim ostatnim pobycie mogę się tutaj swobodnie poruszać. - Możesz. - Dwaj starzy przyjaciele uścisnęli się. - Popatrzmy na ciebie. - Ilkar cofnął się i spojrzał w twarz Ciemnego Maga. - Nieco zakurzony. Z pewnością posiwiał tu i tam. Aha, przydałby mu się fryzjer. Lecz nadal można go rozpoznać. Pokręcił głową. - Dobrze cię widzieć. Mam nadzieję, że przywiozłeś swój młot i dłuto? Denser uśmiechnął się. - Przepraszam, jakoś nigdy mnie to nie pociągało. Ale przywiozłem swoją fajkę. - Brakowało mi jej smrodu. - Ilkar poklepał go po ramieniu i spojrzał ponad nim. - Hej, Bezimienny, trochę czasu minęło! Próbował nadal się uśmiechać, lecz widok tych dwóch mężczyzn wchodzących razem przez bramę jego kolegium mógł oznaczać tylko jedno. Zdarzyło się coś złego, a może nawet bardzo złego. Wielki wojownik podszedł i potrząsnął jego ręką. Uścisk miał jak zawsze miażdżący. - Zbyt wiele - powiedział. Ilkar znów skierował wzrok na Densera, który mimo wczesnej pory wydawał się zmęczony i poważny. - Jak się mają Erienne i Lyanna? - zapytał. W oczach Densera błysnął ból, zmarszczył brwi. Zamiast odpowiedzieć, spojrzał na Bezimiennego, jakby liczył na jego pomoc. - Właśnie to nas do ciebie sprowadza - rzekł dowódca. Ilkar kiwnął głową, a więc jego podejrzenia okazują się prawdziwe. - Rozumiem. Jesteście głodni? Możemy porozmawiać przy śniadaniu. Refektarz był długim, niskim budynkiem zastawionym rzędami równie długich stołów. Panowała tu absolutna cisza, bo większość magów i płatnych robotników pracowała już na swoich stanowiskach. Ilkar wskazał im stół w rogu, po czym udał się do kuchni i załadował drewnianą tacę bekonem, chlebem i dużym dzbankiem kawy. - Macie - rzekł, siadając. - Częstujcie się. Jeśli trzeba, przyniosę więcej. Podczas kiedy jedli, Denser opowiedział o Lyannie i jej koszmarach, o zagrażającej jej Radzie i o zniknięciu Erienne i ich córki. Wreszcie pokazał Ilkarowi list, który elf czytał w milczeniu, z każdą linijką coraz bardziej marszcząc brwi. Kiedy odczytał list po raz drugi, oddał go przyjacielowi i napełnił wszystkim kubki kawą. - Jeśli oni znajdą je wcześniej, zabiją je - wyszeptał Denser. - Kto? - zapytał Ilkar. - Dordovańczycy. Nie pojmujesz tego? - To dla nich dość niebezpieczna sytuacja, nie sądzisz? To potencjalne zagrożenie dla wszystkich balaiańskich systemów magii. - Nie zaczynaj od nowa - ostrzegł go Denser. - Lyanna to przyszłość nas wszystkich, a nie śmierć czy zniszczenie. Dordovańczycy są przerażeni, ale na miłość bogów, nikt nie mówi o wymuszonym powrocie do Jedności. Zresztą nie pozostał przy życiu nikt, kto mógłby do tego doprowadzić. - Z wyjątkiem Lyanny. Denser wzruszył ramionami. - Tak, z wyjątkiem Lyanny. Być może. Vuldaroq nie chce, by ktokolwiek wychował wszechstronnego maga. Powiedział, że Balaia nie przeżyje kolejnego Septerna. Dlatego, jeśli nie zdoła jej kontrolować, zabije ją. - Zatem chcesz je odnaleźć? - zapytał Ilkar. - Nie, chcę je odprowadzić do Dordover i przykuć łańcuchami do ołtarzy ofiarnych. - Nie denerwuj się, ja tylko sprawdzam, czy nie straciłeś do końca poczucia humoru. - Oczywiście, że chcę je odnaleźć. - I co konkretnie zamierzasz zrobić? Pytam poważnie. Denser popatrzył na niego jak na głupca. - Ilkar, to moja rodzina. Muszę ich chronić. - Sądzę, że obaj to rozumiemy - wtrącił Bezimienny. Odłożył kanapkę, którą sobie zrobił, i nachylił się w ich stronę. - Lecz mówisz, że cała potęga dordovańskiej magii jest skierowana przeciwko nam. Co zatem masz zamiar zrobić? - Erienne i Lyanna nie są bezpieczne, wiem o tym, ale my możemy im pomóc. - Kto? - zapytał Ilkar. - Krucy. Ilkar pociągnął długi łyk kawy, czując, jak jej mocny, gorzki smak spływa mu po gardle. Znał swoje przeznaczenie już w chwili, kiedy zobaczył Bezimiennego i Densera przekraczających razem bramę kolegium. Cokolwiek chcą zrobić Krucy, musi im pomóc. Być może nawet będzie musiał zginąć, jeśli Lyanna i Erienne rzeczywiście znajdują się w rękach mocy, które Denser miał na myśli. Dlatego musi się upewnić, czy przyjaciele rozumieją, przeciwko czemu stają. - Denser, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. - Mów. Jestem pewien, że nie wyjdzie mi to na zdrowie. - Przypadkowo widziałem aktywność many na niebie. Błyskawice, flary, spadające gwiazdy, takie tam rzeczy. Nie za wiele, ale na pewno dziwne. Czy słyszałeś o Proroctwie Tinjaty? Denser pokręcił głową. - Tak myślałem. Ja też nie, ale być może ty powinieneś coś o nim wiedzieć. Czy w ogóle nie badaliście Rozdzielenia? - Tak naprawdę to nie - wyznał Denser. - Poza przestudiowaniem warunków potrzebnych do zrodzenia dziecka o odpowiednim potencjale, a te są dobrze udokumentowane w Xetesku, nie sądzę, by Erienne choć starła kurz w otwartych kryptach. Zatem kim był ten Tinjata? - Cóż, Erienne z pewnością o nim słyszała. Był pierwszym Starszym Mistrzem Dordover. - Prawdopodobnie słyszała o nim - skonstatował Denser - lecz nic mi o tym nie powiedziała. - Nieważne. Zapytamy ją, kiedy je odnajdziemy. Chodzi o to, że Tinjata, który odegrał najistotniejszą rolę w Rozdzieleniu, jest odpowiedzialny za kilka karygodnych posunięć przeciwko magii Jedności i Al-Drechar. To on sformułował Proroctwo oparte na ekstrapolacji teorii many i łączności międzywymiarowej - jej początki już dawno zaginęły - i wysłał je jako ostrzeżenie do wszystkich, którzy wierzyli w kontynuację struktury czterech kolegiów. - Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - Denser zmarszczył brwi. - Popytałem tu i ówdzie. Pamiętasz Therusa? Pomagał ci w bibliotece podczas oblężenia. Otóż on przeżył. Teraz jest archiwistą w dziale najstarszych zapisów i czasy Rozdzielenia to jego specjalizacja. W tym również Proroctwo Tinjaty. - I co? - Denser zachęcał Ilkara do dalszych zwierzeń. - Cóż, wiedza Therusa nie jest kompletna, gdyż Dordovańczycy nigdy nie wpuścili go do swojej biblioteki, lecz wystarczy skrót Proroctwa. „Gdy Niewinny dosiądzie żywiołów i ziemia leży rozdarta, Rozdzielenie się odwróci i z chaosu powstanie Jedność, by już nigdy nie upaść.” To dość jasne, nie sądzisz? - Wypowiadając te słowa, Ilkar czuł bicie serca. To niemożliwe, by Lyanna, dziecko, którego nigdy nie widział, kierowała zniszczeniem Balai. Ta wizja była niedorzeczna. Denser i Bezimienny milczeli. Wielki mężczyzna kończył jeść kanapkę, Xeteskianin zaś zmarszczył brwi i rozważał słowa Ilkara. - I Therus uważa, że te twoje błyski to właśnie to, prawda? - spytał Denser. - A moje dziecko jest tym „Niewinnym”? Jedna błyskawica i nadchodzi koniec świata? - Denser, wiesz, że Lyanna może być pierwszą z nowej rasy magów i że to może wywołać bardzo poważne skutki - powiedział Ilkar. - Cóż, pewne jest, że jeśli Dordovańska Rada wierzy w Proroctwo, zrobią wszystko, aby odzyskać Lyannę - rzekł Bezimienny. - Albo zrobią wszystko, by ją powstrzymać. - Z tego, co mówisz, wynika, że według Tinjaty Lyanna jest jakąś formą niszczycielskiej mocy - powiedział Denser. - Albo katalizatorem. Widywaliśmy już błyskawice na bezchmurnym niebie, i była to zwykła anomalia żywiołów. Ale znasz równie dobrze jak ja krążące od jakiegoś czasu opowieści. Przypływy, huragany, burze trwające całe dnie... To nie jeden piorun z jasnego nieba, Denser. Therus mówi, że Proroctwo o tym wszystkim wspomina. - Kim są ci ludzie, do których, jak sądzisz, Erienne się udała? I co będzie, jeśli nie zechcą kształcić Lyanny, lecz wykorzystają ją jako soczewkę? Musimy rozważyć i tę możliwość. - Nie zapominaj też o tym, że Tinjacie mogło zależeć na tym, aby odmalować swoje odkrycia w tak czarnych barwach, jak to tylko możliwe - dodał Denser. Ilkar skinął głową. - To też prawda. Słuchaj, nie uważam, że mamy zostawić Lyannę Dordovańczykom albo komukolwiek innemu poza tobą i Erienne. - Zatem co uważasz? - zapytał Denser. - Że podczas poszukiwań powinniśmy być świadomi szerszego tła tej sprawy. Pomijając kwestię, czy Proroctwo jest prawdziwe, czy nie, Dordover będzie działało na podstawie przesłanek, że jest. Jeśli ich działania nie zostaną powstrzymane, podzielą kolegia, a tego nie chce żaden z nas. Nie trzeba geniusza, by stwierdzić, że Dordover i Lystern myślą o zagrożeniu swojej niezależności i tożsamości, Xetesk zaś pragnie jako najpotężniejszy rozdawać moc i wymusić zjednoczenie. Jeśli natomiast chodzi o Julatsę, cóż... - uśmiechnął się smutno do Densera - nas właściwie nie ma, lecz mimo wszystko chcemy mieć pewność, że nasza magia i wierzenia przetrwają. Denser oparł głowę na dłoniach i powiedział: - Ilkar, posuwasz się za daleko. To tylko dziecko. Sama nie może niczego zrobić. - Z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że Dordovańczycy nie podzielają twojego punktu widzenia - odrzekł elf. - Jesteśmy pewni, że nie jest sama - dodał Bezimienny. Ilkar westchnął i dopił kawę. - Słuchaj, Denser, będziesz musiał zdać Xeteskowi dokładny raport. Wiesz, że musisz tak zrobić. Bogowie, nie sądzę, by oni wiedzieli o zniknięciu Erienne. Chodzi o to, że mogą wywrzeć istotny nacisk na Dordovańczyków, aby ci powstrzymali wszelkie zamachy na życie Lyanny. To pozwoli nam, że tak powiem, bez przeszkód szukać twojej rodziny. - W każdym razie oficjalnie - uciął Bezimienny. Wyciągnął ręce nad głową, prężąc bicepsy i naciągając rękawy koszuli. - Jeszcze jedno - rzekł Ilkar. - To się rozniesie. Wieści o Lyannie krążą nawet tutaj, choć tylko jako plotki. Wkrótce jednak pojawi się mnóstwo pytań, zwłaszcza jeśli kolegia poprą je swoim autorytetem. Proroctwo Tinjaty grozi powrotem Jedynej Drogi, a to martwi większość magów, nie wyłączając mnie. Nie możemy pozwolić sobie na konflikt, więc działajmy ostrożnie, dobrze? Denser wzruszył ramionami, kąciki jego ust zadrżały. - Masz rację. Wiem, że masz rację. Pewnie dlatego najpierw przybyłem tutaj. Potrzebowałem twojej wyważonej opinii. Dziękuję, Ilkarze. - Cała przyjemność po mojej stronie. Dobrze, a teraz radzę wam odpocząć przez cały dzień, tymczasem ja załatwię tutaj swoje sprawy. Potem pojedziemy do Dordover, a stamtąd do Xetesku. - Czemu do Dordover? - zapytał Denser. - Ponieważ Therus wyjechał już z Julatsy. Musicie przeczytać Proroctwo, a właśnie tam przechowywany jest oryginalny zapis i przekład. Zakładając oczywiście, że was wpuszczą. - Poza tym ktoś musi wiedzieć coś o ucieczce Erienne - zgodził się Bezimienny. - Trzeba tylko zadać właściwe pytania. Hmmm. Powinniśmy zacząć od Willa albo Thrauna. Oni dobrze znali podziemny światek Dordover. Być może ich imiona jeszcze teraz otworzą nam parę drzwi. - Czegoś mi tu brakuje - powiedział Ilkar. - Hirada - rzekł Bezimienny, kiwając głową. - Zabierzemy go, kiedy będziemy jechać z Xetesku - wyjaśnił Denser. - To nie będzie takie proste - ostrzegł go Bezimienny. - W końcu smoki nadal tu są. * * * Hirad zasypał piaskiem ognisko przed swoją krytą strzechą chatką z kamienia i wszedł do Choulu. Nie było to idealne miejsce, zwłaszcza dla smoka z Miotu Kaan. Wiatr hulał po szerokiej na czterdzieści stóp jaskini, a w zimowych miesiącach przynosił chłód, który z trudem znosiły trzy gnieżdżące się tutaj smoki. Tak naprawdę smoki najbardziej potrzebowały ciepła i błota z legowisk Kaan, lecz do tego Hirad musiałby mieć budowniczych, kowali i robotników. A podobnie jak w przypadku innych spraw związanych z ocaleniem Balai, ludzie woleli po prostu odwrócić się do nich plecami i zapomnieć. Były jednak wyjątki. Baron Blackthorne, o pół dnia jazdy stąd, wciąż starał się odbudować swoje zrujnowane miasto. I to on wysłał ludzi, aby pomogli uczynić górę jak najwygodniejszym miejscem do zamieszkania dla smoków. W ten sposób chatka Hirada miała przynajmniej dach oddzielony od zadaszenia siedziby Kaanów i dobudowaną stajnię dla jego nerwowego konia. Hirad zapalił latarnię i przykręcił knot, świadom, że kurczące się zapasy oleju wkrótce zmuszą go do podróży do Blackthorne. Coraz bardziej się denerwował, kiedy musiał zostawiać smoki, choćby tylko na jeden dzień czy noc. Pewnego dnia, kiedy go nie będzie, łowcy zaatakują. Wchodząc do Choulu, Hirad szczelniej otulił się futrem. Była zimna noc, nietypowa jak na tę porę roku, a przez większość dnia padało. Tęsknił za ciepłą gospodą z ogniem buzującym w kominku, piwem w jednym ręku i kobietą pod drugą. Lecz nie mógł zapomnieć, co obiecał Sha-Kaanowi. Zwłaszcza że chyba tylko on dotrzymywał przysięgi. Jego nos wypełnił zapach smoków. Bez wątpienia jaszczurzy, dawało się w nim wyczuć woń drewna, oleju i kwaśną nutę, którą smoki wydychały ze swoich wielkich płuc. Nie był to zapach, który da się zapomnieć, ale można go było znieść. Duża, płytka pochyłość, poszerzona przez ludzi Blackthorne’a, prowadziła do niskiej jaskini, na tyle dużej, że mogłaby pomieścić dziesięć smoków. Teraz leżały w niej trzy, a ich rozmiar zawsze zaskakiwał Hirada nie mniej niż wtedy, gdy ujrzał je po raz pierwszy. Najpierw widać było tylko masę złotych łusek, które poruszały się w rytm oddechu i słabo błyszczały w świetle latarni. Po podkręceniu knota ukazały się trzy smoki Kaan. Nos i Hyn-Kaan spoczywały z boku z podkulonymi ogonami i zwiniętymi szyjami. Ich wielkie ciała, złożone skrzydła i pazury drapiące o szorstkie podłoże przytłaczały Hirada. Pomiędzy nimi, niemal ćwierć raza większy od nich, leżał Sha-Kaan, Wielki Kaan swego Miotu, wygnaniec z wyboru, który poświęcił się, by ratować dwa wymiary. Jego głowa uniosła się, gdy Hirad wszedł do Choulu, a mierzące sto dwadzieścia stóp ciało, pokryte matowiejącą ze starości łuską, zadrżało. Hirad podszedł do Wielkiego Kaana i stanął przed paszczą, która mogła go w całości pochłonąć. - Mam nadzieję, że smakował ci posiłek, Hiradzie Coldheart - zadudnił Sha-Kaan. - Tak, dziękuję, to była niespodziewana uczta - odparł barbarzyńca, przypominając sobie owcę, którą jego przyjaciel zostawił przed chatką. Poza elegancko złamanym karkiem była nietknięta. - Dostarczamy ci jedzenie, kiedy tylko możemy - powiedział Sha-Kaan. - Ale rolnik może słusznie smucić się, że wybrałeś jego stado - uśmiechnął się Hirad. - To z pewnością niewielka cena za nasze nieustanne poświęcenie. - Smok najwyraźniej nie podzielał dobrego humoru Hirada. Uśmiech barbarzyńcy zgasł, a serce zaczęło bić szybciej, gdy spojrzał głęboko w oczy Sha-Kaana i zobaczył w nich ogromny smutek, jakby żal spowodowany utratą czegoś, ten rodzaj pustki, o której mówił Bezimienny, gdy przecięto jego więź z Protektorami. - Czy coś się stało, Wielki Kaanie? Sha-Kaan powoli zamrugał oczami i głęboko odetchnął, a Hirad poczuł wokół siebie przepływ powietrza. - To miejsce nas wykańcza - nadeszła odpowiedź. - Tłumi nasz ogień, osłabia nasze skrzydła, głodzi nasze umysły. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, Hiradzie, i nasza wdzięczność zawsze będzie wielka. Lecz nasze oczy ślepną, łuski matowieją, a mięśnie bolą przy każdym ruchu. Twój wymiar nas wykańcza. Po karku Hirada, a stamtąd przez całe ciało, przebiegł dreszcz. - Umieracie? - odważył się zapytać. Błyszczące oczy Sha-Kaana odbijały blask latarni. - Musimy wrócić do domu, Hiradzie Coldheart. I to szybko. Hirad zagryzł wargi i wyszedł z Choulu, pełen gniewu i frustracji. Musi zacząć działać. * * * W ciepły poranek, po śniadaniu złożonym z owoców, mleka i żytniego chleba Lyanna bawiła się w ogrodzie, skacząc między drzewami i podśpiewując, a Erienne przyglądała się jej z ławki, próbując zrozumieć reguły tej zabawy. Miniona noc minęła cicho i spokojnie. Lyanna nie budziła się, dzięki czemu wstała świeża i pełna energii. Erienne była zadowolona, wiedząc, że dziewczynka tego potrzebuje. Lecz ten spokój wkrótce zostanie zniszczony, spoglądając na swoją bawiącą się córkę czarodziejka czuła, jak opanowuje ją groźny gniew. Niewinność, dzieciństwo, beztroska - to wszystko miało zostać jej zabrane przez nieuniknioną konieczność uwolnienia, a potem kontrolowania ukrytej w niej mocy. Tej nocy, siedząc samotnie w jadalni i sącząc wino, odkryła nieuniknioną prawdę. Lyanna musi zmienić się na zawsze, a ona powinna uświadomić sobie, że z tą zmianą związane jest śmiertelne ryzyko. Jeśli z jakiegokolwiek powodu nauki pójdą nie tak, dziecko umrze. - Chodź tu, kochanie. - Erienne wyciągnęła ramiona, pragnąc przytulić córkę tak mocno, że aż będzie bolało. Lyanna podbiegła, a Erienne zmiażdżyła ją w uścisku, z którego już nigdy nie chciałaby jej uwolnić. Lecz dziewczynka szybko zaczęła się wyrywać i matka musiała wypuścić małą z objęć. - Czy obiecujesz mi, że będziesz grzeczna i będziesz słuchać swoich nauczycieli? - zapytała, gładząc po włosach. Lyanna kiwnęła głową. - Tak, mamo. - I zrobisz wszystko, co ci każą? Znów kiwnięcie. - Wiesz, że to ważne. Jeśli będziesz mnie potrzebować, będę tutaj. - Spojrzała w oczy Lyanny. Cały trening Dordover dziewczynka przeszła z łatwością, zupełnie jakby pobierała nauki posługiwania się nożem, widelcem i łyżką. Teraz wszystko mogło wyglądać identycznie, ale Erienne jakoś nie czuła się przekonana. - Bogowie, ciekawe, czy ty masz pojęcie, co się dzieje? - wyszeptała. - Oczywiście, mamo - odparła Lyanna, a Erienne roześmiała się. - Och, kochanie, wybacz mi. Oczywiście, że tak. Powiedz mi zatem. - Nauczyciele pomogą mi odpędzić złe rzeczy. A potem otworzą drugie magiczne drzwi i pokażą mi, jak utrzymywać wichry w mojej głowie. Erienne zatkało. Serce podskoczyło jej w piersi. Była pewna, że córka jest zbyt młoda, aby mieć o tym jakieś pojęcie. Wygląda jednak na to, że się myliła. - Skąd ty to wszystko wiesz? - Powiedziały mi. - Kiedy? - Tej nocy, gdy spałam. - Och, naprawdę? - Erienne poczuła gorycz w ustach i przyspieszenie pulsu. Drzwi do ogrodu otworzyły się i weszła szeroko uśmiechnięta Cleress. Dreptanie z zeszłego wieczoru zniknęło, zastąpił je niemal młodzieńczy krok. - Gotowa? - zapytała radośnie. - Cóż, chyba wiesz o tym lepiej niż ja - odparła ostro Erienne. - Co się stało? - Kiedy następnym razem zechcecie wejść do umysłu mojej córki podczas snu, bądźcie tak uprzejme i powiedzcie mi o tym wcześniej. Czy wyrażam się jasno? Uśmiech Cleress był kruchy. - Musimy przygotować ją, a jest wiele rzeczy, których nie zaakceptuje na jawie, lecz które przyjmie jej podświadomość. - Nie słuchałaś mnie. - Erienne wstała, zsadzając Lyannę z kolan i trzymając ją blisko siebie. - Nie powiedziałam „nie róbcie tego”. Bogowie, przyprowadziłam ją tu, bo wierzę, że wiecie, co robić. Chcę tylko, abyście wcześniej mówiły mi o wszystkim. Nikt nie rozumie Lyanny tak dobrze, jak ja. - Oczywiście. - Stara elfka skrzywiła się. - Jest moją córką, Cleress. Niech żadna z was o tym nie zapomina. - Rozumiem. - Elfka kiwnęła głową. - Byłyśmy same przez bardzo długi czas. - Zatem zaczynajmy, dobrze? Rozdział 6 Denser nie miał problemów z dostaniem się do biblioteki Kolegium Dordover, mimo iż było już ciemno i teren został zamknięty dla wszystkich z wyjątkiem magów kolegium i obsługi. Trzeba przyznać, że po przybyciu Kruków Vuldaroq chętnie pomagał w ich śledztwie i dostarczał im wszystkich niezbędnych informacji. Zaaprobował sugestię Densera i Ilkara, aby przeczytali Proroctwo Tinjaty, lecz oficjalne zaproszenie skierował tylko do Densera. Ciemny Mag starał się zachowywać bardzo ostrożnie. Podczas kiedy Bezimienny i Ilkar przeczesywali ulice w poszukiwaniu kontaktów i informacji, które Dordovańczycy mogli przeoczyć, on tylko czytał i miał nadzieję, że dowie się, dlaczego Vuldaroq był taki układny. Oryginał Proroctwa był trzymany pod hermetycznym szkłem w innej części kolegium. Przydzielony Denserowi archiwista przyniósł mu duży, oprawiony w jasnobrązową skórę tom, na którego okładce wytłoczono złoty liść. Składał się z ponad sześćdziesięciu grubych pergaminowych kart, na których po lewej stronie zapisano oryginalny tekst, a po prawej nie dokończone tłumaczenia. Denser zapytał bibliotekarza, dlaczego w niektórych miejscach znajdują się białe plamy, na co otrzymał odpowiedź, że te fragmenty są dostępne tylko dla oczu wybranych skrybów. Zmarszczył brwi i zaciekawiony zaczął czytać. Pierwsze strony zajmowało chaotyczne wyliczanie zagrożeń wynikających z łączenia się ze sobą magów z różnych kolegiów, opis niebezpieczeństwa, jakim byłby dla Balai powrót Jedynej Drogi magii, oraz wskazówki dotyczące wykrycia i ograniczenia rozwoju takich magów. Ciemny Mag uniósł brwi. Wygląda na to, że w tej kwestii myślenie Dordover nie zmieniło się w ciągu ostatnich mileniów. Czytał dalej, opuszczając kilka niepełnych fragmentów, aż wreszcie trafił na opis prawdopodobnych skutków braku kontroli nad rozwijającym się magiem. Serce Densera zaczęło bić szybciej, w ustach mu zaschło. Balaia była nękana falami przypływu, huraganami i nieustającymi burzami - i właśnie o nich czytał. Aż trudno uwierzyć, ale Tinjata w swoim Proroctwie nie tylko przewidział, jakie kataklizmy nastąpią, ale i gdzie. „Morze podniesie się i zmiecie usta lądu...” Nie trzeba było geniusza, by zgadnąć, że Tinjata pisał o Zębach Sunary. „Słońce zasłoni swoją twarz, a łzy nieba staną się wielkie i ześlą na ziemię potop. A kiedy bogowie westchną, wyniesieni zostaną upokorzeni tam, gdzie czuli się najbezpieczniej, pyszni upadną w proch, a kamienne świątynie staną się grobami ich rodzin.” Denser aż zadrżał na myśl o tym, co mogło nadejść. „Bestie powstaną z dołu, aby się wzajemnie pożerać, góry upadną, ale ich pyłu nikt nie zobaczy, albowiem oczy świata, oślepione, będą czekać na nowe światło Jedności. To będzie światło piekła na powierzchni ziemi.” - Bogowie. - Denser podniósł głowę i spojrzał na przyglądającego się mu archiwistę. - To dzieje się naprawdę, tak? Bibliotekarz skinął głową. - Czy jest coś więcej na ten temat? - Warto, abyś czytał dalej. To pomoże ci lepiej zrozumieć nasze obawy. Denser wydął policzki. - Już zrozumiałem, tylko nie zgadzam się z waszymi metodami. Mówimy o mojej córce. - Cóż mogę zrobić? - Bibliotekarz wzruszył ramionami. - Możesz na przykład powiedzieć: „Przyniosę ci kawę i kanapkę...”. - Za chwilę wrócę, ale nie wychodź z biblioteki. Nadal są tu tacy, którzy bardzo źle wspominają to, co się wydarzyło, kiedy ostatni raz wszedłeś do naszej Wieży. Archiwista skłonił się i odszedł, Denser usłyszał, jak drzwi cicho się zamykają. Przypuszczał, że nie chodzi o niego, tylko o chowańca, który na jego rozkaz zabił w komnacie na Wieży maga z Dordover. Nie czuł dla tego mężczyzny współczucia - przede wszystkim dlatego, że pojmanie związanego z nim demona było wyjątkowo głupim pomysłem - lecz nadal żałował, że jego śmierć była konieczna. W grę wchodził Złodziej Świtu i ocalenie Balai, dlatego nie było takiej rzeczy, której nie można byłoby poświęcić. Denser na powrót zajął się Proroctwem, przewracając szeleszczące kartki. Nagle zmarszczył brwi i jeszcze raz spojrzał na jedną z częściowo tylko zapełnionych kart. Z pergaminem było coś nie tak. Przysunął bliżej lampę i przyjrzał się, wygładzając sąsiednią stronę. Obie kartki miały inny kolor, ta z tłumaczeniem była bledsza niż ta z oryginałem. Niezbite dowody były także widoczne na grzbiecie oprawy. Szybko sprawdził wszystkie sześć pustych lub częściowo zapisanych stron. Nie miał żadnych wątpliwości. Były nowsze. Z walącym sercem i uszami wyczulonymi na najlżejszy dźwięk oznajmiający powrót archiwisty Denser wyciągnął sztylet i wyciął z księgi nie przetłumaczone strony, a potem złożył je i pospiesznie wepchnął za koszulę. Zaledwie zdążył schować sztylet i odwrócić kartkę, kiedy drzwi otworzyły się. - Dziękuję - powiedział, kiedy na stole pojawiła się taca z kawą i chlebem. Lekko drżącą ręką nalał sobie kawy. - Czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc? - zapytał archiwista. - Nie - odparł z uśmiechem Denser - już kończę. Jeszcze tylko kilka stron. Dordovańczyk odszedł. Denser odchylił się na krześle i obserwował go, dmuchając na kawę. Potem wypił połowę kawy i ugryzł kawałek kanapki z zimnym mięsem. Kiedy mag zniknął za regałem, Denser zamknął tom i wsunął zatrzaski na swoje miejsce. Miał nadzieję, że ktoś, kto będzie przeglądał tę księgę, nie dostrzeże niczego podejrzanego. Postanawiając nie podejmować większego ryzyka, Denser dopił kawę i odgryzł następny kęs kanapki, po czym wstał, szurając krzesłem po drewnianej podłodze. Idąc w stronę półki, na której jego zdaniem stał tom, napotkał archiwistę. - Nie kłopocz się - powiedział tamten - wezmę ją. I wyciągnął dłonie. - To żaden kłopot. - Nalegam. Denser uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko zdołał. - Dziękuję. Podszedł za Dordovańczykiem do wysokiego na osiem półek regału. Mężczyzna uniósł książkę, by wsunąć ją na miejsce, i znieruchomiał, lekko marszcząc czoło. Potem podrzucił ją w dłoni, jakby ją ważył. Denser wstrzymał oddech. Minęło może uderzenie serca, dla niego długie niczym cała wieczność, nim bibliotekarz wzruszył ramionami i odstawił księgę na półkę. - Dziękuję za pomoc. - Denser uśmiechnął się. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Ale zmarszczki nie do końca zniknęły z twarzy archiwisty. - Wychodząc, zabierz jedzenie. Strażnik odprowadzi cię do bramy. Denser wyciągnął dłoń, a Dordovańczyk ją uścisnął. - Do widzenia - powiedział Ciemny Mag. - Miejmy nadzieję, że to wszystko dobrze się zakończy. - Tu się z tobą zgadzam. - I w końcu mężczyzna uśmiechnął się. Denser podszedł cicho do drzwi biblioteki i przywołał strażnika, aby wyprowadził go z Wieży, a potem przez teren kolegium na ulice Dordover. Dopiero tam się odprężył i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Musi szybko znaleźć pozostałych. Już niedługo Vuldaroq przestanie ich tak miło przyjmować. Dopiero następnego poranka nie dająca spokoju zadra w umyśle zaprowadziła archiwistę do Proroctwa Tinjaty. Jego głośne przekleństwa zburzyły spokój biblioteki. * * * Krucy, jeśli można ich tak nazwać, przyjechali i odjechali w ciągu dwóch dni. Na ile Vuldaroq i jego szpiedzy zorientowali się, nie znaleźli niczego nowego, było to dość przykre, choć właściwie nie zaskakujące. Straże kolegium i magowie szpiedzy przepytali każdy możliwy kontakt z miasta, sprawdzili każdy ślad, lecz jak do tej pory mieli tylko kilka niewyraźnych wskazówek co do kierunku ucieczki Erienne. Mimo to Vuldaroq był zadowolony, że jego plany układają się pomyślnie. Przynęta została połknięta, czuł, że może odpoczywać ze świadomością, iż najlepsi na Balai najemnicy są zajęci poszukiwaniami Erienne i Lyanny. Niepokoiło go jedynie to, że Denser nie tylko przeczytał te fragmenty Proroctwa, które Vuldaroq chciał mu pokazać, ale że również skradł to, czego mu nie oferował. A Pan na Wieży wolał nie ryzykować, że Kruk znajdzie kogoś, kto mu to przetłumaczy. Kogoś takiego, jak na przykład Erienne, jego żona skryba. Wszedł do baru znajdującego się w eleganckiej dzielnicy, z dala od kolegium, na wschód od głównego targu sukiennego. Mógł tu odpocząć, pewien, że nikt mu nie przeszkodzi, i dyskretnie spotkać się z kim zechce. Tym razem jego towarzysz był mniej śmiały i arogancki niż podczas ich pierwszego, raczej trudnego spotkania, lecz nie mniej opanowany obsesją. - Musisz zrozumieć, że od czasu inwazji Wesmenów sytuacja magów zmieniła się. Nie możemy ot tak sobie poświęcać innych na życzenie Czarnych Skrzydeł. Musimy odzyskiwać siły, a nie coraz bardziej je tracić. - Vuldaroq pociągnął głęboki łyk z pucharu i dolał sobie z karafki bardzo drogiego czerwonego wina z Blackthorne. Służąca przyniosła kolejną misę omułków i ostryg z ujścia Koriny. - Wyborne. - A ty zrozum, że moja cena nie może być niższa - powiedział Selik, kryjąc twarz pod kapturem. - Znajdę tę dziwkę z twoim błogosławieństwem lub bez niego, lecz razem będzie nam łatwiej osiągnąć nasze cele. Vuldaroq zachichotał. Selik miał szczęście, iż uszedł z kolegium żywy, a zawdzięczał to wyłącznie osobistej interwencji władcy Dordover. Czarne Skrzydło wyszedł stamtąd blady i drżący, ale uwolniony z unieruchamiających go czarów, w które natychmiast go owinięto. Były oczywiście krzyki, popychanie i oskarżenia, ale przede wszystkim niedowierzanie, i to właśnie ono pozwoliło Vuldaroqowi wyprowadzić stamtąd Selika. - Erienne to nadal jedna z naszych najbardziej utalentowanych i płodnych czarodziejek. Jej śmierć będzie dla nas ciosem, który mocno odczujemy. Nie muszę jednak podzielać zdania kolegium. - A zatem? - Zatem zgadzam się na twoją cenę, lecz musisz kontaktować się tylko ze mną. A tymczasem załatwiłem ci towarzystwo. - Kogo? Jedyne oko Selika patrzyło spod kaptura bez wyrazu. - Kruków. Selik roześmiał się, i ten trzeszczący dźwięk wstrząsnął jego zniszczonymi płucami. - A jakąż to pomoc oni mogą mi zaoferować? Jestem bliżej twojej cennej nagrody niż oni będą kiedykolwiek. - Radzę ci nigdy nie lekceważyć Kruków. Torturując te wszystkie elfy, które podejrzewałeś o przynależność do Gildii Drech, niczego nie uzyskałeś. A Krucy to użyteczna siła. Obserwuj ich i wykorzystaj to, czego się dowiesz, wedle własnego uznania. Tak jak ja. Selik wstał. - Zatem już jestem spóźniony. Krucy wyruszyli parę godzin temu. - Na południe - powiedział Vuldaroq. - Jeszcze jedno, Czarne Skrzydło. Pamiętaj, z kim się zadajesz. Erienne wyjechała w odpowiedzi na sygnał, który przeszedł przez naszą tarczę many jak nóż przez wodę. Ci, którzy go wysłali mają wielką magiczną moc. Postaraj się, by Erienne nie umarła, zanim nie powie ci, gdzie oni są. I dopilnuj, aby potem naprawdę umarła. Selik lekko się skłonił. - Mój lordzie, choć nasz sojusz jest dziwny, obaj rozumiemy, że magia to siła konieczna. Czarne Skrzydła chcą tylko odciąć zgniliznę z owocu, który poza tym jest zdrowy. Walczymy o tę samą sprawę. Opuścił karczmę odprowadzany spojrzeniem Vuldaroqa. - Nie sądzę, Selik - mruknął mag do siebie, otwierając kolejną ostrygę. Do tego, co wydawało się zadowalającym rozwiązaniem, doszły nowe, niespodziewane elementy. Być może nie obejdzie się bez posłania na wieczny odpoczynek więcej niż jednego wroga. Ponadto trzeba będzie zorganizować aresztowanie Kruków i odzyskać skradziony pergamin. Lecz teraz czekały na niego ostrygi, a Vuldaroq nie był człowiekiem, który pozwoliłby, aby zmarnowało się tyle smacznego jedzenia. Na zewnątrz wiatr wzmagał się, łomocząc oknami karczmy. Dordover czekała burzowa noc. * * * Dzień wstał jasny, światło przedzierało się przez szpary w ścianach stodoły, Ilkar, Bezimienny i Denser wybłagali to schronienie u rolnika, zjawiwszy się na jego ziemi późno w nocy, kiedy wiał bardzo silny wiatr. Na szczęście szybko się uspokoił i teraz był tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Ilkar obrócił się na posłaniu z siana, które zrobił sobie na stryszku ponad zwierzętami, i znalazł się twarzą w twarz z Denserem. - Bogowie, nie powinienem był opuszczać Julatsy - powiedział. - Przez kilka dni budziłem się obok ślicznej buzi i zgrabnego ciała, a teraz z jakichś chorych przyczyn zamieniłem to na twoją przeklętą brodę i smród spod twoich pach. - Wiesz, że ci tego brakowało. - Denser podrapał się po krótko przyciętym zaroście. - Nie. - Ilkar skierował się w stronę drabiny. - Nie brakowało. - Hej! - zawołał z dołu Bezimienny. - Przestańcie świergotać i ruszajmy. - Słyszałeś szefa - uśmiechnął się Ilkar. - Jak za dawnych czasów - mruknął Denser. - Nic nie jest takie, jak za starych czasów - odrzekł elf. Wyszli ze stodoły i podążyli za Bezimiennym, który szedł przez podwórze w stronę chaty rolnika. Konie nadal stały w stajni. W dwupoziomowej kuchni czekał na nich talerz dymiącej szynki, a powietrze wypełniał zapach słodkiej herbaty. Ilkar uniósł brwi. - To bardzo miło z jego strony - powiedział, siadając obok Bezimiennego i nakładając widelcem kawałek mięsa na cienką kromkę chleba. - Niezupełnie. - Wielki wojownik skrzywił się. - Zapłaciłem mu za to. Gospodarstwo było oddalone o jakieś piętnaście mil na południe od Dordover i było jednym z wielu leżących w płytkiej dolinie niedaleko głównego szlaku do Lystern. Podczas najazdu Wesmenów gospodarstwa były okupowane, lecz potem zostały odbudowane, pola ponownie obsiane, a stada odtworzone, dzięki czemu właściciele powrócili do swojego głównego zajęcia, czyli dostarczania pożywienia dla obu kolegiów. Ponieważ miejscowi byli przyjaźni magom, a Krucy nie kwapili się do pozostania w Dordover, wybór tej osady wydawał się właściwy. - Słuchajcie - zaczął Bezimienny. - To jasne, że Dordovańczycy bardzo chcą odnaleźć Erienne i Lyannę, a to oznacza, że musimy działać skutecznie. Jak na razie zmarnowali swoją pięćdziesięciodniową przewagę, ale to nie może trwać wiecznie. Ich magowie szpiedzy będą wszędzie, powinniśmy wziąć pod uwagę, że możemy być śledzeni. - Ciekawski przyjaciel Willa powiedział nam o poruszeniu na południe od miasta w tę noc, kiedy uciekła Erienne, o ile można wierzyć w to, co mówi. A ten pijak, którego znalazłeś, Denser, przysięgał, że widział kobietę z dzieckiem wsiadającą do powozu mniej więcej o tej samej porze. - I co z tego? - zapytał Denser. - Już wiemy, że opuściły Dordover. To nic nam nie mówi. Bezimienny pokręcił głową i napił się herbaty. - Pomyśl, Denser. Spędziłeś zbyt wiele czasu, babrząc się w polityce Xetesku. To mówi nam o dwóch, a nawet trzech rzeczach. Po pierwsze, miały pomoc, niezależnie od tego, dokąd się udawały. Po drugie, powóz oznacza dalszą drogę. A po trzecie, jechały na południe. - Uniósł dłoń, by powstrzymać otwierającego usta Densera. - Jestem pewien, że Dordovańczycy również to odgadli i bez wątpienia umieścili swoich ludzi w każdym mieście i miasteczku na południe stąd. Nie mają jednak informacji, którą ja zdobyłem wczoraj wieczorem. - Jakiej? - Ilkar zmarszczył brwi. - Wybaczcie, że nie mówiłem o tym wcześniej, ale zbyt wiele osób wiedziało, dlaczego jesteśmy w Dordover. Wpadłem na mojego starego druha, kupca, który sporo podróżował między Greythorne a Dordover. Widział, jak trzy tygodnie temu powóz kierowany przez elfa opuszcza Greythorne, kierując się do Arlen. Zdaję sobie sprawę, że to niewiele, ale i tak więcej niż wie Vuldaroq. Sądzę, że właśnie tam powinniśmy się udać. - Czy twój przyjaciel mówił o tym komuś jeszcze? - zapytał Denser. Bezimienny przechylił głowę. - Hej, zastanów się, do kogo mówisz. - Arlen jest położone z dala od Xetesku i gór Balan zauważył Ilkar. - Tego właśnie się obawiałem - powiedział Bezimienny. - Oto, co proponuję. Denser, leć do Xetesku najszybciej, jak potrafisz. Skrzydła-Cienia będą najlepsze. My zajmiemy się twoim koniem. Tymczasem ja i Ilkar udamy się w stronę gór Balan, aby porozmawiać z Hiradem. Może być gorąco, więc przyda nam się jego miecz i siła. Potem jak najszybciej spotkajmy się w Greythorne. - Myślisz, że uda ci się go przekonać? - zapytał Denser. - Cóż, ujmę to tak: bez ciebie mam większe szanse - odparł Bezimienny. - Ma do ciebie kilka uzasadnionych pretensji. - Wiem, wiem - rzucił ostro Denser. - Lecz znasz politykę władców, Bezimienny. Na litość bogów, jak wiele dały twoje naciski na ukończenie badań nad uwolnieniem armii Protektorów? - Grupa, którą wspieram, zaszła dużo dalej niż twoja zajmująca się problemem połączenia wymiarów. Poza tym nie mogę przebywać zbyt długo w Xetesku. W przeciwieństwie do ciebie - nie mieszkam tam. Ponadto niezależnie od tego, że Diera rozumie moje pragnienie pomocy Protektorom, podobno jestem już na emeryturze. Ale to nie czas na omawianie zalet i wad organizacji Xetesku - rzekł Bezimienny. - Ty zaś nie pomogłeś Hiradowi, Denser. Nie informowałeś go, więc zniknął i próbuje działać na własną rękę. Wie o twoim pojawieniu się w Kręgu Siedmiu, ale nie słyszał niczego o poważnych badaniach nad wymiarami. - Musi być cierpliwy - zaprotestował Denser. To delikatna... - Denser, nie próbuj tego ze mną! - warknął Bezimienny. - Po pierwsze Hirad nigdy nie był cierpliwy, i powinieneś o tym pamiętać. Po drugie minęło już pięć lat i nic się nie wydarzyło. Te smoki ocaliły Balaię, a Balaia, zwłaszcza Xetesk, odwróciła się do nich plecami. Muszę przyznać, że bardzo im współczuję. - Potrzebujemy go, Bezimienny. Dordover to prawdziwe zagrożenie dla mojej rodziny, czuję to. - Jestem tego świadom. Mogę tylko powiedzieć, że zrobię wszystko, co można, i za jakieś czternaście dni spotkamy się w Greythorne. - To dużo czasu - zauważył Ilkar. - Zatem lepiej się nie ociągaj - odparł Bezimienny - i kończcie to jedzenie. Pora, abyśmy się rozdzielili. * * * Erienne przebiegła przez ogród i pchnęła drzwi, krzyki córki wciąż brzmiały w jej uszach. Skręciła w prawo i pobiegła korytarzem w stronę ukrytych wewnątrz pagórka sal nauki. Teraz Lyanna łkała, co w umyśle Erienne brzmiało jak tortura. Kipiała gniewem. Wpadając przez podwójne drzwi, niemal przewróciła Ren’erei, która złapała ją za ramię i przytrzymała. - Puszczaj, Ren’erei - wysyczała. - Uspokój się, Erienne. Co się z tobą dzieje? Erienne szarpała się w jej uścisku, nie mogąc się wyrwać. - Te cholerne wiedźmy zadają mojej córce cierpienie. - Erienne, zapewniam cię, że to ostatnia rzecz, jaką zamierzają. - Lekceważący ton i śmiech w głosie elfki sprawiły, że krew Erienne zagotowała się. - Puść mnie. Już. - Nie, dopóki się nie uspokoisz. - Puść mnie albo cię powalę - wyszeptała. - Chcę zobaczyć moją córkę, i to zaraz. Ren’erei zrobiła krok do tyłu i Erienne pobiegła, nie oglądając się za siebie. Podążając za głosami w jej umyśle, dopadła do drzwi Okrągłej Sali i otworzyła je z hukiem. - Co tu się, u licha, dzieje? - zapytała, lecz ostatnie słowo niemal zamarło jej w gardle. Lyanna, najwyraźniej szczęśliwa, rysowała coś na tablicy kolorową kredą, Al- Drechar zaś zgromadziły się wokół biurka i obserwowały jej pracę. Ephemere uniosła głowę. - Erienne, wyglądasz na wzburzoną. Czy coś się stało? Erienne zmarszczyła brwi. Łkanie w jej głowie ucichło, krzyki stały się tylko odległym echem. - Słyszałam... - zaczęła i zrobiła krok do przodu. - Lyanno, czy wszystko w porządku? - Tak, mamo. - Córka kiwnęła głową, nawet jej nie podnosząc znad tablicy. Ephemere wstała i wraz z Avianą ruszyły ku Erienne przez pustą, lecz ciepłą, oświetloną ogniem komnatę. Płomienie tańczyły na gładkich kamiennych murach i suficie. - Czy wszystko w porządku? - zapytała. - Nie, ja... - Niepokój Erienne pogłębił się. - Słyszałam... w głowie. Lyanna krzyczała i płakała. To było okropne. - Mogę to sobie wyobrazić - odparła Aviana. - To prawdopodobnie wspomnienia, które podświadomie wypiera z pamięci. Przykro mi, że działają na ciebie. To jest uboczny skutek, którego nie spodziewałyśmy się. Lecz, jak widzisz, Lyanna jest całkiem zadowolona. Erienne poczuła się tak, jakby była przypierana do ściany. - To nie był sen. Nie wymyśliłam sobie tego. - Nikt nie mówi, że tak było. - Ephemere wyciągnęła rękę i zaczęła wyprowadzać Erienne z komnaty. - Być może dobrze ci zrobi nieco świeżego powietrza. - Być może - rzekła Erienne. - Lyanno, czy potrzebujesz mamy? - Nie - padła szybka odpowiedź. - To dobrze. - Nie mogła tego pojąć. Krzyki dziewczynki były pełne strachu i bólu. Czuła je i biegła tak samo, jak setki razy w Dordover. Lecz okazało się, że Lyanna jest nietknięta, przynajmniej fizycznie. Wypieranie wspomnień... Być może. Musi nad tym pomyśleć. - Przelecę się nad domem, jeśli nie macie nic przeciwko temu - powiedziała. Ephemere uśmiechnęła się. - Oczywiście, to świetny pomysł. Oczyść swoją głowę i wróć tu później. Jestem pewna, że do tej pory Lyanna już skończy naukę. - Do zobaczenia, kochanie. - Aha. - I Lyanna dalej rysowała. * * * Głośny, głuchy trzask odbijający się echem obudził lorda Denebre’a, który uciął sobie drzemkę przy buzującym kominku w komnacie wieży. Zrobił to jak zwykle po obiedzie, kiedy słońce wpadało przez zamkowe okna. Stary lord pokręcił głową, zastanawiając się, czy ten dźwięk nie był częścią jego snu. Nigdy nie odzyskał pełni zdrowia po okupowaniu jego miasta przez Wesmenów, a ból, który od czasu do czasu skręcał mu brzuch, był coraz silniejszy i coraz dłużej trwał. Okupacja kosztowała życie Genere, jego czterdziestopięcioletniej żony, i ból w żołądku dołączył do tego, który ciągle tkwił w jego sercu. Lord Denebre dźwignął się z krzesła i wolno podszedł do okna. Wychodziło ono na zamkowy dziedziniec i jego ukochane miasto, z którego usunięto już wszystkie ślady najazdu Wesmenów. Było ciepłe, późne popołudnie, choć na południu gromadziły się chmury zapowiadające deszcz. Spoglądając na piękne, położone nad jeziorem miasto, Denebre doszedł do wniosku, że ten dźwięk nie był snem. Choć lord był stary, jego oczy zachowały dawną ostrość. Widział, jak mieszczanie przystają i wskazują coś palcem, kręcąc głowami, a potem idą dalej. Po przerwie na obiad targ rozkręcał się na nowo, z gwaru wybijały się okrzyki sokolników, mężczyźni i kobiety wychodzili z gospód, na brukowanych, nieskazitelnie czystych ulicach wrzał ruch. Stary lord nie miał ogromnej fortuny, lecz wszystko, co zaoszczędził, przeznaczał na utrzymanie miejsca swoich narodzin takim, jakim zapamiętał je z dzieciństwa. Ludzie szanowali jego miasto, ci zaś, którzy przybywali tu po to, aby żyć na koszt innych, szybko poznawali twardą stronę lordowskiej władzy. W krajobrazie nie widać było wprawdzie szubienic, lecz od czasu do czasu przy wjeździe do miasta wieszano ciało mordercy czy złodzieja. W swej naiwności lord sądził, że kilka przykładów zadziała odstraszająco, a tymczasem okazało się, że arogancja i głupota przestępców nigdy nie przestanie go zadziwiać. Zasadniczo jego życie upływało w radości, a synowie i córki gwarantowali, że ta idylla przetrwa, kiedy jego już zabraknie. Wszystko zawaliło się w momencie, kiedy przybyli Wesmeni, grożąc zniszczeniem i śmiercią wszystkim i wszystkiemu, co było mu drogie. Oczywiście to minęło. Dzięki Blackthorne’owi. Wątpił, czy Wesmeni kiedykolwiek ponownie zaatakują, nawet długo po tym, jak on spocznie w grobie. Denebre uśmiechnął się do siebie i głęboko odetchnął. Nagle spokój dnia zakłócił kolejny trzask. Dźwięk wprawił w drżenie ziemię i zamkowe mury. Na targu zapadła cisza. Denebre zmrużył oczy i osłonił je drżącą, pokrytą plamami dłonią. Popatrzył w stronę niskich wzgórz na południowym brzegu jeziora, gdzie jako chłopiec łowił ryby. Po porośniętym trawą i paprociami zboczu biegła czarna pręga. Denebre nie przypominał sobie, by widział ją tam wcześniej... Pewnie to pożar wywołany upalnym, suchym latem. Jednak szybko odpędził tę myśl, nie mógłby czegoś takiego przegapić. Jego serce zaczęło szybciej bić. Pręga poruszała się, sunęła w dół, połykając bujną zieleń i wyrzucając w niebo chmury pyłu. - Nie, nie - wyszeptał i jego oddech nagle stał się urywany. Rozległy się dwa kolejne trzaski i pojawiły się dwa dalsze pęknięcia, ziemia wpadła w nieustanne drżenie. Ohydna brązowoczarna linia pomknęła w dół zbocza przy wtórze niskiego, przerażającego dudnienia. Wibrowanie obejmujące zamek narastało. Dochodzące z targu głosy były przepełnione niepokojem i zdziwieniem. Stragany trzęsły się, sterty pomarańczy rozsypywały się po ulicy, a handlarze rzucali się, aby ratować swój towar, na pierwszym miejscu stawiając jego bezpieczeństwo, a nie swoje. Pęknięcia, których mieszczanie nie mogli jeszcze zauważyć, poruszały się nieprawdopodobnie szybko, przedarły się już przez południowy brzeg jeziora i zniknęły pod wodą. Przez jedną błogą chwilę Denebre sądził, że woda powstrzymała impet, lecz dudnienie nie ucichło, a drżenie stało się jeszcze mocniejsze. Ze ściany za jego plecami spadł obraz. W kominku przesunęły się kłody. Spokojna tafla zakotłowała się. Fale uciekły z epicentrum, a na powierzchnię zaczęły wyskakiwać wielkie bańki, po czym z odgłosem zasysania i hukiem wystrzeliła w górę ściana wody, która spadła po chwili niczym ulewny deszcz. Denebre złapał się okna, jednak wibracje sprawiały, że nie był pewien, czy zdoła utrzymać się na nogach. Z rys na ścianach sypał się pył, jego krzesło przesuwało się na kamiennych płytach. Nadchodziła zagłada. Farmy na północ od jeziora zniknęły już w pustce, jakby pochłonęło je piekło. Po twarzy starego lorda popłynęły łzy. Natura dokonała w mgnieniu oka tego, co nie udało się Wesmenom. Wychylił się z okna. Miasto ogarnęła panika. Przerażeni ludzie krzyczeli i uciekali, przewracając się na kołyszących się ulicach. Zamykano drzwi, okna wypadały z framug, a nadchodząca zagłada wciąż jeszcze nie miała twarzy. - Uciekajcie, uciekajcie! - Denebre przeklął swój głos. Osłabł z wiekiem, nie był już tak donośny, i choć wymachiwał rękami jak wariat, nie mogli przecież zrozumieć, o co mu chodzi. Był bezradny, a ziemia na jego oczach pochłaniała ukochane miasto. Tymczasem na granicy miasta grunt zapadł się. Powstała w wyniku tego szczelina pomknęła szybciej niż galopujący koń prosto ku zamkowi. Cały świat drżał. Nagłe osunięcie pozbawiło Denebre’a oparcia i lord upadł ciężko, czując, jak kość w dłoni, na której próbował się oprzeć, pęka. Krzyczał, lecz nikt go nie słyszał. Na zewnątrz rozlegał się ogłuszający ryk jakby podziemnego lewiatana. Denebre dźwignął się na nogi, podłoga wokół dygotała, futryna okna trzeszczała, szyb już nie było. Belka, która zwaliła się ze stropu, wpadła do ognia, rozrzucając płonące drewno i węgielki po całej podłodze, ale stary lord nawet tego nie zauważył. Na ulicach wybuchła jeszcze większa panika. Mężczyźni, kobiety i dzieci uciekali na oślep, byle dalej od bezlitosnego zagrożenia. Belki i kamienie pękały, budynki chwiały się, podbijane silnymi poruszeniami ziemi, a potem zapadały się w paszczę bestii, miażdżącej wszystko wokół. Nad miastem wisiał gęsty dym zmieszany z pyłem. Ludzie czołgali się po poruszającym się gruncie, a potem z wrzaskiem zsuwali się w czeluście ziemi. Zamkowa brama zatrzęsła się gwałtownie i zawaliła, na murach pojawiły się wielkie pęknięcia. Rozkazy strażników ginęły w straszliwym kwiku koni i krzyku setek nieszczęsnych dusz próbujących uniknąć tego, przed czym nie było już ucieczki. Wieża lorda zachwiała się. Spadła kolejna belka. Obok okna przeleciało kilka dachówek i wpadło do szczeliny otwierającej się już przed drzwiami jego domu. Szczelina poszerzała się, a potem zniknęła pod wieżą. - Niech bogowie zlitują się nad nami - wyszeptał lord. Wieża znów się zatrzęsła, rama okienna obluzowała się i wypadła. Powietrze wypełniło się pyłem, zgrzytem kamienia i trzaskiem drewna. Denebre stał oparty o ruszającą się ścianę i czuł, jak wieża jęczy, jakby została śmiertelnie ranna. Za murami nie było już targu, zamiast tego leżały sterty gruzu i kopce ziemi wyrzuconej przez lewiatana, usiane ciałami, z których poruszało się zaledwie kilka. Lord Denebre po raz ostatni spojrzał na błękitne, rozświetlone słońcem niebo. Wieża przechyliła się niebezpiecznie na bok, gwałtowność tego ruchu omal nie oderwała go od obluzowanego parapetu. Kolana ugięły się pod nim, ale trzymał się, zdecydowany do końca nie tracić z oczu swojego miasta. Łoskot głęboko w dole, wibrujący w jego nogach, powiedział mu, że pękły główne filary. Wieża chwiała się, a piekielny ryk odzywający się w jego uszach zagłuszał huk walących się kamieni. Komnata kołysała się i trzęsła. Kamienne odłamki leciały z dachu i rozbijały się na podłodze albo przebijały przez nią, dachówki spadające na zewnątrz zamieniły się w istny deszcz. Po trzecim potężnym wstrząsie wieża pochyliła się, osunęła i zawaliła. Denebre otarł twarz z pyłu i łez. - Już niedługo, moja kochana Genere. Już niedługo. * * * Powietrze wypełniające jej płuca było czyste i ciepłe. Skrzydła-Cienia unosiły Erienne coraz wyżej, odsłaniając coraz więcej fragmentów wyjątkowej konstrukcji, która wieńczyła samotny szczyt Herendeneth. Zamierzała dać się ponieść powietrzu, aby móc spokojnie o wszystkim pomyśleć. Lecz jej zamiary zmienił widok poniżej, który wydawał się wypełniać przez całą wieczność jej oczy i umysł. Ujrzała piękny, ale zrujnowany dom Al-Drechar. Zniżyła lot i odnalazła ogródek, w którym Lyanna tak lubiła się bawić. Niemal od razu rzuciło się jej w oczy coś, co wyglądało na główne wejście w czasach, kiedy dopiero rozpoczęła się budowa domu. Wieże i olbrzymie pokoje pokryte dachówką porosły żywym zielonym pnączem. Znacznie później dobudowano nowe wejście ze szkła i drewna i długi, wąski korytarz, którym biegła za Ren’erei w dniu ich przyjazdu. Wydawało się, że to było tak dawno temu. Na lewo stały trzy kryte dachem boczne skrzydła, podobne do odnóży ogromnego owada. Miały dziwne kształty, jako że zbudowano je wokół naturalnych przeszkód. Podlatując bliżej, Erienne zobaczyła, że są to lekko parujące oczka wodne i delikatne wodospady, które tylko głupiec mógłby zniszczyć. Na prawo wznosiła się jakaś masywna budowla. Erienne powoli zbliżyła się do niej. Zobaczyła podwórza i wieżyczki wkomponowane w kunsztowny wielopoziomowy budynek z białego kamienia, szarego łupka i ciemnego drewna, otoczony wyjątkową masą kwiatów, jakby bogowie wysypali je z nieba. Niesamowita mieszanka czerwieni, żółci, błękitów i purpury, przetykana szmaragdową zielenią, każdy kolor był mocny i czysty. Lecz prawdziwy majestat znajdował się poza ogrodem i przyćmiewał resztę domu. Na łagodnym zboczu wzgórza rozciągały się połączone schodami tarasy z łukami, posągami i kolumnami, sklepione dachami niczym małe świątynie, groty, oczka wodne, skomplikowane ogródki skalne i piękne drzewa. Na samym szczycie wzgórza stała celująca prosto w niebo kamienna igła, wysoka na trzydzieści stóp i szeroka u podstawy na sześć stóp, porośnięta bluszczem i pokryta wyrzeźbionymi przez wiatr pęknięciami, promieniująca głęboką i starodawną magiczną mocą. Erienne leciała teraz niżej, szybując nad tym wyjątkowym architektonicznym cudem. Zaczęła nawet szukać miejsca do lądowania, już wyobrażając sobie, jak spaceruje tutaj w spokoju, na kilka cennych chwil uwolniona od samej siebie i wszystkich innych. Lecz kiedy się zbliżyła, powietrze ochłodziło się, a ona poczuła się jak intruz wdzierający się w przeszłość. Nie latała bowiem nad czymś, co stanowiło realizację kapryśnych wizji artystów, lecz nad grobami. Z pewnością każdy z nich symbolizował Al-Drechar, który za życia marzył o połączeniu się kolegiów, a zmarł nie spełniony, obawiając się końca tego wszystkiego, w co wierzył. Wylądować tam, znaczyło zbezcześcić wspomnienia. Erienne poleciała więc nieco wyżej, aby spróbować w spokoju znaleźć w tym wszystkim, co ich spotkało, jakiś sens. Trening Lyanny wywołał niemal natychmiastową jej zmianę, tak jak Erienne się obawiała. Zniknęła beztroska i śpiewanie lalce nonsensownych piosenek, pojawiło się zamyślenie i czasem niemal introwertyczne milczenie. A kiedy rozmawiały, czarodziejka miała wrażenie, że ma do czynienia z czymś więcej niż tylko z myślami dziecka. Wyglądało to tak, jakby Lyanna wchłaniała wszystko, co widziała, czuła i słyszała, prawdopodobnie to samo działo się na poziomie many. Erienne była przerażona tym, kim staje się jej córka, ale jednocześnie dumna, że od niej zależy przyszłość Jedności, i zazdrosna o cuda, jakie dziewczynka może zobaczyć. To wszystko bardzo różniło się od pobytu w Dordover, gdzie trening Lyanny, oparty na doświadczeniu w rozwijaniu przez wiele pokoleń dziecięcych umysłów, pozostawił nie naruszoną całą jej niewinność i dał dar akceptacji many. Mijając ciepłe źródła nad Herendeneth, znowu poczuła ukłucie winy. W Dordover umysł Lyanny cierpiał i dlatego musiały wyjechać, ale czy tutaj było naprawdę lepiej? Dziewczynka dalej krzyczała w nocy i nadal budziła się, płacząc z bólu, jaki czuła w głowie. Jednak było też coś pocieszającego. Tutaj Lyanna miała przynajmniej szansę przeżyć i zwrócić Balai dar, który był już w zaniku. Erienne nie mogła jednak pozbyć się niepokoju, widząc, jak Al-Drechar opuszczają Komnatę Leczenia ze źle skrywanym zdenerwowaniem na twarzach. Mimo że trening trwał zaledwie od siedmiu dni, widziała, jak stają się coraz słabsze. Słyszała też szepty, które urywały się gwałtownie, kiedy się tylko zbliżyła. Zdecydowawszy porozmawiać później z Ephemere, wzbiła się wyżej, chcąc zobaczyć, gdzie zaczyna się iluzja. Znalazła się może jakieś pięćdziesiąt stóp nad ziemią, kiedy dom zaczął być ledwie widoczny. Z każdym uderzeniem Skrzydeł-Cienia znikał pod rzuconym czarem, jakby szara chmura przesunęła się po niebie, zamazując wszelkie detale. Na wysokości nieco ponad sześćdziesięciu stóp widziała już tylko osłonięty mgłą dawno wygasły wulkan. Kiedy tak przyglądała się iluzji, ta nagle zamigotała. Sądziła, że to wzrok ją zwodzi, lecz drganie powtórzyło się. Poruszenie zaklęcia spowodowało, że przez kilka uderzeń serca skrzydło budowli stało się widoczne, a potem odsłoniło płynące przez iluzoryczną skałę światło. Serce Erienne zaczęło bić szybciej, zanurkowała w stronę ogrodu. Widziała wystarczająco dużo źle zachowanych zaklęć, by wiedzieć, że iluzja zmierza ku całkowitej zagładzie. Coś działo się nie tak. Siła Al-Drechar nie mogła tak szybko i do tego stopnia osłabnąć. A gasnąca iluzja jest gorsza niż jej brak, gdyż wysyłała błyski many przez całe spektrum. Dla wprawnego oka są one widoczne jak latarnia w mrokach nocy. Nie trzeba wyraźniejszego sygnału, wystarczy tylko mistrz magii badający południowe wybrzeża Balai i morze. A potem Dordover wejdzie tu siłą. I to nie będzie równa próba sił. Rozdział 7 Dwa dni po wyruszeniu Ilkara i Bezimiennego w drogę Denser siedział w swojej komnacie. Ciepły ogień ogrzewał niewielkie pomieszczenie, jego trzaskanie często zagłuszały odgłosy szalejącej nad Xeteskiem burzy. Błyskawice migotały i syczały na pociemniałym niebie, gromy przetaczały się z hukiem, wprawiając w drżenie kamienne mury kolegium, a bębniący o okiennice deszcz przypominał stukanie tysiąca rozwścieczonych demonów. Ale te odgłosy nie docierały do przebywającej w gabinecie dwójki. Denser siedział przy biurku, a obiecująca młoda wieszczka Ciryn przycupnęła na krześle przy kominku. Była jedną z osób wyszkolonych niedawno w zakresie empatii wobec pewnych aspektów innych magii, w tym przypadku Dordover. W pokoju walały się kartki z informacjami, jakie Xetesk posiadał o ich magii. Nie było tego wiele, ale mimo to rzuciło trochę światła na jeden z fragmentów Proroctwa Tinjaty, które Denser ukradł. Łatwo było się domyślić, dlaczego Vuldaroq kazał usunąć tłumaczenie. Denser aż gotował się na myśl o niebezpieczeństwie, w jakim znajdowała się Lyanna każdego dnia pobytu w Dordover, z groźbą śmierci włącznie. Erienne nie mogła o tym wiedzieć, choć z pewnością prowadziła badania nad Tinjatą. Należy sądzić, że Vuldaroq kazał ukryć przed nią ten straszny fragment Proroctwa, tak samo, jak ukrył go przed Denserem. Jeszcze raz przeczytał słowa, które złożył razem, i gniew i ulga zmieszały się ze sobą. „... uciszona na zawsze... rytuał... kolejność rzucania zaklęć... i dopiero wtedy oddech zostanie zatrzymany, a uroczystość rozpoczęta... rozsypać popioły stosownie... z wymaganiami wiedzy.” - Czy w tym tłumaczeniu nie ma błędu? - zapytał. Ciryn wzruszyła ramionami, aż jej proste brązowe włosy poruszyły się, i spojrzała na niego ciemnymi oczami osadzonymi w twarzy zbyt długiej, aby określić ją inaczej niż „nieładna”. - Jest całkowicie zgodne z oryginałem w słowach, mistrzu Denserze, ale nie w znaczeniu. Nie powinien być zaskoczony tym, co przeczytał, a jednak był. Opisany w Proroctwie rytuał magicznego zabójstwa czynił Dordovańczyków tak samo złymi, jak Czarne Skrzydła... tylko nieco dokładniejszymi. Denser powrócił do końcowego fragmentu tekstu. Jak na razie ustaliła Ciryn, chodziło o kolejne niebezpieczeństwo wiszące nad Dordover. Była tam wzmianka o jakimś dziwnym zaklęciu tarczy, lecz brak było wyraźnych wskazówek co do jego rzucania. Ciryn uważała również, że tekst sugeruje, iż rzucający czar umrze albo zostanie „nieodwracalnie odmieniony”, a mag Jedności w jakiś nieokreślony sposób rozwinie się. Podobnie jak Ciryn Denser kolejny raz przeglądał tekst po lewej, szukając czegoś, co mogłoby odsłonić im nieco więcej z wiedzy Dordover. Jak na razie wiedzieli frustrująco niewiele, choć Proroctwo zapisano w bardzo uproszczonym języku. Gdyby tekst dotyczył konstrukcji zaklęcia lub jego rzucania, nie mogliby w ogóle go odczytać, bardziej skomplikowane języki Dordover były bowiem całkowicie niezrozumiałe dla Xeteskian. Denser westchnął, a Ciryn, która wodziła palcem po zwoju, podniosła głowę, marszcząc brew i zagryzając dolną wargę. - Mistrzu? - Wybacz, ale nie widzę w tym żadnego sensu. - Obawiam się, że ja widzę - odparła wieszczka. - Dlaczego się obawiasz? - Bo jesteś ojcem tego dziecka. Zapiszę ci to, co przetłumaczyłam. - Nie, po prostu mi to powiedz. - Och. No dobrze. - Odetchnęła głęboko. - Nie sądzę, by chodziło o tarczę, moim zdaniem to błąd w tłumaczeniu. Tu jest mowa o tym, jak wyciągnąć maga Jedności całego i zdrowego z Nocy. - Jak? - A więc jest szansa, że naprawdę pomoże córce! - Może to zrobić ojciec, który otworzy swój umysł na burzę i otoczy dziecko mocą, ukazując mu w ten sposób światło, którego mag potrzebuje, aby ukończyć Przebudzenie. Denser poczuł, że nagle jest mu zimno. - Ale to oznacza, że... - Tak, zostaniesz nieodwracalnie odmieniony. * * * Następnego ranka Krąg Siedmiu przyjął słowa Densera w całkowitej ciszy. Głęboko pod Wieżą władcy w komnacie Laryona najpierw dali mu niechętne posłuchanie, a potem siedzieli przybici, kiedy opowiadał im o ostatnich wydarzeniach w Dordover, o liście Erienne i pracy, jaką on i Ciryn wykonali poprzedniej nocy. Krąg Siedmiu, czyli panowie Xetesku pod kierownictwem Dystrana, szczęśliwie pełniącego urząd władcy kolegium, spodziewał się, że Denser przyszedł po to, aby wywierać większy nacisk na prowadzenie badań. Tymczasem usłyszeli jego wołanie o pomoc oraz ostrzeżenie przed narastającym zagrożeniem ze strony innego kolegium. - Jak wiele czasu minęło od jej zniknięcia? - zapytał Ranyl, stary, łysy i przygarbiony mistrz, wciąż jeszcze mocny w magii. - Ponad sześćdziesiąt dni. - Rozległ się syk wciąganego przez zęby powietrza. - A ty nadal masz nadzieję, że ją odnajdziesz - wyraził powątpiewanie Dystran. Piastowane stanowisko dodało lat jego młodej twarzy, oczy spoglądały ciężko, a między czarnymi włosami zaczęły prześwitywać pasma siwizny. - Tak - rzekł zdecydowanie Denser. - Nie ma większych wątpliwości, dokąd się udała. Dystran zachichotał. - Zapewne, lecz teraz wkraczamy do królestwa mitów i ślepej wiary. Nie mamy pojęcia, gdzie ci twoi magowie jednej magii mieszkają, o ile w ogóle istnieją. - Powinieneś więcej czytać - odparował Denser. - Ilkar mówi, że są wyraźne znaki, iż mieszkają w samym Calaius albo w pobliżu. Potwierdzają to, choć słabo, ślady, które znaleźliśmy w Dordover. - Czego zatem od nas chcesz? - Pan Xetesku przyjrzał się Denserowi ponad splecionymi palcami, przyjmując pozę wystudiowanej kontemplacji. Denser niemal się roześmiał. Ten władca kolegium to śmieszna postać, która od czasu zagadkowego objęcia stanowiska ponad pięć lat temu tylko destabilizuje sytuację polityczną. Jeszcze większym zaskoczeniem jest to, że nadal pozostaje przy życiu. Zawdzięcza to bez wątpienia Ranylowi. Denser zastanawiał się, jak wiele jeszcze czasu minie, nim starzec wykona kolejny ruch. - Potrzebuję Xetesku, aby utrzymać z dala Dordover. Ich zamiary są dość jasne, a my nie możemy pozwolić im, aby odebrali nam Lyannę albo zrobili coś jeszcze gorszego. Oczy Dystrana rozbłysły fanatycznie i zimno. - Och, oczywiście będziemy trzymać Dordover na dystans. Nie pozwolimy im dłużej mieszać się do naturalnego porządku rzeczy. Z pewnością szczęśliwie się składa, że opóźniliśmy realizację planu uwolnienia ochotników, którego tak pragnie twój Bezimienny, nieprawdaż? Denser zadrżał. A więc Protektorzy znowu mogą wyruszyć. Bezimiennemu to się nie spodoba. * * * Selik jechał w towarzystwie ośmiu Czarnych Skrzydeł, jego podróż z Dordover do Arlen została przerwana na ruinach Denebre. Chciał pokazać swoim ludziom, przeciwko czemu walczą. I to wcale nie dlatego, że się łamali, po prostu nigdy dość wzmocnienia ducha. Lecz to, co zobaczyli, zadziałało nie tylko w ten sposób, dodało sprawie całkiem innego wymiaru. Gniew Selika na nowo rozgorzał, martwe oko znów go rozbolało. Dziewięciu mężczyzn jechało powoli skrajem niegdyś pięknego, położonego nad jeziorem miasteczka. Nie zdołali nawet dotrzeć do tego, co kiedyś było centrum, sterty ziemi blokowały przejazd. Panował wszechobecny smród śmierci. W powietrzu bzyczały ostrzegająco roje much, a gdziekolwiek spojrzeli, grasowały stada szczurów. Zaraza spływała do rzek i wsiąkała w ziemię. Selik wolał nie myśleć, w jakim stanie są ci biedni ludzie spoczywający tam bez pochówku. Łatwo, bardzo łatwo mógł sobie wyobrazić panikę, jaka ogarnęła miasto. Kiedy ziemia zakołysała się, a budynki zawaliły, ludzie musieli opuścić wszystko, co było dla nich cenne. Domy, sprzęty, rodziny. W powietrzu mieszały się krzyki przerażonych, rannych i konających. Pył zatykał gardła, kawałki kamieni i szkła cięły po twarzach i dłoniach, dokądkolwiek mieszkańcy Denebre biegli, ziemia pod ich stopami rozwierała się, pochłaniając ich lub rozrywając ciała na kawałki. Spoglądając na ruiny, trudno było sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno tętniło tu życie. Teraz nie ostał się ani jeden budynek. Zamek po drugiej stronie miasta wyglądał jak wielka sterta gruzu. Selik rozpoznał ruiny wieży, pryzmy chwiejącego się kamienia i popękane bale wskazywały miejsce, gdzie kiedyś były mury. Przez podwórzec aż do bramy biegła szeroka na siedemdziesiąt stóp szczelina. Czarne Skrzydła nie mogły również odnaleźć miejsca, gdzie niegdyś znajdował się jarmark. Teren pokrywały śmieci, wielkie głazy i olbrzymie grudy wyrzuconej z głębin ziemi. Czasem tylko leżący tu czy tam kawałek podartej odzieży albo zniszczonego mebla świadczył o życiu, które zostało tak brutalnie przerwane. Selik był zdziwiony, że ktokolwiek przeżył, tak naprawdę przetrwała tylko garstka ludzi, którzy zanieśli wieści do Pontois lub Lystern, a niektórzy na południe, do Erskan. Kto może wiedzieć, czy to nie wydarzy się ponownie w którymś z tych miejsc? Selik odwrócił się do swoich ludzi. Patrzyli z niedowierzaniem i zasłaniali dłońmi usta przed odorem, jaki przynosił wiatr. - Oto dlaczego zwalczamy magię - powiedział. - To magia spowodowała to wszystko, nigdy o tym nie zapominajcie. To zła siła, a my jesteśmy jedynymi, którzy to widzą. Reszta świata jest ślepa. Ale już niedługo, pomyślał. Zniszczenia na całej Balai spowodują, że ludzie będą domagać się większej kontroli nad magią. Nie można ufać magom, kiedy niewinni ludzie umierają setkami i tysiącami, zabierani przez siły, których nie rozumieją. Najgorsze było to, że za tym wszystkim stała ona. Ta dziwka urodziła mutanta, którego umysł niszczył świat. A wszystko to w imię większej mocy, dominacji. Selik zawrzał gniewem, nim uderzył piętami konia i pogalopował na południe. Pozostawiając Denebre na pastwę zgnilizny, zaczął wyobrażać sobie, jakie zada jej cierpienia, nim wreszcie pozwoli jej umrzeć. Sprawiedliwość dla prawych. Dla maga śmierć w męczarniach. * * * Gdy Ilkar i Bezimienny dotarli wieczorem na miejsce zmęczeni i głodni, jedenaście dni po rozstaniu z Denserem, w górach Balan lało. Po zimnym i pochmurnym dniu nadchodziła nieprzyjemna i zimna noc. Kiedy wjechali w paszczę kąsającego wiatru, każdy skrawek ich ciała był przemoczony. Odczuwając brak słońca i ciepła Julatsy, elf bardzo tęsknił za ciałem Pheone. Nagle jego wzrok przykuło jakieś poruszenie na skałach ponad nimi. - Bezimienny... - zaczął, kiedy nagle wielki cień przedarł się przez chmury i przeleciał nisko nad nimi. Koń Ilkara cofnął się i stanął dęba, elf nawet nie próbował utrzymać cugli. Bezimienny zaś spadł ze swojego wierzchowca i wylądował na stercie ziemi, a końskie kopyta o mało nie rozwaliły mu głowy, kiedy zwierzę ruszyło za Ilkarem w rozpaczliwej próbie ucieczki. Smok zawrócił, w ciemności jego czarna postać była ledwie widoczna na tle ciężkich chmur. Ilkar ruszył w stronę podnoszącego się Bezimiennego z zaklęciem tarczy na ustach i sercem walącym jak młot. Wojownik nie miał miecza, lecz mimo to wyglądał imponująco, jego twarz wyrażała irytację. - Hirad! - zawołał, zagłuszając wiatr, deszcz i odgłos uderzeń skrzydeł. - To wcale nie jest zabawne! Nos-Kaan przeleciał nad ich głowami, kierując się w stronę Choulu. - Nigdy dość ostrożności! - Ze skał wznoszących się nad nimi zsunęła się jakaś postać. Podbródek pokrywał mu kilkudniowy zarost, długie, nie związane włosy rozwiewał wiatr, a ciężkie futra zasłaniały jego znak - skórzaną zbroję. Stąpał pewnie po śliskich kamieniach, nie okazując strachu przed upadkiem, jaki mógłby spowodować jeden fałszywy krok. Ilkar nie spodziewał się po Hiradzie Coldheart niczego innego. Ostatnie kilka stóp pokonał jednym skokiem. Jego buty z twardej skóry chlapnęły w niewielką kałużę i w tej samej chwili Hirad zamknął Ilkara w mocnym uścisku. - Bogowie, jak dobrze cię widzieć, Ilkar - powiedział. Elf odsunął się, marszcząc nos. - Jeszcze nie zbudowałeś sobie łaźni? - zapytał. Hirad wyszczerzył zęby, które błysnęły bielą na tle ciemnego zarostu. - Wybacz, to te futra. Nie mam odpowiednich narzędzi do garbowania. Za kilka dni zabieram je do Blackthorne, żeby tam się nimi zajęli. - Nie sądzę, Hirad - powiedział Ilkar. Uśmiech barbarzyńcy zniknął, spoglądał to na jednego, to na drugiego przyjaciela. - To nie jest towarzyska wizyta, prawda? - zapytał. - W taką pogodę? - Elf ścierał z twarzy wodę. - Opowiemy ci wszystko, jak tylko znajdziesz nasze konie i ekwipunek - burknął Bezimienny. - Czy ten pokaz był naprawdę konieczny? Twarz Hirada była ponura. - Nie mogę ryzykować, Bezimienny. Nie widziałem, kto jedzie, Nos też nie, póki nie podleciał bliżej. A łowcy stają się coraz sprytniejsi. Bezimienny kiwnął głową. - W porządku. Może najpierw zabierzesz nas z tego deszczu, co? * * * W Dordover nastał śliczny, ciepły dzień, całkiem niepodobny do tego, co działo się nad miastem poprzedniego dnia. W powietrzu unosił się zapach późno kwitnących kwiatów, a świergot ptaków stwarzał niemal wiosenny nastrój. Lecz zbliżała się już późna jesień i Vuldaroqowi nie uśmiechało się ociekać potem o tej porze roku. Spieszył krużgankiem do Komnaty Zadumy, gdzie spotykali się odwiedzający kolegium dygnitarze. Z łopotem obszernych szat i westchnieniem ulgi wsunął się do chłodnego wnętrza. Komnata Zadumy została w całości zbudowana z wypolerowanych płyt granitu. W każdym jej rogu umieszczono fontannę lub wodospad i w ten sposób stworzono nastrój spokoju. Przy marmurowych stołach stały plecione z trzciny krzesła, a za drzwiami naprzeciwko wejścia znajdował się kamienny ogród. Magowie uwielbiali to miejsce ze względu na królujące tam sadzawki i rośliny, lecz Vuldaroq nienawidził go z powodu utrzymującego się tam przez dłuższy czas słonecznego ciepła. Nie wejdzie tam dzisiaj. W Komnacie czekało dwóch mężczyzn, którzy przybyli z Lystern, gdzie mieściło się czwarte i najmniejsze z kolegiów Balai: Heryst, Starszy Mistrz, i generał Ry Darrick, młody i błyskotliwy żołnierz. Szczupły i wysoki mężczyzna stojący za krzesłem Herysta spoglądał spod szopy jasnobrązowych kręconych włosów i przestępował z nogi na nogę, jakby chciał jak najszybciej stąd wyjść. Na niskim stole obok plecionej misy z owocami stały trzy puchary i dzban. - Nie spieszyliście się - warknął Vuldaroq, oburzony tym, że Heryst nie wstał na jego powitanie. Heryst ledwie się uśmiechnął. - Jest wiele spraw, które wymagają mojej obecności w Lystern. Wyruszyliśmy tak szybko, jak to było możliwe. - Nalej sobie płynnego owocu, Vuldaroq - zaproponował Darrick - i usiądź. Trochę się zarumieniłeś. Mag spojrzał w oczy Darricka. Generał nawet nie mrugnął, patrzył spokojnie, jak Dordovańczyk sięga po dzban. - Twoje Połączenie nie było zbyt jasne - dodał Heryst. - Rozumiem, że masz jakiś poważny problem, z którym Dordover sam nie może dać sobie rady. Vuldaroq opadł na krzesło, jego waga sprawiła, że mebel zaskrzypiał w proteście. Pociągnął długi łyk mieszanki soku jabłkowego z pomarańczowym, zdecydowany zachować choć trochę kontroli nad sytuacją. - Jak może wiecie, dziewczynka opuściła Dordover. Nie jest to problem sam w sobie, lecz ona i jej matka zniknęły i nie znamy miejsca ich pobytu. Sądzimy, że skontaktowali się z nimi agenci Jednej Drogi. Heryst roześmiał się. - Ty zawsze lubiłeś dramatyzować. Dla ciebie w każdej sytuacji najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem jest to najbardziej skandaliczne. Bez wątpienia Erienne odpoczywa teraz w ramionach męża. A może ona i Lyanna zrobiły sobie przerwę w rygorystycznym treningu? Pamiętaj, że one nie są twoimi więźniami, mogą wyjeżdżać i robić to, co chcą, bez twojej zgody. Vuldaroq otarł spocone czoło i pozwolił sobie na ojcowski uśmiech. - Może twoje kolegium rzeczywiście jest bardzo zajęte, ale chyba tym, że od świtu do zmierzchu zajmuje się tylko sobą. Lyanna jest dzieckiem Jedności, to jest oczywiste, a skutki tego są już odczuwane na całej Balai. Pewnie już wiesz, że Graythorne i Thornewood zostały zniszczone przez wiatry, jakich nikt tam nigdy nie widział, a Denebre pochłonęła ziemia. Odchylił się na krześle i czekał na reakcję. Wzruszenie ramion Darricka rozczarowało go, ale nie zaskoczyło. - To zapowiedzi jakiejś większej zagłady, nieprawdaż? - Żołnierz nie ukrywał cynizmu w głosie. - Oczywiście - odparł Vuldaroq, mając nadzieję, że ta sucha odpowiedź zbije czupurnego generała z tropu. - Najwyraźniej nie jest ci znane Proroctwo Tinjaty. Twój Starszy Mag oczywiście je zna. Heryst nagle stał się nieco bledszy, jego pewność siebie zniknęła. Vuldaroq przyglądał się, jak powtarza sobie w głowie słowa Proroctwa, po czym odzywa się cichym głosem: - Jesteś pewien? - Czego? Heryst wzruszył ramionami. - Tego wszystkiego. - Jakich jeszcze dowodów ci trzeba? Z pewnością plotki rozchodzą się po Lystern tak samo jak tutaj. Denebre zniknęło pochłonięte przez ziemię. Thornewood zostało zniszczone przez huragan. Mamy także doniesienia o powodziach z ponad tuzina miast, a także o tym, że Krwawe Jezioro zajmuje teraz dwa razy większą powierzchnię niż zazwyczaj. Nawet Koriny to nie ominęło. Nie wspominam już o pogłoskach o burzach, trwających całe dnie gradobiciach i chmurach tak gęstych, że słońce nie może się przez nie przebić. Denser był tutaj kilka dni temu z Ilkarem i Bezimiennym. Krucy odradzają się, aby szukać dziewczynki. Oni podzielają nasze troski. To dziecko musi zostać odnalezione i oddane kolegium, nim narobi więcej szkód. - A Xetesk? - zapytał Heryst. Vuldaroq nadął policzki. - Możemy spodziewać się z ich strony kłopotów, choć im również zagrażają nawiedzające Balaię żywioły. - Pewnie uważają, że dla nich będzie lepiej, jeśli dziewczynka nie zostanie odnaleziona przez nas - powiedział Heryst. - Owszem - zgodził się Vuldaroq. - Dlatego musimy bardzo na nich uważać. - Czego zatem od nas oczekujesz? - wtrącił się do rozmowy Darrick. - Zarówno dziecko, jak i Krucy potrzebują ochrony. Mam już ludzi, którzy osłaniają Kruków. Kiedy nadejdzie pora, trzeba, generale, abyś znalazł się we właściwym miejscu i im pomógł. Może to być przed odnalezieniem dziewczynki albo potem. Jeśli Heryst się zgodzi, chciałbym, byś poprowadził oddziały kawalerii Dordover i Lystern. - Naturalnie - odparł Heryst. - Cokolwiek zechcesz. Vuldaroq uśmiechnął się. - Dziękuję ci. Twoja pomoc sprawi, że oba nasze kolegia zachowają niezależność. Darrick zmarszczył brwi i spojrzał pod nogi. - Generale, czy coś cię niepokoi? - Coś mi się nie zgadza. Nie rozumiem, czemu Krucy zostali tak późno powiadomieni. Nie wiem też, dlaczego Xetesk miałby sprawiać jakieś kłopoty. Czy oni na pewno są tak samo jak ty... jak my zainteresowani odnalezieniem dziecka? Usta Vuldaroqa zacisnęły się w wąską kreskę. - Mój generale, Krucy już dawno się rozwiązali. Ale ponieważ Denser wcześniej wspierał nas w naszych wysiłkach odnalezienia samej Lyanny, stało się jasne, że potrzebujemy jego pomocy, stąd też obecność Kruków i was. Ale masz słuszność, Xetesk podziela nasze zainteresowanie dzieckiem, tylko że oni pragną powrotu Jednej Magii, a to wyczaruje, że tak powiem, koniec Dordover, Lystern i Julatsy. - Nie wiem, czemu Xetesk miałby sobie tego życzyć. Oni z pewnością chcą tylko, tak jak każdy z nas, zachować równość między kolegiami. - Cóż, oni czują, że mogą bez walki stać się główną siłą. Sądzę, że tak właśnie myślą. Darrick kiwnął głową, choć Vuldaroq widział, że nadal nie jest przekonany. - A co z pragnieniami Erienne i Lyanny? - One są z Dordover - odparł ostro Vuldaroq. - Naszym prawem i obowiązkiem jest wyszkolenie ich zgodnie z duchem Dordover. Lyanna oczywiście będzie mogła rozwijać swoje zdolności również w innych dyscyplinach, ale tak naprawdę powinna pozostać jedną z nas. Darrick uniósł brwi. - Przecież Lyanna jest dzieckiem nie tylko Dordover i Xetesku, ale wszystkich kolegiów. - Ry, czy mógłbyś...? Wyjaśnię ci to później. - Heryst obejrzał się przez ramię. Darrick wzruszył ramionami. - To moi przyjaciele, panie. Nie chcę, aby stała się im krzywda. - I tak też będzie - zapewnił go Heryst. - Tu chodzi o coś więcej niż przyjaźń - zauważył Vuldaroq. Darrick spojrzał na niego zimno. - Nie - powiedział. - Nie, jeśli chodzi o mnie. Skłonił się obu magom i wyszedł z Komnaty Zadumy. Vuldaroq skrzywił się. - Trzymaj swojego generała na krótkiej smyczy - poradził. - Mamy już Kruków, nie trzeba nam więcej śmiałków. - Nie przejmuj się, Vuldaroq. Darrick może i ma wielkie serce, ale jest też niezmiernie lojalny wobec Lystern. Zrobi, co mu powiem. - Oby. * * * Lyanna szła samotnie korytarzem do swego pokoju, kiedy Erienne wpadła do domu, zdecydowana rozmówić się z Al-Drechar. - Lyanno? - zawołała nieco ostrzej niż zamierzała, zaskoczona faktem, że w pobliżu nie ma Ren’erei. Dziewczynka zatrzymała się, a Erienne poczuła, jak powietrze wokół niej porusza się. Odwróciła ponurą twarz ku matce i ruszyła w jej stronę. Erienne widziała ten grymas setki razy, lecz teraz czuła, że ją przeraża. - Och, kochanie, co się stało? Nie patrz tak na mnie - powiedziała łagodnie, przyklękając. - Chodź i przytul mnie. - Nie czuję się dobrze - odparło dziecko. - Ephy jest bardzo zmęczona, a Myra chora. Zraniłam je, mamo, i ciebie też zranię. Dziewczynka była bliska łez. - Nigdy nie zdołasz mnie zranić, Lyanno. Kocham cię. - Erienne wstała, podniosła córkę i zaniosła ją do pokoju. Tam posadziła ją na łóżku. - Wiesz co? Opowiedz mi, co robiłaś rano. Co sprawiło, że Ephy jest taka zmęczona? - Rysowałam - odparła Lyanna nieco radośniejszym tonem. - Rysowałam to, co pokazuje mi magia wewnątrz mnie. Potem powiedziały mi, jak powstrzymać wiatry w głowie. - Lyanna uniosła głowę i w jej oczach pojawiły się łzy. - Ale ja nie mogłam i one musiały mi pomóc, a potem były chore i działy się różne dziwne rzeczy. One były złe, że musiały uspokoić moją głowę. Zaczęła płakać. Erienne przytuliła ją mocno, z bijącym sercem. Nie wiedziała, co dokładnie Lyanna chce powiedzieć, ale jedno było pewne: Al-Drechar nie dawały sobie rady. - Poczekasz tu przez chwilę sama? - zapytała. - Tak, przez chwilę. Może przyjdzie Ren. - Jeśli ją zobaczę, poproszę, aby do ciebie zajrzała. - Czarodziejka uśmiechnęła się i pochyliła, by pocałować Lyannę w policzek. Był mokry od łez. - Nie przejmuj się, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Tak jak się spodziewała, Al-Drechar siedziały w jadalni i jak zawsze skupiły się przy jednym końcu stołu. Myriell trzymała w dłoniach fajkę, choć było dopiero późne popołudnie. - Usiądź, Erienne, usiądź. - Cleress wykonała znużony gest w stronę pozostałych krzeseł. Erienne wybrała to, z którego mogła spoglądać na wszystkie. - Chyba pora, abyście powiedziały mi, co tu się dzieje - powiedziała. - Mówisz tak, jakbyś sądziła, że coś jest nie tak - zauważyła Aviana. - Pora, abyście opuściły też tę iluzję. Jest pełna dziur, tak samo jak ta, nad którą niedawno przeleciałam. Brak reakcji. Erienne wskazała na swoje oczy. - Wiecie, że one wszystko widzą. - Potem na uszy. - One też wszystko słyszą. Dlaczego zatem nie darujecie sobie tego kawałka o wielkich i potężnych, pokonujących wszystko Al- Drechar i nie powiecie mi, co się dzieje? Erienne czuła, jak jej gniew rośnie. Widziała, że twarz Ephemere marszczy się, ale to Cleress odezwała się pierwsza. - Twoja córka jest niezwykle utalentowaną osobą, ale jej zdolności nie są zogniskowane. Uspokojenie jej umysłu zajmie nam więcej czasu, niż się spodziewałyśmy. Potem możemy ją nauczyć korzystania z Drogi. - Bogowie, nawet od Lyanny dostaję jaśniejsze odpowiedzi - żachnęła się Erienne. - Nie wiem, co daje wam ten blef, ale ja go nie kupuję. Wprawdzie nie jestem Al- Drechar, ale wiem, kiedy widzę rozpad wielkiej iluzji, i wiem, co to wywołuje w przestrzeni many. Wiem również, kiedy mam do czynienia z czterema wyczerpanymi starymi elfkami, na które właśnie teraz patrzę. Bardzo was proszę, nie zawiedźcie nas tylko dlatego, iż jesteście zbyt dumne, by prosić mnie o pomoc. Al-Drechar milczały, zachowując obojętny wyraz twarzy. Erienne czekała, aż wreszcie odezwała się Ephemere. - Erienne, głębia potencjalnej mocy twojej córki przewyższa nasze nadzieje, lecz stwarza także wiele kłopotów. Jej wiek sprawia, że jej umysł jest wyjątkowo podatny na przypływy i nie kontrolowane manifestacje many. Nim nauczy się akceptować swoje uczucia, my musimy bardzo wiele od niej przejmować i przemieniać. - Obecnie nie jest zagrożona, ponieważ potrafimy już opanować jej energię, choć, jak to jasno przedstawiłaś, wyczerpało to nieco nasze siły. - Nieco? Spójrzcie na siebie, Ephy, Myra. Kopcicie fajkę już po południu i siedzicie tak, jakby utrzymanie się w pionie zużywało wszystkie wasze siły. A iluzja nad naszymi głowami to dla was zbyt wielki ciężar. Czemu jeszcze ją podtrzymujecie? - To nasza jedyna obrona - rzekła Aviana. - Jest nas niewielu, a nasi wrogowie są bardzo blisko. Jej głos był bliski paniki. - Lecz jak długo to wytrzymacie? Bogowie, wy się zabijacie. Błagam, pozwólcie mi sobie pomóc. Powiedzcie mi, co mogę zrobić. - Erienne popatrzyła przez wstęgi dymu na ich twarze. - Clerry? Ephy? - Już podjęłyśmy pewne kroki - powiedziała Cleress. - Ren’erei odpływa z rannym przypływem - dodała Ephemere. - Po co? - By szukać magów, którzy zdołają podtrzymać iluzję i pozwolą nam skupić wszystkie nasze siły na Lyannie - odparła Cleress. - Dokąd się udaje? I czy znacie magów, którym możecie zaufać? Cleress pokręciła głową. - Obawiam się, że to bardzo pilne. Nie ma już magów w Gildii, więc Ren’erei udaje się do Calaius, aby sprowadzić tutaj tych, którzy wierzą w nasz mit. - Elfka próbowała się uśmiechnąć. Erienne była przerażona. - Zamierzacie zaprosić tu całkiem obce osoby? Pomyślcie o konsekwencjach! - A ty pomyśl, co się stanie, jeśli tego nie zrobimy - odparła ostro Myriell, poprzez fajkowy dym jej głos brzmiał głucho. - Nie, nie. Wybacz Myro, ale źle mnie zrozumiałaś - powiedziała Erienne. - Mówię o zaufaniu i zdradzie. Tyle czasu utrzymywałyście swoje schronienie w tajemnicy, że nie możecie teraz pozwolić sobie nawet na najmniejsze ryzyko, iż Ren’erei znajdzie niewłaściwe osoby. - Przerwała, czując, jak jej serce rośnie i krew nagle uderza do głowy. - Popłynę z Ren’erei, ale nie do Calaius, gdyż potrzebujecie osób, którym będziecie mogły całkowicie zaufać. Popłyniemy na Balaię. Potrzebujecie Kruków. Rozdział 8 Przednia straż armii Protektorów prowadziła zwiad o pół dnia marszu przed resztą, na granicy kontaktu ze swoimi braćmi. Dwudziestu ludzi, zamaskowanych i cichych, w towarzystwie czterech magów kierujących ich ruchami, lecz nie dysponujących już ostateczną karą za nieposłuszeństwo. Protektorzy reprezentowali malejącą, lecz wciąż jeszcze budzącą grozę armię Ciemnego Kolegium. Ostatni człowiek został zaciągnięty sześć lat temu, a następnie uwolniony w czasie ceremonii, której nie można już było powtórzyć, dopóki nie zostaną zakończone dotyczące jej badania. Był to Bezimienny Wojownik, którego bracia nigdy nie zapomną. Jeszcze do niedawna Protektor, który przekroczył surowe zasady zaciągu, cierpiał męki duszy zadawane przez demony tak długo, jak tego chciał jego Wybrany mag. Teraz było to już zabronione, choć nikt tego demonom nie powiedział. Dręczenie dusz było częścią ich zapłaty za utrzymywanie Demonicznego-Łańcucha, który łączył każdego Protektora z jego duszą przetrzymywaną w Zbiorniku Dusz, w głębi katakumb Xetesku. Aeb, dowódca przedniej straży, właściwie nie pamiętał czasów sprzed zaciągu. Miał wtedy kilkanaście lat. Teraz wiedział, że Zbiornik Dusz, gdzie jego dusza jest połączona z duszami setek towarzyszy, oznacza braterstwo wykraczające poza zdolności ludzkiego pojmowania. Oznacza siłę, spokój i porozumienie. Oto dlaczego stanowią tak wielką moc. Protektorów wciąż obowiązywało kilka reguł. Nie mogli sami podejmować żadnych decyzji, z wyjątkiem czasu bitwy, dopóki żyli ich Wybrani magowie. Nigdy też nie mówiono Protektorom, dokąd maszerują. Szli i walczyli, tak jak im kazano. Aeb godził się, że tak właśnie powinno być. I chociaż dusze w xeteskiańskim zbiorniku często pływały w nieszczęściu, ich bliskość i wynikająca z niej moc dawały im nieustającą radość. Dlatego nigdy nie było dezerterów. Taka myśl była im obca. To podkopałoby ich jedność, byłoby nie do zaakceptowania. Byłoby obrzydliwe. Aeb był świadom, że badanie zniszczy ideę braterstwa, i to go bardzo smuciło. Lecz na razie ludzie bali się Protektorów, tak jak kawaleria Dordover, którą napotkali. Od czterech dni maszerowali na południowy wschód od Xetesku, zatrzymując się późno w nocy i wyruszając o świcie. Poruszali się szybko, odpoczynki wymuszało jedynie zmęczenie koni i magów. Zatrzymali się na postój poza granicami ziem magów, w rejonie kiedyś bogatym w uprawy, lecz teraz zalanym przez ciągłe deszcze. Cały dzień niskie chmury spuszczały deszczową mgiełkę, która kłębiła się na wietrze i znacznie ograniczała widoczność. Wilgoć przechodziła przez zbroje i maski. Wokół było cicho, jakby wszelkie żywe istoty się pochowały, a mgła płatała oczom figle, ukazując dziwne kształty tam, gdzie ich nie było. Jakiś czas przed tym, zanim nadjechali Dordovańczycy, słyszeli głuche echa dudnienia kopyt, lecz wiatr i deszcz utrudniały określenie kierunku. Wreszcie pojawiło się wojsko, jadący na czele wojownicy poderwali ostro konie, gdy Xeteskianie wypadli na nich z mgły. Aeb pozwolił sobie na drobne uczucie satysfakcji na widok ich zachowania. Widział maskę Elxa, ciemną i błyszczącą i wiedział, że Protektorzy musieli jeźdźców zaskoczyć. Powiadomił trzon armii, wykorzystując swoich dziewiętnastu braci, by wzmocnili szyk. Kiedy ze środka dordovańskiej kolumny wyjechał kłusem jakiś jeździec, xeteskiańscy magowie wyszli na środek traktu. Był to gruby mag, skóra ukrytej pod kapturem twarzy nie wyglądała zdrowo. Jego koń miał słuszne rozmiary. - Vuldaroq. Co za niemiły, choć łatwy do przewidzenia widok - odezwał się główny xeteskiański mag, Sytkan. Gruby mag uśmiechnął się. - Wzajemnie, Sytkan. Od kilku dni słyszeliśmy o wymarszu waszej armii i tych kreatur. Jak sądzę, nie ma sensu pytać o cel podróży. - Szkoda twojego oddechu, a mojego tym bardziej. - Sytkan był jednym z młodszych mistrzów, zapowiadającym się na wielkiego maga. Był wysoki, szybki i masywny, spod ściśle przylegającej do głowy czapki spoglądały szare oczy. - Chciałbym ci przypomnieć, że te ziemie znajdują się pod opieką Xetesku. - Opieką? Ciekawe określenie. A ja jestem przekonany, że mamy pełne prawo tędy przejść, tak jak to zapisano w Układzie z Triverne o posiadaniu ziemi przez magów. - Stare, zakurzone paragrafy... - powiedział Sytkan. - I o ile dobrze pamiętam, uznane za nieważne w czasach otwartego konfliktu między kolegiami. - Tak to nazywasz? - Skoro twoje obraźliwe uwagi są skierowane do władcy Xetesku, tak. Napięcie rosło. Aeb przyglądał się, jak szeregi dordovańskiej kawalerii falują. Naliczył ich więcej niż setkę, ale domyślał się, że drugie tyle ukryło się w zimnej, wirującej mgle. Stać w gotowości. Nie wyciągać broni. Lewe skrzydło agresywne, środek przestraszony, prawe skrzydło neutralne, przekazał swym braciom. Żadnemu z nich nie drgnął nawet jeden mięsień. Czterej stojący na środku drogi xeteskiańscy magowie byli spokojni, lecz Aeb czuł, jak jeden z nich szykuje Pancerz-Ochrony na wypadek ataku pocisków. Również stojący obok niego mag przygotowywał zaklęcie obronne. Przypuszczał, że Dordovańczycy robią to samo. - Niemądrze byłoby nam grozić, Sytkan - powiedział Vuldaroq. - Mam tu trzystu kawalerzystów. I bardzo bym nie chciał zobaczyć, jak przejadą po tobie. - I nie zobaczysz - odparł Sytkan pewnym, zimnym głosem. - Akt jawnej agresji na ziemi Xetesku byłby wielkim błędem, gdy w pobliżu znajduje się trzon armii Protektorów. Vuldaroq zachichotał i zsiadł z konia, zwierzę poruszyło brzuchem i grzbietem, zadowolone, że zniknął tak znaczący ciężar. Mag podszedł bliżej. - No, tak jest bardziej cywilizowanie. Cóż, sądzę, że ta drobna sprzeczka powinna zakończyć się tutaj. Zgódźmy się, że różnimy się w swoich poglądach, i idźmy dalej. - Stał kilka kroków od Sytkana i Aeb widział w jego oczach strach, choć maskowany butą. Oczywiście - zgodził się Sytkan - lecz dla ciebie to oznacza opuszczenie najkrótszą drogą ziem Xetesku. Jak sądzę, musisz jechać na północ. Zgodzisz się ze mną, Aeb? - Północne ziemie są lepsze dla koni, mistrzu. To krótsza droga niż na południe. - Właśnie. Wybacz, Vuldaroq, ale mam instrukcje od samego Dystrana. Z powodu nieodpowiednich reakcji Dordover i Lystern nasze ziemie są dla was na pewien czas zamknięte. Domagam się, abyś to uszanował. - Spodziewasz się, że przyjmę rozkaz władcy Xetesku, który jest tylko marionetką w rękach swojego Kręgu Siedmiu, i radę zamaskowanego zbira? - Vuldaroq obrócił się na pięcie i odszedł do swego konia. - Odwołaj swoje słowa dotyczące mojego władcy - zażądał Sytkan. - Nigdy nie odwołuję słów prawdy. - Aeb, rozstawiaj wojsko - mruknął Sytkan, gestem nakazując magom rzucać tarcze. Rozstawić się w poprzek ścieżki. Gotowość. Protektorzy zareagowali, ich ruchy były dokładne i oszczędne, wyglądali jak duchy we mgle. W kilka chwil zablokowali drogę. Potem wyciągnęli z pochew na plecach topory i miecze ze szczękiem, który poniósł się echem po omiatanej wiatrem pustce. Ten zimny dźwięk podkreśliła jeszcze cisza, jaka potem zapadła. Aeb rozejrzał się i zobaczył strach. Tego się spodziewali. Sytkan mówił dalej. - To nie jest blef. Twoje słowa są puste, Vuldaroq, ale nasze pogróżki nie. Jedź na północ. Opuść nasze ziemie i zabierz ze sobą dobrą radę: wracaj do Dordover. W Arlen czeka na ciebie tylko śmierć. Vuldaroq prychnął. - Pojadę tam, dokąd zechcę. - Na północ. - A jeśli odmówię? - Wtedy cię zaatakujemy. Aeb ma swobodę działania. Nie potrzebuje dalszych rozkazów. Vuldaroq pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się, a potem wzruszył ramionami. - Moje konie są szybkie, a twoje stwory chodzą pieszo. Jeśli to cię uspokoi, każę moim jeźdźcom odjechać na milę. Potem wrócimy tu w dogodnej dla nas chwili, kiedy ciebie już tutaj nie będzie. - Jakże niewiele pojmujesz z umysłu Protektora. Jest wychowany tak, aby wywęszyć każde zagrożenie i agresję skierowaną przeciwko Xeteskowi. Możesz jechać najszybciej, jak umiesz, a i tak cię wytropimy. Nie prowokuj nas. - Nuży mnie to. Mam tutaj trzysta koni i stu pięćdziesięciu magów, a was jest zaledwie dwudziestu czterech. Odsuń się z drogi. - Jesteście rozproszeni, a my nie cofniemy się. Wszyscy Xeteskianie przysięgali bronić swojej ziemi, podobnie jak wy swojej. Jeśli nie potraficie zachować się jak cywilizowani ludzie, okażcie chociaż szacunek. - Sytkan zmienił ton i dodał: - Daj spokój, Vuldaroq, żaden z nas nie chce wojny. Wiesz, że nie mogę się stąd ruszyć. A ty nie stracisz twarzy, po prostu postąpisz słusznie. - Niech i tak będzie. - Vuldaroq zawrócił konia i pokłusował w stronę szerokiej na czterech jeźdźców kolumny jazdy. Od razu z jej środka wystrzeliły Kule-Płomieni, które kreśląc na niebie łuk, rozbijały się na osłaniających Xeteskian tarczach. Tarcze wytrzymały, ogień uderzał w ich przezroczystą powierzchnię i z sykiem spadał na ziemię, wyrzucając w niebo kłęby pary. - A niech cię, Vuldaroq - mruknął Sytkan. Aeb nie potrzebował zachęty. Pierwszy szereg, konie, drugi szereg, wsparcie skrzydeł. Szeroko, oskrzydlić ich. Stojący w środku formacji Aeb z Elxem i Ryu po bokach ruszyli dokładnie w tej samej chwili, co dordovańska kawaleria. Przykucnąwszy, Aeb zamachnął się toporem w stronę przednich nóg szarżującego konia. Trafił w lewą nogę tuż nad kolanem i gładko ją przeciął. Zwierzę zawyło i cofnęło się, a jeździec spadł, kiedy miecz Protektora przeciął jego nie osłonięty kark. Tymczasem Aeb już parł dalej do przodu, z dala od młócących kończyn wierzchowców. Na lewo i prawo bracia Aeba cięli nisko toporami i wysoko mieczami, konie i jeźdźcy padali, a przerażająca rzeź nabierała rozpędu. Krew barwiła otaczającą ich mgłę na ohydny różowy kolor, wszędzie przeraźliwe kwiki koni mieszały się z krzykami jeźdźców usiłujących zmusić swoje wierzchowce do szarży. Aeb był teraz otoczony ze wszystkich stron. Machnął toporem, czując, jak wgryza się głęboko w niczym nie chroniony bok zwierzęcia. Koń skoczył przerażony, a zwisający z niego jeździec opuścił miecz, który trafił na topór Aeba. Lecz następny cios topora wyrzucił go z siodła, aby zginął pod kopytami przerażonego wierzchowca, który już czuł rozdętymi chrapami zapach śmierci. Aeb pozwolił mu uciec i zwiększyć zamieszanie, po czym odwrócił się do następnego napastnika. Tuż przed nim pojawił się jakiś jeździec, dał możliwość Elxowi pozbawić go głowy, a potem nachylił się, aby ciąć to, co wydawało mu się doskonale wystawionymi na cios plecami przeciwnika. Przegrupować się. Wycofać środek. Utrzymać flanki. Grupują się. Niebezpieczeństwo szarży. Aeb rozejrzał się po linii. Żaden z Protektorów nie zginął, tuzin jeźdźców leżał zabity. Cofnął się pewnym krokiem, prowadzony przez brata. Nad ich głowami jeszcze przez jakiś czas Kule-Płomieni zakrywały niebo, sprowadzając deszcz, po czym niegroźnie wybuchały na tarczach Xeteskian. Dordovańska kawaleria zniknęła we mgle, w dziwnej niby-ciszy słychać było wykrzykiwane rozkazy. Protektorzy stali w dwóch szeregach po dziesięciu, kilka kroków od rzezi, której dokonali, i czekali. Na długo przed tym, nim cokolwiek zaczęło być widać, ziemia zadrżała od odgłosów kłusującej kawalerii i rozległ się brzęk metalu oraz parsknięcia koni nie mogących doczekać się szarży. Aeb i jego Protektorzy stali nieporuszeni. W rozciągającej się przed nimi mgle majaczyły jakieś cienie, jakby duchy w deszczu. Z wolna nabierały ostrości i Aeb już mógł je zobaczyć. Poczuł, jak przyspiesza mu puls, a jego bracia dołączają do niego w przypływie uniesienia, które zawsze ogarniało ich przed walką. Za nimi magowie siedzieli na koniach ze wzmocnionymi zaklęciami ochronnymi i rzuconym Pancerzem-Ochrony, gotowi do ucieczki, lecz pełni zaufania do swoich Protektorów. Może pięćdziesiąt kroków przed nimi kawaleria runęła z rykiem do szarży, jeźdźcy z migoczącą w deszczu bronią dosiadali lśniących, potężnych koni zrodzonych do pędu. Aeb przeczuł szarżę, nim się rozpoczęła. - Pierwsze szeregi, mistrzu Sytkanie. Zniszczcie flanki. Bądź gotów na próbę oskrzydlenia. Niska pozycja, szybkie uderzenia. Topory naprzód. Jesteśmy jednością. Jesteśmy jednością, padła odpowiedź. Sytkan, podobnie jak przeciwnik, też miał magiczną broń i nie obawiał się jej użyć. Przygotowywał się od chwili, gdy tylko zaczęła się walka. Kiedy więc pierwsze konie z szerokiej na ośmiu jeźdźców kolumny ruszyły galopem w stronę ciał poległych towarzyszy, on i jego magowie skrzyżowali ramiona na piersi, po czym wyciągnęli je do przodu, jakby chcieli nimi zasłonić szeregi jazdy. - Piekielny-Ogień. Z nieba spadło niczym młot dwanaście kolumn ognia, które rozganiały mgłę i ciągnęły za sobą ślad pary, a każda z nich szukała swojego celu. Na lewym skrzydle dordovańska tarcza wytrzymała, odbiła ogień i cisnęła go na mokrą ziemię, którą podpalił, wzbudzając panikę wśród koni i ludzi. Lecz na prawym skrzydle ogień przebił się i ukryta pod tarczą jazda nie miała żadnych szans. Ludzie ginęli w chaosie, nie mając nawet czasu krzyknąć, a ogień parł dalej, aż wreszcie uderzył o ziemię. Prawe skrzydło rozbiegło się w przerażeniu, ocalałe konie dyszały ciężko i kręciły się bezładnie, niosąc bezradnych jeźdźców wprost pod kopyta reszty szarżujących, którzy wpadali na nich, nie mogąc się w porę zatrzymać. Konie próbowały desperacko przeskakiwać przeszkody na swojej drodze, wyrzucając jeźdźców z siodeł. W powietrzu niosły się odgłosy zderzających się ze sobą wierzchowców i krzyki tych, których nogi zostały zmiażdżone między rozpędzonymi bestiami. Na lewo padający z nieba ogień wywołał podobne zamieszanie, choć mniej strat, i tylko w centrum szarża trwała dalej. Spłoszone rumaki z dzikim wzrokiem pędziły dalej, choć wolniej, klucząc między ciałami poległych. Aeb przykucnął, trzymając w obu rękach topór, miecz leżał w błocie u jego nóg. Skupił spojrzenie na koniach, obserwując szybko malejący dystans. Wreszcie ruszył do przodu, znowu kucając i wymachując toporem. Poczuł, jak tnie ciało, i poprawił chwyt, pozwalając ostrzu wbić się głębiej. Zwierzę zadrżało. Aeb uniósł głowę i zobaczył, że topór siedzi głęboko w jego udzie. Pociągnął mocniej, jeździec nie mógł skutecznie walczyć, bo szarpał się z rannym wierzchowcem. Koń potknął się i padł do przodu. Z tyłu za nimi kłębiła się reszta napastników zaskoczona stylem walki Protektorów. Po chwili dwóch z nich przebiło się, przewracając wszystkich na swojej drodze, i mimo okrzyków jeźdźców, konie przegalopowały po leżących na ziemi ciałach. Zacieśniwszy szyk, część Protektorów przyklękła, aby zatrzymać konie, podczas gdy reszta braci atakowała jeźdźców, zrzucając ich z siodeł i skręcając im gwałtownymi ruchami kark. Aeb wyciągnął topór z leżącego, lecz wciąż jeszcze szarpiącego się konia. Aeb, trzech braci nie żyje. Uważaj. Prawa dolna ćwiartka z tyłu. Uderzył, nawet się nie oglądając. Atakujący go jeździec zginął. Pochylił się, podniósł miecz i rozejrzał się wokół. Protektorzy wgryźli się w oba skrzydła kotłującej się szarży. Szeroko rozstawieni, swobodnie poruszali bronią i bezbłędnie uderzali, powalając najpierw wierzchowca, a potem jeźdźca. Bez litości parli do przodu. Aeb też ruszył. Jakiś jeździec uwolnił broń spomiędzy splątanych wodzy i obrócił konia. Kiedy ujrzał zbliżającego się Protektora, zbladł, lecz było już za późno. Nie zwracając uwagi na zwierzę, Aeb uderzył toporem z zamachu, zmiatając jeźdźca z siodła. Cios trafił go w pierś, z ostatnim tchem kawalerzysta wypluł fontannę krwi. Są złamani. Wygraliśmy. Jesteśmy jednością. Jesteśmy jednością. Aeb przyglądał się wrogowi. Zawracali i odjeżdżali galopem, w pachnącej śmiercią, wirującej mgle rozbrzmiewały okrzyki wzajemnych oskarżeń. Zadowolony, obrócił się, aby sprawdzić, czy wszyscy magowie są bezpieczni. Ukląkł, widząc leżącego na ziemi Elxa. Brat dostał kopytem prosto w twarz, miał złamany kark, obok leżała pęknięta maska. Zmasakrowana twarz spoglądała prosto w niebo. Był wolny. Zostanie opłakany w Zbiorniku Dusz. Jego ciało będzie spalone, a broń zabrana. Aeb podszedł do siedzącego na koniu Sytkana. Na jego młodej twarzy malował się gniew, a z całej sylwetki biło zmęczenie spowodowane długim rzucaniem Piekielnego-Ognia. - Czy ponownie zaatakują? - zapytał. - Nie, ale ruszymy za nimi, mistrzu. Uciekają na południe. - To dobrze. Zajmijcie się rannymi i zabitymi. Musimy ruszać. Od Arlen nadal dzieli nas dziesięć dni drogi. Rozdział 9 - Czy woda zalała ci uszy, Ilkar? Powiedziałem, że nie. - Hirad gwałtownie odstawił kubek na kamienny stół i wolno podszedł do drzwi swojej chatki. Oparł się o futrynę i spojrzał w ponurą noc. Deszcz nie ustawał i nim znaleźli konie, cała trójka była przemoczona i czuła się żałośnie. W swojej chatce Hirad rozpalił ogień, podczas gdy ich ubranie suszyło się na poręczy przed kominkiem, wszyscy siedzieli zawinięci w koce. Mimo śmiesznego widoku, jaki sobą przedstawiali, i wspólnego posiłku nastrój Hirada nie poprawił się na tyle, aby choć z odrobiną dobrej woli wysłuchać, co Ilkar i Bezimienny chcieli mu powiedzieć. - Właściwie wykrzyczałeś to - powiedział obojętnym tonem Ilkar, wyciągając spomiędzy zębów kawałek jagnięciny. - Miałem tylko nadzieję, że źle usłyszałem. - Dobrze usłyszałeś! - krzyknął Hirad, obracając się ku niemu. - Czemu, u licha, miałbym pomóc temu durniowi? Nie dotrzymał tego, co obiecał. Kaan nadal tu są. - To nigdy nie było coś, co dałoby się łatwo rozwiązać - zaczął tłumaczyć Bezimienny. - Wiem. Nie oczekiwałem szybkiego rozwiązania. Lecz to już prawie pięć lat. I nic się nie stało. Nic. - Głos Hirada był zimny i pełen gniewu. - Wiesz, oni umierają. - Rozumiem, co czujesz - zaczął Bezimienny. - Lecz Denser nie siedział bezczynnie, on... - O tak, słyszałem. Jest blisko Kręgu Siedmiu, ma posłuch u władcy kolegium i dobre komnaty. Nie siedział bezczynnie. - Hirad splunął na zewnątrz. - Wiesz co? Jeśli przyjedzie tu z jasnymi dowodami na to, że Xetesk pracuje nad tym, aby moje smoki mogły wrócić do domu, pomogę mu odnaleźć rodzinę. - Nie ma tyle czasu - stwierdził Bezimienny. - Miał na to pięć lat! - Hirad gwałtownie wszedł do środka. - Pięć przeklętych lat! Moje smoki umierają, a jedyni ludzie, którzy są w stanie im pomóc, siedzą na tłustych tyłkach i gratulują sobie, jak to udało im się pokonać Wesmenów. Prawdziwi bohaterowie zostali porzuceni, aby zginęli. - Hirad popatrzył najpierw na Bezimiennego, a potem na Ilkara. - Nie dociera to do was, prawda? - powiedział cicho. - Załóżcie buty i chodźcie za mną. Choul jest tuż obok. Przynajmniej się przywitajcie. Trzej mężczyźni, otulając się szczelnie kocami, przebiegli krótki odcinek dzielący ich od jaskini. Latarnia Hirada oświetlała drogę zimnym, wilgotnym blaskiem. - Bogowie, jak tu zimno - powiedział Ilkar. - Owszem - odparł barbarzyńca. Weszli do Choulu, gdzie odór smoków przyprawiał o mdłości. Hirad wyszczerzył dziko zęby, słysząc sapanie przyjaciół. - Masz gości, Wielki Kaanie. Sha-Kaan uniósł głowę i otworzył jaśniejące niebieskie oko. - Witaj, Ilkar. Witaj, Bezimienny. - Jego głos był niski i zmęczony, tak jakby smok miał zaraz zasnąć. - Ty również, Sha-Kaanie - odparł elf. - Nie zapytam cię o zdrowie. Hirad już nam powiedział. Przykro mi. - To nam nie pomoże. Brak dawnej świetności smoka był wyraźny. Kaan wciąż był wielki, lecz z jego głosu zniknęła energia, a powolne ruchy świadczyły o narastającym bezwładzie. - Hirad wspominał o twoim pragnieniu - rzekł Bezimienny. - To kiedyś było pragnienie. Teraz to konieczność. - Sha-Kaan spojrzał na nich uważnie. - Dziwny czas wybraliście sobie na wizytę. O ile wiem, ludzie nie lubią zbytnio deszczu i mroku. Bezimienny wzruszył ramionami. - Potrzebujemy Hirada. Pogoda nie ma znaczenia. - A ja powiedziałem, że im nie pomogę - wtrącił Hirad. - W czym? - zapytał Sha-Kaan. - W odnalezieniu córki Densera. - Aha. - Sha-Kaan otworzył szeroko paszczę, w świetle latarni błysnęły jego kły. - Mogłem się domyślić, że to ten złodziej jest przyczyną twojego gniewu, Hiradzie Coldheart. Zapewne nie może nam zaoferować drogi powrotnej do Beshary. - Nie - odparł szorstko Hirad. - Nie skończył jeszcze ryć sobie drogi na szczyty społeczności magów Xetesku. Ilkar westchnął. - Masz coś do dodania? - zapytał Sha-Kaan. - Uważam, że Hirad jest zbyt surowy dla Densera, choć rozumiem jego i twoją frustrację wywołaną tak długim czekaniem. Lecz mówimy teraz o Erienne i jej córce Lyannie. Są w poważnym niebezpieczeństwie, choć mogą o tym nie wiedzieć. Dordover szuka ich obu, a Denser sądzi, że niekoniecznie chcą mieć Lyannę żywą. - A ja mówię, że to gówno prawda - odparł Hirad. - Dordover ją wyszkolił. Dlaczego więc mieliby ją teraz zabić? - Próbowałem to wyjaśnić, ale ty nie słuchałeś. To z powodu tego, co sobą reprezentuje i kim według nich będzie w przyszłości - rzekł Ilkar. Sha-Kaan westchnął głęboko, był to niski, dudniący dźwięk, który wywołał echo. - To dziecko jest magiem? - zapytał. - „Mag” to nie jest dobre słowo - wyjaśnił Ilkar. - Jest uczennicą czterech kolegiów, prawdopodobnie zdolną do wprowadzenia Jednej Drogi. Głowy Nos i Hyn-Kaana poderwały się gwałtownie i wszystkie trzy smoki popatrzyły na Ilkara, który nieświadomie cofnął się o krok. Potem szyje Kaan poruszyły się, tworząc wrażenie trójgłowej bestii o jednym potwornym ciele. - Dokąd się udała? - zapytał Sha-Kaan. - Denser przypuszcza, że jest u adeptów Jednej Drogi, lecz my nie wiemy, czy oni rzeczywiście nadal istnieją, nie mówiąc już o tym, że nie mamy pojęcia, gdzie mogą przebywać. - Al-Drechar - wyszeptał Sha-Kaan. - Jeśli żyją, muszą zostać odnalezione. Hirad, musisz im pomóc. - Kim są ci Al-Drechar? - To Strażnicy Jedności. Septern z pewnością podzielił się z nimi swoją wiedzą. Był jednym z nich. Oni potrafią odesłać nas do domu. * * * Dordover zignorował wezwanie Xetesku do spotkania nad jeziorem Triverne. Już sam ten fakt mógłby zostać potraktowany jako akt agresji, gdyby nie przywołali zakurzonego, ale bardzo przydatnego paragrafu z układu między czterema kolegiami, który w tym przypadku odnosił się do Julatsy. Kolegium, przynajmniej obecnie, nie było odpowiednio wielkie i nie mogło wypełniać swoich obowiązków. Co więcej, jego obecny Starszy Mistrz, Ilkar z Kruków, był nieobecny. Vuldaroq spodziewał się poselstwa, które przyjął kilka dni potem. Przybyło w odpowiedzi na zmobilizowanie oddziału stu pięćdziesięciu dordovańskich magów, wspieranych przez trzystu konnych wojowników. Dawało to, w połączeniu z kawalerią Lystern i Dordover pod dowództwem Darricka, znaczącą liczbę wojska. Xetesk oczywiście będzie niezadowolony, ale, jak to zwykle bywa, najważniejszy jest sposób, w jaki im się to przedstawi. Vuldaroq nigdy by się nie zdecydował na takie posunięcie, gdyby Styliann wciąż piastował stanowisko władcy kolegium. Niezależnie od swoich osobistych uczuć Vuldaroq szanował inteligencję Stylianna i jego zmysł polityczny. Ale ten szczeniak Dystran nie ma siatki własnych kontaktów, dobrych doradców ani pewnych pomysłów. Nawet nie ma pod ręką Densera, by mu pomógł. Wszystko zdawało się toczyć dość dobrze, a całkowicie przewidywalne decyzje Dystrana tylko potęgowały u Vuldaroqa poczucie panowania nad sytuacją. Postanowił spotkać się z Dystranem i jego nie sprawiającą zbyt dobrego wrażenia świtą w surowym otoczeniu pokoju do nauki, niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdował się tylko okrągły stół i cztery proste krzesła, typowe palenisko z rusztem i skromne brązowe zasłony skrywające niedopasowane okna z okiennicami. Świece rzucały blade światło między posępnymi cieniami, powietrze było ciężkie od starej wilgoci. Jedynym ustępstwem na rzecz poszanowania gości była misa z owocami i samotny dzbanek tak chwalonej dordovańskiej herbaty ziołowej. Na zewnątrz było zimno, mokro i wietrznie, orzeźwiający napar mógł wygnać myśli o nieprzyjemnych rzeczach i powstrzymać zmęczone umysły od wędrowania na manowce. Kiedy drzwi otworzyły się, wpuszczając skrzywionego Dystrana, Vuldaroq powitał go z doskonale udawanym zakłopotanym wyrazem twarzy. Za Dystranem wszedł Ranyl, zdaniem Vuldaroqa dość przeciętny mag, oraz dwóch Protektorów. - Panowie, muszę przeprosić za surowy charakter miejsca naszego spotkania, lecz wasze przybycie zaskoczyło nas. - Vuldaroq rozłożył ręce w przepraszającym geście. Dystran przyjrzał mu się zimno, po czym usiadł naprzeciw Beriana. - Przyszliśmy tu, aby rozmawiać, a nie roztrząsać zalety architektury i wystroju waszego kolegium - powiedział. - Rzeczywiście. - Vuldaroq słabo się uśmiechnął. - Berian, herbata dla naszych gości. Lordzie Dystranie, twoi Protektorzy...? - Vuldaroq z trudem ukrywał niesmak na widok tych zwyrodnialców, kalających swoją obecnością jego kolegium. Powinni byli zostać zabici wiele lat temu. - Niczego im nie trzeba. Jeśli czujesz się w ich towarzystwie niezręcznie, mogą zostać na zewnątrz. - Byłoby to bardzo miłe. - Vuldaroq usiadł na swoim miejscu i czekał, aż herbata zostanie nalana. Ranyl wziął sobie jabłko, był jedyną osobą, która jadła. Dordovański Pan na Wieży przyglądał się, jak Xeteskianie piją, z satysfakcją widząc ich wyraźne zadowolenie. - Bardzo dobra - przyznał Dystran. - To chyba jeden z naszych najlepiej strzeżonych sekretów - rzekł Berian, pochylając głowę. - Hmmm, wygląda na to, że obecnie macie ich już bardzo niewiele - powiedział Dystran, zwracając się do Vuldaroqa. - Chciałeś przedyskutować z nami jakieś sprawy - odparł gładko Vuldaroq. - Nie przyjechałem tu, aby marnować czas - rzekł krótko władca Xetesku. - I nie będę owijać w bawełnę. Twoja mobilizacja to jawny akt agresji i pogwałcenie pokoju nie tylko między kolegiami, ale i pokoju panującego na Balai. Dodam również, iż decyzja twojego arcymaga, aby wysłać na spotkanie ze mną - z całym szacunkiem dla ciebie - pomniejszego lorda, jest osobistą zniewagą, którą uważam za zadziwiającą i jednocześnie niepotrzebną. Vuldaroq uniósł dłonie w pojednawczym geście i choć wyraz jego twarzy był obojętny, aż się gotował ze złości. - Lordzie, jak pewnie ci wiadomo, arcymag Herolus znajduje się w bardzo złym stanie, jest bliski śmierci. Ja oraz Berian zastępujemy jego głos i uszy, tak jak to się zawsze dzieje podczas choroby arcymaga. Nie ma w tym żadnej obrazy. Łyknął herbaty i kontynuował: - Co więcej, uważam, że użyte przez ciebie określenie „agresja” jest nieco zaskakujące. Nie wiem, komu mielibyśmy grozić. Moje niewielkie siły zostały zmobilizowane z powodu wiarygodnych wiadomości, że nasze dziecko, Lyanna, i jej matka znajdują się w niebezpieczeństwie. Oczywiście martwimy się o nie i dlatego wyprawiliśmy zbrojny oddział na południe, gdzie, jak sądzimy, mamy największe szanse, aby znaleźć je, zanim zrobią to nasi wrogowie. Obawiam się, że nie mogę powiedzieć tego samego o znacznej liczbie twoich - używam tego terminu umyślnie - „Protektorów”, włóczących się teraz wzdłuż granic naszych ziem i zastraszających wszystkich Dordovańczyków, których oni i ich panowie napotykają. Dystran zmarszczył brwi. - Przed kim chronicie to dziecko? Jeszcze nie znaleźliście jej i prawdopodobnie nigdy nie znajdziecie. Krucy mogliby ją sprowadzić, ale obawiam się, że nawet oni będą łapać duchy na wietrze. A jeśli chodzi o moich Protektorów, są przypomnieniem dla Dordover, że żaden pokaz siły nie ujdzie bez odpowiedniej kary. Poza tym mają również chronić tych ludzi w społeczności magów i poza nią, którzy nie podzielają zaściankowego sposobu myślenia Dordover. Vuldaroq zachichotał i odchylił się na krześle, łykając herbatę i pozwalając, aby jej smak pozostał mu dłużej w ustach. Ten szczeniak ma charakter. - Mój drogi Dystranie, sposobu widzenia spraw przez Dordover nie można uznać za zaściankowy, skoro podziela go także Lystern i Julatsa. To Xetesk odstaje od sposobu myślenia innych kolegiów i ich pragnień. - Obawiam się, że twoje pragnienie kontrolowania Lyanny doprowadzi ją do śmierci - ocenił Dystran. - Nie powiedziałem, że ktokolwiek ma stracić życie - odparł Vuldaroq. - Naszym zamiarem jest sprowadzenie dziewczynki tutaj, aby kontynuować jej szkolenie. - Które, czego obaj jesteśmy świadomi, zakończy się jej szybkim i bolesnym zgonem. - Słucham? - Nie rób ze mnie durnia, Vuldaroq. Obaj wiemy, co się tu dzieje, i że Erienne opuściła Dordover, ponieważ sądziła, że wasz trening wyrządza jej córce krzywdę. Obaj wiemy, dokąd się udała, bo obaj czytaliśmy Proroctwo Tinjaty. Lecz zamiast cieszyć się nadzieją, że Al- Drechar wciąż żyją, twoim jedynym zmartwieniem jest złapanie czegoś, co nawet nie jest twoje. Oczy Dystrana płonęły, podczas gdy Ranyl popijał herbatę, jakby go to nic nie obchodziło. Z kolei Vuldaroq nawet bez odwracania się wyczuwał niezadowolenie Beriana. Pozwolił napięciu opaść, ponownie napełniając kubki herbatą, nowe uderzenie ziołowego zapachu doskonale odświeżało. - Nigdy nie uważałem cię za głupca - powiedział w końcu, a kłamstwo gładko przeszło mu przez usta. - Chaos i zniszczenie, jakie nawiedzają Balaię, to główny powód, dla którego Lyanna musi szybko do nas wrócić. Dla naszych mistrzów jasne jest, że ten, kto ją przetrzymuje - a wcale nie jestem przekonany, że to ci wspomniani przez ciebie Strażnicy Jedności - nie potrafi powstrzymać jej przed uwalnianiem burz many. Kiedy tu mieszkała, nie było takich problemów, prawda? Dystran lekko przekrzywił głowę. - Opowieści o szalejącej pogodzie krążyły na długo przed tym, nim Lyanna opuściła Dordover. Poza tym Xetesk uważa, że Lyanna jest Dordovanką tylko dlatego, iż przypadkowo tu się urodziła. Uważamy, że to dziecko Jedności, i choć Tinjata miał rację w ogólnym zarysie, jego wnioski zostały skażone strachem przed powrotem Jednej Drogi i nie opierają się na prawdziwych dowodach o czekającej nas ostatecznej katastrofie. - Nie uważasz trzęsień ziemi, huraganów i przypływów za wstęp do ostatecznej katastrofy? - Vuldaroq był zaskoczony elementarnymi błędami w rozumowaniu Xeteskianina. - Jeśli mamy rację, a mówiąc „my”, mam na myśli was i nas, to wszystko wywołuje jedno małe dziecko. Ono musi być pod odpowiednią kontrolą, dopóki nie nauczy się skutecznie opanowywać swojej niewątpliwej mocy. Dystran pokręcił głową. - Nie udawaj, Vuldaroq. Lyanna stanowi zagrożenie jedynie dla porządku, jaki Dordover pragnie utrzymać. Ona jest przyszłością nas wszystkich. Krokiem naprzód, a nie, jak wy sądzicie, w tył. Nie będziemy stać bezczynnie i przyglądać się, jak niszczycie ją, kryjąc się za pięknymi słowami. - Dystran odepchnął od siebie kubek. - Powstrzymamy was przed odnalezieniem jej. Odwołaj swoje siły. Niech Krucy zapewnią jej bezpieczeństwo. - Krucy?! - Vuldaroq nie mógł ukryć drwiny. - To pionki w większej rozgrywce i tkwią w niej zbyt głęboko. Są dla nas wszystkich przydatni, lecz nie stanowią rozwiązania problemu. Z pewnością sam to dostrzegasz. - A mimo to pozwoliłeś im wyjechać, gdyż jesteś przekonany, że oni mają największe szanse na odnalezienie dziecka. Vuldaroq pochylił głowę. - Ich zdolności są nie do podważenia, jednak z upływem lat ich siła coraz bardziej dyskusyjna. - Założywszy, że odzyskasz dziecko swoimi metodami, kiedy przekażesz je do Xetesku w celu dalszego szkolenia? Dordovański Pan na Wieży był zaskoczony pytaniem, nadął policzki, jednocześnie odruchowo wzruszając ramionami. - Decyzja w tej sprawie należy do naszych mistrzów, więc nie mogę udzielić ci odpowiedzi już teraz. Dystran pochylił się do przodu, opierając dłonie na stole. - Wręcz przeciwnie, Dordovańczyku, możesz. Dziewczynka ma pozostać z Al-Drechar, jeśli rzeczywiście u nich przebywa. Uważamy, że oni mają największe szanse na powstrzymanie burz many. Albo dziecko uda się do Xetesku, nim zostanie poddane treningowi w Lystern, a potem w Julatsie. Lyanna nie wróci do Dordover. Vuldaroq poczuł, jak jego szczęka odrobinę opada. - Ośmielasz się grozić mi w murach mojego kolegium? - wykrztusił. - Och, Vuldaroq, to nie jest groźba, choć moi Protektorzy nie maszerują tylko dla samego efektu. Próbowałem grzecznie cię prosić, ale teraz żądam, abyś wycofał oddziały swoje i Lystern oraz żebyś dał sprawom toczyć się naturalną koleją. - To znaczy? - warknął Vuldaroq. - To znaczy, że pozwolicie Lyannie uczyć się bez przeszkód w miejscu, które jej ojciec i matka uznają za najbardziej odpowiednie. Dordover najwyraźniej takim miejscem nie jest. Vuldaroq odwrócił się do Beriana i uniósł brwi. Ten w odpowiedzi lekko pokręcił głową. - Obawiam się, iż nie możemy zgodzić się na takie warunki. Mamy w tym swój interes i dopilnujemy, by doszedł do skutku. Dystran podniósł się gwałtownie, chwilę potem Ranyl. Drzwi otworzyły się i stanęli w nich Protektorzy. Sama ich obecność wymuszała szacunek i wywoływała przerażenie nawet magów. - Zatem obawiam się, że stosunki między naszymi kolegiami, a prawdopodobnie także i Lystern, nie są w obecnej chwili przyjazne. Zostałeś o tym powiadomiony i ostrzeżony. Życzę wam miłego dnia. Xeteskianie wyszli z pokoju. Vuldaroq rozsiadł się wygodnie i przejechał językiem po wewnętrznej stronie policzka. - Głupi szczeniak - powiedział i odwrócił się do Beriana. - Mój drogi, stary przyjacielu. Wygląda na to, że mamy niewielki kłopot. Trzeba natychmiast powiadomić Herysta i Darricka. Dopilnujesz tego, prawda? Ja muszę skontaktować się z innymi, obu nas czekają podróże. * * * Erienne poczuła się nieco zraniona tym, iż na wieść o jej wyjeździe Lyanna wcale nie płakała. Kiedy wyjaśniła jej przyczyny tego nagłego wyjazdu, mała okazała niewiele emocji, jedynie uśmiechnęła się. - Są zmęczone - powiedziała. - I wyglądają na coraz starsze. Tata powinien tu pomóc. I choć Erienne starała się pozbyć tych uczuć, nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż odpowiedź córeczki była po prostu wyrachowana. Nie pasowała do pięciolatki. Gdy długa łódź odbiła z niewielkiej zatoczki i dotarła na bardziej odsłonięte wody, by zacumować przy Wiązie Oceanu, Erienne jeszcze raz odwróciła się i pomachała ręką. Lyanna i Ephemere, która stała koło niej, odpowiedziały jej, a potem ruszyły ścieżką wiodącą do domu. Jeszcze przez chwilę widziała, jak drzewa ocieniające ścieżkę chwieją się na lekkim wietrze wewnątrz rozwiewającej się iluzji. Potem osłaniające niewielką plażę skały zasłoniły matce obraz Lyanny oddalającej się w towarzystwie starej elfki. Kobieta opuściła głowę, było jej ciężko na sercu. To będzie ich pierwsze rozstanie na więcej niż kilka dni i wcale nie była pewna, czy sobie z tym poradzi. W gardle ją ściskało, w oczach miała łzy. Byłoby jej łatwiej, gdyby wiedziała, że Lyanna czuje to samo. Póki statek nie podniósł kotwicy, Ren’erei nie zbliżała się do niej. Podeszła później, kiedy Erienne stała oparta o reling na lewej burcie i spoglądała na przepływającą błękitną wodę. - Nic jej nie będzie. Al-Drechar zaopiekują się nią. Czarodziejka uśmiechnęła się. Nie mogła nie lubić tej młodej elfki, mimo że czasem nie potrafiła dostrzec tego, co najważniejsze. - O, nie wątpię. To o siebie się martwię. - Nie podniosła głowy, pozwalając biało spienionej wodzie sycić jej wzrok. - Będzie ci jej bardzo brakować. - Tak. Obym tylko szybko znalazła Densera. - Spojrzała z ukosa na Ren’erei, lecz ta nie patrzyła na nią, kiwała głową i wpatrywała się w morze. - Miło będzie spotkać się z nim - powiedziała wreszcie. - Ojciec Lyanny, pan twojego serca. Erienne spłoniła się, była rada, że elfka na nią nie patrzy. - Nie ekscytuj się zbytnio. On najpierw jest Xeteskianinem, a dopiero później moim mężem. - Zatem jego priorytety są wypaczone. - Niezupełnie. Ja najpierw jestem matką, a dopiero potem żoną. Oboje mamy zadania do wypełnienia, nim nasze wspólne życie naprawdę się rozpocznie. Najważniejsze, że jesteśmy ze sobą szczerzy. Ren’erei rozmyślała nad słowami Dordovanki. Uniosła brwi i zagryzła wargi. W jej towarzystwie Erienne czuła się bezpiecznie. Wiedziała, że można na niej polegać, jest solidna i potrafi myśleć. A jej naiwność budziła nawet sympatię. Może nie była sprytna jak każdy, kto przeżył szkołę życia na Balai, za to miała w sobie wielką siłę uczuć. Kilka lat wcześniej mogłaby bardzo przydać się Krukom. - Jak go znajdziesz? - Przez Połączenie. Kiedy dotrzemy do Arlen, znajdę się na tyle blisko, by sięgnąć do Xetesku. Jestem pewna, że on dalej tam jest. Albo może przebywa w Dordover. W każdym razie jakoś zdołam nawiązać z nim kontakt. - A Krucy? - On ich sprowadzi. Jak znam Densera, już się z nimi skontaktował. - Mówisz tak, jakbyś była tego pewna. Erienne wzruszyła ramionami. - Oni bardzo różnią się od siebie, ale kiedy jeden z nich jest zagrożony, wszyscy są razem z nim. - Uśmiechnęła się, nieco zaskoczona kolejnym przypływem tęsknoty. Ale tym razem nie za Lyanną, ale za nimi. Za Krukami. Chciałaby jeszcze raz znaleźć się wśród nich. Dopiero poczuje, że wszystko jest w porządku. W końcu Krucy nigdy nie przegrywają. Erienne stłumiła śmiech ze swojej niedorzecznej arogancji i znów zapatrzyła się na przepiękne błękitne morze. Rozdział 10 Krucy spodziewali się, że spotkanie Hirada z Denserem nie może być ciepłe, choć zniszczenia, jakie widział w Thornewood, a potem w Greythorne, odebrały mu wiele zdecydowania. Ilkar obserwował go od czasu opuszczenia gór Balan i miał wrażenie, że Hirad nie chce nawet myśleć o dobrych stosunkach z Xeteskianinem. Narzekał na pozostawienie Kaanów, którzy właściwie wypchnęli go z Choulu, i przez wszystkie trzy dni miał podły nastrój. Dopiero wielki las Thornewood odmienił go nieco. Członkowie pierwszego składu Kruków, niemal sprzed piętnastu lat, zobaczyli zwiastuny szkód poczynionych przez wiatr, kiedy znaleźli się o dzień drogi od lasu. Położona trawa, krzewy wyrwane z korzeniami i sterty połamanych patyków, liści i ziemi świadczyły, że przeszła tędy potężna wichura. Lecz to, co zobaczyli, nie przygotowało ich na widok samego Thornewood. Las przestał istnieć. Pozostała tylko splątana masa wykręconych i połamanych pni, sterty przysypanych ziemią roślin. Wyglądało to tak, jakby jakiś wielki pazur wydłubał las z ziemi, podniósł go do góry, zmiażdżył i rzucił. Tam, gdzie dawniej rozciągał się wspaniały widok, teraz była tylko szrama na obliczu Balai. - Nie widzę nawet, gdzie kiedyś stały farmy - wyszeptał Ilkar. - Nie ma granic lasu. Nie ma niczego. Bezimienny wskazał na północ i wschód. - Tam jest ścieżka, choć teraz cała przysypana. Zobaczymy, czy możemy tu coś zrobić. W miarę, jak się zbliżali, okazywało się, że to, co można było zrobić, już zrobiono. Kilka pali pozostałych po jednej z farm na skraju lasu złamano tuż przy ziemi, a tu i tam kawałki zniszczonych budynków wciśnięto w płytkie pęknięcia w gruncie. Inne oznaki życia zostały zmiecione. Hirad długo patrzył na zniszczenia, a potem wyraził to, co czuli wszyscy. - Thraun? - Możemy tylko mieć nadzieję, że udało mu się uciec - westchnął cicho Bezimienny. - Nawet on miałby kłopoty z przeżyciem, gdyby przywaliło go drzewo. - A co do watahy... - Ilkar zawiesił głos. Choć Thraun był wilkiem, w jego umyśle na zawsze pozostały ślady człowieczeństwa. Tak działo się ze wszystkimi zmiennokształtnymi, nawet tymi, którzy zagubili swoją ludzką postać. Thraun doświadczył już tak wiele zła, że większość przedstawicieli jego wrażliwego gatunku nie zdołałaby tego wytrzymać. Tylko bogowie wiedzą, co zrobi, jeśli straci watahę. - Co mogło to spowodować? - Bezimienny pokręcił głową. - Boję się nawet o tym pomyśleć - odparł Ilkar. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Hirad. - Jedźmy do Greythorne. Znajdźmy Densera. Pojechali więc dalej, nie mając nadziei, że miasto pozostało nietknięte. Kiedy pokonywali niziny otaczające nie istniejący już las, potwierdziły się ich najgorsze obawy. To było jak podróż przez obce ziemie, chociaż dobrze znali te tereny. Przestało istnieć wiele charakterystycznych elementów krajobrazu. Oznaczenia szlaku, kopce, zagajniki i zarośla - wszystko to zostało starte z powierzchni Balai. Stojące samotnie domy uległy zniszczeniu, a drewno leżało porozrzucane, z pagórków zniknęła nawet ziemia, po raz pierwszy w dziejach świata odsłaniając gołe skały. Wiatr, jeśli można go tak nazwać, był wyjątkowo niewybredny i niszczycielski. Znajdowali się o dzień drogi od Greythorne. Ranek już prawie minął, kiedy Bezimienny po raz trzeci powoli obrócił się w siodle i ściągnął wodze. - Hej! - zawołał, zsiadając z konia i poprawiając klamrę popręgu oraz pasek. - Zaczekajcie! Hirad i Ilkar zawrócili, podjechali do niego kłusem i też zsiedli. - Popręg się zsuwa? - zapytał Hirad. Bezimienny pokręcił głową. - Nie. Nie podnoście głowy. Ktoś nas śledzi. Wyjmijcie bukłaki i udawajcie, że zatrzymaliśmy się na postój, dobrze? - Pewnie. - Hirad wzruszył ramionami. Wielki wojownik rozpiął popręg i zapiął go w tym samym miejscu, po czym dołączył do przyjaciół siedzących na poboczu gościńca. Konie pasły się kilka stóp dalej. - Ilu? - zapytał Hirad, wręczając mu bukłak. - Nie umiem powiedzieć. - Pociągnął łyk, zwilżając suche wargi, i oddał bukłak. - Widziałem błysk metalu i poruszające się w tle cienie. - W jakiej odległości? - Ilkar przejechał dłonią po włosach i odchylił się do tyłu. - Trzy mile, może nieco więcej. Na pewno są na koniach. Myślę, że jadą za nami aż od gór Balan. - Ale nie chciałeś nas martwić, co? - Głos Hirada wskazywał, że to wcale nie był żart. Bezimienny zacisnął usta. - Nie, Hirad, po prostu nie miałem pewności. Wiesz, jak to jest. To nie ma zresztą znaczenia. Nie zaatakowali nas, możemy zatem sądzić, że nas śledzą, aby zdobyć informacje. Niewykluczone też, że jedzie z nimi mag, aby móc porozumiewać się z kimś tam. - Dordover - rzucił Ilkar. - Najprawdopodobniej - zgodził się Bezimienny. - I jak się domyślacie, nie możemy pozwolić im dowiedzieć się więcej, niż już wiedzą. - Zatem dokąd ich zaprowadzimy? Do lasu? - Hirad wskazał głową na zniszczone drzewa. Jechali wzdłuż lasu na południe, omijając północno-wschodni szlak wiodący przez farmy. - Tak, na skałę. Niezależnie od stanu, w jakim znajdował się las, skała mogła wciąż być nietknięta, chyba że ziemia otworzyła się i połknęła ją. - Miejmy nadzieję, iż uda się nam nakłonić ich, by wjechali tam za nami. Thornewood stało się jedną wielką plątaniną umierających roślin i stertą poskręcanego drewna. Ptaki już wróciły, ich śpiew dało się słyszeć ponad szumem wiatru, który znów zaczął silniej dąć. Na szybko szarzejącym niebie zaczęły kłębić się chmury. - Nie sądzę, aby mieli jakiś wybór - odparł Bezimienny. - Nie mogą po prostu iść po śladach, bo już ich nie ma. Nie mogą też pojechać do Greythorne i zaryzykować, że my się tam nie zatrzymamy. - Będą wiedzieli, że ich zobaczyliśmy, prawda? - dociekał Ilkar. Wielki wojownik wzruszył ramionami. - Być może, ale to nie ma znaczenia. Może będą przez to ostrożniejsi, ale to i tak nie zmieni ich planu działania. A jeśli ich zgubimy, tym lepiej. - Zatem masz jakiś pomysł, jak tam wjechać? - uśmiechnął się Hirad. Bezimienny wciągnął powietrze, wydymając policzki. Huragan połamał niemal wszystkie drzewa mierzące od ośmiu do dwunastu stóp. Splątana roślinność leżała w dużych stosach usypanych między zbitymi stertami pni. Nie znaleźli wyraźnego wejścia do lasu i trzej Krucy czuli, że będą musieli wycinać sobie w tej gęstwinie drogę. - Dalej, zbierajmy się, nie ma czasu. Wsiedli na konie i pojechali. Im głębiej przedzierali się przez las, tym zniszczenia stawały się wyraźniejsze. W niektórych miejscach poszycie zostało całkowicie oczyszczone, wiatr wywiał całą ściółkę i nagromadzony przez lata piach, ziemię oraz wszystkie rośliny, kwiaty czy krzewy. Nie było ani jednego całego drzewa, wszędzie nad ich głowami krzyżowały się powalone konary, które nie pozwalały przejść, tak jakby nie chciały, by jakakolwiek żywa istota widziała śmierć Thornewood. Przez trzy godziny Bezimienny prowadził konia tak, aby pozostawić wyraźne ślady. Kiedy przeszkody były zbyt wielkie, aby można je było stratować, zsiadał i za pomocą swojego miecza przecinał splątane liście i gałęzie. Ilkar i Hirad szli za nim, nic nie mówiąc, póki nie dotarli do skały. - Upewnij się, że oczyściłeś ostrze. Sok roślin to prawdziwy zabójca dla miecza - poradził Hirad, zsiadając z konia. Bezimienny popatrzył na niego z twarzą bez wyrazu. - Doprawdy? Dziękuję, Hirad. Nie chciałbym stracić miecza przez to, że nie wiedziałem o takich właściwościach roślinnego soku. Elf zachichotał. - Ja tylko mówię - mruknął Hirad. - Sam na to wpadłem parę lat temu - uciął Bezimienny. - Nie bądź taki zadowolony z siebie. Masz dwadzieścia jardów ścieżki do wycięcia... - Machnął mieczem w stronę otaczającej skałę polanki. - Ilkar będzie ich wyglądał i nasłuchiwał, a ja poszukam najlepszego miejsca na spotkanie. Zgoda? Hirad skinął głową. - A co z końmi? - Poprowadźcie je tą ścieżką i spętajcie. Pomógłbym wam, ale muszę oczyścić miecz, bo widzę na nim niewielkie brązowe plamki. Jak sądzicie, co to znaczy? Hirad wyciągnął miecz z pochwy. - To bardzo śmieszne, Bezimienny, ale zostaw te dowcipy na inną okazję, dobra? - Chyba po to, aby dowieść, że jesteś jeszcze bardziej śmieszny - dodał Ilkar. - Dobra, ruszajcie - powiedział Bezimienny. - Nie mogą być zbyt daleko. * * * Hirad był przekonany, że nie uda się wciągnąć szpiegów albo zabójców z Dordover w pospiesznie zastawioną pułapkę. Musiał jednak przyznać, że nie mogą ich zaprowadzić wprost do Densera albo Erienne, jeśli jest więc jakaś szansa na uwolnienie Kruków od ogona, powinni jej spróbować. Nie chciał też zabijać tych ludzi, w końcu mogli mieć jakieś pożyteczne informacje. Najwyraźniej wykonywali czyjeś rozkazy. Trzeba tylko dać im wyraźną nauczkę, że śledzenie Kruków jest bezcelowym zajęciem. Nagle usłyszał, jak Ilkar szepcze, że się zbliżają, a potem wiatr nabrał rozpędu i zaczął wiać pośród szczątków lasu i przewalać to, co wcześniej tak brutalnie zniszczył. Krucy zajęli pozycje kilka jardów od skały, zasłonięci od strony ścieżki plątaniną sosnowych gałęzi i gęstym, ostrym jałowcem. Było ich czterech. Prowadzili konie, stąpając ostrożnie i nie wydając żadnego dźwięku, jakby świadomi, że w Thornewood nic nie jest w porządku. Wszyscy nosili na sobie zbroje z ciemnej skóry i mieli miecze w dłoniach. Hirad uniósł brew. Najwyraźniej stanowili doświadczoną drużynę, a mimo to tak beztrosko dali się podejść Bezimiennemu. Ciekawe dlaczego Dordover wybrał akurat ich, aby śledzili Kruków. Ponieważ nie dojrzał wśród nich elfów ani mężczyzn o szczupłych atletycznych sylwetkach, był pewien, że to nie magowie zabójcy. To tropiciele. Wyszli na polankę wokół skały i zaczęli parami ostrożnie ją okrążać. Nagle tuż przed nimi pojawił się Bezimienny, trzymał w dłoni opuszczony miecz i stukał nim w ziemię. Ten dźwięk był dla stojącego obok starego druha Hirada jak cudowna muzyka. - Zgubiliście się czy kogoś szukacie? - zapytał spokojnie Bezimienny. Cała czwórka gwałtownie się zatrzymała. Hirad widział, jak dwaj z przodu wymieniają spojrzenia. W oczach jednego czaił się strach, drugi był zmieszany i zaskoczony. - Nie lubię być śledzony - dodał Bezimienny. - My nie... - zaczął ten po lewej, zwalisty mężczyzna o posiwiałych skroniach i długich brązowych włosach wymykających się spod hełmu. Miał kilkudniowy zarost, gęste brwi i niskie czoło. - Nie lubię też, gdy ktoś mnie okłamuje - przerwał mu Bezimienny. Hirad poczuł, jak Ilkar staje tuż za nimi, bez wątpienia czar został już przygotowany. - Nie szukamy żadnych kłopotów - ciągnął dalej wielki wojownik. - Po prostu pomagamy przyjacielowi. Rozumiem, że dla waszych mistrzów to sprawa wielkiej wagi, ale wysyłając was, abyście nas śledzili, niczego nie zyskają. Najwyżej trupy. Czy wyrażam się jasno? Jeden z mężczyzn spuścił wzrok, lecz drugi stał prosto, marszcząc brwi. - Czy zabijesz nas, jeśli będziemy za wami jechać? - Ale szybki, co? - zapytał Hirad. Bezimienny przestał stukać końcem miecza w ziemię. - Nie chcemy tego, ale nie możemy też ryzykować, że przeszkodzicie nam w tym, co musimy zrobić. Zatem wracajcie drogą, którą tu przyszliście. Czuć było wahanie. Stojąca z tyłu druga para mężczyzn coś gorączkowo szeptała. - Czy jest w tym coś niejasnego? - zapytał Hirad. W ciszy lasu jego głos brzmiał głośno i szorstko. Wiatr ucichł na moment, a potem kolejny powiew szarpnął jego płaszczem, włosami i grzywą konia i zagwizdał w splątanych gałęziach. - Nie nawykłem do pogróżek - rzekł przysadzisty mężczyzna. - To nie pogróżka - odparł Bezimienny. - Nazwij to radą z dobrego serca. Hirad nie mógł powstrzymać uśmiechu. Bezimienny użył tych samych słów wobec pokonanego Stylianna, poprzedniego władcy kolegium i potężnego przeciwnika. - Nie sądzę, aby to było coś śmiesznego - powiedział jeden z drugiej pary mężczyzn, stając między końmi. Był młodszy od swoich towarzyszy, średniego wzrostu, miał długi nos, małe usta i opadające powieki. Hirad poczuł, że napięcie rośnie. Wcześniej ta czwórka nie była gotowa do walki, ale być może teraz już są. On i Bezimienny patrzyli na nich uważnie. Nagle zza ich pleców odezwał się Ilkar. - Nie utrudniajcie tego, co jest bardzo proste - powiedział. - Śledzicie nas, a my bardzo grzecznie prosimy, abyście tego nie robili. Radzę, żebyście poszli swoją drogą. Co wy na to? Hirad zauważył, że trzej mężczyźni rozluźnili się, ale ten zwalisty zacisnął usta. - Mamy wyraźne rozkazy - stwierdził wyjaśniającym tonem. - No to teraz macie nowe - odparł Hirad. - Zamknij się - syknął Bezimienny. - Słuchajcie, nikt was tu nie widział. Wrócicie i powiecie, że jechaliśmy w stronę Greythorne, lecz zgubiliście nas w Thornewood. Wzruszył ramionami. - A nim odjedziecie, powiedzcie mi, kto was tu przysłał. Dordover? Mężczyzna skinął głową. - Zgubienie was nie będzie dobrze widziane - mruknął, i jego słowa spowodowały, że napięcie wróciło. Ilkar zachichotał. - Dajcie spokój. Wiem, że Vuldaroq i Rada Dordover bardzo chcą mieć swoje cudowne dziecko z powrotem, ale raczej nie pozbawią was głów z powodu zgubienia nas, co? Milczenie wskazywało, że mężczyźni uważają inaczej. - W żadnym wypadku walka z nami wam nie pomoże - skonstatował Bezimienny. - Niezależnie od tego, kto wygra, i tak nas „zgubicie”, nieprawdaż? Przez chwilę sprawiali wrażenie niezdecydowanych. Potem twarz zwalistego mężczyzny wykrzywiło coś, co można by uznać za uśmiech. Pochylił głowę i uniósł miecz. - Nie rozlewajmy krwi tutaj - powiedział i zawrócił swoich towarzyszy. Dosiedli koni i opuścili polankę. Bezimienny położył palec na ustach i cała trójka milczała, póki nie ucichł odgłos kopyt. - Wiesz, co zrobią, nieprawdaż? - zapytał. - Oczywiście - odparł Ilkar. - Zatem gdybyś był tak miły... Elf uśmiechnął się, utworzył kształt Płaszcza-Ukrycia i zniknął. - Chodź, Hirad - powiedział Bezimienny. - Ruszajmy. Już nie będą nas śledzić. - Pojechali do przodu? - Bez wątpienia. Hirad uśmiechnął się. Poprowadzili trzy konie ścieżką wiodącą do wyjścia z lasu, jakieś pół mili od tego miejsca, w którym do niego weszli. Szli wolno, żeby Ilkar miał czas na odnalezienie tych, którzy ich śledzili, i by tropiciele zdążyli się upewnić, że Krucy uwierzyli w ich kłamstwo. * * * Ilkar był rozczarowany. Oni naprawdę nie są dobrymi tropicielami. Opuściwszy Thornewood, czterej mężczyźni skierowali się na wschód i jakiś czas jechali wzdłuż lasu, pozostawiając ślady, których tylko ślepy mógłby nie zauważyć. Elf przyspieszył i przeciął granicę lasu. Wiejący mu w plecy wiatr wciąż nabierał mocy, na ciemnoszarym popołudniowym niebie wisiały grube chmury. Znalazł ich kilka mil dalej. Zwolnili i zażarcie dyskutowali, jeden z nich kreślił rękami łuki i wskazywał najpierw na las, a potem na otwarty teren w stronę Greythorne. Doszedłszy do porozumienia, zagłębili się w las, przedzierając się przez splątaną roślinność. Ilkar zapamiętał ich pozycję, po czym wrócił do miejsca, które ustalili razem z Hiradem i Bezimiennym. Nie spieszył się, wiedząc, że droga przez las może być trudna, zwłaszcza że prowadzili konie. - No i co? - rozległ się z plamy głębokiego cienia głos wojownika. Ilkar uśmiechnął się szeroko i zanurkował w gęstą roślinność, aby schronić się przed wiatrem, który nabierał mocy wichury. Było już dobrze po południu i zaczynało się robić ciemno. - Są jakieś półtorej mili przed nami, tuż za krawędzią lasu, i prawdopodobnie rozdzielili się, aby przeszukać większy teren. Jak chcesz to rozegrać? Bezimienny myślał przez chwilę. - Hirad, masz ochotę na niewielki spacer przez las? * * * Hirad wiedział, że tam będą, mimo że nie walczył z nimi od ponad czterech lat. Teraz, kiedy nie prowadził konia, mógł szybciej poruszać się przez Thornewood. Coraz silniejszy wiatr jęczał w potrzaskanych pniach i powykręcanych konarach drzew, szeleścił martwymi liśćmi, które w parodii życia tańczyły w powietrzu i na powierzchni ziemi. Barbarzyńca poruszał się cicho, ale nie tak jak Ilkar. Elfy były związanie z lasem w szczególny sposób, którego nie mógł sobie nawet wyobrazić, a co dopiero naśladować. Ze wszystkich znanych mu ludzi zbliżył się do tego Thraun, ale z tragicznym skutkiem. Dordovańscy tropiciele, bardzo dobrze ukryci na poboczu drogi, czekali, aż Krucy wyjadą z lasu w drodze do Greythorne. Kiedy Hirad znalazł się zaledwie kilka jardów od najbardziej wysuniętego na prawo człowieka, wyciągnął miecz. - Nie zrozumiałeś, co wam powiedzieliśmy?! - krzyknął. Mężczyzna podskoczył i odwrócił się, pod jego nogą strzeliła gałązka. - Pomocy! - krzyknął. - Nigdy nie zaatakowałem nieuzbrojonego człowieka - powiedział Hirad. - Dlatego radzę ci, wyciągaj broń. Stali na niewielkiej polance między splątanymi gałęziami, liśćmi i jeżynami. Mężczyzna wyciągnął swój długi miecz. - Pomocy! Był przerażony. Hirad widział to w jego oczach oraz ruchach ciała, dlatego postanowił uważać. Przerażeni ludzie potrafią zachować się w sposób absolutnie nieprzewidywalny. - Pomoc nie nadejdzie - powiedział i zrobił krok do tyłu, zachęcając gestem przeciwnika. Wiatr przyniósł echo krzyków pozostałych tropicieli, i już wiedział, że ma rację. Mężczyzna skoczył do przodu i szybko zaatakował. Hirad zablokował jego cios najpierw wysoko, potem na przeponie, a wreszcie odepchnął go wolną ręką, uniemożliwiając zadanie drugiego ciosu, tym razem wycelowanego w szyję. Mężczyzna zachwiał się i ślizgając się na liściach, złapał za gałąź, chcąc utrzymać równowagę. Hirad ruszył do przodu i pchnął go mieczem w brzuch, słusznie spodziewając się zbicia ciosu. Potem zmienił krok i kierunek ataku, aby zakręcić mieczem niewielkie koło nad głową. Tropiciel niemal w ostatniej chwili dostrzegł zbliżający się miecz i uchylił się, ostrze mocno uderzyło w hełm. Barbarzyńca zaklął, przeciwnik zaś sapnął i zachwiał się, ale nie upadł. Przez chwilę potrząsał głową, najwyraźniej oszołomiony. Potem rozwinął słabą obronę, lekko się chwiejąc i cofając. Z tyłu za Hiradem zobaczył dwa inne cienie, jeden górujący nad drugim, z nisko opuszczonym mieczem, którym bez przerwy stukał w ziemię. Barbarzyńca uśmiechnął się, zbił pchnięcie przeciwnika i wbił ostrze w jego szyję, zwinnie uskakując w bok, kiedy z uszkodzonej arterii trysnęła krew. Mężczyzna upadł, rzężąc, a krew spłynęła na leśne poszycie. Hirad podniósł wzrok i zobaczył, jak Bezimienny trafia swojego przeciwnika wyprostowaną ręką w twarz, a potem tnie go po nogach. Tamten padł, wykrzykując ostatnie w swoim życiu słowa. A więc dwóch już nie żyje, dwóch pozostałych miał Ilkar. W głowie Hirada pojawił się na chwilę niepokój, lecz kiedy jakieś dwadzieścia jardów od niego przeleciała z rykiem fala lodu, wiedział, że nie powinien się martwić. Bezimienny pojawił się przy nim, chowając do pochwy oczyszczony miecz. - Dobra robota. Ilkar chciał tamtych. To para magów. - Rozumiem. - Hirad ruszył niezdarnie w ślad za Lodowatym-Podmuchem, który wpadł w martwy las. - Ilkar? Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi. - Jestem tutaj. - Barbarzyńca znalazł elfa klęczącego nad skręconymi ciałami magów tropicieli. Zawsze denerwował go widok ofiar Lodowatego-Podmuchu. Na ich zamarzniętych twarzach, które stwarzały pozory życia, malował się ból nagłej śmierci, wyraz przerażenia. - Nie sądziłem, że lubisz to zaklęcie - zauważył. - Nie lubię - odparł elf. - Jest mało subtelne, ale w tej sytuacji nie miałem wielkiego wyboru. Elf nadal klęczał i nawet się nie odwrócił. - Co jest? - zapytał Hirad. - Sam zobacz. - Cofnął się i wskazał odsłonięty kark mężczyzny, którego hełm leżał obok. - Coś jest nie w porządku. Hirad zmarszczył brwi i pochylił się. Światła nie było za wiele, lecz dość, by dostrzec za uchem znajomy tatuaż. - Co...? - Podniósł głowę i rozejrzał się. - Bezimienny, co tu, do diaska, się dzieje? Ci ludzie nie zostali przysłani przez Dordover. To były Czarne Skrzydła. Rozdział 11 Selik znalazł wreszcie ujście dla swego gniewu i frustracji, gdy był o dzień podróży od Arlen. Jazda w stronę miasta, gdzie wedle wszelkich rozkazów powinien się zatrzymać wraz z wielką liczbą Czarnych Skrzydeł, była uciążliwa i nieprzyjemna. Zmienna pogoda powodowała, że to marzł, to mókł na deszczu, to wreszcie gradobicie niemal miażdżyło mu twarz. A jednak większość mieszkańców Balai nadal uważała, że to tylko zmienna pogoda. Nie pojmowali, co się za tym kryje. W końcu magowie tak długo mieli władzę nad ich umysłami, że prawda mogłaby zostać przyjęta jako rodzaj herezji. Selik nie mógł jednak milczeć i spać spokojnie. Magia wywoływała chaos w całym kraju, była jak rak, który należy usunąć. Vuldaroq przesadzał w swojej interpretacji Proroctwa Tinjaty, mówiąc, że ta dziwka i jej córka są jedynymi osobami ponoszącymi za to odpowiedzialność, Selik wiedział, że kryje się za tym coś więcej. Kiedy w grę wchodzi magia, wszyscy magowie zwierają szyki, co czyni ich tak samo winnymi, jak prawdziwego sprawcę. Dlatego Selik postanowił, że skończył się już czas tolerancji dla kolegiów. Na granicy Easthome stracił resztki panowania nad sobą. Rozlokowała się tam niewielka wspólnota, licząca może sto pięćdziesiąt rodzin, mieszkająca na tyle blisko Arlen, by korzystać z handlu z dobrze prosperującym portem. Ciężko pracujący mieszkańcy od pokoleń uprawiali ziemię, zbiory karmiły ich samych, a nadwyżki sprzedawano na tętniących życiem rynkach Arlen, a nawet docierały do Calaius. Ale nie w tym roku. Kiedy popołudnie skłaniało się ku wieczorowi, Selik na czele ośmiu kohort wjechał do miasta, szukając kwater, aby następnego dnia dołączyć do Czarnych Skrzydeł w Arlen. Katastrofa, która pochłonęła Easthome, szła tuż przed nimi. Zboże leżało pobite, płoty i żywopłoty wyrwane, stodoły i domy potraciły dachy. Resztki przewróconych stajni walały się dookoła. Selik zatrzymał się przy jednym z domów. Stał tam mężczyzna, spoglądając na zrujnowane pola i niemal nie zwracając na niego uwagi. Selik zsiadł z konia i dopiero wtedy rolnik obrócił się ku niemu, niedowierzanie mieszało się na jego twarzy z poczuciem porażki. Był młody, jeszcze przed trzydziestką, miał szerokie, muskularne ramiona, jasne włosy i gęste brwi. - Co się stało? - zapytał Selik. Rolnik popatrzył uważnie na niego, a potem na siedzących na koniach ludzi. - Czarne Skrzydła? - zapytał. Selik kiwnął głową. - Przybyliście, aby powstrzymać wiatr, prawda? Najlepiej odjedźcie i pozwólcie nam się pozbierać. Nie chcemy kłopotów. - Ale ja ich nie przynoszę - powiedział niewyraźnie Selik, usiłując się uśmiechnąć. - To wszystko przez wiatr? Rolnik skinął głową. - Nagle pojawił się zeszłej nocy. Z czystego nieba. Wszyscy straciliśmy zbiory. Niektórzy trzodę i domy. - Odwrócił się w stronę pola. - Mieliśmy ziarno w spichrzu, abyśmy mogli przetrwać zimę, ale starczyłoby go tylko dla nas, a tu cztery dni temu przyszła ponad setka ludzi z Orytte. Oni stracili wszystko. Selik domyślał się, co się stało. Rolnik potwierdził jego przypuszczenia. - Nadeszło morze i zabrało miasto - powiedział. - Większość mieszkańców nie żyje, tak mówią ocalali. Myśleliśmy posłać ich do Arlen, ale oni nie chcą już oglądać wody. Sądzę, że to rozumiesz. Zatem przygarnęliśmy ich i teraz nie możemy ich wykarmić. Przynajmniej nie przez długi czas. Selik spojrzał na swoich ludzi, którzy przysłuchiwali się tej rozmowie. Niektórzy z nich z niedowierzaniem kręcili głowami. Selik westchnął, nagle zabolało go w piersi tam, gdzie zimno dotknęło go tak głęboko. To wystarczyło, by wzmocnić jego determinację. - Zatem co zrobicie? - zapytał grzecznie. Rolnik pokazał palcem w stronę środka wsi. - W karczmie właśnie nad tym radzą. Ludzie chcą wiedzieć, nim zaczną zimą głodować. Najwyraźniej Evansor zamierza zwrócić się o pomoc do kolegiów. One mają złoto, prawda? - A ten Evansor to...? - Selik znów znał odpowiedź, zanim padła. - Nasz mag - potwierdził rolnik. Selik splunął. - Magowie. Od nich niczego nie dostaniecie. - Żar jego słów zaskoczył rolnika. - Człowieku, to oni są sprawcami tego wszystkiego. Naprawdę sądzisz, że to normalne? Huragan z jasnego nieba, morze zabierające Orytte? Tego jest tyle, że serce by ci pękło. To magia jest temu winna. Rolnik zmarszczył brwi. - Cóż, coś o tym słyszeliśmy, ale Evansor... - Evansor, Evansor - przerwał mu Selik. Gorąco pragnął stawić mu czoła, nazwać go zdrajcą, którym bez wątpienia był. - Na pewno jest bardzo przekonujący. Nachylił się w stronę mężczyzny. - Lecz wierzenie magowi to powierzanie swojego życia mordercy. - Szybko odwrócił się i wskoczył na siodło. - A czemu ty nie jesteś na tej radzie? - Bo muszę pilnować swojego. I dlatego, że nim noc się skończy, tam będą kłopoty. - Tak, będą - potwierdził Selik. - Ale to początek czegoś słusznego. * * * - Co zrobimy, gdy ją znajdziemy? - zapytał Hirad. Niedługo po opuszczeniu Thornewood Krucy zatrzymali się, by odpocząć na szczycie wzgórza, nad którym ryczał wiatr, zabierając ze sobą zapach krwi i śmierci. Siedzieli rzędem, ostry, zimny wiatr dął im w twarze, a bukłak krążył z rąk do rąk. Wkrótce zamierzali wyruszyć w podróż do Greythorne. Planowali zjawić się tam kilka godzin po zmierzchu. Bezimienny odłożył bukłak i wbił dłonią korek. - Dobre pytanie, ale czy nie chodziło ci o „jeśli”? - Nie, o „gdy” - odparł Hirad, spoglądając na przyjaciela. Pod burzową chmurą jego krótko przycięte włosy wyglądały szaro, a spojrzenie świadczyło, że jego umysł znajduje się gdzie indziej. - Jak zawsze. Ilkar zachichotał. - Cieszę się, że nie straciłeś wiary w swoje możliwości, Hirad. - W końcu to tylko praca. - Wzruszył ramionami. - Zapłata nie jest za duża, ale kiedy już ją weźmiemy, zawsze kończymy robotę. Jednak pytanie nadal pozostaje. Widzę to tak: tej dziewczynki chcą Łowcy Czarownic, Dordovańczycy, Xeteskianie i bogowie wiedzą, kto jeszcze. Gdzie będzie bezpieczna? - Sądzę, że tam, gdzie jest - odburknął Ilkar. - I sądzisz, że to źle? - zapytał Bezimienny. - Oczywiście nie musimy niczego robić. Być może tylko się upewnimy, że jest bezpieczna. Lyanna jest córką Erienne i Densera, nigdy o tym nie zapominajmy. Elf chrząknął. - Bezimienny, to nie jest takie proste, i ty o tym wiesz. Nie możesz mówić o tym jak o poszukiwaniu zwykłej małej dziewczynki. To, kim ona jest i co sobą reprezentuje, wywołuje to całe zamieszanie. Bogowie, spójrz teraz w górę i zobacz, co ona niechcący tworzy. Podnieśli głowy. Niebo przesłoniły gęste, złowróżbne czarne chmury pędzące szybko na północ. Kiedy spadnie deszcz, będzie to prawdziwa nawałnica. - Uważasz, że to przez Lyannę? - zapytał Hirad. - Wiesz, to dość nieprawdopodobne. - Hirad, dowody są przytłaczające - powiedział Ilkar. - Doprawdy? Dwa tysiące lat temu jakiś mag pisze Proroctwo i nagle okazuje się, że mówi o Lyannie? - Hirad pokręcił głową. - Słuchaj, wiem, że ostatnio mamy nietypową pogodę, ale... - Nietypową? - wykrztusił Ilkar. - Powinniśmy teraz zbierać plony pod ciepłym jesiennym słońcem. A tymczasem mamy trzęsienia ziemi, huragany i zapomnieliśmy już, jak wygląda słońce. Bogowie, w górach Balan padało tak mocno, iż sądziłem, że mi głowa pęknie. Nie możesz uważać, że to normalne. Hirad wzruszył ramionami. - Dobrze, to nie jest normalne, ale nic z tego, co powiedziałeś, nie wskazuje na Lyannę. Chcę powiedzieć, że to może być ktokolwiek inny. - Na przykład? - warknął Ilkar. - Ilkar, on ma rację - powiedział Bezimienny. - To tylko teoria. - Ale w Julatsie mówiłeś, że... - zaczął elf. - Mówiłem, iż Dordover wierzy w Proroctwo Tinjaty. Teraz wygląda na to, że okazję wykorzystały też Czarne Skrzydła, co wcale mnie nie dziwi. Dlatego pędzę za Erienne i Lyanną. Aby ich powstrzymać. To nie znaczy, że sam w to wierzę. Ilkar zamyślił się. Przejechał dłonią po włosach. - Nie wiem, jak mam was przekonać, ale sami zobaczycie. Potrzebuję tylko, abyście mi zaufali. Lyanna nie jest niewinnym dzieckiem, a ten bałagan żywiołów jest spowodowany przez magię. Wierzę, że ona wywołuje to wszystko, tak jak mówią Dordovańczycy. Nawet teraz mogę wyczuć igrającą wśród nas manę, i to nie jest zwykła mana. Jeśli okaże się, że mam rację, to będzie to początek rozkładu systemu kolegiów. To trzeba załatwić jak należy. - Co dokładnie masz na myśli? - Bezimienny mocno zmarszczył czoło. - Jeszcze nie wiem. To jeden z powodów, dla których tu jestem. Jako Julatsańczyk, przerażony tym, co ona jeszcze może spowodować. Wiem, że dla was to teraz pewnie bez znaczenia, ale Lyanna i Al-Drechar mogą pod osłoną Jednej Drogi łatwo ogłosić powrót dominacji Xetesku. A to nie byłoby dobre dla żadnego z nas. - A zwłaszcza dla Julatsy, co, Ilkar? - zapytał Bezimienny. - Ale masz rację, teraz to bez znaczenia. Zapewnienie bezpieczeństwa Lyannie i Erienne to najważniejsza sprawa, zgodzicie się z tym? Ilkar zawahał się, nim odpowiedział. - Jak już mówiłem, to nie jest takie proste. - Powiedz mi zatem, co w tym jest tak strasznie skomplikowanego - zażądał Bezimienny. Hirad był zaskoczony gniewem w jego głosie. - Właśnie powiedziałem - warknął julatsański mag. - Nikt nie chce jej skrzywdzić, ale nie jestem pewien, czy chronimy ją przed nimi, czy ich przed nią, rozumiesz? Nie wiem, jak powstrzymać dziewczynkę przed powodowaniem tych wszystkich zniszczeń. Denser mówi, że Dordovańczycy chcą ją zabić, i łatwo mogę się z tym zgodzić. Sądzę, że jesteśmy w stanie pozbyć się Łowców Czarownic. Z pewnością nie są tak liczni ani potężni, aby stanowili prawdziwe zagrożenie. Myślę też, że Xetesk ma na względzie tylko własne interesy, a to zagraża mojemu kolegium, zwłaszcza kiedy jesteśmy tacy słabi. Al-Drechar zaś chcą być nieśmiertelni, i nie jestem pewien, czy powinniśmy to popierać. - Gdzie zatem w tym wszystkim jest Lyanna? - zapytał Hirad. - Wydaje mi się, że w twoim rozumowaniu ona jest tylko dodatkowym elementem. - Tak, Ilkar, ty pewnie byś chciał znaleźć się w jednym lub drugim obozie - dodał Bezimienny. Był spięty, jego oczy patrzyły zimno. Ilkar poruszył uszami i w zamyśleniu zagryzł górną wargę. - Chcę, aby magiczna równowaga Balai została utrzymana. Sądzę, że to najlepsze dla wszystkich, nie tylko dla Julatsy. Dlatego nie wolno pozwolić Lyannie na powrót do Dordover, Xetesku ani żadnego innego kolegium. Powinna zostać nauczona przez Al- Drechar, jak ma kontrolować wybuchy powodujące całe to zamieszanie, i to wszystko. Nie powinno być powrotu do Jedności. Nigdy. - A jeśli Denser, Xetesk albo ktoś inny nie zgodzi się z tobą? - zapytał Bezimienny. - A jeśli uznają, że jej trening powinien trwać dalej, aż do naturalnego końca? Ilkar wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę wciąż zasłoniętego wrzosowiskiem Greythorne. - Zrobiłbyś to, prawda? Niech to szlag, wiedziałem! - Bezimienny zerwał się i zrobił krok w stronę elfa. Hirad także podniósł się i stanął między nimi. - Spokojnie - powiedział z naciskiem. - Co miałby zrobić? Bezimienny spojrzał ponad jego ramieniem na elfa. - Pozwoliłby jej umrzeć. - Zabiłby ją? - Nie, nie sądzę. Ale nie sądzę też, że stanąłby w jej obronie. Mam rację, Ilkar? Ilkar nawet nie odwrócił głowy. - Widzisz? - Twarz wojownika poczerwieniała i Hirad uświadomił sobie, że powinien w dalszym ciągu stać między nimi. - To tylko mała dziewczynka, ty draniu. Jest córką Densera. Jak możesz w ogóle o tym myśleć? Bogowie, miałem o tobie lepsze zdanie, Ilkar. Hirad obawiał się następnego ruchu Bezimiennego. Dotarła do niego obrzydliwa świadomość, że po raz pierwszy Bezimienny stanowi rzeczywiste zagrożenie dla Ilkara. Nagle elf odezwał się zza jego pleców. - Znasz mnie dość dobrze, Bezimienny. Być może to ja źle cię oceniałem. - Ilkar, sam jestem ojcem i rozumiem, co musi czuć Denser. - On jest też moim starym, zaufanym przyjacielem, i nie chciałbym, aby coś złego przydarzyło się jemu, Erienne czy Lyannie. Lecz ona jest dzieckiem Jedności, z każdym dniem staje się to dla mnie coraz bardziej jasne. Proroctwo Tinjaty okazało się jak na razie przygnębiająco prawdziwe. Przynajmniej ja tak uważam. Noc Lyanny dopiero się zaczęła, i jeśli nie będzie odpowiednio kontrolowana albo powstrzymana, oznacza to dla nas wszystkich zniszczenie. Nie widzę, aby ktokolwiek uczynił postępy w kontrolowaniu jej. Najwyraźniej Al-Drechar też się nie udało, prawda? Hirad poczuł, jak Bezimienny rozluźnia się. To mu wystarczyło, aby odwrócić się i spojrzeć na Ilkara. Wyraz twarzy elfa i rozpacz w jego oczach świadczyły, iż głęboko wierzy w wypowiedziane słowa. - Nie przesadzasz? - zapytał. - Co masz na myśli, mówiąc „Noc”? - Nie, Hirad, nie przesadzam. Chyba że za przesadę uważasz to, co stało się z Thornewood. A tego, jak wiemy, nie można nazwać zwykłą burzą. Słuchaj, kiedy mag uczy się akceptować przepływ many, zwykle nastaje dla niego krótki okres ciemności. Jego zmysły są poza kontrolą, umysł zwraca się do wewnątrz, a mana tłucze się po głowie. To tak, jakby znaleźć się w huraganie w całkowitej ciemności, dlatego nazywa się to Nocą. Magowie w kolegiach mają Skarbiec Many, aby kontrolować jej przepływ, gdyż inaczej byłby on obezwładniający. A Lyanna ma tylko Al-Drechar, którzy najwyraźniej nie potrafią obronić jej przed Przebudzeniem ani przed nami. Jej Noc może trwać bardzo długo. Tak myślę, i uważam, że mam większe podstawy niż wy, aby wygłaszać takie sądy. - Sądzisz, że byłoby lepiej, gdyby umarła? - Niech cię, Bezimienny, nie! - Ilkar poderwał się. - Może do tego dojść, ale z pewnością ja nie przyłożę do tego ręki. - Denser nie będzie chciał tego słyszeć - ostrzegł go Bezimienny. Elf pokręcił głową. - Będę bardzo zaskoczony, jeśli okaże się, że on o tym nie wie. Jest magiem i nie jest głupi. Wie, co on i Erienne chcieli stworzyć, i uważam, że, niestety, to im się udało. - Zatem najlepiej będzie, jeśli się z nim spotkamy, prawda? Wygląda na to, że może potrzebować naszej pomocy. Trzej starzy przyjaciele dosiedli koni i ruszyli w stronę Greythorne. Ich milczenie było tak pełne złości i ponure, jak niebo nad nimi. * * * Przez kilka chwil Selik nasłuchiwał wściekłych głosów dochodzących z gospody, po czym z hukiem otworzył drzwi i wszedł do środka. Jego ludzie tłoczyli się za nim, z wyjątkiem jednego, który został przy koniach. Trzej mężczyźni stali na barze, spoglądając na około pięćdziesiąt osób siedzących na krzesłach i stołach lub opierających się o ściany czy słupy. Gospoda była niska, oświetlona lampami. Gęsty fajkowy dym unosił się wokół ich głów, jego słodkawy zapach tłumił woń wina i piwa. Głośne wejście odniosło skutek - wszyscy uciszyli się i obrócili głowy w jego stronę. Selik podszedł spokojnie do baru, stając pomiędzy trzema mężczyznami. Po prawej miał tego, który musiał być Evansorem, po lewej dwóch starszych rolników. Mag był młody i szczupły, nienawykły do fizycznego wysiłku, a ubranie miał zbyt dobre, aby przydało się do pracy w polu. Selik rozejrzał się po gromadzie leniwym ruchem głowy. Niektórzy byli przerażeni, inni zbyt mocno płonęli gniewem, by zastanawiać się, co on sobą reprezentuje, a większość po prostu gapiła się, czekając, aż coś powie. Doskonale. Uciszył sprzeciw jednego ze starszych rolników, unosząc lewy palec wskazujący. - Jestem Selik i niektórzy z was mogli słyszeć o mnie i pracy, jaką wraz z moimi towarzyszami wykonujemy dla waszego dobra. - Wskazał na ludzi, którzy rozproszyli się po gospodzie. - Widziałem zniszczenia na waszych polach. Słyszałem o dodatkowych gębach do wyżywienia. Współczuję wam wszystkim. Mag za jego plecami cicho kaszlnął. Selik zignorował go. Odrzucił do tyłu kaptur i czekał na wyrazy wstrętu i współczucia. - Widzicie, co ze mną zrobiła magia. Teraz doświadczacie jej zła na sobie. - Uniósł dłoń, gdyż szum stał się zbyt głośny. - Wiem, że tego nie pojmujecie, ale wasz mag to rozumie, prawda, Evansor? Poczuł, jak mag wzdryga się, kiedy padło jego imię. - To nie był zwykły wiatr. To magia zniszczyła waszą wioskę. - Selik udał zaskoczenie. - Och, zapomniał wam powiedzieć? Cóż, może powinien to zrobić teraz? Odwrócił się, aby spojrzeć na Evansora, i poczuł, że gromada robi to samo. Szło mu łatwiej, niż przypuszczał. Blada twarz Evansora rozciągnęła się w nikłym uśmiechu, kiedy wyciągnął przed siebie ręce. - Przyjaciele, Czarne Skrzydła zawsze nienawidziły magii. Nie pozwólcie, aby was zwiedli. Mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Na przykład jak przeżyć zimę, jeśli nie poprawi się pogoda. Tymi słowami uspokoił może parę osób, ale Selik jeszcze nie skończył. - Unikasz odpowiedzi. Wystarczy proste „tak” lub „nie”. Czy wiatr, który zniszczył tę wioskę, był naturalny czy nie? - Selik złagodził swój głos. - Dalej, Evansor, jesteś wśród przyjaciół. Sam tak powiedziałeś. Odpowiedz. Evansor popatrzył po gromadzie, Selik z satysfakcją obserwował, jak się skręca. Sieć pięknie się zaciągała. Milczenie było coraz cięższe, a z każdym uderzeniem serca narastało podejrzenie. - J-ja czu-czułem ma-magię w wietrze - powiedział. - Ale... - Ale nie sądziłeś, że należy powiedzieć ludziom, iż plugastwo, które stworzył twój rodzaj, sprowadziło na nich wszystkich zagładę? Odwrócił się do gromady, widział na ich twarzach różne uczucia, od zaskoczenia po nabiegłą krwią furię. Widział też, jak jego ludzie szepczą do niektórych uszu, kierują ich myślami, sugerują im działania. - I co wy na to? - Nie rozumiem - powiedział ktoś. To stwierdzenie zostało podchwycone przez innych. - Czego można tu nie rozumieć? - zapytał Selik. - Wiatr, który zniszczył wasze pola, był ożywiony magią, a nie działaniem bogów. A wasz przyjaciel nie chciał, abyście o tym wiedzieli. Czy sądzicie, że zalanie Orytte było naturalne? Albo Denebre? Albo tuzina innych miast, które mógłbym wymienić? Magia niszczy ten kraj, a wy siedzicie i pytacie maga, co robić. Umrzecie z głodu, a to wszystko sprawka jego i jemu podobnych. - Słyszał, jak tłum porusza się i mruczy. Był już blisko, bardzo blisko. - Czy będziecie pytać diabła o drogę do piekła? Selik usłyszał, jak ktoś mówi „nie”, i nagle hałas stał się większy. Gniewne głosy upominające się krzykiem o odpowiedź były uciszane przez jednego ze starszych rolników po jego lewicy. - On posuwa się za daleko - mówił niemal błagalnie mężczyzna. - Przychodzi tu i rozsiewa swoją truciznę. Evansor to nasz przyjaciel. - Przyjaciel? - Selik rozłożył dłonie w dramatycznym geście. - Kto potrzebuje takiego przyjaciela, który nie powie prawdy, kiedy jest to dla niego niewygodne? Który bierze pieniądze za odpędzanie szczurów od stodół i leczenie z wrzodów waszych rąk, lecz jest lojalny tylko wobec swego kolegium? Wierzcie mi, on nie jest lojalny wobec was. Nikogo z was. Nie dajcie się ogłupić, tak jak ja dałem się ogłupić. Nie pozwólcie, aby wasza twarz stała się taka, jak moja twarz. - Selik podniósł głos, aby nabrał mocy. Ma ich, był tego pewien. - Ta parodia człowieka to problem, a nie rozwiązanie. A problemy muszą być usuwane! Uderzył pięścią w dłoń i spojrzał na Evansora, słysząc, jak gwar narasta. Mag był bardzo wystraszony, i Selik wiedział, że przemówi i pogrąży się do reszty. - Proszę, przyjaciele! - krzyknął Evansor. - Nie jestem waszym wrogiem, mogę wam pomóc! - Tak, odchodząc stąd! - krzyknął ktoś. Tym kimś był jeden z Czarnych Skrzydeł, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. - Precz! Precz! Precz! - Proszę! - W oczach Evansora była rozpacz, jego wzrok omiatał całe pomieszczenie. Selik złapał go za kołnierz. - Nie dotykaj mnie, Czarne Skrzydło, albo cię... - Co? - Głos Selika uciszył wszystkich. - Powalisz mnie, tak jak to uczyniliście ze zbiorami tych dobrych ludzi? Jakie to będzie zaklęcie? Ogień czy lód? Selik przyciągnął go bliżej, a potem cisnął w gromadę. Tam pięść Czarnego Skrzydła uderzyła maga w policzek, odrzucając jego głowę do tyłu i zmiękczając nogi. Tłum ryczał, ale nikt się nie ruszał. Evansor tracił kontrolę nad sytuacją. Selik uśmiechnął się, widząc, jak jego oczy zwężają się w gniewie, a potem tracą skupienie, kiedy mag zaczął przygotowywać się do rzucenia zaklęcia. - Uwaga, zamierza czarować! - krzyknął ktoś. Znowu Czarne Skrzydło. Selik machnął ręką na dwóch swoich ludzi. Ruszyli do przodu. Evansor uwolnił zaklęcie. Była to Spirala-Mocy, na tyle silna, aby odrzucić ich do tyłu. - Cofnijcie się. Nie chcę nikogo skrzywdzić! - krzyczał Evansor. - Proszę. Ktoś rzucił butelkę, przeleciała o włos od maga. - Złamał mi rękę! - krzyknął jakiś mężczyzna. I to wystarczyło. Kiedy ruszyli, Selik sprytnie usunął się na bok, podcinając jednego z nich. Ten upadł, popychając tych, którzy stali z przodu. Z pewnością zamierzali tylko złapać maga, zaprowadzić go na skraj wioski i wyrzucić, ale w tłumie byli ludzie Selika, dlatego już po pierwszym ciosie Evansor nie miał szansy. Podczas gdy starzy rolnicy rozpaczliwie starali się odciągnąć ludzi, na bezradnego maga spadał cios za ciosem. Jego krzyki i błagania ginęły w wyciu tłuszczy, pragnącej wymierzyć karę niewinnemu. Selik widział, jak w stronę twarzy Evansora leci noga od krzesła i rozbija mu nos, potem widział buty depczące i kopiące jego ciało, a na koniec w świetle latarni błysnął nóż, który zatonął w jego sercu. Kopali go jeszcze długo po tym, jak umarł. Dowódca Czarnych Skrzydeł zebrał swoich ludzi. Nienawiść tłumu znikała tak szybko, jak się pojawiła. Ludzie zaczęli się cofać, przerażeni tym, co zrobili. Rozległy się pierwsze zaskoczone głosy, gdzieś z tyłu płakała kobieta. Selik uśmiechnął się, podszedł do drzwi gospody i odwrócił się. - Ścieżka sprawiedliwych zawsze jest zbroczona krwią niegodziwców - oznajmił gromadzie ludzi, którzy teraz chcieli tylko usłyszeć usprawiedliwienie dla morderstwa, które wspólnie popełnili. - To wielki dzień dla Balai. Zbyt długo magia niszczyła nasz kraj. Pora, abyśmy zapragnęli zadośćuczynienia. Powiedzcie o tym wszystkim, których spotkacie. Nie będziemy już drugimi po magach. I wyszedł z gospody. Burza i gniew w jego sercu zostały ukojone. A teraz jeszcze ta suka, pomyślał. * * * Lyanna nie rozumiała tego, wiedziała tylko, że boli, i chciała, aby przestało. Obiecały jej uwolnienie od koszmarów, przez które budziła się tak przerażona. Obiecały, że uspokoją wiatr, który wieje wewnątrz jej głowy. Lecz nie mogły. Na początku to im się nawet udawało, ale teraz mama była daleko i szukała taty, a one zdawały się robić coraz starsze. Chodziły wolniej, a ich oczy były coraz ciemniejsze, to pewnie dlatego tak często się złościły. Zatem koszmary powróciły. Wiatr ryczał w jej głowie i sprawiał ból, czasem czuła się tak, jakby było ciemno, choć trwał dzień. Kiedy to zaczynało się dziać, żałowała, że nie ma mamy, aby ją utuliła i leżała obok, kiedy ona płakała. Lyanna popatrzyła na błękitne niebo i rosnące w ogrodzie drzewa. Liście na gałęziach wyglądały jak machające do niej małe duszki. Uśmiechnęła się. Być może duszki porozmawiają z nią. Ephy i inne elfki jakoś nigdy nie miały czasu. Były zbyt zajęte tą śmierdzącą fajką. Wiatr wewnątrz niej na chwilę przestał dąć. Co za ulga. Pomyślała mocno, i gałęzie najbliższych drzew schyliły się ku niej, aby duszki mogły z nią porozmawiać. To będzie fajna zabawa. * * * Cleress zaciągnęła się głęboko, czując, jak dym płynie przez jej stare i zmęczone ciało. Tytoniowa mieszanka uspokajała jej mięśnie i znieczulała artretyzm wykręcający lewe kolano w sękatą, spuchniętą parodię stawu. Siedząca obok niej przy stole Myriell sprawiała wrażenie wyczerpanej. Wkrótce zaśnie, tak jak to już zrobiła Aviana. Tylko Ephemere czuwała nad dzieckiem, które tak szybko je niszczyło. Nie doceniły jej mocy, a raczej nie uwzględniły, ile własnej będą musiały użyć, aby osłaniać tak niezrównoważone Przebudzenie. Poza magią, ta dziewczynka miała też mnóstwo energii. Była kochana, lecz z każdym dniem jej nastroje gwałtownie się zmieniały, od radości i zdziwienia do strachu i przygnębienia. Cleress ciągle musiała im przypominać, że pomimo szalejącej many, ledwie opanowanej przez Lyannę z powodu nieumiejętnie przeprowadzonego przez Dordovańczyków Przebudzenia, nadal pozostawała małym dzieckiem. A to powodowało, że kiedy Erienne wyjechała, wszystkie cztery musiały wejść w rolę wyrozumiałej babci. I choć Lyanna bez wątpienia im wierzyła, mimo że po wyjeździe Ren’erei nie zaufała żadnemu z elfów z Gildii, miały z tym trudności, gdyż nie ćwiczyły tej umiejętności przez wiele dziesięcioleci. Popełniły zatem błędy, z których najgorszym było pozwolenie, aby Lyanna zawsze bawiła się sama. Ciągle obserwowały jej umysł i przepływy many wokół niej, lecz nie o to naprawdę chodziło, i Cleress o tym wiedziała. Ale przecież musiały odpoczywać, i pokusa, aby to czynić za każdym razem, kiedy jej nie uczyły ani nie osłaniały, była nie do odparcia. Cleress wciągnęła głęboko dym z fajki, po czym upewniła się, że jeszcze się pali, i przekazała ją Myriell. Musiała włożyć cybuch w usta siostry, żeby ta uświadomiła sobie, że otrzymała fajkę. - Która godzina? - wymamrotała, nim się zaciągnęła. - Zbyt wcześnie, aby polegać na lemiirze w tej fajce, Myro. Słońce opada, ale noc jest jeszcze daleko. - Chyba nie dla dziecka. - Chyba nie - zgodziła się Cleress. To krótkie stwierdzenie Myriell gnębiło ich zniszczone umysły. Elfki wspierały się na sobie, dawały sobie nawzajem siłę, troszczyły się o swoje ciała i umysły najlepiej, jak potrafiły. I martwiły się, czy Lyanna zdąży nauczyć się choć odrobiny samokontroli, nim ich zdolność do nauczania jej, kontrolowania i ochraniania wreszcie się skończy. Cleress, ogród, teraz. Głos Ephy rozległ się w jej głowie jak alarm, serce zaczęło jej walić jak młot. - Mamy kłopoty, Myro. Zostań tu. Zawołam cię, jeśli będę w potrzebie. - Spróbuj tego nie zrobić - mruknęła Myriell. Cleress dźwignęła się na nogi i pokuśtykała. Lemiir nie działał jeszcze tak mocno, aby całkowicie stłumić ból, który przeszywał jej kolano i plecy za każdym razem, kiedy stawała na chorej nodze. Przeszła przez jadalnię i salę balową. Troska przyspieszała jej kroki, niepokój Ephemere przyćmiewał umysł. Ephy stała w drzwiach do ogrodu i wyglądała na zewnątrz, przytrzymując się futryny. Kiedy Cleress podeszła do niej, nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Na środku ogrodu siedziała ze skrzyżowanymi nogami Lyanna w swojej ukochanej błękitnej sukience. Ręce miała wyciągnięte przed siebie i z błogim uśmiechem spoglądała w górę. A wokół niej poruszały się drzewa. Gałęzie pochylały się ku niej, liście szeleściły, kwiaty otwierały, a zarodki owoców zmieniały swój kolor. Osiem czy dziewięć drzew poruszało się w kierowanym przez Lyannę tańcu. Najbardziej urzekły Cleress liście. Wirowały niczym pulsujący wiatr nad polem kukurydzy, niemal we wszystkich możliwych kierunkach. Ich taniec był czarujący, ciemnozielona góra i srebrny spód mrugały jak dziesiątki tysięcy oczu, kiedy zwijały się wdzięcznie na szczupłych szypułkach. Dźwięki, jakie przy tym wydawały, przypominały szepty i śmiechy, brzmiały jak głos kogoś rozbawionego. A Lyanna spoglądała na drzewa i poruszała bezgłośnie ustami, jakby... - Rozmawia z nimi - szepnęła Cleress. - Tak - zgodziła się Ephemere. - Wyobraźnia dziecka nie zna granic, a Lyanna ma moc, aby ożywiać swoje sny. Kłopot polega na tym, że ona płonie. Kiedy to się skończy, będzie ją bolała głowa. - A na Balaię spadnie kolejny wicher - dokończyła Cleress. Dostroiła spojrzenie do spektrum many i zobaczyła, co Ephemere ma na myśli. Kształt, jaki Lyanna nieświadomie nadała manie, aby manipulować drzewami, przypominał niesamowitą pajęczynę, w którą zewsząd wpadały brunatne włócznie many, tworząc wiry nabierające wielkości i siły w miarę znikania z pola widzenia. A to była wskazówka dla tych, którzy szukali jej w złych zamiarach. Dziewczynka nie miała pojęcia, co tworzy, lecz skutki tego będą odczuwane na całej Balai, gdzie się urodziła i gdzie zawsze będzie źródło jej many. Cleress mogła sobie wyobrazić, że rozproszenie uwolnionej many w takiej ilości spowoduje jej manifestację w postaci potężnego żywiołu. Tinjata miał rację, Przebudzone Dziecię Jedności może zniszczyć Balaię nawet w pół roku. Zadaniem ocalałych Al-Drechar jest więc powstrzymanie jej przed takimi wyskokami, dopóki nie stanie się na tyle dorosła, by opanować sposób ich kontrolowania. Jeśli tego nie zrobią, zostanie im tylko jedno wyjście, ale samo myślenie o tym było obrzydliwe. Nie po raz pierwszy Cleress przeklęła Dordovańczyków za mieszanie się do tego, czym nigdy nie powinni byli się zajmować. - Co chcesz, abym zrobiła, Ephy? - Idź i porozmawiaj z nią. Posłuchaj, jak do nich mówi. A ja złapię blask i będę kontrolować kształt many. Cleress skinęła głową i weszła do ogrodu. Sprawiał niesamowite wrażenie, choć słońce późnego popołudnia rzucało ciepłe, żółte światło. Ptaki nie śpiewały, a skrzypienie konarów i gałęzi pod kontrolą Lyanny brzmiało dziwnie w stojącym bez ruchu powietrzu. Kiedy Cleress zbliżyła się, zauważyła, że wzrok Lyanny przeskakuje z liścia na liść, a jej uśmiech na przemian pojawia się i niknie, jakby odpowiedzi, które otrzymywała, sprawiały jej przyjemność. Jej wyciągnięte ramiona drżały z wysiłku, by podtrzymać kształt many, czoło miała zmarszczone. Była zmęczona. Cleress uklękła przy niej i odsunęła z jej czoła kosmyk włosów. - Lyanno, słyszysz mnie? - zapytała. Mimo działania lemiiru jej głos brzmiał cicho. - Popatrz, Clerry, mam tu przyjaciół - odparła Lyanna, nie przerywając swojego zajęcia. Jej głos był stłumiony z wysiłku. Cleress uniosła głowę i musiała uśmiechnąć się, widząc to, co kazało Lyannie podtrzymywać czar. Pochylające się gałęzie niemal dotykały jej twarzy, głaskały wyciągnięte ręce, poruszały się i płynęły niczym macki życzliwego morskiego stwora. Sztywność kory zniknęła zastąpiona giętkością ciała. Na gałęziach zaś tańczyły i szeleściły liście, skręcały się i gięły, a ich łagodny szum brzmiał niemal jak muzyka. To był wspaniały widok i Cleress popatrzyła na Lyannę, zastanawiając się, cóż takiego dziewczynka wyobraża sobie, iż widzi i słyszy. - To dobrzy przyjaciele? - zapytała Cleress. - Ładnie wyglądają. - Tak, ale nie mogą z tobą rozmawiać, bo byś ich nie zrozumiała. - Aha, pojmuję. I cóż oni ci mówią? - Idą tu źli ludzie, ale także idą dobrzy, aby nam pomóc. A ty jesteś bardzo zmęczona, i to przeze mnie, ale nie martw się, wszystko będzie dobrze. Cleress nie mogła wymówić ani słowa. Popatrzyła tylko na Ephemere, jej siostra była mocno skoncentrowana. Miała zamknięte oczy, a ręce trzymała na przeponie. - Skąd oni to wiedzą? Muszą być bardzo mądrzy. Lyanna skinęła głową, a liście zaszeleściły, jakby biły jej brawo. - Wiedzą, bo tacy właśnie są, głupiutka. Stara Al-Drechar stłumiła westchnienie. Lyanna wyczuwała niuanse w przepływie many. Niektóre prawdopodobnie przejęła od Erienne, lecz reszta pochodziła z siły szalejącej wewnątrz jej głowy. Musiało to być bardzo wyczerpujące i niebezpieczne. Cleress miała tylko nadzieję, że Ephemere kontroluje jej moc. - Czy twoi przyjaciele powiedzieli ci coś jeszcze? - Elfka niemal obawiała się odpowiedzi. Lyanna znów skinęła głową, ale tym razem jej uśmiech zbladł, a oczy stały się wilgotne. - Wkrótce zrobi się ciemno, a ja nie będę mogła ich zobaczyć przez całe wieki. I mogę się zagubić, ale ty mi pomożesz. - Och, moja kochana Lyanno - powiedziała Cleress z głębi przepełnionego smutkiem serca. - Pożegnaj się ze swymi przyjaciółmi. Obawiam się, że nadchodzi Noc. Rozdział 12 Oto ona. Bez wątpienia. Niczym pierwsze tchnienie wiatru na spokojnym morzu. I jeszcze raz. Daleko na południu, na północ od Calaius, mana znajdowała się w ruchu. Z tej odległości ruch wydawał się niewielki, ale jego nietypowość wywoływała fascynację i zdradzała obecność magii. Doświadczony mag potrafił wyczuwać umysłem dostrojonym do podstawowego spektrum czar oraz chwile, kiedy w totalnym chaosie pojawiały się na krótko wysepki porządku. Lecz te wiry były całkiem inne, obce, i bez wątpienia emanowały z rozpadającego się statycznego czaru. Gorstan, mistrz Dordover, stał i wyczuwał, aż był całkowicie pewien. To nie balaiańska magia. Mimo pewnych niedostatków, była kompletna w sposób, którego on nie potrafił osiągnąć. Ta magia pochodziła od innej, większej mocy, i mimo niesmaku czuł podziw. Odwrócił się, ponownie dostrajając swoje oczy do słabego szarego światła płynącego z zachmurzonego nieba. - Mam ich - powiedział. Selik uśmiechnął się. Krzywy grymas pojawił się tylko na jednej połowie twarzy. Jak daleko? Gorstan wzruszył ramionami. - Wiele dni drogi stąd. Nie można tego określić dokładniej, lecz przypuszczam, że są gdzieś na Archipelagu Ornouth. - Jeśli pozwolisz, Gorstanie... - Oczywiście - odparł Dordovańczyk. Selik skinął lekko głową i odszedł z towarzyszącymi mu dwoma przybocznymi, ponownie naciągając na głowę kaptur. Gorstan obserwował jego odejście, po czym ponownie odwrócił się na południe z opuszczoną głową, skupiając wzrok na spokojnych wodach rzeki Arl wpadającej do Oceanu Południowego. Przypuszczał, że Vuldaroq ma rację i Selik jest pożytecznym sprzymierzeńcem. Nie mógł jednak przestać myśleć o tym, że Dordover zostanie na zawsze splamione jawnymi kontaktami z Łowcami Czarownic. Nominalnie to Gorstan dowodził setką magów i dwoma setkami pieszych kwaterujących teraz wokół Arlen. Wśród mieszkańców sennego portu nie sposób było nie wyczuć pewnej nerwowości. A słysząc o ruchach Xetesku i wypuszczeniu Protektorów, zastanawiał się, czy tak naprawdę to nie Selik kieruje tym wszystkim. Vuldaroq wkrótce miał pojawić się w Arlen, i im szybciej tu przybędzie, tym lepiej. * * * Hirad, Bezimienny i Ilkar wprowadzili swoje cztery konie do Greythorne późnym popołudniem. Chmury wciąż wisiały nisko na niebie, wiatr chłostał otwarty teren. Wszędzie widzieli skutki jego wściekłości: położone trawy, przetykane kupkami ziemi w miejscach, gdzie wyrwane zostały korzenie drzew. Tu i tam natknęli się na ciała zwierząt, a nawet znaleźli dwoje zabitych ludzi. Była to para w średnim wieku, zawaliła się na nich stodoła, grzebiąc ich ciała pod słomą i belkami. Krucy podjechali bliżej, aby sprawdzić, czy nie będą mogli pomóc, ale okazało się, że mogą ich już tylko pochować. Wkrótce po opuszczeniu Thornewood napotkali bezładną kolumnę uciekinierów kierujących się do Gyernath z Rache. Rache zostało zniszczone przez wiatry znad Oceanu Północnego i wielką lawinę błota z okolicznych wzgórz, która zalała większą część miasta, a wielu ludzi pogrzebała żywcem. Ci, którzy ocaleli, uciekli, wierząc, że bezpieczniej będzie w Gyernath, ciepłym, spokojnym porcie na południu. Krucy nie mieli serca powiedzieć im, że teraz nigdzie nie jest bezpiecznie. Ostatni etap podróży upłynął w milczeniu, każdy z nich rozmyślał nad tym, co zobaczył i usłyszał po drodze. Rzeczywistość, jaką zastali w Greythorne, była najgorsza ze wszystkiego. Widoczna z daleka wielka liczba świateł dawała nadzieję, że ciche miasto targowe uniknęło huraganu. Lecz im bardziej się zbliżali, tym bardziej zapadająca ciemność nie mogła przesłonić rzeczywistości. To, co Hirad uważał za pochyłe dachy domów, okazało się częściowo zawalonymi murami. Kawały popękanego kamienia piętrzyły się aż pod niebo. Szerokie brukowane ulice prowadząc do targu zostały zasypane gruzem i śmieciami. Jedyne stojące obiekty okazały się namiotami wzniesionymi jako schronienie dla ocalonych. Krucy widzieli już takie zniszczenia, ale nie na tak wielką skalę. Rozmowa z ludźmi uświadomiła im grozę katastrofy, która spadła na Greythorne. Choć huragan uderzył dwa lub trzy dni temu, szok mijał dopiero teraz. Hirad mógł sobie wyobrazić, co działo się zaraz po katastrofie. Panika i adrenalina odpędzały zmęczenie, kiedy gromady ludzi walczyły o odnalezienie bliskich, oswobodzenie uwięzionych i uratowanie czegoś nadającego się do użytku. Sterty skrzyń ustawionych pod skórami i płótnem świadczyły o skali tego przedsięwzięcia. Lecz pierwsza noc bez dachu nad głową, w ruinach niegdyś wielkich domów, oraz pierwszy świt osłabiły wolę i pozbawiły ludzi morale. Ci, którzy jeszcze poprzedniej nocy tryskali energią, teraz obudzili się wyczerpani, i spoglądając na swoje miasto podkrążonymi oczami, uświadamiali sobie, że wszystko, co teraz mogą odkryć, to tylko ciała. I rzeczywiście tak było. Mężczyźni i kobiety o twarzach umorusanych pyłem ciężko pracowali, lecz już nie dało się zobaczyć w nich dawnego ducha. Patrzyli wokół szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Krucy minęli owinięte w koc dziecko, które siedziało pod rozpiętą skórzaną płachtą. Nie miało więcej niż pięć lat i było zbyt przerażone, aby płakać. Siedziało tylko, patrzyło przed siebie i czasem dygotało. Tylko bogowie wiedzą, co widziało i jaki los spotkał jego rodziców. Krucy podążali w stronę rynku, nikt nie zwracał na nich uwagi. Poza rozpaczliwie powolną, zdeterminowaną aktywnością dostrzegali zalążki organizacji. Ratusz i spichlerz zniknęły, pozostał po nich tylko narożnik z wciąż trzymającymi się oknami, które odbijały światła latarni niczym złowrogie twarze o wielu oczach. Pod rozpiętym płóciennym daszkiem kręcili się wokół stołów mężczyźni i kobiety, rysując coś na mapach i pergaminach lub przygotowując jedzenie. W środku tego wszystkiego siedział mężczyzna z zabandażowanym prawym okiem i nogą. Nawet z trzydziestu jardów widać było, że jest blady i wychudły, ma głęboko pobrużdżoną twarz i siwe włosy, a jego wycieńczone ciało z trudem wygrywa ze zmęczeniem. - Musimy z nim porozmawiać - rzekł Bezimienny. - Idźcie tam we dwóch, a ja znajdę kogoś, kto zaopiekuje się końmi - odparł Ilkar. Bezimienny kiwnął głową, po czym on i Hirad poszli w stronę ciepłego zadaszonego miejsca. Zatrzymał ich jakiś młody mężczyzna, przerażony i zmęczony. - Jesteście spoza miasta? Przybyliście pomóc? - zapytał. Jego długie blond włosy zwisały po obu stronach bladej, pociągłej twarzy. - Jesteśmy Krukami - oznajmił Bezimienny - i szukamy Densera. Mężczyzna wciągnął ze świstem powietrze. - Powiedział, że przyjedziecie. - I kiwnął głową w stronę mężczyzny w bandażach. Hirad położył dłoń na jego ramieniu. - Jeśli będziemy musieli, jakoś wam pomożemy. Uśmiech przywrócił iskierkę życia w przekrwionych oczach młodzieńca. - Dziękuję wam.- Skłonił się lekko. - Dziękuję. Bezimienny podszedł do mężczyzny, który nosił łańcuch i ciemnozielony płaszcz burmistrza. Tamten wyciągnął drżącą dłoń, a wielki wojownik ujął ją i mocno nią potrząsnął. - Gannan. Przynajmniej żyjesz. - Ledwie, Bezimienny. Powiedziałbym, że dobrze cię widzieć, lecz obawiam się, że wasze przybycie ma niewiele wspólnego z ratowaniem, za to dużo z przyczyną tego całego zamieszania. Tymczasem Ilkar podszedł do Hirada. - Czy jest tu ktoś, kogo on nie zna? - wyszeptał. - Najwyraźniej nie - odparł elf. - Zostawiłem konie pod opieką tutejszego. W zachodniej części miasta jest już tymczasowa stajnia. Bezimienny zignorował ich i dalej stał z burmistrzem. - Rozmawiałeś z Denserem? - Nie za długo, ale tak. - Gannan uniósł się na krześle, aby obiema rękami lepiej ułożyć zranioną nogę. - Jest bardzo poruszony. W tym, co mówi, nie ma zbyt wiele sensu. - Gdzie on jest? Muszę z nim pogadać. Gannan wskazał na pobliski stół. - Może najpierw zechcecie się nieco pożywić? - Nie - podziękował Bezimienny - zachowaj to dla swoich ludzi. Sami zatroszczymy się o siebie. - Chwilę temu Denser poszedł za spichlerz, pragnąc nieco ciszy i samotności. Szukajcie go tam. - Dzięki, Gannan, spotkamy się potem. - I Bezimienny odwrócił się. - Hirad, idziesz czy zostajesz? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Kiedyś i tak będę musiał z nim porozmawiać. Równie dobrze mogę to zrobić teraz. Bezimienny skinął głową. - Dobrze. Więc poszli. Spichlerz przylegał niegdyś do ratusza, lecz teraz została z niego tylko sterta gruzu. Dalej, na północnym skraju Greythorne, ruch i liczba świateł malały, choć zniszczenia były równie poważne. Najwyraźniej za mało ludzi ocalało, aby mogli wszędzie pracować. Ktoś szedł przez gruzy, zakłócając ciszę odgłosem przesuwania dachówek i szorowania kamienia o kamień. - To Denser - rzekł Ilkar, wskazując w mrok. Przez chwilę Hirad nie mógł odnaleźć go na ciemnym tle, potem dostrzegł ruch jego głowy. Mag kucał na ruinach czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było domem. Wokół leżały rozrzucone belki, a dachówki, strzecha i kamień piętrzyły się w nie do końca zburzonych rogach pomieszczenia. Trzymał coś w dłoni, a kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że to drobna ludzka rączka. Wyglądało na to, że ich nie zauważył, trzymał rączkę w jednej dłoni, a drugą delikatnie ją gładził. Poprzez szum wiatru Hirad słyszał, że coś mamrocze, ale nie mógł rozróżnić słów. - Denser? - zapytał łagodnie Bezimienny. Mężczyzna drgnął i odwrócił się do nich. Po jego twarzy płynęły łzy, a oczy były czarnymi jamami w ciemnościach nocy. - Spójrz, co ona zrobiła - wyszeptał stłumionym głosem i głośno przełknął ślinę. - To zaszło za daleko. Ilkar kucnął obok niego. - O czym ty mówisz? Denser wskazał na trzymaną w ręce dłoń. Elf podążył za jego wzrokiem. Rączka należała do leżącego obok małego chłopca, który miał może z pięć lat, choć, prawdę mówiąc, trudno było powiedzieć. Jego głowa została zmiażdżona przez spadający kamień. - Nie możesz winić za to Lyanny. - Winić Lyannę? - Denser pokręcił głową. - Nie, ale to ona jest przyczyną tego wszystkiego. Nawet teraz można poczuć, co napędza wiatr. Wyobraź sobie, że jest pięćdziesiąt razy silniejszy i rozwala ci ściany. To cud, że ktokolwiek z nich przeżył. Jeśli trzeba kogoś winić, to mnie i Erienne. - Nie sądzę, aby to było takie proste - odparł Ilkar. Wyjął dłoń chłopca z wciąż poruszających się palców Densera i położył ją na rumowisku. - Tylko ja mogę to powstrzymać. Tylko ja - wymamrotał Denser. W jego spojrzeniu tliło się szaleństwo, głos łamał się. - Musicie zabrać mnie do niej. Musicie. - Chyba już pora, abyś przestał się zadręczać i odszedł stąd. - Ilkar rozejrzał się. - Czy możemy tu znaleźć jakieś odosobnione miejsce? Hirad wzruszył ramionami. - Jeśli je sobie sami zbudujemy. W oczach Ilkara błysnął gniew. - Coś znajdziemy. Chodź, Denser. Napijesz się czegoś ciepłego. Każdy kąt i każda osłonięta dachem przestrzeń była zatłoczona dorosłymi i dziećmi, rannymi i tymi, którzy się nimi opiekowali. Krucy opuścili centrum miasta i rozpalili ogień w kręgu kamieni w budynku, który oczyszczono już z ofiar. Kiedy w starym żelaznym kociołku Bezimiennego zabulgotała woda, Denser uspokoił się nieco, lecz jego dłonie w dalszym ciągu drżały. - Dziwi mnie, że w ogóle tu jesteś, Hirad - rzekł, usiłując się uśmiechnąć. Hirad nawet tego nie próbował. - Nie byłoby mnie tutaj, ale Sha-Kaan potrzebuje Al-Drechar. Starzy magowie to teraz ich ostatnia szansa, gdyż wszyscy inni ich opuścili. - Czy możemy odłożyć to na później? - Głos Ilkara był pełen bólu. - Od jak dawna tu jesteś, Denser? Xeteskianin wzruszył ramionami. - Dzień. Zatrzymano mnie. Taki tu bałagan. Przecież musiałem im pomóc. - Nie możesz za to winić siebie - powiedział Ilkar. - Nie mogę? A czy to nie jest właśnie to, czego chcieliśmy z Erienne? Dziecię Jedności. Najpotężniejszy mag Balai. - Te ostatnie słowa niemal wypluł. - Ona wyrwała się spod kontroli i ktoś musi ją powstrzymać. Ja muszę ją powstrzymać. Ilkar popatrzył na Hirada i Bezimiennego. - A co, nie mówiłem? Bezimienny skinął głową. - Jeśli on jest o tym przekonany, to ja chyba też jestem gotów uwierzyć. Ale to nie zmienia powodu, dla którego tu jestem, nie zapominaj o tym. Denser, odnajdziemy ją i pomożemy jej to kontrolować. A raczej ty jej pomożesz, jeśli tylko zechcesz. Ilkar mówił nam, że to może być jej Noc. - Co pozostanie, kiedy dla Dziecka Nocy wreszcie nastanie świt, co? - Denser zatoczył dłonią krąg. - Popatrz tylko. Wszędzie śmierć. Słyszałem różne opowieści. Krążą po całym mieście. To nie jest jedyna rzecz, jaką widziałem. To się dzieje wszędzie. - Schował głowę w dłoniach. - A sprawiła to magia. Tak mówią ci, co przeżyli. Ale to nie tylko magia, prawda? To moja córka. Moja córka. Musicie mnie do niej zaprowadzić. - Uspokój się, Denser. Musisz odpocząć. Hirad, potrzebujemy dla niego czegoś ciepłego do picia - zarządził Ilkar. Potem mag rozsiadł się i pozwolił, aby otuliła ich cisza. Denser przełykał łzy, Bezimienny i Hirad prawdopodobnie przetrawiali jego słowa. Ilkar zaś czuł, że stracił całą energię. Miał nadzieję, że rano uda im się bardziej rozsądnie porozmawiać. Ale do rana pozostało jeszcze bardzo dużo czasu. * * * Wszystko było nie tak. Thraun pozostawił resztki stada w bezpiecznym miejscu, ukryte w głębi Thornewood, w płytkiej jamie wykopanej pod kępą drzew, których wicher nie zdołał zniszczyć. Postanowił sprawdzić Greythorne, gdzie mieszkali ludzie. Chciał ukraść coś do jedzenia i poszukać śladów tych, których przypominał sobie z zamglonej i niewyraźnej przeszłości. Lecz kiedy późną nocą znalazł się na miejscu, pod pełnym chmur niebem, zastał tylko rozpacz i zniszczenia. Spoglądał na miasto z górującego nad nim wzgórza i jego wilcze serce biło dziwnie, jakby z sympatią dla rasy, którą uważał za zagrożenie. A więc nie będzie pożywienia. Nie będzie kury do złapania, psa ani kota do pogonienia ani porzuconych w jakiejś bocznej uliczce resztek z posiłku. Choć panowała noc, miasto żyło tak, jakby to był dzień. Mężczyźni dźwigali kamienie z zawalonych budynków. Znalezione martwe ciała zanoszono do centrum. Wszędzie jego wzrok raziły światła latarni i pochodni. Nie mógł ryzykować wejścia do miasta - nie chciał znów sprowadzać łowców do Thornewood. Tak więc ruszył z powrotem do watahy, lecz inną drogą, mając nadzieję, że znajdzie jakąś zdobycz. I wtedy ich zobaczył. Czterech ludzi, dwóch zabitych metalem i dwóch czymś innym, ich twarze świadczyły o nagłym przerażeniu i szybkiej agonii. Było też coś jeszcze. Zapach w powietrzu i na liściach, który znał, czystość, z jaką zabito ofiary, i szczątkowa wiedza wewnątrz niego, która przebudziła się do życia. Wiedział, kto to zrobił. Wyczuwał to w powietrzu. To musiało mieć związek z tą dwójką, którą widział w Thornewood, zanim nadszedł wiatr. Thraun zatrzymał się, jego umysł z wolna się rozjaśniał. Thornewood bardzo ucierpiało. I to nie dlatego, że tyle drzew zostało połamanych, ale ucierpiało z powodu tego, jak to się stało. Nagły wiatr pozbawiony wszelkich więzi z tym, co naturalne, a związany z mgłą, którą mógł wyczuć dookoła siebie, ale nie potrafił jej dotknąć. Przeczucie, że coś jest nie tak, cały czas unosiło się wokół niego. Z każdym powiewem wiatru jego serce drżało, z każdą kroplą deszczu bał się potopu z jasnego nieba. To musi się skończyć. Zagrożenie dla jego stada musi zostać usunięte. Ci ludzie, których tak słabo rozpoznawał, byli w jakiś sposób z tym związani. Może szukali tego, czego on teraz szukał. A być może nie. Lecz jedna rzecz była pewna: nie mógł pozostać w Thornewood i żyć samą nadzieją. Thraun zawsze wiedział, że różni się od reszty watahy. Rozumiał wiele rzeczy. Nie dawał się zranić. Czuł dziwną więź z ludźmi, która doprowadziła do tego, iż zabronił swojej watasze polować na nich. Ale teraz potrzebował wilków. Powziąwszy decyzję, potruchtał z powrotem do watahy. Pozostawił szczeniaki pod opieką najmniej zdolnej do walki samicy, a resztę poprowadził w stronę Greythorne. Gdzieś tam były odpowiedzi na nurtujące go pytania. * * * Hirad trącił nogą ognisko i nowy płomień wystrzelił w niebo, rozrzucając głownie. Ciemność poza kręgiem światła nie była cicha. Choć nie padało, wiatr nawiewał coraz więcej chmur, a jego dzikie podmuchy podrywały kurz i wyły w ruinach niegdyś wspaniałych domów Greythorne. W centrum i na południe od miasta latarnie wciąż się paliły, praca przy wyciąganiu trupów spod gruzów trwała. Hirad czuł ogromny podziw i współczucie dla mieszkańców miasta, którzy lgnęli do siebie w poszukiwaniu wsparcia, podczas gdy ich wewnętrzna siła kazała im szukać w ruinach zmarłych, aby ci, co przetrwali, mogli zacząć żyć od nowa. Barbarzyńca dorzucił do ognia wyschniętą gałąź i popatrzył na tych, których pilnował. Krucy. Bez wątpienia czuł się z nimi dobrze. Nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek jeszcze będzie czuwał nad Denserem, Ilkarem i Bezimiennym, ale tak właśnie się stało, a ich śpiące sylwetki świadczyły o zaufaniu, jakim go darzyli. Tak wiele wspomnień tłoczyło mu się w głowie, że aż nie umiał sobie poradzić. Zdjął gorący kociołek znad ognia i ponownie napełnił kubek. Namoczone zioła, które zebrał Ilkar, były tak dobre, że nadawały się do jeszcze jednego zalania. Wiatr igrał po obozie, wciskając się pod płaszcze i futra śpiących przyjaciół jak szepczący kieszonkowiec, który jednak niczego nie chce ukraść. Uśmiechnął się, przypominając sobie niezliczone chwile, kiedy już to widział. Lecz uśmiech zgasł, kiedy jego wzrok spoczął na postaci Densera. Powiew wiatru zniknął, a mimo to płaszcz poruszał się pod dotykiem jakiejś niewidzialnej dłoni. Widział w swoim życiu znacznie więcej magii niż większość nie znających się na niej osób i potrafił rozpoznać Płaszcz-Ukrycia. Mając świadomość, że mag chodzący wokół Densera może nie być sam, Hirad powoli wstał, nie spuszczając przyjaciela z oka. Denser leżał naprzeciw niego po drugiej stronie ogniska, Bezimienny po lewej, a Ilkar po prawej. Hirad wyprostował się, jego serce zaczęło szybciej bić. Wśród ruin przeszedł następny powiew wiatru. Hirad obrócił się nieco, jakby chciał spojrzeć na Greythorne, a potem gwałtownie odwrócił się i przeskoczył przez ogień. Wylądował za Denserem, ale zahaczył o ramię okrytego Płaszczem maga, który właśnie schylał się, aby coś ukraść. Hirad usłyszał, jak zaskoczony mag coś burknął, i nagle go zobaczył - szczupła postać odziana w ściśle dopasowany czarny strój. Barbarzyńca powalił go na ziemię. - Krucy! Mag atakuje! - zawołał, padając na ziemię, aby unieruchomić tamtemu ręce. Mag był jednak szybki, żylasty i zwinny. Wyrwał się z rąk Hirada i odepchnął barbarzyńcę. Hirad przetoczył się jeszcze raz i przeszedł do klęku. Widział, że mag jest wciąż zdezorientowany, a za jego plecami już budzą się Krucy. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Hirad był szybszy i wystawił nogę, aby go podciąć. Mężczyzna wywinął kozła i legł w pyle. Kruk rzucił się na niego. Mag szybko zerwał się na nogi i natarł na barbarzyńcę. Wymierzył pięścią cios, ale Hirad uchylił się, a kiedy był już poza zasięgiem rąk przeciwnika, uderzył go w przeponę, a potem lewą ręką prosto w nos. Poczuł, jak kość pęka i jego pięść zalewa mokra i ciepła krew. Mag cofnął się, chwiejąc się i jęcząc z bólu. Hirad rzucił się za nim, trafił go dwa razy w usta, a potem wymierzył haka, przed którym mężczyzna uchylił się do tyłu. Hirad zebrał wszystkie siły, lecz nie zdołał zadać następnego ciosu, zwalony z nóg przez kogoś, kto wpadł na niego z boku. Dookoła słyszał krzyki. W polu widzenia pojawiła się następna postać. - Trzech! Ich jest trzech! - wrzeszczał Denser. Ktoś wyciągnął miecz. Hirad zobaczył błysk metalu i instynktownie zablokował cios z lewej, trafiając napastnika w przedramię. Potem wycofał się do tyłu, usiłując rozejrzeć się. Wszędzie wokół widać było ludzi. Tymczasem przeciwnik Hirada poderwał się na nogi, ale natychmiast zgiął się wpół i barbarzyńca poczuł na twarzy kropelki krwi. Mag upadł. - O, bogowie! - krzyknął, zrywając się, aby poszukać maga ze złamanym nosem, lecz Denser wypatrzył go pierwszy. - Dranie! - wrzeszczał Denser i raz za razem opuszczał zakrwawiony miecz. - Przestań! Przestań! - krzyczał Bezimienny. Obok Hirada wił się drugi mag, trzymając się za bok i krzycząc w agonii. Hirad wbił nogę w jego twarz, by go uciszyć, podczas gdy cały czas słyszał dobiegające z tyłu tępe odgłosy uderzania metalu o martwe ciało. - Koniec, Denser, to koniec! - znowu krzyczał Bezimienny. - Nie! - wrzeszczał Denser. - To koniec! - W głosie Bezimiennego zabrzmiało zdecydowanie. Wreszcie zapadła cisza. Hirad otrzepał się. Zacisnął pięści tak mocno, że aż zaczęły go boleć. Na gruzie obok niego leżało poskręcane ciało maga. Kopniak w twarz złamał mu kark, lecz biorąc pod uwagę ziejącą w jego plecach ranę, prawdopodobnie było to dla niego błogosławieństwem. Kilka stóp dalej leżało drugie ciało. Wszędzie było pełno krwi. W czerwonawym blasku ognia zdawała się lśnić na każdym kamieniu, tworzyła ślady na piasku i gromadziła się w kałużach wokół ciał. Trzeciego napastnika nie było widać, Hirad wyciągnął miecz, rozglądając się w ciemności. - Gdzieś tam jest jeszcze trzeci - ostrzegł przyjaciół. - Nie wróci - szepnął Denser. - Wie, że będziemy na niego czekać. Xeteskianin wciąż pochylał się nad swoją drugą ofiarą. Ściskał ociekający krwią miecz i gwałtownie łykał powietrze, miał twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Bezimienny i Ilkar stali obok niego. Żaden z nich nie wyciągnął broni, obaj spoglądali z niemal komicznym przerażeniem na rzeź, której tak szybko dokonał Denser. - Denser, pora oczyścić miecz i schować go - powiedział cicho Bezimienny. Xeteskianin skinął głową i uklęknął, by wytrzeć miecz o ubranie zabitego maga. Patrzyli na jego powolne i staranne ruchy, a potem jak wraca do ogniska, nie chcąc patrzeć im w oczy. Usiadł na swoim posłaniu i zagapił się w ogień. - Kim oni byli? - zapytał Hirad. - Dordovańczykami - odparł Ilkar. - Zabójcami - zgrzytnął zębami Denser. - Nie sądzę - rzekł Hirad. - Wtedy to twoja krew by tu była, a nie ich. Co ci się, do diabła, stało? - Wskazał na ciała i wrócił do ciepła ogniska. Ilkar i Bezimienny dołączyli do niego. - Nie mogę uwierzyć, że to twoja robota. Denser wzruszył ramionami. - Zaatakowali nas, więc broniliśmy się. - Ciekawy punkt widzenia - powiedział Ilkar. - Ktoś mógłby powiedzieć, że goniłeś za bezbronnym człowiekiem i posiekałeś go na kawałki. - Nie zaatakowali nas - dodał Hirad. - Oni chcieli czegoś od ciebie. Denser spojrzał na Hirada. Furia jeszcze w nim nie wygasła. - I nie dostali. - Nie dostali czego? - zapytał Bezimienny. - Nieważne. - Dłoń Densera odruchowo dotknęła kieszeni na piersi. - Nieważne? - Hirad widział szalony błysk w oczach Densera, więc postanowił zachować spokój. - Dla Dordovańczyków było ważne. Dla ciebie też, skoro ich zabiłeś. - Nie dlatego to zrobiłem. - Zatem powiedz nam dlaczego - rzekł Bezimienny. - Znów coś przed nami ukrywasz, a my znowu nie możemy się przygotować. Narażasz nas na niebezpieczeństwo, a Krucy tak nie postępują. - Bogowie, zupełnie jakbym słyszał Hirada - powiedział Denser. - Bo w tym przypadku on ma cholerną rację - wyraził swoje zdanie Ilkar. - Musimy wiedzieć, Denser. Żebyśmy mogli spokojnie spać. Xeteskianin uniósł brwi i niechętnie skinął głową. - To dziwne, ale okazuje się, że nie przetłumaczono całego Proroctwa. Zabrałem nie przetłumaczone stronice do Xetesku i dzięki nim poznałem zamiary Dordovańczyków, jasne? Hirad westchnął i spojrzał w kierunku miasta. Zobaczył zbliżające się w ich stronę światła. Nic dziwnego, pewnie krzyki umierającego maga, mimo wiatru, usłyszało całe miasto. To przynajmniej utrzyma trzeciego mężczyznę z dala od nich. Schował miecz i usiadł. - A ty uważałeś, że te skrawki nie są warte żadnej wzmianki? - zapytał cichym, lecz gniewnym głosem Ilkar. - Narażałeś nas od chwili, kiedy opuściliśmy Dordover, i nawet nie raczyłeś nam o tym powiedzieć. Wielkie dzięki. - Nie sądziłem, że dowiedzą się o tym - odparł Denser. - Nie o to chodzi. Mam tylko nadzieję, że to było tego warte. - Spojrzał na Densera i już wiedział, że dla niego było. - Jeśli złapią moją córkę, złożą rytualną ofiarę. Będzie umierać w strasznych cierpieniach. Nie pozwolę, aby tak się stało. Wystarczy wam? Denser zapatrzył się w ogień. - Na razie - odparł Bezimienny. Hirad spojrzał na wielkiego mężczyznę. On na pewno podejrzewa, że tu chodzi o coś więcej. Czas pokaże, ale on rzadko się myli. A teraz, ponieważ latarnie coraz bardziej się zbliżały, trzeba pomyśleć o wyjaśnieniach. * * * Erienne wiedziała, że mają niezłą szybkość, ale mimo to dla niej ta podróż trwała zbyt długo. Wiedziała, że to skutek niecierpliwości, ale dokuczliwe uczucie nie chciało jej opuścić. Najchętniej popędziłaby statek, dmuchając w żagle, chociaż wiał stały wiatr, goniący po powierzchni wody białe rumaki. Bez wątpienia było to dzieło umysłu Lyanny, i to dość potężne. Czasami widziała, jak kapitan Wiązu marszczy czoło przy sterze, zaskoczony tym, że wiatr nie wieje zgodnie z kierunkiem pędu chmur, że podąża w swoją stronę. Lecz był dobrym żeglarzem, nawykłym do kaprysów Oceanu Południowego i przypływów wokół Calaius, i choć najwyraźniej irytowała go różnica między tym, co widział i co czuł, ufał swojej ocenie i trzymał wszystkie żagle rozwinięte. Jak co rano Erienne zerwała się wraz z pierwszymi oznakami świtu. Stojąc na dziobie, odziana w grube wełniane spodnie, koszulę i płaszcz, podziwiała światło rozlewające się na wschodzie. Tego ranka zobaczyła na horyzoncie Balaię. Dzień był jasny, bez śladu mgły, ten widok wprawił ją w dobry nastrój, tłumiąc niecierpliwość, którą Ren’erei uznała za śmieszną i jednocześnie frustrującą. - Spokojnie - powiedziała. - Nie możesz zrobić nic więcej. Wiatr i statek są poza twoją kontrolą. Jeśli dasz odpocząć umysłowi, dni będą płynąć szybciej. Erienne uśmiechnęła się i odwróciła, aby spojrzeć na śliczną młodą elfkę stojącą na pokładzie sterowym obok kapitana. Próbowała nauczyć czarodziejkę uspokajających ćwiczeń, zadziwiająco podobnych do tych, których uczono w kolegiach magów cierpiących na poważny upływ many. Ren’erei poprosiła ją, aby wyobraziła sobie, że jej zmęczony umysł to mięsień napięty z wyczerpania, który z wolna rozwija się i rozciąga, a potem, żeby poczuła w wyobraźni, jak zimny strumień krwi zaczyna ponownie nim płynąć. Wiedziała, że potrafi to zrobić, ale po prostu nie chciała. Przyznała to z uśmiechem, na co Ren załamała dłonie i odeszła. Oczywiście teraz Erienne żałowała, że nie próbowała. Była zmęczona, nie przespała całej nocy od chwili, kiedy opuściła Herendeneth. Pełne bólu i strachu okrzyki Lyanny wciąż odbijały się echem w jej głowie, a własne zniecierpliwienie kazało budzić się wiele razy. Brzeg był coraz bliżej i jeśli kapitan dobrze wyliczył czas przypływu, to niedługo wpłyną na rzekę Arlen. Erienne nie wątpiła, że tak właśnie będzie. Jej uczucia były mocno splątane. Bardzo pragnęła zobaczyć Densera, ale jednocześnie obawiała się jego reakcji po tak długiej rozłące. Potrzebowała jego siły i rady, ale nie podobało jej się przyznanie do porażki, za jaką uważała proszenie go o pomoc. Wciąż przepełniało ją podniecenie na myśl o spotkaniu z Krukami, choć bała się, czy poczucie bezpieczeństwa, jakie w ten sposób zyska, będzie uzasadnione. W końcu jak mogą jej pomóc? Ale już po chwili musiała uśmiechnąć się na tę myśl. Wbrew wszystkiemu osiągnęli tak wiele, że to pytanie było śmieszne. Na pewno znajdą jakieś wyjście. Jednak będą też problemy. Wiedziała, że Ilkar jest przeciwny powrotowi Jedności, i doskonale rozumiała myśli, jakie ścierały się w jego głowie. A może nawet nie będzie go z Krukami? Lecz gdzieś tam w głębi czuła, że nie przepuści takiej okazji - choćby po to tylko, by upewnić się, że jego kolegium na tym nie straci. Co do Densera, no cóż, jego kolegium miało w tym ogromny interes i bez wątpienia bardzo by się zdenerwowali, gdyby nie współpracował z nimi. Lecz on najpierw czuł się ojcem, a dopiero potem Xeteskianinem, i jeśli tylko uzna, że zagrażają Lyannie, stanie nawet przeciwko własnemu kolegium. W tym wypadku, tak jak w wielu innych kwestiach, on i Erienne byli jednej myśli. Wszystkie te rozważania powodowały, że coraz silniej przeżywała rozstanie z dzieckiem. Biedna Lyanna. Niewinna dziewczynka wplątana w grę bez zasad, wyraźnie określonych stron i pewnych sposobów zwycięstwa. Erienne bardzo pragnęła ujrzeć jej drobną twarzyczkę, śliczny uśmiech i piękne oczy. Bała się, że jeśli jej misja nie powiedzie się, a Dordovańczycy odnajdą Herendeneth, już nigdy jej nie zobaczy. Narastający wiatr podrzucił dziób Wiązu na kolejną falę, miotając w powietrze i na pokład wodny pył. Erienne starła go z twarzy, odwróciła się i podeszła do pokładu sterowego. Po sześciu dniach na morzu jej krok był spokojny, a równowaga niezachwiana. Wbiegła po ośmioszczeblowej drabinie i stanęła obok Ren’erei. Elfka uśmiechnęła się, w jej zielonych oczach migotały wesołe iskierki. - Trochę gorzej tam na dole, co? - Nie. Po prostu już się dzisiaj myłam. Jak blisko jesteśmy? Kapitan odwrócił ku niej zaczerwienioną, ściągniętą twarz. Jego ręce mocno ściskały koło sterowe. - Dzień i połowa, nie więcej. A mniej, jeśli wpłyniemy na rzekę nocą, a ja zamierzam tak zrobić. - Jego głos był melodyjny i łagodny, tak różny od tego, jakim wykrzykiwał załodze rozkazy. Erienne kiwnęła głową. - Pora, abym skontaktowała się z Denserem. Będę w swojej kajucie, nie chcę, aby mi przeszkadzano. - Zatem stanę przed drzwiami. - Twarz Ren’erei była poważna. - Nie musisz. - Erienne uśmiechnęła się. - Mimo wszystko stanę. Erienne zeszła pod pokład pierwsza. Kiedy dotarły do drzwi jej kajuty, odwróciła się do Ren’erei. - Nie powinnaś nic słyszeć - powiedziała. - Ale nawet jeśli coś do ciebie dotrze, nie przejmuj się. Czasami rozproszenie Połączenia może być nieco bolesne. - Powodzenia - powiedziała elfka. - Dziękuję. - Zamknęła drzwi, położyła się na łóżku i przymknęła oczy. Dostroiła się do zakresu many, szukając charakterystycznego szczytu, w którym rozpoznałaby Densera, a potem modliła się, aby znajdował się w jej zasięgu i, co najważniejsze, aby w ogóle jej odpowiedział. Nie rozczarowała się. Rozdział 13 Darrick patrzył na stojącego przed nim wściekłego mistrza Dordover. Młody generał nie spał, choć jego konni i magowie złapali kilka godzin snu, gdy przyjechali w środku nocy do ruin Greythorne. Dopilnował rozstawienia wart i karmienia koni, a potem odwiedził ruiny, wysyłając natychmiast połowę ze swoich czterystu jeźdźców do ratowania miasta. Postanowił podjąć ostateczną decyzję, co robić, po całym dniu odpoczynku i zaznajomieniu się z sytuacją. Zirytowany swędzącym zarostem, czerwonymi i piekącymi oczami oraz ciągłym noszeniem stroju do jazdy zdecydowanie nie miał ochoty słuchać sprzeciwu maga Tendjorna. - Ci ludzie potrzebują naszej pomocy - mówił Darrick. - Kiedy ty odpoczywałeś, ja spacerowałem ulicami. Podtrzymuję swoje rozkazy. Tendjorn, dobiegający czterdziestki mag o płaskiej, dumnej twarzy, popatrzył wzdłuż swojego długiego, pokrytego popękanymi żyłkami nosa w stronę centrum Greythorne, najwyraźniej chcąc samemu ocenić sytuację. - Generale, jeśli się nie mylę, twoje rozkazy dotyczyły wspierania wojsk znajdujących się obecnie w Arlen i wokół niego, jak również spotkania z Vuldaroqiem, kiedy przybędzie tu z pozostałymi siłami. Nasze ostatnie informacje od Gorstana wskazują, że jesteśmy bliscy odnalezienia dziewczynki, ale musimy działać szybko. Do Ornouth jest kawał drogi, a Xetesk i Protektorzy nie są zbyt daleko za nami. - Otwórz swoje maleńkie oczka i popatrz na to, co ja zobaczyłem, Tendjorn. Miasteczko zniszczone przez huragan. Sam przyznałeś, że według twojej oceny był to huragan prawdopodobnie wywołany przez obudzone moce Lyanny. Rozumiem wasze pragnienie jak najszybszego złapania jej, ale jako odpowiedzialni ambasadorzy magii mamy obowiązek pomagać tym, którzy stali się jej niewinnymi ofiarami, niezależnie od przybranej przez nią formy. Tendjorn uśmiechnął się. Ten jego protekcjonalny uśmiech rozpalił gniew Darricka, choć trzymał nerwy na wodzy. - Generale, chyba nie rozumie pan w pełni sytuacji. Jeśli szybko nie znajdziemy dziewczynki, będzie to początek końca. Każda spędzona tutaj godzina to godzina stracona. - Moje rozkazy pozostają w mocy. Radzę też, abyś następnym razem zniżył głos, wypowiadając takie uwagi. Mamy sporo czasu. Tendjorn pokręcił głową, jego nie uczesane ciemne włosy rozwiały się wokół małych, okrągłych uszu. - Nie sądzę, generale. Jeśli mogę ci przypomnieć... Darrick złapał obiema rękami Tendjorna za koszulę na piersi i przyciągnął go do siebie. - Posłuchaj mnie, Dordovańczyku, i to bardzo uważnie - warknął, patrząc na niego zimno. Widział, jak na twarzy maga pojawił się nagły strach. - Ci ludzie potrzebują teraz naszej pomocy. Nie jutro, nie za siedem dni, ale teraz. Naprawdę sądzisz, że ja, wysłannik Lystern, wyjadę stąd bez kiwnięcia palcem? Nieważne, że to będzie ogromny błąd, ale jak sądzisz, jaką, do cholery, wiadomość przekazalibyśmy im w ten sposób? Ta operacja przebiega pod moją kontrolą. Od Arlen dzieli nas dwa i pół dnia drogi. Przez ten czas przygotujemy i zaprowiantujemy dość statków, aby dopłynąć stąd nawet do Ornouth. Moi jeźdźcy są zmęczeni, konie wyczerpane. Zostaniemy, aby dopilnować tutaj sprzątania. Dopiero potem połowa z nas ruszy do Arlen. To ja zdecyduję, czy Izack i jego ludzie zostaną tutaj, czy do nas dołączą. Rozumiesz? Puścił maga i cofnął się. - Jeśli się ośmielisz, spróbuj odebrać mi dowództwo. - Nie prowokuj mnie, Darrick - warknął Tendjorn, wygładzając ubranie i z trudem maskując niepokój. - To nie prowokacja. Pamiętaj, że ja tu dowodzę. - A ty pamiętaj, kto tu dysponuje prawdziwą mocą - odparł mag. Darrick roześmiał się. - Tak, pamiętam. Ale teraz nie jesteśmy w Dordover, prawda? Jesteś pośród Lysterneńczyków. Młody generał ruszył w stronę obozu, by skierować jeszcze więcej swoich zmęczonych żołnierzy do poszukiwania ofiar huraganu. * * * Z mieszczanami, którzy przyszli sprawdzić, co się dzieje z Krukami po ataku dordovańskich magów, nie było żadnych kłopotów. Nie mogli podważyć ich opowieści, a poza tym Krukom zawsze można było ufać. Obudzeni przez Bezimiennego Krucy zerwali się tuż przed świtem. Kiedy blade światło przenikało już przez wysoko i szybko płynące chmury, a w zniszczonym mieście na nowo zaczynał się ruch i kolejny ciężki dzień, do Densera przyszło Połączenie. - A to kto? - zapytał Hirad. Ilkar popatrzył na niego tępo. - Cóż, trudno zgadnąć. - Przecież wy, magowie, powinniście wiedzieć takie rzeczy. - Powiedz mi, Hirad, czy jeśli ktoś daje twojemu przyjacielowi list, a ty stoisz obok, to od razu wiesz, od kogo on jest? - Ilkar zastrzygł z irytacji uszami. - Cóż, listy nie są magiczne, prawda? Nie roztaczają wokół siebie aury ani niczego podobnego. - O bogowie, ile Połączeń widziałeś? Czy to nie oczywiste, że to osobista i prywatna rozmowa? - Ale to nie znaczy, że nie wiesz, z kim on rozmawia - odparł obojętnie Hirad, lecz widać było, że kąciki ust drgają mu w uśmiechu. Ilkar wskazał na swoją twarz. - Widzisz to? To moje oczy. A widzisz tamto? To Denser leżący na ziemi i odbierający Połączenie od bogowie wiedzą kogo. Tylko tyle wiem. Jestem magiem, a nie wieszczkiem, jasne? - Wiecie, naprawdę brakowało mi tych waszych intelektualnych dysput - rzekł sucho Bezimienny, klękając obok Densera i podkładając magowi pod głowę zrolowany płaszcz. - Tak dobrze pomyślanych i poprowadzonych. - Miło mi, że tak uważasz - mruknął Ilkar, spoglądając z ukosa na Hirada. - Uważam - stwierdził Bezimienny - i ty też, że Denser najprawdopodobniej jest w kontakcie z Erienne. W końcu niewiele osób zna jego sygnaturę, a co dopiero domyśli się miejsca jego pobytu. - To znaczy, że Erienne nie jest daleko - powiedział elf, kiwając głową. - Ich spotkanie było nieuniknione - wyjaśnił Bezimienny. - Co za przypadek, nieprawdaż? Pojawiamy się na jakimś odludziu i właśnie wtedy po kilku tygodniach milczenia Erienne podrzuca wiadomość. Bezimienny wzruszył ramionami. - Sądzę, że znamy się dość długo, by nie wierzyć w przypadki. Erienne wiedziała, że Denser będzie jej szukał i że pomożemy mu, jeśli nas poprosi, więc zostawiła mu list. Kiedy jej pragnienie kontaktu stało się silniejsze, spróbowała go odszukać. To ma sens, by spotkali się w takim miejscu, gdzie zdaniem Erienne on szybko dojdzie do siebie. - Sprytna dama - ocenił Ilkar. - Nigdy w to nie wątpiłem - powiedział Bezimienny. Wyprostował się i popatrzył na niewielkie wzniesienie w centrum Greythorne. - Zeszłej nocy przybyło tu kilku jeźdźców. Sądząc po odgłosie kopyt, kawalerzystów. Musimy dowiedzieć się, kim są. - Bez wątpienia Dordovańczykami - odparł Ilkar, poważniejąc. Bezimienny kiwnął głową. - Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa. Może pokażemy im ciała kolegów, co? Kiedy Denser przyjdzie do siebie, pójdziemy i przyjrzymy się im. Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Wygląda na to, że nie jesteśmy po tej samej stronie, jasne? * * * - Mamo! Mamo! - Krzyki Lyanny obudziły Cleress, zanim jeszcze do jej zmęczonego umysłu dotarła pilna wiadomość od Aviany. Dom Al-Drechar spowijała ciemność, ale kiedy udało jej się skupić, usłyszała szepty elfów z Gildii i ostry głos Ephemere nakazujący spokój. Lecz gdy Cleress wyszła z pokoju na korytarz w koszuli nocnej, z chustą na ramionach i sandałach na nogach, stało się jasne, że Herendeneth jest dalekie od spokoju. Wiatr wył w wyłożonym boazerią korytarzu, stukał wiszącymi na ścianach obrazami i poruszał dywanem. Kiedy Cleress kuśtykała w stronę gościnnego skrzydła, gdzie spała Lyanna, na ziemię upadła waza. Odgłos pękającego szkła odbił się echem w odległych krańcach domu. Ephy stała przed drzwiami i rozmawiała z jednym z elfów z Gildii, Cleress nie mogła rozpoznać, z którym. Widziała, jak kiwa głową, lekko się kłania i spieszy korytarzem w jej stronę. - Ephy! - zawołała. Ephemere odwróciła się, jej twarz była poszarzała i zła. - Niech Aronaar ci pomoże - odparła. Otworzyła drzwi, ale wiatr je zatrzasnął. W korytarzu rozległ się głośny huk. Ephemere zmarszczyła czoło. Aronaar podbiegł do Cleress, ciemnozielone oczy miał zapuchnięte z niewyspania, spodnie i koszulę założone w pośpiechu. Był boso. - Dziękuję - powiedziała elfka, z wdzięcznością wspierając się na nim, aby odciążyć bolące kolano. - Idź w swoim tempie, pani - rzekł Aronaar, lekko pochylając głowę. - Lepiej się pospieszmy. - Ruszyli w stronę Ephemere. - Idziemy, Ephy. Czy ona nadal jest w łóżku? Ephemere tym razem udało się otworzyć drzwi i przytrzymać je nogą. Kiwnęła głową. - Ana mówi, że siedzi, ale wciąż śpi. Mogą być kłopoty. Ona jest w niebezpieczeństwie, którego możemy nie opanować. Cleress poczuła, jak strach napina jej zmęczone mięśnie i zapiera dech w piersiach. - Szybciej, Aronaar, szybciej. Musiały ustalić wielkość przepływu many, rozmiar błysku i tworzonych przez nią wirów. Bez tej wiedzy mogłyby wyrządzić Lyannie ogromną krzywdę, zamykając strumienie, które nie mając możliwości uwolnienia, rozproszyłyby się wewnątrz jej umysłu. Spiesząc w stronę pokoju dziewczynki, Cleress zastanawiała się, czy tak właśnie się nie stało. W ogrodzie panował spokój, ale wszystkie wychodzące na niego okna zostały z rozmachem otwarte. Pozostały z nich postrzępione włócznie szkła i kiwające się na wietrze wykrzywione framugi. Płacz Lyanny płonął w żyłach Cleress niczym kwas. Mogła tylko sobie wyobrazić, jak to małe dziecko cierpi, tocząc rozpaczliwą walkę o utrzymanie swojej rodzącej się mocy pod kontrolą. Obecnie, kiedy Lyanna weszła w Noc, cztery stare Al-Drechar czuwały nad nią nieustannie, całymi dniami. Ani przez chwilę nie była pozostawiona sama ze swoim umysłem, to była jedyna metoda, aby dopilnować zaakceptowania przez nią many jako części jej samej i wyłapać wszelkie oznaki, iż zaczyna rozumnie kontrolować swoją moc. Al-Drechar nie wiedziały, czy w tym przerażająco krótkim czasie, jaki miały na naukę, zdołają przekazać Lyannie wiedzę, która może uratować jej życie. Wszystkie elfki gnębiło to, że mimo iż Lyanna była inteligentnym i utalentowanym dzieckiem, którego moc nie znała ograniczeń, nie powinna stawiać czoła swojemu Przebudzeniu, zanim nie dorośnie do wieku, w którym zacznie się o niej myśleć jako o nastolatce. Należało zatem zadbać nie tylko o jej psychikę, ale także o stan fizyczny. Stare elfki robiły, co mogły, ale prawdę mówiąc, mogły niewiele. Uczyły dziewczynkę i karmiły ją, kiedy była świadoma, a osłaniały przed wybuchami many, kiedy spoczywała półprzytomna. Jednak cała walka rozgrywała się w jej nie do końca rozwiniętej psychice, a tam nie mogły jej pomóc. Okresy świadomości dramatycznie się skróciły, Lyanna coraz częściej albo leżała w łóżku, albo chodziła korytarzami domu nieświadoma tego, co się wokół niej działo. Al- Drechar podążały za nią krok w krok. Wycie wiatru zagłuszył kolejny przeraźliwy krzyk. Cleress odczuła w swoim mózgu, że chwyt Aviany na umyśle dziewczynki znowu słabnie. Proszę, szybciej, pojawiła się zmęczona myśl. Ona mnie pokona. Już jesteśmy, odparła w myśli Ephemere. Spokojnie, Ano. Aronaar wyciągnął rękę i pchnął drzwi do pokoju Lyanny. Ephemere weszła pierwsza. Cleress zdjęła rękę z ramienia elfa, który został na zewnątrz, i ruszyła za nią. Lyanna siedziała na łóżku, nie dotykając nogami ziemi. Pot zmoczył jej włosy, spływał po czole i mocno zaciśniętych oczach, kapał z policzków i brody. Chwytała powietrze szeroko otwartymi ustami, wołając matkę i łkając. Jej czoło marszczyło się, jakby od jakiegoś ogromnego wewnętrznego bólu. Na stojącym obok łóżka krześle siedziała Aviana. Jej twarz była blada i smutna, głowa opadła jej na pierś. Trzymała się rękami boków krzesła, nogi twardo wbiła w podłogę. Drżała, a jej oczy nieustannie poszukiwały many. Cleress i Ephemere natychmiast dostroiły swój wzrok do zakresu many, spoglądając na ogrom tego, co przeczuwały, idąc tutaj. Tarcza Aviany otulała świadomość Lyanny niczym kaptur. Rwała się, migotała, zachowywała zaledwie resztki stabilności, ale wciąż jeszcze trwała. Głęboki brąz świadomości przecinała jaskrawa szmaragdowa zieleń, która była samą Avianą. Pod tym wszystkim pulsował chaos rozpaczliwej walki Lyanny o zapanowanie nad przepływem many w jej głowie, która została tam przyciągnięta przez dziewczynkę jak żywa istota. Teraz mogły zobaczyć, co zrobili jej Dordovańczycy. Nad łagodnym brązem, dającym nadzieję i wskazującym na jej zdolności Drecharów, dominował jadowity pomarańcz kolegium dordovańskiego. To tutaj toczyła się walka. Spojrzawszy głębiej, Cleress widziała pogrupowane w pasma żyłki głębokiej zieleni, bladej żółci i ciemnego granatu. Większość z nich wydawała się spokojna, lecz w centrum całej spiralnej struktury znajdował się pulsujący pomarańcz oznaczający dordovańskie Przebudzenie. Podstępna dordovańska mana zbierała się do ataku niczym zwierzę... niczym wąż, po czym rzucała się gwałtownie, rozrywając uspokajający brąz, i wyrywała się na zewnątrz jako gejzer albo - co było bardziej intrygujące i przerażające - półkonstrukty. W odpowiedzi na te nagłe ataki Aviana co chwila poprawiała swoją tarczę. Pozwalała błyskom i mocniejszym konstrukcjom umknąć - i jeśli zdołała, ogarniała je i sprawiała, iż bezpiecznie rozpraszały się z dala od Lyanny - niemal na pewno sama odnosząc przy tym obrażenia. Puls Cleress przyspieszył. To nawałnica, nie zamierzona i bez złej woli, ale taka, pod którą Aviana, nawet Aviana, zaczynała się chwiać. Moc, którą obserwowały, nie miała sobie równych. Jeśli Lyanna dokona cudu i przeżyje, będzie najpotężniejszym znanym magiem. To coś, co dla Al-Drechar mogło stanowić punkt zaczepienia. Przynajmniej nie poddadzą się tak łatwo. - Cleress, dostrój się do tarczy - powiedziała Ephemere. - Muszę uspokoić strukturę wewnętrzną. - Ostrożnie - uprzedziła ją Cleress, już chwytając nici many Aviany, aby złączyć tarcze i dać bezpieczniejsze ujście błyskom. - Zamierza rzucić czar. - Próbuje połączyć się z Erienne - odparła Aviana z ulgą w głosie, kiedy Cleress przejęła na siebie nieco impetu wybuchów Lyanny. Mimo wstrząsów, które czuła, i skoncentrowaniu się na wsparciu Any, Cleress zirytowała się, że od razu tego nie zauważyła. - Oczywiście - mruknęła. Choć Lyanna nie była uczona nawet podstaw Połączenia, wrodzona wiedza kazała jej na wpół przytomnemu umysłowi próbować. Jej źle ukształtowane i niewiarygodnie niestabilne konstrukty trwały zaledwie kilka uderzeń serca, ale mimo to usiłowała przepłynąć przez spektrum, które mogłoby doprowadzić ją do umysłu matki. Na szczęście nie miała szans powodzenia. Jej moc sięgała niebezpiecznych szczytów, z których mogłaby spaść na Erienne z siłą Stopienia-Umysłu. To właśnie te szczyty Aviana filtrowała przez swoją psychikę, aby rozproszyły się z dala od młodego, bezradnego umysłu. Mimo to ból czasami musiał być bardzo silny. Nic dziwnego, że Lyanna tak często wołała Erienne. - Aviano, puść tarczę, jeśli musisz. - Cleress mimo zmęczenia czuła się zdolna do podtrzymania tarczy, podczas gdy Ephemere będzie odcinać źródło wybuchów. - Nic mi nie jest. Ephy, będziesz musiała szybko z nią porozmawiać. Tylko bogowie wiedzą, co się dzieje na zewnątrz. - Nie, nie będę z nią rozmawiać. Mam lepszy pomysł. Zamierzam stopić swoją manę z jej maną. - To ryzykowne - uznała Cleress. Ujęta w pułapkę mana zwinęła się i rozprostowała, wypluwając kolejne nie rozwinięte Połączenie. Była słaba, gdyż Lyanna już się zmęczyła, i Cleress zdołała ją rozproszyć wewnątrz tarczy, dla mórz wokół Herendeneth oznaczało to niewielkie zwycięstwo. - Lyanna musi dowiedzieć się, jak przekształcić dordovańską magię w Jedność. Jeśli tego nie zrobi, nie sądzę, abyśmy wytrzymały to my albo Balaia. - Jeżeli uważasz, że potrafisz, zrób to, Ephy - zgodziła się Aviana. - Tylko się pospiesz. Cleress obserwowała uważnie, jak gładka brązowa sfera, reprezentująca spokój umysłu Ephemere, zaczyna się rozciągać, cały czas nie tracąc koncentracji na tarczy. Potem ze sfery wypłynęły pasma many. Niewielkie włókna delikatnie dotykały wielobarwnego chaosu, którym była Lyanna. Z początku dziewczynka zdawała się nieświadoma, że ktoś dotyka jej many, Ephemere rozciągnęła delikatne pasemka szerzej, odcinając plamy mocnego dordovańskiego pomarańczu, łącząc ich przepływy ze swoimi i przejmując na siebie ich agresję. Mimo iż Lyanny nie uczono technik obrony przed magiczną agresją, w jej umyśle uaktywniły się wrodzone zdolności. - Teraz się zacznie - szepnęła Ephemere. - Bądźcie gotowe. Już w następnej chwili Cleress zrozumiała aż za dobrze, co to oznacza. Zwinięty rdzeń many Lyanny kurczył się, przechodząc od rozmiaru czaszki do wielkości pięści szybciej niż oko umysłu było w stanie nadążyć. Ephemere stęknęła i włókna jej many zaczęły się odwijać, natychmiast utworzyła się z nich wypukła powierzchnia, którą pięść z wielką energią usiłowała przebić. - O, bogowie - wyszeptała Cleress, widząc, jak energia many atakuje tarczę Ephemere i rozprasza się na niewzruszonej powierzchni utrzymywanej przez umysł o ogromnym doświadczeniu. Niektóre pasma many wyrywały się na zewnątrz i wpadały na tarczę utrzymywaną przez Avianę i Cleress. Dwie Al-Drechar rozpaczliwie ją modulowały, aby przyjąć ich impet i nie pozwolić im przedrzeć się i siać zniszczenie na Balai. Przyjęta przez Lyannę moc była jak młot walący w jej odsłonięty mózg. Wysyłane przez nią błyski krążyły wokół tarczy, szukając drogi ujścia, a tym ujściem były Aviana i Cleress. Oczywiście Al-Drechar mogły zbudować zamkniętą sferę, ale to wyrządziłoby Lyannie nieodwracalną krzywdę, gdyż energia jej many pożarłaby samą siebie w umyśle, który dopiero niedawno został uwolniony. Nie można było do tego dopuścić. Dlatego stare, lecz mocne umysły Al-Drechar musiały przyjąć na siebie pełną siłę many, wypuszczając tylko to, co mogłoby zagrozić ich tarczy, i ryzykując pojawienie się katastrofalnych rozbłysków na otulających Balaię ścieżkach many. Opór Lyanny był gwałtowny, lecz krótki, i Cleress uświadomiła sobie, że Ephemere spodziewała się tego. Przepływ many szybko zmniejszył się i osłabł, a oddech dziewczynki wrócił do normalnego stanu. - Przyłączcie się do mnie - poprosiła Ephy. - Ona jest wyczerpana. - Powinnyśmy jeszcze trzymać tarczę - odparła natychmiast Aviana. - Spełniła już swoje zadanie. Zaufaj mi. Teraz trójka Al-Drechar zaczęła gładzić gniewny, zmęczony splot many osłaniającej Lyannę i wyciągać pasma Dordover, uspokajając je tak długo, aż przybrały brązowy odcień. Cleress czuła, jak energia Lyanny odpływa, podobnie jak jej własna. W fizycznym świecie zareagowała szybko, chwytając w ramiona dziewczynkę, która, wreszcie spokojna, zapadła w głęboki i pozbawiony marzeń sen. - Musimy obudzić Myrę - rzekła Ephemere. - Ona zajmie się nią przez resztę nocy. - Nie - sprzeciwiła się zdecydowanie Aviana. - Ja to zrobię. Módlcie się tylko, by w ciągu dnia była równie spokojna. Cleress wiedziała, co ma na myśli. Bez odpoczynku nie poradzą sobie z kolejnym takim wybuchem. Najlepiej, aby Myriell nie została obudzona przed południem, Aviana zaś przespała kolejny dzień i noc. Ona i Ephy były w trochę lepszym stanie, musiały tylko przespać całą noc, zanim znów zaczną pełnić dyżury przy Lyannie, chroniąc ją przed jej własnym umysłem. Jej Noc bowiem jeszcze się nie skończyła. Cleress i Ephemere powoli i z trudem udały się do swoich komnat, rezygnując z lemiiru na rzecz odpoczynku. Tak naprawdę żadna z nich nie miała siły, by usiąść i zapalić fajkę. Zamykając drzwi, Cleress bezgłośnie pomodliła się, aby Erienne szybko wróciła. Rozdział 14 Krucy szli zdecydowanym krokiem z powrotem do centrum Greythorne. W końcu znali już cel swojej podróży. Wszystkie wskazówki, domysły i podejrzenia okazały się prawdziwe. Erienne udała się na południe, gdzie spotkała się z Al-Drechar i otrzymała pomoc. Denser obudził się z Połączenia zamyślony, lecz spokojny, i przedstawił im tylko krótkie podsumowanie rozmowy. Wściekłość z poprzedniej nocy zniknęła. Chciał od razu ruszyć w drogę, lecz Bezimienny był zdecydowany uważnie obejrzeć Greythorne i to zarówno pod kątem możliwości wsparcia jego mieszkańców, jak i potencjalnego zagrożenia ze strony kawalerii. Postanowili więc opuścić miasto po południu, pod warunkiem, że nic się złego nie stanie. Biorąc pod uwagę to, że Erienne miała dotrzeć do Arlen następnego ranka, jeśli będzie im sprzyjać wiatr i prądy w ujściu rzeki, Denser nie chciał się zgodzić na więcej ustępstw. Erienne pozostanie przez dwa dni sama, więc poradził jej, by nie schodziła w tym czasie z pokładu Wiązu Oceanu, taką samą radę otrzymała już wcześniej od elfów z Gildii. - Jak mówiłem, miejcie oczy szeroko otwarte. Słyszeliśmy mnóstwo plotek o mobilizacji kolegiów i nie wiemy, czy w końcu utworzono jakieś sojusze, a jeśli tak, to jakie. Nikomu nie ufajcie. I pamiętajcie, że nawet członkowie tego samego kolegium nie zawsze myślą tak samo. - Co to ma znaczyć? - zapytał Hirad. - To, że ci z Dordover nie chcą, abyśmy pierwsi odnaleźli Lyannę - odpowiedział Bezimienny. - Chcą, żebyśmy doprowadzili ich do niej, a potem żeby znalazła się z powrotem w kolegium, najlepiej martwa. Zgadza się? Hirad pokiwał głową. - Będę ostrożny. - Dobrze. Po krótkim spacerze przez ruiny doszli do centrum zniszczonego miasta, które powracało już do normalnego, pełnego bólu życia, o ile można to tak nazwać. Nad rynkiem unosił się zapach owsianki i para z kotłów z wodą. Oddziały mężczyzn i kobiet udawały się z przerażającą determinacją do kolejnych zadań, dochodzące zaś ze środka namiotu głosy wskazywały, że planowano już działania na kolejny dzień. Bezimienny zaczepił idących drogą mężczyzn z łopatami. - Słyszałem, że wczoraj w nocy przybyła tu kawaleria. Czy wiecie może, skąd oni są? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Z zachodu. Z któregoś z kolegiów. - Którego? Dordover? - Nie jestem pewien. Chyba Lystern. Bezimienny skinął głową i ruszyli dalej, w stronę namiotu. - Dobre wieści - uznał Ilkar. - Jeśli to prawda - odparł Bezimienny. - Czy kiedykolwiek przestaniesz być sceptyczny? - A czy ty kiedykolwiek przestaniesz być elfem? - Bezimienny uśmiechnął się. - Chyba już to kiedyś mówiłeś, jakiś czas temu. - Wiem, że tak. - Ten człowiek miał rację, że to Lystern. Patrzcie. - Hirad wskazał w stronę namiotu. Pod markizą stał wysoki młody mężczyzna w zbroi kawalerii i rozmawiał z Gannanem. Jego ramiona otulał ciemnozielony płaszcz zdobiony przy szyi złotem, jego kręcone jasnobrązowe włosy unosiły się na wietrze, który bezustannie wiał nad Greythorne. Był wyraźnie zmęczony. Trudno było pomylić go z kimś innym. - Darrick - stwierdził Bezimienny. Krucy ruszyli szybszym krokiem, by dołączyć do starego przyjaciela. Mężczyzna nawet nie podniósł na nich wzroku, kiedy zbliżyli się do niego, jego twarz była zwrócona w przeciwną stronę. - No, no, no - ucieszył się Hirad. - Oto twarz, którą dobrze jest zobaczyć w złych czasach. Darrick gwałtownie obrócił głowę, a gdy ujrzał czterech przybyszów, na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. - Dlaczego zawsze są złe czasy, Hirad? - Uśmiech zniknął, gdy każdemu z nich uścisnął rękę. Na jego twarz powrócił zwykły wyraz powagi. - Nie spodziewałem się znów ujrzeć Kruków razem. Sytuacja musi być gorsza, niż myślałem. - Pomagamy tylko przyjacielowi - odrzekł Ilkar. - Wiesz, stare nawyki trudno wykorzenić. - Wiem. - A co sprowadza kawalerię Lystern do Greythorne? - zapytał Bezimienny. - Rozkazy. Niektórzy z moich... eee... przełożonych uznali za konieczne zwiększenie naszych i tak znaczących sił w Arlen. - Znaczących sił? - Na twarzy Densera malowało się zdenerwowanie. - Słuchajcie - zaczął Darrick. - Wiem, że nie rozmawiam z głupcami. Ostatnio w kolegiach nastąpiła mobilizacja i jest spora szansa na kłopoty w Arlen. - Ktoś jeszcze wie, że Erienne ma tam jutro wylądować? - Hirad! - syknął gniewnie Bezimienny. - Nie, nie wie - zaprzeczył Darrick, i nie mógł powstrzymać się od spojrzenia przez ramię na zakapturzonego mężczyznę pochylonego nad jakimiś papierami. - Ale teraz już wiedzą - skwitował Denser. - Niezła robota, Hirad. - Co z wami? Rozmawiamy przecież z Darrickiem. - Ton głosu Hirada zdradzał, że już pojął, jak wielki błąd popełnił. - A ty myślisz, że tylko Lystern wysłało jego i jego kawalerię, prawda? - Bezimienny skrzywił się. - Bogowie, czasem zastanawiam się, czy ty w ogóle coś z tego pojmujesz. - Czy możemy porozmawiać o tym gdzie indziej? - zaproponował Ilkar. Denser skinął głową i ruszył w stronę rynku, kierując się do prowizorycznej stajni. - Przepraszam. - Hirad wzruszył ramionami. - Nie myślałem... - No właśnie - przerwał mu Bezimienny. - Czas na niewielką zmianę planów. - Spojrzał głęboko w oczy Darricka, który niemal niezauważalnie skinął głową. - Dzięki. Odwrócił się i podążył za Denserem, a Hirad i Ilkar ruszyli za nim. * * * Tendjorn wyprostował się i odwrócił, obserwując, jak Krucy pospiesznie odchodzą. Darrick stał bez słowa, a jego oczy błyszczały. Mag wyczuwał jego gniew i to go cieszyło. Otworzył usta, by coś powiedzieć. - Nic nie mów - ostrzegł go Darrick. - Masz zostawić ich w spokoju, by zrobili to, co muszą. Tendjorn prychnął. - Nie możemy pozwalać sobie na sentymenty - zaznaczył. - Już zrobili to, czego po nich oczekiwaliśmy, i ustalili miejsce pobytu Erienne. Od tego momentu my możemy się tym zająć. - A cóż to dokładnie znaczy? Jeśli chcesz wykorzystać Kruków, pamiętaj, zapłacisz za to. I to nie z mojej ręki, lecz z ich własnej. Dobrze to zapamiętaj. - Pięć lat temu, kiedy dosiadali smoków, aby ratować nas przed Wesmenami, wierzyłem, że są zdolni do wszystkiego. Ale teraz? Popatrz na nich, generale. Ich wygląd doskonale odpowiada temu, jacy naprawdę są. Zmęczeni. Ponoć jesteś ich przyjacielem, więc może czas, byś zaczął zachowywać się jak przyjaciel. - Słucham? - Zaraz skontaktuję się z Gorstanem w Arlen - powiedział Tendjorn, ignorując gniew Darricka. - Pochwycimy Erienne, jak tylko przybije do brzegu. Spodziewam się, że będziesz gotów do wyruszenia z żołnierzami, natychmiast, gdy skończysz ocenę sytuacji w Greythorne. - A Krucy? - Nie pozwolimy, aby sprawili nam kłopoty. Możesz to zrobić ty albo siły Dordover, które już znajdują się w Arlen. Tak czy inaczej, nie będą mogli nawiązać kontaktu z Erienne. Darrick wpatrywał się w niego z zaciśniętymi zębami i choć jego oczy zdradzały, co czuje, nic nie powiedział. Wolał odejść. Tendjorn cieszył się z jego niezadowolenia. - Generale? - Darrick zatrzymał się, lecz nie odwrócił się w stronę maga. - Nie chcemy rozlewu krwi w Arlen, prawda? Jak już mówiłem, Krucy są twoimi przyjaciółmi. Mam nadzieję, że zdecydujesz się, że tak powiem, zatroszczyć o nich i powstrzymać ich przed zrobieniem czegoś głupiego. Generał odszedł. * * * Thraun wyczuł zapach ludzi, których wspomnienie było niewyraźne, lecz pewne. Kiedy truchtał wraz ze stadem w stronę Greythorne, w jego umyśle pojawiały się inne niepokojące obrazy, które rozpraszały go i denerwowały watahę, trzymającą się w bezpiecznej odległości za nim. Podobnie jak sny w czasie Przebudzenia, te przebłyski poruszały go. Stanie na dwóch nogach, przyjaciel, którego znał jako ludzkiego członka stada, wielkie skrzydlate bestie i pierwotny strach spadający z nieba... Wszystko to potwierdzało, że ci ludzie, za którymi podążał, niegdyś byli mu znani. I że byli silni i, jak myślał, dobrzy. Stado przemykało nad drogą, którą ludzie i ich zwierzęta wykorzystywali podczas wędrówki przez pozostałości lasu Thornewood i która dalej prowadziła łukiem przez otwarty teren, a później skręcała prosto na południe, do samego miasta. Był to nawyk zrodzony z ostrożności, choć wcale nie musiał niczego się obawiać. Nikt nie wędrował tym szlakiem, a teraz, gdy księżyc świecił słabo na zachmurzonym niebie, także nikogo tam nie będzie. Tylko duchy wiatru, by budzić w nich strach. Stado zatrzymało się, by odpocząć i obserwować zacienione wzniesienie nad Greythorne. Sytuacja była bardzo podobna do tej z poprzedniej nocy - świeciły światła, rozbrzmiewały głosy, kamień i drewno stukały, pękały lub spadały. Na długo przed świtem do zachodniej części miasta wpadły konie z jeźdźcami, Thraun wykorzystał zamieszanie, by zbadać puste ulice. Poczuł zapach swoich ludzi, więc szybko powrócił do stada, zadowolony, że wie, gdzie się znajdują, co ocenił po zapachu i węglach ogniska, które widział w ciemnościach. Ale ludzie nie pozostali w Greythorne. Gdy na niebie znów pojawiło się światło, ludzie wsiedli na konie i pojechali na południe i wschód. Thraun nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. Może to coś złego, co wyczuwał w powietrzu, oznacza więcej niż sobie wyobrażał. Może dwie ludzkie samice, które widział w Thornewood, nie wracały do Greythorne. A może ci, których znał, nie robili niczego, by zmienić zło w dobro. Niezależnie od tego, co się działo, wataha musi podążyć za nim. Zignorował jej pragnienie jedzenia. Tym może zająć się później. Wybierając ścieżkę raczej nosem niż oczami, Thraun prowadził stado w stronę przeznaczenia, którego żaden z wilków nie mógł odgadnąć ani pojąć. * * * Opuszczali Greythorne w takim pośpiechu, że Bezimienny nawet nie pożegnał się z Gannanem. Pogalopowali przez zrujnowane miasto i dalej, przez pola, w stronę Arlen, a kopyta ich koni rozpryskiwały błoto. Żegnały ich zaskoczone i rozczarowane twarze mieszkańców miasta. Od celu podróży dzieliły ich trzy dni i choć mieli dużą przewagę nad pościgiem, Denser był zdenerwowany. Jechali ostro przez dwie godziny, aż w końcu musieli zatrzymać się ze względu na konie. Ilkar zaprowadził wierzchowce do strumienia, a Hirad zebrał drewno na ognisko, by przygotować kawę. Barbarzyńca nawet nie podniósł wzroku, kiedy Denser podszedł i podpalił mokre drewno intensywnym rozbłyskiem Ognistej-Dłoni. Bezimienny wepchnął kilka krótkich gałęzi w ogień. - Hirad, jesteś przeklętym idiotą - rzekł, kucając przy przyjacielu. - Co mówiłem o byciu ostrożnym? - Wszystko powinno być w porządku. Możemy Darrickowi zaufać - odpowiedział Hirad, choć w głębi serca czuł, że wcale tak nie będzie. - To nie chodzi o Darricka - stwierdził Denser - tylko tego Dordovańczyka, który stał za nim. - Ale nawet jeśli... - zaczął Hirad. - Nie ma żadnego „nawet jeśli” - warknął Denser. - Ten mag jest w stanie bez trudu nawiązać Połączenie z Arlen, i na pewno już to zrobił. - Zakładając, że ktoś tam w ogóle jest. - Och, oczywiście. - Denser podniósł wzrok. Nad jego głową chmura poruszała się i kłębiła, popychana przez coraz silniejszy wiatr. Hirad przesunął się, żeby osłonić ogień, nad którym Bezimienny zawiesił kociołek. - Hirad, jest oczywiste dla wszystkich, że Erienne zabrała Lyannę z Balai. Pytanie brzmi jedynie, dokąd. Dordover z pewnością od tygodni pilnuje każdego portu. W końcu mają nad nami wszystkimi pięćdziesiąt dni przewagi - powiedział Bezimienny. - W takim razie, co robimy? - Hirad w końcu podniósł głowę i spojrzał na potężnego wojownika. W jego twarzy nie było gniewu, jedynie frustracja. - Trzeba założyć, że znajdujący się w Arlen Dordovańczycy są już świadomi zbliżającego się przybycia Erienne. I dlatego przede wszystkim musimy powstrzymać ją przed wpakowaniem się prosto w kłopoty. - Co oznacza, że Denser nawiąże Połączenie, prawda? - Tak, Hirad - odpowiedział krótko Ciemny Mag. - Co prawda nie miałem zamiaru osłabiać siebie w taki sposób, ale jednak to zrobię. - Przepraszam, dobra? - Hirad nie mógł ukryć irytacji. - Jakoś sobie poradzimy. - Naprawdę? - W oczach Densera płonął gniew. - Jest nas czterech. Co dokładnie mamy zrobić, jeśli Dordovańczycy dopadną ją przed nami? - Nie skrzywdzą jej, Denser. - Ale zabiorą ją mnie, a mamy tak mało czasu - żachnął się, kręcąc się nerwowo. - Poza tym wystarczy, że ją pochwycą, by dostać Lyannę. Tylko ja mogę ją uratować. - Wciąż to powtarzasz. Przekaż jej, że mają unikać Arlen i że spotkamy się dalej na wybrzeżu. Nie panikuj. - Hirad wepchnął gałąź w ognisko, aż kilka iskier poleciało nad kociołek.. - Nie panikuję, Hirad. Martwię się o żonę i córkę. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku. - A ja martwię się o swoje smoki, a mimo to jestem tutaj i ci pomagam. - O, bogowie. - Ilkar podszedł i usiadł po przeciwnej stronie ogniska. - Naprawdę musisz? - No tak, to takie wrażliwe istoty - zadrwił Denser. - Takie wrażliwe. Nie umiem sobie wyobrazić, jak mogą bez ciebie żyć. - One umierają, Denser - warknął Hirad. - Oczywiście nie wiesz o tym, skoro cały czas zajadasz frykasy w swojej wygodnej wieży. - Wiesz, że tak nie jest - odparł Denser, próbując nieco uspokoić sytuację. - No jasne, owoce twojej ciężkiej pracy są wszędzie widoczne, prawda? - Hirad machnął ręką szerokim łukiem. - Widziałeś, żeby uwolniono Protektorów? A czy smoki Kaan znalazły się bliżej swojego domu? - To tylko dwie kwestie... - Tylko? Na wypadek, gdyby umknęło to twojej uwadze, Denser, te dwie kwestie uratowały Balaię. Jedni świadomie udali się na wygnanie, a drudzy ponieśli wielkie ofiary w walce pod wieżą Septerna. Niestety, minęło sporo czasu i być może twoje wspomnienia zdążyły zblaknąć. - Zjadliwy ton Hirada odbijał się echem wokół ogniska. Zapadła cisza. - Hirad, wiem, że to dla ciebie niezwykle ważne - wtrącił się Ilkar. - Ale obecnie mamy ważniejsze sprawy. A dotarcie do Erienne i później Al-Drechar może rozwiązać i twój problem. Hirad pokiwał głową. - Wiem, że popełniłem błąd, i przykro mi z tego powodu. Chcę tylko, żeby on wiedział, co zrobił. A raczej czego nie zrobił. - I wskazał palcem na Densera. - Choć ryzykuję uznanie mnie za głupca, może mógłbym się dowiedzieć, co Al- Drechar mają wspólnego ze smokami Hirada. - Kaan sądzą, że mogą rozwiązać zagadkę wymiarów - powiedział Bezimienny. - W końcu mają wiedzę Septerna. I jeszcze jedno. Hirad ma rację, Kaan umierają, a Protektorzy nie zostali uwolnieni... - Zaczekaj, ja... - Nie przerywaj mi, Denser - ostrzegł Bezimienny. - Wiemy, że polityka władcy kolegium jest bardzo skomplikowana, ale teraz jesteś Starszym Mistrzem. Nie widzimy żadnych efektów twojego działania, żadnego postępu. A chcemy odpowiedzi. Jak tylko Lyanna będzie bezpieczna. Denser przyjrzał się Bezimiennemu, krzywiąc się nieco. Kiedy się odezwał, kącik jego ust powędrował do góry w nerwowym tiku. - Zrozumcie, jeśli nie uda nam się zapewnić bezpieczeństwa Lyannie i Al-Drechar, smoki i Protektorzy będą najmniejszym z naszych zmartwień. - W takim razie tym gorzej, że pozwoliłeś temu tak długo trwać - Hirad ustawił kubki w rzędzie i zaczął nalewać do nich kawę. Denser potrząsnął głową. - Widzisz, problem polega na tym, że ty jeszcze nie pojąłeś powagi sytuacji, prawda? - Uwierz mi, co nieco wiem. - Hirad przesunął kubek z kawą w stronę Densera tak gwałtownie, że aż trochę się wylało. - Jeśli nie dotrzemy pierwsi do Lyanny i nie uratujemy jej przed Dordover, ta paskudna pogoda potrwa dłużej. Denser westchnął. - Nic mu nie powiedzieliście? - zapytał Ilkara. - Próbowaliśmy. - Elf wzruszył ramionami. - Rozumiem. - Denser z rezygnacją kiwnął głową. - Pozwól, że spróbuję ubrać to w słowa, które pojmiesz. - Nie traktuj mnie protekcjonalnie, człowieku z Xetesku. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to wyszło w taki sposób. - Pociągnął łyk kawy. - „Paskudna pogoda” to nie wszystko, co może się wydarzyć - to jedynie początek. Widzieliśmy już podnoszącą się ziemię, huragany, powodzie i olbrzymie fale. Wyobraź sobie coś takiego, tylko setki razy silniejszego i na całej Balai. Jeśli Lyanna zostanie odebrana Al- Drechar i wpadnie w niezgłębioną Noc, co jest nieuniknione, to właśnie będzie się działo, dopóki ona nie umrze. I właśnie dlatego Dordovańczycy ją zabiją. - A czy my, a raczej ty, będziemy w stanie ją kontrolować? - zapytał Hirad, tym razem ciszej, gdyż słowa Densera zapadły mu w umysł. - Tak, cały czas ci to powtarzam - potwierdził Denser, a w jego tonie znów pojawił się niepokój. - Ale musimy szybko do niej dotrzeć. Al-Drechar nie są w stanie utrzymać nad nią kontroli zbyt długo. To, że Erienne pozostawiła ją tam, oznacza, że elfki poradzą sobie przynajmniej przez jakiś czas. - Ale ona nie wie o rozmiarach tego, co już się wydarzyło - stwierdził Ilkar. - Sądzę, że Al-Drechar domyślili się - odparł Denser. - Problem polega na tym, że jeśli Lyanna wpadnie w ręce Dordovańczyków, skończy się to katastrofą. Albo spróbują ją opanować i to im się nie uda, ponieważ niczego nie rozumieją, albo zabiją ją, ponieważ się jej boją. Potrzebuję mojej żony. Nie mamy dużo czasu. Hirad już otworzył usta, by się odezwać, lecz zobaczył w oczach Densera tak głęboki smutek, że wolał zamiast tego pociągnąć łyk kawy. To, co miał zamiar powiedzieć, samo w sobie było drażliwe. Może więc powie kiedy indziej. - Musimy zająć się tym tu i teraz - rzekł Bezimienny. - Denser, Połączenie. Jeśli skłonisz Erienne, by przekonała ich do zakotwiczenia w zatoce, możemy pojechać wzdłuż ujścia, by ich odnaleźć. Hirad, zobacz, co z końmi. Ilkar, chodź na słówko. - Wszystko w porządku? - zapytał Julatsańczyk. - Pewnie, świetnie - odparł wielki wojownik, lecz wszyscy widzieli jego zamyślone spojrzenie. Hirad wzruszył ramionami, na jego twarzy pojawił się uśmiech, a irytacja zniknęła. Konie były spokojne i gotowe do drogi, pasły się zadowolone. Poklepał jednego po szyi i przeciągnął dłonią po jego przedniej nodze, czując pod palcami silne mięśnie i kości. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Przez pięć lat żyli osobno, ale mimo to kiedy Bezimienny się odezwał, wszyscy go posłuchali. Sam ten fakt, kiedy się nad tym zastanowić, dawał im malutką szansę w nadchodzących dniach. A wygląda na to, że będą potrzebowali każdej szansy, choćby najmniejszej, jaką uda im się pochwycić. Rozdział 15 W pokoju w Gospodzie nad Jeziorem Selik odchylił się na obitym złotem i purpurą krześle i pozwolił sobie na uśmiech. Dla niego to wciąż był uśmiech, chociaż ktoś inny mógłby widzieć w tym jedynie groteskowe skrzywienie twarzy. Nie opisałby swego uczucia jako „szczęście”. Może raczej gorzka satysfakcja albo ukojenie płonącej nienawiści, którą ugasi dopiero słodka zemsta. Ale szczęście - nie. Nie zaznał tego uczucia od chwili, kiedy ta dziwka go zamroziła. Słabsi umarliby, ale kiedy Lodowaty-Podmuch trafił w Selika, ocaliła go jego siła i napierśnik. Nic jednak nie ochroniło jego dłoni i twarzy, dlatego od sześciu lat nosi te blizny, czekając na chwilę, w której będzie mógł wziąć odwet. I właśnie teraz ten moment był bliski. Wieści, które przekazał mu Gorstan, kiedy stali u ujścia zatoki Arlen, były dobre. Pognał więc co koń wyskoczy do miasta, aby zająć się wynajęciem statków, załóg oraz kupnem zapasów. Ale pojawił się też dokuczliwy niepokój. Wiedzieć, gdzie schowała się ta dziwka i jej parodia dziecka, to jedno. A dostać się tam przez sławne zdradzieckie skały i koralowe przesmyki to coś zupełnie innego. Wielu ludzi mogło zginąć, a on nie miał pojęcia, na jak wielkie straty i czy w ogóle będzie mógł sobie pozwolić. Odprawił maga, który przyniósł mu najnowsze, jeszcze lepsze wiadomości, i siedział teraz samotnie przed kominkiem. Pod stopami czuł dywan, doprawione korzeniami wino parowało na stoliku przed nim, a pozostałe trzy krzesła były puste. Rozkoszował się spokojem zakłócanym tylko trzaskiem płomieni. Odprężył się, czując, jak niepokój odpływa. Nie był urodzonym żeglarzem i myśl o niebezpieczeństwach, które mógł napotkać pod wodami Ornouth, sprawiała, iż stawał się nerwowy. Wreszcie obiekt jego zemsty płynął w górę rzeki Arlen. A on będzie czekał na nabrzeżu, aby ją powitać. Pociągnął niewielki łyk wina, potem wysuszył szklankę do dna. Bogowie, ależ to dobre. * * * Denser uwolnił kształt Połączenia i otworzył oczy. Wokół niego stali Krucy, a troska malująca się na ich twarzach świadczyła o tym, iż podczas poszukiwań Erienne musiał ukazać im swoje uczucia. Czuł się zmęczony i w jakiś sposób zagubiony, serce waliło mu głucho w piersi. Ostrożnie usiadł i sięgnął po fajkę i kapciuch. Ilkar położył dłoń na jego ramieniu. - Nie wyglądało to dobrze, Denser. Co się stało? Mag nabił fajkę i zapalił, maskując słaby uśmiech, jaki wywołały słowa Ilkara. Połączenie nie tylko było trudne, przypominało poszukiwania podczas gradobicia. Po tym, co zobaczył podczas przeglądania spektrum many, czuł się poobijany i niepewny. Wiedział, że przeszukiwał właściwy rejon, bo doskonale znał sygnaturę Erienne. Nie próbowałaby ukryć się przed nim. A mimo to znalazł tylko nieprzenikalność, która przypominała przechodzenie przez mgłę w ocienionej dolinie. To było bolesne doświadczenie. Spojrzał w twarz Ilkara i ponad nim na Hirada, który przyglądał się ostrzu swojego sztyletu, najwyraźniej nie zainteresowany ich rozmową. - Nie mogłem jej odnaleźć - powiedział cicho. - Nie mogłem nawet jej poczuć. Coś mi przeszkadzało. Ilkar zmarszczył czoło. - Jak to? - No... - Denser gorączkowo szukał odpowiednich słów. Podrapał się po głowie i pociągnął z fajki. - Zupełnie jakby tam była inna moc, która zajęła to miejsce. Nie czułem jej, gdyż sądzę, że na drodze stała skoncentrowana mana. - Jaki miała kształt? - Żadnego, i to jest właśnie dziwne. To było niczym mur. - Może stworzył to inny mag? - zastanawiał się Ilkar. - Pewnie tak. - Denser wzruszył ramionami i westchnął. - To nie ma tak naprawdę znaczenia. Liczy się tylko to, że nie mogłem się z nią skontaktować. - W każdym razie nie teraz - powiedział Bezimienny. - Wstań, musimy już ruszać. Spróbujesz ponownie, kiedy zatrzymamy się wieczorem. Denser kiwnął głową. - Tak, to chyba nie będzie długotrwały efekt. Przynajmniej mam taką nadzieję. - Chyba, że to zamierzona zasłona - dodał Ilkar. - Hmmm. Ale to nie była struktura, którą bym rozpoznał. - Sfrustrowany zagryzł wargi. Hirad schował sztylet i wstał. - Wszystko będzie dobrze, Denser. Ciemny Mag westchnął głęboko. - Nie ma to jak niemag, aby dodać otuchy, co? * * * Erienne przechyliła się przez reling i znów zwymiotowała. Jej mięśnie drgały konwulsyjnie, a w gardle czuła mocny smak żółci. Żołądek miała już od dawna pusty, ale gnębiące ją mdłości nie zmniejszały się i trwały przez większą część ranka. Ren’erei stała daleko, aby zapewnić Dordovance spokój i nie potęgować zmieszania. Podeszła dopiero wtedy, kiedy Erienne wyprostowała się i odwróciła, aby wiatr wiał jej w twarz, osuszając pot na czole. - To nie choroba morska - stwierdziła. - Jak mogłaby wystąpić po tylu dniach? - Wiem - zdołała odpowiedzieć Erienne. W głowie jej łupało, brzuch bolał i protestował za każdym razem, kiedy nabierała oddechu. - Musiałaś coś zjeść - uznała elfka, pomagając czarodziejce usiąść na zabezpieczonej siatką skrzyni. Erienne pokręciła głową, nie miała sił, by mówić. Wiedziała, skąd biorą się mdłości, ale nie chciała tłumaczyć tego Ren’erei. To nie było jedzenie ani łagodne kołysanie Wiązu mknącego ku zatoce Arlen na skrzydłach stałego i równego wiatru. To nie było nic, co Ren’erei zdołałaby zrozumieć, mimo iż była elfem i przez to istotą magicznej natury. Nie rozumiała tego, co dotykało Erienne, ale w końcu nie była magiem. Czarodziejka została zaatakowana. Nie wiedziała, skąd ani przez kogo, i to przerażało ją niemal tak samo, jak to, co czuła. Na lądzie tylko Krucy wiedzieli, że nadchodzi, nie miała więc pojęcia, w jaki sposób została namierzona. Przez głowę przemknęła jej myśl, że padła ofiarą choroby many. W kolegiach powtarzano jej, że mana umiejscowiona w magu może zostać w jakiś sposób zainfekowana. Erienne zawsze odpędzała od siebie te myśli, ale podczas pierwszego ataku nudności była gotowa uwierzyć we wszystko, co tylko dawało jakieś wyjaśnienie. Kiedy minęło kilka godzin i odzyskała trochę rozumu, odrzuciła domysły na rzecz oczywistych faktów. Mdłości spadły na nią niczym młot, mieszając jej w głowie. Sprowokowały reakcję ciała, która nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek chorobą psychiczną. Trwały wciąż jeszcze długo po tym, jak ustaliła w swoim umyśle, że z jej zdolnościami jest wszystko w porządku. Nie było więc żadnej infekcji, zatrucia jedzeniem ani osłabienia jej wytrzymałości na manę. To było coś, o czym nie pisały żadne książki. Coś, co działo się wtedy, kiedy ktoś znający twoją sygnaturę rzucał na ciebie czary, nie wiedząc dokładnie, gdzie jesteś. Erienne nie miała pojęcia, czy to był wróg, czy przyjaciel, ale mogła się domyślać. To Lyanna. Szuka jej umysłu, lecz w swojej niewiedzy szkodzi matce, bo dopóki to się nie skończy, świat magii pozostanie dla Erienne zamknięty. Ta świadomość wstrząsnęła nią. Magia to potężna broń, a bez niej była bezradna. Na szczęście za kilka dni spotka się z Denserem. On będzie wiedział, co robić. * * * Działo się to tej samej nocy. Podczas gdy ogień płonął, a Krucy czekali, Denser po raz kolejny próbował skontaktować się z Erienne i po raz kolejny mu się nie udało. Zasłaniająca ją mgła była jeszcze gęstsza niż przy dwóch poprzednich próbach. Rozproszył Połączenie i teraz leżał bez ruchu. Zaczynała go opanowywać rozpacz, pod zamkniętymi powiekami gromadziły się łzy. Był zmęczony. Nigdy nie uważał Połączenia za łatwe zaklęcie, te trzy próby pozbawiły go sił. Powinien odpocząć i pomodlić się, aby odzyskać siły do kolejnej próby, lecz jego umysł wiedział, że sen jeszcze długo nie nadejdzie. Nie miał na to czasu. Nikt go nie miał. - Denser? - To był Ilkar. Nie otwierał oczu. Czuł ciepło palącego się ogniska, a blask ognia płonął czerwienią na jego powiekach. - Słuchaj, Denser. Wiem, że skończyłeś. Mam dla ciebie herbatę. Ziołową. Powinna pomóc ci zasnąć. Denser otworzył jedno oko. Choć drzewa częściowo chroniły ich przed coraz silniejszym wiatrem, nad głową widział pędzące po niebie chmury. Były ciemniejsze niż noc, którą zakrywały. Będzie padać deszcz. Ulewny deszcz. - Nienawidzę ziołowej herbaty - oświadczył. Próbował się uśmiechnąć, ale to mu nie wyszło. Podciągnął się do pozycji siedzącej i przyjął podany przez Ilkara kubek. Zmarszczył nos, gdy poczuł mocny, słodki aromat. Po drugiej stronie ogniska Bezimienny budował prowizoryczny rożen, Hirad zaś rozstawiał w mroku pułapki. - Na jedzenie musimy trochę poczekać - oznajmił Bezimienny, podążając za jego spojrzeniem. Denser zmusił się do wypicia herbaty, krzywiąc się, gdyż przypominała gęsty syrop. Widział, że Ilkar uśmiecha się, lecz był to uśmiech wymuszony. Denser spojrzał z powrotem na niebo. Nie widział już gwiazd, jedynie gęste ciemnoszare chmury. Wiał chłodny wieczorny wiatr i mimo schronienia wśród drzew wkrótce zrobi się zimno. Bezimienny najwyraźniej dlatego miał zamiar podtrzymywać ogień, nie obawiając się, że to może być niebezpieczne. - Każdy z Greythorne, kto chciałby nas odszukać, i tak by nas znalazł - powiedział. - A Arlen jest za daleko, by ktoś stamtąd zdołał tej nocy nas odnaleźć. „Za daleko”. Te słowa prześladowały Densera. Znajdowali się dwa dni jazdy od Erienne, a więc o półtora dnia za daleko. Był wściekły, że nie może do niej szybciej dotrzeć, sfrustrowany, że ona nie słyszy jego ostrzeżeń, i przerażony tym, co mogą odkryć w Arlen, jeśli o świcie nie uda mu się nawiązać z nią kontaktu. Przeklęty Hirad. To mógł być niewybaczalny błąd. Denser aż gotował się w środku. Tu chodzi o jego żonę i córkę. Hirad jakby najwyraźniej zapomniał, jak bardzo Dordovańczycy chcą je obie dopaść. Wiatr szarpał gałęziami i zrzucał umierające liście na ziemię. Zaczął padać deszcz i od czasu do czasu jakaś kropla uderzała Densera w twarz. W powietrzu unosił się pył, a płomienie ognia wznosiły się wysoko, zabarwione ostrzegawczą niebiesko-brązową aurą. Wszystko było nie tak. Denser nie był człowiekiem z lasu, ale za to wyczulonym magiem. I to go głęboko niepokoiło. Zatruwało nawet powietrze, którym oddychali - takie w każdym razie miał wrażenie. Może byłoby lepiej, gdyby to Dordovańczycy pierwsi dotarli do Lyanny. Przynajmniej wtedy... Stłumił tę myśl, zawstydzony, że w ogóle się pojawiła. Ale racjonalna część jego umysłu musiała przyznać, że to rozwiązałoby problem zniszczeń, jakie dotykały Balaię. W ohydny sposób, ale jednak by rozwiązało. Hirad wszedł w krąg światła z ogniska i usiadł. Rzucił naręcze liści i korzeni na ziemię obok siebie. - W okolicy nie ma zbyt wiele zwierzyny. Ustawiłem pułapki na króliki, ale dzisiejszej nocy może się ich złapać niewiele. Ilkar zachichotał. - Coś wcześnie przygotowujesz usprawiedliwienie, Hirad. - Jesteś dziś zabawniejszy niż zwykle, Ilks - odparł Hirad. - A to nie jest szczególnie trudne. - No, dobrze - odezwał się Bezimienny i chwila wesołości znikła. - Musimy przyjąć ewentualność, że Erienne wpadnie prosto w ręce Dordovańczyków. - Zakładam, że Połączenie nie poszło najlepiej? - Hirad podniósł wzrok na Densera, który pokręcił głową, nie patrząc na niego. - Może uda się rano. - Może - westchnął Denser. - W najgorszym wypadku Erienne zostanie pojmana - powiedział Bezimienny. - Co wtedy? - Cóż, Dordovańczycy najpewniej zażądają wydania Lyanny, a to oznacza, że wrócą razem z nią do Ornouth - stwierdził Ilkar. - To bardzo proste. - Zgoda - potwierdził Bezimienny. - Ale istnieją pewne niewiadome. - A czy kiedykolwiek ich nie ma? - burknął Hirad. Ilkar poklepał go po kolanie. - Inaczej byłoby ciągle tak samo, prawda? - W rzeczy samej. - Bezimienny rysował coś na ziemi. - Po pierwsze nie wiemy, czy Dordovańczyków jest wystarczająco wielu, by mogli opanować statek. Nawet jeśli im się to uda, przygotowanie zapasów na podróż zajmie im co najmniej dwa dni, a może więcej, zależnie od tego, jak mało pomocne okażą się Erienne i Gildia. Po drugie Dordovańczycy mogą być w stanie jedynie powstrzymać statek przed ponownym wypłynięciem w morze. Biorąc pod uwagę przybycie Darricka do Greythorne, należy zakładać, że jest ich zbyt mało, by mogli wyruszyć w morze. Musimy również przyjąć, że w tej sprawie Dordover współpracuje z Lystern. Ale nadal nie wiemy dokładnie, ilu ich jest teraz w Arlen. Po trzecie Gildia może zawrócić statek, kiedy zauważy obecność Dordovańczyków. Wciąż więc musimy zastanowić się nad tym, jak wyjść w morze i spotkać się z nimi... zakładając, że Denserowi nadal nie uda się nawiązać kontaktu z Erienne. Krucy, zasępieni, w milczeniu słuchali swego dowódcy. - Po czwarte - wielki wojownik ciągnął dalej swoje przypuszczenia - lord Arlen nie pozostanie bezczynny, siedząc i tylko patrząc, jak ludzie walczą w jego dokach, zwłaszcza jeżeli nie będzie wiedział, co się właściwie dzieje w jego mieście. To może być dla nas korzystne Z drugiej strony oczywiście może okazać się ich wspólnikiem w tej sprawie. Po piąte, ze względu na ostatni punkt, nie możemy mieć pewności, że ci, których spotkamy i z którymi nawiążemy jakiś kontakt, popierają nas lub są przynajmniej neutralni. Całkowicie pewne jest tylko jedno: Dordovańczycy w Arlen będą nas szukać. A to oznacza, że dotarcie do Erienne, by jej pomóc, może stać się skrajnie trudne. Istnieją jeszcze inne możliwe czynniki, ale chyba macie już jasny obraz sytuacji. - Jak damy radę jej pomóc, jeśli oni mają przytłaczającą przewagę? - zapytał Denser i potrząsnął głową. Deszcz zaczął równomiernie padać. Jeszcze nie był gęsty, ale to tylko kwestia czasu. - Zawsze możemy coś zrobić - rzekł Hirad. - W końcu jesteśmy Krukami. - W takim razie już zacznij się zastanawiać, jak. To całe zamieszanie jest przede wszystkim z twojej winy. Hirad pokiwał głową, otrzepał ręce i wstał. Minął Ilkara i Bezimiennego, kierując się w stronę koni. - Dokąd idziesz? - zapytał elf. - Odchodzę. - Co to znaczy? - To znaczy, że nie mam zamiaru ani chwili dłużej wysłuchiwać tych jego przemądrzałych, pełnych wyższości komentarzy. Popełniłem błąd, poważny błąd, i jest mi przykro. Ale nie mogę go cofnąć, mogę tylko próbować go naprawić. Ale on mi to przy każdej okazji wypomina, i mam tego dość. Dlatego wy, którzy nigdy nie robicie błędów, możecie sami ratować Lyannę. - A więc masz zamiar sam znaleźć drogę do Al-Drechar, tak? - zapytał Ilkar, nadstawiając uszu. Silny podmuch wiatru rzucił falę deszczu na polanę, uderzając ich w twarze i wzbijając z ziemi małe tumany pyłu. Ogień zasyczał jakby w sprzeciwie, na ziemi pojawiły się długie, migoczące i podskakujące cienie. - Podejrzewam, że możemy do tego dojść, ja i Kaan - oświadczył Hirad. - Proszę tylko o odrobinę szacunku dla faktu, że pomagam człowiekowi, który przez pięć lat nawet nie kiwnął palcem, żeby pomóc mnie. - Odrobinę szacunku mogę ci dać - odezwał się Denser. - Przestań, Denser - ostrzegł go Bezimienny. - Jeszcze jedno słowo, Denser. - Hirad uniósł palec. - Będziesz sam jechał do Arlen. - Uciekaj do tych swoich cennych smoków, Hirad. I możecie wszyscy zginąć w tej waszej zimnej jaskini, podczas gdy ja spróbuję uratować Lyannę, a wraz z nią Balaię. Hirad obrócił się na pięcie i rzucił w stronę Densera. Przeskoczył przez ogień, kopiąc kociołek, aż woda zasyczała na gorącym popiele. Podniósł rękę i uderzył Densera w pierś, ten zrobił kilka kroków do tyłu. Wprawdzie Hirad był o kilka lat starszy od czasu, gdy Krucy po raz ostatni wędrowali razem, ale nic nie stracił ze swojej prędkości. Denser nie miał czasu na reakcję. - Chciałbyś tego, Denser, co? - Głos Hirada był niski, wzrok spuszczony, a mięśnie twarzy napięte. - Ty i twoi potężni przyjaciele w wieżach. Tym razem pchnął Densera obiema rękami, zmuszając go do próby utrzymania równowagi. - Niech zmarnieją, myśleliście. Ludzie zapomną, myśleliście. Będziemy udawać, że prowadzimy badania, ale wiadomo, że i tak do niczego nie dojdziemy. Tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Założę się, że tak właśnie było w waszym milutkim, cieplutkim Xetesku, prawda? Denser spojrzał mu w oczy, ale nic nie powiedział. Hirad chwycił go za płaszcz przy szyi i zaczął popychać do tyłu, cały czas wyrzucając z siebie słowa, jego ciało drżało z gniewu. - Ale ja nie zapomniałem, Xeteskianinie. I smoki Kaan też nie. Sprawiłeś, że cierpiały, bydlaku, i ani razu o tym nie pomyślałeś. Wcale nie są bliżej powrotu do domu niż pięć lat temu, prawda? Ale ty jesteś tak zajęty swoimi politycznymi gierkami i wspinaniem się po szczeblach władzy, że gówno cię to obchodzi. Tylko ja tam byłem. Każdego dnia i każdej nocy. Widziałem, jak ich oczy gasną, a łuski stają się matowe i suche. Jak ich zagubienie rośnie, a umysły burzą się. One każdego dnia po kawałku umierają, podczas gdy niewdzięczne śmieci coraz bardziej o nich zapominają. Denser oparł się plecami o drzewo, już nie miał dokąd się cofać. Po pniu spływała woda, a w górze brzmiały grzmoty. Ulewa stała się gwałtowniejsza, waliła w liście tak głośno, że Hirad z trudem ją przekrzykiwał. - Wiesz już, skąd przybywam, Denser? Pojmujesz choć odrobinę? Właśnie teraz nad Kaanami wisi wyrok śmierci. Jest powolny, ale pewny, gdyż nikt nie ma zamiaru im pomóc, prawda? - Hirad, wystarczy - wtrącił się Bezimienny, lecz barbarzyńca zignorował go, zbliżając twarz do twarzy Densera. - Ale teraz chodzi o twoją żonę i dziecko. Teraz to co innego. I oczekujesz, że my rzucimy wszystko i ci pomożemy, prawda? Nie, nawet więcej. My musimy ci pomóc. - Pochylał się coraz bardziej, aż niemal zetknęli się nosami. - Cóż, mam dla ciebie odpowiedź, człowieku z Xetesku, która powstrzyma przeklętą magię nawiedzającą mój kraj. Niech Dordovańczycy zabiją twoje dziecko. Wyrok śmierci wykonany. Problem rozwiązany. Jak myślisz, co? Co? - Barbarzyńca potrząsał Denserem, uderzając tyłem jego głowy w pień drzewa. Jego oczy płonęły nienawiścią. - Hirad, wystarczy. - Bezimienny wsunął ramię między obu mężczyzn i próbował odsunąć barbarzyńcę. Ten jednak stawiał opór. - Zabrakło ci języka w gębie, Denser, co? Co? - Myślę, że za dużo czasu spędzasz z gadami. - Pierdol się, Denser! - Uniósł pięść, lecz Bezimienny chwycił go za ramię i wepchnął się między nich, odsuwając Hirada do tyłu. - Nie rób tego - powiedział, zasłaniając Densera swoją potężną sylwetką. Ale Hirad zaszedł już za daleko. - Z drogi, Bezimienny. Znów ruszył do przodu. Tym razem wielki wojownik mocno go odepchnął. Hirad zatoczył się do tyłu i omal nie przewrócił. Jego stopy ślizgały się na wilgotnej ziemi, a coraz mocniej padający deszcz zalewał mu oczy. Odruchowo sięgnął po miecz, lecz Bezimienny był szybszy i jednym płynnym ruchem zsunął pochwę ze swego potężnego ostrza. - Nie skrzywdzisz go, Hirad. Cofnij się. - Groźba w głosie Bezimiennego wstrząsnęła nim, stał tylko i wpatrywał się w przyjaciela. - Bezimienny, przestań! - krzyknął Ilkar. - Hirad, ty też. Na bogów, jesteśmy Krukami! - Wszedł między nich, próbując objąć ich obu wzrokiem. W jego głosie i na twarzy odbijało się niedowierzanie, którego nie potrafił ukryć. Hirad wypuścił rękojeść miecza i wpatrywał się z szeroko otwartymi ustami w ostrze w rękach przyjaciela. - Zobaczyłby, jak umiera Lyanna - rzekł Bezimienny. - A ja tego nie zniosę. Zobaczyłby, jak ona umiera. - Nawet nie spojrzał na Ilkara, gdy zwrócił się do niego. - Jak sądzę, to uczucie jest ci znajome. Elf zignorował te słowa. - Odłóż miecz, Bezimienny, i to natychmiast. Nikt nie będzie tutaj walczyć, zrozumiano? Bezimienny spojrzał z góry na julatsańskiego maga. Jego oczy płonęły pomarańczowo, odbijając targany wiatrem blask ogniska. - Nie pozwolę, żeby skrzywdził Densera - wycedził i rzucił miecz na ziemię. Hirad wytarł wodę z twarzy i otrząsnął rękę. - Problem polega na tym, że ty nadal jesteś tu Protektorem. - Wskazał palcem na jego pierś na wysokości serca. - I nie możesz tego odrzucić. A najśmieszniejsze jest to, że on zrobił z twoimi braćmi to samo, co ze smokami Kaan. Pozwolił wam gnić z nadzieją, że stąd odejdziecie. - Jak ty mało wiesz, Hirad. Jestem ojcem, przede wszystkim jestem ojcem. I nie pozwolę, by czyjeś dziecko zostało zabite. - Bezimienny odwrócił się, lecz po chwili znów spojrzał na Hirada. - Jesteś moim przyjacielem, Hirad. Chyba najlepszym, jakiego miałem. Doprowadziłeś do oswobodzenia mnie z niewoli Protektorów. Ale nie pozwolę, byś groził komuś z powodu jego dziecka. Tej więzi nie pojmiesz, dopóki sam jej nie doświadczysz. - A jednak wyjąłeś przeciwko mnie miecz - Gniew Hirad zastąpiło poczucie żalu. - Jesteśmy Krukami, a to, co zrobiłeś, nie przystoi Krukom. To nie było w porządku. - Spójrz na siebie - rzekł potężny mężczyzna. - Twoje postępowanie również. Twoje również. - Chyba gdzie indziej rozbiję obóz - oświadczył Hirad i odszedł od ogniska Kruków. Rozdział 16 Jasto, dwunasty lord Arlen, był dumnym mężczyzną, który przecenił swoje możliwości i w efekcie znajdował się teraz w silnym, acz sprawiedliwym uścisku barona Blackthorne’a. Nawet wtedy, gdy Blackthorne osłabł po zniszczeniu jego miasta podczas wojen z Wesmenami, Arlen nie uważał, by mógł rzucić wyzwanie temu młodemu mężczyźnie i być pewnym sukcesu. Ale to nie czyniło go słabeuszem, jak dawali mu do zrozumienia niektórzy potężni kupcy. To uczyniło go mądrym i od niedawna również ponownie bardzo bogatym. Przypominał sobie, jak przed sześciu laty przybyły do niego rodziny kupców i żeglarzy, nakłaniając go do uwolnienia się z narzuconych przez Blackthorne’a pęt. Mówili, że mają już dość życia pod pięścią barona i że nigdy nie będzie lepszej okazji do zażądania i uzyskania autonomii. A on doskonale ich rozumiał. W całej Balai nie było ani jednego najemnika, a ludzie Blackthorne’a byli martwi lub zmęczeni walką. Jednak dla Arlena atak byłby w takiej sytuacji zdradzeniem człowieka, który poświęcił tak wiele, by Balaia została uwolniona od Wesmenów. I dlatego zamiast posłać ludzi uzbrojonych w miecze i włócznie, wyposażył ich w kilofy, łopaty, piły i młoty. Nie przybyli, aby żądać wolności i dyktować własne warunki, ale by zaproponować pomoc i wsparcie. Arlen wynajął kamieniarzy i murarzy, cieśli i stolarzy, by naprawili to, co zniszczyli Wesmeni. Zachęcił też tylu swoich ludzi, ilu tylko mógł zgromadzić, by udali się tam i służyli pomocą. Lord uśmiechnął się, po raz kolejny rozważając tę sprawę. Jego siwiejące, gęste wąsy podkreśliły ruch górnej wargi, a ogorzała od oceanu skóra zmarszczyła się na policzkach i czole. Pomoc nadeszła tam, gdzie była potrzebna. Arlen nie był altruistą i Blackthorne doskonale to rozumiał. Chodziło o interesy. Rzemieślnicy nigdy nie są tani. Drewno, kamień, żelazo i stal mają swoją cenę, a na rynku takim jak ten, ceny były wysokie. Jedzenie również kosztowało, a każdy z kupców Arlena, przewoźników i właścicieli kutrów rybackich widział przede wszystkim własne zyski. Blackthorne nawet nie czuł się tym zdziwiony. Zaśmiał się, uścisnął rękę lorda i przyniósł butelkę doskonałego wina z piwniczki, którą Wesmeni odnaleźli, ale pozostawili w spokoju. Nawet barbarzyńcy potrafili docenić dobre wino. Arlen pamiętał, jak siedział w namiocie dostarczonym przez jego miasto i stukał się kielichem z przebiegłym baronem. Słowa wypowiedziane przez niego tamtego dnia stanowiły doskonałe uzasadnienie decyzji Arlena. Blackthorne pociągnął wówczas długi łyk wina, odchylił się do tyłu, wzruszył ramionami i stwierdził: - Ja postąpiłbym tak samo. I obniżył myto na swoich ziemiach, które tak bardzo przeszkadzało kupcom Arlena. Jako znak wdzięczności, stwierdził. Wracając tamtego dnia z Blackthorne, Arlen zastanawiał się, jak długo potrwa ta wdzięczność. Niemal sześć lat później nadal spodziewał się listu odwołującego i uważał, że nie powinno go to zdziwić. Ale honor Blackthorne’a był niekwestionowany. Arlen władał więc w spokoju rozwijającym się miastem, które przyciągało do swych doków kupców z ziem od Calaius do Koriny. Coraz więcej rolników osiedlało się na żyznych ziemiach na północy miasta, gdyż wiedzieli, że cena ich produktów nie zostanie obniżona przez handlarzy, którzy zechcą zrekompensować sobie nałożone przez Blackthorne’a opłaty za bezpieczny przejazd. Teraz jednak w mieście coś śmierdziało. Przywiał to ohydny wiatr magii, a zakorzeniło się na południu, nad brzegami rzeki Arl. Najpierw przybyli Dordovańczycy. Kilku magów i ich eskorta. Nic niezwykłego. Ale dziesięć dni później dołączyło do nich... czterdziestu śmieci z Czarnych Skrzydeł! Od tego czasu liczba magów i żołnierzy Dordover rosła, aż w obozie w dole rzeki było ich już trzy i pół setki. Karczmarze i dziwki nie narzekali. Podobnie właściciele kramów z jedzeniem. Nawet sprzedawcy tkanin i ubrań z jedwabiu zanotowali pewne zyski, choć czasami dochodziło również do niemile widzianych przypadków kradzieży, nawet jeśli tylko w ograniczonym zakresie. Ale istnieje pewna granica tego, co można znieść w imię rozwijania interesów. Dzisiejszego ranka ta granica została przekroczona. Do lorda doszły wieści o agresywnym wykupywaniu zapasów i próbach przejęcia statków. To Czarne Skrzydła wywierały nacisk, a one nie znały słowa „nie”. Nie przeszkadzało mu wykupywanie zapasów, temu bez trudu da się zaradzić. Ale statki? Istniała bardzo delikatna równowaga w podaży i popycie na żaglowce, które mogły przepływać trudny odcinek do Calaius. Armatorzy pragnęli utrzymać tę równowagę, żeby móc nadal żyć w luksusie. W tym momencie jednak lord nie martwił się o armatorów. Handel solonym mięsem, winem, bronią i pancerzami był lukratywny, gdyż opierał się na stałych dostawach. Martwił się o napływające do Arlen od czasu do czasu transporty między innymi kawy, tkanin i biżuterii. Lord nie mógł pozwolić na zabranie mu na nieokreślony czas środków transportu tych cennych towarów. Już wysłał strażników, by rozwiązali konflikt dotyczący statku wynajętego uprzednio przez konsorcjum kupców. Czarne Skrzydła zaproponowały dwukrotnie wyższe stawki za przewiezienie wojska, i to do Ornouth. Kiedy właściciel odmówił, wybierając lojalność wobec regularnie płacących klientów, usłyszał groźby, a gdy jeden z jego pisarzy próbował interweniować, został pobity. To zdarzyło się wczoraj. A tego ranka Arlen musiał wyciągnąć z łóżka swoje niezwykle długie ciało o nieprzyzwoicie wczesnej porze, kiedy słońce dopiero wynurzało się zza horyzontu. W salonie czekała na niego delegacja: kupiec, rolnik i armator. Założył białą jedwabną koszulę, proste, ciemnoniebieskie, wełniane spodnie i czarny płaszcz długości trzy czwarte. Srebrne pierścienie zdobiły długie, kościste palce obu jego dłoni, na szyi zaś zawiesił ciężki złoty łańcuch przekazywany każdemu kolejnemu lordowi. Przełknął herbatę, potem założył białe pończochy i proste czarne buty z dwoma klamrami, sięgające do kostek, po czym wyszedł z sypialni. Długimi krokami przemierzył korytarz i schody, udając się na spotkanie, które mogło okazać się trudne. Przed wejściem do komnaty sługa przeciągnął szczotką po jego płaszczu, by oczyścić go z kurzu i włosów, które mogły spaść z jego łysiejącej głowy, i dopiero wtedy otworzył drzwi. - Dzień dobry panom - powiedział Arlen, wchodząc do środka. Trzej mężczyźni - dwaj siedzieli, a jeden stał przy kominku - cicho go powitali. Wszyscy byli nieźle ubrani, choć rolnik, zgorzkniały mężczyzna w średnim wieku, imieniem Alpar, odziany był w strój roboczy, gdyż bez wątpienia zdążył już dzisiaj przepracować dwie lub trzy godziny. Siedzący mężczyźni zaczęli wstawać, ale Arlen uniósł dłoń. - Proszę, nie róbmy z tego ceremonii, wątpię, byśmy mieli na to czas. - Usiadł w miękkim fotelu naprzeciwko delegacji i czekał, aż służący naleje mu filiżankę herbaty. Dopiero wtedy gestem nakazał staremu przyjacielowi, kupcowi jedwabnemu Hancrossowi, aby przemówił. - Sytuacja w dokach robi się coraz trudniejsza, Jasto. Czarne Skrzydła to po prostu łotry w przebraniu, bardzo chcą wyruszyć w drogę, a przy okazji zrujnować nasze interesy. Kradzieże z bardziej oddalonych gospodarstw stają się coraz częstsze, a teraz upadli jeszcze niżej. Erik? - Hancross wskazał na syna najbogatszego armatora w Arlen, mężczyznę przygotowywanego do przejęcia rodzinnego interesu. Erik Paulson pokiwał głową, z trudem panując nad emocjami. W jego oczach błyszczały łzy. - Myślę, że właśnie dlatego postanowiliśmy zwrócić się bezpośrednio do was, mój panie. Póki próbowano zastraszać nas, milczeliśmy. Ale teraz chodzi o nasze rodziny. To niedopuszczalne i trzeba podjąć jakieś działania. - Przerwał i głęboko odetchnął. Przez chwilę jego broda drżała. Potem zebrał się w sobie i zaczął dalej mówić. - Wczoraj wieczorem moja żona i córka wracały z rynku do domu. Trzech bydlaków rzuciło moją żonę na ziemię. Jeden trzymał sztylet przy szyi mojej córki, podczas gdy dwaj obmacywali żonę i grozili jej gwałtem, a mojej córce śmiercią. Nie mogę uwierzyć, że słyszę samego siebie mówiącego te słowa. - Z trudem przełknął ślinę. Potrząsnął głową, a po jego policzku spłynęła łza. - Powinniście je zobaczyć. Obie są wstrząśnięte i boją się wyjść z domu. Co, do diabła, się dzieje? - Spojrzał błagalnie na lorda. - To spokojne miasto, mój panie, ale jeśli nie zadziałacie, obawiam się, że ludzie wezmą sprawiedliwość we własne ręce. - W rzeczy samej, tak będzie - powiedział Alpar, a jego gardłowy głos drażnił uszy Arlena. - Paulson wycierpiał najwięcej, ale my wszyscy jesteśmy pokrzywdzeni. Każdego ranka mimo straży, jakie wystawiam, moje stado jest odrobinę mniejsze. Hancross sam tego nie powie, ale w jednym z jego sklepów był pożar, i wszyscy wiemy, kto podłożył ogień. Arlen pokiwał głową i uniósł obie ręce, prosząc o ciszę. Czuł, jak rośnie w nim gniew. Tak bardzo się starał, by odbudować miasto po latach ciężkich wojen z Wesmenami. Przyniósł Arlen pokój i dostatek, i to nie tylko miastu, ale i całemu obszarowi, którym władał. Dlatego zasługuje na szacunek. Musi nauczyć Czarne Skrzydła traktowania go z respektem. - Panowie, to jest moje miasto i brzydzę się wszelkiego rodzaju przemocą zarówno w jego obrębie, jak i na innych terytoriach, którymi rządzę. Dlatego też błagam was, byście nie sięgali po broń, gdyż jeśli dojdzie do aktów przemocy, ukarzę równie surowo obie strony konfliktu. Jednak wasze przyjście tutaj świadczy, iż jesteście lojalni i ufacie moim rządom. Za to wam dziękuję. Dzisiejszego ranka, najwcześniej jak to będzie możliwe, odwiedzę Gospodę nad Jeziorem, gdzie, jak sądzę, zamieszkał ich przywódca. Dostanie on nakaz opuszczenia miasta bez możliwości powrotu. Pieniądze zapłacone za dobra, których jeszcze nie otrzymał, zostaną mu zwrócone po potrąceniu odpowiednich kwot za zniszczenia, kradzieże i rozmaite inne szkody. - Jasto... Arlen po raz trzeci uniósł dłoń. - Reputacja tego miasta opiera się na uczciwości, szczególnie w kontaktach handlowych. Pieniądze wydane w dobrej wierze zostaną zwrócone. A drobni złodzieje będą zapełniać więzienia. Erik, jeśli twoja żona zechce zidentyfikować napastników, nie opuszczą Arlen dopóty, dopóki nie zapłacą za swoje zbrodnie. Arlen wpatrzył się w Paulsona, widział płonącą w jego oczach wściekłość. Mężczyzna załamywał ręce i nie siedział na krześle, a raczej czaił się na nim jak drapieżna bestia. Było jasne, że wymierzona przez niego sprawiedliwość byłaby brutalna. - Erik? - Dotknęli ją. Dotknęli ją - powtórzył i z kącika oka wypłynęła mu kolejna łza. Jego godne podziwu opanowanie osłabło. - To gwałt. Powinni za to zapłacić. - I zapłacą - odpowiedział Arlen. - Zaufaj mi. Erik spojrzał mu prosto w oczy, wyraźnie widać było, że wcale mu nie ufa. - Dobrze - powiedział. - Chcę tylko, aby obie mogły bez strachu chodzić po ulicach swojego miasta. Arlen wstał z fotela i podszedł do Paulsona. Położył mu dłoń na ramieniu i lekko ścisnął. - Wiem, Erik. Zostaw to mnie. Nie uciekną przed moją sprawiedliwością. - Podniósł wzrok i spojrzał na Hancrossa. - Zabierz go do domu i miej oko na nich wszystkich. Chcę, by po dokach rozeszła się wieść, że zostaną oczyszczone, i niech nikt nie waży się wejść mi w drogę. Chcę, by posłano do Gospody nad Jeziorem nakaz zatrzymania Selika, i nieważne, w jaki sposób. Będę tam w ciągu godziny. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? * * * Bezimienny wpatrywał się w swój miecz, jakby to był gotowy do zaatakowania go wąż. Leżał tam, gdzie rzucił go podczas ulewy, i migotał w blasku ogniska, teraz już niepotrzebnym, gdyż nadchodził świt. Był symbolem. Symbolem ostatecznej śmierci Kruków. Końca zaufania, które mieli do siebie on i Hirad. A było ono dla niego wszystkim. Nawet przez te lata, gdy prawie się nie widzieli, nie mówiąc już o rozmowach lub wspólnej walce. Bezwarunkowe zaufanie Hirada było czymś, co miał zawsze. Ale ostatniej nocy zdradził je. I co gorsza, Hirad miał rację. Kiedy przyszło co do czego, stanął w obronie Densera. I odegnał jedynego człowieka, który mógł ich utrzymać w kupie wystarczająco długo, by uratować nie tylko maga, ale i jego rodzinę i całą Balaię. W przypadku Bezimiennego chodziło jednak o coś więcej niż tylko pragnienie uratowania rodziny, i to właśnie w głębi duszy go dręczyło. Powinien być wdzięczny, że ma duszę, by móc się martwić, ale wcale go to nie pocieszało. Zbyt wiele nadal wiązało go z Protektorami i choć spędził niewiele czasu jako jeden z nich, płakał nad utratą braterstwa. Po sześciu latach musiał zaakceptować, że będzie to czuł zawsze, a z tym faktem jeszcze nie do końca się pogodził. A Protektorzy powracali. Byli blisko. Czuł ich i poprzedniego dnia powiedział to Ilkarowi. Nie mógł mu opisać sprzecznych emocji, jakie to w nim wywoływało. Radość bycia blisko nich i tragedia ich istnienia łączyły się z uczuciem wyłączenia, odczuwanym przez niego teraz, gdy jego dusza znów należała do niego. To był najostrzejszy ból. Zawsze będzie wyczuwał ich obecność, ale już nigdy nie poczuje jedności, jaką dawał - w gruncie rzeczy przerażający - Zbiornik Dusz. Zastanawiał się, czy oni też mogą go wyczuwać. Spojrzał na Ilkara i Densera, którzy spali w naprędce skleconej, nie dającej wystarczającej osłony kryjówce z gałęzi, liści i skóry. Cieszył się z obecności Ilkara minionej nocy. Jego rozsądek uratował ich przez katastrofą. Bezimienny chciał ruszyć za Hiradem, ale Ilkar powstrzymał go. Elf sądził, że Hirad pojawi się w obozie o świcie, ale wojownik wcale nie był taki pewny. Deszcz w końcu przestał padać, ale zimny wiatr szarpał drzewami i nawet siedząc przy ognisku Bezimienny czuł chłód. Jakże potrzebowali Hirada, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Uspokoiwszy się, Denser zgodził się na Połączenie ze swoim kontaktem w Korinie, by przekazać mu wiadomość dla Diery. Usłyszał tylko kolejne złe wieści. Kontakt przygotowywał się do opuszczenia miasta, podobnie jak dziesiątki tysięcy ludzi zamierzających uciec w głąb lądu. Dwa dni wcześniej, po nie kończących się ulewach, poziom wody w ujściu rzeki podniósł się, a teraz cały czas stawał się wyższy i wyższy, karmiony przez spływające z gór dopływy i smagany przez huraganowe wiatry. Doki stały pod wodą, podobnie jak wszystkie nisko położone tereny przy ujściu rzeki. Bliżej centrum Koriny sytuacja wyglądała nieco lepiej, ale woda wciąż się podnosiła. Dom Bezimiennego znajdował się przy samym ujściu rzeki. Kontakt nie miał pojęcia o liczbie ofiar w mieście, ale wiedział, że Wronie Gniazdo wciąż stoi i obsługuje klientów. Obiecał, że przekaże tam wiadomość Bezimiennego. Bezimienny mógł jedynie modlić się, by jego żona i syn wciąż żyli i znajdowali się pod gościnnym dachem Tomasa. Myślał nawet, by osiodłać konia i pojechać do Koriny, ale wiedział, że nie może. Jeśli chce uratować rodzinę i przyjaciół, musi dostarczyć Densera do Lyanny. A Hirad pełnił w tym ważną rolę. Potężny wojownik potarł twarz rękami i potrząsnął głową, przeklinając samego siebie za to, co zrobił. Dopiero kiedy do obozu wszedł jakiś mężczyzna, Bezimienny uświadomił sobie, że pełnienie przez niego straży w zimnie i wilgoci było jedynie wymówką, by móc zniknąć we wnętrzu swojego umysłu. - Jakiś problem, Bezimienny? - Można to tak określić - odparł, podnosząc wzrok. Był to Darrick okryty skórzanym płaszczem i z mieczem u pasa. Miał podkrążone oczy. Musiał jechać przez większą część nocy. - Usiądź, nastawię wodę na kawę. - Ale wiedział, że Darrick nie po to tu jest. - Nie sądzę, byśmy mieli na to czas - rzekł. - Masz rację - zgodził się Bezimienny. Wpatrywał się uważnie w głąb lasu, ale widział jedynie cienie drzew poruszających się na wietrze, gdy słońce stopniowo przebijało grożące deszczem chmury. - Jak wielu ze sobą wziąłeś? - Dwie setki. - Jechaliście bardzo cicho. - Bezimienny uśmiechnął się. Darrick pokiwał głową i niemal się roześmiał. - Cóż, nie wyjechaliśmy prosto na was, jeśli o to ci chodzi. - Dwie setki, tak? - Bezimienny znów spojrzał na leżący w błocie miecz. - To powinno wystarczyć. - Tak sądziłem. - Darrick podszedł i usiadł przy ognisku naprzeciwko Bezimiennego. - Uznałem, że nasza przewaga musi być przytłaczająca, byście łatwiej podjęli decyzję. Bezimienny spojrzał w oczy generała i ujrzał w nich poczucie winy wyraźne niczym znak zarazy na frontowych drzwiach zakażonego domu. - Czego chcesz? - Powstrzymać Kruków przed niepotrzebnym przelewem krwi. - Naprawdę? - Bezimienny uniósł brwi. - Tak, naprawdę. - Darrick podrapał się ręką w skórzanej rękawiczce po czole. - Słuchaj, jesteście w samym środku czegoś naprawdę złego i chyba nie rozumiecie w pełni, o jaką stawkę walczy Dordover. Bezimienny poczuł przepełniający go gniew. - Zapewniam cię, że doskonale wiemy, o co walczy Dordover. To właśnie dlatego jesteśmy z Denserem i próbujemy dotrzeć do jego córki przed wszystkimi innymi. - To nie takie proste. - Ilkar też wciąż to powtarza. Tyle tylko, że to jest proste. Denser poprosił nas o pomoc. Jesteśmy Krukami, więc mu pomagamy. Jest jednym z nas i twierdzi, że może uratować Lyannę, a wraz z nią Balaię, a nam to wystarczy. - Zapadła cisza. Bezimienny widział, że Darrick go rozumie, ale i tak nie może niczego zrobić. Był lojalny wobec Lystern, a pośrednio i Dordover. - Dokąd planujesz nas zabrać? - Do Arlen. - To bardzo dobrze. Wybieraliśmy się tam. - Wiem. Ale kiedy tam dotrzemy, nie będziecie mogli niczego zrobić. - Więźniowie? - Coś w tym rodzaju. - Darrick odwrócił wzrok. - Zabawne, jak wszystko się zmienia, prawda? - zapytał Bezimienny. - Niezupełnie. Obudzisz ich czy ja mam to zrobić? Bezimienny znów się uśmiechnął. - Ja to zrobię. Wiesz, jak magowie się denerwują, kiedy ktoś ich nagle obudzi. Macie już Hirada? - Nie widział powodu, by ukrywać nieobecność barbarzyńcy. Darrick nie był głupcem. Darrick zagryzł wargi i wpatrzył się w ziemię. - Nie - powiedział. - Obawiam się, że przyszliśmy za późno. - Stary, dobry Hirad - westchnął Bezimienny. Znów pojawiła się iskierka nadziei, lecz Darrick zaraz ją zgasił. - Bezimienny, nie zrozumiałeś mnie. Wytropiliśmy go bez problemu, ale nie byliśmy pierwsi. - Przeciągnął rękawiczką po zmatowiałych lokach. - Bogowie, jak mam ci to powiedzieć? Gdy dotarli tam nasi zwiadowcy, otaczały go już wilki. Bardzo mi przykro. * * * Arlen zrezygnował z konia, decydując się na przemarsz przez miasto w towarzystwie dwudziestu strażników, co miało stanowić zdecydowany pokaz siły. Do Gospody nad Jeziorem można było dostać się w szybszy sposób, lecz Arlen chciał, by jak najwięcej ludzi zarówno przyjaciół, jak i wrogów, poznało jego zamiary. I tak oto Jasto Arlen opuścił zamek. Słońce próbowało ogrzać zachmurzony dzień i wysuszyć ulice, po raz kolejny zalane przez nietypowy o tej porze roku deszcz. Arlen szybko przeszedł szeroką, wyłożoną kamiennymi płytami alejką między jego prywatnymi ogrodami a koszarami, po czym skręcił w prawo, w stronę wijącej się ulicy Ku Rynkowi, która łączyła miasto z północnymi szlakami. Na całej długości Ku Rynkowi przecinały przecznice, na wschodzie zaś ulica prowadziła obok okazałych rezydencji kupców i armatorów do wspaniałego Parku Męczenników. W zachodniej części miasta - na południe od koszar i za rynkiem jedwabiu i towarów luksusowych oraz teatrem - rozciągała się mniej bogata dzielnica. Były tu chaty i kamienice zamkowej służby, stajnie oraz prosta, lecz najważniejsza w mieście Świątynia Morza. Arlen ruszył lekko stromą, wybrukowaną ulicą Ku Rynkowi do Placu Stulecia, gdzie znajdował się główny rynek. Sprzedawano tutaj wszystko, od jedzenia po broń i wspaniale rzeźbione meble, niewielki kwadratowy placyk otaczały karczmy, gospody, a nawet galerie. O tak wczesnej porze rynek dopiero zaczynał się zapełniać. Arlen czuł, jak jego gniew wzrasta. Oto porządne, zamożne miasto, zbudowane dzięki ciężkiej pracy i uczciwości w interesach. Nikomu nie pozwoli, by to zniszczył. Machając ręką do mieszkańców miasta i wymieniając pozdrowienia z każdym, kogo znał osobiście, Arlen skręcił w prawo i ruszył przez biedniejsze ulice czynszówek, od wielu lat zwane Dzielnicą Lodową. Tu tradycyjnie mieszkali rybacy z kutrów i tu też przechowywali w zimnie złapane późno wieczorem ryby, które następnego ranka sprzedawali na mieszczącym się przy dokach targu rybnym. Arlen minął odlewnię żelaza i targ rybny, po czym skierował się w stronę doków. Objął spojrzeniem przystań, przy której cumowały rybackie kutry, a następnie głębokie miejsca cumowania, po czym skręcił w lewo. Minął piękny, smukły elfi statek, który najwyraźniej właśnie przypłynął, po czym zatrzymał się przed drzwiami Gospody nad Jeziorem. Rozejrzawszy się po dokach, Arlen zobaczył całkiem sporo ludzi, w tym kilku z Czarnych Skrzydeł, kręcących się leniwie po molo. Nim jego sierżant skończył walić w drzwi gospody, wokół zaczął się gromadzić tłumek, a powietrze wypełnił zgiełk. Ciekawość sprawiła, że mężczyźni i kobiety zostawiali swoją pracę i szli, aby przyjrzeć się, co się dzieje. Odsunięto zasuwy i lewe skrzydło malowanych na czarno drewnianych drzwi otworzyło się ze skrzypieniem. Jeden z synów właściciela, chudy, rudy nastolatek, wyjrzał na zewnątrz i jego piegowata twarz zbladła. - Nie bój się, Petren - powiedział Arlen. - Obudź ojca. Muszę porozmawiać z jednym z waszych gości. Natychmiast. Przestraszony chłopak nic nie odpowiedział, jedynie skłonił się i znów zniknął w mroku. Słyszeli odbijający się echem w gospodzie jego wysoki i piskliwy głos. - Ojcze! Ojcze! Lord stoi u drzwi, lord stoi u drzwi! Arlen pozwolił sobie na lekki uśmiech, gdy napotkał spojrzenie sierżanta. - Przynajmniej wie, kim jestem - stwierdził. - Tak, panie. Podczas krótkiego oczekiwania tłum robił się coraz większy, Arlen naliczył co najmniej tuzin Czarnych Skrzydeł. Póki co atmosfera była spokojna i pełna zaciekawienia, ale nie trzeba wiele, by sytuacja zrobiła się paskudna. Pochylił się w stronę sierżanta i nakazał mu umieścić swoich ludzi w pobliżu Czarnych Skrzydeł. - Panie? - To był karczmarz Denat. - Przepraszam, że cię obudziłem - powiedział Arlen. - Wcale mnie nie obudziłeś, panie. Już od jakiegoś czasu przygotowuję na górze śniadanie. - Masz dużo gości? - Komplet. - Hmmm. - Arlen pokiwał głową. - Niestety, obawiam się, że wkrótce stracisz większość obecnych klientów. - Przepraszam, panie? - Denat skrzywił się i zaczął nerwowo kręcić się w drzwiach. Był mocniej zbudowaną i łysiejącą wersją swojego syna. - Chcę się widzieć z... jak mu tam... Selikiem? Tak, Selikiem. I to natychmiast. Denat przez moment zawahał się. - Oczywiście. Zaraz go przyprowadzę. - Dziękuję. - Arlen uśmiechnął się z przymusem. Musiał niechętnie przyznać, że ludzie pokroju Denata są bardzo przydatni dla gospodarki tego miasta. - Sam siebie przyprowadzę - rozległ się głos, jakiego Arlen jeszcze nigdy nie słyszał. Zniekształcony. Dziwny. A kiedy jego właściciel pojawił się w drzwiach i przecisnął obok wycofującego się Denata, lord już wiedział dlaczego. - Lord Arlen, jak sądzę? - Postać wyciągnęła rękę, której Arlen nie uścisnął. - Zgadza się. Jesteście niemile widziani w tym mieście. Selik uniósł brew. - Naprawdę? Przez kogo? Arlen wpatrywał się w niego z twarzą bez wyrazu. - Przeze mnie. I to wystarczy. Ponieważ jestem sprawiedliwym człowiekiem i tak dłużej niż powinienem, przypatrywałem się waszym działaniom. - Ja... - Zamilcz. - Arlen podniósł palec. Nie był przyzwyczajony, by ktoś mu przerywał. - I posłuchaj mnie. Handel w tym mieście opiera się na słowie, zobowiązaniach i wymianie dóbr oraz zapłaty, a nie na groźbach, pięściach i zastraszaniu. Skradzione dobra są uznawane za stracone tylko wtedy, kiedy sprawca nie może zostać zatrzymany. A naruszenie nietykalności cielesnej, szczególnie kobiety, nie jest w żadnym wypadku tolerowane. Te podstawowe prawa i wiele innych zostały naruszone przez twoich ludzi. I oto, co się stanie. Poza dwoma wyjątkami, chcę, by wszyscy twoi ludzie do południa opuścili moje miasto. Każdy znaleziony w mieście po upływie tego czasu zostanie uznany winnym złamania praw handlowych i odpowiednio ukarany. Lord czuł za plecami poparcie swoich ludzi. - Wszelkie dobra, które kupiliście legalnie, a których jeszcze nie otrzymaliście, zostaną wam dostarczone poza granicami miasta. Wszelkie umowy z armatorami, niezależnie od tego, czy zawarte za obopólną zgodą, czy pod przymusem, zostają uznane za nieważne, a pieniądze będą wam zwrócone. Ty, Selik, pozostaniesz tutaj, i to nie tylko do chwili, aż wszyscy twoi ludzie odejdą, ale, co ważniejsze, aż zidentyfikujesz i przekażesz mi dwóch swoich śmieci, którzy na moich bezpiecznych ulicach zaczepili kobietę i grozili jej dziecku. Czy mówię wystarczająco jasno? Przemowy Arlena słuchał już tłum liczący ponad sto osób. Przenikliwy wiatr zagłuszał niektóre słowa, lecz zebrani usłyszeli wystarczająco wiele, by zacząć bić brawo. Przez cały ten czas Selik patrzył Arlenowi prosto w oczy, a na jego twarzy malował się grymas. Nie próbował przerywać. Oklaski szybko ucichły, gdyż tłum czekał na odpowiedź Selika. - Sądziłem, że to wolne miasto. Wygląda na to, że się myliłem. - Nie, nie myliłeś się - odparł Arlen. - Ale wolność musi być ograniczona przez prawo, by nie stała się anarchią. To właśnie anarchię pragnąłeś tu wprowadzić, a ja nie będę tego tolerować. Selik pokiwał głową, a jego grymas mógłby teraz nawet uchodzić za uśmiech. - Prosiliśmy o współpracę, ale jej nie otrzymaliśmy - powiedział cicho. - To, co musimy mieć, próbowaliśmy kupić, lecz niektórzy twoi handlarze nie pojmowali tego. Widzisz, lordzie Arlen, nadchodzi wojna, choć ty może tego tak nie postrzegasz. A ja jestem po stronie sprawiedliwych, walczę przeciw rosnącemu zagrożeniu, iż Balaię zdominuje jedna magiczna siła. Arlen skrzywił się. - Wojna. Selik, wszyscy jesteśmy świadomi problemów ze spektrum many. Ja również rozmawiam z moimi magami i wiem, że te problemy przeminą, a wraz z nimi ten irytujący wiatr i lodowaty deszcz. Nie próbuj usprawiedliwiać swoich działań magicznym zagrożeniem. Arlen zrobił pół kroku do przodu, czując wzrastającą odrazę do tego mężczyzny. - Wiem, w co wierzysz, i wolno ci w to wierzyć. Ale nie wolno ci narzucać swojej wiary mieszkańcom mojego miasta ani wykorzystywać jej jako usprawiedliwienia dla bezmyślnego łotrostwa. Czy rozumiesz, co masz teraz zrobić, czy też mam zabrać cię do więzienia, byś mógł to lepiej przemyśleć? Selik wyprostował się i podniósł głos. - Pozwolę ci na to próżne i krótkotrwałe zwycięstwo, gdyż sprzeciwianie się byłoby w tej chwili marnowaniem czasu. Ale posłuchaj mnie uważnie, Arlen. Nadchodzi wojna. Będziemy musieli ją prowadzić i niewinni zginą, a ich krew będzie na twoich ulicach i na twoich rękach, jeśli nie zwrócisz się do mnie o pomoc. Zapamiętaj moje słowa. I pozwól, by twój lud też je usłyszał. - Postukał palcem wskazującym w pierś Arlena. Lord chwycił Selika za rękę. - W Arlen nigdy nie będzie wojny - warknął. - Chyba że popełnisz błąd i powrócisz, ale wierz mi, jeśli tego spróbujesz, posmakujesz mojej stali. A teraz zbierz swoich ludzi, wydaj winnych i wynoś się z mojego miasta. Selik zaśmiał się. - Wierz sobie, w co chcesz, Arlen. Ale słuszność zatriumfuje nad głupotą i ignorancją. Spojrzenie Selika zmroziło Arlena. Rozdział 17 Hirad szybko rozbił obóz między pniami trzech młodych dębów. Rozpiął między nimi impregnowaną skórę, by choć trochę chroniła go przed deszczem. Opuszczając obóz Kruków, zabrał siodło i odwiązał konia, gdyż nie wiedział, jak daleko odejdzie. W końcu przeszedł jakąś milę, może więcej, podczas gdy deszcz cały czas padał, jakby chciał dopełnić tego żałosnego, niezapomnianego wieczoru. Przy wietrze wiejącym za plecami i deszczu walącym w skórę, która rezonowała i napinała się, rozpalił ogień z suchych patyków i podpałki, którą zwykle nosił w skórze. Następnie zebrał jeszcze kilka gałązek, by słaby płomień je osuszył. Pozwolił wierzchowcowi na swobodną wędrówkę, wiedząc, że nie zgubi się, chyba że będzie w niebezpieczeństwie, i położył się, opierając głowę na siodle jak na poduszce. Rozważał paskudną sytuację, w jakiej się znalazł. W żołądku czuł ściskanie, które zupełnie pozbawiło go apetytu, a palenie w gardle nie miało nic wspólnego z wcześniejszym krzykiem. Jego umysł przepełniało przede wszystkim poczucie niesprawiedliwości, połączone z uczuciem straty. Odszedł od Kruków, swojej jedynej rodziny. Nie przypominało to wcale smutnego, choć nieuniknionego i z pewnością przyjacielskiego rozstania, gdy przed kilku laty każdy poszedł w swoją stronę. To rozstanie było aktem ostateczności. Hirad bezskutecznie szukał wygodnej pozycji na rozmokłej stercie liści. Rozpraszał go wyjący wiatr, który atakował jego osłonę, grożąc jej zerwaniem, nieustanny deszcz, który spływał ze skóry, zbierał się w kałuży na ziemi, po czym płynął dalej po zboczu. Nie myślał tak głęboko i mądrze, jak pozostali, nigdy tak nie było. Po prostu reagował na to, co widział, słyszał i czuł. To była jego siła i zarazem jego przekleństwo. Nie miał pojęcia, co w nim teraz pękło. Łatwo byłoby winić w całości Densera, ale sam musiał przyjąć na siebie dużą część winy. Wszyscy, zawsze, spodziewali się, że Hirad od razu rzuci się na pomoc innym, choć gdy sytuacja odwracała się, ci inni zawsze znajdowali powody, by się nim nie przejmować. A Denser zachowywał się najgorzej z nich wszystkich. Od czasu, gdy spotkali się w Greythorne, nie dało się z nim wytrzymać. Ale mimo to Hirad wiedział, że nie powinien robić tego, co zrobił. Mag wyraźnie bał się o życie rodziny, i to sprawiło, że stracił równowagę i mówił głupie rzeczy. A wmieszanie do tego smoków stało się błędem, który stanowił impuls do dalszych wydarzeń. Po raz kolejny Hirad przypomniał sobie ostrze Bezimiennego, jego nieruchomy sztych i zdecydowany chwyt. To nie było tylko ostrzeżenie i choć Hirad wiedział, że reakcja Bezimiennego była czysto instynktowna, czuł również, że potężny mężczyzna zabiłby go, gdyby dalej groził Denserowi. W końcu do tego się urodził i choć został oswobodzony z niewoli Protektorów i odzyskał duszę, dziedzictwo pozostało. Barbarzyńca nie wiedział, jak ma się teraz czuć. Na pewno był zły na Densera. Niewątpliwie był smutny z powodu tego, do czego zmusił Bezimiennego. I do tego rozczarowany, że odszedł, nie rozwiązując problemu. Tak nie postępowali Krucy - aż do dziś. Nie uciekali. A on właśnie uciekł. Tej nocy nic już nie zrobi. Ilkar domyśli się, że on natychmiast nie wróci, a Bezimienny na pewno nie zdecyduje się na poszukiwania przed świtem. Ale przed zaśnięciem musiał sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Czy chce zostać odnaleziony? W miarę jak mijały godziny, a on zapadał w sen i znów się budził, odpowiedź stała się zupełnie jasna. Obudził się skulony, choć to i tak wcale nie chroniło go przed zimnem. O świcie wiatr przybrał na sile, ale za to ucichł deszcz. Hirad otworzył oczy i spojrzał na napiętą skórę poruszającą się na wietrze. Zdziwił się, mrugając w blasku dnia, że nie obudził się wcześniej. Ale nie tylko to go zdziwiło. Mimo wiatru powinien słyszeć głosy leśnych ptaków, a tymczasem panowała absolutna cisza i tylko wiatr wył w lesie, który sprawiał wrażenie tak samo martwego jak Thornewood. Przeciągnął się, przeturlał na grzbiet i usiadł, przecierając twarz i drapiąc się po swędzącej głowie. Najwyższy czas, pomyślał smutno, by Ilkar oczyścił jego głowę z robactwa. Wstał i wyszedł ze swojej kryjówki, znów się przeciągnął, a potem jego spojrzenie spoczęło na koniu. - Cześć, mały, ja... - zaczął mówić, ale przerwał. Ogier stał zupełnie bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami i dygoczącymi nogami. Zbyt przerażony, by się poruszyć. Hirad spojrzał w lewo, podążając za wzrokiem konia, i ujrzał pięć ukrytych w cieniu wilków. - Bogowie - szepnął. Jego miecz leżał w popiele ogniska. Mógłby go chwycić, ale gdyby nagły ruch okazał się impulsem do ataku, zginąłby w jednej chwili. Dlatego też stał bez ruchu, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, że wilki pójdą dalej. - Spokojnie - powiedział do konia, ale w dużej mierze i do samego siebie. Wilki stały blisko siebie, przywódca na czele dwóch par. Nie warczały i w żaden inny sposób nie okazywały swoich zamiarów. Podobnie jak Hirad stały i czekały. Nie było to normalne zachowanie wilków i wojownik - do którego zalet na pewno nigdy nie należała cierpliwość - nie mógł doczekać się dalszego rozwoju sytuacji. Jakiegokolwiek rozwoju sytuacji. Zrobił więc krok do przodu, rezygnując z podniesienia ostrza, gdyż wiedział, że otwarta agresja mogłaby się okazać dla niego zabójcza. - O co chodzi? - zapytał. - Nigdzie się nie wybieramy. - I objął ramieniem ogiera, który w tym momencie oddał ze strachu mocz. Przywódca wilków wciągnął nosem powietrze, warknął do swoich towarzyszy i wyszedł na słońce. Było to potężne zwierzę, mierzące w kłębie cztery stopy. Miał żółtawe oczy i bladobrązowe futro z kilkoma szarymi plamkami i charakterystycznym białym pasem biegnącym z przodu szyi. Hirad poczuł, że miękną mu kolana. To był Thraun. * * * Bezimienny, Ilkar i Denser jechali w ponurym milczeniu. Dordovański mag chciał, by Kruków związano, ale Darrick wydał inny rozkaz. Bezimienny uśmiechnął się. Rozkaz był słabo zawoalowaną groźbą pod adresem maga. I tak oto cała trójka, pozbawiona broni, jechała pośród kawalerii Lystern, kierując się w stronę Arlen. Dla Bezimiennego było jasne, że nikt z kolumny nie ma pojęcia, co mogą zastać w tym ruchliwym rybackim miasteczku, którego doki od niedawna przyciągały uwagę wszystkich. Oczywiste było tylko, że Erienne ma przypłynąć na elfim statku i że Krukom nie wolno będzie zbliżyć się do niej. Potężny wojownik dostrzegał w wielu oczach niepewność, włączając w to Darricka, ale w jego wzroku widział również lojalność i pragnienie wypełniania rozkazów. Jak każdy żołnierz, wiedział, że nie wszystkie działania mają swoje uzasadnienie, ale tak długo, jak długo wygrywano wojny, bitwy były bez znaczenia. Osiągnąć upragniony cel - tego wymagano i tego od niego oczekiwano. Bezimienny szanował to, podobnie jak Ilkar, który przeżył wystarczająco wiele bitew, by nie dziwić się posłuszeństwu poborowych i bezwarunkowemu szacunkowi, z jakim odnoszono się do dobrego generała. Jedynie Denser okazywał jawną wrogość, i to nie tylko wobec tych, którzy go pojmali. - Sądziłem, że przysięgałeś mnie bronić - powiedział, podjeżdżając bliżej do Bezimiennego. - Nie przysięgałem. Już nie. Ale będę cię bronić. Jesteś Krukiem. - Widziałem, jak wczoraj mnie broniłeś. Nie każ mi, abym ci przypomniał. Bezimienny popatrzył na niego spokojnie. - Nie musisz, doskonale pamiętam. Nadal jednak jestem twoim przyjacielem. I Hirada również. - Bezimienny, on nie żyje - powiedział Denser ponurym głosem. - Uwierzę, jak zobaczę. - Przecież słyszałeś Darricka... - Który niczego nie widział - wtrącił Ilkar. - Dopóki nie zobaczymy martwego ciała, wciąż żyje. Denser wzruszył ramionami. W odpowiedzi Ilkar pokręcił głową. - I co ja znowu złego zrobiłem? - zapytał ostro Denser. - Minęło tyle lat, a ty czasem nadal nie dostrzegasz najważniejszego - powiedział Ilkar. - Czego nie dostrzegam, co? Hirad przegrał i odszedł, a teraz nie żyje lub zaginął. I co jeszcze mam widzieć? - On jest wściekły, Denser. Czuje się zdradzony przez ciebie, zagubiony i zmartwiony tym, co ostatniej nocy wydarzyło się między nim a Bezimiennym. Ale jest Krukiem. Byliśmy sensem jego życia, dlatego nas nie opuści. Zgodził się pomóc ci, wprawdzie pod przymusem, dobrze o tym wiem, ale zgodził się, i nigdy nie złamie danego słowa, aż do śmierci. To właśnie znaczy być jednym z nas. - Znowu pokręcił głową. - Powinieneś to wiedzieć. - Ale już od prawie sześciu lat nie jesteśmy Krukami. - To nie ma znaczenia. Nie dla Hirada - powiedział Ilkar. Bezimienny przysłuchiwał się tej wymianie zdań i zastanawiał, czy Ilkar ma rację. Chciał w to wierzyć, ale widział spojrzenie Hirada, nim odszedł, i nie było w nim rozpaczy, lecz wściekłość. Jeśli barbarzyńcy nie uda się zracjonalizować tego, co się wydarzyło, nie wróci, bo tacy Krucy, jakich pamiętał, przestali już istnieć. - To nie zmienia faktu, że zostaliśmy pojmani, ja nie mogłem spróbować kolejnego Połączenia, a on... - tu wskazał palcem na Bezimiennego - miał pełnić straż. Okazałeś się naprawdę świetnym Protektorem. - Czy zrażanie do siebie jedynych ludzi, którym możesz zaufać, jest twoim najnowszym hobby? - Uszy Ilkara wyprostowały się i poczerwieniały. - Bo wydaje mi się, że masz w tym całkiem niezłą praktykę. - Ale to przecież prawda. - Denser popatrzył ze złością na Ilkara. - Już nie jestem przypisanym tobie Protektorem - powiedział Bezimienny niskim, złowrogim głosem. Być może zawiódł ich wszystkich. Nie umiał stłumić tej myśli, choć miał wiele na swoje usprawiedliwienie. - Nikt nie mógł się spodziewać, że oni będą nas przez całą noc gonili. Po co mieliby to robić? - Ale ty ich nie usłyszałeś - upierał się Denser. - Jak mogłeś ich nie słyszeć? Były ich dwie przeklęte setki. - Ale tylko Darrick wszedł do obozu. - Więc dlaczego go nie zabiłeś? - zapytał Denser. - Ponieważ chroniłem ciebie - odparł spokojnie Bezimienny. - I ponieważ nie miałem większej ochoty zostać ćwiczebnym celem dla elfich łuczników, których Darrick na pewno umieścił poza naszym polem widzenia. Może ty uważasz się za zdolnego do przechytrzenia łuczników, dwóch setek kawalerii i dwóch tuzinów magów z przygotowanymi zaklęciami, ale ja nie. Żyjesz tylko dlatego, że postanowiłem nie walczyć. - Ale dlaczego? Jest jasne, że twój dobry przyjaciel Darrick stoi po przeciwnej stronie niż my. Raczej nie wypuści nas, kiedy już dotrzemy do Arlen. Czy nie słyszałeś ani słowa z tego, co powiedziałem? Tylko ja mogę to powstrzymać. - Cierpliwości - powiedział Bezimienny. Teraz doskonale rozumiał, że Hirad mógł stracić panowanie nad sobą. Ale on próbował patrzeć nieco głębiej. Widział rozpacz w oczach Densera i jego zdenerwowanie, słyszał jego westchnienia. Denser natomiast nie widział niezadowolenia Darricka. Generał wyraźnie czuł się nieszczęśliwy, że musiał zatrzymać Kruków. Ale bezwzględne wykonywanie rozkazów to jeden z powodów, dla których był tak świetnym żołnierzem. Kiedy dotrą do Arlen, ich sytuacja może zacząć wyglądać inaczej. Bezimienny postanowił porozmawiać z Darrickiem, przekonany, że może zmienić jego niezadowolenie w zwątpienie, a zwątpienie w niesubordynację. Wojownik zawsze lubił myśleć, że ma wiele możliwości wyjścia z każdej sytuacji. Pomijając już wszystko inne, jechał z dwoma potężnymi magami, a to nie może im zaszkodzić. Decydując się nie mówić nic więcej, uśmiechnął się i, jak się zdawało, zwrócił oczy ku niebu. * * * Thraun długo wpatrywał się w człowieka, którego rozpoznał jako ludzkiego członka stada, a potem nakazał watasze, by go oszczędziła, człowiek nie był ofiarą, choć zapach mięsa sprawiał, że przez całą noc wilki śliniły się. Poprzedniej nocy wył poprzez burzę, lecz jego głos zginął, zatopiony przez deszcz i rozszarpany przez wicher. To był zły wiatr. Przerażał go. Jacyś inni ludzie śledzili tych, których on potrzebował. Nie miał pewności, czy ich pozabijać, więc tylko obserwował, jak jego ludzki członek stada opuścił ognisko, zabierając ze sobą konia. A kiedy śledzący ich odnaleźli pozostałych mężczyzn, wiedział, że jego stado nie może im pomóc, więc opuścił ich i dalej obserwował tego człowieka. Ludzki członek stada był początkowo przestraszony, ale teraz już nie. Pomoże im. A oni pomogą jemu. Sam na pewno był w niebezpieczeństwie. Ale teraz już nie będzie sam. Thraun polizał rękę mężczyzny, po czym znów spojrzał w niebo z nadzieją, że zostanie zrozumiany. * * * Hirad ukląkł przed Thraunem, czując jego szorstki język na ręce, i przyglądał się, jak wilk zwraca pysk w stronę nieba. Pogładził dłonią głowę Thrauna i spojrzał na pozostałe wilki. Cała czwórka siedziała w gotowości i wpatrywała się w niego, a na ich śmiesznie wyrazistych pyskach malowało się zwierzęce zmieszanie. - Czujesz to, prawda? - powiedział i wskazał na niebo. Fascynowała go, a jednocześnie przyniosła mu ogromną ulgę świadomość, że zmiennokształtny wciąż żyje, choć nie miał pewności, czy to określenie może odnosić się do Thrauna. Ale, myślał Hirad, gdyby był zwykłym wilkiem, zachowywałby się zupełnie inaczej. Przypuszczał, że wilki podążały za Krukami od samego lasu Thornewood. Było to możliwe jedynie dlatego, że Thraun ich pamiętał. Po prawie sześciu latach należało oczekiwać, że stanie się zupełnie dziki i że nie będą go dręczyć najmniejsze wspomnienia ludzkiego życia, ale najwyraźniej w jego przypadku sprawa wyglądała zupełnie inaczej. - Wciąż coś się tam dzieje, co, Thraun? Usłyszawszy swoje imię, Thraun warknął cicho i spojrzał Hiradowi w oczy. Barbarzyńca widział w nich coś, co na pewno nie należało do wilka. Był to spokój i pewność. I wiedza. Hirad uważał, że wilki są zwierzętami kierującymi się wyłącznie instynktem, ale Thraun wiedział różne rzeczy. A to znaczyło, że musiał zachować pamięć. Hirad pochylił się w jego stronę. - Przypomnij sobie. Wilk drapnął pazurami ziemię i potrząsnął głową, a potem cofnął się o krok. - Rozumiesz mnie, prawda? - zapytał Hirad. - Czy mogę sprowadzić cię z powrotem? Czy chcesz wracać? - Pamiętał błysk w oczach Thrauna za każdym razem, gdy miał przyjąć wilczą postać. Teraz, po tak wielu latach, wciąż miał inteligencję, i w to Hirad nie mógł wątpić. Podniósł się i spojrzał w stronę swego wierzchowca. Zwierzę wciąż było przestraszone, choć już domyślało się, że jego życie nie jest w niebezpieczeństwie. Hirad odwiązał i zwinął skórę, przypiął miecz i podniósł siodło. Kiedy umieścił je na grzbiecie konia, zwierzę uspokoiło się jeszcze bardziej, nawet trąciło go łbem w plecy, gdy pochylił się nad popręgiem. Hirad założył mu wędzidło i uzdę, po czym cmoknął go w nos. - Dobry chłopak. Spokojnie. - Zbliżył głowę do ciepłego pyska i łagodnie go pogłaskał, jego głos był uspokajający. Hirad wiedział, że to zadziała. - Pamiętaj, że dzielisz dom ze smokami, a to tylko kilka wilków. Nie zawiedziesz mnie, prawda? Rumak prychnął cicho i zarżał, zwracając łeb w jego stronę, by spojrzeć na niego wielkim, ciemnym okiem. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Chodź. Nie oddalając twarzy od końskiego pyska, wciąż głaskał niechętnego ogiera i prowadził w stronę wilków. - Musimy pójść do pozostałych Kruków - powiedział do Thrauna i wskazał w stronę ich obozowiska, ale wilk warknął i stado natychmiast stanęło mu na drodze. Zatrzymał się i mocniej chwycił uzdę, a koń zaparł się zadnimi nogami. Hirad skrzywił się i potrząsnął głową. Cała piątka wilków wpatrywała się w niego niemal błagalnie. Nie była to groźba, lecz ostrzeżenie. - O co chodzi? - Rozłożył szeroko ręce, a w odpowiedzi Thraun minął go i potruchtał w stronę wschodzącego słońca, w kierunku Arlen. Po chwili zatrzymał się i obejrzał na Hirada, a warknięcie z głębi jego gardła zabrzmiało jak rozkaz. - Chodź, Thraun, obóz jest tam. - Hirad ponownie wskazał w głąb lasu. Thraun warknął po raz drugi, po czym ruszył w kierunku obozu, a reszta stada po krótkim wahaniu pobiegła za nim. Hirad wskoczył na siodło i skierował niechętnego wierzchowca w ślad za wilkami. Pochylił się do przodu i głaskał rumaka po pysku, szepcząc mu do ucha słowa zachęty. Nie był pewien, czy znajdzie Kruków w obozie, ale mimo to poczuł się rozczarowany, gdy okazało się, że obóz jest pusty. Kiedy jednak wjechał do środka, uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Ognisko nie zostało ugaszone i rozrzucone, wciąż leżała obok niego nieduża sterta suchych gałęzi. Z pewnością zostały zebrane na kolejne ognisko. Zeskoczył z siodła i rozejrzał się dookoła. Nie dojrzał żadnych śladów walki, ale zauważył, że Krucy wyjechali w dużym pośpiechu, błoto zostało ubite, jakby przegalopowała przez nie kawaleria... Hirad przykucnął i jeszcze bardziej się zachmurzył. Potem spojrzał na Thrauna. Wilk stał razem z resztą stada, obserwując go. - Co tu się stało, Thraun? - zapytał. Poszedł śladami zostawionymi przez konie opuszczające polankę. Wtedy zrozumiał, że ubite błoto wcale nie było efektem galopu, że po prostu przez obóz przeszło o wiele więcej niż trzy wierzchowce. W miarę oddalania się od obozu ilość śladów wzrastała, prowadziły aż do krawędzi lasu. Zostali pojmani, to pewne. Ignorując warczenie Thrauna, znów wsiadł na konia i podążył śladami odciśniętymi w rozmokłej ziemi. Niezależnie od tego, dokąd zostali uprowadzeni, musi ruszyć za nimi i uwolnić ich. Nie może pozwolić, aby zostali uwięzieni. Byli Krukami. On również. Rozdział 18 W porównaniu ze wzburzonym morzem, po którym podróżowali przez ostatnie siedem dni, rzeka Arl wydawała się spokojna. Wiąz Oceanu przechodził przez jej ujście wraz z przypływem, wszystkie żagle były pełne silnego południowego wiatru, pędzącego wzdłuż porośniętych drzewami brzegów. Dalej w głąb lądu drzewa przechodziły w falujące wzgórza na zachodzie, a potężne skarpy na wschodzie, następnie zaś przez wiele mil w krajobrazie dominowały równiny, aż w końcu rzeka Arl otwierała się na piękne jezioro Arlen. Jezioro - otoczone od najbardziej wysuniętej na południe części aż po północno- zachodni łuk drzewami, które wspinały się na zbocza surowych, pokrytych śniegiem gór - wydawało się wszystkim, którzy płynęli w jego stronę, idylliczne. Urodą dorównywały mu jedynie wody w okolicach Triverne. Portowe miasto Arlen zajmowało jego zachodni brzeg. Głębokie doki przyjmowały nawet statki oceaniczne, przy płytkiej przystani cumowała flota rybacka, a przybrzeżne kotwicowisko służyło okrętom wyposażonym w bloczki. Nadpływający marynarze już z daleka widzieli rozciągające się nad brzegiem jeziora miasto i górujący nad nim zamek, którego mury świeciły bielą w blasku porannego słońca, a na czterech wieżyczkach unosiły się na wietrze flagi. Dziś jednak biel była nieco przytłumiona. Od wieków słońce nie skąpiło Balai swych promieni, teraz jednak od dawna nikt nie widział go świecącego przez dłuższą chwilę, gdyż cały czas przepływały po niebie niskie, deszczowe chmury. Klimat krainy dramatycznie się ochłodził, wiele ptaków przedwcześnie poleciało na południe, a owady zginęły lub wcale się nie narodziły, wiejskie wspólnoty szacowały wielkość kiepskich tegorocznych plonów i przewidywały w przyszłym roku głód. Erienne stała blisko dziobu Wiązu. Jeszcze nie odzyskała w pełni sił, umysł Dordovanki nadal był zamglony od ataku many. Miała mieszane uczucia, jak zawsze od chwili, gdy zostawiła Lyannę w Herendeneth. Wiedziała, że to, co robi, może zapewnić bezpieczeństwo córce, i odczuwała niezaprzeczalny dreszcz na myśl o ponownym ujrzeniu Densera. Ciągle jednak rosło w niej pragnienie, by wziąć Lyannę w ramiona, usiąść w sadzie i patrzeć, jak jej piękne dziecko się bawi, lub czytać małej historyjkę z ulubionej książeczki. Każdego ranka budziła się ze łzami na policzkach, gdyż sen wyłączał działające w dzień mechanizmy obronne. A przez ostatnie trzy dni, gdy jej magiczne umiejętności zostały osłabione, poznała też inne uczucie. Strach. Strach, że już nigdy nie będzie w stanie normalnie rzucić zaklęcia, że grozi jej izolacja, która wkrótce stanie się przerażająca, nie do zniesienia. I strach przed tym, co odkryje w Arlen. Jeśli Ren’erei miała rację, Czarne Skrzydła znów urosły w siłę, a Selik nadal żył. Był prawą ręką Traversa i miał w oczach takie samo żarliwe szaleństwo. Spotkała ich tylko raz, ale to spotkanie kosztowało ją życie jej pierworodnych bliźniaczych synów. Wiedziała, że ból po tej stracie nigdy nie minie. Czasami czuła go słabiej, czasami mocniej, ale zawsze był. I stanowiło to kolejny powód, dla którego robiła to, co robiła. Nigdy już nikt nie odbierze jej dziecka. Erienne pozwoliła, by wiatr rozwiewał jej włosy, gdy tak stała w ciężkim płaszczu i spodniach, przyglądając się Wiązowi Oceanu. Tego ranka czuła się nieco lepiej. Na tyle dobrze, że gdy Ren’erei szła po pokładzie w jej stronę, chciała, by elfka podeszła do niej i nie zostawiała samej. Zbliżając się, Ren przyglądała się uważnie Erienne, pragnąc ocenić nastrój czarodziejki. Miała na sobie brązowo-zielony płaszcz, sznurowane skórzane spodnie i brązową koszulę. - Jak się czujesz? - zapytała. Oparła się plecami o reling i zaplotła ręce na piersi. Erienne wzruszyła ramionami. - Nieźle. Jestem mniej otępiała. - I zrobiła gest wyrażający ściskanie boków głowy. - Czy to dobrze? - Ren’erei uśmiechnęła się. - Tak, dobrze. Przede wszystkim cieszę się, że już prawie jesteśmy na miejscu. Ta podróż wydawała mi się bardzo długa. Ren’erei pokiwała głową i spoważniała. - Rozumiem twoją niecierpliwość, ale w Arlen musimy być ostrożni. Denser miał rację, powinnaś zostać na pokładzie. My go znajdziemy. - Mam nadzieję. - O co chodzi? Erienne westchnęła. Nie była przyzwyczajona do uczucia bezradności, a ponadto coraz bardziej traciła cierpliwość. - Jestem zirytowana, bo nie mogę skontaktować się z nim, a on najprawdopodobniej nie może skontaktować się ze mną. Na bogów na niebie, Ren’erei, nawet nie wiemy, czy on tam jest. A teraz wy musicie wyjść na ulice, a to tylko może ich ostrzec. - Czarne Skrzydła? Erienne pokiwała tylko głową, gdyż nie była w stanie wypowiedzieć tej nazwy. Jej żołądek ścisnął się z niepokoju. - Nie będzie ich w okolicy. - Nie? - warknęła rozzłoszczona Erienne. - Jak możesz być taka pewna? Kiedy walczyłam z Krukami, byliśmy przekonani, że ich zniszczyliśmy jeszcze przed rzuceniem Złodzieja Świtu. Na płonących bogów, przysięgam, że widziałam, jak Selik ginie z mojej ręki. A jednak mówicie mi, że przeżył, a wygląd Tryuuna jest wystarczającym tego dowodem. Potarła ręką twarz, odgarniając kosmyki włosów. Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, zrobiła krok do przodu i położyła dłonie na dłoniach Ren’erei. - Ci ludzie są bardzo niebezpieczni. Pracują dla nich magowie, zdrajcy. Błagam was, bądźcie ostrożni. Jesteś dobrą przyjaciółką, Ren. Bądź ostrożna. Tu chodzi o życie mojej córki. Ren’erei pokiwała głową. - Nigdy o tym nie zapomnę. Znajdziemy Densera, nie martw się. Odpowiedź Erienne została zagłuszona przez krzyk dochodzący od strony pokładu sterowego. Kobiety odwróciły się i ujrzały, że kapitan wskazuje na wschodni brzeg, gdzie drzewa zaczynały rzednąć, przechodząc w niziny prowadzące aż do brzegów jeziora. Ren’erei podążyła wzrokiem za jego ramieniem, wpatrując się w drzewa. Znajdowali się ponad sto jardów od brzegu, pośrodku prądu Arl. Erienne niczego nie widziała. Cień pod koronami drzew zasłaniał jej wszystko to, co tam było. - Co to? - zapytała. - Jeźdźcy. - Ren’erei nie przestawała wpatrywać się, stojąc bez ruchu. - Czterech. Zwiadowcy. - Niczego nie widzę. Ren’erei odwróciła się do czarodziejki, jej oczy błyszczały, a twarz była spokojna. - Erienne, to są zwiadowcy, bo jadą na koniach zdolnych do szybkiej jazdy, a jednocześnie bardzo wytrzymałych. Nie mają ciężkich zbroi i niosą niewiele broni. Ale przede wszystkim są elfami i wiedzą, że ich zauważyliśmy. - Szukają nas? - A kogo by innego? - Uśmiech Ren’erei był wymuszony. Erienne nagle zirytowała się, jej chwilowy dobry nastrój zniknął, a serce zaczęło walić w piersi. - Kto wiedział, że się zbliżamy? - Spodziewam się, że dowiemy się tego w Arlen - odparła Ren’erei i znów spojrzała w stronę brzegu, śledząc jeźdźców, których Erienne nawet nie widziała. Czuła się bardziej bezradna niż kiedykolwiek, martwiła się o życie ich wszystkich. Przybicie do brzegu w Arlen zdawało się nagle bardzo ryzykowne, bo ktoś, może Czarne Skrzydła, choć pewnie raczej Dordovańczycy, znajdował się na ich tropie. Ale na szczęście niedaleko było też wsparcie. Krucy. * * * Do następnego ranka, gdy do Arlen było już mniej niż dzień drogi, Bezimiennemu udało się przekonać strażnika Lysterneńczyka, że nie stanowi żadnego zagrożenia dla Darricka, i teraz obaj mężczyźni jechali obok siebie na czele kolumny. Przynajmniej raz wiatr nie smagał Balai, a między chmurami pojawiały się prześwity pozwalające cennym promieniom słońca choć przez krótką chwilę pieścić ziemię. Nastroje wśród jazdy, mimo kolejnej mokrej nocy spędzonej na kuleniu się pod przenośnymi schronieniami ze skóry i liści, były lepsze. Otaczające ich łagodnie falujące wrzosowiska - które prowadziły aż do brzegów jeziora Arlen, wydawały się mniej ponure - a Bezimienny czuł pewną ulgę, mimo iż Denser nie przestawał się chmurzyć. - Dziwny z ciebie więzień - powiedział Darrick, widząc zmieszane spojrzenie jednego ze swoich ludzi. - Przykro mi, że myślisz o mnie w taki sposób - odparł Bezimienny. Darrick zagryzł wargę. Nie mógł spojrzeć przyjacielowi w oczy. - Musicie mi uwierzyć, że to dla waszego własnego bezpieczeństwa - rzekł wreszcie. - Mnie też jest przykro, że musieliśmy odebrać wam broń i trzymać Ilkara i Densera pod strażą magów. Żadnemu z nas to się nie podoba. - Rozkaz to rozkaz, co? - Choć Bezimienny bardzo się starał, nie umiał wzbudzić w sobie gniewu na generała. On po prostu musi pojąć, o co w tym wszystkim idzie. - Ostrzeżono mnie, że wasze przybycie do Arlen może okazać się bardzo niefortunne - powiedział ostrożnie Darrick. - Na spadających bogów, naprawdę? - Bezimienny nie mógł pohamować uśmiechu. - A co twój doradca myślał, że możemy zrobić? - Dać się zabić, próbując dostać się do Erienne, a cóż by innego? - Nie jesteśmy znani z tego, że dajemy się zabić - sparował Bezimienny. - Poza tym spodziewaliśmy się, że będziesz z nami. Darrick skrzywił się. - Bezimienny, wiesz, że nigdy nie rozkazałbym moim ludziom zaatakować Kruków. Niczego nie rozumiesz. - Jak najbardziej rozumiem. Wiem, że w Arlen może być paru Dordovańczyków, którzy próbują pochwycić ślady many. Ale myślę, że uda nam się ich uniknąć. - Wojownik wzruszył ramionami. - Paru? Zbyt długo pozostawaliście odcięci od wieści. Jest ich tam ponad trzy setki, a jeśli dobrze zrozumiałem wiadomości przekazane przez Dordovańczyków, nadchodzi jeszcze więcej. Serce Bezimiennego podskoczyło. - Trzy... Czego się boicie? Przecież Erienne to nie jest armia, prawda? - Nie boimy się Erienne. Ani nawet jej elfich opiekunów. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie tylko Dordover i Lystern są zainteresowane dzieckiem. Darrick jeszcze nie skończył mówić, a Bezimienny poczuł, jak oblewa go fala zimna. - Drodzy bogowie, powinienem był się domyślić. - Nie rozumiem. - Wyczułem ich już kilka dni temu. Wiem, że byli blisko. Nie mogę uwierzyć, że nie połączyłem ze sobą tych wszystkich faktów. - Spojrzał Darrickowi w twarz. - Protektorzy. Przybywają do Arlen, prawda? Darrick pokiwał głową. - Ilu? - Musimy zakładać, że wszyscy. - W takim razie wymordują was. Trzy setki plus was dwustu? Ryzykujecie swoje życie, Darrick. Nawet jeśli dostaniecie jeszcze od kogoś wsparcie. - Puls Bezimiennego przyspieszył, po oczach Darricka widział, że ten niczego nie pojmuje. - Widziałem, jak oni walczą. A my nie jesteśmy Wesmenami, Bezimienny. Mamy wsparcie magów. Możemy ich pokonać, jestem tego pewien. - W takim razie będziecie zabijać moich braci. Rozumiesz, że zrobię wszystko, by to powstrzymać. - Mam swoje rozkazy. - A ja lojalność. Bezimienny w końcu poczuł gniew. Szkoda, że był on odpowiedzią na zagrożenie Protektorów. Uznał pewność siebie Darricka za objaw ignorancji i arogancji. Może i widział Protektorów, ale nie rozumiał ich umysłów, ich obsesji i oddania, które sprawiały, że byli zupełnie różni od zwykłych żołnierzy. Taktyka to wspaniała rzecz, ale ludzie bali się Protektorów, i żołnierze Darricka nie będą tu wyjątkiem. A Xetesk na pewno przyśle też wsparcie magów, i to spore. Wszystko całkowicie wymykało się spod kontroli. - A jak myślisz, dlaczego Dordovańczycy tak bardzo chcą odzyskać Lyannę? Darrick zaśmiał się. - Bezimienny, wiesz, że nie musisz mnie o to pytać. Rozejrzyj się dookoła. Jej moce niszczą Balaię. Jestem pewien, że to nie jej wina, ale to musi zostać powstrzymane. Zakładam, że w tej kwestii się zgadzamy. - Tak - odpowiedział Bezimienny. - Ale... - Ale to Dordovańczycy ją przebudzili. Erienne zabrała Lyannę, bo już nie umieli nad nią zapanować. Udała się do Al-Drechar. Darrick machnął ręką. - Słyszałem różne opowieści i widziałem Greythorne i Thornewood. Słuchaj, Bezimienny, bardzo mi przykro, bardzo wam wszystkim współczuję. Wiem, że uważacie wasze postępowanie za właściwe. Ja też tak z początku myślałem, ale potem zbyt wiele widziałem i słyszałem. Erienne popełniła błąd. Lyanna musi znaleźć się pod kontrolą kolegium. To jedyne wyjście. Bezimienny nie wątpił, że Darrick szczerze w to wierzy. Generał nie był skłonny do nie przemyślanych wypowiedzi. - I myślisz, że to właśnie zrobi Dordover? Zapanuje nad nią? Oni chcą ją zabić, Darrick, a ciebie wykorzystują, byś ją dostarczył im. Oni zabiją Lyannę, doprowadzą do tego, że umrze. Wiem, że nie chcesz, żeby tak się stało. - I nie stanie się, póki moje serce bije - powiedział Darrick. - W takim razie lepiej uważaj na to, co masz za plecami. Darrick pokiwał głową i podniósł wzrok do nieba. Wciąż nosiło ślady błękitu, ale ze wschodu płynęły już ciężkie deszczowe chmury. Korinę, stolicę Balai, czekał kolejny sztorm. Generał odwrócił się do swego zastępcy. - Izack, każ im zwolnić do stępa. Za milę zatrzymujemy się. - Tak, sir. - Izack uniósł dłoń nad głowę. - Stępa! - krzyknął, i rozkaz przekazano do tyłu kolumny. Dobrze wyszkolona kawaleria Darricka natychmiast zareagowała. - Wiesz, że w tym wszystkim są też Czarne Skrzydła - powiedział Bezimienny, gdy jechali już spokojnie przez wrzosowisko, purpurowe wrzosy falowały na łagodnych zboczach. Darrick spojrzał na niego ostro i wzruszył ramionami. - Chyba nie powinno mnie to dziwić. Jak tylko wyniuchają jakiś magiczny problem, natychmiast się pojawiają, żeby siać zamęt i wbić nóż. To kolejny powód, by zapewnić Erienne bezpieczeństwo. - Przynajmniej w tej kwestii zgadzam się z tobą. - Wiesz, mam nadzieję, że kiedy to wszystko już się skończy, wciąż będziemy mogli uważać się za przyjaciół. Bezimienny poczuł się urażony tymi słowami. - Nie, jeśli oddasz Lyannę tym, którzy pragną jej śmierci, i aby to zrobić, zabijesz moich braci. Teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym powrócić do tych przyjaciół, których wciąż mam. * * * Umysł Thrauna płonął. Wiedział, że obserwują go czujne oczy stada. Wyczuwał zmieszanie wilków, strach i złość, ale nie umiał przekazać im tego, co w głębi czuł. Sam z trudem mógł dojść z tym do ładu. Musiał tylko mieć nadzieję, że wataha zaufa mu i nie zwróci się przeciwko niemu ani przeciw człowiekowi. I tak oto szybko podążali śladami ludzi i koni, kierując się w stronę wielkiej połaci wody i osady, gdzie, jak przypuszczał, znajdują się odpowiedzi na pytania i kres panującego w powietrzu uczucia zła. Nie wiedział, czy ludzki członek stada podąży za nim, ale nakazał watasze zachować ciszę, gdy zbliżali się do jego obozu. Czekali po zawietrznej, aż się obudzi. Thraun nie umiał mu powiedzieć, że jego przyjaciele odeszli, zabrani przez innych ludzi, ale chciał przynajmniej powstrzymać go przed powrotem do miejsca, gdzie spali, bo to był zły pomysł. Wtedy ludzki członek stada odezwał się do niego, i robił to potem, kiedy razem podróżowali. Jego koń był przestraszony, tak jak powinien być, ale był bezpieczny. Stado będzie musiało poczekać na swoją ucztę. Thraun wciąż nie miał pojęcia, co potem się stanie. Czuł boleśnie sprzeczne uczucia. Instynkt nakazywał mu bezpiecznie doprowadzić człowieka do końca podróży. Z drugiej strony choć ludzie nie byli ofiarami, byli zagrożeniem, a on przyzwyczaił się do usuwania zagrożeń z drogi stada. Zawsze tak było. Ale ten człowiek, taki sam członek stada jak inny, którego przypominał sobie z głęboko pogrzebanym smutkiem, rozumiał go jak niewielu ludzi. Thraun widział to między innymi dlatego, że sam był inny. W jego umyśle znów mignęły wspomnienia. Odległe i zakryte zasłoną. Dwie nogi... wyprostowany... mniejsza prędkość, siła i instynkt... niedostrzeganie śladów zapachowych. Wspomnienia zabolały go, więc warknął, żeby oczyścić myśli. Ale odkąd ujrzał ludzkiego członka stada i jego towarzyszy, nie miał już takiej jasności. Thraun odwrócił głowę, sprawdzając stado i jadącego za nim jeźdźca. Powąchał powietrze i pobiegł dalej, czując, że nie pozostało wiele czasu. * * * Podążając wraz z wilkami śladem setki, a może nawet większej liczby koni, Hirad czuł, jak opuszcza go napięcie, którego obecności nawet nie był świadom. Ilkar, Denser i Bezimienny żyli. Ilkar upuścił nawet rękawiczkę, mając nadzieję, że Hirad ją znajdzie. Z pewnością pozostawali więźniami, ale żyli, a to oznaczało, że może ich odnaleźć i uwolnić. Thraun wciąż z nim był. W jego umyśle to wszystko nie tworzyło spójnej całości, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że Thraun wie, co robi. A nie trzeba dodawać, że Hirad ufał instynktowi Thrauna, wilczemu czy ludzkiemu. W końcu Thraun też był Krukiem. Rozdział 19 W połowie niezwykle spokojnego popołudnia Wiąz Oceanu dotarł do Doku Pierwszego. Kapitan portu nie wysłał pilota, by pomógł elfiemu statkowi dotrzeć do właściwego miejsca postojowego. Bo jeśli ktoś potrafi bezpiecznie przepłynąć między mieliznami - co, szczerze mówiąc, było proste w porównaniu z podejściem do Herendeneth - to właśnie załoga Wiązu. Statek płynął więc spokojnie w stronę miejsca postojowego, kapitan wykrzykiwał rozkazy, a załoga opuszczała żagle, aż w końcu popychał ich do przodu jedynie fok. To będzie kolejne doskonałe przybicie do brzegu. - Duży ruch dzisiaj - zauważyła Ren’erei. - Naprawdę? - Erienne przyglądała się nabrzeżu, szukając swojego męża albo któregokolwiek z Kruków. - Tak. - Elfka wzruszyła ramionami. - Doki są pełne. Mamy szczęście, że udało nam się znaleźć miejsce do zacumowania. - I co teraz? - Cóż, teraz znikniesz na dole, żeby nikt cię nie zobaczył, i jeśli ci się uda, spróbujesz nawiązać kontakt z Denserem. Ja zejdę na brzeg i trochę się rozpytam, zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć. Członkowie Kruków nie powinni być trudni do odnalezienia. - Masz rację - zgodziła się z uśmiechem Erienne. Fakt, że na ulicy rozpoznawano ją zwykle bardzo łatwo, podbudowywało jej ego, ale tym razem mogło się to okazać niebezpieczne. Okryła swoje rudobrązowe włosy kapturem. - Miejmy nadzieję, że to wystarczy. - Ren’erei też się uśmiechnęła. - Zobaczymy. - Arlen i jego mieszkańcy @zbliżali bardzo blisko. Przybijający do brzegu elegancki elfi statek zwracał uwagę wielu ludzi, co pewnie nie było niczym niezwykłym. Jego załoga, szybka i zręczna, działała bezbłędnie. Erienne zapragnęła poczuć pod stopami stały ląd - nie brakowało jej tego, póki nie odebrano jej tej możliwości. Ren’erei chwyciła ją za ramię. - Erienne. Odnajdę go i przyprowadzę do ciebie jak najszybciej. Zaufaj mi. - Ufam ci. - Erienne otoczyła ramionami szyję Ren, przyciskając elfkę do siebie. - Dziękuję. - Jej oczy przepełniły łzy, które tłumiła przez całą podróż. - Proszę, pospiesz się. Ren’erei odsunęła się, by móc spojrzeć jej w oczy, po czym pochyliła się i pocałowała czarodziejkę w policzek. - Wypłyniemy stąd z porannym przypływem i każda fala będzie cię przybliżać do Lyanny, a Denser będzie u twojego boku. Obraz ten napełnił Erienne uniesieniem, które ogarnęło całe jej ciało i sprawiło, że po policzkach popłynęły strumienie łez, a na wargach pojawił się szeroki uśmiech. Pocałowała Ren’erei i pospieszyła pod pokład, słysząc rozbrzmiewający rozkaz wyrzucenia cum. Jeszcze tylko dzień i zabiorą nowe zapasy i odpłyną do Herendeneth z Krukami na pokładzie, silnymi i niepokonanymi. Erienne rzuciła płaszcz na krzesło i ułożyła się na koi, a w jej umyśle pojawiły się pierwsze oznaki rozluźnienia. * * * Ren’erei szybko zeszła po trapie na pełne ruchu nabrzeże. Niedawno minęło południe i choć port był równie ruchliwy jak zwykle, żurawie skrzypiały i rozbrzmiewały krzyki dokerów przenoszących towary na wózki lub nosidła, atmosfera zdawała się napięta. Ren’erei postanowiła to sprawdzić i dlatego szła powoli wzdłuż brzegu, kiwając głową każdemu, kogo rozpoznała, a jednocześnie nastawiając uszu. Ponieważ nabrzeże zapełniały skrzynie i pudła, musiała przemykać między robotnikami spieszącymi, by dostarczyć towary na rynek lub środki transportu mające przewieźć je w głąb Balai. Jeden z dokerów, kołyszący się na sieci pełnej kufrów z bagażem i szukający wolnego miejsca na brzegu, nim pozwolił swojemu towarzyszowi przy wielokrążku opuścić swój ładunek na ziemię, zawołał do niej z góry. Ren’erei machnęła przepraszająco ręką i przebiegła kilka kroków. Elfka bez trudu przemykała się przez panujący tu rozgwar. Wiatr przynosił smród ryb z targu. Jej uwagę zwróciła znajdująca się kawałek dalej Gospoda nad Jeziorem. Na pierwszy rzut oka wydawała się niezwykle spokojna, ale po chwili elfka zauważyła, że drzwi są zamknięte, podobnie jak okiennice, a krąg miejskich strażników trzyma przechodniów z dala od wejścia. Ren’erei podeszła bliżej i stanęła obok dokera, który wraz z innymi mężczyznami i kobietami wpatrywał się w gospodę. - Jakieś kłopoty? - spytała. Robotnik zwrócił w jej stronę ogorzałą od słonego wiatru twarz. - Dopiero co przybiliście, co? - To aż tak oczywiste? - To jedyne wyjaśnienie, czemu tego nie wiesz, mała elfko. Od wschodu słońca miasto nie mówi o niczym innym. Lord wyrzuca Czarne Skrzydła z miasta. Ren’erei musiała zblednąć, a może nawet się skrzywić, bo twarz mężczyzny stwardniała, a jego czoło zmarszczyło się. - Przeszkadza ci to? - Nie to, że odchodzą. To mnie cieszy. Przeszkadza mi, że w ogóle tu są. - Przestraszona, co? - Jego twarz złagodniała. - Bardzo. Oni nie lubią mojego rodzaju. Mężczyzna przyjął to wyjaśnienie. - Twoja sprawa - powiedział. - Dziękuję. Pokiwał głową. - Popatrzę za ciebie. - I wskazał palcami na swoje oczy. - Idź ostrożnie. Ren’erei ukłoniła mu się z szacunkiem. - Jestem twoją dłużniczką. Jeszcze jedna sprawa. Ilu ich jest? - Czarnych Skrzydeł? - Mężczyzna wzruszył ramionami. - Trzydziestu, może czterdziestu. Odejdą jeszcze przed zmrokiem. - Mam nadzieję. - Zauważyła spojrzenie mężczyzny. - Jestem Ren’erei. - Donetsk - odparł mężczyzna. - Zawsze w dokach. Elfka słabo się uśmiechnęła. - Zawsze na morzu. I jeszcze ostatnia rzecz. Jak zobaczysz Kruków, przyjdź na Wiąz Oceanu. Nie czekała na odpowiedź. Wiedziała, że Donetsk zrobi to, jeśli ich zobaczy lub o nich usłyszy. Dokerzy bywali użytecznymi sojusznikami. Zawsze mogli podglądnąć zawieranie jakichś umów, zawsze mogli podsłuchać jakieś szepty. Tym razem jednak Ren’erei nie chodziło o zdobycie zaopatrzenia po niskich cenach. Dzisiaj prawdziwymi wartościami były dla niej pewność, silne mięśnie i dyskretne spojrzenia. Elfka szła dalej po nabrzeżu, oglądając flagi pozostałych trzech zacumowanych statków. Wszystkie były oceanicznymi statkami handlowymi. Żaden nie miał mniej niż sto stóp długości, jeden z nich wywiesił flagę mocno okrojonej baronii Pontois, dwa pozostałe były elfie i pochodziły z Calaius. Wszystkie trzy normalnie rozładowywały lub załadowywały towary. Ren’erei odczuła wielką ulgę, bo obawiała się, że to mogą być przygotowujące się do wypłynięcia Czarne Skrzydła. Uśmiechnęła się. Arlen to dobry człowiek, choć czasem nieco nadopiekuńczy wobec mieszkańców swojego miasta. Jednego mogła być pewna - nie pozwoli Czarnym Skrzydłom na powrót do miasta. Wiedząc, że Donetsk rozpuści wieści po dokach i Dzielnicy Soli, gdzie tłoczyły się czynszówki i magazyny, Ren’erei skierowała się teraz na północ, w stronę Placu Stulecia i rynku. W miejscu kluczowym dla handlowania wszystkim poza najbardziej luksusowymi towarami spodziewała się usłyszeć, że ktoś tak sławny jak Krucy przybył do miasta. Ren’erei nie mogła pozbyć się uczucia podniecenia, gdy przyglądała się zatłoczonemu rynkowi, zaglądała do każdej karczmy. Oczyma duszy widziała, jak wchodzi do jakiejś gospody i widzi Kruków siedzących spokojnie wokół stołu. Była pewna, że ich rozpozna, choć nigdy ich nie widziała, bo większość czasu spędzała na morzu lub na Herendeneth. Krucy byli żyjącą legendą. Potężny wojownik z ogromnym dwuręcznym mieczem, którego nazywali Bezimiennym; brodaty, ubrany w ciemną szatę człowiek z Xetesku, Denser; ciemnowłosy, cichy i pewny siebie elf Ilkar i masywnie zbudowany barbarzyński wojownik Hirad Coldheart. A może nawet Thraun-wilk. Z pewnością nie powinna mieć kłopotów z rozpoznaniem ich. Ale nie znalazła ich śladów na rynku i w jego okolicach. Nie było ich w Parku Męczenników, nie przejeżdżali też ulicą Ku Rynkowi. Mimo że nie powinna być zaskoczona, nie mogła ukryć rozczarowania. Pocieszała się, że pierwszy, i jak się okazało ostatni, kontakt Erienne z Denserem sugerował, że pojawią się dopiero później, wieczorem. Taką w każdym razie miała nadzieję. Idąc powoli przez rynek, zamieniła jeszcze parę słów z tymi, na których dyskrecji mogła polegać, na wypadek gdyby uzyskali potrzebne informacje, i powróciła do doków. Na wysokości targu rybnego konny strażnik miejski jadący na czele kolumny żołnierzy Arlena kazał jej się odsunąć. Wtopiwszy się szybko w nieco poirytowany tłum, ściśnięty po obu stronach ulicy, obserwowała, jak Czarne Skrzydła eskortowane są na wzgórze i potem poza granice Arlen. Wpatrywała się w ich twarze, szukając tych, którzy torturowali Tryuuna, i powstrzymywała głośne przekleństwa, pozostawiając szyderstwa tłumowi. Czuła przypływ nienawiści do tych ludzi i ich czarnych tatuaży z różą i skrzydłami na szyjach, jak również pogardę dla wszystkiego, co sobą reprezentowali. Tryuun już zawsze będzie nosić na twarzy blizny po ich czynach i póki choć jeden z nich będzie żył, magom na całym świecie będą grozić kary, które Czarne Skrzydła tak chętnie wymierzały za „zbrodnię” posiadania magicznych zdolności. Życząc im wszystkim śmierci, przyglądała się przez chwilę ich plecom, po czym odwróciła się i natychmiast zauważyła dwóch wysokich, szczupłych ludzi idących dobre czterdzieści jardów za jeźdźcami. Na ulicy zaczynał się już normalny ruch. Dla całego świata ci mężczyźni wyglądali jak kupcy kierujący się na targ jedwabny, ale ona wiedziała, że są kimś zupełnie innym. Arlen nie był głupi i ci magowie zwiadowcy byli jeszcze jednym zabezpieczeniem, że Czarne Skrzydła nie powrócą do miasta. Uśmiech wyginał kąciki ust Ren’erei, gdy wracała na pokład Wiązu, elfka żałowała tylko, że to nie byli skrytobójcy. * * * Kolejna burza zaciemniła przedwcześnie niebo, kiedy jazda Darricka i jego trzej więźniowie zbliżali się do Arlen od północnego wschodu. Połączenie obozu Dordovańczyków z południem miasta nieco zaskoczyło Darricka i maga, który dostarczył tę wiadomość. A kiedy zwiadowcy wrócili i poinformowali generała o ostrożnym przyjęciu ich przez lorda Arlen, postanowił rozbić obóz z dala od swoich przymusowych sojuszników i zabrać więźniów do miasta. Generał był niespokojny. Wiąz Oceanu, elfi statek rzekomo wiozący Erienne, widziano dziś rano płynący w górę Arl, lecz nie było jej na pokładzie, nie skontaktowała się też z nią delegacja magów z Dordover. Przyczyny były co najmniej zagmatwane i zdawały się kryć za mętnymi protokołami i przepisami portu. Podczas Połączenia stało się jednak jasne, że nikt nie rozmawiał z Mistrzem Portu ani którymkolwiek z urzędników zarządzających Arlen. Równie jasne było to, że zirytowany generał zechce porozmawiać z samym lordem. O posunięciach Dordovańczyków postanowił pomyśleć później. Darrick jechał z Krukami i dziesięcioma gwardzistami rozstawionymi luźno wokół nich. Źle się czuł przez tę całą sprawę i było mu przykro z powodu tego, co Denser musi przez niego znosić. Poczucie winy, do której nie mógł całkowicie się przyznać, pogłębiały jeszcze złośliwe spojrzenia, jakimi Xeteskianin obrzucał go podczas półgodzinnej jazdy do miasta. - O co chodzi? - zapytał w końcu Bezimienny. - Czy trzymanie nas w obozie sprawia jakiś kłopot? - Nie chcę, abyście zostali ranni, gdyby coś się zaczęło dziać - odparł sztywno Darrick. - Kiedy zacznie się dziać - zazgrzytał zębami Denser. - Proszę, Denser, nie utrudniaj tego, co i tak już jest trudne. - Darrick lekko odwrócił się w siodle. - Dobra, dobra. Nie chciałbym ci sprawiać najmniejszych problemów. - Słuchaj, mnie też się to nie podoba. Ale gdybym to nie był ja, byłby to ktoś inny, a ty jechałbyś w łańcuchach. - Twoja dobroć mnie przytłacza. - I czarodziej splunął. Darrick odwrócił się gwałtownie. - Pozwól, Denserze z Xetesku, że coś ci wyjaśnię. Mam zaszczyt być żołnierzem Lystern. Otrzymałem rozkaz aresztowania cię i dostarczenia do bezpiecznego miejsca, gdzie można by cię przetrzymać. I uczynię to. Nie musi mi się to podobać, nie muszę się z tym zgadzać, po prostu muszę to zrobić. Teraz i tak łamię wszystkie przepisy regulaminu dotyczące transportowania uwięzionych magów, ponieważ szanuję cię i ci ufam. Nie przekonuj mnie, że powinienem postąpić inaczej. Odwrócił się z powrotem, czując, że żołądek ma zaciśnięty na supeł. Nienawidził tego, co powiedział, ale był zadowolony, że słyszeli to jego ludzie. Minęło nieco czasu, nim Bezimienny znów się odezwał. - Bezpieczne miejsce to zamek czy więzienie? Darrick uniósł brwi. - Obawiam się, że więzienie. Jest tam mag strażnik, mogę też zostawić kilku swoich ludzi. - Poważnie do tego podchodzisz, co? - zapytał Ilkar. Darrick nie odwrócił się. Nie mógł spojrzeć elfowi w twarz. - Zawsze jestem poważny. Arlen miało całkiem inny wygląd: targowiska zniknęły, ale gospody i karczmy zapraszały w swoje progi, hałaśliwe i zatłoczone. Żeglarze na przepustce zamierzali nasiąknąć jak największą ilością piwa i wódki, a dziwki miały niezłe obroty, gdy alkohol rozwiązywał sakiewki, łamał obietnice składane tym, które pozostały w domu, i napełniał lędźwie żądzą. Łatwo było o kłopoty, ale straż miejska patrolowała miasto i dzięki temu nie dochodziło do poważniejszych rozrób. Kiedy więc Darrick z niechęcią dostarczył Kruków do więzienia, które póki co pozostawało jeszcze puste, za to śmierdziało pijakami z poprzednich nocy tak, że aż łzawiły oczy. - Nie zawiedźcie mnie - poprosił Darrick, zamykając drewniane, obite metalem drzwi. - W tej chwili nie chciałbym znaleźć się gdziekolwiek indziej - mruknął Denser. - Co masz na myśli? - zapytał Bezimienny, podchodząc do kraty. - Wiem, że nie zrobiliście niczego złego, ale musicie uwierzyć, że robię to, by zachować was przy życiu. - dodał Darrick. - Nie potrzebujemy twojej pomocy, generale - rzekł Bezimienny. - A jeśli zechcemy stąd wyjść, wyjdziemy. - Moi ludzie dostali rozkaz, aby was zabić - odparł Darrick. - Proszę, nie każcie im tego robić. Nie macie broni ani pancerzy, a ja zostawiam za tymi drzwiami czarodziejów dostrojonych do spektrum many. Zostańcie tutaj. Wrócę, jak tylko będę mógł. - Popełniasz bardzo poważny błąd - przestrzegł Denser. - Jestem jedyną osobą, która może ocalić Lyannę. Oni ją zabiją. Jej krew spadnie na twoje ręce, a wtedy ja będę cię ścigał. - Jeśli tak się stanie, nie będę się bronił - odparł Darrick. Odwrócił się i odszedł. Znów zaczął odczuwać wątpliwości, a potęgowali je nie tylko Krucy, lecz również wyraźna nieudolność Dordovańczyków. Kiedy porozmawia z lordem, będzie miał wiele do omówienia z kierującym Dordovańczykami magiem Gorstanem. * * * Bezimienny odwrócił się od kraty, słysząc pogardę w głosie Densera. - Plan działa dobrze, prawda? Muszę przyznać, Bezimienny, że twój plan jest zaiste wyjątkowy. Uratować Erienne, zamykając nas w więzieniu. Gratuluję. Jesteś odpowiedzialny za śmierć mojej córki. - Denser przemierzył szeroką na dziesięć stóp celę i zatrzymał się pół kroku przed wielkim wojownikiem. - Denser, pozwól mi przez chwilę pomyśleć, dobrze? - Bezimienny spojrzał spokojnie na maga, nie chcąc powtarzać tych samych argumentów, co dwa dni temu. - O czym? O sprytnym sposobie, aby zmusić ich do przykucia nas do ściany? - Denser zabrzęczał jednym z łańcuchów, które wisiały w każdej celi. Bezimienny przeniósł wzrok z Densera na Ilkara. Od czasu ich pojmania elf był bardzo cichy, a on wiedział, czym dręczy się Julatsańczyk. Zawsze wierzył, że Bezimienny dokonuje właściwego wyboru, lecz teraz nawet on musiał się bardzo starać, by dostrzec, co dobrego mogłoby im przynieść zamknięcie w więzieniu w Arlen. Niestety, tego nie wiedział nawet Bezimienny. Z początku zakładał, że pozostaną pod strażą w namiocie. Potem, kiedy jechali do Arlen, był pewien, że zostaną uwięzieni na zamku, a kiedy już się tam dostaną, bez wątpienia zdołają przekonać lorda, by ich uwolnił. W końcu był ich starym druhem. Nie to było w planie, co się stało. Nie mieli broni, zbroi ani sposobu magicznego przebrania i oszukania strażnika na zewnątrz. I żadnej drogi ucieczki. A najgorsze, że nie umiał odpowiedzieć Denserowi. Krucy zostali złapani. - Wiem, że to teraz źle wygląda... - zaczął, żeby coś powiedzieć. - Źle?! - Denser złapał Bezimiennego za klapy kaftana. - W tym miejscu roi się od Dordovańczyków, a moja żona wpłynęła prosto między nich i nawet o tym nie wie. Złapią ją, zanim zdoła mrugnąć, a wtedy możemy zacząć odliczać dni życia mojej córki. Bezimienny, na upadek bogów, byliśmy jej jedyną nadzieją. A coś ty zrobił? Wprowadziłeś nas do tego cholernego więzienia! Źle! Kurwa mać, to bardziej niż łagodne określenie naszej sytuacji. Bezimienny odepchnął go. - Przykro mi. Nie wziąłem pod uwagę, że mogą nas tutaj zamknąć. - Co zatem zrobimy? - zapytał Denser. Na jego twarzy znów pojawiło się błaganie, gniew zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Bezimienny pokręcił głową. Mógł tylko powiedzieć prawdę. - Nie wiem. - Fantastycznie. Zatem powinienem się tutaj rozgościć. - Wiesz, Denser, zawsze uważałeś, że Dordover zabije Lyannę. Mówiłeś, że jesteś jedyną osobą, która w tym bałaganie może coś zrobić. Myślałem o tym, odkąd opuściliśmy Greythorne, i teraz chcę wiedzieć, jak zamierzasz to zrobić. Chętnie posłucham. - Bezimienny nachylił się nad Denserem. Ciemny Mag spoglądał w górę na wielkiego wojownika. - Nie wiem, o czym ty mówisz. Bezimienny nachylił się jeszcze bardziej. - Denser, jesteś moim starym i dobrym przyjacielem, a także magiem o wyjątkowych zdolnościach. Ale mimo to moja pięść nadal może rozwalić twoją brodatą szczękę szybciej, niż zdołasz rzucić jakikolwiek czar. Ukrywasz coś, dlatego robisz i mówisz głupoty. Albo dowiem się tego od ciebie, albo wywróżę to z twoich połamanych zębów. Ilkar przyglądał się im ze swojego miejsca po drugiej stronie śmierdzącej celi, zastanawiając się, ile w tej pogróżce jest prawdy. - Czy naprawdę musimy - mruknął - siedząc w celi, grozić sobie wzajemnie? Nikt mu nie odpowiedział. Widział, jak Denser rozważa te słowa. Po drugiej chwili Xeteskianin odsunął Bezimiennego, sięgnął pod koszulę i wyciągnął kilka złożonych stron. - W Xetesku przetłumaczyłem więcej fragmentów Proroctwa. Ilkar zerwał się. - Ile... - Sześć - odparł Denser i wzruszył ramionami. - Przykro mi. - I chcesz nam powiedzieć, że twój kolejny mały sekrecik też nie jest ważny? Denser z bezbrzeżnym smutkiem pokręcił głową. - Nie, nie chcę. Mogę ją uratować, Ilkar. Mogę ocalić Lyannę. Nas wszystkich. Naprawdę mogę. Ilkar i Bezimienny spojrzeli po sobie, świadomi, że myślą o tym samym. Słyszeli już te słowa, zanim przywołał Złodzieja Świtu. Obaj się uśmiechnęli. Elf odezwał się pierwszy. - To wspaniale, prawda? Nie rozumiem, czemu tak się z tym kryłeś. - Bo jest też zła wiadomość - odparł Denser. Ilkar poczuł chłód na całym ciele. - Ja ją uratuję i umrę. * * * Generał Darrick jechał przez Arlen z czwórką swoich żołnierzy. Pewność Densera, że Dordover zabije Lyannę, bardzo mu ciążyła. Kiedy przyjechał do zamku, zaprowadzono go do luksusowego, oświetlonego blaskiem kominka salonu i kazano czekać. Lord, jak mu wytłumaczono, był na kolacji wydanej przez jego przyjaciela kupca z okazji narodzin syna i wróci przed północą. Po wielu dniach spędzonych w siodle lub w zimnym namiocie Darrick nie mógł oprzeć się pokusie zjedzenia zupy i chleba i ogrzania się przy ciepłym kominku. Upewniwszy się, że strażnicy zostali nakarmieni, wysłał jednego z nich z rozkazami dla Izacka i rozgościł się. Walcząc z ogarniającą go sennością, myślał o tym, że właściwie spodziewał się, iż przybędzie do Arlen po to, aby nadzorować zaopatrzenie statków na drogę do Archipelagu Ornouth, skąd przybyła Erienne. Sądził nawet, że po prostu wejdzie na pokład, usiądzie z czarodziejką i wszystko jej wytłumaczy, podczas gdy elfi statek zabierze Dordovańczyków i Lysterneńczyków po nagrodę, o którą modlili się i dzięki której mieli nadzieję uratować Balaię. Teraz jednak wydawało się, że Dordovańczykom wcale się nie spieszy i musi wszystko zorganizować sam. Niezbyt piękny dowód współpracy między kolegiami. Przestępując bramy zamku Arlen, Darrick widział rozprzężenie wśród strażników, kpiące uśmiechy tych, którzy zajmowali się końmi, i coś, co graniczyło z poufałością ze strony giermka, który prowadził ich do środka. Wyglądało to tak, jakby już świętowali zwycięstwo i nie mieli pojęcia o wielkości sił, które na nich szły, zbliżając się z każdym uderzeniem serca. Darrick sądził, że po powrocie z kolacji lord będzie w dobrym nastroju, lecz Jasto był zimny, choć kiedy potrząsał ręką generała, jego słowa były dość łagodne. - Generale Darrick, co za miłe spotkanie. - Panie. - Właśnie dostarczono mi korzennego wina. Zechcesz się przyłączyć? Darrick uśmiechnął się. - Odrobinę. To pytanie o grzane wino sprawia, że czuję się jak w środku zimy. - Być może tak jest - powiedział Arlen, napełniając dwa srebrne puchary. Wręczył jeden Darrickowi i zaprosił go na stojące przy kominku pluszowe krzesło. - Powiedzieli mi, że to magia sprawia, iż w moim mieście jest zbyt wcześnie zimno i mokro. To wszystko dzieje się z powodu dziewczynki, prawda? - Tak - odparł Darrick, pragnąc dowiedzieć się, jak wiele lord wie. - Hmmm. Wygląda na to, że póki co mamy szczęście. Tylko wiatr, deszcz i trochę błyskawic. To dość widowiskowe. - Kąciki jego ust lekko uniosły się do góry. - Mieliśmy huragany, ziemia pochłonęła całe miasto. Nawet Koriny nie ominęło, morze podniosło się i zniszczyło doki. Powiedz mi, co masz tu robić? - Odnaleźć dziecko. Zaprowadzić je do bezpiecznego miejsca, gdzie może być kontrolowane, nim uczyni Balai więcej szkód. - I to samo mają robić ci wszyscy Dordovańczycy tu, na południu? - Najprawdopodobniej tak, ale od chwili postawienia namiotów chyba nie osiągnęli za wiele. - Są tu od dwóch tygodni. - Arlen pociągnął mocny łyk. - Zostawiam ich w spokoju, bo gdziekolwiek się pojawią, są chodzącą łagodnością. Wynajęli Słońce Calaius, jedli i pili z moimi ludźmi, ale nawet słowem nie zdradzili, co tu robią. Co dziwniejsze, są w sojuszu z Czarnymi Skrzydłami, ale tych bezmyślnych łotrów musiałem wygonić z miasta. - Słucham? - Darrick znieruchomiał, niepewny, czy dobrze lorda usłyszał. - Jeszcze bardziej zaskakuje mnie, że taki człowiek honoru jak pan został włączony w ten sojusz. Sądziłem, że Lystern stoi ponad takimi brudami - ciągnął Arlen. - Drogi panie, muszę... Arlen uniósł dłoń. - To mój salon i będę mówił, póki nie skończę. Jak rozumiem, masz teraz dwieście osób jazdy na północny zachód od mojego miasta. Zabierz ich do domu, generale. Nie są tu potrzebni. Nie ścierpię tu dłużej oddziałów kolegiów. Czarne Skrzydła zniknęły, a twoi wątpliwi sprzymierzeńcy zamierzają popłynąć na Ornouth, by odnaleźć dziecko, więc wszystko będzie dobrze. - Ponownie napełnił puchar. Darrick wstał. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał o Dordovańczykach. - Lordzie Arlen - powiedział, świadom, że jego zdenerwowanie jest widoczne, ale wcale go to nie obchodziło. - Czarne Skrzydła. Mówisz, że oni współpracują z Dordovańczykami? Było to tak dziwne pytanie, iż z trudem uwierzył, że pada z jego własnych ust. Arlen patrzył na niego długo, aż na jego twarzy pojawiło się zmieszanie. - Nie wiedziałeś?! - Nie, i obawiam się, że nie mogę opuścić miasta, choć obiecałem, że twoim ludziom nie stanie się żadna krzywda z rąk Lysterneńczyków. Jeśli ja tego nie powstrzymam, w mieście poleje się krew. - Mój drogi generale, podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie. Spytaj w mieście kogo chcesz, co wydarzyło się dziś rano. Czarne Skrzydła zostały wygnane, uciekły z podkulonymi ogonami. Nie masz z kim walczyć. - Zachichotał i pokręcił głową. Darrick starał się z całych sił zachować spokój. - Mój panie, w twoim porcie stoi statek. Elfi, niedawno przybył. Arlen skinął głową. - Wiąz Oceanu. Piękny, nieprawdaż? - Musisz wydać mi pozwolenie na natychmiastowe wejście na pokład. - Muszę? - Arlen uniósł brwi. - Generale Darrick, nie nawykłem do wysłuchiwania żądań we własnym salonie. - Mimo to obstaję przy mojej prośbie. Czy mam twoją zgodę? - Nie, generale - Arlen wstał - dopóki nie przekona mnie pan, że jest to niezbędne dla bezpieczeństwa miasta. Darrick zgrzytnął zębami, pochylając się nad stołem. Jego zwalista sylwetka rzuciła cień na lorda. - Chcesz dowodów, to poczekaj, aż to przyjdzie i do ciebie. Ale Erienne Malanvai, matka dziecka, które wywołuje to całe zniszczenie, jest na tym statku i musi być bezpieczna. Jedyny sposób, abym mógł to uczynić, jest wejść na statek i kazać mu natychmiast odbić od brzegu. - Odejdź, generale, albo każę moim ludziom zabrać cię do lochów, których ci użyczyłem, byś zamknął tam moich przyjaciół. Wygląda na to, że się ich boisz, i chyba wiem, dlaczego. Chcesz ich utrzymać z dala od Erienne, tak? Czego jeszcze się boisz? Czarnych Skrzydeł? Naprawdę sądzisz, że mogliby po nią przyjść? Darrick złapał lorda za kołnierz drogiej jedwabnej koszuli, odrywając go, i przyciągnął mężczyznę do siebie. - Krucy są w więzieniu, bo boję się o ich życie, tak jak obawiam się o twoje - powiedział wolno, podnosząc głos. - I to nie ze strony Czarnych Skrzydeł, choć są znacznie bardziej niebezpieczni niż ci się wydaje. Nie nadążasz za wieściami przychodzącymi ze wschodu. Odepchnął lorda, starszy mężczyzna chwycił się krzesła i siedział ciężko z pobladłą twarzą. Darrick dostrzegł, że jego dłonie drżą, i to nie tylko z gniewu. - Nadchodzi Xetesk, i jeśli statek nie odpłynie, Protektorzy rozwalą to miasto, aby go dostać. Rozdział 20 Donetsk wytoczył się z Gospody pod Bukszprytem i zaczął swą krętą drogę do domu. To była dobra noc, a nastrój w gospodzie wyjątkowo radosny, ludzie wciąż mówili o tym, jak lord wygonił rano Czarne Skrzydła. Nienawidził tych drani i szedł za ich smętnym pochodem przez całe Arlen, po czym wrócił do doków, aby dokończyć pracę. Trwała do chwili, kiedy w końcu mógł udać się do Bukszprytu na pierwszą z wielu radosnych kolejek. Teraz, kiedy zbliżała się północ, wystawiono go na zewnątrz, a drzwi zamknięto. Zatrzymał się tylko na chwilę, by uściskać karczmarza, który przedłużył jego kredyt na kolejną noc. Rano będzie pamiętać współczucie w jego oczach i jak zawsze będzie tym zirytowany. Jednak teraz potrzebował spaceru, aby przewietrzyć głowę i przywołać wspomnienia. Wracała zła pogoda. W powietrzu czuł mróz, za górami na północy zabrzmiał grom, a na południu, na drodze do Arl, rozbłysła na horyzoncie błyskawica. Wiatr był raczej orzeźwiający niż zimny, więc Donetsk postanowił przejść się wzdłuż doków. Może popatrzy na Wiąz, nim legnie samotnie w domu, tak jak to się dzieje co noc od dwunastu lat. Słyszał na mieście, że to magia sprowadza kłopoty, ale nie zwracał na to zbyt wielkiej uwagi, kolegia na pewno się tym zajmą. One wiedzą, co robić. W nocnej ciszy jego kroki odbijały się echem od ścian magazynów. Oglądał sztywno wznoszące się dźwigi, słyszał łagodne skrzypienie drewna na wodzie i uśmiechał się. Niegdyś był taki dumny. Poślubił czarodziejkę, która nie pragnęła wiele, tylko osiedlić się w Arlen, mieć dzieci i rzucać wspaniałe zaklęcia oczyszczające i uzdrawiające na tych, którzy tego potrzebowali. Ich córka również posiadała dar, kiedy miała dziesięć lat, płakała z radości, gdy wsiadali do krytego powozu jadącego do Julatsy. Nie dojechali na miejsce. Zbójcy, powiedział woźnica, ale prawda dotarła do Donetska znacznie później. Czarne Skrzydła. Łowcy Czarownic polujący na kolejną generację magów. Uśmiech zniknął, gdy dopadła go depresja, tak jak to się zawsze działo w środku nocy i zawsze się będzie dziać. Nieważne, jak ciężko pracował czy pił, każdego dnia była taka chwila, kiedy to czuł. Donetsk przyłożył dłoń do twarzy i modlił się do nieba, aby bogowie zajęli się duszami jego bliskich. Jemu nic już nie pozostało. Nawet zemsta. Kiedyś gorąco jej pragnął, lecz teraz wydawała mu się nieistotna, gdyż myśl o niej sprawiała, że czuł się gorzej, sprowadzała ból. Tylko bogowie wiedzą, że to ostatnia rzecz, której potrzebował. Zatrzymał się i oparł o stary, mocno sypiący się pal cumowniczy. Serce waliło mu jak młot, z trudem łapał oddech. Spoglądał na ziemię, póki nie przestała kołysać się pod jego nogami, oddychał głęboko i przeklinał zamulony, pijany umysł, który wyrzucał z siebie wspomnienia niczym ciała skręcające się na pogrzebowym stosie. Powoli rozproszył łzy mruganiem, przełknął nagły smutek i spojrzał przed siebie. Wiąz stał niedaleko, a za nim i targiem rybnym był już jego dom i łóżko. Puste, ale mimo wszystko zapraszające. Otworzył szeroko oczy i znowu głęboko odetchnął, pozwalając wiatrowi dmuchać prosto w twarz. Ziewnął, myśląc o tym, że będzie mógł leżeć w łóżku dotąd, aż poranne ptaki z trudem przebudzą jego obolałą głowę. Przyspieszył kroku i minął Wiąz, uśmiechając się i machając ręką do strażników na pokładzie. Jeden z elfów odpowiedział mu machnięciem. Donetsk nie widział, czy też się uśmiechnął, lecz wystarczyła mu sama świadomość ich obecności. Lubił elfy, miały w sobie magię. Znowu ziewnął, czując w ustach mocny zapach ryb. Mocny, lecz w jakiś sposób uspokajający. Był już prawie w domu. Skręcił za róg targowiska i wtedy ich zobaczył. Wynurzali się z ciemności, stąpając cicho i powoli, z mieczami i sztyletami w rękach. Metal błyszczał matowo, chwytając resztki księżycowego światła. Wytężył wzrok, wciąż idąc w ich stronę, a w jego głowie kłębiły się różne myśli. Było ich dziesięciu, dwunastu, potem dwudziestu. Z początku sądził, że to straż, ale chwilę później zrozumiał, że tak nie jest. Szedł dalej, choć gdzieś z tyłu jego głowy zagnieździła się myśl, że to głupie. Szedł, gdyż oni go nie widzieli, ich oczy spoczywał na większym łupie. Na Wiązie. Czarne Skrzydła. Czarne Skrzydła chodzą po dokach, chociaż zostały wygnane! Chwycił go gniew. Niemożliwa do stłumienia siła wyrwała go z tęsknoty za dawno utraconą rodziną. To potężna zniewaga dla Arlen, lorda i całego miasta. - Hej! - zawołał i zaczął biec, nie zważając na niebezpieczeństwo. Tamci odwrócili się i zatrzymali. Ten z przodu w kompletnej ciszy rozłożył ramiona. Miał na sobie płaszcz z założonym na głowę kapturem. Tym jednym gestem uspokoił pozostałych. Czekali, aż Donetsk zbliży się. - Precz! - wrzeszczał, wymachując rękami w kierunku drogi na północ. - Precz! - Nie miał już tchu, biegł za szybko. - Straż! - Obejrzał się w tę stronę, z której przyszedł, ale na ulicy byli tylko on i oni. Jego serce przestało bić. Jest zbyt późno, by się wycofać. Zatrzymał się chwiejnie przed nimi. - Nie jesteście tu mile widziani. Zostaliście wygnani. Precz! - No, no - powiedział przeciągle zakapturzony. - Wypiłeś zbyt wiele i nie wiesz, co mówisz. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy zaprzeczają prawdzie. Kilku moich ludzi odprowadzi cię spokojnie do domu. Donetsk pokręcił głową. - Nie. Nie powinno was tu być. - Nabrał powietrza i odwrócił głowę w stronę zamku. - Stra... W jego piersi eksplodował ból, gorący i intensywny. Zakapturzony mężczyzna był tak blisko, że czuł jego oddech. Mężczyzna położył dłoń na jego karku i przyciągnął go do siebie. Ból rozchodził się po całym ciele. Donetsk jęknął, czując, jak jego siły odpływają. - Nie możesz stanąć nam na drodze - wyszeptał mu w ucho zakapturzony. - Nie można pozwolić, byś stanął między nami i złem. Niech twoja dusza spoczywa w pokoju. Donetsk czuł, że jego usta poruszają się, choć ciało było bezwładne i niezgrabne. Mężczyzna cofnął się i wyciągnął długi sztylet. Donetsk osunął się na kolana, absurdalnie myśląc o tym, że jego krew cieknąca na bruk jest czarna. Ciemność zbliżyła się, a on zmarszczył czoło, rozczarowany, że nie rozumieją, co zabrali z jego życia. * * * Ren’erei wróciła na Wiąz po drugim, równie bezowocnym, poszukiwaniu tuż przed północą. Nie słyszała, aby Krucy pojawili się w Arlen, choć na północny zachód od miasta stacjonował oddział jazdy Lystern. Była coraz bardziej niecierpliwa. Kapitan chciał odpłynąć najdalej następnego ranka, jeśli wyruszą później, trafią w ujściu Arl na odpływ. Normalnie byłoby to tylko irytujące, ale od czasu Przebudzenia Lyanny wiatry stały się tak zmienne, że mogło to stanowić poważną przeszkodę w wydostaniu się na ocean. Erienne była zupełnie spokojna i Ren’erei czerpała siłę z jej całkowitej pewności co do pojawienia się Kruków, jakkolwiek późno miałoby to nastąpić. Lecz teraz, kiedy czarodziejka już zasnęła i zbliżała się północ, elfka znów poczuła niepokój i spacerowała po pokładzie, myśląc o tym, że wszystko idzie nie tak, jak powinno. Noc była cicha, ale wiatr zaczynał już kąsać. Wspięła się po drabinie na pokład sterowy. Jej elfie oczy spojrzały daleko w mrok. - Wszystko w porządku, Tryuun? - zapytała, rozpoznawszy brata. Tryuun odwrócił się i wzruszył ramionami. - Cóż, przyjaciele Erienne nie pokazali się. Jedynie widziałem przed chwilą samotnego pijaka, a potem dobiegły mnie stamtąd jakieś krzyki. - Wskazał w stronę rybnego targu, niskiego kształtu na brzegu po lewej stronie. - Pewnie kłócił się z kobietą albo innym moczymordą. Oboje zachichotali. - A co z tobą, Ren’erei. Nie możesz spać? - Nie, martwię się o nich. To znaczy o Kruków. Nie słychać o nich w Arlen, Czarne Skrzydła były tu i zostały wygnane zaledwie wczoraj. Coś wisi w powietrzu. - Co? - Z jednej strony ludzie wyczuwają, że coś się stanie, ale nie wiedzą, co i dlaczego, z drugiej zaś są tacy, którzy uważają, że wszystkie ich kłopoty znikną razem z Czarnymi Skrzydłami. - A co ty o tym sądzisz? - Sądzę, że musimy jak najszybciej się stąd zmywać. - Ren’erei spojrzała w stronę targu rybnego. Coś się tam poruszyło, może to pijak, a może, jeśli ma szczęście, ktoś, kto jej powie, że właśnie przybyli Krucy. A może nawet oni sami. - Czy...? - Wskazała na spowity w głębokiej ciemności targ, lecz Tryuun już wyciągał smukłe elfie ostrze. - Tak. Ren, obudź załogę. To Czarne Skrzydła. Tryuun pobiegł do steru, podczas gdy Ren’erei ześlizgnęła się po drabinie na pokład. Otwierając drzwi na rufie, usłyszała dzwon i głos Tryuuna: - Pobudka! Pobudka! Broń na pokład! Broń na pokład! Atak z wybrzeża! Pobudka! Pobudka! - Będzie tak wrzeszczał, póki pierwsze elfy nie pojawią się na pokładzie. Ren’erei pobiegła wąskim korytarzem w stronę kajuty kapitana, waląc dłońmi w mijane drzwi. - Wstawać! Wstawać! Czarne Skrzydła! Wstawać! - Nie przerywając, wpadła do kajuty. Kapitan już zerwał się z koi i zakładał wysokie buty. Ren’erei ściągnęła z haka po drugiej stronie drzwi pas z mieczem i rzuciła w jego stronę wraz ze skórzanym kaftanem. - Ilu? - Może trzydziestu - odparła. - Tryuun jest na górze. Nie mamy za wiele czasu. Wyszli z cienia przy rybnym targu. - Bierz Erienne i wyskakuj przez burtę. My ich zatrzymamy. Ren’erei zawahała się. - Idź. Ona jest najważniejsza. Elfka wybiegła. Drzwi do kajuty Erienne były drugie po lewej. Kiedy Ren wpadła tam, zaskoczyła ją podczas naciągania koszuli. - Erienne, to ja, wszystko w porządku. Patrzyła na nią blada twarz, szybkimi, nerwowymi ruchami kobieta wygładzała materiał. - Co się dzieje? - zapytała cicho. Ren’erei widziała w jej oczach, że już wie. - Czarne Skrzydła atakują statek. Musimy cię stąd zabrać, ale powinnaś zachować spokój - powiedziała, choć czuła, że już na to za późno. Erienne zadrżała na sam dźwięk tych słów, jej palce nie mogły zapiąć guzików pod szyją. - Co ja... - bełkotała, spoglądając na Ren rozszerzonymi ze strachu oczami, przez co przypominała zwierzę schwytane w pułapkę. Ren’erei podniosła płaszcz. - Chodź, musimy już iść. - Zaczekaj. - Czarodziejka, strzelając wkoło oczami, wycierała ręce w spodnie. - Muszę... - Już! - warknęła Ren’erei. Zrobiła krok do przodu i złapała Erienne za ramię. - Będziesz się bać później. Teraz musimy już iść. - Nie pozwól, aby mnie dotknęli. - Nie pozwolę, póki mam w sobie choć kroplę krwi. - Ren poprowadziła ją, a właściwie pociągnęła, korytarzem. Po całym statku niosło się echo stóp uderzających o pokład i wykrzykiwanych rozkazów. * * * Tryuun obserwował ich, uderzał w dzwon i krzyczał. Oceniał ich liczbę na ponad trzydziestu, byli dobrze uzbrojeni, mieli ze sobą deski, liny i kotwiczki. Nie było czasu, by podnieść żagle i odpłynąć. Strach skręcał mu żołądek, zniszczone oko płonęło przypomnianym bólem. Lecz nie mógł tego po sobie pokazać. Kiedy pierwsi załoganci pojawili się na rufie, zeskoczył na główny pokład. - Mają deski i kusze. Możemy ich tam zatrzymać, ale muszę mieć tarcze. Ty... - złapał przebiegającego obok elfa - przynieś łuki. Potrzebne są łuki. Czarne Skrzydła biegły, rozdzielając się na dwie grupy. Większa, z deskami i tarczami, kierowała się wprost na Wiąz. Druga, mniejsza, rozproszyła się i cofnęła kilka jardów. - Kusze! - krzyknął elf na pokładzie sterowym. Tryuun spojrzał na brzeg. Był zaskoczony ich szybkim atakiem, lecz jednocześnie odczuwał ponury podziw dla ich zorganizowania. Nie mógł liczyć na żadne ich błędy. - Tarcze na pokład! - krzyknął. - Gdzie łuki?! Na bogów, ruszać się! - Uwaga! - Nad pokładem zamigotały bełty, większość chlupnęła w wodę za burtą, kilka wbiło się w pokład lub maszt. Tym razem mieli szczęście. Drzwi na dziobie i rufie otworzyły się i na pokład wypadła chyba cała załoga Wiązu. Łucznicy zajęli stanowiska za jednym z trzech masztów, wybierając odpowiedni kąt ostrzału, podczas gdy na burtę od strony brzegu wniesiono tarcze. Na komendę napastnicy dźwigający deski ruszyli naprzód, osłaniani przez innych, którzy nieśli tarcze. Nad pokładem znowu przeleciała chmara bełtów, tym razem wymierzonych już niżej, cztery z nich uderzyły w tarcze, jedna wbiła się w nogę załoganta. Padł z krzykiem i natychmiast został odciągnięty na bok przez dwóch innych. Deski uniosły się i opadły jedna po drugiej, dwie odbiły się od relingu i ześlizgnęły, trzecia zaczepiła się pomiędzy zniszczonymi podpórkami. - Brać to drewno z mojego pokładu! - ryczał szyper, przedzierając się ku relingowi. Elfy pochyliły się, by odrzucić luźne deski na bok, podczas gdy pierwsze elfie strzały trafiły przeciwników, powalając kusznika i dwóch ludzi z mieczami. Czarne Skrzydła już biegły po trzeciej desce. - Wyrzucić je! - rozkazał kapitan. Jedna deska została odrzucona w bok, druga zabrana z brzegu, ale po trzeciej zbliżał się do statku koszmar. Czarne Skrzydła miały dziewięciu kuszników. Ich trzecia salwa spadła na elfy pilnujące relingu. Trzech marynarzy padło, ściskając wbite w brzuch lub nogi bełty. Tymczasem Czarne Skrzydła już wdzierały się po trapie, tworząc mur z tarcz, a stojący w dwóch szeregach kusznicy wypuszczali w stronę załogi Wiązu salwę po salwie. Był to dobrze zorganizowany atak i choć elfie łuki powaliły pierwszych nadbiegających, Czarne Skrzydła dostały się na pokład i zaczęła się walka wręcz. * * * Hałas, widok rozmazanych sylwetek, strach i podniecenie walką sprawiły, że zmysły Erienne zaczęły wirować. Krew pulsowała w jej karku, gardło było pełne żółci, a w umyśle widziała krew w wieży, zamordowanych synów i okrutny uśmiech Selika. Zadygotała i zamknęła oczy, na próżno usiłując uwolnić się od wspomnień. Ren’erei szła przed nią, rozpychając na boki wybiegające na pokład elfy. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, ale nie słychać było szczęku stali. Jeszcze nie. Wpadły w zamęt biegnących nóg, wymachujących rąk i świszczących cięciw. Plama krwi na pokładzie powiększała się. Erienne pozwoliła Ren’erei pociągnąć się w prawo. Przecięły pokład sterowy z dala od walki i pobiegły po wąskim przejściu ku rufie. - Dobra - powiedziała elfka, zatrzymując się. - Nie myśl o tym, tylko przejdź przez reling i skacz. Lecę zaraz za tobą. Woda jest wzburzona, ale dość ciepła. Popłyniemy wzdłuż Wiązu do następnego statku, jasne? Erienne patrzyła na nią błędnym wzrokiem. Woda, która kołysała statkiem, była ciemna i groźna. Spoglądając w dół, widziała, jak się porusza, marszczy, czeka na jej skok, aby ją pochłonąć. Przełknęła ślinę, walcząc z mdłościami. W głowie jej się kręciło. - Nie ma szalupy? - zapytała. - Nie - odparła ostro elfka. - Nie ma czasu. Dalej, Erienne, proszę. Nic ci nie będzie. Nie zostawię cię. Choć burta znajdowała się niżej niż pokład sterowy, nadal dzieliło ją od powierzchni wody jakieś dwadzieścia stóp. Słyszała, jak woda uderza o kadłub - wydawało się to tak odległe. Za to doskonale mogła sobie wyobrazić zimno, jakie ją otuli, kiedy zanurzy się w wodzie. I dłonie czekające, aby pociągnąć ją na dół, gdzie będzie tak długo kopała pod wodą, aż płuca eksplodują i zmuszą ją do nabrania powietrza... lecz wtedy wciągnie tylko wodę. Potem zacznie się krztusić, zechce nabrać więcej powietrza. Zacznie kaszleć i krzyczeć, lecz nikt jej nie usłyszy, i podda się woli morza, na zawsze stając się więźniem głębin. - Erienne, co się dzieje? - Ren’erei obróciła jej drżące ciało z zadziwiającą jak na elfkę siłą. - Nie mogę - wykrztusiła. - Nie mogę. Za nimi rozległy się krzyki oraz niemożliwy do pomylenia z żadnym innym dźwięk zderzających się mieczy. - Musisz - odparła z naciskiem Ren. - Jeśli zdobędą statek, złapią cię. Nie możemy na to pozwolić. - Zamiast tego chcesz mnie wrzucić do wody? Nie. - Odwróciła się i chwyciła reling, aż pobielały jej kostki. - Czego się boisz? - Ren’erei odwróciła ją jeszcze raz, tym razem łagodniej. - Erienne, proszę. Musimy to zrobić. - Nie jestem w stanie zobaczyć, co jest pode mną. - Była pewna, że Ren nie rozumie jej strachu. - Proszę, nie każ mi tego robić. Czarodziejka widziała, że elfka intensywnie myśli. Zmarszczyła czoło i jej brwi zeszły się razem, a potem pokręciła głową. - Nie powinnam tego robić, ale... I zanim Erienne zdążyła zareagować, elfka pochyliła się, chwyciła ją w pasie i wyrzuciła za burtę. * * * Elfie łuki znowu wystrzeliły, ale Czarne Skrzydła miały przewagę, wspinały się po desce, której załoga statku nie mogła ruszyć. Zebrani na pokładzie ustawili się w klin i walka wręcz stała się jeszcze bardziej zaciekła. Znowu wystrzeliły kusze, łucznik dostał prosto w pierś i upadł, ściskając metal, a jego krzyk agonii pozostał bez odzewu ze strony przyjaciół, którzy walczyli o swój statek i swoje życie. Tryuun przyjął cios na tarczę i oddał, napotykając mocną obronę. Jego przeciwnik znowu natarł, tym razem tarczą, przesuwając ostrze z lewa na prawo. Tryuun odchylił się do tyłu i zmienił krok, z łatwością unikając pchnięcia. Rozejrzał się w lewo i prawo: załoga Wiązu stała półkolem naprzeciwko Czarnych Skrzydeł. Dziesięciu z nich było już na pokładzie, a reszta pięła się po trapie. A on nie miał wystarczająco dużo elfów, aby ich powstrzymać. Nastąpiła kolejna salwa z kusz i padł ostatni elfi łucznik. Czarne Skrzydła coraz mocniej nacierały, zwłaszcza na prawo. Zajęty walką Tryuun nie mógł niczego zrobić, podczas gdy tamci niszczyli najsłabszą część linii obrony. Drgnął, widząc, jak miecz przecina ramię jednego z elfów. Krew siknęła do góry fontanną i splamiła pokład. Czarne Skrzydła natychmiast wdarły się w powstałą wyrwę, zajmując znaczną część pokładu, podczas gdy reszta wbiegała z tupotem po trapie. Wkrótce zostaną otoczeni. Tryuun zawołał kapitana i jeszcze raz rzucił się do przodu. * * * Ren’erei puściła się relingu i z cichym pluskiem wskoczyła do wody. Okazało się, że Erienne nie spadła. Wymachując w panice rękami, złapała za reling, i teraz wisiała na rufie, zbyt przerażona, by ją puścić, i zbyt słaba, aby wciągnąć się z powrotem na pokład. Po drugiej stronie pokładu sterowego rozległ się ryk. - Dalej, Erienne, tracimy statek! - zawołała z dołu Ren. - Musisz to zrobić. Pod tobą jest tylko bezpieczna woda. - Idę - powiedziała, świadoma, że jej głos brzmi słabo. Odpędzając od siebie obrazy piekła pod falami, trzymających ją rąk i zamykającego się świata, gdy będzie tonąć, przygotowała się do poluzowania chwytu. Nagle poczuła na karku dotyk metalu i silną rękę trzymającą ją za ramię. - Pozwól, że cię uratuję - wycedził głos, na którego dźwięk ścięło jej krew w żyłach. Podniosła głowę, a kiedy zobaczyła pochyloną nad nią twarz, wrzasnęła. Rozdział 21 Darrick wpadł galopem do obozu Lystern, wzywając krzykiem Izacka. Dowódca wybiegł z mroku. Generał zeskoczył z konia. - Ogłoś alarm. Chcę, aby cały obóz znalazł się na koniach, gotów do tak szybkiej jazdy, jak nigdy dotąd. Zanieś wiadomość Dordovańczykom. Każ im trzymać się z dala od Wiązu Oceanu. A jeśli znajdziesz naszych czarodziejskich przewodników, powiedz im, że nie są już mile widziani pośród nas. - Panie? - zmarszczył czoło Izack. - Później. Teraz musimy dostać się na Wiąz. Czuję, że tam może być gorąco. - Tak, panie! - Izack odwrócił się i odbiegł. Darrick przyglądał się, jak każe młodemu żołnierzowi dzwonić na alarm i wykrzykuje rozkazy. Ludzie pognali do zagród, załopotały płótna namiotów, a obóz ożywił się rżeniem koni, dźwięczeniem metalu oraz narastającą falą ponaglających okrzyków. Darrick odwrócił się i pobiegł do zagrody po nowego konia, był jednym z setek ludzi, dla których teraz najważniejsza była szybkość. Padok wyglądał jak wcielenie chaosu, ale Darrick wiedział, że w rzeczywistości jest inaczej. Wszystkie zwierzęta stały rozstawione według ścisłych poleceń i każdy żołnierz mógł bardzo szybko odnaleźć swego wierzchowca. Kiedy się zbliżył, Izack, który znalazł się tam przed nim, już wykrzykiwał rozkazy. - Jazda opuszcza zagrodę, zbiórka w punkcie pierwszym! Pierwszym! - Uniósł rękę z wyprostowanym palcem jako znak dla tych, którzy mogli go nie usłyszeć. - Ruszać się, Lystern, ruszać się! Darrick uśmiechnął się. Kiedy dordovańscy magowie o tym usłyszą, mocno ich to zaboli. Magowie szli za nimi jak cienie i otaczali się aurą pychy, a obecnie, jak zauważył, byli podejrzanie niewidoczni. Jeśli mieli choć trochę oleju w głowie, powinni byli już opuścić obóz. Biegł dalej, uskakując przed kręcącymi się końmi, jeźdźcami zakładającymi w pośpiechu siodła i ich łopoczącymi płaszczami. Jego zapasowy wierzchowiec był trzymany przez osobistego stajennego. W świetle pochodni klacz wyglądała doskonale: lśniąca sierść, dumnie uniesiona głowa, wędzidło i uzda wypolerowane do połysku. Jak zawsze. Generał kiwnął w podzięce głową i wskoczył na siodło, po czym, przeskakując ogrodzenie, pogalopował w stronę miejsca zbiórki, gdzie już czekał na niego zirytowany Izack. - Za wolno - ocenił starszy kapitan, któremu Darrick całkowicie ufał. - Na bogów, Izack, cieszę się, że nie służę pod tobą. Od czasu ogłoszenia alarmu minęło zaledwie kilka sekund. - Co nie zmienia faktu, że nie mamy chwili do stracenia. Darrick przyglądał się, jak jego ludzie ustawiają się w szeregu, nadbiegali już ostatni maruderzy. - Słuchajcie! - krzyknął Izack, wyciągając ramiona nad głowę. - Teraz przemówi generał. Wśród jeźdźców natychmiast zapadła cisza. - To nie będzie szarża na wroga po otwartym terenie. Ci, którzy w przeszłości walczyli u mojego boku, pamiętają gorączkę pędu. Tym razem jednak jest inaczej. Pojedziemy wąskimi uliczkami, obok domów niewinnych ludzi, którym nie może stać się krzywda. - Musimy zrobić to szybko, ale ostrożnie. Broń w pochwach, póki nie dotrzemy do doków i nie padnie komenda. Nie wiem, co zastaniemy w dokach, ale pamiętajcie, że ci, których uważacie za naszych sojuszników, mogą nimi nie być. Niewinni muszą przeżyć. Dalej, Lystern! Jazda ruszyła z okrzykiem. Szybko pokonywali odległość dzielącą ich od Arlen. * * * Hirad skręcił na północ, odciągając wilki od południowego skraju Arlen. Chciał podejść tak blisko doków, jak to tylko możliwe. To, co zobaczył ze wzniesienia kilka mil przed miastem, wstrząsnęło nim. Z obozowiska, w którym wciąż płonęły ognie, pędziły w stronę portu setki pieszych i jeźdźców z latarniami i pochodniami. Prawdopodobnie byli to Dordovańczycy. A na zachód od nich przez oblany księżycowym światłem teren niezmordowanie wędrowała ciemna smuga. Pojawili się przerażająco cicho, niczym potworny czarny koc spływający na równinę. Nie potrzebowali światła ani wierzchowców. Ani odpoczynku. Protektorzy. A kiedy dotarli do Arlen, rozpętało się prawdziwe piekło. Gdy mieli wyznaczony cel, dążyli do niego z uporem, niszcząc wszystko, co mogło stanąć im na drodze. Hirad znał kogoś, kto mógłby ich powstrzymać, ale nie wiedział, gdzie on teraz jest. Był gdzieś uwięziony. Na pewno nie uda mu się do niego dotrzeć, zanim nie będzie za późno. Musi zaryzykować i skierować się na północ od Arlen, gdzie płonęły kolejne ogniska. Podążył w tamtą stronę razem z Thraunem i stadem. Obozowisko zostało opuszczone, widział wyraźne ślady szybkiej ucieczki. Nie zabezpieczone namioty, dogasające ogniska pozbawione nadzoru, a stojaki na broń puste, niektóre przewrócone. Widział tylko dwóch ludzi, ale nie strażników, tylko ciurów stojących przy głównym ognisku, nad którym wisiały dymiące kociołki. Wbili włócznie w ziemię i ogrzewali dłonie nad ogniem, podczas gdy wiatr szarpał ich płaszczami. Świadom, że nie przekona Thrauna do czekania, postanowił uderzyć od razu. Miał nadzieję, że stojące za nim wilki, gotowe do natychmiastowego ataku, zaczekają, dopóki on tego nie zrobi. Żołnierze nie widzieli ich ani nie słyszeli, dopóki nie zrobiło się za późno. Wyjący po równinie wiatr zagłuszał dźwięki, a słaby ogień sprawiał, że powstały głębokie cienie. Kiedy wreszcie ich zauważyli, ich reakcja była tak samo komiczna, jak łatwa do przewidzenia: złapali za włócznie i cofnęli się, spoglądając z szeroko otwartymi ustami. Potem popatrzyli po sobie, uznając, że znajdują się w beznadziejnej sytuacji - nie mogą ani uciec, ani mieć nadziei na zwycięstwo. Hirad ściągnął konia i zsiadł, raczej wyczuwając, niż słysząc Thrauna podchodzącego wraz z nim do ciepłego ognia. Żołnierze nic nie mówili, tylko przerażeni spoglądali na wilki. - Robią wrażenie, prawda? - powiedział, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Ale nie są niebezpieczne. Przynajmniej nie zawsze. - Czego chcesz? - odważył się zapytać jeden z nich. - Kruków. Gdzie oni są? Na obu twarzach błysnęło zrozumienie. - Mówili, że zostałeś zabity - powiedział drugi żołnierz, równie młody jak pierwszy. - Przez wilki - dodał i wskazał na Thrauna. - Ktokolwiek wam to powiedział, mylił się. Co z Krukami? - Zostali zabrani do Arlen. Do więzienia. Hirad pokiwał głową. Krucy w więzieniu. Obraza, ale musiał przyznać, że on sam do tego doprowadził. Stłumił rosnący gniew. - A Darrick i jazda? Zakładam, że jesteście Lysterneńczykami. Obóz jest zbyt dobrze zorganizowany jak na Dordovańczyków. - W Arlen są kłopoty. - Popatrzyli po sobie. Hirad rozumiał ich. W końcu byli ludźmi Darricka. - Słuchajcie, wiem, że macie swoje rozkazy, ale niezależnie od tego, jak to wygląda, chcemy tego samego. Mówcie. Nie powiem generałowi, od kogo uzyskałem informacje, ale to pomoże mi ocalić wielu waszych druhów, a poza tym nie mam czasu, aby się z wami kłócić. Po chwili wahania jeden wzruszył ramionami, a drugi odezwał się: - Jazda udała się do doków. Generał sądzi, że miała tam miejsce zdrada. Pojechał bronić Wiązu Oceanu. - To wszystko? Obaj pokiwali głowami, ale Hirad już tego nie zauważył. Odwrócił się i złapał cugle wierzchowca. - Na płonących bogów, jest jeszcze gorzej, niż myślałem - powiedział, wskakując na siodło. - Z południa nadchodzą Dordovańczycy, a Protektorzy depczą im po piętach. Jeśli możecie powiadomić Darricka, zróbcie to. Wiecie, dokąd jadę. Ścisnął nogami boki konia. - Dzięki. Chodź, Thraun. - Popędził konia do galopu, a wilki podążyły jego śladem. * * * Ren’erei chciała krzyczeć, by Erienne wiedziała, że uczyni wszystko, co w jej mocy, aby uwolnić czarodziejkę z rąk Selika. Ale nie mogła sobie na to pozwolić. To mogłoby kosztować ją wolność, a może nawet życie. Czarne Skrzydła zajęły Wiąz błyskawicznie, Ren’erei przeklinała samą siebie za kłopoty Erienne. Ale Dordovanka była tak przerażona, iż wydawało się, że wrzucenie kobiety do wody to jedyne wyjście. Słuchała jej wrzasków, kiedy Selik wyciągał ją na pokład, i modliła się, aby Tryuun przeżył i mógł się nią zaopiekować. Biedny Tryuun, musi bać się tak samo, jak Erienne. Ren’erei zastanawiała się, co ma teraz zrobić. Woda była zimna, niesiony wiatrem wodny pył mroził jej twarz. Ciążył jej skórzany kaftan, a miecz, choć lekki i dla utrzymania równowagi przymocowany do pleców, utrudniał utrzymanie się na powierzchni wody. Musiała szybko rozważyć dwa możliwe warianty. Rufa Wiązu, choć nieco cofnięta do tyłu w klasycznym elfim stylu, nadawała się do wspinaczki, zwłaszcza że Ren wiedziała, jak to się robi. Ale czemu miałoby to służyć, trudno ocenić. Przecież nie oswobodzi sama statku, a ukrycie się i czekanie na jakąś okazję mogłoby skończyć się tym, że dotrzymywałaby Erienne towarzystwa w więzieniu. Dlatego Ren’erei zdecydowała się na drugie rozwiązanie. Odepchnęła się od Wiązu i popłynęła w stronę bezpiecznego portu rybackiego. Tam przynajmniej zniknie Czarnym Skrzydłom z oczu. Ich plan był oczywisty. Erienne i Wiąz są tylko środkiem, aby zdobyć główną nagrodę: Lyannę. Ciekawe, co jeszcze wiedzą? Zajęli Wiąz dość łatwo, co było szokujące, więc Ren’erei musiała założyć, iż wiedzą przynajmniej tyle, że cel ich poszukiwań znajduje się gdzieś na południu. W końcu statek znalazł się tu z powodu osłabienia tarczy Al-Drechar, a bystry mag był w stanie wykryć zakłócenia w przepływie many. Ren’erei płynęła kraulem, oszczędne ruchy niosły ją gładko przez wzburzoną wodę. Przed nią majaczył port rybacki, budowla z kamienia i drewna, która od wybudowania Arlen zapewniała schronienie dosyć kruchym skifom i półpokładówkom. Wiejące wokół gór wiatry wywoływały nawet na spokojnych wodach jeziora szkwały i burze, więc od czasu do czasu flota musiała ukrywać się w tym bezpiecznym miejscu. Dotarła do końca wykonanego ludzką ręką cypla i postanowiła płynąć przy brzegu, zamiast przejść po żwirze wzdłuż portowej ściany, zwłaszcza że wiejący wiatr mógłby zmrozić ją do kości, kiedy tylko wyjdzie z wody. Wielu właścicieli, pomyślała, spoglądając na kołyszące się łodzie, spędzi bezsenną noc, modląc się do bogów mórz, aby o świcie znaleźli swoje łodzie nie uszkodzone. Na ostatnich pięćdziesięciu jardach umysł Ren’erei powrócił do Erienne i Wiązu. Nie ma sposobu, by odmówić prześladowcom wypłynięcia z portu, nawet nie uda się tego zbytnio opóźnić - los Lyanny oraz Balai spoczywał w rękach Erienne, Densera i Ilkara, jeśli tylko szybko przybędą do Herendeneth, aby wesprzeć chore i słabnące Al-Drechar. Ten sam pośpiech przygnał tutaj Czarne Skrzydła, ale Skrzydła miały teraz duży kłopot. Potrzebowały elfów, aby bezpiecznie przepłynąć przez wody wokół Herendeneth, a elfy chciały, aby Erienne żyła. To oznacza, że Selik nie będzie miał na statku pełni władzy, a zatem Krucy mają cień szansy. Ren’erei musi więc odnaleźć ich i zdobyć jakiś inny statek, aby ruszyć za Wiązem, a może nawet go przegonić, nim dopłynie do Herendeneth. Tam mogą już tylko mieć nadzieję, że będą wystarczająco silni, by zdobyć przewagę. Lecz kiedy Ren’erei wyciągnęła się na brzeg, dygocząc w podmuchach wiatru, usłyszała wykrzykiwane elfie komendy i dudnienie kopyt, a zaraz potem zobaczyła zbliżające się od południowego zachodu światła. Pobiegła na północ, w stronę Placu Stulecia, zastanawiając się, czy to wszystko nie wymyka jej się z rąk. Nieważne, musi spróbować odnaleźć Kruków. * * * Erienne wkrótce straciła siłę, nawet by krzyczeć. A Selik po prostu stał, uśmiechając się tym swoim krzywym uśmiechem, i pozwalał jej się zmęczyć. Zalał ją strach, odraza i poczucie beznadziei. Bała się, że zaraz upadnie. W jej żołądku rodził się ból narastającego przerażenia, który doprowadził aż do mdłości, pozostawiając ją drżącą, ze łzami płynącymi po policzkach. I kiedy Selik pociągnął czarodziejkę w stronę niepokojącej ciszy, jaka spowiła Wiąz, nie stawiała oporu. Selik szedł pierwszy, trzymając Dordovankę mocno za kołnierz koszuli, i przy każdym ruchu wciskał palce w jej gardło. Na głównym pokładzie pchnął ją naprzód, w krąg pochodni i radosnych uśmiechów Czarnych Skrzydeł. Zachwiała się, ale nie upadła, i obróciła się, by objąć wzrokiem całą sytuację. Zobaczyła splamione krwią deski pokładu, elfy stojące pod strażą z opuszczonymi głowami i ciała, niektóre wciąż jeszcze poruszające się. Leżący najbliżej niej elf ściskał tkwiący w nodze bełt. Jego szczupła twarz była blada i wykrzywiona z bólu, a Czarne Skrzydła beznamiętnie obserwowały jego starania, by powstrzymać stały upływ krwi. Erienne zaś nie mogła nawet rzucić czaru, który by go uleczył, z powodu obrażeń, jakie zadała jej Lyanna. Na innych statkach zapaliły się światła, hałas obudził załogi. Miała nadzieję, że przyjdą im na ratunek. To było wszystko, czego mogła się trzymać. No i miała jeszcze świadomość, że Ren’erei robi, co może, i próbuje ściągnąć na statek jakąś pomoc. Erienne zebrała się na odwagę i spojrzała na Selika. - Masz, czego chciałeś. Pomóż rannym, nim dołączą do tych, których krew już masz na sumieniu. Selik podszedł do niej, kręcąc głową. - No, no, Erienne. Nie sądzisz, że nie jesteś w dogodnej sytuacji do stawiania żądań? - Potrzebujesz załogi, aby popłynąć tym statkiem, prawda? - Erienne słyszała, że słowa wydobywają się z jej ust, ale nie rozpoznawała własnego głosu. Drżał, nie było w nim nic ze zwykłej pewności siebie i siły. Ledwie mogła skupić uwagę na stojącym przed nią Seliku. Jego zniszczona twarz i kłopoty z oddychaniem to pamiątka po tym, co mu zrobiła. A mimo to żył, i żółć w jej gardle stawała się znacznie bardziej gorzka na myśl, że nie zabiła go kilka lat temu. W jego oczach widziała nienawiść. Głęboką, ciężką nienawiść. Ścigał ją przez ponad sześć lat, to pewne, a ona przez ten czas żyła bezpiecznie w Kolegium Dordover i nawet o tym nie pomyślała. Ale dlaczego powinna była pomyśleć? Na bogów, przecież go zabiła, prawda? A mimo to stał tutaj i miał nad nią całkowitą władzę, a to ją naprawdę przerażało. Po raz drugi Czarne Skrzydła miały możliwość zniszczenia jej rodziny i jej życia, i sama myśl o tym sprawiała, że serce boleśnie kołatało jej w piersi. Nie widziała żadnego sposobu, aby ich powstrzymać. Selik nie wypuści jej, a odmowa wskazania mu drogi skaże Lyannę, a możliwe, że i całą Balaię, na śmierć. Znalazła się w pułapce i jedynym wyjściem było zyskać na czasie, prowadząc katów Lyanny prosto do niej. Z trudem przełknęła ślinę, bliska upadku. - No? - wydusiła z siebie. - Nie zamierzam pozwolić im umrzeć, Erienne - odparł. Pstryknął palcami w stronę jednego ze swoich ludzi i wskazał rannego elfa, któremu upływ krwi z pewnością groził śmiercią.- Lecz wkrótce zjawi się tu znacznie skuteczniejsza pomoc, że tak powiem, manicznej natury. - Co? - Znów cały świat zawalił się Erienne na głowę. Przeniosła się wspomnieniami do chwili, kiedy była więźniem w zamku Czarnych Skrzydeł. Powiedziano jej tam, że magowie zdrajcy pomagają Łowcom Czarownic. Wówczas na tę myśl poczuła się obrzydliwie, teraz spotęgowała ona tylko świadomość beznadziei. Selik uśmiechnął się, nienaturalnie rozciągając wąskie usta. - Nie myśl o tym jako o zdradzie, uznaj to za pomoc. W końcu wszyscy chcemy zakończyć ten bałagan, w jaki wepchnęła nas nie kontrolowana magia twojej córki. Erienne rzuciła się na niego, aby zedrzeć zakrzywionymi palcami skórę z tej jego ohydnej gęby, ale łatwo ją powstrzymał. - Nie dotkniesz jej - wychrypiała. - Nawet jednym palcem. - Ja? Erienne, źle mnie zrozumiałaś. Nie zamierzam tknąć nawet włoska na jej bez wątpienia ślicznej główce. Doprawdy, żaden z nas nie zamierza tego uczynić. Inni wiedzą, co jest najlepsze dla tego skażonego maną bękarta, więc z radością zostawię ją w ich zdolnych rękach. Chcesz wiedzieć, dlaczego jeszcze żyję? Nawet po tym, jak twoje zaklęcie zmroziło moje ciało? Bo twoi przyjaciele Krucy pozostawili mnie w lochach, bym gnił razem z moimi towarzyszami. Powinni byli pozwolić mi, abym spłonął w wieży, leżąc w kałuży ciepłej krwi twoich synów. Na wzmiankę o chłopcach przed oczami Erienne pojawił się obraz rzezi, widziała ją tak, jakby to było wczoraj. Ich patrzące w niebo puste oczy, rozerwane, skalane czerwienią gardła. I wszędzie ciemna czerwień. - Ale ja jeszcze nie skończyłem z rodziną Malanvai. Zawsze pragnąłem śmierci jeszcze jednej osoby. Twojej. I teraz pożyjesz tak długo, jak długo ja ci pozwolę żyć. A kiedy umrzesz, wreszcie uwolnię się od twojego przeklętego cienia nade mną. Pomyśl o tym, Erienne Malanvai, i ciesz się swoimi ostatnimi dniami. Odwrócił ją, aby popatrzyła na statek. Mimo rozmytego przez łzy spojrzenia widziała wszystkie twarze, które na nią patrzyły. W jej głowie wciąż dudniła jedna myśl. Jest zgubiona, lecz Lyanna musi przeżyć. - Żal mi cię, Selik - powiedziała przez zaciśnięte gardło. - Bo kiedy postawisz nogę w miejscu, gdzie przebywa moja córka, Al-Drechar zdmuchną cię tak łatwo, jak rozgniata się muchę. Ich moc jest tak wielka, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić. Selik zaczął popychać ją w stronę drzwi na rufie. - Skoro tak uważasz... Lecz moi doradcy widzieli błyski many i mówią, że oni są skrajnie wyczerpani. Wygląda na to, że twoi kochani Al-Drechar nie są tak potężni, aby kontrolować twoją córkę. Uważam, że pora, abyśmy porozmawiali o nich na osobności. Otworzył drzwi i weszli do środka. Uniosła głowę i spojrzała prosto w oczy kapitana Wiązu, na jego twarzy malowało się upokorzenie. Za nim stał jeden z bandytów Czarnych Skrzydeł i przykładał mu miecz do gardła. Na widok Erienne kapitan odepchnął go na bok. - Zrób jej krzywdę, a nigdzie nie dotrzesz, chyba że na dno Oceanu Południowego. - Nie strasz mnie, elfie. Przegrałeś. - Selik nawet się nie zatrzymał. - To nie jest pogróżka. Bez nas nigdzie nie dopłyniesz, i dobrze o tym wiesz. A jeśli coś się stanie Erienne, umrzemy, a nie zaprowadzimy cię nawet o ligę naprzód. Obiecuję. Teraz Selik zatrzymał się i popchnął Erienne w stronę Czarnego Skrzydła. - Zabierz ją pod pokład. Do jej kajuty, jeśli tam ją ma. A teraz ty, elfie. Z tobą mogę pójść na układ. Póki ta suka jest na statku, nic się jej nie stanie. Ale jeśli ośmielisz się jeszcze raz odezwać do mnie w ten sposób, wychłoszczę cię przed całą twoją załogą, a potem nakarmię tobą rekiny. Moim zdaniem, zostanie was jeszcze dość dużo, aby żeglować. Zrozumiano? Ostatnie, co Erienne ujrzała, a co ścisnęło jej gardło, był Selik pchający kapitana w pierś. Wiedziała, jak bardzo był to dla dumnego elfa pogardliwy gest. Widząc to, czarodziejce gardło ścisnęło się z bólu. Kiedy prowadzono ją niżej, znowu usłyszała głos Selika. - A teraz przygotuj załogę i statek do wypłynięcia. Kiedy zjawią się tutaj nasi goście, natychmiast podnosimy kotwicę. Do Ornouth jest daleko, kapitanie, a ja nienawidzę się spóźniać. Erienne wybuchnęła płaczem. On tak wiele wie, ale skąd? Które kolegium ją zdradziło? Wchodząc do kajuty, gdzie miała czekać na Selika, obawiała się, że już zna odpowiedź. Rozdział 22 Bezimienny siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, usiłując nie wierzyć w to, co czuł. W głowie miał ucisk, jakiego nie doznał od wielu lat. Wiedział, że wyruszyli, nim Krucy zostali złapani w lesie przez Darricka, ale nie sądził, że dotrą do Arlen tak szybko. Jednak nigdy nie wolno było nie doceniać Protektorów. Podniósł głowę. Ilkar przyglądał mu się. - Wszystko w porządku, Bezimienny? - Są tutaj - odparł, wstając. - Kto? - zapytał Denser z drugiego kąta celi, ledwie widoczny w pełgającym świetle pochodni. Milczał od chwili, gdy przyznał się do swojej tajemnicy, a więc już od dobrych paru godzin. Była głęboka noc i Bezimiennemu wydawało się, że stracił wszelką chęć działania. Jakby czuł się już pobity. - Protektorzy. - Bezimienny podszedł do drzwi i walnął w nie dłonią. - Hej! Chodźcie tutaj! Walił dalej, dopóki w zakratowanym okienku nie pojawiła się naburmuszona gęba. - Musicie tak łomotać? - Był to nocny dozorca, mężczyzna, który nie chciał podać swojego imienia, lecz znając tożsamość więźniów, był dość uprzejmy. Sam był poirytowany pojawieniem się żołnierzy Lystern oraz maga, siedzących teraz w pobliskiej strażnicy. - Musimy. Sprowadź tu jednego z tamtych. - A ja nie jestem dla ciebie dość dobry? - Nie, to po prostu nie jest twój problem. A raczej nie powinien być. Dlatego proszę... - No, o co chodzi? W końcu ja tu dowodzę. Bezimienny tak gwałtownie chwycił za kratę, że dozorca aż podskoczył. - W mieście zacznie się rzeź. I to wkrótce. - Jesteś jasnowidzem? - Tak jakby - odpowiedział krótko Bezimienny. - Słuchaj, nie mam czasu z tobą rozmawiać. Sprowadź tutaj jednego z tamtych. - Nie zamierzasz chyba spłatać jakiegoś figla, prawda? - Dozorca oblizał usta. Bezimienny zazgrzytał zębami. - Tak, opowiem im parę kawałów! Na bogów, człowieku, sprowadź tu Lysterneńczyka. Ale już! - Kolejne uderzenie w drzwi rozniosło się echem po całym więzieniu. Dozorca cofnął się. - Robię to tylko dlatego, że was tu nie powinno być. - Dziękuję. - Bezimienny przyglądał się, jak dozorca odchodzi. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. - Czy teraz czujesz się lepiej? - zapytał Ilkar. Bezimienny odwrócił się, usiłując zamaskować uśmiech, jaki wywołały słowa elfa. - Sytuacja jest poważna. Darrick nie wierzył, kiedy mu powiedziałem. Sądzę, iż on uważa, że może porozumieć się z Xeteskiem i w razie potrzeby pokonać Protektorów albo dotrzeć do Erienne, nim oni to zrobią. Ale to, że wciąż tkwimy w tej śmierdzącej dziurze, oznacza, że nie przekonał Arlena, aby wpuścił go na statek. A teraz nadchodzą Protektorzy. - Jak blisko są? - zapytał Denser. - Nie jestem pewien, ale niedaleko miasta. Są w euforii bitewnej, dlatego mogłem ich wyczuć. To jest bardzo głośne. - Być może powinniśmy pozwolić im wykonać swoją robotę - powiedział Denser. - Erienne będzie z nimi bezpieczna. - I nie przejmować się Lystern? - zapytał Ilkar. - Oni są takimi samymi ofiarami manipulacji Dordover jak my. Nie wspominając o niewinnych mieszkańcach Arlen. - Lystern porozumiał się z Dordover - odparł z cienia Denser. - Jak sądzisz, mieli jakiś wybór? - zapytał elf. - Nie możemy po prostu siedzieć tu i czekać, aż Darrick wpadnie na Protektorów - powiedział Bezimienny. - Cóż, ja nie mogę. A ty rób, co chcesz, Denser. - Jestem pewien, że to najlepszy sposób, aby załatwić sprawę - mruknął Xeteskianin. - Najszybszy, abym wrócił do swojej żony. Bezimienny zignorował jego słowa i odwrócił się do drzwi, gotów znów krzyknąć, lecz zobaczył, że stoi tam mag. Był to młody mężczyzna, według słów Darricka bardzo utalentowany. Wysoki, umięśniony i szczupły, jakby był jednym z jego kawalerzystów. Wyglądał na porządnie przestraszonego. - Długo tu stoisz? - zapytał Bezimienny. - Sądzę, że dość długo. W co generał znowu się pakuje? - Protektorzy - odparł Bezimienny. - Musisz natychmiast nas wypuścić. - A co wy możecie zrobić? - Możemy powstrzymać rzeź. - Bezimienny czuł, że mag nie jest w stanie tego pojąć, a jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. - Słuchaj, Protektorzy również pragną dostać Erienne i nie dadzą się przekonać Darrickowi. Mimo jego godnej podziwu pewności siebie i równie godnej podziwu dyscypliny jazdy - zostaną zmasakrowani. Uwierz mi. - Już podjęliśmy pewne kroki. Generał jest teraz w drodze do doków, a nasi dordovańscy sojusznicy również tam podążają. - Zatem generał wie, że Protektorzy zjawią się tam lada chwila, prawda? Mag próbował się uśmiechnąć. - Nie, ale kiedy tam dotrą, będziemy już na miejscu, gotowi rozmawiać z ich panami. Odzyskamy statek i... - Mag urwał i przygryzł wargę, lecz słowo już padło. Nagle znalazł się twarzą w twarz z trzema uwięzionymi Krukami, z Bezimiennym pośrodku. - Co to znaczy „odzyskamy”? - zapytał Denser, a w jego oczach znów zapłonął dawny ogień. - Kto jest teraz na statku? - Tylko chwilowo - odparł mag. - Kto?! - Bezimienny kopnął w drzwi, aż głośno załomotały. - Sądzimy... - Mag urwał, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Niewielki oddział Czarnych Skrzydeł... Bezimienny uciszył go spojrzeniem. Stojący za nim Ilkar zaklął. - Cholera, wiedziałem - powiedział Denser. - Cholera, wiedziałem. - Wypuść nas. Ale już. - Głos Bezimiennego był dramatycznie spokojny, jakby uciszył narastający w nim gniew. W głowie migały mu obrazy walki trzech stron, walki, która może zakończyć się tylko w jeden sposób, a on nie chce widzieć, jak krew Erienne spływa do zatoki Arlen. - A to sukinsyny, a to sukinsyny. - Denser odszedł od drzwi i chodził w kółko. - O, bogowie, znowu ją mają. Te słowa poraziły Bezimiennego, pomyślał o Erienne, niemal na pewno znajdującej się po raz drugi w rękach człowieka, który pojawiał się w jej najgorszych koszmarach. - Proszę, Bezimienny. - Głos Densera za jego plecami był już tylko pełnym desperacji szeptem, jakby uszła z niego cała energia. - Musisz nas stąd wydostać. Bezimienny wciąż spoglądał w oczy dygoczącego maga. - Słuchaj mnie bardzo uważnie. Liczę do dwóch. Darrick nie wie, z czym ma do czynienia, ale my wiemy. Czarne Skrzydła nie pozwolą mu po prostu zająć statku. Zabiją Erienne, a dopiero potem go oddadzą. Wierz mi, widziałem ich w akcji, a ofiarami byli jej synowie. Dlatego wypuść nas i daj mi miecz, a nie pozwolimy, aby wszystko wyślizgnęło się nam z rąk. - Nie mogę tego zrobić - odparł mag. - Generał bardzo wyraźnie zabronił. - Do cholery z nim! - krzyknął Bezimienny, z każdym słowem uderzając w drzwi. - Oni go zabiją. I ciebie też, jeśli nas nie wypuścisz. - Nie mogę - wyszeptał błagalnie. - Więc zrobimy to bez ciebie - rzekł Bezimienny. - Ta zabawa już za długo trwa. - Mamy rozkaz, aby was zabić, jeśli spróbujecie się stąd wydostać. - Spróbuj. A teraz znikaj albo otwórz te drzwi. - Bezimienny odwrócił się, przywołując do siebie Ilkara i Densera. Lecz jego słowa utonęły w wyciu, które przeszyło powietrze, a potem był krzyk i szczęk mieczy. - Na bogów, co się dzieje? - zapytał Denser, wyrwany z przeżywania swojego nieszczęścia. Bezimienny uśmiechnął się. - Bądźcie gotowi. - Na co? - zapytał Ilkar. - Po prostu bądźcie gotowi. * * * Hirad doskonale wiedział, gdzie jest więzienie Arlen. Spędził tam noc po bójce w karczmie na Placu Stulecia. Wygrał, ale prycza i smród nie były warte siniaków. O północy wjechał galopem do miasta i minął strażnika, który zaczął protestować, póki nie zobaczył podążających jego śladem wilków. Odskoczył, wrzeszcząc do swoich towarzyszy, by powiadomili lorda. - Już za późno powiedział sam do siebie Hirad, mijając Dzielnicę Kupców i kierując się ku Dzielnicy Soli. Ulice były ciche, kiedy zatrzymał się przed więzieniem, kręcili się pod nim tylko pijacy, którzy opuścili Plac Stulecia. Był to niski kamienny budynek ustawiony między magazynami. Hirad wiedział, że cele wychodzą na zamknięty dziedziniec, który służył też jako spacerniak i miejsce ćwiczeń dla spędzających tu więcej czasu lokatorów. Na zewnątrz uwiązane były trzy konie. Wszystkie szarpały się, rżały i biły kopytami, usiłując uciec przed nadchodzącymi wilkami. - Thraun! - krzyknął Hirad, zeskakując z siodła i wyciągając miecz. Dobrze pasował do jego ręki. Wilk zdawał się go rozumieć, wyciem oderwał watahę od posiłku. Wilki zgromadziły się wokół niego, zwracając spojrzenia na człowieka. - Zaczynamy zabawę - powiedział barbarzyńca, podchodząc do drzwi, które w tym momencie otworzyły się. W padającym na bruk strumieniu światła pojawił się strażnik. - Potrzebuję Kruków, i to już - rzekł Hirad. - Nie mogę - odparł strażnik, unosząc w górę miecz. - Jak chcesz. - Hirad machnął mieczem, a strażnik zastawił się, aż poszły iskry. Sądząc po wyglądzie, był to doświadczony żołnierz. - Nie musisz umierać. Po prostu wydaj mi Kruków. Jesteśmy po tej samej stronie. - Nie sądzę. - I mężczyzna rzucił się naprzód. Hirad był gotów do sparowania ciosu, lecz uprzedził go Thraun, który skoczył i powalił mężczyznę, aż jego głowa uderzyła o bruk, a potem łapą trafił go w kark. Hirad odetchnął i wbiegł do środka, napotykając trzech następnych strażników szykujących broń. Na zewnątrz krzyki strażnika przeszły w żałosne bulgotanie. - Jeden już leży, ale nie musi być was więcej. - Hirad usłyszał za sobą miękkie stąpanie łap i do środka wszedł Thraun, a za nim jego stado. - Jeśli zaatakujecie mnie, nie powstrzymam ich. Zza rogu wybiegł kolejny mężczyzna. - Oni są naprawdę... - Dalsze słowa zamarły mu w gardle, kiedy zobaczył, co się dzieje w strażnicy. - Wściekli? - zapytał barbarzyńca, przekładając miecz z jednej ręki do drugiej. - To tak jak ja, chyba że zaraz uwolnisz moich przyjaciół z celi. - Ja... - zaczął mężczyzna, ale nagle jego wzrok zamglił się. - Rzucają czary. Hirad upuścił miecz, wyciągnął zza pasa sztylet i podbiegł do maga. Chwycił go za kark i przyłożył ostrze do jego gardła. - Miałem nadzieję, że tak właśnie będzie - wycedził. - Zgaduję, że drzwi już zostały wyważone. Nie wtrącajmy się, co? Czubek sztyletu utoczył kropelkę krwi. Po drugiej stronie pokoju strażnicy stali jak stado baranów, spoglądając to na Hirada, to na wilki, przestraszeni tym, co widzą, i nie mogąc w to do końca uwierzyć. Mag lekko poruszył rękami. Hirad przycisnął sztylet nieco mocniej. - Nie rób tego. Nie jesteś na tyle szybki, aby mnie prześcignąć. Thraun zawarczał głucho z głębi gardzieli. Wataha stała i patrzyła na trzech ludzi z wyciągniętymi mieczami, z których żaden nie odważył się ruszyć. - Poczekaj, Thraun - rzekł barbarzyńca, nie wiedząc, czy wielki wilk go zrozumiał. Jeśli nie, poleje się tu znacznie więcej krwi. Nagle dobiegł do niego znajomy głos i trzask pękającego drewna. Kilka chwil później do strażnicy wbiegł Bezimienny, nawet nie okazując zdziwienia na widok Hirada i watahy wilków. - Miło, że wpadłeś - powiedział. Hirad kiwnął głową. - W porządku. Rzućcie broń. Przyda nam się. - Przez cały czas nie zmniejszał nacisku sztyletu na gardło maga. Nastała chwila wahania. Bezimienny szybko podskoczył do najbliższego strażnika i walnął go pięścią w podbródek. Cios zaskoczył go i żołnierz poleciał na pozostałych dwóch, a jego miecz zabrzęczał na podłodze. Wielki wojownik schylił się i podniósł go. - Rzućcie broń, ale już! - ryknął. Pozostałe dwa miecze upadły na ziemię. Bezimienny ruszył do przodu, a dwaj strażnicy, Lysterneńczyk i dozorca cofnęli się. Ich broń podnieśli Denser i Ilkar, którzy tymczasem weszli do środka. - Przepraszam. - Hirad zwrócił się w stronę maga. - Nie ma za co - odparł. - Wiem, że generałowi też się to nie podobało. - Nie za tamto, za to. Szybko odwrócił się do maga i uderzył go głowicą sztyletu w skroń. Mężczyzna zwiotczał. - Nie możemy pozwolić, abyś rzucił jakieś zaklęcie, prawda? - mruknął, układając go na ziemi. Potem odwrócił się do strażników. - Przykro nam z powodu waszego przyjaciela na zewnątrz. Potraktujcie to jako ostrzeżenie i nie ścigajcie nas. Popatrzył na Kruków, Denser spoglądał na niego, jakby widział ducha, Ilkar nie mógł ukryć uśmiechu, Bezimienny zaś był ostrożnie obojętny. Wszyscy trzej popatrywali to na wilki, to na niego. - Tak, to jest Thraun. Później wam to wyjaśnię, dobrze? Teraz mamy coś do zrobienia. - Uśmiechnął się. - Krucy! Za mną! I pobiegli w stronę doków. * * * Lorda obudziło gwałtowne łomotanie do drzwi. W całym Arlen paliły się już światła. Po dość dramatycznym wyjściu generała Darricka wysłał do doków strażników, lecz, tak jak się spodziewał, niczego nie słyszeli. - Tak, tak, niech to cholera. - Dźwignął się z krzesła. Kapitan straży wbiegł do środka, w świetle ognia jego twarz wyglądała surowo. - O co chodzi? - Czarne Skrzydła zaatakowały Wiąz Oceanu. Lysterneńczycy właśnie minęli posterunek, zbliżają się też Dordovańczycy. W naszych dokach rozgorzeje walka. - Nie, póki ja tu jestem lordem - odparł Arlen. - Dołączę do was jak najszybciej. Kapitan wybiegł, jego kroki dźwięczały na marmurowej posadzce. Arlen podszedł do okna i rozsunął zasłony. Nie widział doków, ale palące się wszędzie światła uświadomiły mu, że miasto nie śpi i że nie chodzi tu bynajmniej o włóczęgów z Placu Stulecia. - Do diabła z tą magią - mruknął. - Do diabła. * * * Darrick jechał na czele cichej szarży, czując się winnym za tych wszystkich strażników, których zranił lub zabił, przedzierając się przez północną część miasta. Jazda przejechała przez rynek, spychając pijaków i spóźnionych przechodniów do gospód i karczm, gdzie wciąż grała muzyka i paliły się światła. Jechali na południe, mijając urzędy żeglarskie i Gospodę nad Jeziorem, po czym skręcili w prawo, ku miejscu cumowania Wiązu. Wszystkie statki, z Wiązem włącznie, płonęły światłami. Darrick widział elfy na wantach i słyszał niesione wiatrem komendy. Spadły pierwsze krople deszczu. To będzie bardzo nieprzyjemna noc. Ściągnął wodze tuż przy statku. - Wy na Wiązie Oceanu! - krzyknął. - Chcę rozmawiać z waszym kapitanem! Z chwilą przybycia jazdy na okręcie zamarł wszelki ruch. Jakiś mężczyzna przechylił się przez reling. - Generał Darrick, co za niespodzianka. - Kim jesteś? - zapytał Darrick. - Sojusznikiem - padła odpowiedź. - Obawiam się, że w tej chwili szyper tego statku jest zajęty, ale właściwie to ja tu dowodzę. Jestem Selik, kapitan Czarnych Skrzydeł. - Zatem nie jesteśmy sojusznikami - warknął Darrick. - Sądzę, że twoi dordovańscy przyjaciele mogą nie zgodzić się z tobą, generale. - Nie mam już przyjaciół w Dordover. I ty też. - Ośmielę się z tobą nie zgodzić - odparł Selik, wzruszając ramionami. - Ale to nie jest istotne. Wkrótce będziesz mógł sam ich o to zapytać. Czy mogę ci jakoś pomóc? Darrick zamilkł na chwilę, świadom, że wszyscy to słyszeli i podobnie jak on nie uwierzyli. Żałował, że nie ma przy sobie magów. Przynajmniej można byłoby ich spytać. Ten łotr na pokładzie Wiązu nie zamierzał dawać jasnych odpowiedzi. - Żądam, abyś natychmiast oddał mi Erienne Malanvai. Żądam też, abyście opuścili statek, nim poleje się więcej krwi. Mam dwustu jeźdźców i trzydziestu magów. Jeśli trzeba będzie, zajmiemy statek siłą. - Jak słusznie zauważyłeś, mam Erienne Malanvai. Twój następny ruch może zakończyć się jej śmiercią - oświadczył Selik. - Radzę, abyś tego nie robił. - Nie zabijesz jej. Jest twoim jedynym atutem. - Skoro tak sądzisz, atakuj. - Selik wzruszył ramionami. - Ale śmiem twierdzić, że to dość ryzykowne. Darrick odwrócił się do Izacka. - Rozstaw jazdę. Na koniach. Niech nikt nie zbliża się do statku. Jeśli spróbuje odpłynąć, spalcie żagle. Znowu zwrócił się do Selika. - Nigdy stąd nie wypłyniesz, Selik. Zastanów się, nim postawisz żagle. - Biorę twoje ostrzeżenie pod uwagę, ale czuję, że tylko niepotrzebnie tracisz oddech na mówienie. I Selik odwrócił się od relingu. Darrick zsiadł z konia i ruszył ku Gospodzie nad Jeziorem, zamierzał usiąść tam i pomyśleć. Tymczasem Izack ustawił całą kolumnę w głębokie na czterech żołnierzy półkole poprzedzielane magami. W środku znalazła się uderzeniowa grupa magów z gotowymi do użycia zaklęciami. Nagle od wschodu doleciał do Darricka odgłos kopyt walących o bruk. Ciekawe, pomyślał, czy Selik nie miał przypadkiem racji. Niechętnie znów wsiadł na konia i podjechał do zachodniego skraju formacji Lysterneńczyków. Pstryknąwszy palcami, przywołał elfiego kawalerzystę. - Co widzisz? - Kilkuset jeźdźców w barwach Dordover. Wśród nich znajdują się eskortujący nas magowie, jadą na czele kolumny. Darrick zacisnął szczęki. Uniósł rękę, wśród żołnierzy zapadła cisza. - Bądźcie w gotowości. To wcale nie muszą być przyjaciele. Słuchajcie mnie i waszego dowódcy Izacka. Jeszcze raz powtarzam, bądźcie w gotowości. Jego głos dało się słyszeć również na Wiązie. Przyjrzał się statkowi. Elfy kręciły się po pokładzie bez przeszkód, ale Czarne Skrzydła obserwowały każdy ich ruch. Nadal z trudem wierzył, że między Dordovańczykami a Czarnymi Skrzydłami istnieje jakieś porozumienie, ale miał na to coraz więcej dowodów. Selik musiał kupić sobie czas, aby przygotować się do wypłynięcia. Jeśli to mu się uda, problemów będzie jeszcze więcej. - Jak daleko są? - zapytał, nie odwracając głowy. Widział pochodnie, ale nie mógł ocenić odległości. - Zbliżają się. Kolumna szeroka na trzech jeźdźców. Luźna. Nie spodobałoby się to panu, sir. Darrick popatrzył na elfa z ukosa. - Jestem pewien, że nie. - Sir, to nie komplement, po prostu tak jest - powiedział elf, nagle zdenerwowany. - To może wskazywać na brak dyscypliny w ich szeregach. - Rozumiem. Poczekamy i zobaczymy, tak? - Tak, sir. Dordovańczycy wyjechali z cienia, mijając targ rybny. Darrick mógł teraz zobaczyć, co elf miał na myśli. - Przypomnij Izackowi swoje imię - polecił generał. - Zapytam o nie później. - Tak jest, sir. Widząc defensywne ustawienie Lysterneńczyków, Dordovańczycy zatrzymali się. Na ich czele jechał mężczyzna, którego Darrick nie znał. Był magiem, a nie żołnierzem. - Generale Darrick - powiedział mag tonem, który nie pasował do jego uśmiechu. - Po raz drugi tej nocy jestem zaskoczony. Pragnę usłyszeć twoje imię. - Gorstan - odparł mag. - Doradca Vuldaroqa, Pana na Wieży. - Statek jest pod moją ochroną - oznajmił Darrick. - Dziwne, że byliście tu tak długo i nie dostrzegliście zagrożenia ze strony Czarnych Skrzydeł. Spodziewałem się was tutaj wcześniej. Gorstan uśmiechnął się lekko. - Nie ma żadnego zagrożenia, generale. Uznaj to za tymczasowy sojusz zawarty z konieczności i wygody. A więc to tak. Darrick poczuł się jak ogłuszony, jego nadzieje, że Arlen się pomylił, legły w gruzach. Nawet stojący za nim zdyscyplinowani jeźdźcy szemrali i poruszali się w swoich siodłach. Podniósł rękę, aby ich uciszyć. Mógł pokonać Dordovańczyków, ale deptali im po piętach Protektorzy, Xetesk również pragnął dziecka. Nie może pozwolić ani na rozlew krwi, ani na zamieszanie. A tymczasem w więzieniu gniją ludzie, którym powinien był zaufać tak, jak nie mógł zaufać hierarchii kolegiów. Teraz jego ludzie zapłacą życiem za to, że nie chciał słuchać starych przyjaciół. Darrick ściągnął wodze konia i ruszył do przodu, dając Gorstanowi znak, by uczynił to samo. Spotkali się na dziesięciu jardach przestrzeni między obiema grupami żołnierzy. Darrick mówił bardzo cicho. - Powiedz mi, że nie wsparłeś działań Czarnych Skrzydeł. - Każdy ma swoją wartość, generale. Czarne Skrzydła mówiły, że znają się na zdobywaniu okrętów, i wygląda na to, że miały rację. Nie zginął żaden Dordovańczyk, a my mamy Erienne. - Przekazałeś Łowcom Czarownic jednego ze swoich. Nie jesteś od nich lepszy. - Darrick ścisnął wodze, zdecydowany nie wykonać w gniewie gestu, który jego jazda mogłaby uznać za słabość. Gorstan poruszył się w siodle. - Generale, są chwile, kiedy musimy zjednoczyć się z diabłami, aby powstrzymać jeszcze większe zło. Dziś stajemy wobec takiej konieczności, a Balaia jeszcze nam za to podziękuje. - Erienne nie należy do Dordover - warknął Darrick. - Jest wyrzutkiem, który podjął decyzję już w chwili opuszczenia kolegium i skazania nas wszystkich - stwierdził Gorstan. - Czy ty tego nie widzisz? - Nie, nie sądzę też, że ze wszystkich ludzi właśnie ona powinna zostać wydana Czarnym Skrzydłom. - Twoje współczucie kiedyś cię zgubi. - A ciebie ten przeklęty sojusz. Gorstan milczał przez chwilę. - Zakładam, że podporządkujesz się umowie zawartej między starszymi naszych szacownych kolegiów. Puls na szyi Darricka mocno walił. Jako żołnierz powinien po prostu skinąć głową i zignorować konsekwencje, zwalając całą winę i wstyd na tych, którzy wydali rozkazy. To droga każdego żołnierza, który robi karierę. Samo życie. - Oni zabijają to, czego nie rozumieją - powiedział Darrick. Gorstan wzruszył ramionami. - Czasem to jedyna droga. Darrick niemal widział zadowoloną tłustą twarz Vuldaroqa. Wobec tego, co usłyszał, nawet sojusz z Xeteskiem zdawał się czymś lepszym. Wziął głęboki oddech, doskonale świadom skutków tego, co zaraz powie. - Nie potrafię i nie chcę wypowiadać się za moich podkomendnych, ale ja nie udzielę wam pomocy. Nie popieram was i nie wierzę w cel uświęcający środki. Brzydzę się waszymi działaniami, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko potępić Dordover i wszystkich w Lystern, którzy wzięli udział w tym plugawym sojuszu. Gorstan leciutko się uśmiechnął. - Uznaję to za zdradę, generale. - Niech i tak będzie. - Vuldaroq mówił, że jesteś trudny. - Sądzę, że lepszym określeniem jest honorowy. To cecha, której ostatnio nam brakuje. - Ja... - Milcz, Dordovańczyku. Znużyło mnie twoje beczenie. Ogłoszę moje stanowisko podkomendnym, a oni postąpią tak, jak uznają za słuszne. Ty i ja nie będziemy się już spotykać. Ale jeśli znowu natkniemy się na siebie, twoje chwile będą policzone. - Honor - zachichotał Gorstan. - I przez takie coś może zginąć Balaia, ty głupcze. Darrick gorąco pragnął ściągnąć maga z konia i walić go tak długo, aż jego drwiny zamienią się w krew w bezzębnych ustach. Wiedział jednak, że nie może. - Jak powiedziałem, nie będziemy się już spotykać. - Zawrócił konia i ruszył do swoich ludzi. Rozdział 23 Aeb szedł spokojnie u boku jadącego na koniu dowodzącego maga Sytkana. Protektorzy odpoczywali po tym, jak biegli cały dzień i część nocy, kiedy dotarła do nich wiadomość o wygnaniu z Arlen Czarnych Skrzydeł. Podejrzewano, że kłopoty zaczną się później, prawdopodobnie pod osłoną ciemności, dlatego Protektorzy, których dzieliło od miasta trzydzieści mil trudnego terenu, musieli nadrobić mnóstwo czasu. Nie było już żadnych dalszych Połączeń. Kilka mil za miastem natknęli się na Dordovańczyków, piechota wlokła się o jakieś pół mili za konnicą i wciąż traciła dystans. Wysłani zwiadowcy donieśli o dwustu pieszych plus stu pięćdziesięciu jeźdźców z magami włącznie. Piechota była nie osłonięta. Sytkan natychmiast kazał zwolnić, a Aebowi polecił dostroić psychikę Protektorów, przygotowując ich do możliwego starcia. Aeb rozumiał, że w całą sprawę jest zamieszana polityka, ale nie był zadowolony z opóźniania rozpoczęcia bitwy. Dordover oznajmił swoje zamiary wiele dni temu, na granicy ziem Xetesku. Ich piechota stwarzała zagrożenie, a Protektorzy zostali stworzeni do usuwania zagrożeń. - Twoja opinia, Aeb - powiedział Sytkan. - Znacznie lepiej byłoby zaatakować ich poza terenem Arlen. Więcej miejsca na rozstawienie się, wróg nie ucieknie tak szybko, no i bezpieczniej gdy chodzi o niewinnych ludzi. - Możesz ich otoczyć? - Tak, magu. - Aeb uważał tę taktykę za najbardziej oczywistą. Walka trwałaby krótko. Ich przewaga nad wrogiem wynosiła niemal trzech do dwóch. - Możemy jakoś uzasadnić ten atak? - zapytał Sytkan. - Twoja opinia, Aeb. - To Dordovańczycy, którzy chcą dołączyć do swojej jazdy. Jeśli im się to uda, stworzą znaczną siłę zdolną się nam przeciwstawić. Sami są słabi. - To nie jest uzasadnienie - odparł mag. - Są wrogami. - Tak jest, są. Aeb czekał na rozkaz. Z tyłu za nimi znajdowała się awangarda, oddalona teraz o sto jardów od pozostałych trzydziestu magów na koniach i trzystu czterdziestu Protektorów. Trzeba działać szybko, gdyż światła miasta zaczynały stawać się już wyraźnie widoczne. - Czy potrzebujesz wsparcia magii? - upewnił się Sytkan. - Niekoniecznie. Lepiej ich załatwić samą bronią. - Sądzisz, że pod magicznym atakiem mogliby pójść w rozsypkę? - Mogliby - potwierdził Aeb. - A więc uderzaj, kiedy zechcesz. - Tak, magu. Atak oskrzydlający. Pierwsza setka na prawo, druga na lewo, trzecia w półkole do ataku od tyłu. Pożądane okrążenie, ale pamiętać o ochronie naszych Wybranych. Cichy bieg. Wykonać. Aeb zaczął biec, pozostawiając w tyle resztę przedniej straży i Protektorów wyznaczonych do ochrony magów. Wkrótce dołączyło do niego trzech braci. Setka po prawej od razu zmieniła kierunek, ich krok i tempo marszu dopasowały się do tych po lewej. Półkole, głębokie na trzech żołnierzy, utworzy się w czasie biegu i połączy z tyłem kolumn oskrzydlających. Teren był płaski i otwarty. Mimo że Dordovańczycy robili wiele hałasu, a Protektorzy poruszali się względnie cicho, Aeb obawiał się, że uda im się dogonić tylko jedną trzecią wrogiej kolumny, nim zostaną zauważeni. Ale to wystarczy. Protektorzy skracali dystans, setka Aeba dotarła do szczytu łagodnego wzniesienia, ci po lewej schodzili już po zboczu w dół. Broń mieli umocowaną na plecach łatwymi do rozwiązania węzłami, podczas biegu nie wydawali zbyt głośnych dźwięków. Aeb widział przed sobą postacie Dordovańczyków, ich pochodnie podskakiwały w tempie biegu. Formacja była ścisła, szeroka na pięciu żołnierzy, a krok mieli szybki. Nie spodziewali się ataku, dlatego biegnący przodem zwiadowcy Protektorów nie napotkali żadnej tylnej ani przedniej straży. Co za fatalny błąd. Wolniej, czoło pierwszej i drugiej setki zbliża się do ich tyłów, wysłał Aeb. Przygotujcie się do okrążenia na mój rozkaz. Teraz mógł już usłyszeć wroga - rozmowy w szeregu to coś, na co Xeteskianie nigdy by sobie nie pozwolili. Ale ci ludzie uwierzyli, że już wygrali, i dlatego ich dyscyplina była gorsza. Kiedy biegli w głębokiej ciemności może czterdzieści jardów za przeciwnikiem, wróg zobaczył zbliżający się atak i wszczęto alarm. - Lewe skrzydło, lewe skrzydło. Biegnący, ponad trzydzieści jardów. Sprawdźcie na prawo. Niemal natychmiast ktoś odpowiedział: - Biegnący na prawym skrzydle. Gdy kolumna Dordovańczyków zwolniła i rozległ się dźwięk wyciągania mieczy, Aeb wydał myślą rozkaz ataku. Oskrzydlające setki runęły do przodu, zawijając się w stronę środka kolumny. Protektorzy w biegu ściągali z pleców miecze i topory. Aeb słyszał ich imię wymawiane w szeregach wroga i widział strach na ich twarzach. Łucznicy. Wystrzelili w niebo chmurę strzał. Było ich za mało i strzelali niecelnie, tylko jedna strzała trafiła brata w ramię. Odrzucił topór, a już drugi zbliżył się, by chronić jego ranny bok, i wysłał myśl, że będzie biegł dalej. Tylna setka, zbliż się. Spotykamy się z lewą. Rozciągnąć się, podwójny szyk. Aeb widział, jak bracia z setki po lewej zbliżają się, aby zamknąć pułapkę. Niczym fala przełamująca brzeg boczne szeregi Protektorów zaatakowały Dordovańczyków. Aeb pobiegł prosto i wbił się w czoło zaskoczonego przeciwnika, gdzie już szerzyła się panika. Machnął toporem z lewa na prawo, czując, jak ostrze przecina ciało wroga i uniemożliwia mu zadanie ciosu znad głowy. Obok niego Xye zablokował cios toporem i wbił ostrze na wysokości bioder, bez trudu rozcinając ćwiekowany skórzany pancerz i ciało wroga. Stojący nieruchomo przed Aebem przeciwnik zdołał w jakiś sposób wyprowadzić cios do góry. Aeb cofnął się i uderzył go płasko toporem w twarz, po czym ciął mieczem między jego nogami, rozpryskując krew na pięć stóp wokoło. Tylna setka walczy. Tylna linia przerwana. Prawy górny, blok toporem, Xye. Kontrola, miecz nisko, cios w przód. Xye posłuchał i atakujący go człowiek zginął. Aeb czuł, jak wróg traci pewność zwycięstwa. Wysyłając myślą rozkazy na lewo i prawo, prowadził Protektorów coraz głębiej, pozwalając wszystkim, na szczęście nielicznym, rannym cofnąć się, podczas gdy krąg się zacieśniał. Widząc, że są w pułapce, Dordovańczycy podnieśli głosy, ich ciosy stały się mocniejsze i bardziej rozpaczliwe. Formacja obronna chwiała się. Aeb wbił topór w kark Dordovańczyka, padając, mężczyzna złapał za jego ostrze. Aeb puścił broń, po czym, jak tylko odzyskał równowagę, zablokował inny cios mieczem, tak jak poradził mu brat za plecami. Potem wbił pięść w usta i nos zaskoczonego przeciwnika, powalając go, zanim jeszcze przeciągnął mieczem po jego piersi. Miecz zazgrzytał na pierścieniach zbroi, krzesząc iskry i pozbawiając mężczyznę tchu. Nie był w stanie obronić się przed następnym ciosem, który rozdarł mu gardło, spryskując krwią maskę Aeba. Protektor potrząsnął głową, aby usunąć krople krwi z otworów na oczy. Wszyscy nie żyją. Nikt nie wraca do domu, wysłał. Zwyciężymy. Jesteśmy jednością. Protektorzy parli dalej do przodu, ich broń połyskiwała matowo pod zachmurzonym niebem, gdy pochodnie wrogów gasły, rzucane na błotnistą ziemię. Krzyki bezradnych Dordovańczyków cichły, kiedy jeden po drugim padali. Jeden z nich nawet rzucił broń w geście poddania. W następnej chwili Xye ściął mu głowę. Wszystko się skończyło. Ostatni przeciwnik Aeba dostał w brzuch, po czym on i pół tuzina jego kamratów wyzionęło ducha. Jesteśmy jednością. Zwyciężyliśmy. Raport, pomyślał Aeb. Zginęło trzech Protektorów. Dwudziestu jeden było rannych, z czego dwunastu nie będzie już mogło walczyć tej nocy. Aeb poczuł przypływ irytacji. Gdzieś musiała zawieść dyscyplina. Nie, odparł Xye. Otoczeni walczą za dwóch. Rozpacz dodaje umierającym sil. Zatem nie doceniliśmy ich siły. Uczcie się bracia, uczcie. Jesteśmy jednością. Aeb wytarł broń o ubranie poległych i wręczył Xye topór, aby ten umieścił go na jego plecach, po czym zrobił to samo z toporem brata. Pochylił się, oderwał kawał materiału z koszuli Dordovańczyka i przetarł nią maskę i ramiona, by powitać zbliżającego się Sytkana. - Powiedziałbym, że gratuluję, ale wobec takiej rzezi świadczyłoby to o braku serca. - Zwyciężyliśmy - powiedział Aeb. - Widzę. - Sytkan przyglądał się trupom z wyraźnym obrzydzeniem. - Chyba w pewnej chwili chcieli się poddać. Aeb, raport. - Więźniowie są zagrożeniem - odparł Aeb. - Tylko tyle? - Nie mamy możliwości trzymania więźniów - dodał. Mag westchnął. - Przypuszczam, że nie. Odzyskajcie maski, niech ranni zgłoszą się do maga. Pozostawcie tych, którzy nie są w stanie za nami biec. Walka jeszcze się nie skończyła. Jakieś pytania? - Czy będziemy tędy wracać? - Oczywiście. Ruszamy, Aeb. Wybrany Protektor wydał rozkazy i wkrótce cała armia pobiegła w stronę Arlen. * * * Darrick stanął przed swoją jazdą świadom, że cokolwiek powie, wszystko dotrze też do uszu Selika. Ale nic nie można było na to poradzić. Jego ludzie czekali w milczeniu, a konie stały spokojnie, w świetle latarni i pochodni ich boki dymiły. Lord Arlen bez wątpienia wkrótce się zjawi, ale to nie jego Darrick się obawiał. Bał się Protektorów. Nie pokazał tego po sobie, ale słowa Bezimiennego trafiły w cel. Kiwnął głową Izackowi. - Generał przemówi! - krzyknął dowódca. Milczenie stało się jeszcze głębsze. Darrick widział, że Selik znów spaceruje po pokładzie Wiązu Oceanu. - Ku mojemu zaskoczeniu, rozczarowaniu i obrzydzeniu potwierdzam, że stojący za mną Dordovańczycy pomagają Czarnym Skrzydłom, które są na statku po mojej prawej stronie. - Umilkł, kiedy wśród żołnierzy przebiegł szmer. Potem podniósł rękę i ciągnął dalej. - Jak wiecie, nasza Rada zgodziła się wspierać Radę Dordover w jej wysiłkach, by zapewnić dziecku bezpieczeństwo i przekazać je w dobre ręce. Najwyraźniej jednak ich zamiary zmieniły się i Dordovańczycy świadomie oddali jej matkę, która pochodzi z ich kolegium, w ręce Łowców Czarownic. - Dlatego nie możemy odzyskać statku, musimy teraz pilnować i żaglowca, i jego obecnych właścicieli. Kolejna pauza, ale tym razem nie rozległ się ani jeden dźwięk.. Dla żołnierzy te słowa były jak cios młotem. - Nie mogę mówić za was, podjęcie decyzji zależy od sumienia każdego z was. Wiecie, co dzieje się na Balai, żywioły niszczą nas, a napędza je magia. Wszyscy zgadzamy się, że to musi zostać powstrzymane, ale najwyraźniej proponowane przez kolegia metody nie są takie same. - Stoicie przed Dordovańczykami. Nominalnie to nasi sojusznicy. Zbliżają się także Protektorzy, a Xetesk ma plany, którym, znów nominalnie, my się sprzeciwiamy. - Jeszcze raz powtarzam: nim podejmiecie decyzję, spójrzcie w swoje sumienie, pomyślcie o rodzinach i wszystkim, co jest wam drogie. Jeśli o mnie chodzi, nie mogę i nie będę popierał tych szumowin na statku. Niniejszym zrzekam się stopnia generała i dowództwa nad wami, wycofuję swoje poparcie dla działań kolegiów Lystern i Dordover. To czyni mnie zdrajcą. Jeśli ktoś z was zechce mnie teraz zaaresztować, nie będę stawiał oporu. Jeśli nie, ruszę swoją drogą. Izack, teraz ty tu dowodzisz. Darrick ścisnął piętami konia i odjechał w narastającym tumulcie, a po twarzy spływały mu łzy. * * * - Podoba ci się to, Bezimienny? - zapytał Hirad, kiedy biegli do doków. - Co? - zdziwił się wojownik. - No wiesz, kiepski miecz, brak zbroi. Mam nadzieję, że przynajmniej jesteś przez to szybszy. - Dam sobie radę. Pilnuj swoich zwierzaków. Hirad uśmiechnął się. Wilki biegły z jednej strony, Bezimienny z drugiej, a obaj magowie za nimi. Kiedy minęli drewniane podwórze, zobaczyli doki. - Powiem Thraunowi, że go tak nazwałeś. - Mówisz płynnie po wilczemu? - Bezimienny skrzywił się i przyłożył dłonie do głowy. - Bogowie, zaczęło się. - Protektorzy? - To jest niczym echo bitwy w mojej głowie. Oni walczą - potwierdził wielki wojownik. - To musi być poza miastem, inaczej byśmy ich usłyszeli. Do doków! - krzyknął Hirad. Bezimienny skinął głową i prowadził Kruków dalej. Od jeziora wiał ostry i zimny wiatr, a deszcz, który zaczął się jako drobna mgiełka, teraz przeszedł w ulewę. Bezimiennemu musiało być zimno, ale nie pokazywał tego po sobie. Hirad zaś usiłował nie myśleć o pocie, który zamarznie na jego ciele, kiedy się już zatrzymają. Jakieś sto jardów przed nimi stała jazda. Byli rozstawieni wokół statku, który musiał być Wiązem Oceanu. Za nimi w ulewie migotały tuziny pochodni, wskazując, że to kolejny oddział, którego nie mogli jednak rozpoznać. - Tam stoi Darrick - wskazał ruchem głowy Bezimienny, gdy zanurkowali w cień osłaniającego podwórko drzewa. - Pilnuje statku? - zapytał Hirad, wystawiając głowę zza drzewa. - Tak albo zabrania komuś wsiąść na pokład - odrzekł Ilkar. - Widzę go. Przemawia do swoich ludzi, a sądząc po ich zachowaniu, nie podoba im się to, co słyszą. Hirad popatrzył na Thrauna i watahę. One również zatrzymały się wraz z Krukami. Teraz Thraun chodził wokół stada, nie odrywając wzroku od widocznej z dala masy końskiego mięsa. - I co teraz? Wilki się niecierpliwią. - Nie rozumiem, po co je tu sprowadziłeś, Hirad - zdziwił się Denser. - Wiesz co, Xeteskianinie, ty im powiedz, by nie podchodziły, i zobaczymy, jak wiele wskórasz. - Cicho - odezwał się Bezimienny. - Zostawcie kłótnie na później. Powinniśmy przedrzeć się do Darricka i ostrzec go, co się święci. Niech Dordovańczycy przyjmą cały impet, bo jak przypuszczam, już są w mieście. Niestety, sądzę, że za nim stoi kawaleria Dordover i że nasz widok wcale ich nie ucieszy. - Nieważne - odparł Denser. - Na tym statku jest Erienne, musimy się na niego dostać. - Powiedz to człowiekowi, którego kawaleria tam stoi. - A niech to, Bezimienny - warknął Denser. - Nie potrzeba nam mięśni, tylko tego. - Postukał się w głowę. - Kilka dobrze wycelowanych czarów wzbudzających panikę, Ilkar i ja wlatujemy, łapiemy Erienne i odlatujemy w ciemność. Bezimienny odwrócił się i spojrzał w twarz Densera. - To samobójstwo. Naprawdę sądzisz, że Czarne Skrzydła niczego nie podejrzewają? Na bogów, tam jest pewnie z sześćdziesięciu magów, a was tylko dwóch. Nie wiesz, gdzie ją trzymają ani jak są silni. Nie możemy zrobić niczego, co mogłoby wyrządzić jej krzywdę. - Oni już jej robią krzywdę. - To w takim razie nie możemy zrobić niczego, co mogłoby ją zabić. Jeśli mamy zaatakować, to tylko z zaskoczenia. Tak mało wiemy, dlatego chciałem porozmawiać z Darrickiem. Denser, rozumiem twoją rozpacz, wszyscy pragniemy jak najszybciej uratować Erienne, ale nie pora na wygłupy. Masz może jakiś pomysł, aby zaprowadzić nas do Darricka... - Nie trzeba - przerwał mu Ilkar. - Jedzie tutaj. Sam. Nawet Thraun przestał krążyć i popatrzył na niego. Rozdział 24 Ren’erei ukryła się za drewnianym pomostem, a jeźdźcy minęli ją z głośnym stukotem kopyt. Obserwowała, drżąc gwałtownie, jak po krótkiej wymianie zdań z Selikiem kawaleria ustawia się w szyku, który wyglądał na obronny. Jeźdźcy nie byli Czarnymi Skrzydłami, należeli do jednego z kolegiów. Nie miało to wielkiego znaczenia, jedynie zwiększało jej zagubienie. Podniosła się i skulona pobiegła wzdłuż doków w poszukiwaniu jakiejś kryjówki za targiem rybnym. Kiedy właśnie miała zamiar przeskoczyć kilka worków odpadów, jej uwagę zwróciło skulone na ziemi ciało. Zatrzymała się i pochyliła. Leżący człowiek był martwy, leżał twarzą w śmierdzącej mazi wypełniającej rynsztok, który odprowadzał odpady rybne do zatoki. Nie było to właściwe miejsce do leżenia, czy za życia, czy po śmierci. Ren’erei nie mogła zostawić mężczyzny w tym miejscu, więc przewróciła go na plecy. - O nie - westchnęła. To był Donetsk. Z ponurą miną złapała ciężkie ciało i powoli wyciągnęła je z błota. Podkute buty mężczyzny stukały o bruk. Przeniosła go na żwirowane zbocze prowadzące do przystani rybackiej. Kiedy nadejdzie ranek, lepiej, żeby odnaleziono go w jakimś czystym miejscu. Poprawiając płaszcz mężczyzny, Ren’erei zauważyła w jego piersi ranę od noża. Brak jakichkolwiek obrażeń na twarzy, szyi i rękach sugerował, że Donetsk nie spodziewał się ataku. Nie było walki. Ren’erei położyła dwa palce na ranie i wypowiedziała krótką modlitwę o spokój w następnym życiu. Wiedziała, że to wszystko drobne gesty, ale pamiętała zamordowanego i wiedziała, że zasługiwał przynajmniej na tyle, gdy jego ciało stygło i sztywniało. Znowu zbliżały się jakieś konie, tym razem hałas nadchodził ze wschodu. Ren’erei położyła się na ziemi obok ciała Donetska, by ich obserwować. Stukot kopyt, brzęk metalu i męskie głosy odbijały się echem od sąsiednich budynków, a w słabym świetle rzucanym przez pochodnie wyrastały długie cienie. Gdy kawaleria przejeżdżała obok, elfka rozpoznała symbole Kolegium Dordover. Usłyszała, że zatrzymują się przy Wiązie Oceanu Nie wiedziała, czy mają zamiar rozmawiać z tymi, którzy tam się znajdują, czy też z nimi walczyć. Ale nie mogła czekać na to, co się stanie. Zimny wiatr już prawie ją wysuszył, ale znowu zaczął padać deszcz. Spojrzała na przetaczające się po niebie ciężkie chmury i zapowiadające pogorszenie sytuacji mignięcia w głębi chmur, i pomodliła się o Przebudzenie Lyanny. Potem podniosła się i pobiegła przez zaplecze targu rybnego w stronę Placu Stulecia. Niemal w każdym domu paliły się światła, ludzi obudziły setki jeźdźców, którzy nagle wpadli na teren doków. Na Placu wciąż jeszcze działały otwarte do późna tawerny. Jeśli Krucy są w mieście, właśnie tam może się tego dowiedzieć. * * * Bezimienny stał i patrzył, jak Darrick jedzie kłusem w stronę ich pozycji. Hirad klęczał przy Thraunie, otaczając ramieniem szyję wilka, aby go powstrzymać przed atakiem i uspokoić. Czuł, że stado jest zdenerwowane i agresywne. Pozwolili mu, by ich prowadził, ale teraz ich niezadowolenie rosło. Hirad bowiem nie zaprowadził ich do tego, co ich interesowało, cokolwiek by to było. Jeszcze nie. Darrick ściągnął wodze tuż przed Krukami i natychmiast zeskoczył z siodła, a jego koń stanął dęba. Puścił wodze i wtedy zwierzę odskoczyło i pogalopowało w boczną uliczkę, znikając w ciemnościach. - Bogowie, cieszę się, że was widzę - powiedział. - Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego - odparł Bezimienny - ale nie lubię być zakłamany. - To widać. - Uśmiech Darricka był ponury. - Słuchaj, nie możemy tu rozmawiać. Będą nas obserwować. - I co z tego? - Właśnie złożyłem rezygnację. Zdezerterowałem, tak to się chyba nazywa. - Słucham? - odezwał się Hirad. Darrick odwrócił się i dopiero wtedy go zauważył. - Na bogów, co to wszystko ma znaczyć? - To Hirad i wilki, które go zabiły, tak w każdym razie twierdziłeś z dużą pewnością siebie - zakpił Ilkar. - One świetnie nadają się do zdobywania więzień - dodał Hirad. - Rozumiem. - Przyglądali się, jak Darrick z trudem odzyskuje panowanie nad sobą. - Zejdźmy z widoku. Chyba mogę wam pomóc. Krucy odeszli na bok, a Thraun podążył za nimi spojrzeniem. - Nie umiem ci tego wyjaśnić - powiedział Hirad. - Robimy wszystko, co można. Ale nie wiem, czego ty chcesz. My próbujemy dostać się do Erienne. Na dźwięk tego imienia Thraun zawarczał. Tymczasem stado wilków wstało i poszło w ślady Kruków pod okap tartaku. - Mów - powiedział Denser. - Powinienem był was posłuchać - rzekł Darrick. - Przepraszam. - Teraz to nieważne - odparł Bezimienny. - Mamy większe problemy, więc przejdź do sedna sprawy. - Zdaję sobie sprawę. Słuchajcie, Dordovańczycy zawarli sojusz z Czarnymi Skrzydłami. Nie mogę tego znieść, więc odszedłem, zdezerterowałem. Moi ludzie muszą sami podjąć decyzję, a podejrzewam, że duża część, choć lojalna wobec mnie, nie będzie miała nic przeciwko sojuszowi z Czarnymi Skrzydłami. Chcą ratować swoje domy i rodziny tak samo, jak my wszyscy, a ten sojusz oznacza najszybszą i najbardziej oczywistą drogę do odszukania dziecka. - Oni nie mają o niczym pojęcia! - wybuchnął Denser. - Te bydlaki wyrwą jej bijące serce. - Wiem - odpowiedział Darrick. - Bogowie, wiem o tym. Ale nie możemy próbować uwolnić Erienne tutaj. Zabiją ją i będą próbować dotrzeć do Lyanny w jakiś inny sposób, jestem tego pewien. Słuchajcie, nie mam pojęcia, co planuje Dordover, ale słyszałem, że wynajęli ten statek. - Wskazał na odległe stanowisko postojowe, gdzie stał przycumowany duży statek oceaniczny. Na jego pokładzie trwał ruch i paliły się światła. - Jestem pewien, że jest zaprowiantowany i gotowy do wypłynięcia. W końcu Dordovańczycy czekali tu już od dwóch tygodni. - Czyli bierzemy ten statek i płyniemy za Wiązem? - zapytał Hirad. - Nie widzę innego rozwiązania. W każdym razie nie w tej chwili. W ten sposób przynajmniej zobaczymy, jak rozwija się sytuacja. Bezimienny pokiwał głową. - Zgadzam się. Potrzebujemy szybko jakiegoś planu. Nie sądzę, by Dordovańczycy czekali do rana. - Cóż, ty tu jesteś ekspertem, Bezimienny - powiedział z przekąsem Denser. - A ty nadal jesteś niezmiernie zabawny - odparł Hirad. - Chodzi mi o to, że nie rozumiem, jaki sens ma podążanie za nimi. - To nie jest kwestia naszego wyboru - stwierdził Bezimienny. - Zostając w Arlen nie uwolnimy Erienne. Za to wyspa albo nawet samo morze dadzą nam szansę, jeśli tylko będziemy gotowi do natychmiastowego działania. Denser właśnie miał mu odpowiedzieć, gdy nad portem pojawiło się i rozkwitło zaklęcie, a chwilę później odgłos wybuchu odbił się echem od doków. Po nim nastąpiły ryki mężczyzn i stukot kopyt, gdy kawaleria w pośpiechu przegrupowywała się. Wykrzykiwano rozkazy, powietrze wypełniały odgłosy zbliżającej się bitwy. Bezimienny spojrzał na Hirada i pokiwał głową. Protektorzy przybyli do Arlen. * * * Ren’erei doszła do Placu Stulecia i stwierdziła, że zapełniają go strażnicy lorda Arlena. On sam siedział na grzbiecie wielkiego gniadego ogiera i przemawiał do coraz większego tłumu. - ...spokojne miasto i, paradoksalnie, musimy walczyć, by takie pozostało. Nasze doki zostały zaatakowane. Wszyscy ci, których nie rozpoznamy, są niemile widziani i zostaną wypędzeni. Są ze mną moje straże i oczywiście jeśli ktoś z was czuje się na siłach, może do nich dołączyć. Ren’erei potrząsnęła głową. No cóż, chętnych na pewno nie zabraknie, skoro dawano ludziom zgodę na stosowanie przemocy, towarzyszący tym słowom ryk był tego najlepszym świadectwem. Za chwilę elfka zobaczyła mężczyzn pojedynczo i dwójkami spieszących w stronę doków - nie wątpiła, że to marynarze pragnący znaleźć się na względnie bezpiecznych statkach. Rozejrzała się po tłumie w poszukiwaniu Kruków, ale twarze zlewały jej się w oczach. Lord wykrzykiwał rozkazy, jego strażnicy formowali szyk. Tłum deptał im po piętach, gotów do działania. Znowu potrząsnęła głową. Dwa tuziny pijanych mężczyzn i niewiele więcej strażników przeciwko wyszkolonej konnicy. Miała tylko nadzieję, że Arlen wyłga się od walki, kiedy przyjdzie co do czego. Za plecami Ren’erei noc przeszyło światło zaklęcia, na chwilę rozjaśniając niebo. Plac wypełnił tępy huk, a zaraz potem stłumiony ryk setek gniewnych głosów. Tłum ruszył w stronę południowego skraju rynku. Arlen i jego strażnicy podążali środkiem, nikt już nie stwarzał pozorów porządku. Ren’erei obserwowała ich odejście. Chwyciła za ramię strażnika, który zamykał pochód. Mężczyzna spojrzał na nią, jego twarz była zacięta, zła i zdeterminowana. - Krucy - zapytała Ren’erei. - Gdzie są Krucy? Strażnik roześmiał się. - Tam, gdzie powinni teraz być wszyscy przyjaciele magii, elfko. Pod kluczem. Dołączcie do nas, jeśli chcecie uratować swoje statki. - I z tymi słowami odwrócił się i pobiegł za resztą. Ren’erei westchnęła i ruszyła w stronę więzienia, obawiając się wybuchu rzezi. * * * Thraun zawył, a wtedy stado ruszyło z powrotem w stronę doków, nie zwracając uwagi na krzyki Hirada nakazującego im zatrzymać się. - Krucy za mną! - rozkazał Bezimienny. Wyciągnęli miecze, Denser i Ilkar przygotowali zaklęcia i szybko ruszyli w stronę doków. Deszcz był coraz bardziej ulewny, uderzał mocno w ich twarze. Rozgrywająca się przed nimi scena przypominała całkowite szaleństwo. Magazyn w sąsiedztwie targu rybnego płonął, a w pobliżu Wiązu Oceanu trwała walka między Protektorami a Dordovańczykami. Duża część żołnierzy Lystern stała z boku, ale wielu przyłączyło się do walki, widząc w Xetesku znienawidzonego wroga, który zawsze wzbudzał w nich strach. Hirad w biegu zauważył, jak stado znika w oświetlonym blaskiem ognia piekle, a potem zobaczył stające dęba konie i usłyszał charakterystyczne wycie Thrauna. Nie miał pojęcia, co wilki chciały zrobić, ale przynajmniej mogły dać upust nagromadzonej agresji. Cieszył się, że nie stoi im na drodze. - Tarcze w górę - polecił Ilkar. - Kule gotowe - odparł Denser. Na tle płonącego magazynu widać było unoszące się w powietrzu sylwetki. - Latający magowie - rzekł cicho Ilkar. - Patrzcie, Wiąz wychodzi w morze - zauważył Bezimienny. Rzeczywiście, fok wznosił się już na maszt, cumy zostały odrąbane. Statek otarł się o ścianę doku ze zgrzytem, który musiał zranić uszy kapitana, i fok chwycił wiatr. Tymczasem magowie krążyli wysoko po niebie. - Ilu możesz ich naliczyć, Ilkar? - zapytał Bezimienny. Krucy zatrzymali się, gdyż nie chcieli brać udziału w bitwie, która teraz przeniosła się w pobliże Gospody nad Jeziorem. Jej klienci wylewali się ze środka i uciekali w stronę centrum Arlen. - Dziesięciu, może więcej - odparł Ilkar. - Trudno policzyć. Pojawił się kolejny błysk i Kule-Płomieni trafiły w środek kawalerii Lystern, płosząc konie i jeźdźców. Tymczasem na wschodzie spadł Ognisty-Deszcz, i mimo wilgoci z dachu targu rybnego zaczął unosić się dym i para. Wiatr przyniósł do doków ostry smród palących się odpadów rybnych i oleju. Oddział kawalerii Dordover wyrwał się z wiru walki, przebił przez Lysterneńczyków i przeleciał obok gospody w stronę Placu Stulecia. - To blef - ocenił Darrick. - Wkrótce wrócą po przeciwnej stronie doków. - Potrzebujemy większych sił, jeśli mamy zająć ten żaglowiec - powiedział Bezimienny. - Masz jakiś pomysł? - zapytał Hirad. - Tak. Darrick, idź na statek i zobacz, co tam można zrobić. Denser, zabierz się razem z nim. Hirad, Ilkar, chodźcie ze mną. Zobaczymy, czy uda nam się ściągnąć część Protektorów. - Dlaczego to właśnie ty zawsze układasz plany, co? - zapytał Denser. - Zrób to. - Bezimienny odwrócił się do Hirada. - Chodźmy. Biegnąc, Hirad przyglądał się sytuacji na polu walki. Lysterneńczycy pozbawieni przywódcy właściwie wpadli w panikę. Utrata Darricka była dla nich olbrzymim ciosem, a choć zastępujący go mężczyzna, w którym Hirad rozpoznał Izacka, wykrzykiwał rozkaz za rozkazem, jeźdźcy najwyraźniej nie widzieli, czy mają uciekać, czy walczyć. W efekcie jednostka rozpadała się i tylko tarcza zaklęć chroniła ją przed katastrofą. Jeśli Protektorzy do nich dotrą, będzie rzeź. Za kłębiącą się kawalerią Lystern Dordovańczycy utworzyli ciasny szyk obronny wzdłuż wąskiego frontu rozciągającego się między targiem rybnym, płonącym magazynem i nabrzeżem. Po początkowym rozproszeniu część magów Dordover zmusiła Protektorów za pomocą Spirali-Mocy do wycofania się, a część chroniła kawalerię przed wrogimi pociskami i zaklęciami. Protektorzy, w poszukiwaniu innej drogi, zaczęli wlewać się do miasta, podczas gdy Dordovańczycy tworzyli podobne blokady na wschód od targu rybnego i wokół Gospody nad Jeziorem. W tym czasie magowie z Xetesku zajęli się otaczającymi ich budynkami. Pierwszy Ognisty-Deszcz spadł na rynek przypadkowo, lecz teraz na oczach Hirada kolejne Kule- Płomieni były kierowane na drewniano-łupkowe dachy budynków. Wyschnięte drewno zaczynało płonąć, płomienie wznosiły się w niebo w co najmniej dziesięciu miejscach wzdłuż całego targu. - Do miasta! - ryknął Bezimienny i ruszyli drogą na prawo od Gospody nad Jeziorem. Hirad widział, jak stado wilków płoszy konie, wpadając pomiędzy Lysterneńczyków. Thraun zatrzymał się, by spojrzeć na odpływający Wiąz Oceanu, po czym znów wbiegł w tłum. Gdy Krucy opuszczali doki, pojawił się przed nimi tłum ludzi, prowadzony przez mężczyznę na koniu. Lord Arlen. - No, to był błąd - mruknął Bezimienny. Skoczył w alejkę na zapleczu gospody, ale było już za późno. Kilku ludzi ruszyło za nimi, wybierając Kruków na pierwszy cel ataku. Bezimienny i Hirad stanęli obok siebie, ostrze wielkiego mężczyzny stukało o kamienie niczym metronom. - Nie róbcie tego - ostrzegł Bezimienny. Nie byli to strażnicy Arlena, lecz mieszkańcy miasta, pijani alkoholem i adrenaliną. - Lord chce, by tacy jak wy opuścili miasto - wybełkotał jeden z nich. - Nie możemy tego zrobić - powiedział Hirad. - Odejdźcie stąd i lepiej idźcie do domu. Tu nie jest bezpiecznie. - To nasze miasto - upierał się ktoś inny. - I to my mówimy, kto ma stąd iść, a nie wy. - Rozległ się pomruk zadowolenia, któremu towarzyszył zgodny ruch tłumu do przodu. Hirad miał przed sobą sześciu mężczyzn, wszystkich dużych, jednak żaden z nich nie był szermierzem. Żałował tego, co zaraz miało się wydarzyć. Miecz Bezimiennego wciąż wystukiwał rytm, barbarzyńca dla efektu dwa razy zmienił chwyt, lecz napastnicy byli zbyt pijani, by zauważyć, jakich umiejętności wymagało coś takiego. Stojący za nimi Ilkar westchnął. - O co chodzi? - zapytał Hirad, nie odwracając się. - Ja... - Elf nagle przerwał. - Bogowie, chwyćcie tych z przodu. Krucy nigdy nie zadawali Ilkarowi pytań. Hirad i Bezimienny wyciągnęli ręce tak szybko, że mężczyźni nawet nie mogli zareagować, złapali ich i wciągnęli pod tarczą, gdzie bezskutecznie machali swoimi mieczami. Potem Hirad wepchnął głowicę miecza pod szczękę jednego z przeciwników, żeby go uspokoić. Szarpanina nie trwała długo. Następnie w gospodę uderzył Piekielny-Ogień, kolumny rozgrzanego płomienia szukającego żywych dusz. Ogień karmił się drewnem, wypychał wszystkie okna na zewnątrz w fontannie szklanych odłamków, a swobodne kolumny szalały i wyłapywały swoje ofiary. Mieszkańcy Arlen krzyczeli z przerażenia. Potem krzyki przeszły w śmiertelne wrzaski, gdy Piekielny-Ogień wbił się w ich bezbronne ciała, płonące trupy wylatywały na ulicę niczym szmaciane lalki. Gospoda nad Jeziorem paliła się, płomienie strzelały z pustych ram okiennych i otworów w łupkowym dachu. - Ilkar? - zapytał Bezimienny. - Tak. Spieszmy się, spieszmy! Bezimienny potrząsnął trzymanym mężczyzną. - Wracajcie do domów i zajmijcie się rodzinami. To was przerasta. - I odepchnął go. Hirad zrobił to samo i obaj odeszli, omijając leżące wokół trupy. - Krucy! Krucy za mną! Rozdział 25 Thraun wiedział, gdzie ona jest, i wezwał do siebie watahę, choć czuł, że stado jest przerażone. Wilki biegały wśród ofiar, wyjąc i gryząc, sprawiając, że przerażone zwierzęta podskakiwały i kręciły się wbrew woli swoich panów. Stado bez trudu unikało ostrych rzeczy w rękach ludzi, przemykało między nogami ofiar i pod ich spoconymi ciałami. Znów nie będzie uczty, ponieważ powietrze wokół nich źle pachniało, a płomienie sprawiały, że było jeszcze gorzej. Przyczyną tego była kobieta z duszą owianą mgłą, którą Thraun znał i którą widział z dzieckiem przed spotkaniem z ludzkim członkiem stada. Była teraz na pływającym lądzie, który poruszał się z wiatrem, i to jej imię wypowiedział ludzki członek stada. Thraun nie umiał powtórzyć tego dźwięku, ale w głębi duszy czuł, że doprowadził stado do odpowiedzi, których razem szukali. Cel był tak blisko, a jednak nie udało się. Silny wiatr odpychał coraz dalej pływający ląd. Powstała w ten sposób zbyt wielka szczelina, by mogli ją przeskoczyć, z każdą chwilą stawała się coraz większa. Thraun zawył, pragnąc, by ląd powrócił, jednak wiatr wiał coraz mocniej, a deszcz padał mu w oczy i nos i zalewał futro. Na drzewach pływającego lądu wyrosło jeszcze więcej białych liści, które chwytały wiatr, i kobieta zniknęła w nocy. Znów zawył, wezwał do siebie watahę i pobiegł, aby szukać ludzkiego członka stada. * * * Wiąz Oceanu rozwijał kolejne żagle i wypływał na jezioro. A nad nim unosili się na rozświetlonym płomieniami niebie dordovańscy magowie, jeden z nich nawet wylądował na pokładzie statku. Biegnąc w stronę Placu Stulecia, Hirad słyszał za plecami oddział kawalerii Dordover, najpewniej omijającej plac, by uniknąć kontaktu z wrogiem przed dotarciem do doków. Po lewej także słyszał stukot końskich kopyt i odgłos biegnących stóp. Na południe od rynku, na końcu rzędu biur, Bezimienny stanął i wyciągnął rękę, by zatrzymać biegnących obok Hirada i Ilkara. Przed sobą mieli ponad siedemdziesięciu Protektorów otaczających kręgiem sześciu konnych magów. Było jasne, że magowie najchętniej by przejechali po Bezimiennym, ale Protektorzy natychmiast zatrzymali się na jego widok. Hirad poczuł płynący z ich strony podziw. - Potrzebuję czterdziestu Protektorów i tylu magów, ilu możecie mi oddać bez uszczerbku dla planu, który realizujecie - powiedział Bezimienny, trzymając przed sobą miecz skierowany ostrzem do dołu. - Za kogo ty się uważasz, za władcę kolegium? - zapytał jeden z magów, a irytacja w jego głosie mieszała się z niejakim podziwem. - Nie, jestem Bezimienny, a to są Krucy, i wszyscy chcemy uratować Lyannę przed Dordover. Mag pokiwał głową. - Prawdę mówiąc, rozpoznałem cię. Myślisz, że masz większe szanse na osiągnięcie tego niż my? - Teraz szacunek był silniejszy niż gniew. - Wiąz Oceanu odpłynął. Naszą jedyną szansą jest zdobycie innego statku. Wiemy o jednym, który jest już zaprowiantowany i gotowy do wypłynięcia, ale w tej chwili zmierza w jego stronę dordovańska kawaleria. Potrzebuję Protektorów, żeby dostali się na pokład i pomogli nam w czasie późniejszych walk. Chciałbym także, by reszta waszych sił zajęła Dordovańczyków i Lysterneńczyków. Muszę natychmiast znać waszą odpowiedź. Mag znów pokiwał głową. - Weź trzydziestu Protektorów, ale nie mogę oddać ci żadnego maga. Nazywam się Sytkan. Niech Denser da mi znać, kiedy opanujecie statek. Bezimienny uśmiechnął się. - Dziękuję, Sytkan. Być może właśnie uratowałeś dziecię Jedności. - Wskazał na Protektorów. - Aeb, prowadź naszych braci. Odwrócił się, a wraz z nim Hirad i Ilkar, i razem ruszyli w stronę doków. * * * Erienne słyszała odgłosy bitwy, ale niczego nie widziała, gdyż w niewielkie okienko kajuty zaglądała już noc. Modliła się, by jej kolegium po nią przyszło. Jeszcze mocniej modliła się, by kiedy następnym razem otworzą się drzwi, stał w nich Denser. Poczuła uderzenie, gdy rufa Wiązu otarła się o ścianę doku i drewno zaprotestowało. Słyszała wykrzykiwane przez kapitana rozkazy, z wyraźną niechęcią w każdej sylabie, i czuła kołysanie statku, gdy znalazł się na otwartej wodzie i nabierał prędkości. W końcu, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Selik, rozpłakała się. - No, no, no - powiedział Selik, ignorując jej łzy. - Taka zabawa, że aż szkoda ją opuszczać. - Wynoś się, Selik. Jesteś ohydny i nie chcę cię widzieć, póki nie przyjdziesz mnie zabić. - Mankietami koszuli wytarła oczy. - Na twoje nieszczęście to mój statek i chodzę tam, gdzie chcę - powiedział Selik, po czym nagle zmienił ton. - Rozmawiałem właśnie z twoim starym przyjacielem, generałem Darrickiem. Wygląda na to, że nie jest zbyt szczęśliwy, iż siły dobra opanowały ten statek. Erienne nawet nie podniosła głowy. - Cóż, nie jest mordercą, prawda? - Nie. Ale jest człowiekiem, którego zasady stają na drodze skuteczności. - Nie rozumiem. - Erienne czuła się samotna i zagubiona. Oto płyną do Lyanny i ta podróż oznacza jej śmierć z rąk zdrajców, a tymczasem ona wymienia błahe słowa z Czarnym Skrzydłem, Selikiem. - Wolał raczej zdezerterować niż dalej pomagać swoim dordovańskim sojusznikom. - I dobrze zrobił. Okazali się niewiele lepsi od was - powiedziała Erienne, czując w ustach posmak żółci. - Coś jeszcze? - Właściwie tak. Chciałem cię przedstawić komuś, kto, jak ci obiecywałem, miał tu przybyć. I oto spełniam swoją obietnicę. - Wiesz co, Selik, mówisz zupełnie jak twój martwy przyjaciel Travers. - Uznam to za komplement. Był wielkim człowiekiem. - To nie był komplement. Uśmiech Selika był wymuszony. - Nie zapominaj, do kogo należysz. Ale ja, tymczasem, nie mam zamiaru zapomnieć o dobrych manierach. I oto Erienne zobaczyła wchodzącego mężczyznę, jego uśmiech, wyciągnięte ręce i dobroduszny wyraz twarzy. Nagłe zawroty głowy zamgliły jej wzrok, usiadła ciężko na łóżku i mocno wbiła dłonie w koc, żeby trzymać się prosto. Znów podniosła wzrok. To ty - zdołała tylko powiedzieć. * * * Aeb nie spuszczał wzroku z postaci Sola, Bezimiennego. Protektorzy biegli z nim i tylko z nim, a Aeb doświadczał uczucia, które jedynie z trudem sobie przypominał. Płonęło i w nim, i w Zbiorniku, wszystkie dusze je dzieliły. Ale to on i bracia byli przy nim i odczuwali je najmocniej, i choć to uczucie było im obce, nie było niechciane. Radość. * * * Na pokładzie statku, który wedle słów Darricka był zaprowiantowany i gotowy do odpłynięcia, paliły się latarnie. Nazywał się Słońce Calaius, a jego załoga stała na pokładzie i patrzyła w stronę doków, gdzie podsycany przez wiatr ogień rozprzestrzeniał się szeroko, grożąc pobliskim budynkom nie zniszczonym jeszcze przez atak. Ognisty-Deszcz, rzucany zarówno przez magów Lystern, jak i Dordover i Xetesku, płynął ciągłym strumieniem na doki, a migotanie tarcz, które przykrywały teraz wszystkie konie i jeźdźców, dopełniało magicznego widoku. Na oczach Darricka Piekielny-Ogień trafił w Gospodę nad Jeziorem, rozległy się stamtąd wrzaski bólu. Nagle z bocznej uliczki wysypali się jacyś ludzie i rzucili na kawalerię Lystern. Zaskoczeni Lysterneńczycy odpowiedzieli na atak połowiczną szarżą, po czym najwyraźniej pozostający do tej pory w odwodzie magowie zablokowali ludziom drogę Spiralami- Mocy. - Zobacz, co ci się uda zrobić z załogą. Ja muszę się przygotować - powiedział Denser. - Oczywiście - odparł Darrick. - Aha, Darrick... - Tak? - Dziękuję. Generał skrzywił się. - Za co? - Za postawienie życia mojej rodziny ponad polityką. - W końcu. - I Darrick odwrócił się. Denser wpatrywał się w budynki naprzeciwko. Na nabrzeże wychodziły tyły trzech magazynów, a przejścia między nimi były wystarczająco szerokie, by przejechały przez nie cztery konie. Wiedząc, że nie uda mu się rzucić Spirali-Mocy na tyle potężnej, by odcięła wszystkie możliwe przejścia, zdecydował się na coś będącego raczej przeszkodą, i teraz modlił się, by Bezimienny jak najszybciej przyprowadził Protektorów. Uklęknął, by w silnym wietrze nie stracić równowagi, zamknął oczy i zaczął przygotowania, ignorując deszcz, który siekł go po twarzy, oraz coraz silniejszy smród spalenizny i rozgrzanego metalu. * * * Porzucając tarczę na czas biegu do doków, Ilkar zatrzymał się, by rzucić Skrzydła-Cienia, a potem zniknął na niebie, aby wypatrywać kawalerii Dordover. Tymczasem Bezimienny prowadził Protektorów drogą za tartakiem, dzięki czemu mogli przez krótką chwilę spojrzeć na doki i będący ich celem statek. Kamienie zrobiły się śliskie od deszczu, w rynsztokach woda płynęła strumieniami, a naniesione przez deszcze i końskie kopyta błocko spływało ulicami, zwiększając niebezpieczeństwo upadku. Hirad kilka razy poślizgnął się, ale za każdym razem chwytała go ręka Protektora. Chciał się nawet zezłościć, że traktują go jako potrzebującego pomocy, lecz zamiast tego dziwił się szybkości ich myślenia i działania. Podniósł wzrok i ujrzał, jak Ilkar opada na ziemię. - Denser i Darrick są przy statku. Denser coś przygotowuje. Dordovańczycy dotrą tam za parę chwil, jadą już wzdłuż magazynu kilka ulic stąd. Statek nie odpływa, ale cała załoga jest na pokładzie. - Będziemy potrzebowali tarczy, kiedy na nich uderzymy - stwierdził Hirad. - Dla ciebie wszystko. - Ilkar uniósł się w powietrze i wylądował pięćdziesiąt jardów dalej, by rozproszyć skrzydła i przygotować tarczę. Bezimienny zwiększył tempo marszu, ale Protektorzy bez trudu się dostosowali, jedynie Hirad nagle poczuł na karku ciężar swoich trzydziestu dziewięciu lat. - Musiałeś tak przyspieszyć? - zapytał, lekko dysząc. - Za długo żyłeś spokojnie ze smokami Kaan - odpowiedział Bezimienny. - To ja tu jestem od opowiadania dowcipów, dobrze? - mruknął Hirad. Wybiegli zza rogu z Ilkarem u boku... Kiedy znajdowali się jakieś siedemdziesiąt jardów od Densera i Darricka, generał ryknął coś niezrozumiałego i mag z Xetesku uniósł dłonie zwinięte w pięści na wysokość twarzy, udając, że wykonuje pchnięcie. Magazyny w pobliżu miejsca postojowego zadrżały, po chwili znów zadrżały, a potem po kamiennych płytach doków przeszła fala, a z dachów zaczęły spadać kawały drewna. Po krótkiej przerwie, kiedy pierwszy dordovański jeździec wpadł na nabrzeże, w kilku miejscach z ziemi wyrwały się wielkie kamienne kliny, posyłając we wszystkie strony lawinę kamieni, błota i wody. Środkowy magazyn pochylił się do przodu, gdy jeden z kamiennych klinów strzaskał podtrzymujące go belki. Ściana wygięła się na zewnątrz, a dach zsunął bokiem na drogę. Rozległo się rżenie koni, które stawały dęba i kręciły się przerażone, rozpaczliwie pragnąc umknąć przed lawiną błota i kamieni. - Stary, dobry Denser - mruknął Hirad. Jednak zaklęcie zatrzymało kawalerię tylko na chwilę. Konie już wyszukiwały drogę między wciąż toczącymi się kamieniami i potrzaskanymi belkami i choć Kamienny- Młot musiał pociągnąć za sobą ofiary, Dordovańczycy nie wycofali się. - Chodźmy, chodźmy - ponaglił Hirad i ruszył biegiem, gdy pierwszy jeździec skierował się w stronę Densera. - Aeb! - zawołał Bezimienny. - Ty na lewo, Hirad na prawo. Potrzebuję klina. - Tak - zabrzmiała odpowiedź. - A teraz rób to, co musisz robić - dodał Bezimienny. - Tak. Jeździec nawet nie zdołał zbliżyć się do Densera. Darrick krzyknął i wbił miecz prosto w jego pierś, przy okazji odcinając koniowi ucho. Mężczyzna zawisł w siodle, a jego wierzchowiec zarżał z bólu i pogalopował na oślep do przodu. Hirad biegł dalej. Większa część dordovańskiego oddziału znajdowała się teraz w dokach. Początkowo kierowali się w stronę statku, ale zatrzymał ich tutaj głośny okrzyk. Kawaleria ustawiła się więc w szeregu i ruszyła w stronę nadchodzących Protektorów, na których czele szli Krucy. Nad głowami jeźdźców pojawiły się Kule-Płomieni, które jednak odbijały się od tarczy Ilkara, ukrytego pośrodku głębokiego na trzech ludzi szeregu. Konie nie miały wystarczająco dużo miejsca na pełną szarżę, a w miarę zbliżania się do muru mężczyzn, którzy nie okazywali strachu na ich widok, zwierzęta zaczynały się bać. Stojący obok Bezimiennego Aeb wyciągnął topór, a miecz pozostawił na plecach. Odepchnął płazem łeb najbliższego konia i tym samym ruchem wbił ostrze w żołądek jeźdźca, który spadł z siodła prosto pod kopyta następnego wierzchowca. Hirad wkroczył między przednie kopyta stającego dęba rumaka i uchylił się przed mieczem, po czym uniósł swoje ostrze nad głowę, by powstrzymać kolejny cios z góry. Nienawidził walki z kawalerią. Było ciasno, ciosy spadały ze wszystkich stron, a zwierzęta były nieprzewidywalne, co groziło zmiażdżeniem. Ale teraz szli za nim Protektorzy i wiedział, że przynajmniej raz nie musi się martwić zagrożeniem z tyłu, gdyż maszyny do zabijania z Xetesku ochronią jego plecy. Znajdując się między dwoma ogierami, uderzył prawego łokciem i machnął mieczem w lewo, trafiając w topór jeźdźca. Błyskawicznie zmienił chwyt na jednoręczny i złapał kawalerzystę z prawej za kaftan, pozbawiając go równowagi, a jednocześnie ustawił miecz płazem, chwytając nań cios topornika z lewej. Otaczały go młócące dziko kopyta. Przykucnął i błyskawicznie wyprostował się, zadając cios. Widział, jak po lewej ostrze Bezimiennego przebija brzuch Dordovańczyka, a topór Aeba przecina szyję innego. Kawaleria traciła szyk. Dowódca kazał im się wycofać, więc ci, którzy mogli, odwrócili się i odjechali z pola walki. Zginęło czternastu Dordovańczyków i jeden Protektor. Bezimienny miał ranę na ramieniu. - Bezimienny, wszystko w porządku? - zapytał Hirad, gdy ponownie sformowali szyk. - Przeklęty miecz. Koszmarnie wyważony. Nic dziwnego, że Arlen nie zasłynęło jako wojownicze miasto. Ich płatnerz powinien sporo się jeszcze nauczyć. - Spojrzał na wypływający z rany strumyk krwi, którą rozcieńczał padający deszcz. - Bydlaki, zniszczyli mi koszulę. Hirad uśmiechnął się. - Musimy skoncentrować się na kolejnej szarży. Ja... - Zza pleców doszedł do nich ryk i tętent kopyt. Hirad odwrócił się i ujrzał nadjeżdżające następne oddziały kawalerii Dordover i Lystern. - Cholera, mamy kłopoty. - To za mało powiedziane - zgodził się Bezimienny. - Aeb! Chronić tyły. Ciasno. Nie możemy pozwolić, by tym razem weszli między nas. - Tak się nie stanie. Protektorzy natychmiast zaczęli się przegrupowywać. Każdy z nich trzymał w ręce jeden rodzaj broni. Już po chwili stali ciągłą linią przed atakującą ich kawalerią Dordover i Lystern. Od strony Hirada na Dordovańczyków spadł Ognisty-Deszcz, zapłonął na ich tarczach i przeniósł się na pobliskie magazyny. To robota Densera, ale tym razem niewiele dała. Konni ruszyli do ataku. - Bądź gotów - powiedział Bezimienny, stukając ostrzem w ziemię. - Wiesz, że jestem - odparł Hirad. Kopyta znów załomotały na kamieniach, płomienie rozświetliły ostrza napastników. Hirad ryknął, żeby oczyścić swoje myśli, i poszukał wzrokiem pierwszego celu. * * * Xye przyglądał się zderzeniu sił z oddalenia, które było możliwe dzięki przetwarzaniu bodźców przez całe braterstwo Zbiornika Dusz. Pozwalało im to na natychmiastową ocenę sytuacji, działanie z największą pewnością oraz zminimalizowanie ryzyka zranienia Protektorów lub Wybranych. Mógł liczyć na niezawodne wparcie każdego z braci, a i jego odwaga nigdy nie zawodziła. Stał pośrodku szyku, odwrócony plecami do oddalonych od niego o osiem kroków Sola i Aeba, i spoglądał na płomienie pożerające targ rybny, gospodę i tartak i grożące kuźni i pobliskim magazynom. Ogień rzucał wyzwanie nocy i jego jaskrawe światło oświetlało całe nabrzeże, szarżujące konie i ich jeźdźców piekielnym blaskiem. Xye uznał, że wróg zdecydował się na nierozważny krok, podyktowany paniką, a nie względami taktycznymi. Mieszane siły Dordover i Lystern jechały szybko wzdłuż nabrzeża, ci ostatni byli niepewni, a ci pierwsi rozpaczliwie pragnęli zniszczyć siły zagrażające ich towarzyszom. Tymczasem Wybrani magowie rzucali w ich stronę Kule-Płomieni, Ognisty- Deszcz i Lodowaty-Podmuch, podczas gdy Protektorzy, nie zatrzymywani przez Spirale- Mocy, podążali za nimi. Siła i odwaga. Rozdzielcie szarżę. Z tyłu nadchodzi pomoc. Jesteśmy jednością. Xye wiedział, że bracia nie mogą przegrać. * * * - Głowa do góry, Hirad - rzekł Bezimienny, stukając mieczem w śliski kamień u swoich stóp. - Ty idź do środka i nisko, a ja biorę na siebie jeźdźca. - Rozumiem. Bezimienny wziął w obie ręce krótkie ostrze i przyglądał się nadchodzącym Dordovańczykom. Nie była to pełna szarża. Zarówno konie, jak i jeźdźcy obawiali się przeciwników, którym mieli stawić czoła, ich zwyczajową pewność siebie osłabiał widoczny u wroga brak strachu. - Ilkar, jak sobie radzisz? - Zastanawiam się nad atakiem - zabrzmiała odpowiedź. - Dopiero kiedy oni nas zaatakują, nie wcześniej. - W takim razie już wkrótce. Bezimienny słyszał w głosie elfa wisielczy humor. Sytuacja nie była dobra. Pierwsza linia kawalerii już dotarła do nich w szyku na tyle szerokim, że mogli swobodnie operować bronią. Stuk kopyt, krzyki ludzi i parskanie koni z przodu i z tyłu kontrastowały z zachowaniem Protektorów, którzy stali bez ruchu, nie wydając żadnego dźwięku. Bezimienny przestał stukać ostrzem, zrobił krok do przodu i uniósł wysoko miecz, a potem wbił go w ciało środkowego jeźdźca. Kątem oka widział, jak Hirad przykuca i nurkuje pod szyję zwierzęcia. Jeździec próbował sparować cios, lecz nie był w stanie zatrzymać potężnego uderzenia Bezimiennego. Jego ostrze zostało odepchnięte na bok i oręż Kruka przeciął odkryte ciało i zazgrzytał na kolczudze. Trysnęła fontanna krwi, koń padł pod ciosem Hirada, a mężczyzna zwalił się bezwładnie z siodła. Odwracając się do kolejnego przeciwnika, Bezimienny poczuł nagle uderzenie w łopatkę. Szybko obrócił się, unosząc w górę miecz, lecz okazało się, że to nie jest żaden atak, to odcięta głowa Dordovańczyka uderzyła go i potoczyła się po bruku. Druga linia kawalerii przebiła się tam, gdzie zawiodła pierwsza, zmuszając Kruków i Protektorów do wycofania się. Bezimienny odbijał ostrzem ciosy z lewej i prawej, czuł otaczający go ścisk i wyciągał szyję, by coś ponad nim zobaczyć. Nagle usłyszał przekleństwo Hirada i ujrzał błysk ostrza. Zarżał koń. Bezimienny uderzył w prawo i wbił się w zbroję jeźdźca. Pozbawiony tchu mężczyzna próbował się wycofać, lecz umierający koń nie reagował. Bezimienny wyciągnął jego nogę ze strzemienia i zrzucił go na ziemię, by tam skończył z nim Hirad. - Ilkar! Teraz! - Opuszczam tarczę. Kucnij, Kruku - odpowiedział mag. Bezimienny przykucnął i nad jego głową zagrzmiało zaklęcie, Spirala-Mocy wbiła się w pozostałości pierwszego szeregu jazdy, spychając konie do tyłu i zrzucając jeźdźców z siodeł. Oswobodzony od jeźdźca rumak, którego trafiło zaklęcie, stanął dęba i zamachał kopytami, trafiając Bezimiennego w ramię i policzek. Mężczyzna upadł na mokre kamienie i wypuścił z ręki miecz. Jęknął z bólu i natychmiast przeturlał się na bok. Widział, jak Dordovańczycy przegrupowują się, i słyszał, jak Hirad woła go po imieniu. Leżał przed samym szeregiem bezbronny, a miecz znajdował się kilka kroków od niego. Kucnął, czując, jak ramię i szyję przeszywa mu ból. Potem szybko przeczołgał się do przodu, chwycił miecz i stanął gotowy do wycofania się. - Bezimienny, lewo! Lewo! - zabrzmiał rozpaczliwy krzyk Hirada. Obrócił się, instynktownie unosząc w górę miecz. Koń pojawił się znikąd, leciał wzdłuż szeregu, a gdy Bezimienny przygotowywał się do skoku, by zejść mu z drogi, jeden z Dordovańczyków pochylił się do przodu i zamachnął toporem, wbijając ostrze w jego niczym nie osłonięte biodro. Bezimienny poczuł ból i upadł, uderzając twarzą o kamienie. Rozdział 26 Wataha kuliła się przerażona, słysząc wszędzie wokół odgłosy wybuchu. Jeden z pobliskich ludzkich budynków otoczyły płomienie, odgłos padających drzew, krzyki ludzi i wycie złego wichru osłabiły ducha wilków. Uciekły. Thraun wiedział, że szukają cienia i ciszy, ale wiedział też, że to zła droga. Tam nie ma odpowiedzi, nie ma bezpieczeństwa. To można znaleźć tylko wraz z ludzkim członkiem stada. Minęło dużo czasu, zanim udało mu się wilki zatrzymać, nie mówiąc już o zmuszeniu ich do posłuszeństwa. Warczał i wył, zachęcając do przerwania panicznej ucieczki, aż w końcu jeden po drugim zwolniły, kryjąc się w wąskim przejściu między dwoma wysokimi ludzkimi murami. Tu odgłosy zniszczenia były stłumione, a woń spalenizny, krwi i śmierci zagłuszona przez zapach gnijącej roślinności i starego błota rozpuszczonego przez deszcze. Uszy Thrauna przepełniało teraz dyszenie watahy, a jego wzrok przyciągały wywieszone języki, rozszerzone ze strachu oczy i przyciśnięte do głów uszy. Wiedział, że nie powinni być tutaj, w środku świata ludzi. Rozumiał lęk wilków przed ogniem, który szalał wokół nich, smrodem spalenizny, krzykami umierających ludzi i hukiem padających budynków, ale wiedział, że nie może pozwolić, by strach zwyciężył. I dlatego stał, podczas gdy stado się kuliło, i patrzył, jak oddechy jego towarzyszy wracają do normalnego rytmu. Czekał, aż wszystkie wilki spojrzą na niego w oczekiwaniu na wsparcie, a skomlenie z głębi gardeł ucichnie. Przez cały ten czas wydawane przez niego odgłosy uspokajały je i dawały im siłę. Część jego istoty chciała natychmiast zabrać je do lasu, do szczeniąt i suk, które przeżyły, ale byli już tak blisko. Ludzki członek stada i inni odnajdą kobietę i poznają odpowiedzi. Tęsknił za lasem, ale jeszcze bardziej pragnął znaleźć się u boku ludzkiego członka stada. Pomóc ludziom. Nie było mu łatwo zaakceptować to uczucie, ale miał je w sobie i nie mógł temu zaprzeczyć. Było to coś, co chciał przekazać watasze, lecz nie znał dźwięków ani gestów, które mogłyby to wyrazić. Wiedział, że wilki nie rozumieją, dlaczego tu są, oprócz tego, że ich przewodnik stada tu jest, a one ufają, że on ma rację. I dlatego znów podążą za nim, z powrotem między ogień, ból i smród, który wszystko przykrywa. Ale wrócą inną drogą i spróbują uniknąć płonącego drewna. Pójdą tam, gdzie był ludzki członek stada z tymi dziwnymi ludźmi, których twarze były z drewna i którzy nie mieli niczego w miejscu, gdzie powinna być dusza. Bał się tych ludzi. Byli puści. Thraun powąchał przemoczone futro każdego członka stada po kolei, łagodząc ich strach. Będzie z nimi. Obroni ich. Teraz czas działać. Ale wilki nadal nie chciały iść, kuliły się w ciemnościach, w ich oczach był strach. Skierował się do wyjścia, lecz one nie chciały za nim podążać. Podbiegł i stanął nad nimi, podczas gdy one kuliły się z głowami przy ziemi. Nie mogą tu zostać, i on próbował im to przekazać. Chowanie się w ciemnościach nie jest wilcze. Wataha poluje, wataha biega na wolności. Zawarczał, domagając się, by wstały, zmuszając do posłuszeństwa. Był dominującym samcem i stado musi być mu posłuszne. Powoli szacunek i strach przed nim przezwyciężyły chęć ucieczki przed tym, co kryło się na zewnątrz. Wilki wstawały ze zwieszonymi głowami i drżącymi kończynami, ale wstawały. Stado znów było gotowe, więc wyprowadził je z ciemnego miejsca z powrotem w blask ognia i hałas. Smród złego wichru atakował jego nozdrza, dźwięki metalu uderzającego o metal i ludzkie krzyki znów dźwięczały mu w uszach. Wyjąc, by dodać watasze sił, biegł przodem i szukał w powietrzu zapachu ludzkiego członka stada. Kiedy ponownie zbliżyli się do miejsca, gdzie ląd stykał się z wodą, czuł, że przerażenie, które ogarnęło stado, mija. Wszędzie wzdłuż nabrzeża płonęły ludzkie budynki, a unoszące się w powietrzu gorąco sprawiało, że padający deszcz natychmiast z sykiem zmieniał się w parę. Nie widział ludzkiego członka stada, ale wiedział, że on tu jest. Widział ofiary i ludzi, którzy na nich jechali. Z warknięciem poprowadził stado do ataku. Podskoczył i zatopił kły w gardle ofiary, poczuł gorącą krew i pełne bólu szarpnięcia, gdy próbowała go zrzucić. Jeździec zawołał coś i zamachnął się swoim ostrzem, które tylko lekko zakłuło niewrażliwą skórę Thrauna. Puścił gardło ofiary i w tym samym momencie skoczył na człowieka. Potężne łapy wbiły się w jego pierś i zrzuciły go na ziemię, gdzie słaba istota bezskutecznie się broniła, gdy Thraun rozszarpywał jej gardło. Zmieszana krew smakowała dobrze, ale nie miał teraz czasu, aby ucztować, a poza tym ludzkie mięso nie smakowało mu. Uniósł głowę i zobaczył, że wataha otacza ofiarę, która wycofuje się i uderza kopytami w powietrze, podczas gdy jeździec próbuje utrzymać się na jej grzbiecie. Wreszcie zwierzę upadło na kolana z głośnym krzykiem bólu, a bezradny jeździec spadł na ziemię. Thraun zawarczał i zaczął szukać następnego celu. Jeźdźcy i ofiary byli już świadomi obecności wilków i coraz częściej atakowali stado, by je odepchnąć, podczas gdy z tyłu nadal rozbrzmiewały krzyki i szczęk broni. Serce Thrauna zamarło w piersi, gdy zobaczył wpatrującego się w nich człowieka z mgłą w duszy. Nie miał niczego ostrego i przez to był jeszcze bardziej przerażający. Warknięciami Thraun kazał wilkom rozproszyć się i ruszył biegiem w stronę człowieka. Skoczył, a w tej samej chwili w dłoni mężczyzny pojawiły się kule ognia, przepłynęły nad głową Thrauna i wylądowały daleko za nim. Zaciskając szczęki na twarzy mężczyzny i szarpiąc pazurami jego pierś, słyszał straszliwe skowyty i skomlenia stada. Jeszcze mocniej zacisnął szczęki, by skończyć z tym człowiekiem, po czym odwrócił się i pobiegł do swojej watahy. Znalazł wilki w tym samym miejscu, w którym je zostawił. Bliskość ofiar i krwi była zbyt kusząca, aby się rozproszyły, tak jak im kazał. A teraz trzy wilki leżały martwe, a jeden był ranny. Thraun patrzył bezradny, jak nienaturalny ogień pożera ich futra, kradnie im głosy i obezwładnia ciała. W końcu jeden z wilków napotkał spojrzenie Thrauna, i zanim jego wzrok zamglił się, Thraun odczytał ukryty w nim przekaz. Zdrada. Thraun siedział przy płonących szczątkach i wył, nie zwracając uwagi na otaczających go wrogów. Nie obchodziło go, czy zostanie zaatakowany, czy też nie. Zawiódł. Stado zginęło, i to przez jego instynkty. Zawiódł, podobnie jak wcześniej zawiódł... W jego zrozpaczonym umyśle pojawił się przebłysk głęboko ukrytego wspomnienia. Niedużego człowieka. Członka ludzkiego stada, zakrytego bielą, z zamkniętymi oczami i nieruchomą piersią. Zagubiony Thraun nie miał siły do zemsty ani do ucieczki. Leżał więc, ostatni strażnik martwego stada, i przyglądał się, jak ofiary i jeźdźcy przepływają wokół, jakby jego oczy widziały wszystko w zwolnionym tempie. I z każdym uderzeniem serca jedno słowo nabierało mocy i znaczenia. W głębi duszy wiedział, że nie może go zignorować. Przypomnij sobie. * * * Arlen odwracał się w siodle to w jedną, to w drugą stronę, próbując narzucić jakiś porządek. Jego ludzie wysypali się na nabrzeże i kiedy minęli płonące i zawalone budynki, ujrzeli trwającą w najlepsze bitwę. Kawaleria kolegiów walczyła z Protektorami, a gwałtowność tego przesuwającego się wzdłuż doków starcia była przerażająca. Mężczyźni ryczeli, konie rżały, a zaklęcia uderzały we wszystkie strony, rozbłyskując na tarczach lub z całą mocą dopadając nieszczęsne ofiary. Dym z płonącego drewna i ciał wywoływał łzawienie oczu. Miecze uderzały o siebie lub o pancerze, ich brzęk odbijał się echem we wszystkie strony, a w blasku pożarów ogromny strumień rozcieńczonej przez deszcz krwi płynął w stronę morza, ludzie i konie brodzili w nim. Wiąz Oceanu wypływał z portu pod pełnymi żaglami, po lewej zaś, w pobliżu Słońca Calaius i przed zawalonymi magazynami, na tle wznoszących się na setki stóp w niebo płomieni trwała bitwa. Hałas był ogłuszający, a widok przerażający, i Arlen nie miał pojęcia, jak to powstrzymać. Wszędzie wokół mieszkańcy jego miasta poddawali się, ich odwaga topniała na widok otaczającej ich śmierci. Ale Arlen nie mógł mieć do nich pretensji. Kiedy tylko jego strażnicy utworzyli szyk obronny, zostali zaatakowani z dwóch stron. Niektórzy padli ofiarą Protektorów wyrąbujących sobie drogę z powrotem do centrum miasta, a inni Dordovańczyków, którzy pragnęli ich powstrzymać. W końcu lord wycofał się i teraz niedobitki oczekiwały od niego pomocy. Jeden z mężczyzn, którego posłał, by ocenił przebieg walk w mieście, podbiegł do niego, ciężko dysząc. - Melduj - powiedział Arlen. - Wszędzie trwa walka - powiedział młodzik liczący nie więcej niż dwadzieścia wiosen i śmiertelnie przerażony. - Ogień doszedł aż do więzienia i Dzielnicy Soli. Jedna strona Placu Stulecia zapaliła się od ognia przyniesionego przez wiatr, ale tam też trwają walki. - Przerwał zadyszany. - Protektorzy włóczą się po całym mieście, a dordovańscy magowie rzucają na nich z dachów i okien zaklęcia. Nasi ludzie uciekają. Setki kierują się na północ, do zamku, ale nie sądzę, by tam się zatrzymali. Wygląda na to, że wszystko się wali. Co zrobimy, mój panie? Młodzik spoglądał na niego z błaganiem w oczach. Arlen miał ochotę ryknąć, że nie ma pojęcia. Cokolwiek zrobią i tak nie mogą powstrzymać walk, które wyrwały się spod kontroli, podobnie jak pożerający budynki ogień. Było ich zbyt wielu. Setki wrogów walczyło w dokach i w mieście, a on miał pod ręką najwyżej trzydziestu przestraszonych mężczyzn. Niczego nie mogli zrobić, ale mimo to musiał ich pchnąć do jakiegoś działania. Musieli coś robić. - Słuchajcie, ludzie! - krzyknął. - Wynośmy się z doków. Stworzymy bezpieczną strefę na placu. Niech nasi ludzie mają dokąd uciekać, a potem odprowadzimy ich do zamku. Zapomnijmy o tych bydlakach, niech się nawzajem pozabijają. Uratujmy nasze rodziny. Ruszajmy! Zawrócił konia i zaczął iść, poczucie winy ciążyło mu niczym ołowiany ciężar na plecach. Wprawdzie kilku ludzi uratował, lecz miał przerażającą świadomość, że stracił panowanie nad swoim miastem. Zastanawiał się, jak wielu z nich uświadomi to sobie, gdy minie ulga po wydostaniu się z doków. Jeśli Protektorzy i Dordovańczycy zechcą zniszczyć Arlen, on nie będzie w stanie ich powstrzymać. * * * - Bezimienny! - ryknął Hirad. - Nie! Rzucił się w stronę kawalerzysty, który powalił jego przyjaciela. Dordovańczyk właśnie zawracał konia i jego ciało było doskonałym celem ataku. Hirad wyskoczył w powietrze i opuścił miecz na szyję mężczyzny. Bezgłowe ciało poleciało do tyłu. Hirad podbiegł do Bezimiennego. Stanął nad nim, bojąc się spojrzeć w dół, aby nie zobaczyć, że potężny mężczyzna nie żyje. Już raz to widział, drugi raz byłby nie do zniesienia. - Aeb! Protektorzy! - krzyknął. - Na pomoc! Ale oni już rzucili się do ataku. Broń przecinała ze świstem powietrze, Protektorzy wbili się w kawalerię, ich topory uderzały w konie, miecze zaś parowały rozpaczliwe ciosy, po czym rozcinały jeźdźców. Dwaj Dordovańczycy rzucili się na Hirada, widząc w nim łatwy cel - bezbronny mężczyzna próbujący pomóc powalonemu przyjacielowi. Ale pierwszy z nich stracił nogę, gdy Hirad uchylił się przed ciosem, a drugi konia. Później byli już przy nim Protektorzy, tworząc krąg, który zapewniał Bezimiennemu bezpieczeństwo. - Ilkar, obejrzyj go! - zawołał barbarzyńca, parując pchnięcie mieczem. Potem chwycił jeźdźca za ramię i ściągnął go z konia, a wtedy Aeb wbił topór w jego niczym nie chroniony brzuch. - Jestem, Hirad. Nie przerywaj sobie - powiedział Ilkar. Serce Hirada waliło dziko, każdy mięsień ciała błagał go o zgodę na rzucenie się prosto na kawalerię, pozwolenie, by opanowała go żądza krwi i by mógł sprawdzić, iłu wrogów zdoła zabić, zanim oni jego zabiją. Nie poddał się jednak temu pragnieniu, zmusił się do pomyślenia o człowieku, którego bronił. - Nadal żyje, ale jest źle. Hirad, potrzebuję Densera. I to szybko. - Zostaw to mnie - powiedział Hirad, a jego ciało przepełniła energia. - Aeb, musimy przerwać ich szyk. I z przodu, i z tyłu. - Tak, rozumiem. Pójdziemy z tobą. Hirad podniósł wzrok i zobaczył, że Dordovańczycy szykują się do kolejnego ataku. Na ziemi było ze dwadzieścia ciał, a dodatkową przeszkodę stanowiły leżące konie, martwe lub ranne. Szarża nie będzie łatwa i Hirad miał zamiar wykorzystać to na swoją korzyść. Protektorzy stali i czekali, cisi i nieruchomi. Wśród nich niewiele było ofiar. Nadszedł czas. - Idziemy! Hirad ruszył szybko w stronę kawalerii Dordover. Słyszał kroki idących za nim Protektorów. Od strony konnicy zabrzmiał krzyk, to jeźdźcy walczyli z końmi, które nie chciały jechać w stronę prowadzonych przez Hirada zamaskowanych zabójców. Opuszczały łby, czując zapach krwi zmarłych i umierających, a ich podkowy ślizgały się na śliskich kamieniach. Barbarzyńca biegł dalej. Kierując się prosto w stronę jakiegoś kawalerzysty, ujrzał, jak mężczyzna podnosi ostrze. Przeskoczył nad poruszanym drgawkami ciałem konia, a potem przeturlał się na lewo, lądując za jeźdźcem. Podniósł się, okręcił i wbił mu miecz w okolicy nerek, nim ten zdążył się obrócić. Spojrzał w stronę Protektorów. Stanowili doskonały przykład zorganizowanej dzikości. Ustawiali się dwójkami i trójkami na jednego przeciwnika, po czym koń i jeździec byli jednocześnie atakowani. Nie widząc w pobliżu żadnego wroga, Hirad przez kilka uderzeń serca obserwował trio Protektorów w działaniu. Jeden przykucnął i zatopił topór w zadzie konia, drugi przeciął mieczem szyję zwierzęcia, a trzeci sparował toporem rozpaczliwy cios jeźdźca, po czym wypatroszył go mieczem. Wszystko to skończyło się, nim Hirad zdołał nabrać tchu. Wyglądało to jak atak stada wilków. Thraun. Hirad przypomniał sobie wycie wilków, które słyszał, gdy stał nad ciałem Bezimiennego. Podczas gdy Protektorzy dalej zajmowali się Dordovańczykami, on zatoczył pełny krąg, szukając śladów obecności stada, lecz nigdzie go nie zobaczył. Na zachodzie, wzdłuż doku i w pobliżu miejsca postojowego opuszczonego przez Wiąz Oceanu kawaleria Lystern i Dordover została rozproszona, a ostatni broniący się byli wykańczani przez grupy Protektorów dowodzonych przez konnych magów. W okolicach drugiego statku nadal trwała rzeź. Protektorzy szybko przerwali wszelki opór i teraz sprawdzali każde leżące ciało, wykańczając tych, którzy jeszcze oddychali. Poza tym doki były puste. Nagle Hirad uświadomił sobie, dlaczego Bezimienny jest tak blisko śmierci. Krucy pozwolili na rozdzielenie ich i rozbicie. A przysięgali, że nigdy do tego nie dopuszczą. - Denser! - zawołał Hirad. - Darrick! Gdzie jesteście? Wiatr porwał jego głos, ale zagłuszył go padający deszcz oraz trzask płomieni rozprzestrzeniających się w stronę Placu Stulecia, podsycanych przez wichurę. - Denser! Jesteś potrzebny! Spojrzał w stronę statku i skrzywił się. Na pokładzie panował nienaturalny spokój. Stojąca przedtem przy linach załoga zniknęła. Pozostały tylko kołyszące się dziko i oświetlające pusty dok latarnie. Hirad pomaszerował w stronę statku. - Denser! - ryknął po raz trzeci. - Proszę! Bezimienny jest ranny. Denser! - Bogowie, gdzie on jest? Odwrócił się i ruszył w stronę Ilkara i Bezimiennego. - Ilkar, co z nim? - Nie za dobrze. Znajdź szybko Densera. Na statku coś się poruszyło, otworzyły się drzwi i wyszła z nich jakaś postać. - Co się dzieje? - Denser rozejrzał się bo nabrzeżu, a ujrzawszy rozproszoną kawalerię i goniących ją Protektorów, uniósł brwi. - Bogowie, chyba miałeś zatyczki w uszach. Chodzi o Bezimiennego, jest ranny. Jesteś potrzebny Ilkarowi. - Hirad wskazał na elfa klęczącego nad leżącym Bezimiennym, którego twarz w świetle ogni była biała. - Szybko! Denser rzucił jakieś zaklęcie i sfrunął z pokładu statku na Skrzydłach-Cienia. Hirad patrzył, jak mag leci przez dym, który niczym niska chmura unosił się nad Arlen. Zaczął biec z powrotem w stronę rannego mężczyzny, nawet nie zastanawiając się, skąd Denser wziął się na pokładzie statku ani gdzie jest Darrick. W tej chwili nie miało to znaczenia. Walki w dokach niemal ustały, ale słychać było jeszcze odgłosy bitwy dochodzące z głębi miasta, gdzie Protektorzy poszukiwali ostatnich ocalałych Dordovańczyków. Hirad widział też ludzi, pewnie strażników Arlena włóczących się bez celu wśród ciał lub wpatrujących się w ogrzewające zimną noc pożary. Padał ciągle ulewny deszcz, a wicher z całą mocą siekł brzeg. Hirad czuł się wyczerpany. Minęło wiele czasu, odkąd musiał tak biec i walczyć, i choć bitwa nie trwała długo, była bardzo ciężka. Co więcej, widział, jak Bezimienny został ranny, a potem przynaglające gesty Ilkara, gdy Denser wylądował obok niego, świadczące, że rana jest poważna. Najpewniej śmiertelna, jeśli nie pomogą mu zaklęcia. Hirad schował miecz do pochwy i zwolnił. - Hirad! - To Aeb. Protektor szedł w jego stronę, broń miał już z powrotem na plecach. - O co chodzi? - Chodź ze mną. Hirad spojrzał na Ilkara i Densera. Obaj mężczyźni koncentrowali się na rzucanych zaklęciach. Niczego nie mógł zrobić, więc tylko wzruszył ramionami. - Prowadź. Aeb odwrócił się na pięcie. Gdy zbliżali się do dymiącej czarnej masy, dwaj inni Protektorzy podnieśli się i wycofali. Hirad skrzywił się i przyspieszył kroku. Były to dymiące ciała wilków, deszcz syczał na ich zwęglonych trupach. - Nie wierzę w to - mruknął, a Aeb położył mu rękę na ramieniu. - Dla nich niczego już nie możesz zrobić. Ale możesz dla zmiennokształtnego. Hirad spojrzał na pozbawioną wyrazu maskę Aeba. - Powtórz to. - Zmiennokształtny. - Aeb wskazał na leżącą obok postać, którą Hirad uznał za kolejnego trupa. Jej biała twarz wpatrywała się w niebo. - Na spadających bogów. - Hirad opadł na kolana, nie zwracając uwagi na to, że wszędzie wokół jest krew i woda. Postać leżąca pod płaszczem leżała skulona w pozycji embrionalnej. Protektorzy wsunęli pod nią drugi płaszcz i podwinęli końce, by ochronić ją przed zimnem. Z odkrytej głowy spływały długie blond włosy z brązowymi plamkami, a twarz pokrywało delikatne futro długości może pół cala. Jedynie nos i oczy nie były nim porośnięte. Fragmenty odkrytej skóry zdawały się starsze, a uszy długie i bardziej elfie niż ludzkie. Hirad położył dłoń na drżącym ciele i pochylił głowę. Thraun. - Bogowie, jakże ty musisz cierpieć, stary przyjacielu - wyszeptał i podniósł wzrok na Aeba. Protektor wpatrywał się w Bezimiennego. Jego charakterystyczny bezruch zakłócało powtarzające się zaciskanie i rozluźnianie pięści. - Jeśli ktoś może go uratować, to tylko Denser i Ilkar - powiedział Hirad. - Zawiedliśmy go. Hirad pokiwał głową, oblała go fala poczucia winy. - Wszyscy go zawiedliśmy. Znów przyjrzał się nabrzeżu. Dźwigi były zniszczone, magazyny spalone, a przejścia i drogi usłane trupami. To nie jest dobre miejsce dla chorych. - Musimy ich obu przenieść - powiedział. - W Arlen są szpitale. - Ale one są pełne, jeśli nie zostały zniszczone - sprzeciwił się Hirad. - Nie, Thraun nie może być leczony w taki sposób, a poza tym oni obaj są Krukami. Nie zostawię ich tutaj. - Rozumiem. Barbarzyńca spojrzał w stronę statku. Wciąż panował na nim nienaturalny spokój. - Pomóż mi i przyprowadź swoich braci. Pora wejść na pokład. Aeb nic nie powiedział, tylko pokiwał głową i przykucnął. Podniósł otulonego płaszczami Thrauna i przełożył go ostrożnie przez prawe ramię. Podniósł się właściwie bez trudu. - Poradzisz sobie? Aeb pokiwał głową i zaczął iść. - Jesteś pewien? - Thraun był potężnym mężczyzną. - Tak - potwierdził Aeb. - Xye pomoże nieść Sola. Hirad podbiegł w stronę Ilkara i Densera, niezbyt wyraźnie rejestrując stukot kopyt, który wciąż rozbrzmiewał w mieście i niósł się ponad szumem wichury i rykiem pożarów. - Czy możecie...? - Wskazał bezradnie na leżącą postać, po raz pierwszy widząc przerażającą ranę Bezimiennego, którą spowodował dordovański topór wbity w biodro mężczyzny. - Przeżyje - powiedział Denser, dysząc ciężko, jakby przebiegł z dziesięć mil. - Ale wątpię, by był w stanie chodzić. - Ale on nie może... Przerwał i przechylił głowę. Odgłos kopyt stawał się głośniejszy, coraz głośniejszy i szybszy. Odwrócił się w stronę źródła dźwięku i poprzez zasłonę dymu między dwoma zrujnowanymi magazynami ujrzał samotnego jeźdźca, Dordovańczyka. Zmierzał w stronę Słońca Calaius, ale na widok Aeba odwrócił się, ryknął z wściekłością i pogalopował w kierunku Protektora. Hirad zaczął biec, ale już widział, że nie zdąży na czas. Aeb był osamotniony, na dodatek dźwigał Thrauna, a ten stanowił, całkiem dosłownie, martwy ciężar. Inni Protektorzy też ruszyli na pomoc, ale znajdowali się zbyt daleko. Aeb zatrzymał się, uklęknął i ostrożnie położył swojego podopiecznego na ziemię, choć musiał wiedzieć, że może go to kosztować życie. Hirad uświadomił sobie, że z drugiej strony być może śmierć będzie wyzwoleniem dla jego duszy. Jeździec zbliżał się z uniesionym ostrzem, lecz nagle gwałtownie wyprostował się i chwycił za strzałę wystającą z jego szyi, po czym wypadł z siodła. Pozbawiony jeźdźca koń ominął klęczącego Protektora i pogalopował prosto na nabrzeże. Aeb spojrzał tylko na niedoszłego napastnika, po czym znów uniósł Thrauna i ruszył dalej, tym razem otoczony przez grupę Protektorów. - Ilkar, to nie jest bezpieczne miejsce - rzekł Hirad. - Musimy przenieść go na pokład statku. - Na pokład? - zabrzmiał zmęczony głos elfa. - No dobrze, idziemy. Hirad uśmiechnął się i skierował wzrok na rannego kawalerzystę. Ciałem mężczyzny targały przedśmiertne drgawki, krew powoli wypływała na kamień. Bełt trafił go kilka cali poniżej ucha. Barbarzyńca pokiwał głową i spojrzał w stronę, z której prawdopodobnie padł strzał. - Pokaż się - powiedział, nie spodziewając się żadnej reakcji. Z cienia natychmiast wyłoniła się postać z szeroko rozłożonymi ramionami. Poruszała się płynnie, i to właśnie gracja ruchów zdradziła, nim Hirad ujrzał kształt jej twarzy i uszy, że jest przedstawicielem rasy elfów. - Dobry strzał. - Hirad uniósł dłoń i elf zatrzymał się. - Mierzyłam w oko - zabrzmiał kobiecy głos. - Przeklęta kusza Czarnych Skrzydeł. Nie da się z niej dobrze wycelować. - W takim razie dziękuję, że tak dobrze spudłowałaś - powiedział Hirad. - Muszę poznać twoje imię i dowiedzieć się, co tu robisz. Nie jesteś jednym z poddanych Arlena, prawda? - Nie. - Elfka uśmiechnęła się, lecz nie był to wesoły uśmiech. - Jestem Ren’erei. Należę do Gildii Drech i właśnie straciłam Erienne, która trafiła w ręce mojego najgorszego wroga. Szukaliśmy ciebie, Hiradzie Coldheart. Ciebie, Densera i Kruków. Hirad zrobił krok do przodu i wyciągnął dłoń, którą Ren’erei uścisnęła. - Chyba powinnaś poznać pozostałych. * * * Wszystko skończyło się tak szybko, jakby ktoś nacisnął jakąś dźwignię. Jeszcze przed chwilą przeklęci Protektorzy szaleli po jego mieście, tropiąc i zabijając kawalerzystów z Dordover, a zaraz potem utworzyli zdyscyplinowany szyk i wymaszerowali z miasta, pozostawiając swoich zmarłych bez masek. Ich magowie nawet nie obejrzeli się na zniszczenia, których dokonali. To pozostawili Arlenowi. Myśl o tym, co stało się w jego dokach, była zbyt przerażająca, by się nad nią dłużej zastanawiać. Deszcz wciąż padał strumieniami, grzmoty niszczyły wszelką nadzieję na poprawę sytuacji, a on stał w kręgu piekieł. Na Placu Stulecia szalały pożary, słychać było jęki rannych i przerażonych. Koń Arlena leżał martwy u jego stóp, a sam lord miał złamane ramię oraz zakrwawioną i posiniaczoną twarz. Za jego plecami wybuchały kolejne pożary, więc zarządził wyburzenie wszystkich budynków, by powstrzymać rozprzestrzenianie się ognia na północ, w stronę zamku. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział mieszkańców miasta, jak wędrują niczym duchy, wpatrując się z otwartymi ustami w ruiny, w jakie obróciło się ich życie. Żołnierze kolegiów i magowie najechali jego miasto i w mniej niż w godzinę spalili je tak, że pozostały tylko zgliszcza. Darrick miał rację, Protektorów należało się obawiać. To nie są ludzie. Demony, które nad nimi panują, zatroszczyły się o to. A magowie, którzy z nimi przyjechali, byli jeszcze gorsi. Mieli dusze, a jednak widział, jak w imię magii wywoływali piekło, w którym zginęło wielu niewinnych ludzi, zamrożonych albo spalonych. Widział, jak podpalali budynki, żeby przestraszyć konie, jak spuszczali na ulice grad, żeby zabijać zwierzęta i ludzi, widział ogień padający jak deszcz z nieba, by wywołać panikę i jeszcze więcej cierpienia. - Dlaczego tutaj? - wyszeptał. - Dlaczego moje miasto? Miecz Arlena wypadł z jego palców, a on sam osunął się na ziemię pośrodku placu, modląc się, by noc trwała wiecznie, żeby nie musiał patrzeć rankiem na popioły. Jak śmieli dokonać takich zniszczeń? Cóż to za arogancja uznać, że mogą potraktować jego miasto jako pole bitwy dla swoich utarczek! Uniósł dłonie do twarzy i zapłakał, zupełnie pozbawiony energii i całkowicie upokorzony. Ale przynajmniej wiedział, kogo o to obwiniać. To magia rozpoczęła upadek Balai i to magia wywołała bitwę, która zniszczyła wszystko, na co pracował przez całe swoje życie. Ale nadejdzie dzień rozliczenia. Nie dzisiaj, nie jutro, ale nadejdzie. I wtedy wszyscy używający magii będą cierpieć za to, co zniszczyli tak łatwo i z taką pogardą. Być może ten bydlak Selik i jego Czarne Skrzydła mieli jednak rację. Kolegia zbyt długo się wywyższały, dlatego muszą zostać zestrzelone ze swoich dumnych wież. Siedząc w błocie, oblewany deszczem padającym z nienaturalnego nieba i otoczony płonącymi budynkami lord Arlen przysiągł, że sam wystrzeli jako pierwszy. Rozdział 27 Darrick i Denser opanowali Słońce Calaius. Ciemny Mag wleciał na pokład - niosąc, na szczęście na niezbyt dużą odległość, ciężkiego generała - i wylądował elegancko pośrodku głównego pokładu. Udając Dordovańczyków, udało im się dotrzeć aż na pokład sterowy. Tam Darrick, niemal przepraszając, przystawił kapitanowi miecz do szyi i zachęcił go do wysłania załogi pod pokład. Przez cały ten czas Denser stał za nim, a dla podkreślenia powagi sytuacji trzymał w dłoniach zaczątki Kuli-Płomieni. Potem trap został na chwilę opuszczony, by umożliwić Krukom i dwudziestu ośmiu Protektorom wejście na pokład, a załogę wypuszczono, by przygotowała statek do wypłynięcia. Marynarze mamrotali coś między sobą i krzywili się. Kiedy Bezimienny i Thraun leżeli już w swoich kajutach, pozostali Krucy oraz Darrick i Ren’erei usiedli przy kapitańskim stole. Kapitan, wysoki i umięśniony elf o brązowych włosach, imieniem Jevin, siedział u szczytu stołu i zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał. Jedyną osobą, na którą zwracał większą uwagę, była Ren’erei. Ta dwójka przeprowadziła kilka rozmów w elfim dialekcie, którego, jak zauważył Hirad, nawet Ilkar nie rozumiał. Barbarzyńca czuł sympatię do elfki, która uratowała Aeba i Thrauna. Była poważna i spokojna i samą swoją obecnością, jak również kilkoma starannie dobranymi słowami, uspokoiła zagniewaną elfią załogę. - I ta cała dziwaczna pogoda jest winą tej jednej dziewczynki? - zapytał Jevin. - Tak - odparł Denser. - I mówicie, że jest jedną z Al-Drechar? - Uniósł brwi. - Tak - znów potwierdził Denser. - W takim razie dlaczego elfy jej nie chronią, skoro jest taka ważna? - Chronią ją - odrzekła Ren’erei - ale Gildia nie jest wystarczająco silna, dlatego musimy mieć wsparcie. Erienne potrzebowała Densera i Kruków, a to oznaczało, że musimy sprowadzić Protektorów, by pomogli nam w walce przeciw Dordovańczykom. - Oni są z Xetesku - stwierdził kapitan. - Ich cele są nie mniej egoistyczne niż Dordovańczyków. - Z wyjątkiem jednej niezwykle ważnej kwestii - sprzeciwił się Denser. - My jej nie zabijemy, my chcemy, żeby żyła i żeby jej talenty w pełni się rozwinęły. - „My” w tym przypadku oznacza Xetesk - wtrącił Ilkar. - Jesteśmy Krukami i nie pracujemy dla Xetesku. Tak się jednak składa, że nasze pragnienia w pewnym stopniu pokrywają się. Jevin pokiwał głową. - Wygląda na to, że wpadłem w ręce mniejszego zła. - Pomożesz nam? - zapytał Ilkar. - Przygotowujemy się do wypłynięcia - warknął Jevin. - Czego jeszcze sobie życzycie? - Nie o to nam chodzi - powiedział spokojnym głosem Denser. - Jest mi bardzo przykro z powodu tego, co musiałeś przejść. Chcemy, żebyś pomagał nam z własnej woli. Zostaniesz dobrze opłacony, dopilnujemy tego, ale najważniejsze, że możesz powstrzymać Dordover przed popełnieniem zbrodni przeciw Balai. I pomożesz mi uratować moją córkę. Jevin w końcu się uśmiechnął. - Lepiej niech wasza stawka będzie wysoka. - Dwa razy więcej niż obiecywali ci Dordovańczycy - zaproponował Hirad. - Wystarczy - zgodził się Jevin. - A jeśli mam być szczery, to zawsze chciałem poznać Kruków. Wyobrażałem was sobie nieco inaczej, ale tak to już jest. Moje warunki są następujące: pozwolicie mi kierować statkiem na mój sposób. Znam drogę do Ornouth i będę was pytać o radę tylko wtedy, kiedy naprawdę będę jej potrzebował. W żadnym wypadku nie zaryzykuję bezpieczeństwa statku. Natychmiast wycofacie Protektorów pod pokład, dopiero wtedy wypłyniemy. Jesteście tutaj moimi gośćmi, a nie napastnikami. Jako tacy będziecie postępować zgodnie z zasadami obowiązującymi na moim statku, z którymi podczas rejsu zapozna was pierwszy oficer. A ja zbiorę załogę i wyjaśnię im sytuację. Czy są jeszcze jakieś pytania? Wszyscy siedzący wokół stołu pokręcili głowami. - W takim razie umowa stoi. - Kapitan wyciągnął dłoń, którą w zastępstwie Bezimiennego uścisnął Hirad. Drzwi do kajuty otworzyły się i do środka zajrzał Aeb. - Generale Darrick, ktoś chce się z panem widzieć. Jeden z waszych kawalerzystów. Darrick podniósł się szybko. - Zajmę się tym. A ty, Denser, lepiej ściągnij Protektorów pod pokład, żeby statek mógł wypłynąć. Krucy wyszli za Darrickiem z kajuty, podążyli krótkim korytarzem, wspięli się po schodach z desek i wyszli na pokład. W świetle dwóch pochodni na brzegu stało pół tuzina jeźdźców. Darrick rozpoznał na przedzie Izacka. - Dowódco - odezwał się Darrick, stając przy relingu. - Czy to eskorta dla aresztowanego? Izack roześmiał się. - Nie, sir, z pewnością nie. Przynieśliśmy broń i pancerze Kruków i chcieliśmy wam zaproponować naszą służbę. - To pierwsze przyjmę z wdzięcznością, tego drugiego, niestety, nie mogę, choć jestem wzruszony waszą lojalnością. - Darrick uniósł dłoń, gdyż Izack wyraźnie miał zamiar coś powiedzieć. - Izack, jesteś świetnym żołnierzem i dobrym przyjacielem i właśnie z tych powodów nie mogę pozwolić, byś został w to zamieszany, choć bardzo chciałbym, by ktoś taki jak ty stanął u mego boku. Popełniłem zbrodnię przeciwko Lystern, choć wiem, że ty i ja nie postrzegamy tego w taki sposób. Muszę uciekać, a Lystern będzie potrzebowało takich jak ty dobrych ludzi, by wzmocnić swoją obronę. - Obronę? - Izack, dojdzie do konfliktu między kolegiami. Niezależnie od tego, kto dostanie dziecko, będą kłopoty. Ja dokonałem wyboru i moja bitwa rozegra się na Archipelagu Ornouth. Ty musisz wracać do domu i zacząć przygotowania. Spraw, by Heryst cię posłuchał. To dobry człowiek, choć czasem popełnia błędy, Dordovańczykom nie można ufać tak, jak sądził. Co ty na to? - Jeśli ty o to prosisz, generale, zrobię to. - Dziękuję, Izack. - Darrick rozluźnił się odrobinę i oparł o reling. - Uważaj na siebie. Lystern będzie cię potrzebować w nadchodzących dniach. Izack pokiwał głową. - Co mam zrobić, kiedy zapytają mnie o twoje zachowanie tej nocy? - Powiedz im prawdę. - Darrick znów się wyprostował. - Powodzenia. Kiedyś znów się spotkamy. - Mam nadzieję, sir. Powodzenia. Obrócił konia i odjechał ze swoimi ludźmi, pozostawiając na ziemi węzełek. Hirad widział wystającą ze środka rękojeść dwuręcznego miecza Bezimiennego i modlił się, by jeszcze kiedyś mógł usłyszeć jego rytmiczne stukanie o ziemię. * * * Wszelkie pozory utrzymywania tarczy już dawno minęły i Ephemere wiedziała, że ich wrogowie nadchodzą. Pytanie brzmiało tylko, czy wcześniej nadejdzie pomoc. Umęczona mana tryskała z umysłu Lyanny niczym lawa z wulkanu i była łatwa do zauważenia przez każdego obserwującego ją maga. Zniszczenia, jakie powodowała, rosły z godziny na godzinę. Kiedy elfki nie przesiadywały z Lyanną - ich wyczerpanie było tak ogromne, że teraz bywała z nią już tylko jedna z nich - spały, a potem zjadały bulion przygotowywany przez elfy z Gildii. Ephemere widziała zagubienie w każdym ich ruchu, choć elfy próbowały się uśmiechać i mówiły drobne kłamstewka o tym, jak dobrze sobie radzą. Ephemere siedziała w jadalni z fajką nabitą lemiirem w dłoni. W przylegającym do jadalni przedpokoju Myriell czuwała nad Lyanną. Zostawienie jej w sypialni nie miało sensu, w obecnym stanie i tak nie zauważyłaby różnicy, a jej umierającym opiekunkom było odrobinę łatwiej. Na twarzy starej Al-Drechar pojawił się lekki uśmiech, gdy głęboko wciągnęła ziołowy dym z fajki, czując, jak łagodzi ból, który teraz towarzyszył jej w każdym momencie. Cała czwórka spędziła tutaj wiele godzin, kłócąc się, rozmawiając, besztając się i podtrzymując na duchu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak szczęśliwe były tamte chwile. Uśmiech zniknął. Minęło pięć dni, odkąd powiedziała do Aviany kilka słów zachęty i życzyła Myriell pełnego odpoczynku snu, gdy szła do Lyanny. Przez cały ten czas nie widziała Cleress. Z każdym mijającym dniem elfki były coraz słabsze, a oznaki mijania Nocy Lyanny wcale się nie pojawiały. Mogły jedynie pocieszać się tym, że Noc przeszła w kolejną fazę, ale to oznaczało również więcej problemów. Podczas gdy wcześniej przypadkowe używanie przez umysł Lyanny jej olbrzymiego talentu sprowadzało kłopoty na jej rodzinną Balaię, teraz rozszerzyło się aż na Herendeneth. Przejawiało wprawdzie odrobinę więcej opanowania oraz ukierunkowania dziecięcej podświadomości, ale w efekcie cały Archipelag był chłostany przez wichry pod często bezchmurnym niebem. Wiatry nie pojawiały się wtedy tylko, gdy Lyanna śniła. Teraz błyskawice uderzały w ziemię ciągłym strumieniem. Fale biły o brzeg i zbliżały się na kilka jardów od domu. Wiatr bezustannie łomotał okiennicami, oknami i murami, a kiedy pojawiały się chmury, ulewny deszcz spływał z wzniesień całymi rzekami i w drodze do morza przepływał nawet przez dom. Zapach mokrego drewna, zniszczonych dywanów i rozmiękających belek ciągle przypominał o panowaniu żywiołów nad krainą Al-Drechar. Ephemere westchnęła. Jakże były naiwne. Żyły setki lat, a jednak wpadły w pułapkę przeceniania swoich możliwości, a co jeszcze gorsze, niedoceniania mocy nie wyszkolonego, lecz już przebudzonego umysłu Lyanny. Pocieszało ją jedynie to, że nawet gdyby wiedziały o tym wcześniej, niewiele mogłyby zrobić, ale może chociaż byłyby lepiej przygotowane. A to czyniłoby umieranie znacznie lżejszym. Wiekowa elfka pociągnęła jeszcze raz z fajki i odłożyła ją na stojak, gdzie za chwilę zostanie ponownie napełniona i zapalona dla Myriell. Otworzyła oczy, nie pamiętając, kiedy właściwie je zamknęła, i ujrzała stojących na lewo od niej dwóch elfów z Gildii. Ze smutkiem uświadomiła sobie, że nie pamięta ich imion, więc tylko mogła skinąć głową, że już czas. Dwaj młodzieńcy odsunęli krzesło i wzięli ją pod ręce, pomagając wstać. Powoli i z bólem ciągnęła nogę za nogą, zdecydowana, że nie pozwoli się nieść, tak jak to zrobili już trzy razy z Avianą. Wiedziała, że to głupie, ale czasami właśnie takie drobne pojedynki utrzymywały starą elfkę przy życiu. Jeden z elfów otworzył drzwi do prowizorycznej sypialni i weszli w łagodne zielone światło lampy. Po lewej stronie zasłonięte okno wychodzące na cichy zakątek było odrobinę uchylone. Choć wiatr uderzał o wyspę, do komnaty wpadała jedynie odświeżająca bryza. Wkrótce nadejdzie świt, ale zasłony pozostaną opuszczone. Tak jest łatwiej się koncentrować. Lyanna leżała na plecach na łóżku, które dla niej przynieśli. Od sześciu dni nie otwierała oczu, poddała się wkrótce po tym, jak Erienne wyruszyła na poszukiwanie Densera i Kruków. Na stoliku przy łóżku była jej ulubiona lalka i szklanka wody - symbole nadziei i wiary, że przejdzie przez Noc. Ale raz za razem elfki zmieniały nie tkniętą wodę, a lalka pokrywała się kurzem. Elfy posadziły Ephemere na krawędzi łóżka, a ona pochyliła się do przodu i pogładziła włosy Lyanny. W tej chwili twarz dziecka była chłodna i sucha, ale wkrótce ciałem dziewczynki zaczną wstrząsać dreszcze, gdyż będą ją dręczyć upiory, których Al- Drechar nie mogą nawet osłabić. Elfy z Gildii były niezmordowane. Codziennie ją kąpały, zmieniały zabrudzoną pościel, karmiły bulionem, wywołując odruch przełykania głaskaniem po gardle. - Biedna mała - szepnęła Ephemere. Pocałowała Lyannę w czoło i pokazała elfom, że chce się podnieść. Elfy pomogły jej usiąść na dwuosobowej sofie obok Myriell, pokazała gestem, że mogą już odejść. Gdy drzwi się zamknęły, przez chwilę modliła się, by mogła przeżyć do rana i poczuć dotyk umysłu Aviany, gdy siostra przyjdzie ją zmienić. Teraz ona zastąpi Myriell. Dostroiła się do spektrum many, aby stawić czoła burzy. Gdy nurkowała w stronę umysłu Lyanny i tarczy, którą utrzymywała wokół niego Myriell, wichura na zewnątrz zdawała się w porównaniu z tym, co odczuwała, jedynie dmuchnięciem w policzek. Deszcz i grzmoty były niczym odległe, uspokajające echa, a błyskawice niczym blask dogasającej świecy. Ephemere czuła, jak moc burzy many napina skórę jej twarzy, szarpie za włosy i wyciska łzy z oczu. Chaotyczne strumienie przeplatały się niczym nieskończony tunel o barwie głębokiego brązu, na którym pojawiały się błyski żółci, pomarańczu, zieleni i granatu, a Ephemere spadała ku jego centrum. Nie była jednak całkiem bezradna. W tunelu było światło, słabe, lecz pulsujące. To umysł Myriell. Ephemere próbowała go dosięgnąć, chroniąc się za kulą ochronnej many i odpychając od siebie ryczącą magię Dziecka Nocy, by jej całkowicie nie zniszczyła. Pragnęła ciepła kontaktu, a gdy je odnalazła, stopiła się z siostrą w jedność i poczuła odwzajemnioną radość dotyku. Ephemere czuła wyczerpanie Myriell, lecz jeszcze silniejsza od niego była determinacja, by nie zawieść Lyanny. Przesunęła swoją świadomość, by przejąć część napięcia od Myriell, ciężko dysząc, gdyż umysłowa tarcza otaczająca Lyannę groziła rozerwaniem. Narzuciła swoją wolę, przekazując energię kształtowi many tak długo, aż w końcu się ustabilizowała. Dopiero wtedy skierowała uwagę na siostrę. - Jestem tu, Myra - powiedziała. - Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz. - Idź spać. - Bądź ostrożna, Ephy. Wcale nie robi się łatwiej. - Wiem, Myra, wiem. - Kocham cię, Ephy - powiedziała Myriell, wycofując się. Myriell odeszła i Ephemere poczuła się osamotniona, jej serce zaczęło gwałtownie bić, przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Ale dla Lyanny było to o wiele, wiele gorsze. Takie małe dziecko, oddzielone nie tylko od matki, ale i od swoich zmysłów, żyjące w czarnym świecie nocy, gdzie niepohamowana mana nieustannie atakuje jej delikatny umysł. A umysł Lyanny był jak magnes ściągający olbrzymie ilości magicznej esencji, ale niezdolny kształtować jej ani pojąć tego, co wywoływała. Podczas gdy ona spoczywała w Nocy, jej umysł eksperymentował, próbował opanować to, czego pragnął, i z zadziwiającą mocą wyrzucał z siebie kształty many, ponieważ nie umiał jej opanować. Aby przeżyć, będzie musiała nauczyć się tego. Ephemere i pozostałe Al-Drechar usiłowały chronić dziewczynkę przed tym, czego nie potrafiła jeszcze opanować ani przekształcić. Zderzające się kształty stanowiły wielkie zagrożenie, gdy się rozpadały, dlatego trzeba je było najpierw usunąć z miejsca, gdzie mogły wywołać katastrofę, a następnie zapewnić im ujście. Oznaczało to znoszenie ciosu za ciosem na wpół ukształtowanej magii, a każdy taki cios kruszył ich umysły. Każdy w pełni utworzony kształt musiał zostać wypuszczony, mimo iż wywoływał zniszczenia na Balai, a teraz także i Ornouth. Ale trzeba było to znieść, aby nadeszła Jedność. Ephemere zapłakała. Wyczuwała jęki Lyanny przepływające przez manę i było to jedyne ludzkie uczucie w pierwotnym chaosie, jaki tworzyła. Elfka zaś nie mogła jej odpowiedzieć, nie mogła otoczyć ramionami istoty, której tam nie było, i pocieszyć jej. Mogła tylko odpychać niebezpieczną magiczną energię, którą prowokowała Lyanna. Ale z każdym ciosem spadającym na jej tarczę Ephemere słabła, choć jednocześnie z każdym oddechem wzrastało jej zdecydowanie. Ale to nie dlatego płakała. Wiedziała, że musi znosić to, czym rzuca w nią Dziecko Nocy, płakała, gdyż nie wiedziała, czy Erienne wróci na czas. A jeśli nie wróci, cały świat zginie i jej cierpienia pójdą na marne. * * * Erienne dosłownie nie mogła uwierzyć własnym oczom. Choć Selik dawał jej do zrozumienia, że towarzyszą mu magowie, nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewała się, że znajdzie się przed obliczem mężczyzny, który teraz wszedł do jej kajuty. Potrząsnęła głową, drżąc na myśl o tym, co to znaczy. To nie był jakiś renegat z Dordover, lecz sam Starszy Sekretarz jej ukochanego kolegium. Mężczyzna otaczany szacunkiem, mężczyzna, którego znała całe życie, wierzyła mu i ufała. - Erienne, proszę, nie osądzaj mnie zbyt pochopnie. Słowa Beriana sprawiły, że poczuła się chora. Cieszyła się, że siedzi, bo inaczej chyba by upadła. Nie miała pojęcia, jak zareagować ani co powiedzieć. Wiedziała tylko, że obecność Beriana wywołuje w niej odrazę, a ogrom zdrady, jaką oznaczała jego obecność, był zaiste przytłaczający. Wzdrygnęła się i odwróciła głowę. - Nie odzywaj się do mnie - wychrypiała, czując w ustach posmak żółci. - Nawet na mnie nie patrz. Wzbudzasz we mnie odrazę. - Proszę, Erienne - powtórzył Berian. - Musieliśmy cię odnaleźć. Martwimy się o ciebie i Lyannę. - Jak śmiesz mnie okłamywać! - Oczy Erienne płonęły, przepełniała ją wściekłość. - Stoisz obok mordercy moich dzieci. Dordovańskich dzieci. Jak mogłeś! Berian spojrzał z ukosa na Selika. - Oni wiedzieli, gdzie można cię odnaleźć - powiedział łagodnie. - A my chcieliśmy się upewnić, że nie stanie się wam nic złego. - Kłamca! - Erienne zerwała się i uderzyła Beriana w twarz, zanim Selik zdążył ją odciągnąć i z powrotem pchnąć na łóżko. - Uspokój się - wycedził. - Spokój?! - wrzasnęła. - Na wielkich płonących bogów, sprowadziłam siebie i córkę do piekła. - Wskazała palcem na Beriana. - I ciebie, ty zdrajco. Już jesteś martwy. Przysięgam. Zdradziłeś wszystko i przyłączyłeś się do Łowców Czarownic, żeby odnaleźć swoich i ich zabić. Opuściła głowę na pierś. Jej wściekłość zniknęła. Przepełniła ją bezradność, po policzkach popłynęły łzy. Wszystko, w co wierzyła, zmieniło się w popioły u jej stóp. - Jak mogłeś? - wyszeptała. - Twoja córka jest zagrożeniem dla Balai - odrzekł Berian, a w jego głosie nie było już łagodności. - I jest zwiastunem zagłady Dordover. Naprawdę sądziłaś, że pozwolimy ci tak po prostu doprowadzić ją do Jedności? Ona musi być kontrolowana przez Dordover, by nasze kolegium przetrwało. To ty jesteś zdrajcą, Erienne Malanvai. Ja uratuję moje kolegium. Ty doprowadziłabyś do jego upadku. Erienne potrząsnęła głową. - Nie - udało jej się powiedzieć przez łzy. - Nie, niczego nie rozumiesz. - Rozumiem, Erienne, rozumiem aż za dobrze. Usłyszała oddalające się kroki, drzwi zamknęły się, trzasnął zamek. Erienne nigdy nie rozważała okoliczności swojej śmierci. Nigdy nie zastanawiała się, czy będzie świadoma jej nieuchronności, co powie, jak zareaguje, jak będzie się czuła. I oto śmierć nadchodziła, ale było jeszcze gorzej, ponieważ nie umierała sama. Jednocześnie przypieczętowywała los swojej córki. Czuła się dziwnie, jakby patrzyła na wszystko z dużej odległości, jakby jej życie stało się podwójne, rzeczywiste i jednocześnie sennie nierzeczywiste. Wiedziała, że Selik jej nie dotknie, póki nie dotrą do Herendeneth. Jeżeli Krucy przeżyli, będą ją gonić. A Berian, który ją zdradził, płynie razem z nią i pomaga przygotować jej śmierć. Czuła, jak statek się porusza, wiedziała, że znajdują się w kanale prowadzącym do zatoki Arlen, ale nie wiadomo dlaczego nie mogła tego powiązać ze swoją sytuacją. Jakaś jej część wciąż wierzyła, że zaraz się obudzi i zobaczy patrzącego na nią Densera. Oczywiście próbowała rzucać zaklęcia. Tylko w taki sposób mogła zjednoczyć się ze wszystkim, co znała. Ale choć odzyskiwała swoje umiejętności, nie miała jeszcze wystarczająco dużo siły, by próbować tworzyć skomplikowane kształty. A nawet gdyby mogła, jej kajutę okrywała dordovańska tarcza, która odcinała ją od magii. Nalała sobie puchar wody i wyjrzała przez małe okienko. Poprzez deszcz widziała czerwoną smugę na niebie nad Arlen, oznaczającą, że nadal szaleją tam pożary. Przytrzymała się parapetu, gdyż statek zakołysał się. Wiatr był w porywach bardzo silny i Wiąz Oceanu na pewno nie płynął pod pełnym żaglem. Nie mogła jednak być pewna, bo Selik nie pozwalał jej wyjść na pokład. Usiadła na łóżku, wypiła wodę i odstawiła puchar na stolik. Statek znów zakołysał się i naczynie spadło na podłogę. Zostawiła je tam. Próbując nie myśleć o warunkach na zewnątrz, deszczu bijącym się w okienną szybę i wyjącym wietrze, Erienne zaczęła się zastanawiać, czy cokolwiek może w tej sytuacji zrobić. Najlepszym rozwiązaniem byłaby magia, ale ona dopiero zaczynała badać otaczającą ją tarczę. Była silna, pewnie stworzyło ją trzech dordovańskich zdrajców, i bez wątpienia przez cały czas ktoś jej pilnował, aby Erienne nie próbowała naruszyć jej struktury. Gdyby odnalazła jakąś słabość, mogłaby natychmiast zadziałać. W świecie materialnym istniały dwie drogi ucieczki, ale żadna z nich nie była dla niej dostępna. Drzwi do kajuty były zamknięte na zamek, a na zewnątrz stali dwaj strażnicy. Nawet nie pomyślała, by ich zaatakować, choć stali wewnątrz jej tarczy. W końcu co by jej to dało? Okno zaś zostało zabite gwoździami, a gdyby nawet udało się je otworzyć, skok do wody na pewno skończyłby się utonięciem. A jednak samobójstwo mogło się stać rozwiązaniem, które powinna rozważyć. Gdyby umarła, załoga Wiązu Oceanu nie miałaby już powodu, by płynąć dalej. Ale to dałoby Al- Drechar jedynie trochę czasu. Otaczające Herendeneth zaklęcia ochronne były tak osłabione, że wyspa nie pozostałaby na zawsze ukryta - o ile jeszcze jej lokalizacja była tajemnicą - i mimo zdradzieckich wód Lyanna w końcu zostałaby odnaleziona. Statek znów podskoczył i zadrżał, gdy wpadł na boczną falę. Erienne wiedziała, że zbliżają się do ujścia rzeki Arl i że przedostanie się tamtędy może być nieprzyjemne, gdyż powstające przy przypływie lub odpływie wzburzone fale są trudne do przebycia. Wiedziała już, co ich czeka na otwartym morzu. Czuła się tak, jakby się w środku zapadała. Miała ochotę wyzbyć się własnej woli i pozwolić, by nadchodzące wydarzenia przepłynęły ponad nią, ale w głębi duszy kryła się wiara. Wiara, że Lyanna, jej śliczna córeczka, żyje i ktoś jej pomoże, uratuje ją. Trzymała się kurczowo tej wiary, gdyż tylko ona jej pozostała. Minie przynajmniej siedem dni, nim dotrą do Herendeneth, więc złożyła swoje życie w cudzych rękach. Nie Dordover, nie męża, lecz kogoś znacznie potężniejszego od tego wszystkiego, co się przeciw niej sprzysięgło. Wiedziała, że oni nie poddadzą się, dopóki choć jeden z nich będzie miał wystarczająco dużo siły, by walczyć. Krucy. Rozdział 28 Zaczęło się wiele dni temu od powodzi, ale właściwie nikt nie zwrócił na to uwagi. W czasie powodzi nikt nie zginął, nie było też wielu rannych. Od napływających uciekinierów słyszeli opowieści o zalaniu samotnych gospodarstw, nadmorskich miasteczek i wiosek nad jeziorami. Teraz jednak ludzie nie przybywali do miasta, lecz z niego uciekali. Diera wybiegła ze swojego pokoju, przyciskając płaczącego Jonasa do piersi. To było coś gorszego niż zwykły huragan miało tak wielką siłę uderzenia, że cała gospoda zatrzęsła się w posadach. Wiatr trzasnął okiennicami tak mocno, że zapadły się do środka, przy okazji wyrywając ramy z grubej ceglanej ściany. Pospieszyła po schodach w dół. W barze tłoczyło się wielu spanikowanych klientów Wroniego Gniazda, którzy próbowali schronić się przed szalejącą nad rynkiem burzą. Połowa frontowej części gospody została porwana przez wichurę, księgi i papiery wirowały w powietrzu, stoły przesuwały się i przewracały, a z kominka we wszystkie strony leciały rozpalone węgle. Ponad odgłosem pękającego szkła wznosiły się okrzyki przerażenia i bólu. - Piwnica, piwnica! - krzyczał jej ktoś do ucha, jednocześnie ciągnąc ją za ramię. Odwróciła się. To był Tomas. Jego twarz przybrała białą barwę, a krew z rozciętego czoła zalewała mu oczy. Wskazał na drzwi za barem, po czym pochylił się nad mężczyzną, którego nogi zostały zmiażdżone przez spadającą belkę. Przyglądała się bez słowa, jak Tomas rozmawia z rannym mężczyzną, kiwa głową, po czym wbija nóż w jego udo i przytrzymuje go, czekając, aż krew z tętnicy wypłynie, a wraz z nią życie. Z zewnątrz dochodziły krzyki. Ludzie mijali ich, biegnąc na zachód. Powietrze wypełniał głośny ryk, tak ogłuszający i bolesny, że aż wbijał się w uszy. Diera mocno przytuliła Jonasa do piersi, a jego odkryte ucho zasłoniła dłonią. - Tomas! - krzyknęła. - Tomas! Ryk stawał się coraz głośniejszy. Obok gospody przeleciał jakiś wóz i na ich oczach wbił się w jeden z sąsiednich budynków. Poleciało drewno. Ludzie w gospodzie skulili się, każdy trzymał się tego, co było pod ręką. Tomas krzyczał do nich, lecz oni go nie słyszeli. Powoli przecisnął się do baru, chwycił Dierę i popchnął ją w stronę wejścia do piwnicy. Otworzył gwałtownie drzwi i Diera potykając się, zaczęła schodzić w dół. Drzwi zamknęły się za nimi. Zapadła cisza, w której kobieta słyszała swój oddech, cichy płacz dziecka i przekleństwa Tomasa. Poniżej tłoczyli się ludzie. Poznała tulących się do siebie Maris i Rhoba, pozostałych tylko słabo kojarzyła. Na ich twarzach malował się strach, drżeli z wyczerpania, ci, którzy byli jeszcze w stanie ustać na nogach, zajmowali się tymi, którym siły odmówiły już posłuszeństwa. W górze rozległ się straszliwy odgłos pękania, a później grzmiące uderzenie, od którego zatrzęsły się belki, a w powietrze uniósł się pył. - To gospoda - mruknął Tomas. - Zniszczona. Diera widziała cierpienie na jego smukłej, zakrwawionej twarzy. - Co możemy zrobić? - zapytała. Odwrócił się do niej i łagodnie pogłaskał ją po policzku. - Modlić się - odparł. - Modlić się, by sklepienie piwnicy wytrzymało. Modlić się, by powódź tu nie dotarła. Modlić się, byśmy ujrzeli wschód słońca i by twój mąż powstrzymał to, zanim wszyscy zginiemy. Diera spojrzała na niego zdziwiona. Wiedziała, że to wszystko wina magii. Wieści rozeszły się po mieście wiele dni wcześniej. Ale co może zrobić jeden człowiek? W głębi duszy czuła jednak, że wszyscy muszą w coś wierzyć. A Tomas wierzył w Sola. Diera kołysała w ramionach płaczące dziecko, znajdując pocieszenie w tej samej wierze. W końcu nigdy jeszcze Sol nie zawiódł Balai. * * * Słońce Calaius z trudem posuwało się do przodu. Wiatry, które popychały Wiąz Oceanu, zmieniły kierunek i teraz wiały wzdłuż Arl w stronę jeziora. Gdy zapadła ciemna noc i pozostawili już za sobą zniszczone miasto, Krucy - odziani w suche ubrania dostarczone przez załogę - mogli zastanowić się nad sytuacją. Jevin, ich kapitan, postawił tyle żagli, ile się tylko odważył, a teraz próbował poinformować ich, że być może będą musieli halsować przez całą długość rzeki, i ostrzec, że jeżeli Wiąz miał szczęście, może znajdować się na pełnym morzu nawet pół dnia przed nimi. Podczas gdy Darrick zajmował się zorganizowaniem jedzenia i napitków z kambuza, Hirad, Ilkar i Denser stali pomiędzy wąskimi kojami, na których spoczywali Bezimienny i Thraun. Hirad czuł się bezradny. Oto filar Kruków leży nieprzytomny pod Dotykiem-Ciepła, żywy, lecz poważnie ranny. Raz za razem odtwarzał w myślach całą sytuację, zastanawiając się, w jaki sposób mógł temu zapobiec. Nie wiedział. Właśnie wycierał oczy, gdy poczuł, że ktoś ściska jego ramię. - To nie twoja wina - powiedział Ilkar. - To ja rzuciłem Spiralę-Mocy. Hirad spojrzał na elfa. - Nie o to chodzi. Nikogo nie można winić. Po prostu myślałem, że będziecie w stanie zrobić więcej. - Gdyby Erienne tu była, to owszem. Ona jest mistrzynią Uleczenia-Ciała. - Ale ja myślałem... - I Hirad bezradnie machnął ręką. - Dotyk-Ciepła goi tkanki, przyspiesza wzrost mięśni i zrastanie kości. Ale on potrzebuje czegoś więcej. Dużo więcej. - W takim razie jak to wygląda? - Hirad właściwie nie chciał zadać tego pytania, zupełnie jakby to mogło poprawić sytuację. - Topór zmiażdżył mu biodro i wbił się w miednicę - tłumaczył Denser. - Pomijam tu kwestię zniszczenia ścięgien, mięśni i skóry... Udało nam się połączyć miednicę i ona się zrośnie. Ale biodro jest zmiażdżone i wszędzie są odłamki kości. Nie jesteśmy lekarzami, Hiradzie, i nie potrafimy zrobić tego tak, jak Uleczenie-Ciała. Hirad postanowił przejść do konkluzji. Obaj magowie nie patrzyli na niego. - Czy będzie chodził? Julatsański mag pokiwał głową. - Staw zesztywnieje i nigdy nie przestanie go boleć. Będzie mocno kulał, ale będzie chodził. - Elf wzruszył ramionami. - Bogowie - wymamrotał Hirad - on nie będzie w stanie walczyć. - W każdym razie nie dwuręcznym mieczem - odparł Ilkar. - Czekają go kłopoty z utrzymaniem równowagi. Ale poradzi sobie z długim mieczem, zwłaszcza mając kogoś kryjącego go, po swojej lewej. - I tak ma szczęście, że żyje - dodał Denser. - Stracił mnóstwo krwi. Hirad spojrzał na Bezimiennego. Magowie utrzymają go we śnie przez wiele dni, może nawet przez całą podróż na kołyszącym się statku. A kiedy się obudzi, odkryje, że jest kaleką, zniknie jego moc i zręczność. Ale przecież coś na pewno da się zrobić. Hirad nie miał zamiaru poddać się. - A czy Erienne mogłaby mu pomóc? - zapytał. - Gdyby dotarła tu, zanim mięśnie zagoją się, a kości w pełni zrosną, to tak - stwierdził Denser. - A bo co? - Ile mamy czasu, zanim okaże się, że jest już za późno? - Cóż, sądzę, że możemy trochę opóźnić gojenie, ale zaklęcia już robią swoje - powiedział Ilkar. - Jakieś trzy dni, co? - Spojrzał na Densera, a ten wzruszył ramionami i pokiwał głową. - W takim razie musimy ją zabrać z tamtego statku. Przez chwilę Hirad słyszał tylko szum fal rozbijających się o burtę, łopot żagli na masztach i skrzypienie drewna. I widział zaskoczone miny Densera i Ilkara. - No i co? - ponaglił. - Cóż, obaj czekamy na wyjaśnienie, jak właściwie masz zamiar dokonać tego cudu - rzekł Ilkar. - To proste. - W głowie Hirada już zaczął powstawać plan. - Kapitan Jevin dogania Wiąz, my przelatujemy tam pod osłoną ciemności, szalejemy pod pokładem, łapiemy Erienne i odlatujemy. Możemy wziąć ze sobą Protektorów. Oni też umieją utrzymać Skrzydła- Cienia, prawda? - Tak, ale... - zaczął Denser. - Ale co? - Kiedy zaproponowałem coś podobnego w Arlen, zostałem przez was zakrzyczany. - Wtedy była inna sytuacja. - Aha, to wszystko wyjaśnia, dzięki. - Denser żachnął się i odwrócił. Hirad zacisnął dłoń na jego ramieniu. - Zrobiłbym to dla ciebie - powiedział. - Zrobiłbym to dla każdego z nas. Tym razem chodzi o Bezimiennego. - Spojrzał ostro na Densera. - Przyjrzyj mu się uważnie, Denser. Zostawił żonę i dziecko, żeby pomóc ci w odnalezieniu twoich bliskich. Nie zadawał żadnych pytań. I zobacz, ile go to kosztowało. Teraz my mu pomożemy. Nie pozwolę, by został kaleką. Jest Krukiem. - Erienne też - mruknął Denser. - I dlatego ją też wydostaniemy. Wtedy czas nie był odpowiedni. W Arlen byli przygotowani na atak. Teraz nie będą. Denser przyglądał mu się ponuro przez dłuższą chwilę, po czym jego usta wygięły się w słabym uśmiechu. - Masz rację. Pewnie przy tym zginiemy, ale masz rację. - Świetnie! - Hirad poklepał go na ramieniu. - Teraz musisz połączyć się z Sytkanem w Arlen, żeby powiedzieć mu, których Protektorów mamy na pokładzie, zanim będzie chciał wymierzyć im karę. Potem sprawdź, czy uda ci się skontaktować z Erienne. Ilkar, chodź ze mną. Porozmawiamy z Ren’erei i spróbujemy wspólnie przekonać Jevina. Potem możemy porozmawiać o Thraunie. Odwrócił się i otworzył drzwi, ale zatrzymał go głos Densera. - Hirad! - Tak? - Przepraszam. Wiesz, wtedy w lesie... Hirad wzruszył ramionami. Zauważył, że na twarzy Densera maluje się prawdziwy smutek. - Ja też przepraszam. Ale w sumie wyszło nam to na dobre, prawda? Gdybyśmy się nie pożarli, ja też zostałbym pojmany przez Darricka. Zapomnijmy o tym, dobrze? Teraz odzyskajmy twoją żonę, poskładajmy Bezimiennego i uratujmy twoją córkę. Potem może zaczniemy pracować nad odesłaniem moich Kaanów do domu, a wtedy ja wszystko ci wybaczę. A teraz zabieraj się za Połączenie. - Będę tutaj - powiedział Denser. Hirad pokiwał głową i wyprowadził Ilkara z kajuty. * * * Nieduża grupa Protektorów została zakwaterowana w przednim luku, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieli przebywać Dordovańczycy podczas nieprzyjemnej przeprawy przez Ocean Południowy. Było ich dwudziestu czterech, mniej lub bardziej poszkodowanych. Ci, którzy po podróży nie byliby w stanie walczyć, nie weszli na pokład. Stali w kręgu z dłońmi splecionymi przed sobą i pochylonymi głowami, kołysząc się zgodnie z ruchem statku. Taka sama pełna powagi cisza panowała w dalekim Xetesku, gdzie ukryty głęboko w katakumbach spoczywał w uśpieniu Zbiornik Dusz. Wszyscy żyjący Protektorzy żałowali dusz, które odeszły, ale świętowali ich wyrwanie się z niewoli. Każda śmierć osłabiała ich, ale każda uwolniona dusza dawała nadzieję. Dla Aeba była to dziwna mieszanka uczuć, przez większość czasu tłumiona, lecz dochodząca do głosu w ciszy. Wiedział, że wszyscy pozostali czuli to samo. Tęsknili za wspólnotą Zbiornika, jednocześnie nienawidząc sił, które ich tam wtrąciły, wyrywając dusze z ciał i umieszczając w to miejsce więzi, które utrzymywały ich przy życiu. Demoniczny-Łańcuch. Każdy Protektor marzył o tym, aby się uwolnić od Demonicznego-Łańcucha. Żaden jednak nie chciał przy tej okazji utracić swoich braci. Sol był jedynym żyjącym człowiekiem, w którym znalazły odzwierciedlenie wszystkie niebezpieczeństwa wolności. Bractwo wyczuwało go, a on ich, ale nie mogli się połączyć. On był i zawsze będzie jednym z nich, ale znajdował się poza siecią wsparcia, która ich łączyła. A jednak mimo to był obrazem nadziei, i dlatego go czcili. - Jesteśmy jednością - powiedział Aeb, a jego głos wypełnił cały luk. Mówił, a nie nadawał, co było ich prawem, gdy znajdowali się poza polem bitwy. - Jesteśmy jednością - powtórzyli Protektorzy. - Sol leży ciężko ranny, a jego stan jest dla nas taką samą niewiadomą, jak jego dusza. Dlatego poprosiłem, byśmy zostali przypisani do Densera, Pana Złodzieja Świtu. Tym zaszczytem będziemy się radować wraz z naszymi braćmi w Zbiorniku Dusz. - Przygotujcie się, moi bliscy. Naostrzcie oręż, obmyjcie rany, utwardźcie swoje dusze. Nasi wrogowie pragną zniszczyć to, co zapewniłoby dominację Xetesku. Będziemy tego bronić. Jesteśmy jednością. - Jesteśmy jednością. - W imię Łańcucha i łaskawości Życia poza Bractwem wzywam Tego, który nami kieruje, by strzegł nas, dokądkolwiek się udamy. Jesteśmy jednością - powiedział Aeb. - Jesteśmy jednością - odpowiedzieli Protektorzy. Nastąpiła krótka chwila rozważań. Teraz, gdy konieczne było działanie, Aeb powrócił do nadawania. Xye, musimy mieć gorącą wodę. Elfy mogą mieć płótno i balsam. Kapitan chętnie słucha Ren’erei. Zostanie zrobione. Aeb rozejrzał się po kręgu. Wyczuwał w nich zmęczenie. Biegli od wielu dni, a teraz nie mieli nawet Wybranego, który mógłby przekazać im wzdłuż Demonicznego-Łańcucha leczącą energię. Usiądźcie, bracia, i pozwólcie, by wiatr głaskał wasze twarze. Fin, drzwi. Bracia, niech ciemność nas ukryje. Fin zamknął drzwi na zasuwę. Potem Protektorzy zaczęli zasłaniać lampy jedną po drugiej, a gdy zapadła całkowita ciemność, Aeb usłyszał odgłosy rozpinania pasów. Sam rozpiął swoje. Maska zsunęła się i błogosławione powietrze dotknęło jego poobcieranej twarzy. Choć heban był gładki, pocąca się skóra pękała pod nim. Opuścił głowę, nie chcąc widzieć błysku oka towarzysza. W chwili, gdy nie mieli na twarzy masek, sprowadzało to pecha i śmierć w następnej walce. Tak właśnie było. * * * - I jak wygląda sytuacja? - zapytał Hirad. Krucy oraz Ren’erei i Darrick siedzieli przy stole kapitana, podczas gdy Jevin rozmawiał na pokładzie z pierwszym oficerem i nawigatorem. - Mam dobre i złe wieści - odezwał się jako pierwszy Denser. - Sytkan przekazał mi Prawo-Wybrania dla dwudziestu czterech Protektorów. Porozmawiam z nimi później, ale na razie oznacza to, że na Herendeneth będziemy mogli wykorzystywać ich wedle własnych potrzeb. Będą odzywać się swobodnie i działać na tyle samodzielnie, na ile jest to możliwe u Protektorów. - To znaczy? - zapytał Ilkar. - Nie będą się wahać przed przejęciem inicjatywy w walce, jeśli się trafi okazja, poinformują was, jeśli uznają, że nie wykorzystujecie ich najlepiej, jak to możliwe, no i będą sami dowodzić swoimi siłami, chyba że dostaną inne rozkazy. - A złe wieści? - Hirad pociągnął łyk herbaty. Na talerzach na stole leżał twardy ser, chleb i suszone mięso. Warzyw w kambuzie nie znaleziono. - Na Balai panuje chaos. Nadchodzi otwarta wojna między kolegiami. Trwają już potyczki na należących do nich terenach, dotychczas z pozostałych obszarów ucierpiało jedynie Arlen. - Denser przerwał, by złapać oddech. - Ale to nic w porównaniu z żywiołami. W rozmowie z Xeteskiem Sytkan dowiedział się o tornadach w Korinie, aktywności wulkanicznej w Blackthorne i górach Balan, kolejnych huraganach na północy i powodziach wzdłuż wybrzeża. Kończy się czas Balai. - A Erienne? - zapytał Hirad. - Poczekaj, jeszcze nie skończyłem przekazywać wam złych wieści. Sytkan powiedział mi również, że przed paroma dniami flota Dordover wypłynęła z Gyernath. - Jak duża? - chciał wiedzieć Darrick. Denser wzruszył ramionami i nalał sobie kubek herbaty. Statek zakołysał się lekko i kubek przesunął się po blacie stołu, ale na szczęście nic się nie wylało. - Szczegóły nie są znane. Gyernath też padło ofiarą powodzi. Sytkan spróbuje skontaktować się ze mną w ciągu najbliższych dwóch lub trzech dni, jeśli dostanie jakieś informacje. - Czy możemy wezwać wsparcie? - zaczął rozważać Hirad. - Tego właśnie Sytkan chce się dowiedzieć - odparł Denser. - To niczego nie zmieni - wtrącił Darrick. - O ile mój wywiad się nie pomylił, w odległości dziesięciu dni od któregokolwiek południowego portu nie ma większych sił Xetesku. To znaczy poza armią Protektorów, ale gdyby oni nawet pobiegli z powrotem do Arlen i tam wsiedli na statek, nie daliby rady wypłynąć w ciągu jednego dnia, gdyż zmarliby na morzu z głodu. - Jak myślisz, kto dowodzi Dordovańczykami? - zapytał Denser. - Vuldaroq - odpowiedział natychmiast Darrick. - Ten tłusty idiota był oczekiwany w Arlen wiele dni temu, ale nie pojawił się. Mam przeczucie, że wpadł w kłopoty w krajach magów. - Czyli jesteśmy my przeciwko nie wiadomo ilu - podsumował Hirad. - Mam tylko nadzieję, że wyspa jest łatwa do obrony. - Na Herendeneth jest tylko jedno miejsce, gdzie można wyjść na ląd. Wyspa została starannie wybrana - powiedziała Ren’erei. - Teraz nie ma sensu się tym martwić - powiedział Ilkar. - A co z Erienne? - Chroni ją tarcza - rzekł Denser. - Czegoś takiego można się było spodziewać. Nie mogę przebić się przez nią... przynajmniej w taki sposób, żeby nie ostrzec tamtych magów. - Wpatrzył się markotnie w swój kubek. - Wszystko w porządku, Xeteskianinie? - Hirad popatrzył na niego z niepokojem. Dopiero teraz, gdy siedział we względnie spokojnej kajucie kapitana Słońca Calaius, zaczynał pojmować to, co mu powiedział niemal od niechcenia Ilkar: uratowanie Lyanny będzie kosztować Densera życie. Widział, że Julatsańczyk odczuwa żal, a on sam, gdy o tym myślał, czuł ucisk w żołądku i ból serca. Czuł się winny z powodu tego, jak potraktował Densera w lesie niedaleko Greythorne. On przez ten cały czas wiedział, że umrze, i nic im nie powiedział. Hirad zastanawiał się, czy to odwaga, czy głupota. Teraz, kiedy o tym wiedzą, Krucy będą go wspierać, ale byłoby dobrze, gdyby mógł dłużej cieszyć się tym wsparciem. Bo choć Denser był czasem trudnym człowiekiem, Hirad nie chciał żyć na tym świecie bez niego. Teraz czuł, że ich kłótnie i milczenie przez ostatnich kilka lat były głupie. Ale wtedy myślał, że Denser będzie zawsze. Teraz poznał prawdę, i to łamało mu serce. Denser podniósł wzrok i smutno się uśmiechnął. - Potrzebuję jej, Hirad. Nie pozostało nam wiele czasu. - Wiem, Denser, i bardzo mi przykro. Uwolnimy ją dla ciebie. - Jeśli ktoś może tego dokonać, to tylko Krucy - stwierdził Darrick. - Nie do końca zapomniałem, że to przez ciebie znaleźliśmy się w takich kłopotach - powiedział Denser, choć w jego głosie nie było już gniewu. Darrick nic nie odpowiedział, jedynie pokiwał głową i spuścił oczy. - Pomówmy o czymś innym - odezwał się Ilkar. - Co mówił kapitan, Ren? - Powiedział, że porozmawia z załogą, ale niczego nie obiecywał. - Będzie musiał - powiedział Hirad. - Nie interesują mnie żadne usprawiedliwienia. - Czy mogę coś powiedzieć? - zapytała Ren’erei. - Oczywiście - odparł Ilkar. - Bardzo dobrze znam kapitana Wiązu Oceanu i wiem, że zrobi wszystko, co można, by statek płynął jak najwolniej. On zna sporo różnych sztuczek. Musicie też zaufać Jevinowi. Jest doświadczonym kapitanem i płynie najszybciej, jak to możliwe. Ale nie spodziewajcie się, że będzie niepotrzebnie narażał statek i załogę. - Pewne ryzyko musi podjąć - zauważył Hirad. - Mamy tylko trzy dni. - On jest tego świadom. - Zawsze może być jeszcze bardziej świadom. - Nie strasz go. Nie tędy droga. Hirad odepchnął swój kubek i talerz i pochylił się do przodu. - Ren, pozwól, że coś ci powiem. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, że jesteś z nami. I szanujemy zarówno twoją wiedzę, jak i to, co już zrobiłaś dla Kruków, a szczególnie dla Erienne. Ale jesteśmy Krukami i zwyciężaliśmy dlatego, że zawsze robiliśmy to, co konieczne. I to się nie zmieni tylko z tego powodu, że Jevin jest trochę przewrażliwiony, rozumiesz? Ren’erei otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, lecz Ilkar położył jej dłoń na ramieniu. - Wyjaśnię ci to później - oświadczył, zmuszając się do uśmiechu. - Wiesz co - odezwał się Denser - ja ci to wyjaśnię teraz. Przy okazji chcę się dowiedzieć wszystkiego o mojej żonie i córce. - Bardzo chętnie. - Ren’erei uśmiechnęła się. Hirad patrzył, jak odchodzą. Unikając spojrzenia Ilkara, ponownie napełnił kubek i talerz. Na zewnątrz siła wiatru zmniejszyła się, a może wiatr znów zmienił kierunek, gdyż statek płynął o wiele równiej. - Świetna robota, Hirad - syknął Ilkar, gdy drzwi zamknęły się za Denserem i elfką. - Co znowu? - Ty i ta twoja gadka „jesteśmy Krukami” już nie działa. Tylko ją zirytowałeś, a potrzebujemy jej po naszej stronie. - Musiała wiedzieć, jak to z nami jest. - Agresja w rozpaczliwej sytuacji... Nie, tak z nami nie jest - zaprotestował ostro Ilkar. - Robienie wszystkiego, co konieczne, jest w porządku, ale są na to różne sposoby. - A ty myślisz, że ja wybrałem nieodpowiedni. - Wyobraź sobie, że tak. - Ilkar westchnął. - Ale przecież przez jedną noc ty nie staniesz się inny, prawda? Hirad uśmiechnął się, wiedząc, że to już koniec łagodnej połajanki. - Nie. Przepraszam, Ilks, po prostu wszystko jest nie tak, jak powinno być. - O co ci chodzi? - O nas. O Kruków. Na płonących bogów, Ilkar, jesteśmy w stanie kompletnego rozkładu. Bezimienny jest okaleczony, Erienne uwięziona, Thraun... Ale najgorsze jest to, że Denser ma poświęcić swoje życie, a my nic nie możemy zrobić. To nie w porządku. Ilkar zacisnął wargi. - Wiem, ale nadal możemy to wygrać. - Nie poczuję się zwycięzcą, jeśli Denser będzie martwy. - Wzruszył ramionami. Słowa, które właśnie wypowiedział, brzmiały obco, jakby wyszły z ust kogoś innego. - Ale to nie będzie całkowita śmierć - powiedział Ilkar. W jego głosie zabrzmiała prawdziwa nadzieja. - Część jego osoby przeżyje w Lyannie. - On odejdzie - sprzeciwił się Hirad. - I tylko to się liczy. Umilkli, wsłuchani w skrzypienie drewna, odgłosy kroków na pokładzie i stłumiony szum wiatru. Hirad czuł się zmęczony. Nie wysypiał się od wielu dni. Bolało go całe ciało, a szczególnie plecy i ramiona. Wiele dni spania w dziczy w prymitywnym schronieniu i jedzenia tego tylko, co udało mu się pochwycić lub zebrać, przypomniało mu o jego wieku. Już nie był w szczytowej formie, a to oznacza, że dłuższe walki będą dla niego ciężkie. Niechętnie musiał przyznać, że wymuszony brak działania okazał się błogosławieństwem, choć w głębi duszy nadal się temu sprzeciwiał. Siedzący razem z nimi Darrick przez całą dyskusję zachowywał milczenie. Wolał nie wtrącać się, aby uniknąć kąśliwych uwag Densera. Hirad uśmiechnął się w duchu. Przecież on nawet nie był winien pojmania Erienne. - Hej, Darrick, rozchmurz się - rzucił. - O ile nie masz nic przeciwko temu, nie sądzę, bym mógł to zrobić - odparł Darrick, nie podnosząc głowy. - Wszyscy wiemy, że cały ten bałagan to nie twoja wina. Denser też wie, kiedy się nad tym zastanowi. - Ale to prawda - powiedział Darrick. - Powinienem był posłuchać głosu serca, zanim jeszcze udałem się do Arlen. Gdybym was wypuścił, teraz żeglowalibyście na Wiązie. Bezimienny nie zostałby ranny. Jestem głupcem, mogłem powstrzymać to, co najgorsze. Powinienem był nie zgodzić się na pojmanie was. - Nie sądzę - wtrącił się Ilkar. - Jedno podejrzenie o niesubordynację i zostałbyś zastąpiony przez kogoś innego. - Czy możemy porozmawiać o czymś innym? - zaproponował Darrick ostrzej, niż zamierzał. Kąciki jego warg wygięły się nieco do góry. - Co z Thraunem? To kolejna kwestia, która dręczyła Hirada. Thraun. Najbardziej niezwykła sprawa od bardzo długiego czasu. Pokiwał głową i spojrzał wyczekująco na Ilkara. Julatsańczyk zagryzł wargę i odchylił się do tyłu. - On też jest w kiepskim stanie. Bardzo długo był wilkiem. Zbyt długo, by w pełni powrócić do ludzkiej postaci, to jasne. Obaj widzieliście włosy na jego twarzy - one pokrywają całe jego ciało. Ale to nie wszystko. Thraun leży jak zwierzę. Jego ramiona są sztywno wyprostowane, a nogi zgięte w kolanach. Ze stóp nadal wyrastają mu szpony, a jego serce jest zbyt duże. - Innymi słowy, Thraun bardziej teraz przypomina człowieka, ale szczerze mówiąc, nie jest nim. W każdym razie jeszcze nie. Mamy nadzieję, że proces powracania do ludzkiej postaci nie zatrzyma się, ale nie wiemy na pewno, czy tak się stanie. - Możecie go utrzymać przy życiu? - zapytał Hirad. - To nie problem. Musimy tylko zastanowić się nad tym, jak będzie wyglądać takie życie. Na spadających bogów, w jego umyśle musi panować kompletny chaos. Nie wiemy, ile zachował z ludzkiej psychiki i wspomnień. Będzie potrzebował dużo pomocy. - W takim razie lepiej postarajmy się, by część z nas pozostała przy życiu i mogła mu ją dać. - To prawda - zgodził się Ilkar. - To niewiarygodne, co? - powiedział Hirad. - Thraun powrócił między nas, jakby zawsze tak miało być. - Co masz na myśli? - Od wielu tygodni ponownie zbieraliśmy Kruków, bardzo powoli zaczęliśmy się czuć tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali. Nie spodziewałem się jednak, że jeszcze kiedyś ujrzymy Thrauna, a on podążał za nami aż od Thornewood, a na dodatek z powrotem się zmienił. Aż trudno w to uwierzyć, prawda? - Cóż, ty to powiedziałeś - odparł Ilkar. - Chciałbym mieć dla ciebie jakieś dobre wieści na jego temat. Czy któregokolwiek z nas, jeśli już o tym mowa. Hirad znów spoważniał. - Co teraz możemy zrobić? - Cóż, nie wiem, jak ty się czujesz, Hirad, ale jest środek nocy, a ja jestem wykończony - odpowiedział Ilkar. Hirad pokiwał głową. Miał wrażenie, że w tej chwili mógłby zasnąć gdziekolwiek. Sama ta myśl sprawiła, że ziewnął szeroko. - Widzę, że się zgadzasz. - To fakt. - Hirad wstał i przeciągnął się. - Chodźmy, generale. - Dobry pomysł. Gdy Ilkar mijał go w drzwiach, Hirad uśmiechnął się, gdyż nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Postanowił spróbować zmienić nastrój. - Wiesz co, Ilks, ta Ren’erei jest niebrzydka, co? Ilkar przez chwilę wpatrywał się w niego. - Owszem, niebrzydka - zgodził się. - No wiesz, a ty, taki przystojny elf, sławny główny mag Julatsy... Ta podróż na południe mogłaby okazać się dla ciebie bardzo przyjemna. Ilkar pokręcił głową. - Tylko ty, Hiradzie Coldheart - rzekł - mógłbyś w takiej sytuacji myśleć o seksie. Hirad wzruszył ramionami i poszedł korytarzem do ich kajuty. - Śpij dobrze, Ilkar. Rozdział 29 Przez cały następny dzień Słońce Calaius walczyło z silnymi wiatrami, które sprawiły, iż na morzu pojawiła się fala o wysokości prawie trzydziestu stóp. Ponieważ postawili więcej żagli niż dyktował rozsądek, Jevin przez cały dzień nie opuszczał pokładu sterowego. Wpatrywał się w przeszywane błyskawicami ciemne chmury, uważnie sprawdzał żagle albo martwił się wiatrem, który często zmieniał kierunek. Ren’erei spędzała z nim większość czasu, dodając mu odwagi. Darrick, zatopiony w myślach, stał samotnie na pokładzie lub leżał na koi w przedniej części statku, pierwotnie przeznaczonej dla dordovańskich dowódców. Protektorów właściwie nie widywali. Wojownicy Xetesku pozostawali w luku, tylko od czasu do czasu jeden z nich pojawiał się z prośbą o jedzenie lub gorącą wodę. Dla nich był to czas odpoczynku. Dochodziło wczesne popołudnie. Hirad jedną ręką chwycił reling, a drugą przytrzymywał Ilkara, który znów wychylał się przez burtę, wymiotując. Jego ciało drżało z wysiłku, a twarz była mokra od morskiej piany i potu. Ten dzień okazał się dla niego paskudny i elf obawiał się, czy te jego dolegliwości nie wpłyną ujemnie na jego manę i umiejętność efektywnego rzucania zaklęć. A jeśli mają mieć jakieś szanse uratowania Erienne, nie poradzą sobie bez niego. Dla Hirada stanowiło to tylko jeden z problemów na coraz dłuższej liście. Pomysł, by Ilkar i Denser stworzyli Skrzydła-Cienia dla Protektorów, został odrzucony. Pomijając już osłabienie chorobą morską Ilkara, utrzymanie Thrauna i Bezimiennego przy życiu i we śnie wymagało ogromnego wysiłku. W najlepszym wypadku magowie mogliby rzucić skrzydła dla samych siebie na czas podróży na Wiąz i z powrotem, a podczas misji ratunkowej postawić tarczę i rzucać zaklęcia ofensywne. I tyle. Z resztą musieli polegać na Erienne, a nikt nie wiedział, w jakim ona jest stanie. Hirad nie był zbyt dobrej myśli. Słońce Calaius przebiło kolejną falę, aż kadłub statku zadrżał od uderzenia i pokład zalała woda. Znów zostali kompletnie przemoczeni. Mimo ciągłego oblewania wodą, to tutaj Ilkar czuł się najlepiej, choć oczywiście było to bardzo względne określenie. Hirad wpatrywał się w niebo. Na horyzoncie przeszywały je błyskawice, podświetlając czarne chmury i rozgniewany ciemnoszary ocean, pokryty białymi plamami piany. Nad nimi z przerażającą prędkością przepływały nieprzerwanie gęste chmury, popychane przez wiatr, który zepchnąłby ich na samo dno morza, gdyby tylko mógł. W polu widzenia nie majaczył żaden ląd i Hirad poczuł przechodzący mu po plecach dreszcz, gdyż wcale nie miał pewności, że jeszcze go zobaczą. Barbarzyńca mógł teraz bez trudu zrozumieć przesądy marynarzy. Z początku odnosił się do nich sceptycznie, ale w tej chwili dobrze rozumiał ich pragnienie, by mieć coś, na czym można się oprzeć i co daje spokój duszy. Wszędzie na statku widział świadczące o tym znaki. W każdej kajucie znajdowała się kapliczka poświęcona bogom morza i niebios, a w niej figurki, suszone kwiaty, świece i malutkie modele statków pływające w wypełnionych wodą drewnianych misach. A u szczytu każdej koi były wyrzeźbione w drewnie albo wypisane jaskrawą żółcią i czerwienią modlitwy. Nikt z załogi nie mógł obyć się bez talizmanu na szyi - ryby lub ptaka - zawsze wykonanego z metalu. Ale najciekawszy przesąd dotyczył kotów. Hirad wiedział, że na statkach często mieszkają te odważne i eleganckie zwierzęta, które zabijają szczury i myszy, ale na tym żaglowcu o przedstawiciela tej rasy dbano wyjątkowo troskliwie. Kot miał wygodny koszyk, dostawał mnóstwo mięsa i ciasteczek, jego miseczka z wodą zawsze była pełna. Jak się dowiedział, każdego dnia jeden członek załogi troszczył się o jego bezpieczeństwo, wyjmował z łap drzazgi, śpiewał mu szanty, a na początku pierwszej nocnej wachty układał do snu w koszyku. Oczywiście kot, jak to kot, zwykle spał gdzie indziej, ale nie należało ignorować tradycji. Zwłaszcza jeśli to uszczęśliwiało załogę. Ilkar wyprostował się i odwrócił ociekającą wodą szarą twarz w stronę Hirada. - Wracajmy. Muszę się położyć. - Jevin mówił, że będzie gorzej, jeśli zostaniesz pod pokładem - przypomniał Hirad. - Powiedział też, że do jutra się przyzwyczaję, ale w to też nie wierzę. Pomóż mi zejść na dół. - Nagle zakrztusił się i splunął żółcią za burtę. - W takim razie chodź, idź po mojej wewnętrznej. Hirad jedną ręką trzymał się relingu, a drugą przytrzymywał Ilkara, i w taki sposób przyjaciele powoli zmierzali do przednich kajut. Gdy otwierał drzwi, usłyszał krzyk. Odwrócił się. To Ren’erei wzywała ich na pokład sterowy. Wzruszyła ramionami i wskazała na elfa. Hirad potrząsnął głową, a potem wskazał na siebie i na pokład. Ren’erei machnięciem ręki wyraziła zgodę. Ilkar i Hirad dzielili malutką kabinę na lewej burcie statku. Julatsańczyk wybrał dolną koję. Hirad pomógł mu zdjąć płaszcz i położyć się, a potem wytarł mu twarz ręcznikiem. Statek wznosił się i opadał. - Bogowie, chciałbym umrzeć - jęknął Ilkar. - Spróbuj się przespać. Zobaczę, czy nie uda mi się znaleźć czegoś, co może ci pomóc. - Wystarczy nóż prosto w serce. - Ilkar przymknął oczy i uniósł ręce do twarzy. Hirad poklepał go po ramieniu. - Przyniosę ci go. Do zobaczenia później. - Niech kapitan wyszuka dla nas jakąś spokojną kałużę, dobrze? Hirad roześmiał się. - Tak trzymać, Ilks. Zamknął drzwi i wyszedł z powrotem na pokład. To zabawne. On też właściwie nigdy nie pływał, ale czuł się doskonale. Utrzymywanie równowagi nie było trudne, chyba że statek wbijał się w falę. Spał długo, zjadł porządne śniadanie i w przeciwieństwie do Ilkara od wielu dni nie czuł się tak dobrze. Wspinając się po drabinie na pokład sterowy, zastanawiał się, czy może nie minął się z powołaniem. - Jak idzie? - zapytał, przekrzykując wycie wiatru. Znów zaczął padać deszcz, ciężki i wściekły. Ciaśniej otulił się futrami. - Cóż, płyniemy szybciej niż Wiąz - oznajmił Jevin. - Jak to? - Ponieważ ich statek jest mniejszy, węższy i krótszy, kapitan postawi przy takiej pogodzie tylko podstawowe żagle. Ich statek nie był budowany na takie warunki. - Odwrócił się do Hirada. - Ale nasz też nie. - Czy ich dogonimy? Jevin oblizał palec i uniósł go, sprawdzając wiatr. Skrzywił się. - Skąd mam wiedzieć, człowieku? Nie wiem, jak daleko są przed nami, w którą stronę płyną i jak szybko. Taka pogoda jak dzisiaj właściwie nie jest możliwa. Wiatr wieje z trzech kierunków naraz, fala ignoruje to, a ja ufam swojemu kompasowi, choć wcale nie wiem, czy powinienem. Wiem tylko, że kierujemy się na południe, ale na tym kończy się moja wiedza. Hirad pokiwał głową. To było głupie pytanie. - Przepraszam - powiedział. - Rób wszystko, co w twojej mocy. Od ciebie zależy życie tak wielu osób. Ren spojrzała na niego zdziwiona i na jej wargach pojawił się uśmiech. Dotknęła jego ramienia i szeptem mu podziękowała. - Moja załoga jest odważna, a ja jestem zbyt młody, by zginąć podczas tego rejsu - odezwał się Jevin nieco łagodniejszym tonem. - Lepiej zajmijcie się swoimi rannymi, a pokład sterowy pozostawcie marynarzom. Hirad odwrócił się, lecz kapitan jeszcze nie skończył. - Idź do kambuza i poproś kuka o sproszkowany lemiir. Powiedz, że to ja cię przysłałem, bo inaczej ci nie da. Rozpuść go w wodzie. Powinien uspokoić głowę i żołądek Ilkara. Pomoże mu zasnąć. - Dziękuję. Jevin lekko skinął głową i odwrócił się do żagli. * * * Znów nadchodziła noc, choć dzień pełen niskich chmur, porywistego wiatru i czasem ulewnego deszczu był tak ciemny, że właściwie nie zapowiadało to wielkiej zmiany. Na pokładzie Wiązu Oceanu szyper poklepał sternika po ramieniu. Elf wiedział, co ten niemal niewidoczny gest znaczy. Leciutko przechylił koło sterowe, kierując statek cztery stopnie na wiatr. Okręt cały czas kołysał się i przechylał, więc Selik na pewno nie zauważy zmiany kierunku ani zmniejszenia prędkości. W końcu nie jest marynarzem. Tymczasem Selik stał przy relingu na sterburcie, twarz miał odwróconą z wiatrem. Kapitan widział, jak w miarę nasilania się burzy mężczyzna kilka razy wymiotował. Będzie osłabiony i nieuważny. Szkoda, że nie dotyczy to towarzyszących mu magów. Szczególnie tego starego. Berian, tak miał na imię, stanowczo za dużo czasu spędzał nad głową sternika. To on wyznaczał kurs i to jego szyper prosił o zgodę, nim nakazał jego zmianę. W tym Dordovańczyku było coś niebezpiecznego. Sporo wiedział o morzu, a kiedy stał na pokładzie sterowym, uważnie przyglądał się kompasowi, czekając, aż się ustabilizuje, po czym kiwał głową, że wszystko jest w porządku. Ale wczesnym rankiem nie było go tutaj, a jego zastępca nie miał nawet pojęcia, na co patrzy. Wtedy właśnie zeszli z kursu i darowali pościgowi kilka cennych godzin. Szyper nie patrzył za siebie, żeby nie wywoływać podejrzeń. Może zrobi to dopiero za dwa, trzy dni. Wiedział, że będą ich ścigać. Głęboko wierzył, że Ren’erei udało się dostać na pokład innego elfiego statku. Modlił się, by płynęli z nią Krucy, ale bitwa, którą widzieli w dokach Arlen, nie dawała na to zbyt wielkiej nadziei. Chciał także wierzyć, że kiedy zbliżą się do Herendeneth, nie zastaną Al-Drechar bezbronnymi. Dopóki inny statek podąża za nimi i może ich dogonić na wzburzonych wodach Ornouth, wciąż jeszcze mają szansę. Poniżej, na głównym pokładzie, Erienne odbywała krótki spacer na świeżym powietrzu. Szyper napotkał jej spojrzenie, gdy strażnik mag prowadził ją z powrotem na dół, i uśmiechnął się pocieszająco. Kobietę otaczała aura skazańca, a on sam doskonale rozumiał jej nastrój. - Kapitanie? - Sternik wskazał w stronę sterburty. Teraz trzej magowie rozmawiali z Selikiem, a obecny wśród nich Berian z gniewną miną wskazywał na pokład sterowy. Szyper zagryzł wargi. - Wracaj na kurs, chłopcze - powiedział - i zachowaj spokój. Sternik pokiwał głową, poczekał na kolejny przechył i przesunął ster z powrotem. Szyper poczuł, jak żagle nabierają wiatru. Czterej mężczyźni odeszli od relingu i ruszyli w stronę steru. - Patrz do przodu - szepnął szyper, wpatrując się w kompas. - Tak jest, kapitanie. Na drabinie rozległy się kroki i kapitan został odepchnięty na bok. Udało mu się przybrać oburzoną minę, gdy poczuł miecz Selika na swojej piersi. - Co złego tym razem zrobiliśmy, przesłodziliśmy ci herbatę? - zapytał, spoglądając ponad ramieniem Czarnego Skrzydła na magów zebranych wokół kompasu. Selik spoliczkował go, aż szyper zatoczył się do tyłu. - Nadużywasz mojej cierpliwości, elfie - wycedził. - Berian? - Nasz kurs jest prawidłowy - odparł stary mag. - Ale nie zawsze tak było, prawda, kapitanie? - Selik popchnął ostrze odrobinę do przodu, szyper miał świadomość, że nagły przechył statku może oznaczać koniec jego życia. - W tych warunkach utrzymywanie stałego kursu jest niemożliwe - mruknął. - Robimy, co w naszej mocy. Kolejny policzek. - Kłamca. - Zdrowe oko Selika wpatrywało się w twarz szypra. - Myślisz, że jesteś sprytny, elfie, ale ja mam lepszych ludzi. Widzą nasz cel poprzez ścieżki many i mogą ocenić naszą pozycję dzięki światłu, wiatrowi i magii. Wyczuwają elfa, który bawi się losami swojej załogi, opóźniając nasze dotarcie do celu. Kapitan nic nie odpowiedział. - Nie wiemy, ile czasu to nas kosztowało, ale podejrzewamy, że sporo. A za to musi być zapłata. Selik przystawił teraz miecz do szyi kapitana. - Mógłbym zmusić do zapłacenia ciebie, ale obawiam się, że załoga mogłaby nie zaakceptować twojej śmierci. Na szczęście mam wielu innych. Obrócił się i wbił miecz w szyję sternika. Młody elf zesztywniał, zacharczał i upadł na pokład, gdy Selik wyciągnął ostrze z jego ciała. Wstrząsały nim przedśmiertne drgawki, a ze straszliwej rany wypływała krew. Kapitan poczuł atak mdłości i jeszcze większy napad wściekłości. Chciał rzucić się do przodu, lecz miecz Selika znów celował w jego żołądek. - To jeszcze jeden krok do twojej śmierci - rzekł zamiast tego. - Wiesz, jakoś w to nie wierzę - rzekł Selik bez uśmiechu. - Prawi zostają wynagrodzeni, źli pokonani. Zawsze tak było. A teraz proponuję, abyś zajął się kołem, zanim znów zejdziemy z kursu. Moi ludzie pozbędą się tego ciała. W końcu nie mamy czasu do stracenia na te wasze śmieszne rytuały, prawda? Selik zszedł po drabinie, a oczy kapitana śledziły każdy jego krok. Życzył mu, by porwała go fala, by poślizgnął się i wypadł przez burtę. Potem spojrzał na ciało młodego sternika, które deszcz omywał z krwi, i wypowiedział modlitwę mającą oddać duszę elfa bogom morza. Chwycił okrwawione koło sterowe, jego ciało płonęło nienawiścią. * * * Wczesnym rankiem trzeciego dnia Hirad wyszedł na pokład i zaczął wpatrywać się w morze w poszukiwaniu Wiązu Oceanu. Wiedział, że niczego nie zobaczy przed elfimi obserwatorami, ale musiał coś robić. Denser i czujący się nieco lepiej Ilkar zajmowali się Bezimiennym i Thraunem, Ren jak zawsze siedziała z Jevinem, a Darrick... cóż, Darrick pogrążył się w cierpieniu, którego przyczyną był on sam. Było to niepodobne do generała, ale Hirad pozwolił mu zanurzyć się w bólu. Nie nadszedł jeszcze czas, by zebrać ich razem, a być może nigdy nie nadejdzie. Dopiero gdy Erienne znajdzie się na pokładzie, Hirad poczuje, że znów są Krukami, których mógłby poprowadzić. Przez cały drugi dzień rejsu pogoda pogarszała się i Jevin musiał opuścić część żagli, by nie stracić panowania nad statkiem. Było to frustrujące, ale Hirad pocieszał się myślą, że Wiąz zrobił to samo, a poza tym Jevin zapewniał go, że oni i tak płyną szybciej. Ale czy wystarczająco szybko? Nawet gdyby teraz ich zobaczyli, czy uda im się nadrobić taką odległość, by jeszcze tej nocy użyć Skrzydeł-Cienia? Hirad uderzył pięścią w reling i wpatrzył się w deszcz i czarne chmury, drżąc. Przez cały dzień czuł się przemarznięty, energię, jaką dał mu dobry sen, stopniowo zastępowało poczucie bezradności. Bezimienny ufał im, że uratują go przed kalectwem na resztę życia. A Hirad nie może niczego zrobić, dopóki... - Statek przed nami! - Krzyk dochodził z bocianiego gniazda na głównym maszcie. - Statek przed nami! Hirad patrzył, ale niczego nie widział. Słyszał, jak Jevin krzyczy coś z pokładu sterowego, lecz nie rozumiał elfiego języka, więc pobiegł przez cały statek i zaczął szybko wspinać się po drabinie. - Ostrożnie, Hirad. Na kołyszącym się statku większy pośpiech oznacza mniejszą szybkość - powiedziała Ren’erei. - Tak, tak. Kapitanie? - Zobaczyliśmy jakiś statek. Jeszcze nie możemy powiedzieć, czy to Wiąz Oceanu, ale płynie po naszej prawej. - To znaczy? - Jeśli to oni, zeszli z kursu. Prawdopodobnie celowo - wyjaśniła Ren. - Czy uda nam się dogonić ich? - zapytał Hirad. - Bez wątpienia. Pytanie brzmi raczej, kiedy. - Do zmroku. Musimy do tego czasu być wystarczająco blisko nich. Jevin wpatrywał się w niego intensywnie. - Jestem świadom naszego rozkładu czasowego. Ale jednocześnie zrobię wszystko, by ten statek utrzymał się na powierzchni. Rozumiesz? Hirad spojrzał w niebo. - Tak, ale... - Nie ma żadnego „ale”, Hiradzie Coldheart - powiedział Jevin. - Jak już wcześniej wspominałem, bądź łaskaw zostawić pokład sterowy marynarzom. A wy może przygotujecie plan, zjecie coś albo zrobicie cokolwiek innego. Przynieś więcej lemiiru dla Ilkara. - Po prostu wynoś się z pokładu, co? - W końcu zaczynasz rozumieć. - Jevin uśmiechnął się. Hirad odwrócił się i zaczął schodzić po drabinie, słysząc unoszący się nad statkiem głos kapitana. - Bosman! Potrzebuję więcej żagli! Pojedziemy na tym przeklętym sztormie! Pokażemy tym ludziom, co oznacza prawdziwe żeglowanie! Barbarzyńca potrząsnął głową i z uśmiechem przeszedł po pokładzie w stronę kabin i kambuza. Kuk bez słowa podał mu lemiir i Hirad cicho wszedł do kajuty, gdzie obaj magowie obserwowali śpiących Bezimiennego i Thrauna. Mimo uchylonego okna w kajucie było duszno, a zatęchłe powietrze mieszało się ze smrodem uryny i wonią mocnego mydła, tworząc nieznośną mieszankę. Hirad nalał wodę do kubka i wsypał lemiiru, po czym zamieszał i podał Ilkarowi. - Dziwię się, że możesz znieść ten smród - powiedział. - Nie mam wyboru. - Ilkar przyjął kubek i dalej mieszał jego zawartość. - Dzięki. To bardzo dobry środek. Zastanawiam się, dlaczego nie dostałem go wcześniej. - Mam wrażenie, że jest drogi i trudno dostępny. Masz szczęście, że jesteś elfem, bo inaczej Jevin pewnie pozwoliłby ci dalej cierpieć. - Wierz mi, ja wciąż cierpię. - Ilkar opróżnił kubek jednym łykiem, krzywiąc się z niesmakiem. - Jest gorzkie i jednocześnie słodkie. Przypomina to smak posłodzonej kory. - Jesteście gotowi do rzucania zaklęć? - zapytał Hirad. Denser obejrzał się zdziwiony, a wtedy Hirad uśmiechnął się szeroko, zaciskając dłoń na jego ramieniu. - Bo właśnie zobaczyliśmy przed nami statek. - Czy to Wiąz? - Twarz Densera rozjaśniła się, a w jego otępiałych oczach pojawiło się światło. - Jak wiele samotnych statków kręci się po tej okolicy? - odpowiedział pytaniem na pytanie barbarzyńca. - Niewiele. - Denser pokiwał głową. - Jakieś pomysły, Ilkar? - Przed nami cały dzień. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, odpocznę. Jeżeli chodzi tylko o proste sprawy, poradzę sobie. Ale nie proście o stworzenie Stopienia- Umysłu. - A Skrzydła-Cienia? - zapytał Denser. - Z trudem, ale pewnie tak. - Lepiej, żeby ci się udało - wtrącił się Hirad - bo ja idę z wami. - Czy nie przyszło ci do głowy, Hirad, że to nie są warunki do przenoszenia na odległość kogoś o twoich wymiarach? - zapytał Ilkar. - Przykro mi, ale tym razem będę tylko ja i Denser. Hirad pokręcił głową. - Nie, ponieważ ja mam pomysł. Rozdział 30 Nim zapadła ciemność, Hirad zobaczył przez zasłoną deszczu i niskich chmur Wiąz Oceanu. Wiatr odrobinę osłabł, fale opadły i Jevin nakazał bosmanowi postawić tyle żagli, ile tylko się odważył, wiedząc, że szyper Wiązu będzie starał się płynąć jak najwolniej. Gdy jednak zapadła noc, odległość wciąż była tak duża, że przy ich prędkości dogonienie statku zajęłoby im co najmniej dzień. Gdyby morze się uspokoiło, smuklejszy Wiąz mógłby się jeszcze bardziej oddalić od większego statku kupieckiego, którym podróżowali Krucy. Hirad zaczął się więc modlić o kolejną burzę. W środku nocy jego modlitwy zostały wysłuchane aż nazbyt dosłownie. W ramach przygotowań do ataku odpoczywał wraz z Denserem i Ilkarem, gdy nagle obudził go tak gwałtowny przechył statku, że niemal wyrzucił go z koi. Ilkar, który leżał akurat na samym brzegu, nie miał tyle szczęścia i stoczył się na ziemię, głośno przeklinając. Z góry dochodził do nich odgłos stóp uderzających o pokład i wykrzykiwane rozkazy. - To nie brzmi dobrze - zmartwił się Hirad i przykucnął, by pomóc Ilkarowi. - Która jest teraz godzina? - Po północy, jak sądzę - odparł Hirad. - Jak twój żołądek? - Znośnie. Powinniśmy zostać obudzeni wcześniej... Wpadli na siebie, gdy kolejna fala uderzyła w burtę statku, przewracając figurki z kapliczki i zrzucając koce z ich koi na podłogę. - W takim razie chodźmy na górę - zaproponował Hirad. - Idź po Densera, spotkamy się na pokładzie sterowym. Mam nadzieję, że jesteśmy wystarczająco blisko Wiązu, żebyś sobie poradził. Ja też. Wytoczyli się z kajuty i Hirad zaczął macać drogę do wyjścia na pokład, elf zaś wszedł do sąsiedniej kajuty. Bezimienny i Thraun będą musieli przez jakiś czas radzić sobie sami. Poza tym Darrick będzie siedział przy nich, a zaklęcia nie pozwolą im obudzić się. Na pokładzie panował chaos. Jevin i bosman wykrzykiwali rozkazy do załogi. Na głównym maszcie jeden z żagli został rozerwany na pół i teraz oba kawałki łopotały na wietrze. Wszędzie wokół morze było wzburzone, a sternik z trudem próbował skierować żaglowiec dziobem w największe spiętrzenie fal. Deszcz uderzał o pokład, a na wantach elfy walczyły z żaglami, próbując zwinąć je na tyle, by odzyskać panowanie nad statkiem. Hirad pobiegł w stronę pokładu sterowego, z trudem orientując się w ciemnościach. Na pokładzie nie paliły się żadne światła. Chcieli pozostać w ukryciu, a poza tym elfy i tak ich nie potrzebowały. Gdy znajdował się mniej więcej w połowie drabiny, kolejna fala uderzyła w lewą burtę i pokład zalała woda. Hirad jedną ręką puścił szczebel, ale utrzymał się na drugiej. Wisiał teraz na drabinie, uderzając plecami w drewno nad lukiem rufowym. Gdy statek wyprostował kurs, zaczął wspinać się dalej po kilku ostatnich szczeblach. - Co się stało? - krzyknął, nie puszczając relingu. Statek podskoczył i wpadł w dolinę fali. - To nadeszło znikąd - odparł Jevin. - Jesteście gotowi? - A jak blisko podpłynęliśmy? - Deszcz zmienił się w grad, który uderzał z trzaskiem w pokład i siekł ich twarze. Hirad naciągnął futro na głowę. - Dzieli nas co najmniej dzień drogi. Nie wiem, ile to jest dla waszych skrzydeł. Tej nocy raczej już się więcej nie zbliżymy. Zwijam wszystko poza marslem, bo inaczej się przewrócimy. Hirad pokiwał głową. - Dziękuję ci za te wszystkie wysiłki - powiedział. - Być może będzie to wymagało dodatkowej zapłaty. - Możesz na to liczyć. Tymczasem Ilkar i Denser już wspinali się po drabinie. Ilkar był blady, ale wyglądał lepiej niż pierwszego dnia. Dzięki lemiirowi mógł odpoczywać i wszystko jeść. W oczach Densera krył się płomień zdecydowanie graniczący z rozpaczą. Hirad widział to już wcześniej. Dzięki temu Ciemny Mag będzie potężny. - Już czas - oznajmił barbarzyńca głosem, który był tylko niewiele cichszy od krzyku. - Jevin mówi, że dzisiejszej nocy już się więcej nie zbliżymy, a Bezimienny nie może dłużej czekać. - Widzisz Wiąz? - zapytał Ilkar. Julatsańczyk spojrzał przed siebie. Grad tworzył tak gęstą zasłonę, że Hirad z trudem mógł dojrzeć dziób statku. Za nim była tylko oszalała ciemność i wyjący nad powierzchnią morza wicher. - Nie. Musimy lecieć wysoko i tylko mieć nadzieję - odparł Denser. - Wspaniale. - Trzymaj się mnie - poradził elf. - Będę twoimi oczami. Denser wezwał ich obu do siebie i objął. - Potrzebujemy skrzydeł zorientowanych na prędkość, a nie na masę - rzekł - więc z wiszącym u nóg Hiradem będę niestabilny. Nie spuszczaj ze mnie wzroku, bo jeśli on spadnie, ty będziesz go łapał. Pamiętajcie, Ren mówiła, że kajuta Erienne jest na rufie. Musimy mieć nadzieję, że jej nie przenieśli. - Gdyby tak się stało, będzie to długa noc - powiedział Hirad. Potem przyniósł kawał liny, której jeden koniec Ilkar przywiązał do jego lewego nadgarstka, drugi zaś do lewej kostki Densera. Nie można było ryzykować uszkodzenia skrzydeł maga. - Doleć tam bezpiecznie, dobrze? - poprosił Ilkar. - Powiedz to jemu, to on kieruje - odparł barbarzyńca. - Czy obaj macie wystarczająco dużo broni? Sądzę, że to dobra noc na noże. - Jesteśmy przygotowani. Gotowy? - Oczywiście, że nie. Ilkar poklepał go po plecach. - No to ruszajmy. Denser stanął z nogami rozstawionymi tak szeroko, by Hirad mógł wsunąć między nie głowę i przytrzymać się jego łydek. - Nie wierzę, że to robię - mruknął. Grad był coraz mocniejszy. Usłyszał krzyk Xeteskianina i chwilę później był już w powietrzu, wykrzykując swój strach prosto w paszczę burzy. * * * - To mnie zabij! - ryknął kapitan. - Zabij, kogo tylko chcesz. Bo jeśli postawimy jeszcze jeden żagiel i tak zginiemy. - Odepchnął od siebie Selika. Czarne Skrzydło szybko wyprostował się, nie wypuszczając sztyletu z ręki. - A w czym nam, na piekło, pomoże ta chusteczka, która tam wisi, co? - Znów chwycił szypra za gardło. Towarzyszyło mu trzech jego ludzi, na wypadek, gdyby elf próbował się bronić. Wściekły atak burzy zupełnie ich zaskoczył. Nadszedł z południa pod tak niską chmurą, że mieli wrażenie, iż niemal mogą jej dotknąć. Szyper wezwał wszystkich na pokład, aby wspięli się po wantach i zaczęli zwijać żagle, podczas gdy fale uderzały w pokład, wyrzucając dwa Czarne Skrzydła i jednego członka załogi za burtę na pastwę bezlitosnego oceanu. Kolejny członek załogi spadł z masztu, on też umrze, gdyż jego ciało było paskudnie połamane. I wtedy na pokład sterowy wpadł Selik, domagając się, by płynęli szybciej. Szybciej? Powinien się cieszyć, że jeszcze unoszą się na powierzchni. - Powiem ci, w czym nam pomoże, ty niedouczony głupcze - warknął szyper. - Da nam taką manewrowość, żebyśmy mogli utrzymać się dziobem do wiatru i to przeżyć. Zakładam, że chcesz przeżyć? - Ton twojego głosu będzie cię drogo kosztować. Kapitan chwycił rękę Selika i uniósł sztylet do swojego gardła. - To zrób to teraz, Czarne Skrzydło, bo przestało mnie to już obchodzić. Selik wyrwał rękę i cofnął się o krok. - A co z tym statkiem za nami? - zapytał, wskazując ponad ramieniem szypra w mrok. - Jeśli ich kapitan ma choć trochę rozumu, będzie robił dokładnie to samo, co ja - odparł szyper. - Nie dogonią nas, Selik, a szkoda. A gdyby nawet, co im to da? Nie przedostaną się przez Ornouth tak dużym statkiem. Mówił absolutną prawdę, żaglowiec miał zdecydowanie zbyt duże zanurzenie, żeby przepłynąć między rafami do Herendeneth. Na szczęście miał też jednomasztowe czółna wykorzystywane do wyładowywania towarów na głębokiej wodzie. Ale tego Selik najprawdopodobniej nie był świadom. Jeśli Ren jest na pokładzie, będzie wiedziała, gdzie doradzić rzucenie kotwicy. A on da jej znak, jeśli tylko będzie mógł. - Na nieszczęście dla cywilizowanego świata - powiedział szyper - ja wiem, co robię. Selik pogardliwie prychnął. - Cywilizowany. Jak słyszałem, wy, elfy, przyjmujecie zło magii i na waszym ojczystym kontynencie żyjecie niewiele lepiej od zwierząt. - Odejdź, Selik, i pozwól mi robić swoje albo będziesz pić morską wodę. - Dostanę cię, elfie. - Selik odwrócił się i gestem odesłał swoich ludzi. - Twoje dni są policzone. Szyper nie odezwał się, gdy Selik schodził z pokładu, i choć w jego sercu płonęła żądza zemsty, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Jak tylko zapadła noc, głupie Czarne Skrzydła zażądały oświetlenia statku, żeby mogli bezpieczniej chodzić po niepewnym pokładzie. Kiedy deszcz osłabnie, statek będzie widoczny z odległości wielu mil. - Dalej, Ren, dalej. * * * Droga na Wiąz Oceanu była dla Hirada, trzymającego się nóg Densera, prawdziwą męką. Grad walił go w twarz i pozbawiał sił, a ponadto właściwie niczego przed sobą nie widział. Jedynie od czasu do czasu w jego polu widzenia pojawiał się Ilkar, a fale obmywające mu nogi wskazywały, że Denser leci zbyt nisko. Kierowali się we właściwą stronę, tego był pewien. Ilkar zauważył statek wkrótce po opuszczeniu pokładu Słońca Calaius i podleciał bliżej, by powiedzieć o tym Denserowi. Hirad nie wiedział jednak, jak daleko się znajdują, a gdy wicher i deszcz zaczęły go zamrażać, ramiona przeszywał ból, a palce nieubłaganie drętwiały nawet mimo rękawiczek, bał się, żeby nie odmówiły mu posłuszeństwa. Nagły powiew wiatru zepchnął ich ostro w dół. Hirad wrzasnął, gdy jego buty dotknęły fali. Denser natychmiast poderwał się do góry, ale zrobił to za szybko dla zgrabiałych rąk Hirada. Barbarzyńca puścił nogi Densera i zawisł niczym wahadło, przywiązany do lewej kostki maga. Przed utonięciem uchroniło go zaledwie kilka stóp liny. Niespodziewane szarpnięcie zupełnie wytrąciło Densera z równowagi, zaczął spadać. Jeszcze przez chwilę Hirad widział, jak mag walczy o odzyskanie wysokości i kierunku lotu, a potem poczuł, że znalazł się w wodzie. Jego ciało przeszył chłód, aż jęknął. Denser ostatkiem sił poderwał się, wyciągając przemoczonego Hirada z wody. Barbarzyńca spojrzał w górę. Denser coś krzyczał, ale on nie mógł go usłyszeć. Było mu zimno. Czuł, że lina wrzyna mu się w nadgarstek, więc chwycił ją palcami, żeby zmniejszyć ucisk. Potem zaczęli niebezpiecznie się przechylać, gdy Hirad kołysał się do przodu i do tyłu, bezskutecznie próbując wspiąć się po linie. Czuł, że musi to sprawiać ból Denserowi, który próbował utrzymać ich obu nad powierzchnią oceanu. Teraz Hirad modlił się, żeby dotarli na Wiąz, zanim Denserowi zsunie się but. Próbował chwycić sznur drugą ręką, ale nie udało mu się, gdyż uderzył w niego silny wiatr, obracając go wokół własnej osi. Miał mdłości, zimno go otępiało, grad i morska woda oślepiały, a z przeciętego przez sznur nadgarstka spływała krew. I w tym momencie podleciał Ilkar, jednym płynnym ruchem uniósł go do góry i poczekał, aż Hirad znów bezpiecznie chwyci linę. - Dzięki - wysapał Hirad. - Dziękuję. - Już prawie jesteśmy na miejscu - rzekł Ilkar i zniknął. Zmienili kierunek lotu. Unosząc się nisko nad falami, zbliżyli się do statku od strony rufy. Tutaj, w przeciwieństwie do burt, nie paliły się żadne światła. Wiedzieli, że jeśli nawet zobaczył ich jakiś elf, nie zdradzi ich, więc podlecieli bardzo blisko, pod sam poziom pokładu. W tym miejscu, mimo kołysania statku, burza nie była już tak odczuwalna, i szybko bijące serce Hirada uspokajało się. Denser zaczął powoli unosić się w górę. Hirad podkurczył kolana i przeskoczył przez reling. Kiedy już znalazł się na pokładzie, położył się płasko, by Denser też mógł wylądować. Jego dłonie były zbyt zdrętwiałe, by odwiązać linę. Na szczęście usłyszał lekkie kroki Ilkara. Przyjaciel pomógł mu i gdy sznur został już odwiązany, mógł uważnie obejrzeć nadgarstek. - Będzie bolało później - powiedział. - Wszystko w porządku z twoją kostką, Denser? - Wytrzyma - wyszeptał Denser. - Co teraz? - Posłuchajmy - odparł Hirad. Słuchali więc wycia wiatru, pojedynczych słów niesionych przez wichurę i trzeszczenia drewna. Nie wiedzieli, kto jest na pokładzie ani w jakiej liczbie, ale cisza świadczyła o tym, że nie ma żadnych patroli. Przynajmniej na rufie. - Jeśli ten statek choć trochę przypomina Słońce, będziemy musieli pokonać wejście do luku - powiedział Denser. - To bardzo ryzykowne - stwierdził Ilkar. - Cóż, poza wybiciem dziury mniej więcej tutaj to chyba jedyne rozwiązanie. - Zwłaszcza że i tak musimy tamtędy wyjść - dodał Hirad - żebyś mógł stworzyć skrzydła, chyba że umiesz rzucać zaklęcia pod wodą. - W takim razie nie marnujmy czasu. Hirad kiwnął głową i wyjął dwa sztylety. Jeden trzymał w prawej ręce, drugi w zębach, a długi miecz pozostawił w pochwie na plecach. Ruszył, a za nim obaj Krucy. Skradali się wzdłuż lewej burty w stronę głównego pokładu. Ciągłe przechyły statku niosły ze sobą ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza że drewno pod ich stopami było śliskie. Grad zmienił się w deszcz zmieszany z morską wodą. Hirad miał zmarznięte ręce, a coraz silniejszy ból w lewym nadgarstku utrudniał mu chwytanie się relingu. Powoli posuwał się do przodu, przywierając plecami do ściany, aż wreszcie zobaczył pokład. W świetle kilku kołyszących się lamp widział w pobliżu dziobu trzech strażników, Czarne Skrzydła. Dla utrzymania równowagi przytrzymywali się fokmasztu. Kolejny znajdował się w połowie lewej burty. Hirad sądził, że jest ich więcej, pewnie na prawej burcie i pokładzie sterowym, pod którym właśnie się kulili. Odwrócił się do Ilkara. - Wystarczy ci sił na Płaszcz-Ukrycia? - Wystarczy na to, na tarczę i jeszcze jedne skrzydła - wyszeptał Ilkar. - Musimy dowiedzieć się czegoś więcej o sytuacji, zanim wejdziemy do luku. Julatsańczyk pokiwał głową. - Mam tylko nadzieję, że nie dotknę tarczy, która chroni Erienne. - Przygotował kształt zaklęcia, zrobił krok do przodu i zniknął. - Denser, wszystko w porządku? Mag z Xetesku pokiwał głową. - Lepiej wydostańmy ją stąd, zanim przestanę nad sobą panować. - Zemsta później, dobrze? Denser mruknął coś, wpatrując się przed siebie. Czekali. Czarne Skrzydła właściwie się nie ruszały, za to elfy wspinały się po olinowaniu i przynosiły swoim prześladowcom gorące napoje. Hirad zastanawiał się, czy po zniknięciu Erienne ich życie będzie dla Selika coś warte. Może powinien postąpić zgodnie z życzeniem Densera i spróbować zabić wszystkie Czarne Skrzydła. Usłyszał cichy szelest i pojawił się Ilkar. - No dobrze. Zatrzymałem Płaszcz, więc pospieszcie się. Na pokładzie sterowym jest jeden Dordovańczyk razem z dwoma elfami, a inny rozmawia z dwoma Czarnymi Skrzydłami dokładnie naprzeciwko nas. Musimy uważać na tych strażników z przodu, którzy patrzą w naszą stronę, i na tego przy relingu. Na pewno nas zobaczą, więc nie mamy wiele czasu. - Kiedy znów założę Płaszcz, biegnijcie za mną, gdy policzę do dwunastu. To da mi czas, by otworzyć drzwi. Wbiegacie do środka, ja wchodzę za wami i zamykam je od wewnątrz, a dalej już sobie jakoś radzimy. Będziemy mieć przeciwko sobie miecze i magię, ale oni nie spodziewają się nas. Zrozumieliście? - To dlatego zawsze Bezimienny układa plany - powiedział Denser z nikłym uśmiechem na twarzy. - Chodźmy, miejmy to już z głowy. Ilkar znów zniknął. Hirad liczył głośno i zdecydowanie, aby uspokoić się przed walką. Nie może pozwolić sobie na @Pogrom, będzie zbyt ciasno. - ...jedenaście, dwanaście. Już! Wstał i pobiegł w stronę rogu pokładu. Gdy dotarł na miejsce, statek akurat wpadł w falę, a on pojawił się w pełnym świetle. Gdzieś z przodu rozległ się krzyk, Czarne Skrzydła ruszyły w ich stronę. Nie zwracając na nich uwagi, odwrócił się i skierował w stronę drzwi do luku, które natychmiast się otworzyły. Delikatnie migotanie powietrza świadczyło, że Ilkar jest na granicy utraty koncentracji. - Biegnij, Denser! - krzyknął Hirad, po czym wpadł do środka, przykucnął i spojrzał w głąb korytarza. Jakieś dziesięć jardów od niego po obu stronach drzwi do kajuty stali dwaj strażnicy, a przy nich siedzieli dwaj magowie. Strażnicy odwrócili się kompletnie zaskoczeni. Hirad skoczył do przodu z krzykiem na ustach i rzucił sztyletem, trafiając strażnika, który właśnie się obracał, w ramię. Mężczyzna poleciał do tyłu, a drugi wyciągnął z pochwy miecz i zablokował przejście. - Denser, magowie przed nami - ostrzegł Hirad. - Wiem - powiedział głos za nim. Strażnik pchnął mieczem, gdyż korytarz był zbyt wąski na porządne zamachnięcie się, a Hirad zrobił krok do tyłu. Czarne Skrzydło dalej napierał, wykonał kolejne pchnięcie, lecz tym razem Hirad przywarł do ściany i ostrze ominęło go. - Teraz, Denser! - krzyknął, uderzył pięścią w ramię strażnika i wysunął do przodu rękę ze sztyletem. Rozdarł ubranie mężczyzny, a potem wbił ostrze w jego pierś. Tymczasem w korytarzu pojawił się Xeteskianin. Drzwi zamknęły się za nim, a zasuwa zasunęła. - Ilkar, pomóż mu! - zawołał Hirad. Wkrótce jednak zobaczył, że Denser nie potrzebuje pomocy - właśnie wbijał nóż w pierś drugiego z mężczyzn. Barbarzyńca uderzył swojego rannego przeciwnika w twarz i zaraz potem kopnął go w brzuch, a gdy ten upadł, nadepnął mu na szyję. Rozległ się trzask pękającego kręgosłupa. Dwaj magowie, którzy dopiero przychodzili do siebie po głębokiej koncentracji nad tarczą, którą utrzymywali nad Erienne, byli łatwymi ofiarami. Denser i Ilkar zabrali się za nich, nie okazując dordovańskim zdrajcom litości. Tymczasem Hirad, nie czekając na nich, otworzył kopnięciem drzwi do kajuty i trzymając w ręce sztylet, wszedł do środka. Erienne, wciśnięta w róg koi, na jego widok otworzyła szeroko usta. - Hirad! Jak... - Nie ma czasu, Erienne. Przygotuj Skrzydła-Cienia. Musimy szybko wydostać się stąd albo nie wydostaniemy się wcale. Denser i Ilkar wbiegli do środka. - Są przy luku - powiedział elf, podczas gdy Denser podbiegł do Erienne, podniósł ją i zaczął gorączkowo obcałowywać. - Ale zaraz przedostaną się na drugą stronę. Macie jakieś pomysły? - Wyciągnął miecz, w lewej ręce w dalszym ciągu trzymał sztylet. - Denser, zostaw ją. Na to będzie czas później. - Psujesz mi zabawę. - Macie jakieś pomysły? - powtórzył. Gdzieś obok otwarły się drzwi. Hirad wyjrzał na korytarz, i gdy zza rogu wyłoniła się twarz strażnika, wbił sztylet prosto w oko mężczyzny. Czarne Skrzydło bez słowa upadł na ziemię. - Złe miejsce, zły czas. Ilkar? Coś ciężko uderzyło w drzwi luku. - Będą mieli gotowe zaklęcia, więc potrzebujemy tarczy. Denser może się tym zająć, a ja przygotuję Spiralę-Mocy. Musimy odepchnąć ich do tyłu, żebyśmy mogli przebiec na rufę, o ile oczywiście tam właśnie chcemy się dostać. - Zgoda - potwierdził Hirad. - Wszyscy gotowi? - Zrobię Pancerz-Ochrony - zaproponowała Erienne, szczęśliwa, że odzyskała możliwość rzucania czarów. - Oni mają kusze. Hirad pokiwał głową. - Dobrze, dzięki. Ale miej także w głowie kształt Skrzydeł-Cienia. Najlepiej wszyscy go miejcie. Wyszli na korytarz. Ilkar szedł pierwszy z gotową Spiralą-Mocy, dalej Denser i Erienne ze swoimi tarczami, a pochód zamykał Hirad. Drzwi luku nadal się trzymały. Nagle po drugiej stronie korytarza otworzyły się jakieś inne drzwi i stanął w nich mężczyzna z dwoma kuszami w rękach. - Ani kroku dalej - wybełkotał. - Idźcie - powiedział Hirad. - Ja się nim zajmę. - Nigdzie nie pójdziecie. Na tym statku mam trzydziestu ludzi i tuzin magów. To już koniec. - Selik, cieszę się, widząc, co zrobiła z tobą Erienne. Jaka szkoda, że przeżyłeś. - Hirad Coldheart, jak sądzę? Samotny szermierz? Oddaj ją, a pozwolę ci przeżyć. Byli niedaleko od drzwi luku. Kolejne mocne uderzenie i drzwi zaczęły pękać, zasuwa częściowo poddała się, a gwoździe zaczęły wypadać z drewna. - Teraz - rzekł Ilkar. - Skoncentrujcie się. - Gińcie więc. - I Selik wystrzelił jednocześnie z obu kusz. Bełty poleciały w stronę Hirada i odbiły się od jego Pancerza-Ochrony. Jeden wbił się w ścianę tuż obok jego głowy, a drugi upadł na ziemię. - Jakże mi przykro. - Hirad wzruszył ramionami i ruszył korytarzem. Selik zaczął wycofywać się w stronę swojej kajuty, upuszczając kuszę i sięgając po miecz. - Jeden samotny szermierz i troje magów. Teraz kolej na ciebie. W tej samej chwili drzwi luku w końcu poddały się. - Hirad, wracaj pod przeklętą tarczę! - krzyknęła Erienne napiętym głosem. Barbarzyńca szybko cofnął się, widząc, jak oczy Selika rozszerzają się ze strachu. Czarne Skrzydło zniknął w swojej kajucie, a korytarz wypełnił Lodowaty-Podmuch. Powietrze wokół nich zamarzło i zmrożona mana uderzyła w drzwi kajuty, w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Selik. Ściany pokryły się grubą warstwą lodu, a podłoga i sufit ciemnoniebieskim lodem. Ale tarcza wytrzymała. - Dobra robota, Denser - stwierdził Ilkar. - Ruszajmy, oni znów przygotowują się do rzucenia zaklęcia. Hirad poczuł wypuszczoną ostrożnie i pod całkowitą kontrolą Spiralę-Mocy. Krucy ruszyli dalej korytarzem. - Selik - wymamrotał Hirad. - Muszę dopaść Selika. - Nie, musimy iść - sprzeciwił się Ilkar. - Krucy, gotowi? - Gotowi. - Ruszamy w lewo na pokład, trzymajcie tarcze. Biegiem! W zamarzniętych drzwiach kajuty pojawił się Selik z mieczem w ręku. Hirad machnął do niego i pobiegł dalej, krzycząc przez ramię. - Pa, pa, Selik. Do następnego razu. Ilkar, pospiesz się z tą Spiralą, mam kłopoty za plecami! Elf wypuścił w pełni rozwiniętą Spiralę, która odepchnęła magów i Czarne Skrzydła od drzwi. - Ilkar, osłaniaj rufę i sterburtę. Denser, Erienne, trzymajcie tarcze. Ja pilnuję tyłów. Krucy wypadli na pokład, Ilkar pobiegł w lewo, ślizgając się na tłustych, mokrych deskach. Za nim biegł Denser ramię w ramię z Erienne, oboje z wyciągniętymi sztyletami, a na końcu Hirad z Selikiem za plecami. Nagle statek przechylił się. Hirad poleciał na prawo i przewrócił się na plecy, a sztylet wysunął się z jego ręki. Szybko podniósł się, ale w tym samym momencie w drzwiach pojawiła się głowa Selika. Hirad zaklął, ponieważ trzymał miecz w nieodpowiedniej ręce, uderzył pięścią, trafiając przywódcę Czarnych Skrzydeł w twarz. Biegnąc, usłyszał jeszcze, jak głowa Selika uderza we framugę drzwi. - No! Widząc, jak Czarne Skrzydło goni po pokładzie sterowym trójkę magów, Hirad zatrzymał się i rzucił na żołnierza, uderzając mieczem zza głowy. Ostrze wbiło się głęboko w odsłoniętą szyję i plecy mężczyzny. Strażnik pochylił się do przodu, rzucony przez niego miecz przeleciał tuż nad głową Erienne i zatonął w rozszalałym oceanie. Padając, Czarne Skrzydło zdołał jeszcze pochwycić kobietę i przyciągnąć ją do siebie. Denser zwolnił. - Biegnij! - ryknął Hirad. - Ja ją przyprowadzę! Kopnięciem odepchnął na bok ciało umierającego strażnika, chwycił Erienne za łokieć i pociągnął ją w stronę rufy. - Tarcza opuszczona - zawołała. - Tarcza opuszczona. Jakby dla podkreślenia tych słów wystrzelony z kuszy bełt minął ich i wbił się w reling. Hirad odruchowo uchylił się. - Bogowie. Idź! - Popchnął ją przed siebie. - Idź! Erienne wbiegła za róg, a on za nią. Nagle poczuł, jak bełt z kuszy wbija się w jego łydkę. Stracił równowagę, poleciał do przodu i tak mocno uderzył w reling, że ten aż pękł. W odpowiedzi usłyszał z tyłu okrzyki radości. Odczołgał się we względnie bezpieczne miejsce. - Kurwa mać! - zaklął. - Denser, Erienne, przygotujcie Skrzydła-Cienia i odlatujcie - wychrypiał, z trudem podnosząc się. Gdy tylko przeniósł ciężar ciała na zranioną nogę, poczuł silny ból. Jego but był pełen krwi. Strzała na szczęście nie trafiła w kość, co niemal graniczyło z cudem. - Nieznana liczba wrogów biegnie do nas z tamtej strony - poinformował Ilkar. - Zajmę się nimi. Rzeczywiście, Czarne Skrzydła już biegły wzdłuż lewej burty. Uniósł miecz, przerzucił go do lewej ręki, aby mieć lepszy kąt zadawania ciosu, i czekał, wiedząc, że każda zyskana chwila jest najwyższej wagi. - Mogę rzucić Kulę - zaproponował Denser. - Nie, Xeteskianinie, zabierz Erienne z tego cholernego statku! - warknął Hirad. - Idź, zanim sam wyrzucę cię za burtę. My zaraz do was dołączymy. - Lepiej, żeby tak było - powiedział Denser. - Lećcie już! Pierwszy z Czarnych Skrzydeł wyszedł za róg z uniesionym na wysokość ramienia mieczem. Hirad sparował cios, po czym sam ciął z lewej na prawą. Mężczyzna odchylił się do tyłu, znów uniósł broń i pchnął. Hirad znowu bez trudu sparował, po czym spoliczkował mężczyznę i zrobił wypad do przodu. Ból z łydki promieniował aż do pleców. Trafił mężczyznę w brzuch, przebijając skórzany pancerz. Poczuł, że miecz ociera się o kręgosłup. Wyciągnął broń i ciało upadło na pokład. - Ilkar, jak sobie radzisz? - Hirad rzucił się do przodu, widząc wyłaniającą się zza rogu kuszę. Jego ostrze wbiło się w oko Czarnego Skrzydła, który wrzasnął i upadł. Jego palec w ostatniej chwili nacisnął na spust, wystrzelony bełt otarł się o skórzany kaftan Hirada. - Powstrzymuję ich - odrzekł Ilkar, ciężko dysząc - chociaż z trudem. - Rób tak dalej i uważaj na kusze. Obejrzał się przez ramię. Erienne i Denser zniknęli. - Czas uciekać, Ilkar. - Jak? Hirad przykucnął i czekał, a jego rana paskudnie tętniła. Usłyszał, jak kolejny napastnik ostrożnie przesuwa but po deskach pokładu. I znowu. Chwycił lewą ręką sztag i ignorując ból łydki, wychylił się do przodu, po czym uderzył. Jego miecz trafił w kostkę mężczyzny, przeciął but i wbił się w kość. Czarne Skrzydło zawył i poleciał do tyłu. Wystrzelone przez niego bełty nikogo nie trafiły. Hirad wycofał się i pokuśtykał do relingu, gdzie Ilkar szarpał się z kolejnym napastnikiem. - Na moje słowo kucnij - poprosił, zbliżając się. Ilkar trafił przeciwnika pięścią w brzuch i odepchnął go, lecz mężczyzna był silny i znów zaczął wywijać mieczem nad głową. - Teraz! Ilkar przykucnął, a wtedy Hirad uniósł miecz i zadał cios, wytrącając przeciwnika z równowagi. Potem przeskoczył nad kucającym Ilkarem i wbił pięść w twarz mężczyzny. Tamten zatoczył się do tyłu. - Skrzydła-Cienia i leć, Ilkar! - Zajdą nas od tyłu, Hirad. - Powstrzymam ich. Idź! - Nie. Hirad znów ciął mieczem. Czarne Skrzydło sparował, ale z trudem. - Zaufaj mi i nie trać mnie z oczu. A teraz spadaj. Zrobił krok do przodu i wbił miecz w gardło przeciwnika. Mężczyzna zachwiał się i wypadł za burtę. - Pokarm dla ryb - warknął Hirad. - Kto następny? Za plecami słyszał, jak Ilkar rzuca skrzydła i opuszcza pokład. - Hirad, atakują cię! - zawołał. Barbarzyńca przywarł do ściany. Czarne Skrzydła szły wzdłuż burty po jego prawej stronie. Za nimi widział kuszników. - Nie trać mnie z oczu, Ilkar! - krzyknął w noc, mając nadzieję, że elf go usłyszał. - Rzuć broń! - nakazał Czarne Skrzydło. Hirad uśmiechnął się. - Nie mam zamiaru. Zrobił krok do przodu, przeskoczył przez reling z mieczem w wyciągniętej ręce i wpadł do morza. Zalała go lodowata woda, fale były wielkie i ciemne. Ranna łydka zaczęła go boleć jeszcze bardziej, gdy do rany dostała się sól. Patrzył w niebo, lecz niczego nie widział. Wiąz Oceanu powoli odsuwał się od niego. Jego uszy wypełniał ryk wiatru, grad uderzał go w twarz. Czuł się ciężki, bardzo ciężki. Wiedział, że powinien wypuścić miecz i zrzucić skóry, ale coś w jego duszy sprzeciwiało się temu. Znów zakryła go fala, ale zaczął machać nogami, aż poczuł wiatr na twarzy i mógł wciągnąć kolejny łyk powietrza. - Ilkar! - krzyknął w wichurę. Aby uwolnić obie ręce, próbował wsunąć miecz do pochwy. Wiedział, że to głupie, że przecież może pozwolić sobie na to, by go stracić, a mimo to nie wypuszczał broni z rąk. Czuł, że zaczyna tonąć, ale nie zgadzał się na śmierć. I oto nagle miecz gładko wsunął się w skórzaną pochwę. Hirad podpłynął w górę, wynurzył się na powierzchnię i znów zaczął wołać. Po chwili zobaczył wyłaniającego się z mroku i gradu Ilkara. - Łap moje nogi i nie puszczaj! Ilkar unosił się nad Hiradem, wiatr szarpał nim, a woda zalewała go do wysokości kolan. Barbarzyńca wyciągnął rękę, ale nie trafił, więc kopnął nogami i wybijając się do góry wyciągnął ramiona, i tym razem udało mu się uchwycić przyjaciela. - Leć! - krzyknął i mag powoli zaczął się podnosić. Cal za calem wspinał się po nogach Ilkara, aż wreszcie zatrzymał się z głową tuż nad kolanami elfa i ramionami zaciśniętymi wokół jego łydek. Obok zauważył jakieś inne kształty. To Denser i Erienne. Potem spojrzał w stronę statku, czy nie widać pościgu, ale na szczęście od razu zniknęli dordovańskim magom z pola widzenia i pewnie nikt na pokładzie nie miał pojęcia, gdzie ich szukać. - Udało się! - ryknął. - Do cholery, udało się! Krzycząc radośnie, leciał z powrotem na pokład Słońca Calaius. Rozdział 31 Kapitan Wiązu Oceanu czuł głęboką satysfakcję. Mimo że statek nie należał już do niego i wielu członków załogi zostało zamordowanych, a on musiał przetrwać najgorszy sztorm, jakiego doświadczył na Oceanie Południowym, czuł przepełniający go spokój. Właśnie był świadkiem akcji ratunkowej, która nie miałaby najmniejszych szans powodzenia, gdyby nie przeprowadzili jej Krucy. Mężczyzna, który - jak sam widział - jednym ciosem położył Selika, po prostu nie wierzył, że może mu się nie udać. I tak oto na statku zajętym przez Czarne Skrzydła on i jego załoga byli wolni. Erienne odeszła i teraz mogli wybrać swój los. I wybiorą go. Tryuun widział, jak magowie Kruków opuścili statek, wyciągnęli wojownika z morza i zniknęli w mroku. A kusznicy i dordovańscy magowie nie mogli im niczego zrobić, gdyż natychmiast pochłonęła ich ciemność. Na dodatek zginęło siedmiu Łowców Czarownic. Mimo gradu, który z wielką siłą uderzał w skórzaną czapkę kapitana, noc okazała się wspaniała. Ale jeszcze lepsze było to, że Selik właśnie wspinał się po drabinie na pokład sterowy. Szyper był sam, ponieważ wcześniej odesłał swojego nowego sternika, nie chcąc, by stała mu się jakaś krzywda. On sam nie obawiał się o swoje życie, więc tylko uśmiechnął się szeroko, gdy Selik wciągnął się na górę i zaczął kuśtykać w jego kierunku. Z jednej strony jego szczękę zdobił ciemniejący siniec, a z drugiej na skroni wyrastał guz wielkości jaja. - Potrzebujesz pomocy? - zapytał. Selik zbliżył swoją rozwścieczoną twarz tak, że niemal stykali się nosami. - Nie zapominaj, kto kieruje tym statkiem - warknął. - Nie zapominam - odpowiedział szyper. - Zawsze to robiła Gildia Drech. Wy mieliście tylko przypilnować jednej kobiety, i nawet to się wam nie udało. Jak się z tym czujesz? Selik chwycił go za kołnierz. - Twoje szyderstwa, elfie, będą cię kosztowały życie. Ciebie i twoją załogę. Pamiętaj, kto tu ma całą broń i całą magię. Szyper spoważniał, ale nie mógł tak do końca zetrzeć uśmiechu z twarzy. - Będę pamiętał. - Teraz kieruj statek prosto do Ornouth. Jakakolwiek zmiana kierunku i twoja załoga będzie za to odpowiadać. Szyper zaśmiał się. - Ech, Czarne Skrzydło, jak ty mało pojmujesz. Nie mam zamiaru płynąć gdzie indziej. My przynależymy do Ornouth, to wy będziecie tam obcy. Wcześniej zabierałem was tam po to, byście zabijali. Ale teraz, kiedy Erienne odeszła, zabieram was po to, byście tam zginęli. * * * Choć umysł Erienne wciąż wzdragał się na wspomnienie Czarnych Skrzydeł, kobieta pracowała przez resztę nocy, okazało się, że wymuszony odpoczynek od magii przywrócił jej siły. Rozpaczliwie pragnęła ciepłych objęć Densera, ale ktoś jeszcze bardziej jej potrzebował. Kość biodrowa Bezimiennego była roztrzaskana niczym waza upuszczona na kamień. Odłamki kości wbiły się w ciało i mięśnie, ścięgna i wiązadła były rozerwane i obumierały, a staw popękał tak, że nie będzie w stanie utrzymać ciężaru i nie pozwoli na ruch. Nawet w magicznym śnie ból musiał być straszliwy. Z jej oczu płynęły łzy, gdy umysłem i delikatnymi palcami oceniała straszliwe rany. Powiedziałaby, że nic nie da się tu zrobić, nawet za pomocą Uleczenia-Ciała, ale nie mogła, widząc spojrzenie Hirada, gdy pytał ją, czy może coś uczynić. Nie mogła go zawieść. Nie pozwolił nawet na wyjęcie bełtu z własnej łydki, póki nie powiedziała, że spróbuje. Wtedy ją pocałował, przyciskając szorstką skórę do jej policzka. Zawsze myślała, że Hirad nie jest zdolny do przeżywania w taki sposób, a tymczasem okazało się, że oceniała go niesprawiedliwie. Barbarzyńca ukrywał emocje pod grubą skórą wojownika, ale odczuwał tak samo jak inni. A może nawet bardziej. Stworzyła kształt Uleczenia-Ciała, zaklęcia wszechstronnego, ale bardzo trudnego do opanowania. Było gorące i ogrzewało jej dłonie wspaniałym ciepłem. Gdy ponownie badała biodro Bezimiennego, macki zaklęcia na jej życzenie leczyły ranne ciało mężczyzny. Potem, wykorzystując manę, uwalniała każdy odłamek kości po kolei i wstawiała go na właściwe miejsce niczym element w dziecięcej układance. Zaklęcie pomagało jej nazwać dany fragment kości i wskazywało, skąd pochodzi. A jeśli kawałki były za małe, wyciągała je na zakrwawione prześcieradło, mając nadzieję, że i bez nich kość sama się zrośnie. Nie mieli wiele czasu. Erienne była całkowicie świadoma, że czekają ich kolejne walki. Wkrótce Dordovańczycy odnajdą Herendeneth i wtedy Bezimienny będzie musiał stanąć wśród Kruków. Znów pochyliła się nad rannym, Uleczenie-Ciała odtwarzało, łączyło ze sobą i leczyło tkanki. Wykorzystywanie cienkich jak włos włókien many do wstawiania odłamków na swoje miejsca, zasklepiania pęknięć w stawie i ponownego łączenia nerwów i mięśni było powolnym, żmudnym i wyczerpującym zajęciem. Oczywiście efekt nie będzie doskonały. Zbyt wiele fragmentów kości zostało zmiażdżonych. Może gdyby znalazła się na miejscu zaraz po tym, jak został ranny, wszystko wyglądałoby inaczej, ale minęło zbyt wiele czasu i ciało w niedoskonały sposób odbudowało się. Teraz nawet Uleczenie-Ciała nie mogło już tego odwrócić. Bezimienny już nigdy nie będzie taki sam jak dawniej. Ale jak się do tego przystosuje, będzie zależało tylko od niego. * * * Następnego dnia Hirad dołączył do Ren, Ilkara i Jevina, stojących na pokładzie sterowym, długo po tym, jak słońce minęło południe. Wciąż czuł ból łydki, ale Denser zrobił kawał dobrej roboty słabym Dotykiem-Ciepła, a elfy miały łagodzące balsamy, które pieściły ciało i zmniejszały ból. Kiedy zejdą na ląd, będzie zupełnie zdrowy. Sztorm szalejący poprzedniej nocy uspokoił się i teraz kołysanie Słońca Calaius wydawało się całkiem łagodne. Chmury przerzedziły się i pomiędzy ulewami pojawiały się nawet słabe promienie słońca. Jevin nakazał postawić wszystkie żagle, płynęli szybko przez ocean, oddaleni o kilkanaście godzin drogi od Wiązu Oceanu. - Czemu on wciąż kieruje się na południe? - Dziwił się Hirad, patrząc na sylwetkę statku na południowym horyzoncie. - Ponieważ pokazuje nam drogę - odpowiedziała Ren. - Da nam znać, kiedy już powinniśmy się zatrzymać, i wtedy będziemy musieli przesiąść się na łodzie. - A jeśli nie da nam znać? - dopytywał się wciąż niepewny Hirad. - Nie pozwolę, by ten statek wpadł na mieliznę. - Ja również - warknął Jevin. - Jak długo nam to jeszcze zajmie? - zapytał Ilkar. - Trzy dni, może więcej. Wczoraj straciliśmy trochę czasu - odparła Ren. - W takim razie może prześpię resztę drogi - postanowił z uśmiechem Hirad. - Zasłużyłeś sobie na to - stwierdził elf. - Ty też, Ilks. To była niezła zabawa, co? Ilkar wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. - Nie, wcale nie. Chyba że uważasz za dobrą zabawę poszukiwanie w środku nocy jednego głupca na czarnym, wzburzonym morzu, z dala od jakiegokolwiek lądu. Co ty, na piekło, robiłeś w tej wodzie? Już prawie cię miałem, a ty nagle zacząłeś tonąć. - Chowałem miecz do pochwy. - Ach tak, jakże głupio z mojej strony, że się nie domyśliłem. Czemu po prostu nie wyrzuciłeś tego żelastwa? Przecież mogłeś się utopić. - Głos Ilkara złagodniał, lekko uderzył Hirada w ramię. - Myślałem, że utonąłeś. Nie rób tego więcej. Nie chcę stracić cię w taki sposób. - Nie zostawię tego miecza, póki nie przebiję nim Selika. - Myślisz, że będziesz miał okazję? - zapytała Ren. - Ja to wiem - odparł Hirad. * * * Okno sypialni wpadło do środka i Aviana krzyknęła, a jej cierpienie odbiło się echem w umysłach wszystkich Al-Drechar. Myriell właśnie się ubierała, przygotowując się do przejęcia o świcie straży, ale teraz wszystkie się obudziły, zostały wyrwane z nieświadomości przez krzyk o pomoc, który trwał i trwał. Myriell wezwała elfich pomocników. - Zabierzcie mnie tam. Biegnijcie i sprowadźcie innych. - Tak, Myriell. - Dwa elfy podniosły ją na rękach i pospiesznie wyszły z komnaty, po drodze wyciągając innych z łóżek. Wiatr wył w korytarzach, napędzany siłą umysłu Lyanny, uderzał w ich twarze. Nagle rozległ się straszliwy łomot i zachodnie skrzydło domu zadrżało. Dach zapadł się do środka, drewniane belki runęły, a cegły rozsypały się na boki, ziemią pod ich stopami wstrząsały wibracje. - Bogowie, ona się uwolniła. Szybciej, szybciej! - popędzała Myriell. Elfy przebiegły, nie zatrzymując się, przez salę balową i jadalnię. Postawiły Myriell na ziemi i otworzyły drzwi prosto w wyjącą burzę. Aviana leżała na ziemi, a obok stała wyprostowana Lyanna. Jej włosy unosiły się nad głową. W ręce ściskała lalkę, oczy miała szeroko otwarte, lecz niczego nie widziała. - Sprowadźcie tu pozostałe! - krzyknęła Myriell. Usiadła na krawędzi łóżka i przyciągnęła dziewczynkę do siebie, dostrajając swój umysł i oczy do spektrum many. Ujrzała czekający ją horror. Avianę otaczała pulsująca masa ciemnej szarości, która nieustannie atakowała jej umysł, kierowana przez siły, których Myriell nie rozpoznawała. W duszy Lyanny czaiło się coś złowrogiego, co musi zostać zniszczone. Umysł dziewczynki otaczał pomarańcz splamiony ciemnym brązem. Wydawała się idealnie ściągać przypadkowe źródła magii i tworzyć kształty przypominające wiry, a potem wyrzucać je na zewnątrz w postaci fali zniszczenia. Myriell stworzyła w umyśle lekką sieć i zaczęła ją ostrożnie przesuwać w stronę Lyanny, pragnąc oddzielić ją od mocy, która atakowała bezbronną Avianę. Za plecami słyszała jakiś ruch, wiedziała, że to siostra jej pomaga, więc próbowała dalej. Nie zaszła jednak daleko. Kiedy Lyanna wyczuła ją, wypuściła macki pomarańczowej many, które odepchnęły sieć i pochłonęły jej energię. Myriell rozproszyła ją na chwilę przed tym, nim dotarła do jej uszkodzonego umysłu, i wycofała się ze spektrum. Głowa jej pulsowała, a widziany obraz rozmywał się na krawędziach. Lyanna próbowała oswobodzić się z uścisku, więc Myriell wypuściła ją. Dziewczynka wpatrywała się w nią uważnie, w końcu odezwała się. - Cześć, Myra. Czemu trzymacie mnie w tym ciemnym miejscu? - Głos dziecka, niesiony przez wichurę, odbijał się echem od ścian komnaty. - Lyanno, my cię tam nie trzymamy, to twój umysł zabrał cię tam, a my tylko ciebie strzeżemy, żeby nic ci się nie stało. - Ale ja już nie chcę być w ciemnościach - powiedziała Lyanna, przytulając lalkę i głaszcząc ją po głowie. Myriell zachmurzyła się. Jej Noc jeszcze się nie skończyła, w manie nie było spokoju. Jej opanowanie ograniczało się do powstrzymywania zniszczeń we własnym umyśle. Nie potrafiła jeszcze pojąć ani kontrolować tego, co z siebie wyrzucała. - Ale ty wiesz, że nie potrafisz zatrzymać wiatru w umyśle, prawda? Bycie w ciemnym miejscu oznacza samotność, ale to pomoże ci w przyszłości być szczęśliwą. Lyanna potrząsnęła głową. - Nie. Ana pragnęła, żebym została, a ja nie i skrzywdziłam ją. - Łzy płynęły po jej policzkach. - Nie chcę już nikogo krzywdzić. I nie chcę już, żebyście były w moim umyśle. Myriell rozejrzała się wokół. Ephemere koncentrowała się na nieruchomym ciele Aviany, a Cleress obserwowała ją i tylko ze zdziwieniem wzruszała ramionami. - A poza tym - mówiła dalej Lyanna mama zaraz wróci, a ja muszę się uczesać. Wstała z łóżka i wyszła do jadalni, nadal ściskając w ręce lalkę. Myriell przyglądała się jej. - Clerry? - zapytała błagalnie. - Nie wiem, Myra. Chyba ją straciłyśmy. * * * Daleko na Oceanie Południowym, dwieście mil od południowego wybrzeża Balai, dno morskie pękło i poruszyło się, wywierając na wodę nacisk, jakiego nie czuła od tysiąca lat. Woda wystrzeliła do góry, tworząc wysoką jak góra falę, za którą podążały kolejne, mniejsze fale, niczym dworzanie idący za swoim władcą. Fala, niepowstrzymana siła szerokości dziesiątek mil, spieszyła z grzmiącym łoskotem na północ. Bez trudu poruszała się po oceanie, a jej energia nie zmniejszała się. Wszystkie małe i duże stwory na dnie morza uciekały przed nią, a ona parła naprzód, szukając miejsca, gdzie mogłaby się rozbić. Tym miejscem było Gyernath. Nadchodząc, woda uniosła się nad lądem jak drapieżne zwierzę szykujące się do zaatakowania ofiary. Oczywiście port miał umocnienia, lepsze niż wszystkie inne porty na Balai. Wybudowano je po to, by chroniły ląd przed wysokimi falami podczas zimowych wichur i nie dopuszczały do zalania ulic miasta i okolicznych pól. Były dumą tego portowego miasta. Ale żadne umocnienia nie ochronią przed falą wysoką na sto pięćdziesiąt stóp, a głęboką na pół mili. Gdy mieszkańcy miasta zaczęli uciekać, było już za późno. A kiedy ostatni statek roztrzaskał się na szczycie Ulicy Poganiaczy, niemal milę w głębi lądu, nikt już nie pozostał przy życiu. * * * Słońce Calaius płynęło przez stopniowo uspokajające się wody Oceanu Południowego. Statek był o dwa dni drogi od pierwszych wysp Archipelagu Ornouth. Nastroje na pokładzie znacznie się poprawiły. Między przerwami w chmurach widzieli błękitne niebo, wiatr uspokoił się i wiał przeważnie z zachodu, a grad był już tylko odległym, bolesnym wspomnieniem. Dotrzymywali kroku Wiązowi Oceanu, Jevin sądził, że kapitan specjalnie zwalnia tempo, a przerwa w szaleństwach żywiołów pozwalała mieć nadzieję, że Al- Drechar udało się opanować Lyannę. Hirad leżał samotnie w kajucie, którą dzielił z Ilkarem. Elf znajdował się na pokładzie i po raz pierwszy od początku rejsu cieszył się podróżą. Barbarzyńca był szczęśliwy z tego powodu. Był szczęśliwy z powodu ich wszystkich. Uleczenie-Ciała zadziałało najlepiej jako mogło w takich warunkach, powiedziała Erienne, i teraz Bezimienny może się już obudzić. A to, jak zareaguje na swój stan, wskaże im, co jeszcze można zrobić, a z czym przyjdzie mu nauczyć się żyć. Hirad modlił się o cud. Jeśli chodzi o Thrauna, nadal pozostawał magicznie uśpiony. Zmiennokształtny stracił wprawdzie część włosów, a jego szponiaste stopy znów zaczynały przypominać zwykłe palce, lecz wewnętrzny obraz nie był tak optymistyczny. Oto kolejny powód, dla którego Al- Drechar muszą przetrwać. Wszyscy bowiem mieli nadzieję, choć nikt nie mówił tego na głos, że starożytne elfki będą mogły mu pomóc, gdyż Krucy już niewiele mogli zrobić dla swojego przyjaciela. Pozostał jeszcze problem Densera i Erienne. Odkąd kobieta skończyła rzucać czary, właściwie nie opuszczali kajuty. Hirad wiedział, że muszą porządnie odpocząć, ale pocieszał się, że przecież te rzeczy da się robić, wcale się przy tym nie męcząc. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który Hirad zaraz zdusił. Denser właściwie nie ma już czasu. W chwilach, kiedy pozostawali razem na pokładzie, widział w oczach maga radość, ale też i smutek, który znaczył, że jeszcze jej nie powiedział. Hirad rozumiał to. Prawda zniszczyłaby jej szczęście, a ona ostatnio tak wiele przeszła. Ale w końcu Denser będzie musiał ją uświadomić, i to zanim wyjdą na ląd. Splótł ręce za głową i natychmiast poczuł w umyśle dotknięcie. Zamknął oczy i oddychał głęboko, tak jak go nauczono. - Wielki Kaanie, myślałem, że o mnie zapomniałeś - powiedział. - A ty o mnie - odparł Sha-Kaan. - Wyczułem, że odpoczywasz. Czy tak jest? - Tak, i czuję się lepiej z ciepłem twoich myśli w sobie. - I z dala od chłodu góry - stwierdził Sha-Kaan. Hirada przepełniło uczucie wesołości, ale zaraz potem uświadomił sobie, że jeśli Wielki Kaan powiedział żart, to coś musi być nie tak. - Widzę, że dopisuje ci humor - zauważył. - Tylko to nam pozostało, gdy się czeka na śmierć lub zbawienie - zagrzmiał smok. - Powiedz mi, co u was słychać. - Nasz stan pogarsza się. Hyn-Kaan ma problemy z lataniem, ja męczę się zbyt szybko, no i wszyscy straciliśmy ogień. Nawet to, co mieliśmy w rezerwie, zniknęło, wyssane przez tę twoją przeklętą ziemię. Z każdym dniem ona nas zabija. Kaan prosili mnie, bym spytał cię o wieści. Lepiej, żeby były dobre. - I w większości są - odparł Hirad, zasmucony szybkim pogarszaniem się stanu smoków. - Mamy Erienne i jesteśmy dwa dni drogi od Al-Drechar. Były kłopoty z Kolegium Dordover, ale mimo to zapewnimy Erienne bezpieczeństwo. I dziecku też. Żywioły przestały nas atakować, przynajmniej na razie, ale to może się zmienić. Mam nadzieję, że Al- Drechar wam pomogą. - To nasza ostatnia szansa, Hiradzie Coldheart - rzekł Sha-Kaan. - Zbyt długo żyliśmy oddzieleni od naszego Miotu, ożywczego powietrza Beshary i leczących strumieni Kleny, naszego schronienia w przestrzeni międzywymiarowej. - A łowcy? - Hirad ledwie odważył się spytać. Poczuł, jak Sha-Kaan wzdycha, jego zmęczony głos odbijał się echem w jego umyśle. - Wydaje się, jakby byli wszędzie. Wieści o twoim odejściu doszły do złych uszu i ich liczba wzrosła. Zabijamy ich, kiedy musimy, ale to ich nie powstrzymuje. Pomóż nam, Hiradzie Coldheart. Hirad uderzył pięścią w ścianę nad głową. To wszystko przez te huragany, sztormy i powodzie. I najwyraźniej cierpią tylko niewinni. - Zrobię to, Wielki Kaanie - obiecał. - Wezwę cię, kiedy tylko do nich dotrzemy. - Oby jak najszybciej - odparł stary smok. - Albo jeden z tych łowców dostanie to, po co tu przyszedł. I zniknął. Potrzebując powietrza, Hirad wyskoczył z koi i wyszedł na pokład. Stanął przy relingu na prawej burcie i spoglądał na spokojne morze, tak piękne, gdy było niebieskie. Podrapał się po głowie i wydął policzki, pragnąc, by statek płynął szybciej. Usłyszał, że ktoś idzie w jego stronę. - Coś nie tak? - zapytał Ilkar. - To samo, co zawsze. - Kaan? Hirad pokiwał głową. - Nie wiem, co... Ale Ilkar już go nie słuchał. Elf wpatrywał się w jakiś punkt w przestrzeni, po czym pobiegł w stronę dziobu statku, wychylił się do przodu i znowu wpatrzył w pusty horyzont. - O co chodzi, Ilkar? - Na tonących bogów, Hirad. Ich jest ich tak wielu. - O kim ty mówisz? Usłyszeli krzyk z bocianiego gniazda. - O nich. - Ilkar wskazał na morze. Hirad zmrużył oczy i w mgiełce na krawędzi pola widzenia zobaczył jakieś kształty. Naliczył ich siedem. Mogło być więcej, ale nie widział z tak dużej odległości. - Kto to? - zapytał, choć już znał odpowiedź. - Dordovańczycy. To ta przeklęta dordovańska flota. Hirad nie czekał, nie mógł sobie na to pozwolić. Powrócił do kajuty. Potrzebowali pomocy, i mogli ją mieć tylko z jednego źródła, z ogniem albo bez ognia. Kaan. * * * Denser łagodnie całował piersi Erienne, przesuwając językiem po sutkach, dłonią zaś głaskał jej bok i udo. Zachichotała i podniosła głowę, wpatrując się głęboko w jego oczy. - Marzyłem o tym - powiedział. - Ale mam nadzieję, że nie ćwiczyłeś - odparła, przyciągając go do siebie, by go pocałować w usta. - Ciekawe, jak byś wyglądał z gładkimi policzkami. Denser podrapał się po brodzie. - Młodziej. Zdecydowanie młodziej. - Erienne widziała, że zmusza się do uśmiechu. - Co się dzieje, kochany? Dlaczego jesteś taki ponury? Już prawie jesteśmy na miejscu. - Tak, wiem. - Odwrócił wzrok i przyglądał się swej dłoni przesuwającej się po jej brzuchu aż do wzgórka łonowego. Erienne poczuła przepełniające ją ciepło, lecz mimo to odsunęła jego dłoń. - Więc o co chodzi? - nalegała. - Nie ma odpowiedzi, nie ma zabawy. Wpatrywał się w jej twarz, jego wzrok przesuwał się od czoła do czubka brody. Potem pokiwał głową. - Dobrze. Lepiej, żeby to było teraz. Wyskoczył z łóżka. Kiedy przyglądała się, jak zakłada koszulę i przepaskę na biodra, jej serce nagle zaczęło bić niepewnie, a umysł wypełniły setki niespokojnych myśli. - Denser? - Ubierz się i popatrz na to. Znalazła swoją koszulę i zaczęła zakładać ją przez głowę. On w tym czasie otworzył szafkę i wyjął jakiś pergamin. Potem podał jej kartkę. - Widziałaś to już wcześniej? - zapytał, siadając obok niej i głaszcząc ją po głowie. Obciągnęła koszulę, rozłożyła kartkę i aż sapnęła. - Skąd to wziąłeś? - Z twojej biblioteki. Są jeszcze inne fragmenty, ale ten musisz zobaczyć teraz. W jego oczach ujrzała straszliwy smutek. Jej serce zakołatało boleśnie w piersi. Uświadomiła sobie, że się boi. - To jest wiedza. Pomniejsza dordovańska wiedza. - To część Proroctwa Tinjaty - wyjaśnił. Erienne pokręciła głową. - Nie rozpoznaję tego. - Wiem. Dordovańczycy ukrywają to przed ludźmi, którzy według nich nie powinni tego zobaczyć, a innym odmawiają pokazania tłumaczenia. - Takim jak ty? - Owszem, więc ukradłem to. Musiałem wiedzieć. - Skrzywił się i przełknął ślinę, a ona uniosła dłoń do jego twarzy, próbując złagodzić ból, którego nie pojmowała. - I teraz wiem. Podał jej drugą kartkę. Wzięła ją i przeczytała. To było tłumaczenie. Krótkie, pełne luk, ale mimo to bardzo jasne. Zaczęła się trząść, pergamin drżał w jej dłoni. W gardle miała gulę, jej żołądek ściskał się. Jeszcze raz spojrzała na Proroctwo, a później znów na tłumaczenie, szukając jakiegoś błędu. - Nie, nie, nie - szeptała, podczas gdy jej oczy gorączkowo podążały wzdłuż linijek tekstu. I wreszcie znalazła pomyłkę, jakże często trafiającą się w amatorskim tłumaczeniu. - Och, Denser - powiedziała. - To nie tak. Ten, kto to tłumaczył, popełnił błąd. - Gdzie? Jaki? Wyrwał jej pergaminy z ręki. - Pomylił płeć. - Odetchnęła głęboko, a po jej twarzy popłynęły łzy. - To słowo wcale nie oznacza „ojciec”. Ono znaczy „matka”. Rozdział 32 Przez jeden krótki dzień Denser i Erienne mieli nadzieję, że śmierć któregokolwiek z nich nie będzie konieczna. Chmury nadal się przerzedzały, słońce ogrzewało ich przez skrawki błękitu, a wiatry nie wiały mocniej niż Jevin mógłby się spodziewać w tej części Oceanu Południowego. Długo razem płakali, siedząc w zamkniętej kajucie i odmawiając jakichkolwiek posiłków. Kiedy się już uspokoili i nie musieli przez cały czas się przytulać, Erienne jeszcze raz przejrzała Proroctwo w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek, że jego odczytanie było błędne. Ale, niestety, Tinjata aż za dobrze rozpoznał wszystkie znaki. Wczesnym wieczorem szóstego dnia Denser leżał, otaczając ręką ramiona Erienne i głaszcząc jej ramię koniuszkami palców. Wcześniej kochali się ze łzami w oczach, łagodnie i zmysłowo, ciesząc się nawzajem swoimi ciałami. Słowa nie były wtedy konieczne, tak samo jak nie potrzebowali ich teraz, gdy odpoczywali, a promienie wiszącego nisko nad horyzontem słońca wciąż wpadały przez bulaj. Wkrótce nadejdzie pora na kolację z Krukami i oglądanie zachodu słońca, wspaniałego i czerwonego, wystrzeliwującego swoje promienie przez ciemniejące pod chmurami niebo. Ale teraz leżeli w cieple swoich ciał, w ciszy, milcząc i wpatrując się w sufit. Denser oddychał głęboko, wciągając zapach Erienne. Miał nadzieję, że może jej ofiara nie będzie konieczna. Wiedział, że powinien martwić się Dordovańczykami, którzy mogli dotrzeć do Archipelagu Ornouth jeszcze przed nimi, ale nie wiadomo dlaczego miał pewność, że im się to nie uda. Przepełniała go rosnąca nadzieja, że Noc Lyanny skończyła się. Jeśli dobra pogoda utrzyma się i na Balaię i Ocean Południowy powróci spokój, będzie to znaczyć tylko jedno: Lyanna nauczyła się panować nad tym, co jest tak ważne dla przetrwania Balai. A jeśli tak się stanie, Erienne zachowa życie. Słońce zasłonił cień. Denser przysunął twarz do bulaju, żeby mu się przyjrzeć. Cień pogłębił się. - Coś dzisiaj wcześnie zachód słońca - zdziwił się, wspierając się na łokciu i patrząc z góry na Erienne. - To nie zachód słońca - wyszeptała i jej oczy przepełniły łzy. - Znów się zaczęło. - Nie, kochana - rzekł, choć już wiedział, że to prawda. Temperatura spadała, fale podnosiły się i nadchodził sztorm. Statek zaczynał się przechylać. - Wiedzieliśmy, że to nie może trwać wiecznie - zauważyła Erienne. - Prawda? Pokiwał głową. Nie miał słów. Nie teraz. Z góry dochodziły wykrzykiwane rozkazy i odgłos stóp biegnących po pokładzie. Potem usłyszeli łopot płótna i poczuli, jak statek zmienia kurs. Ktoś natarczywie i przynaglająco zapukał do drzwi. - Wybaczcie, ale musicie to zobaczyć. Spotkamy się na pokładzie. - Ton Ilkara był przepraszający, ale zdecydowany. Denser przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos oddalających się kroków i głosy na pokładzie, nim obrócił się do żony. - No i co? - Powinniśmy iść. Nie ma sensu pogrążać się w litości dla samych siebie. - Usiadła i z uśmiechem pocałowała go. - Na to będzie mnóstwo czasu później. Bezimienny wkrótce się obudzi, nie powinnam tego przegapić. Mogę mieć dużo pracy. - Zeskoczyła z wąskiego łóżka i zaczęła szukać na podłodze ubrań. - Kocham cię, Erienne - powiedział Denser. Erienne zdusiła łkanie. - Pamiętaj o tym. Ubrali się szybko i po długim uścisku wyszli na pokład. Gdy otworzyli luk dziobowy, poczuli na twarzach silny wiatr. Statek zaczynał ostro kołysać. - Znowu się zaczyna - mruknął Denser. Poprowadził Erienne za rękę w szybko słabnącym świetle i rozejrzał się za Ilkarem. Stał przy lewym relingu w całkiem sporym towarzystwie, z Hiradem, Ren’erei, Darrickiem, jednym z Protektorów i połową załogi Słońca Calaius. Pospieszyli w tę stronę, a na ich widok elf cofnął się, żeby lepiej widzieli. Od strony Archipelagu Ornouth, którego pierwsze wyspy wkrótce będą widoczne, strzelało z morza w niebo światło. Była to olbrzymia kolumna, zielona z żółtymi krawędziami, którą przebijały pasma pomarańczu, brązu i ponurej czerni. Znikała w niebie, a gdy dotykała chmur, te obracały się wokół niej, gęstniejąc i rosnąc. Już zakrywały horyzont i słońce, a z każdym uderzeniem serca zbliżały się do Balai. W ich wnętrzu migotały błyskawice, a niewyraźne plamy świadczyły o ulewnym deszczu. Pod chmurami szedł wiatr, a jeszcze niżej morskie fale, spienione i zabójcze. Statek wciąż płynął naprzód, lecz Jevin już zwinął wszystkie żagle poza marslem i fokiem, a wkrótce będzie zmuszony zwinąć ich jeszcze więcej. - Na drogich bogów - wykrzyknął Denser. - Popatrz, co robi nasza córka. Erienne, która obejmowała go w pasie, przytuliła się jeszcze mocniej. Jej oczy odbijały ból, który czuł Denser. Ścisnął jej drżące ramiona i odeszli od relingu. - Myślę, że powinniśmy teraz coś zjeść, zanim okaże się, że jest zbyt burzliwie - zwrócił się do Ilkara. Elf pokiwał głową. - Zajmę się tym, nie przejmuj się. Gdy zbliżyli się do luku dziobowego, ten otworzył się i wychyliła się z niego potężna znajoma postać, która na ich widok zaczęła machać ręką. Mężczyzna przytrzymywał owinięte wokół pasa prześcieradło. - Czy wiecie może, gdzie są moje ubrania? - zapytał. - Bezimienny, jak dobrze cię widzieć - powiedziała Erienne. - I ciebie też, Erienne. A poczuję się jeszcze lepiej, kiedy dowiem się, co tu się, do cholery, działo, i coś zjem. Umieram z głodu. * * * Wichura uderzyła w Choul nad samym ranem. Słońce jeszcze nie wzeszło, noc była ciemna, chmury gęste, a deszcz padał bez ustanku. Sha-Kaan obudził Miot, ich zmatowiałe oczy wpatrywały się w niego z irytacją. - Tutaj tylko umieramy - powiedział Sha-Kaan. - Hirad Coldheart ma rację. Musimy im pomóc. - My nie jesteśmy po to, żeby pomagać, to my wymagamy pomocy - stwierdził Nos- Kaan. - Jesteśmy smokami Kaan. - Ale to nie jest Beshara i tutaj nie my rządzimy. I dlatego pomożemy mojemu Dragonicie. On przynajmniej pozostał wierny i zasługuje na naszą pomoc. Bez niego już dawno byśmy zginęli. Rozwińcie skrzydła, młodzi Kaan, i lećmy. Ale strzeżcie się. Łowcy są wszędzie. - Tak, Wielki Kaanie - powiedzieli Nos i Hyn. - Poprowadzę was. Sha-Kaan przeszedł się po Choulu, by znaleźć trochę miejsca, aby rozwinąć skrzydła. Ćwiczenie to było dość nieprzyjemne, ale ból zawsze łagodziło podniecenie na myśl o polowaniu. Jednak tym razem nawet i ono zaczynało blednąć. Sha-Kaan był już stary, kiedy został uwięziony na Balai. Nieprzyjazne warunki tylko przybliżały jego śmierć. Wciąż jednak pozostawała nadzieja, że Al-Drechar mogą mu pomóc. Miały wiedzę i moc. Póki żyją, on też będzie żyć. Otworzył wielką paszczę, wciągnął powietrze i rozluźnił mięśnie nad kanałami ognia, czując, jak chłód przepełnia puste zbiorniki. Zastanawiał się, o ile bardziej łowcy byliby pewni siebie, gdyby wiedzieli, że smoki nie mają ognia. Z drugiej strony jednak, pomyślał, przyglądając się swoim szponom i dotykając czubków olbrzymich kłów, z drugiej strony... Sha-Kaan odwrócił głowę i patrzył, jak jego Miot porusza zmęczonymi mięśniami i rozciąga wysuszone, pękające błony. Byli gotowi i nie zawiodą go. - Chodźcie, Kaan. Polecimy wysoko i szybko. Niech Niebiosa nas unoszą. - Niech Niebiosa nas unoszą - powtórzyli Kaan. Sha-Kaan podszedł do wyjścia i wpatrzył się w ciemność. Nie widział niczego poza płaskimi ciemnymi kamieniami, drzewami zgiętymi przez wichurę i gęstym deszczem. - Balaia - burknął. - Im szybciej ją opuścimy, tym lepiej dla naszych łusek. Z głośnym rykiem rozłożył szeroko skrzydła i skoczył w powietrze. Nos i Hyn-Kaan podążyli za nim. Sha-Kaan uniósł się nad szczytem, w którym znajdował się ich Choul, i krążył, czekając, aż Miot do niego dołączy. Poniżej coś się poruszyło. Warknął ostrzegawczo, by smoki szybciej się podnosiły. Zobaczył metal błyszczący w gęstych krzakach, a potem zabrzmiał głuchy huk, który usłyszał mimo wycia wichru. Długi grot wznosił się bardzo szybko, Hyn-Kaan jęknął, gdy metalowe ostrze trafiło w jego skrzydło, rozrywając błonę. Po chwili grot spadł z powrotem na ziemię. Sha-Kaan zaryczał i zanurkował w stronę krzaków. Ludzie już pochowali się w kryjówkach, ale jeden z nich nie był wystarczająco szybki. Wielki Kaan pochwycił go w szczęki i uniósł wysoko w powietrze. Żałośnie małe ciało szarpało się rozpaczliwie. Nad szczytem góry Sha-Kaan chwycił człowieka przednią łapą i uniósł go na wysokość oczu. - Spadaj, tak jak tego życzyłeś mojemu Kaanowi. I rzucił wrzeszczącą postać na ziemię. Nawet nie obserwował jej upadku. Potem odwrócił się i uderzył skrzydłami, kierując się w stronę miejsca, gdzie krążyli Nos i Hyn. Hyn był obolały, lecz rana nie była poważna. - I wciąż chcesz pomagać ludziom? - zapytał Nos. - Nie wszyscy ludzie są tacy. Hyn-Kaanie, wróć do Choulu, jeśli nie jesteś w stanie przelecieć tak dużej odległości. - Kiedy znajdziemy się na większej wysokości i będę mógł szybować, dotrzymam ci tempa. Nie każ mi zostawać, Wielki Kaanie. - W takim razie podążaj za mną. Lecimy ku naszemu przeznaczeniu. Rycząc na przekór wichrowi i błyskawicom, wleciał w chmurę, szukając na większej wysokości spokojniejszego powietrza. * * * Erienne obudziła się wcześniej niż Denser, gdy słaby blask świtu dopiero zaczynał wpadać przez okno. Właściwie prawie nie spała. Podczas sztormu, który nadal jeszcze trwał, statek miotał się we wszystkie strony, a ponieważ wkrótce po kolacji Jevin nakazał im wszystkim zejść pod pokład, leżała w ciemnościach, przytulona do męża. To dziwne. Niemal śmieszne. Na Wiązie Oceanu przyzwyczaiła się do myśli o nieuchronnej śmierci, ale nienawidziła powodów, dla których musiało się to stać. Teraz, kiedy jej śmierć była równie pewna, czuła się spokojna, a tej nocy osiągnęła stan bliski euforii. Miała ku temu ważny powód. Uratowanie Jedności i życia córki. I niezależnie od tego, jak bardzo będzie tęsknić za Lyanną i wszystkimi, których kocha, wiedziała, że jej śmierć stanie się wybawieniem dla całej Balai. Może przyniesie nowy świt dla magii. Oboje wraz z Denserem mieli w ostatnich dniach rozpaczy takie chwile - i żadne nie wstydziło się do tego przyznać - w których uważali śmierć Lyanny za lepsze wyjście niż ich nieuchronne rozstanie. Mogłoby to uratować Balaię, i nie byliby ludźmi, gdyby choć przez chwilę nie zastanawiali się nad tym. Ale z nadejściem dnia ta myśl zdawała się wręcz śmieszna. Erienne obróciła się na wąskim łóżku i oparła głowę na torsie Densera. Głaskała go po piersi i wsłuchiwała się w jego spokojny oddech i łagodne bicie serca. Na zewnątrz wiatr uderzał w statek i kierował go w stronę jej śmierci. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za dwa dni będzie martwa. Dziwne, ale czuła, że jest w stanie znieść tę myśl. W końcu jeszcze dużo pozostało do zrobienia, nim będzie mogła ocalić Balaię swoim odejściem. Uśmiechnęła się. Przynajmniej jeden obiekt jej uwieńczonych sukcesem działań znów chodził po pokładzie statku. Bezimienny wprawdzie kulał, i tak już pozostanie, ale odzyskał siłę w lewej nodze. Nie była pewna, czy da radę walczyć dwuręcznym mieczem, i on też się tym martwił, ale najważniejsze, że będzie walczył, a w końcu może i biegał. Miała nadzieję, że jest zadowolony. Co dziwne, odnosiła wrażenie, jakby osiągnęli jakiś rodzaj spokoju. Jej powrót do Kruków ucieszył Darricka, który, wedle wszelkich relacji, zadręczał się tym przez całą podróż. Tylko z Thraunem nadal mieli problem. Była wstrząśnięta jego widokiem, nie mówiąc już o stanie ciała. Nie powiedziała tego na głos, ale obawiała się, że dla niego śmierć byłaby lepsza. Ale koniec z tymi rozważaniami. Spojrzała na męża, wyciągnęła rękę i podrapała go po policzku. Denser przez sen machnął głową i dmuchnął, jakby chciał odgonić muchę. Dźgnęła go palcem w policzek. Nadal się nie obudził. Nie miała zamiaru leżeć tu sama, podczas gdy statek podskakiwał i kołysał się na falach. Wsunęła dłoń pod kołdrę i chwyciła jego męskość. Chrząknął i zamruczał. To już bardziej jej odpowiadało, choć nadal robił wrażenie martwego. Wydała go dopiero ręka, która wysunęła się spod kołdry i chwyciła ją za pierś. - Dzień dobry - powiedziała. - Teraz już tak - zgodził się Denser. * * * Lyanna szła przez sad, podeszwy jej butów trzeszczały na potłuczonym szkle. Była nieszczęśliwa. Odkąd się obudziła, starsze panie nie odzywały się do niej zbyt często. A mamusia jeszcze nie wróciła, choć czuła ją blisko, gdy pozostawała w ciemnym miejscu, o którym rozmawiała z duszkami. Teraz także przyszła po to, żeby zobaczyć duszki, żeby znów się z nimi pobawić. Ale one nie tańczyły na drzewach, tak jak pamiętała, a drzewa nie stały prosto. Były połamane, a wszystkie duszki leżały na ziemi, skulone w kątach sadu. Jak liście na jesieni. Lyanna podeszła do nich i przykucnęła, przesuwając palcami po stercie liści, które kiedyś były duszkami. Nie dojrzała w nich życia. Wszystkie umarły. Wstała, cicho łkając. Wszyscy jej przyjaciele odeszli, z wyjątkiem starszych pań, które chyba jej nie lubią. Pobiegła z powrotem do drzwi. Zdobiące je dawniej szkło zniknęło. Zastanawiała się, co się stało. Może któryś z elfów jej powie. A może była tu Ren, nawet jeśli nie było mamusi? - Ren! - zawołała, idąc do domu. - Ephy! - Jej głos odbijał się echem od ścian korytarza. Zaczęła płakać. Niczego nie rozumiała. Kiedy szła do ciemnego miejsca, panował spokój i świeciło słońce. Teraz, kiedy wróciła, wszystko się zmieniło. Było zimno i mokro, wszystkie obrazy pospadały, a w domu panowała cisza. - Myyyra! - zawyła. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Niebo było czarne. Całe, z wyjątkiem światła, które pozostawiła, żeby mamusia mogła trafić do domu. Nie wiedziała, dlaczego wszystkie chmury chcą zaćmić to światło, dlatego próbowała je odesłać, ale napływało ich tak dużo. - Myra! - krzyknęła. Nikt jej nie słyszał. Tylko wiatr odezwał się do niej. Może trzeba ich wszystkich obudzić i sprawić, by przyszli do niej i powiedzieli, dlaczego jest tak zimno i mokro. Lyanna odwróciła się i poszła z powrotem do swojego pokoju. Ziemia już zaczęła się ruszać. To ich obudzi. * * * Hirad i Ilkar znów stali na swoim ulubionym miejscu na dziobie statku, choć tym razem Ilkar nie wymiotował za burtę, a Hirad nie musiał go podtrzymywać. Było późne przedpołudnie, sztorm nieco ucichł, a fale opadły. Choć Jevin postawił o świcie więcej żagli, nie uda im się przegonić dordovańskiej floty. Siedem statków noszących pomarańczowe barwy kolegium zbliżało się od strony prawej burty i w końcu znalazło się na tyle blisko, że widzieli już sylwetki ludzi poruszających się na pokładach. Wszyscy kierowali się w stronę tego samego kanału w Archipelagu Ornouth i choć Wiąz Oceanu dotrze tam przed nimi, Słońce Calaius nie zdąży. Dordovańczycy muszą zostać powstrzymani, a Kaan się spóźniali. Ilkar i Hirad wpatrywali się w niebo, szukając jakiegoś znaku na tle ciemnych chmur. - Znów zajmowali się tym przez cały ranek - powiedział barbarzyńca, aby zmniejszyć odczuwane napięcie. - Jesteś po prostu zazdrosny. - Nie, tylko zastanawiam się, skąd oni biorą na to energię. - Może ze świadomości, że nie mają już wiele czasu - odparł Ilkar. - Wiem, ale nawet... - Hirad, czy możemy porozmawiać o czymś innym? Na przykład o tym, gdzie są twoje smoki? - Ilkar lekko przechylił głowę i spojrzał na barbarzyńcę zwężonymi oczami. - Myślałem, że nasza raczej trudna sytuacja będzie dla ciebie ważniejsza niż seksualna energia naszych przyjaciół. - Będą tutaj, o to się nie martw. - Jesteś pewien, że znajdą nas w tym wszystkim? - Ilkar wskazał na ciężkie deszczowe chmury. - One nie muszą nas widzieć, mogą podążać śladem mojej umysłowej sygnatury - powiedział nieco poirytowany Hirad. - Przecież wiesz o tym. - Szkoda mi każdego, kto musi podążać teraz śladem twojego umysłu. Pełno w nim brudu. Rozległ się grzmot. We wnętrzu kłębiącej się masy chmur coś nieustannie błyskało. Po kolejnym grzmocie chmury wyrzuciły z siebie strugi deszczu. Krople z hukiem uderzały o pokład, wbijały się w żagle i w ich policzki. Hirad odwrócił twarz. - Na spadających bogów! To niewiarygodne - mruknął. Deszcz padał coraz mocniej. Zupełnie przemoknięci Hirad i Ilkar przebiegli po głównym pokładzie w stronę luku rufowego i kambuza. Nagle zapragnęli czegoś gorącego do picia i ciepła bijącego od kuchni. Przy wejściu spotkali Darricka, który wpatrywał się intensywnie w niebo, najwyraźniej nie zwracając uwagi na ulewę. Uśmiechnął się do nich. - To odświeżające, nieprawdaż? - Przeklęci żołnierze - warknął Hirad. - Zawsze muszą udowadniać, jacy są twardzi. - Wcale nie - odparł Darrick. - Po prostu zastanawiałem się, co tak nagle to wywołało. - Skoro tak się zastanawiasz, to czy nie miałbyś nic przeciwko temu, aby się przesunąć? - Ilkar machnął ręką w lewo. Darrick usunął się z drogi. - Pomyślałem, że to coś w chmurach musiało wywoływać te błyskawice. Pewnie oni. I wskazał w górę. Hirad odwrócił się i jego umysł już zaczęły wypełniać powitalne myśli. Kaan przebili się przez chmurę i teraz kierowali się w stronę dordovańskiej floty. Zakładam, że mamy zająć się właśnie tą grupą statków, przekazał Sha-Kaan. Tak, Wielki Kaanie. Pomarańczowe barwy. Siedem sztuk. Strzeżcie się magii. A wy strzeżcie się wraków. Sha-Kaan wyraźnie na starość łagodniał, lecz nie będzie to zapewne wielkim pocieszeniem dla Dordovańczyków. Hirad pobiegł z powrotem na dziób, zupełnie zapominając o deszczu, i rykiem zaczął zachęcać Kaan do działania. Rozdział 33 Kaan wylecieli z chmur w szewronie: Sha-Kaan na przedzie, Nos i Hyn po bokach. Szybko przefrunęli nad flotą, powodując, że ludzie wpadli w panikę i pospiesznie zaczęli chować się pod żagle, pod pokład czy w inne miejsca, które uznali za dobrą kryjówkę. Sha wyczuwał magów, było ich wielu. Hirad Coldheart miał rację, stanowili poważne niebezpieczeństwo. Kiedy minęli pierwszy statek, nabrali wysokości i zawrócili, przygotowując się do ataku. Złamcie ich szyk. Zniszczcie maszty, jeśli możecie. Uważajcie na zaklęcia, przekazał Sha- Kaan. Zanurkowali z rykiem, a każdy wybrał sobie za cel inny statek. Koła sterowe obracały się, statki zawracały, flota zaczęła tracić szyk. Sha-Kaan zaatakował dziób swojego celu. Machając skrzydłami, zwolnił i wbił swoje wielkie szpony w pokład. Pod jego ciężarem statek przechylił się, woda zaczęła przelewać się przez dziób i zalewać ładownie. Potem smok wyciągnął szyję i jego potężne szczęki zacisnęły się na najbliższym maszcie. Drewno zaczęło pękać. Jeszcze jedno ugryzienie i maszt upadł, ciągnąc za sobą żagle i olinowanie. Smok odepchnął się od pokładu statku, gdy ujrzał biegnącą w jego stronę grupę ludzi. Magowie. Leniwym machnięciem skrzydeł Kaan skierował się w ich stronę. Kłapał szczękami i machał potężnym ogonem, nie przejmując się tym, w co trafia. Pozostawił za sobą strzaskany pokład dziobowy i czołgających się z połamanymi kończynami ludzi. Potem Sha-Kaan z powrotem wzniósł się w niebo, wysoko ponad zasięg zaklęć magów, i spojrzał z góry na to, czego dokonał. Jeden maszt został zniszczony, ludzie byli przerażeni, a zanurzone w wodzie żagle spowalniały statek. Ale to nie wystarczy. Znów zaatakował, tym razem od strony burty. Zbliżając się, poczuł pierwsze ukłucia bólu wywołanego zaklęciami. Ostro zahamował i chwycił główny maszt, czując, jak drewno pęka w jego szponach. Ponieważ nie mógł masztu wyrwać, tak mocno machał skrzydłami, że aż statek powoli zaczął się przechylać. Kolejne zaklęcia uderzyły w jego grzbiet, intensywne gorąco i surowe zimno wgryzały się w jego wysuszone łuski. Warknął z bólu i tak mocno nacisnął na maszt, że wreszcie pękł. Smok odleciał, wypuszczając po drodze fragment masztu, i zanurkował, aby ugasić magiczne ognie, pozbawiając je powietrza. Dopiero wtedy ponownie się wynurzył i wzniósł wysoko w niebo. Zaskoczony rozmiarami ran, jakie odniósł, znów przekazał Miotowi ostrzeżenie. Czując osłabienie uszkodzonych łusek, wznosił się coraz wyżej. Spojrzał w dół. Maszt przebił pokład i rozbił kadłub pod linią wody. Statek tonął. Sha-Kaan krążył, wzywając do siebie Miot. Poniżej tonęły dwa statki, ale ten zaatakowany przez Hyn-Kaana wciąż unosił się na wodzie, a Sha widział, że jego wcześniej zranione skrzydło jest poważnie uszkodzone. Hyn, dla ciebie bitwa już się skończyła. Możesz wylądować na jednej z wysp. Musisz odpocząć. Nie, Sha, chyba że mi rozkażesz. Wciąż mogę latać. Sha-Kaan westchnął. Nic ci nie rozkażę. Ale chcę, żebyś żył. Tym razem będą lepiej przygotowani, więc nie ryzykuj. Wciąż jeszcze możemy zobaczyć Besharę, przekazał Hyn-Kaan. Ale tylko wtedy, gdy ci wrogowie zostaną powstrzymani. Sha-Kaan musiał się z tym zgodzić. Złamaliśmy ich szyk, stracili kierunek. Teraz atakujmy razem jeden statek. Nos maszty, ja wezmę koło sterowe i tylny maszt. Hyn, ty znajdź ster i odpłyń. Za mną. Sha-Kaan zaryczał i po raz trzeci zanurkował z Miotem u boku. Tym razem wybrał cały statek, który właśnie odzyskiwał odpowiedni kurs. Wystrzeliły zaklęcia. Płomienne kule syczały i pękały, intensywne zimno pochwyciło i zamroziło koniuszki jego skrzydeł. Smok zmienił kierunek, odwrócił się tyłem do magów i skręcił ostro w lewo, spadając z góry z szeroko otwartą szczęką. Pochwycił koło sterowe, sternika i kompas, po czym wypluł to i znów skierował się nad otwarte morze. Dochodzący z tyłu głośny chlupot wody świadczył o tym, że Hyn-Kaan zanurkował w oceanie, a zaraz za nim przewracający się maszt. Gdy Sha odlatywał, w jego grzbiet trafiły kolejne płomienie. Ból był silny, wbijał się w jego łuski i ciało, a każde uderzenie skrzydeł pogłębiało rany. Pobyt na Balai zmiękczył ich skóry i łuski bardziej, niż się spodziewał. Być może ludzie będą jednak musieli sami zakończyć bitwę o Herendeneth. * * * Vuldaroq obserwował atak smoków, jego słowa o konieczności doceniania Kruków smakowały teraz żółcią. W ciągu zaledwie kilku godzin jego nastrój przeszedł od zwycięskiej radości do rozpaczy, a starannie ułożone plany rozpadły się niczym zaatakowane przez smoki statki. Kiedy było już jasne, że armia Protektorów kieruje się w stronę Arlen, opuścił miasto i pozostawił je samo sobie. Po potyczce z Sytkanem zdecydował się wypłynąć z Gyernath, i to z o wiele większą armią, niż wcześniej planował. Przygotowanie floty kolegium, sprowadzenie załóg do Gyernath i zaprowiantowanie na długą podróż spowodowało opóźnienie o kilka dni, ale przekazane mu wieści o pojmaniu Erienne w Arlen utwierdziły go w jego decyzji. Już wyobrażał sobie zniszczenie Al-Drechar i dziecka Malanvai oraz matkę samą wskazującą im drogę. Musiał przyznać się sam przed sobą, choć bardzo niechętnie, do podziwu dla skuteczności Selika i Czarnych Skrzydeł. Kolejna jego decyzja okazała się właściwa. Oczywiście Selik już nie powróci na Balaię. Ci, którzy z zimną krwią mordują dordovańskich magów, sami dzielą później ich los. Potem jednak wszystko zaczęło się rozpadać. Ten dureń Gorstan nie zdobył w Arlen statku. Wynik bitwy okazał się bardzo niekorzystny. Krucy ukradli im żaglowiec, ale co gorsza, choć wydawało się to niemożliwe, udało im się wykraść także i Erienne sprzed nosa tego drugiego głupca, Selika. Humor poprawił się nieco Vuldaroqowi, gdy na niebie pojawiła się latarnia sygnałowa, której nie zauważyłby tylko ślepiec. Przepłynięcie zdradzieckich płycizn nastręczy im co prawda sporo kłopotów, ale po to właśnie miał na pokładzie długie łodzie i czółna. Ale teraz znowu ogarnęła go wściekłość. Krucy wezwali swoich ulubieńców i jego flota została poważnie uszkodzona. Na szczęście smoki okazały się nie tak niezniszczalne, jak sądzono. Nie miały ognia, to jasne. A ich ciała były wrażliwe na zaklęcia, które należało tylko odpowiednio skierować. Dlatego Vuldaroq czekał wraz z trzydziestoma magami. Ich przygotowania nie zostały na szczęście przerwane, a jego statek póki co ocalał i kierował się we właściwą stronę. Wkrótce nadejdzie odpowiedni moment, dlatego Vuldaroq nakazał najbliższym żaglowcom pozostawać w gotowości. Dordovański Pan na Wieży patrzył, jak trzy smoki wyrywają serce z Gończego, widział upadające maszty, znikający pokład sterowy i statek rozszarpywany od dołu, gdy jedna z bestii wyrywała ster. Walka była nierówna, gdyż każdy ze smoków miał wielkość żaglowca, a ich masa przytłaczała, bawiły się statkiem niczym dziecko zabawką. A kiedy tylko go zniszczą, przejdą do kolejnego. Ale Vuldaroq już na to nie pozwoli. Wskazał na wzburzoną wodę przy rufie Gończego. - Tam. Ten najbardziej ranny - powiedział do magów stojących rzędem za nim. - Na mój rozkaz. Smok gryzł i rozszarpywał podskakujący kadłub. Potem oderwał ster i wzburzona woda uspokoiła się. Smok zanurkował. - Czekajcie - powiedział Vuldaroq. Przyglądał się morzu, wściekłym, wzburzonym falom. I wreszcie zobaczył fale oddalające się od okaleczonego Gończego. - Czekajcie. Smok wypłynął na powierzchnię czterdzieści jardów dalej, jego łuski błyszczały wilgocią, a skrzydła z trudem wyciągały ciało z wody. Przez kilka cennych chwil jego brzuch pozostawał odsłonięty. - Celujcie wysoko. Wysoko. Teraz! Opuścił rękę, choć wiedział, że na niego nie patrzą. Lodowaty-Podmuch, dzieło wszystkich trzydziestu magów, poleciał do przodu. Smok wznosił się szybko, ale niewystarczająco, i zaklęcie trafiło go w podbrzusze i ogon. Z jego pyska wyrwał się nieziemski jęk, dźwięk, który unosił się ponad wyciem wichru i szumem fal. Vuldaroq widział, jak smok wciąż się wznosi, lecz nie był już w stanie utrzymywać ogonem równowagi, gdy Lodowaty-Podmuch wgryzł się w jego ciało. Skrzydła biły coraz wolniej. Jego długa szyja wygięła się do przodu, ciągnąc go w dół. Błysk oczu, kolejny ryk, na który odpowiedziały pozostałe smoki, i Hyn spadł z nieba. * * * Hyn-Kaan czuł się pod wodą kompletnie zdezorientowany i dlatego wynurzył się za blisko wroga, a teraz nie mógł złapać oddechu. Po trafieniu zaklęciem cała dolna połowa jego ciała stała się jakby obca. Łuski popękały z zimna, a ciało płonęło jak w ogniu. Wezwał Niebiosa, by go podtrzymały, choć wiedział, że już nigdy nie wróci na Besharę. To będzie samotna śmierć, z dala od przodków Miotu, z dala od spokoju. Jego olbrzymie ciało zadrżało, wielka paszcza otworzyła się szeroko, a skrzydła uderzające w powietrze nie mogły unieść jego ciała. Hyn-Kaan stracił energię, jego umysł rejestrował coraz wolniejsze bicie serca, a głębokie zimno rozchodziło się po całym ciele. Wciągnął oddech w umęczone płuca. W ostatniej chwili jasności uświadomił sobie, że może zrobić jeszcze jedną rzecz. * * * Radosne okrzyki na pokładzie umilkły jak ucięte nożem. - Drodzy bogowie - mruknął Vuldaroq i odwrócił się do magów. - Spirale-Mocy. Rozpostarte i połączone. Już! Na pokładzie rozległy się gorączkowe szepty i magowie uklękli. Smok leciał w ich stronę z wyciągniętą szyją. Chwiał się, jego skrzydła zaczynały opadać, choć jeszcze były rozłożone, i atakował ich statek. Mieli mało czasu, tylko kilka uderzeń serca. Hyn poczuł ruch w manie. To magowie wystrzelili niewidzialne bariery, Spirale- Mocy, w rozpaczliwej próbie odepchnięcia bestii, która leciała prosto na nich. Smok uderzył w mur Spirali-Mocy, jego potężne ciało odepchnęło je na bok, wyrzucając magów za burtę lub miażdżąc ich o reling. - Uciekajcie! Każdy, kto tylko mógł się ruszać, uciekał na dziób lub rufę. Ludzie skakali za burtę, a sternik rozpaczliwie kręcił kołem. Statek zaczął niezgrabnie się obracać. Za późno. Umierający smok wbił się w poszycie tuż pod głównym pokładem. Uderzenie miało tak olbrzymią siłę, że aż odbiło się echem nad oceanem. Potężny kark uderzył w śródokręcie, boki przebiły kadłub. Cała konstrukcja zadrżała, zakołysała się na boki i pochyliła do dołu, wyrzucając część ludzi za burtę, na łaskę wzburzonego morza, a wszystkich pozostałych przewracając. Drewno pękało z głośnym trzaskiem, główny maszt został złamany u podstawy, przewrócił się na zniszczony pokład i wpadł do wody. Potem skrzydła smoka rozerwały na kawałki już i tak osłabiony żaglowiec. Spoczywające na śródokręciu ciało Hyn-Kaana ściągało statek w dół. Ponad trzaskiem pękających desek i szumem pochłaniającej wszystko wody wznosiły się krzyki rannych i uwięzionych, skazanych na zagładę i błagających o pomoc. Uciszył je ocean, wciągając w głąb. Vuldaroq wzniósł się na Skrzydłach-Cienia, które przygotował w biegu, i drżący i przerażony poleciał w stronę siostrzanego statku. Bał się tego, co może teraz spaść z burzliwego nieba. * * * Ryk gniewu i smutku Sha-Kaana przerwał ciszę, która po tym wszystkim nastąpiła. On i Nos-Kaan przebili ciężkie chmury i weszli do wody tam, gdzie zniknął Hyn-Kaan i statek. Przycisnęli skrzydła do boków i niczym olbrzymie bełty wypuszczone z gigantycznej kuszy nurkowali w poszukiwaniu utraconego brata. Kiedy go odnaleźli, był już martwy, zaplątany w liny i zniszczone drewno, jego ciało powoli zsuwało się coraz niżej. Martwe oczy wpatrywały się w niebo, a morze delikatnie podtrzymywało jego bezwładną złamaną szyję i głowę. Sha-Kaan nakazał Nosowi podążać za nim i powrócił na powierzchnię. Jego umysł płonął. Oto jego brat, który tak długo znosił wszelkie trudy życia na Balai, zginął z ręki człowieka. Za to musi być zemsta. Ale kiedy już znalazł się tuż pod chmurami i wykręcał szyję w poszukiwaniu następnych wrogów, jeden człowiek uratował go przed ludźmi i własnym gniewem. Nie, Sha-Kaanie, powiedział głos w jego umyśle. Zabiją was. A gdy znów spojrzał w dół i ujrzał magów zebranych na pokładach ocalałych statków, wiedział, że Hirad Coldheart ma rację. * * * Słońce Calaius pruło fale, przepływając między rozrzuconymi po morzu szczątkami statków. Płótno żaglowe, bagaże, połamane deski, liny. Ciała. Dziesiątki ciał. Wszystkie unoszące się na wzburzonej wodzie, zalewane deszczem. Kaan rozproszyły dordovańską flotę. Tylko trzy statki, które nadal były w stanie płynąć, właśnie oddalały się od pola bitwy, kierując się na północ i zachód. Trzy nieodwracalnie uszkodzone powoli tonęły, a resztki ich załóg gorączkowo opuszczały szalupy lub skakały do morza. Czwarty też miał kłopoty, jego żagle i fragmenty masztu ciągnęły się za nim po wodzie, a pokład przechylił się pod dziwnym kątem. A załoga rąbała i ciągnęła liny, maszt i żagle, próbując pozbyć się bezwładnego ciężaru, który ich przewracał. Ale nie mogli zapanować nad zwróconym burtą do martwej fali żaglowcem, co nieuchronnie musiało doprowadzić do jego całkowitego, szybkiego, zniszczenia. Hirad nie zwracał na to wszystko uwagi. Oglądał ostatni lot Hyn-Kaana i widział, jak ciężko ranne smoki nurkują w ślad za nim. Teraz śledził je wysoko na niebie, gdy pojawiały się i znikały w chmurach. Serce miał ciężkie. To on ich poprosił, by przyszły Krukom na pomoc, a teraz Hyn-Kaan nie żyje, a Sha i Nos nie przetrzymają kolejnego ataku zaklęć. Lećcie na Herendeneth, przekazał im. Na razie zostaniemy nad tobą, brzmiała odpowiedź. Żaden wróg nie nadleci, by was zaatakować. Kiedy zapadnie ciemność, znajdziemy sobie jakąś kryjówkę. Zaklęcia nadal nas palą. Nic nas nie chroni. Słabniemy z każdym uderzeniem skrzydeł. Przykro mi, Wielki Kaanie. Niech Niebiosa mają nas w opiece, Hiradzie Coldheart. Twoja ziemia to sprawiła, a nie ty. Powietrze jest złe, jedzenie nie daje nam sił i nie możemy się odnawiać. Życzę wam szczęścia w tym, co nadejdzie. Dziękuję, Wielki Kaanie. To dzięki wam się udało. Umysł Sha-Kaana zamknął się przed nim. Hirad wiedział, że teraz szybują wysoko w niebie, odpoczywając na wietrze, a gdy zapadnie noc, będą musieli wylądować. Spojrzał na ocean, smoki zrobiły swoje. Czas pokaże, czy to wystarczy. Mniejsze żagle i długie łodzie próbowały posuwać się do przodu, a resztki załóg opuszczały zniszczone statki. Niektórzy marynarze kierowali się w stronę innych żaglowców, a niektórzy, niewidoczni wśród fal, próbowali dotrzeć do brzegu wraz z żołnierzami i magami, których niosły na pokładzie ich zniszczone teraz resztki floty. Hirad doszedł do wniosku, że Krukom wyraźnie brakuje magów. Mają wprawdzie Protektorów, i każdy z nich jest wart pięciu innych wojowników. Ale Dordovańczykom mogło pozostać ponad sześćdziesięciu magów, a może nawet więcej, podczas gdy Krucy mają ich tylko troje i to, co uda się wykrzesać z Al-Drechar. Pewnie niewiele, jeśli Erienne dobrze oceniła ich pogarszający się stan. Dlatego muszą dotrzeć na Herendeneth na tyle wcześnie, by mieć dużo czasu na przygotowania. Barbarzyńca odszedł od relingu na dziobie i ruszył po pokładzie. Gestem wezwał Darricka stojącego przy luku dziobowym. - Zbierz Kruków. Musimy porozmawiać. Upewnij się, że będzie Bezimienny, uwzględnij też siebie i Ren’erei. Kajuta kapitana. Zejdę tam za chwilę. - W porządku - rzekł Darrick. Hirad wszedł po drabinie na pokład sterowy. Jevin skinął głową, gdy się do niego zbliżył. - Wspaniały widok. To majestatyczne istoty - stwierdził Jevin. - Mamy przewagę. - Ale jest niewielka i stracimy ją, jeśli teraz nie pospieszymy się - powiedział Hirad. - To czas, byś zaryzykował wszystko, jeśli wierzysz w to, co robimy. Czy możesz sprawić, byśmy płynęli jeszcze szybciej? * * * Szyper Wiązu Oceanu z przyjemnością obserwował wciągnięcie na maszty Słońca Calaius więcej żagli niż dyktował rozsądek. Wszyscy na jego statku znaleźli się na rufie, gdy smoki zaatakowały dordovańską flotę. Wszystkie serca biły dwa razy szybciej na widok przerażających obrazów. I wszystkie oczy rozszerzyły się, a oddechy zatrzymały. Elf słyszał kiedyś, że na Balai są smoki, które pozostały tu po wojnach z Wesmenami. Wiedział też, że w jakiś sposób są związane z Krukami. Dlatego nie sądził, by jego statek był zagrożony, i przekazał tę informację całej swojej załodze, ale nie uznał za koniecznie wyjawienie tych myśli obecnym na pokładzie Czarnym Skrzydłom i Dordovańczykom. Obserwowanie ich paniki, pospiesznego przygotowywania zaklęć i napiętych twarzy, gdy zebrali się na pokładzie, dawało mu satysfakcję. Więcej sił zmarnowanych, więcej nerwów zszarpanych. To może być tylko dobre. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek ujrzy smoki, widok ich niezwykłych rozmiarów i mocy zapierał mu dech w piersi. Śmierć jednego z nich, a możliwe, że śmiertelne rany pozostałych były godne współczucia, lecz ich ataki odmieniły sytuację. Teraz mógł być pewien, że Ren, jeśli znajduje się na pokładzie Słońca, jak zakładał, dotrze do Herendeneth pierwsza. Dobrze znała kanały i szlak, którym musieli się kierować. Nie wiedziała tylko, w którym dokładnie momencie zanurzenie Słońca Calaius uniemożliwi im dalszą żeglugę, ale szyper postanowił, że jej to pokaże w jedyny możliwy sposób. Deszcz zaczynał się uspokajać, ale piętrowe chmury wcale nie miały zamiaru znikać. Nakazał poluzowanie żagli, by odrobinę spowolnić, i spojrzał na promień oświetlający południowe niebo. Potem pomodlił się, by Al-Drechar jeszcze żyły, i poklepał sternika po ramieniu. - Tak trzymać, chłopcze - powiedział. - Tak trzymać. Rozdział 34 Reszta popołudnia minęła pod znakiem ciężkich chmur, silnych wiatrów i od czasu do czasu nagłej ulewy, połączonych z nieustannymi odgłosami grzmotów i blaskiem błyskawic. Gdy zapadła noc, znajdowali się kilkanaście godzin drogi przed Dordovańczykami i jakąś godzinę za Wiązem Oceanu. Każdy rozsądny kapitan zarządziłby rzucenie kotwicy w chwili, gdy znaleźli się w kanale między pierwszymi wyspami Archipelagu Ornouth, lecz nie Jevin. Ponieważ Wiąz nie zwalniał, Jevin nie mógł pozwolić sobie na to, by stracić z oczu smukły i szybki elfi statek. Nie mógł też pozwolić ścigającym ich Dordovańczykom, aby ich dogonili. Jego załogę czekała więc bezsenna noc, gdyż ci, którzy nie byli bezpośrednio zajęci kierowaniem statkiem, pełnili rolę obserwatorów na lewej i prawej burcie, dziobie i rufie. Wypuszczono sondy, by sprawdzać głębokość wody pod martwą falą, która na szczęście zaczynała się zmniejszać, gdyż dotarli na względnie zaciszne wody. Ren pozostała na pokładzie sterowym przez całą noc, doradzając Jevinowi wybór bezpiecznych kanałów i uspokajając go, gdy statek przepływał niebezpiecznie blisko kamiennych ścian, próbując znaleźć najlepszą głębokość. Gdy spotkanie w kabinie kapitana skończyło się i magowie powrócili do łóżek, by odpocząć i odzyskać siły, Hirad, Bezimienny i Darrick usiedli razem, rozważając różne taktyki obronne. Pozostałości kolacji nadal stały na stole i trzej mężczyźni posilali się, zapijając słabym winem rozcieńczonym wodą. Bezimienny był zatroskany. Lewą nogę wyciągnął przed siebie na stole i ze skrzywioną twarzą ciągle masował biodro. - Chyba nadszedł czas, żebyś powiedział nam, jak to z tobą jest - stwierdził Hirad. - Musimy ustalić jakiś szyk. - Chcę tylko, żeby Aeb walczył po mojej lewej stronie - odparł Bezimienny. - Poza tym żadnego ulgowego traktowania, dobrze? Nie możemy sobie na to pozwolić. - Nie wykręcisz się tak łatwo. Powiedz mi, jak z twoją nogą. - Jest sztywna i słaba. Nie miałem czasu na odbudowanie mięśni, więc jest tam tylko to, co posztukowała Erienne. Czasami biodro blokuje się i choć Erienne mówi, że to minie, nie mam takiej swobody poruszania się, jakiej potrzebuję. - Zagryzł wargę. - Nie będzie mi łatwo walczyć. - No i co? - I dlatego nie mam zamiaru używać dwuręcznego miecza, bo nie starczy mi siły, by się nim porządnie zamachnąć. Elfy mają na statku trochę zapasowych ostrzy. Nie jestem do nich zbytnio przyzwyczajony, ale jaki mam wybór? W lewą rękę pewnie wezmę sztylet. - Potrząsnął głową. - Przepraszam, Hirad. Wygląda na to, że będę dla was pewnym obciążeniem. Hirad uniósł brwi, a Darrick nie zdołał zdusić śmiechu. - Obciążeniem? - powtórzył generał. - Może to sprawi, że będziesz tylko „lepszy od większości” zamiast „lepszy od absolutnie wszystkich”, ale nic więcej. - I tak niewiele możemy z tym teraz zrobić - zauważył Hirad. - Po tym, co usłyszałeś od Ren i Erienne, powiedz mi, Bezimienny, jakie według ciebie czekają nas największe problemy na wyspie? Bezimienny wydął policzki. - Cóż, oni nie pobiegną prosto ścieżką prowadzącą z przystani, prawda? Mogą latać i przenosić na krótkie odległości żołnierzy, więc musimy spodziewać się ataku z każdej strony. Jeśli nie zablokujemy części wejść do domu, grozi nam, że zostaniemy zalani. Przypominam też, że jeżeli nie uda nam się osłonić przed magicznym ostrzałem, to wszystko nie będzie miało najmniejszego znaczenia. - Myślisz, że to zrobią? - zastanowił się Hirad. - Ja bym tak postąpił - rzekł Darrick. - W ten sposób nie ryzykują życia żadnego ze swoich ludzi i mogą szybko dostać to, czego pragną. - Czy jesteśmy w stanie w jakiś sposób to powstrzymać? - To zależy od tego, ilu Protektorów chcesz pozostawić poza domem - odpowiedział Darrick. - Podejrzewam, że Dordovańczycy będą spodziewać się po nas ciasnego szyku obronnego, niezależnie od tego, gdzie się znajdziemy. Wiedzą, że mamy tylko jeden statek, a więc wystawimy przeciwko nim ograniczoną liczbę ludzi. - Nie zapominaj, że nie wiedzą, jakiego oporu mogą spodziewać się na samej wyspie - wtrącił Bezimienny. - Zgoda, ale kiedy zaczną atakować, szybko zorientują się, że tam nie ma znaczących sił. Jeśli uda nam się ukryć Protektorów na zewnątrz, będą mogli zaatakować magów, kiedy ci zaczną rzucać zaklęcia. Sukces takiej taktyki będzie zależeć od tego, ilu żołnierzy sprowadzą ze sobą i jak ocenią zagrożenie, jakie dla nich stanowimy. - Ilu Protektorów wycofałbyś z obrony domu? - Hirad starał się ustalić bardziej konkretny plan. - Ośmiu, nie więcej. Ale to w znacznym stopniu zależy od ukształtowania terenu. Muszą być niewidoczni z góry, jak również z poziomu ziemi. Sądzę, że powinniśmy zastanowić się nad tym. - Generał nalał wody do swojego kielicha. - Coś jeszcze? - Hirad spoglądał na Bezimiennego. - Wiem, że nie możemy być niczego pewni, ale nie starczy nam czasu na zastanawianie się, kiedy już dotrzemy na miejsce. - Nie mamy zbyt wielkiego wyboru - zauważył Bezimienny. - Nie powinniśmy dzielić naszych sił, ale pomysł Darricka może okazać się sukcesem, jeśli uda nam się ich zaskoczyć. Stan zdrowia Al-Drechar będzie tu znaczącym czynnikiem. Nie chcemy, by magowie Kruków tracili siły na ochronę domu, ale może do tego dojść. A jeśli tak się stanie, zostaniemy zmuszeni do myślenia w biegu, jak powstrzymać żołnierzy przed dostaniem się do środka domu. Bezimienny coraz ciężej oddychał. Wstał, krzywiąc się z bólu. - Muszę odpocząć. Najpierw przejdę się po pokładzie i spróbuję rozluźnić. Kto jeszcze ma ochotę? - Czemu nie? - zgodził się Hirad. Darrick pokiwał głową i uśmiechnął się. - Zostawię to wam. Ja tymczasem parę razy spadnę z koi, kiedy będę próbował zasnąć. - W takim razie do zobaczenia o świcie. I postaraj się nie obudzić zbyt posiniaczony, co? - Barbarzyńca odwrócił się do Bezimiennego. - Chodź, staruszku, zaprowadzimy twoje zastałe kości na górę. - Widzisz tę pięść? Nie jestem tak połamany, żebym nie mógł cię pokonać, Coldheart - odparł Bezimienny. - Najpierw będziesz musiał mnie złapać. I dwaj przyjaciele ruszyli na pokład. * * * O świcie Słońce Calaius zwolniło. Wiatr pędził wokół wysp Ornouth, szarpiąc drzewa porastające ich zbocza i zmuszając Jevina do zwinięcia części żagli. Przed nimi Wiąz zrobił to samo, a kiedy Dordovańczycy natrafią na wirujące podmuchy, bez wątpienia postąpią podobnie. Płynęli szerokim kanałem między dwiema większymi wyspami z wewnętrznej grupy wysp. Chmury wisiały niżej niż kiedykolwiek, zasłaniały wzgórza i górskie szczyty i wpełzały do dolin, gęste, szybkie i ciężkie od deszczu. Na szczęście fale nie miały tutaj tak wielkiej siły, jak na otwartym morzu, i choć nadal rozbijały się o brzegi, a w powietrzu unosiła się piana, kanały były spokojniejsze. Ren stała na pokładzie sterowym, tak jak to robiła przez całą noc, i nie spuszczała wzroku z rufy Wiązu Oceanu, czekając na znak, kiedy muszą zejść do łodzi. Oceniała, że płynąc tak wolno, jak teraz, mają przed sobą jeszcze dzień żeglugi. Choć w takich warunkach kierowanie jednomasztowymi skifami byłoby kłopotliwe, prawdopodobnie mogliby płynąć nimi nieco szybciej. Na pokładzie zebrała się cała załoga, nawet ci, którzy nie trzymali wachty, Krucy i Protektorzy. Nikt nie pozostał pod pokładem z wyjątkiem kuka, ale nawet i on wyglądał na górę, kiedy tylko mógł bezpiecznie zostawić swoje garnki. Jevin, wyraźnie zdenerwowany, chciał, by każdy był gotowy do działania, gdyby wpadli na mieliznę. Woda pod kilem miała głębokość zaledwie kilku stóp. Protektorzy czuwali gotowi do spuszczenia łodzi w każdej chwili, a elfia załoga stała obok, aby nimi kierować. Herendeneth widniało prosto przed nimi. Promień rozświetlający ponury poranek był pięknym, lecz niepokojącym wyrazem magicznej mocy, która, jak wiedziała Ren, nie miała nic wspólnego z siłą Al-Drechar, za to o wiele więcej z ich coraz mniejszą zdolnością do chronienia Lyanny. Ren obawiała się tego, co mogą odkryć, gdy już dotrą na ląd. Nagle statek zadrżał, gwałtownie zwalniając. Rozległ się głośny zgrzyt, który niezwykle powoli przesuwał się wzdłuż kilu pod ich stopami, rezonując w kadłubie statku. Oczy wszystkich wpatrywały się w morze, mierniczy potrząsali głowami. Drżenie nie ustawało. - Tak trzymać - powiedział Jevin napiętym głosem, zaciskając dłonie na relingu tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Stojąca obok Ren czekała, aż rozlegnie się trzask pękającego drewna, którego kapitan tak się obawiał. Mieli wrażenie, że przez cały wiek ciągną po dnie morza. Ale deski nie pękały, a woda nie wdzierała się do środka, i w końcu zgrzyt zupełnie ucichł. Jevin odwrócił się do Ren’erei. Dyszał ciężko, ocierając bladą twarz. - Piasek - stwierdził cicho. - Ale następnym razem może być coś innego. Jak daleko jeszcze? - Niedaleko - odparła Ren, choć wcale nie miała takiej pewności, czuła, jak sama drży. - Wszystko będzie dobrze, nie zawiodą nas. - Zakładając, że ich szyper wciąż jeszcze żyje. Nie chciałbym kazać mojej załodze zbyt długo tego znosić. Ani mojemu statkowi. Na jaki znak my właściwie czekamy? Ren właśnie miała wzruszyć ramionami, gdy spojrzała w stronę Wiązu i na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Właśnie na ten - wskazała przed siebie. * * * Selik wpadł na pokład sterowy, a za nim jego dwóch ludzi. - Lepiej, żebyś miał jakiś rozsądny powód, aby zmieniać kurs statku - wychrypiał, odpychając szypra od steru. - Widziałeś kanały i słyszałeś wykrzykiwane głębokości - powiedział gładko szyper. - Płynięcie prosto przed siebie nie jest dla tego statku najlepszą drogą do celu. - Kłamiesz. Widzę to w twoich skośnych elfich oczach. Myślisz, że jestem ślepy? - Nie, ale jeśli nie masz lepszych informacji na temat głębokości kanału, przed którym właśnie zawróciłem, lepiej pozwól mi robić swoje. W końcu po co miałbym wyprowadzić was w pole? Cieszę się, że zabieram was na wyspę. Wręcz nie mogę się doczekać, kiedy was tam pochowam. Selik przez chwilę zastanawiał się. - Pewnie uważasz mnie za głupca - wycedził wreszcie cicho. - Jak długo będziemy płynąć, zanim znów zmienimy kurs? - Pół dnia. Jeśli mi nie wierzysz, zabij mnie i sam kieruj statkiem. Oczy Selika zimno błyszczały. * * * - To jest ten znak? - upewnił się Jevin. - Tak. - Ren skinęła głową. - Ten kanał prowadzi prosto, a potem po opłynięciu następnej wyspy trzeba zmienić kurs. - Chylę głowy przed twoją wiedzą. Co chcesz, żebym teraz zrobił? - Jeśli możesz, dopłyń do tego miejsca, gdzie oni zmienili kurs. Tam się zatrzymaj, a my spuścimy na wodę łodzie i odpłyniemy. Potem możesz podążyć za Wiązem, znaleźć spokojne wody i ukryć się albo zawrócić. Nie słyszałam o żadnym innym szlaku prowadzącym na ocean. Sam musisz podjąć decyzję. - A co jest przed nami, za lewą burtą? - Wyspa za wyspą. Tamtędy nie dotrzesz na Herendeneth, ale możesz bezpiecznie rzucić kotwicę w lagunie dzień drogi stąd. Poznasz ją, kiedy tylko ją zobaczysz. Możecie ukryć się tam i odpocząć. Ale lepiej trzymajcie się prawego brzegu. Przy tamtych wyspach dno opada bardzo ostro w dół, a lewa strona jest pełna raf ukrytych tuż pod powierzchnią wody. Jevin skinął głową. - A co z Wiązem? - Nie wiem - odpowiedziała zmartwiona Ren. - Pewnie spróbuje jak najdalej odciągnąć Czarne Skrzydła. To bardzo dzielny elf. - Zrobię, co będę mógł. - Dziękuję. Nim Słońce Calaius prześlizgnęło się kanałem do miejsca, gdzie Wiąz zmienił kurs, wszystkie twarze pokrywał pot. Teraz żaglowiec zaczął wykonywać zwrot w lewo, gotów podążyć za drugim elfim statkiem i oddalić się od Herendeneth. Pokład zajmowali ludzie i elfy, broń, małe żagle i skrzynie jedzenia. Protektorzy zebrali się wokół żurawików pokładowych, które wyciągnięto z ładowni i umieszczono na swoich miejscach. Zawiesili na bloczkach barkasy i opuścili je na spokojniejszą wodę po zawietrznej statku. Potem szybko zeszli po sieciach i zaczęli chować swoje rzeczy pod płótnem na dziobie i rufie. Jevin był gotów rozstać się z dwoma barkasami, więc Protektorzy podzielili je między siebie. Ustalono, że Darrick i Ren również z nimi płyną, każde na innej łodzi, i zabierają ze sobą Thrauna, chociaż nadal pozostawał uśpiony. Hirad nawet nie chciał słuchać na ten temat żadnych sprzeciwów. - Jeśli przyjdzie nam zginąć, zginiemy wszyscy razem, a Thraun musi znaleźć się tam, gdzie Al-Drechar będą mogły się nim zająć - stwierdził. Krucy mieli popłynąć na jednomasztowym skifie. Jevin mógł oddać im tylko te trzy łodzie. Nie chciał pozbawić siebie i załogi możliwości ucieczki, gdyby statek zaczął iść na dno. Elfy zeszły do skifa i postawiły maszt. Żagiel łopotał luźno, ale był gotów. Pomogły też Bezimiennemu, który niezgrabnie schodził po sieciach, a ból biodra aż wyciskał mu łzy z oczu. Nie chciał usiąść, wolał stać i trzymać się masztu, kiedy będą żeglować. Obserwujący go Hirad spojrzał z niepokojem na Ilkara, po czym obaj zeszli i usiedli na dziobie. Twarz Ilkara zbladła na myśl o podróży tak małą łódką. Denser trzymał ster i lekko się uśmiechał. - To stare, znajome uczucie - zwrócił się do siedzącej przy nim Erienne. - Przypominasz sobie zapewne, że zatoka Triverne była niczym staw w porównaniu z morzem tutaj - odparł Ilkar. - A mimo to twoje sterowanie sprawiło, że czuliśmy się jak na wzburzonym oceanie. Nie mogę uwierzyć, że znów dopuściliśmy cię do steru. - Nie widzę innych ochotników - zauważył Denser i spojrzał na Erienne. Kobieta siedziała z zaplecionymi na brzuchu rękami i spoglądała w napięciu w stronę Herendeneth. - Wkrótce tam będziemy, kochana - dodał. - Wiem. - Erienne odwróciła się w jego stronę. - Tak bardzo za nią tęskniłam, ale... - Przerwała i przełknęła ślinę. - Zawsze jest nadzieja - stwierdził Denser, choć sam jej nie miał. - Nie, nie ma. Ale dowieź nas tam bezpiecznie. I szybko. Hirad odepchnął łódź od burty statku. Pomachali załodze i wykrzyczeli słowa podziękowania, po czym skierowali się w swoją stronę. Bezimienny postawił żagiel, który szybko napełnił się wiatrem i poniósł ich w ślad za Protektorami. * * * Szyper Wiązu Oceanu zobaczył ich na długo przed tym, nim rozległy się krzyki. Przeszedł przez pokład sterowy do rufy i pochylił się. Ujrzał dordovańskiego maga wpatrującego się w mrok późnego ranka i Selika spieszącego w jego stronę. - Niech to diabli - mruknął. Wrócił do sternika i stanął przy nim. - Zejdź z pokładu. Jeśli mag ich zobaczył, Selik wejdzie tu i mnie zabije. Wiecie, co macie robić. - Tak, kapitanie. - Pamiętaj, Jedność musi przetrwać, a Al-Drechar są najważniejsze. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Szyper popchnął sternika w stronę drabiny, a sam chwycił za ster i popatrzył zdecydowanie przed siebie. Sternik skierował się w stronę bosmana i pierwszego oficera. Ci spojrzeli na kapitana, lekko skinęli głowami i wrócili do swoich zadań. Kapitan usłyszał odgłos biegnących stóp. Serce zabiło mu szybciej, mocniej chwycił za ster. Nad drabiną pojawiła się twarz Selika, a jej wyraz był odpowiedzią na pytanie, którego kapitan nie zdążył zadać. Za nim zjawiło się dwóch magów i jeden żołnierz. Selik podszedł do szypra i chwycił go za gardło, po czym popchnął do tyłu. W wolnej ręce miał sztylet, a jego zniszczoną twarz wykrzywiała wściekłość. - Teraz mi powiesz. - Obejrzał się przez ramię. - Ty, chwyć za ster. Trzymaj go tak, jak jest. Na razie. - Selik uniósł sztylet na wysokość prawego oka szypra. - Mów. - Nawet nie chciało ci się przepytać mnie, prawda? - odpowiedział szyper. - W swojej arogancji myślałeś, że pozwolę ci zniszczyć to, co najświętsze w moim życiu. Cóż, moje zadanie zostało wykonane. Utraciłeś Erienne, a ja wskazałem tym, którzy będą mogli cię powstrzymać, właściwą drogę. My tymczasem żeglujemy w przeciwnym kierunku. I przez ten cały czas świat obraca się dalej, a ty masz coraz mniejszą szansę na dokonanie morderstwa. Selik patrzył na niego z otwartymi ustami, z opuszczonego w dół lewego kącika ciekła strużka śliny. Nawet trochę się cofnął, choć czubek sztyletu pozostał na swoim miejscu. - Ale siłom prawdy nie wolno niczego odmawiać - wyszeptał i w jego oczach pojawił się gorączkowy blask. - Zdradziłeś wszystkie żyjące istoty na Balai. Szyper czuł wzrastającą nienawiść Selika i rękę zaciskającą się na jego gardle, widział drżenie sztyletu. Wiedział, że nie ma dużo czasu. - Spóźniłeś się, Selik. Erienne powróci do swojego dziecka i razem zniszczą ciebie i wszystko, co sobą reprezentujesz. Jeśli na tym właśnie polega moja zdrada, umrę szczęśliwy. Uderz więc swoim sztyletem, Czarne Skrzydło, bo już nie możesz mnie zastraszyć ani skrzywdzić. Pod pełnymi żaglami i na spokojnych wodach Wiąz płynął z olbrzymią prędkością. Kapitan nie wiedział i zupełnie go to nie obchodziło, w jakim kierunku. W końcu dno morskie podniesie się na tyle, by zetknąć się z kilem statku, ale wiedział, że on nie dożyje tej chwili. Sztylet jeszcze bardziej zbliżył się do jego twarzy. Szyper nawet nie drgnął. - Jeśli cię zabiję, załoga oczywiście odmówi kierowania statkiem. Nie jestem takim głupcem, za jakiego mnie uważasz - stwierdził Selik. Szyper roześmiał się. - Obejrzyj się, Selik. Już odmówili. Przegrałeś, a ja wygrałem. Selik obrócił się i spojrzał na pokład. Elfia załoga była tam, gdzie trzeba - na takielunku, przy linach i sztagach. Szmaty i wiadra leżały nieruchomo na pokładzie, a sondy zostały zwinięte. Cała załoga stała nieruchomo. Czekali. - Obróćcie ten przeklęty statek - ryknął Selik - albo wasz ukochany kapitan zginie! - Nikt się nie poruszył. - Przecież twój człowiek stoi przy sterze - powiedział spokojnie szyper. Selik prychnął. - Tak, stoi. Skieruj nas w środek tego kanału. - Ale... - Zrób to! To przecież nie może być takie trudne. Obróć koło sterowe. - Szyper przyglądał się, jak Czarne Skrzydło obraca ster. Wiąz Oceanu zaczął wykonywać zwrot. Zakołysał się, żagle przez chwilę chwytały pełny wiatr, po czym przystosowały się do nowego halsu. Wymagały wytrymowania, by móc jak najlepiej wykorzystać nowy kurs. Kapitan nie musiał się odwracać, by wiedzieć, co teraz robi jego załoga. - Wracajcie do pracy! - krzyknął Selik. - Nikt nie może zmienić kursu tego statku bez rozkazu kapitana - powiedział cicho szyper. - Na twoje rozkazy nawet nie ruszą palcem. Selik obserwował przez chwilę żagle i na jego twarz powrócił uśmieszek. - Wygląda na to, że już cię nie potrzebuję, drogi kapitanie. Jestem pewien, że twoja załoga nie będzie chciała utopić się z powodu jakiejś zapomnianej morskiej zasady, co? Ty, oczywiście, nie będziesz miał okazji, aby się o tym dowiedzieć. Gdy sztylet uderzył i głowę kapitana na chwilę wypełnił ból, wiedział, że Selik wkrótce do niego dołączy, aby przyjęli go bogowie morza. A oni osądzą go i wymierzą karę. Rozdział 35 Droga była czasem trudna, ale nigdy szczególnie niebezpieczna. Podczas gdy Protektorzy w idealnej synchronizacji napierali na wiosła, wbijając je we wzburzoną wodę, Krucy pod pełnym żaglem prześlizgnęli się po powierzchni kanału i wkrótce pozostawili barkasy za sobą. Po lewej stronie mieli olbrzymie klify niknące w niskich chmurach, a po prawej serię mniejszych kamiennych wysepek. Wiatr uderzał w skif z pełną siłą, zmuszając Kruków do siedzenia na prawej burcie, by zrównoważyć przechył żagla. Z jedną ręką na szocie grota, a drugą na sterze, Denser żeglował pod uważnym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem Bezimiennego, który nadal stał, trzymając się masztu lub sztagu. Serce Densera biło szaleńczo, jego umysł przepełniało podniecenie. Ich prędkość radowała go, gdyż pędzili w stronę Lyanny, córki, której nie widział zbyt długo, lecz która będzie go kosztować życie Erienne. Spojrzał na nią. Siedziała po jego prawej, z jedną ręką zaciśniętą na okrężnicy, a drugą na jego ramieniu, i wpatrywała się w niego spod kaptura płaszcza. Uśmiechnął się, a ona chwyciła go jeszcze mocniej za ramię, tak że poczuł jej uścisk przez rękaw ciężkiego płaszcza. Pokiwał głową, gdyż nic więcej nie mógł zrobić. Przez ostatnie kilka dni byli nierozłączni, poznali bliskość i jedność, jakiej nigdy wcześniej nie zaznali. Częściowo zrodziła ją rozpacz, oczywiście, ale było w tym także coś więcej. Świadomość, że to, co muszą zrobić, jest właściwe, i choć zostaną na zawsze rozdzieleni, miłość, której zaznali, będzie żyła dalej w Lyannie. Denser miał jednak pewność, że nigdy nie pogodzi się z utratą Erienne. Ale już się wypłakali. To, co mogło lub powinno się jeszcze w ich życiu zdarzyć, teraz straciło już ważność. Nie zrealizują swoich marzeń i planów. Teraz muszą stawić czoła rzeczywistości, a Denser musi skoncentrować się na uratowaniu córki, by jego żona mogła dla niej umrzeć. Znów podniósł wzrok, zmienił nieco pozycję steru i wypuścił szot, gdyż kolejne podmuchy wiatru stawały się coraz silniejsze. Już niedaleko. Krucy ujrzeli po raz pierwszy Herendeneth, gdy popołudnie zaczęło zmieniać się w zmierzch. Z początku wyspa wydawała się niedostępną kamienną ścianą, lecz potem na jej szarym obliczu pojawiły się zielone plamy, jakby przez na wpół otwarte drzwi patrzyli na unoszone wiatrem liście. Erienne głośno wciągnęła powietrze. - Iluzja rozpada się. Bez trudu zobaczą z góry dom, jestem tego pewna. - Musimy znać sytuację - stwierdził Bezimienny. - Może tam polecisz i rozejrzysz się, kochana? - zaproponował Denser. - Powiesz im, że nadchodzimy, i spędzisz trochę czasu z Lyanną, bo potem będziemy bardzo zajęci. Erienne rozpromieniła się. - To cudowny pomysł. - Jestem z nich znany. Czasami - dodał Denser. Erienne podniosła się i otoczyła maga ramionami, całując go namiętnie. - Co za niesmaczna ostentacja - mruknął Hirad, uśmiechając się szeroko. - Z pewnością. - Denser wyplątał się z uścisku żony i pociągnął do siebie ster, który niechcący przesunęła Erienne. Kobieta przygotowała zaklęcie i uniosła się w powietrze. Na chwilę zawisła nad Denserem i pocałowała go w czubek głowy. - Pospieszcie się - powiedziała. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po twarzy. - Zobaczę, co się da zrobić. Poleciała na południe, trzymając się nisko i unikając najgorszego wiatru, który dął nad klifami. Wkrótce zmieniła się w niewielką plamkę na niebie. Denser patrzył za nią, zazdrosny o każdego, kogo obdarzała swoją miłością. Nawet jeśli to była jego córka. Tymczasem Bezimienny zerkał na coraz bardziej zielonego na twarzy Ilkara. - Czy możesz spojrzeć do tyłu, Ilkar? Musimy wiedzieć, czy ktoś za nami płynie i jak daleko. Ilkar pokiwał głową. - Wszystko, byle tylko zejść z tego niepewnego stosu podskakujących desek. - Nie zbliżaj się do nich - poradził Hirad. - Nie martw się - odparł Ilkar, wskazując na swoje oczy. - One są bardzo dobre. * * * Jevin trzymał się prawego brzegu, tak jak mu radziła Ren. Obserwatorzy stali na dziobie i rufie, i gdy zabrzmiał krzyk, a z bocianiego gniazda przekazano znak, wcale nie był zdziwiony, choć widok go zmartwił. Oto, kołysząc się z boku na bok niczym olbrzymi pijak, nadpływał Wiąz Oceanu. Pojawił się w ich polu widzenia późnym, ciemnym popołudniem. U steru stał ktoś, kto najwyraźniej nie miał pojęcia o związku między kołem sterowym a sterem, sile i kierunku wiatru czy bezwładności tego pięknego statku. Ten widok oznaczał, że prawdopodobnie załoga siostrzanego statku zginęła. Kapitan wzniósł modły do bogów mórz i wiatrów, by zachowali bezpiecznie ich dusze na łonie oceanu. A potem stał i czekał na to, co nieuniknione. Widział, jak Wiąz pod pełnymi żaglami kołysze się we wszystkie strony. Nikt nie stał na żaglach, nikt nie ciągnął szotów. Kiedy nadejdzie czas, nie będą gotowi, i ta myśl dawała Jevinowi pewną satysfakcję. Większość z nich utonie i spędzi całą wieczność w pełnym cierpienia półmroku, blisko powierzchni, lecz na tyle głęboko, by nie móc zaczerpnąć tchu. Życzył im tego z całego serca. Przez chwilę nawet obawiał się zderzenia, ale potem doszedł do wniosku, że ci głupcy na Wiązie nie są w stanie sterować na tyle dobrze, by do tego doprowadzić. Potem zastanawiał się, czy oni choćby pomyśleli, dlaczego on postawił tak mało żagli i płynie spokojnie, podczas gdy oni kołyszą się z boku na bok, a załoga musi cały czas mierzyć głębokość wody. Kiedy to się stało, tylko ciężko westchnął. Taki piękny żaglowiec zniszczony. Zobaczył to wcześniej, niż usłyszał. Znajdujący się może milę od nich Wiąz zwolnił nagle, jakby ręka boga chwyciła go za dziób, i stanął dęba, wciąż płynąc do przodu, po czym przewrócił się na bok, odsłaniając olbrzymie i nie do naprawienia dziury w kadłubie. Był to straszliwy widok. Chwilę później doszedł do nich odgłos rozrywania, przedśmiertny jęk bezbronnego statku. Kapitan wyobrażał sobie... miał nadzieję, że słyszy krzyki tych na pokładzie, gdy wpadali w bezlitosne morze lub ginęli zmiażdżeni przez kamień i drewno. Woda wokół statku kotłowała się, gdy tonął. - Przygotować łuki - rozkazał. Tuzin marynarzy stanął przy lewej burcie z łukami gotowymi do strzału. Nadlecieli tak, jak się spodziewał. Tchórze bojący się o własną skórę. Podczas gdy ich towarzysze na statku rozpaczliwie próbowali się ratować, magowie odlecieli. Śledził ich wzrokiem na niebie. Jeden z nich niósł drugiego, tak jak Denser Hirada. - Nie pozwólcie im podejść za blisko - ostrzegł Jevin. - Żaden z nich nie dotknie mojego pokładu, póki ich serca jeszcze biją. Marynarze naciągnęli cięciwy, napięli ramiona. Jevin czekał, podczas gdy oni zbliżali się. Kierowali się w stronę kanału, prawdopodobnie pragnąc odnaleźć swoich dordovańskich przyjaciół. Kapitan pomyślał, że choć nie stanowią zagrożenia dla jego statku, nie może im pozwolić odlecieć po tym, co zrobili Wiązowi i jego załodze. - Zestrzelcie ich. Tuzin strzał przeszył niebo. Pięciu magów spadło z wrzaskiem, magiczne skrzydła zniknęły, gdy woda zamknęła się nad ich ciałami, a bogowie pomogli im przejść do piekła. Trzech pozostałych, w tym ten ze swoim towarzyszem, próbowało uciec. Łucznicy wyjęli kolejne strzały, zabrzmiał śpiew naciąganych cięciw i czarne pociski poleciały w stronę ofiar. Kolejny mag spadł, a niesiony przezeń mężczyzna krzyknął. Jevin nie widział dokładnie, gdzie trafiła go strzała, ale miał nadzieję, że sprowadzi na niego bolesną śmierć. - Schować broń! - zawołał. - Obserwatorzy na lewą burtę. Sprawdźmy, czy jakieś elfy przeżyły. Ale wyraz twarzy załogi powiedział mu, że czują to, co on już wie. * * * Ilkar leciał z powrotem w stronę skifa, który niósł na pokładzie Kruków. Widział wszystko, co powinien zobaczyć. Pozwalał, by wiatr wiał mu prosto w twarz, czuł pierwsze krople deszczu. Choć po kilku dniach na pokładzie Słońca Calaius nie cierpiał już na chorobę morską, wcale go to nie nastawiało lepiej do żeglowania, dlatego nie miał zamiaru wylądować na pokładzie łodzi. Zbliżył się do niej i dopasował prędkość swojego lotu, tak by mógł unosić się obok Bezimiennego. Deszcz był coraz bardziej intensywny, uderzenia niesionych wiatrem kropli zaczynały kłuć w twarze. - Jak to wygląda? - zapytał Bezimienny. - Cóż, trzy dordovańskie statki nadal się zbliżają - odparł Ilkar. - Nie pokonają całego kanału przed zmrokiem, płyną zbyt wolno, ale dotrą do miejsca, gdzie my opuściliśmy statek. - Hmmm. - Bezimienny odwrócił się do tyłu, oceniając odległość. - W takim razie spodziewajmy się ataku po zmroku. Bez problemu dopłyną tu łodziami nawet po ciemku, szczególnie jeśli wśród załogi są jakieś elfy. Mogą również wysłać w powietrze magów. Szkoda, że nie możemy wyłączyć tego przeklętego promienia. - Jeszcze nie wiemy, czy nie możemy. - W rzeczy samej. Cóż, skoro najwyraźniej nie masz ochoty wrócić do nas na łódź, może polecisz tam i zobaczysz, co da się zrobić? - Przyszło mi to na myśl więcej niż jeden raz. Zabrałbym jednego z was ze sobą, ale wolę oszczędzać siły. - W takim razie do zobaczenia za kilka godzin - pożegnał go Bezimienny. - Widziałeś może smoki Kaan? - zapytał Hirad. Ilkar pokręcił głową. - Nie. Ani Jevina, ani Wiązu. W każdym razie nie z tego miejsca, w którym byłem. Przykro mi. I Ilkar pospieszył w stronę Herendeneth, zadowolony, że kieruje się w przynajmniej częściowo osłonięte miejsce. * * * Kiedy Erienne zbliżała się do Herendeneth, jej serce biło bardzo mocno. Opuściła to miejsce zaledwie na piętnaście dni, ale w tym czasie tak wiele się zmieniło. Tak wiele zostało zniszczone. Widok z bliska był jeszcze bardziej wstrząsający niż to, co Krucy widzieli z łodzi. Iluzja ginęła niemal na jej oczach. Wirowała, rozrywała się i ponownie łączyła, przypominając w najsłabszych, lecz wciąż istniejących, punktach mozaikę. W innych miejscach zupełnie opadła, gdy niezwykle skomplikowany wzór many rozplątał się i zdestabilizował. Nadejdzie taki moment, gdy wszystko zniknie, lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Prawda była taka, że starannie przygotowana iluzja, która przedstawiała niegościnne skały, została naruszona i każdy mógł zobaczyć, co się za nią kryje. A za surowymi i ostrymi rafami znajdowała się całkowicie nadająca się do zamieszkania wyspa, porośnięta drzewami i pokryta zielonymi tarasami dochodzącymi na szczyt uśpionego wulkanu. Z góry wszystko to było jeszcze bardziej widoczne. Erienne leciała na wysokości około stu stóp i natychmiast zauważyła dom, ogrody i groby. Gdy się zniżyła, rozmiar zniszczeń, który odsłonił się przed jej oczami, sprawił, że na chwilę straciła oddech. Całe zachodnie skrzydło domu zostało zawalone, gruzy i popękane drewno wpadło do rozpadliny w ziemi, która ciągnęła się w górę zbocza, wżerając się w piękne, święte tarasy i na zawsze je kalając. Łagodne potoki, stawy i wodospady zmieniły się w rwące rzeki, a tam, gdzie przerwały brzegi, woda popłynęła w stronę domu i wlała się do jego wnętrza. W dachu było tyle dziur, że nie byłaby w stanie ich wszystkich policzyć, a na ziemi leżały sterty śmieci naniesionych przez burzę. Szkło, drewno, łupek i kamień. Wszystko zniszczone. Nad domem górował promień widocznej many, który stworzyła Lyanna. Był porażający, w środku mieszały się barwy czterech kolegiów, spokojny głęboki brąz i czarne rozbłyski, wir zaś w jego wnętrzu w miarę wznoszenia obracał się coraz szybciej. Wysoko wokół promienia krążyły chmury, niosące ze sobą błyskawice i grzmoty. Do spodniej części chmur i samej kolumny przylepiła się mgiełka, która rozprzestrzeniała się na całą wyspę i poza nią i zalewała wszystko drobnym zimnym deszczem. Erienne szybko okrążyła światło, które miało swoje źródło pośrodku sadu, a gdy opadała, zauważyła coś, co uradowało jej bijące nerwowo serce. Ze zniszczonego głównego wejścia do domu wybiegła mała dziewczynka i wpatrywała się w niebo, jedną rączką zasłaniając oczy, a drugą machając w jej stronę. Lyanna. Erienne krzyknęła i ostro skręciła, a silne uderzenia skrzydeł zatrzymały ją, aby mogła stanąć na ziemi. Odesłała zaklęcie i przykucnęła, przyciągając do siebie Lyannę w uścisku, o którym tyle marzyła. Obejmowały się tak przez dłuższą chwilę, mała dziewczynka tuliła się do niej, a Erienne głaskała ją po głowie. - Lyanno, Lyanno - szeptała przez ściśnięte gardło. Łzy płynęły jej po twarzy, bała się, że jej głos zaraz się załamie. - Kochanie, jak to dobrze znów być z tobą. Opowiedz mi wszystko. Tęskniłaś za mamą? Bo ja tęskniłam za tobą, złotko. Co robiłaś? Odsunęła się, by popatrzeć Lyannie w twarz, i ujrzała na niej wyraz zmieszania. - O co chodzi, kochanie? - powiedziała, przeciągając palcem po jej brodzie. - Co się stało? Dziewczynka skrzywiła się. - Wiesz, co robiłam. Byłam w ciemnym miejscu. Panie trzymały mnie tam i dlatego odeszłaś. Myślałaś, że tego nie zauważę. Ale ja zauważyłam i zrobiłam światło, żeby ci było łatwiej wrócić. Dlaczego odeszłaś? - Jej głos zaczął drżeć. Erienne bardzo pragnęła znów ją przytulić, lecz powstrzymała się. - Och, złotko, wiesz, dlaczego odeszłam. Sama machałaś do mnie z plaży, prawda? Nie pamiętasz? Popłynęłam po pomoc, bo Al-Drechar były coraz bardziej zmęczone. Popłynęłam, żeby sprowadzić tatusia. Lyanna zastanawiała się przez chwilę, po czym pokiwała głową. - Tak, ale ja nie chciałam być w tym ciemnym miejscu, a starsze panie trzymały mnie tam dotąd, aż je zmusiłam, żeby pozwoliły mi się obudzić. Serce Erienne podskoczyło w piersi. Drżącą dłonią odgarnęła włosy z czoła Lyanny. - Co masz na myśli? - Skrzywdziłam Anę. - Broda Lyanny drżała. - Nie wiem, co się stało. Proszę, mamusiu, nie bądź na mnie zła. Nie chciałam. Bałam się. - Zaczęła płakać i Erienne przytuliła ją, kołysząc i szepcząc jej do ucha. - Oczywiście, że nie jestem zła. - Erienne rozejrzała się dookoła. Zniszczenia były teraz łatwiejsze do zrozumienia. Martwiła się o stan umysłu Aviany, jeśli czarodziejka w ogóle jeszcze żyje. Ale choć żal jej było Al-Drechar, nie to było prawdziwym problemem. Jeśli jej córka mówi prawdę, oznacza to, że jej Noc jeszcze się nie skończyła. Że akceptowanie many i panowanie nad nią nie są całkowite. I że w każdej chwili może znów wpaść w ten stan, wyrządzając nieopisane szkody sobie samej i Balai. Opanowała się i spróbowała mówić spokojnie i przyjaźnie. Nie mogła pozwolić, by Lyanna zauważyła, jak bardzo jest przerażona. - A jak ty się czujesz, kochanie? - zapytała. Lyanna uśmiechnęła się. - Dobrze. Głowa mnie boli i myślę, że zrobiłam to światło większe, niż powinnam. Wiatr wciąż tu jest, i choć panie powiedziały, że pomogą mi go powstrzymać, wcale tego nie zrobiły. Erienne wyciągnęła rękę, a Lyanna chwyciła ją. - Pójdziemy do Al-Drechar? - Myślę, że one mnie nie lubią. Już ze mną nie rozmawiają. - Jestem pewna, że to nieprawda - upomniała ją łagodnie Erienne. - Chodź, pokażę ci, że wciąż są twoimi przyjaciółkami. - To może lepiej pójdziemy, wyglądać taty? Mam takie swoje miejsce, gdzie oczekiwałam cię każdego dnia. - Dziękuję, kochanie - rzekła Erienne. - To pomogło mi szybciej wrócić. Lyanna niechętnie pozwoliła zaprowadzić się z powrotem do domu. Erienne szła po przemoczonych deskach, mijała zniszczone, łomoczące okna, zmiażdżone wazony, połamane obrazy, podarte gobeliny i draperie, i próbowała niczego po sobie nie pokazać. Lyanna najwyraźniej nie zwracała na to wszystko uwagi i cały czas opowiadała o przyjaciołach w sadzie i dobrej zupie, którą zjadła na obiad. Erienne zwolniła, gdy zbliżyły się do komnat Al-Drechar. Czuła już niepokój, gdy uświadomiła sobie, że jedynym dźwiękiem, jaki słychać w domu, jest wycie wiatru w pustych oknach i dziurach w dachu, a teraz, gdy otworzyła drzwi na korytarz, obawiała się najgorszego. Nikt nie stał na straży, nikt nie czekał. Nie musiała nawet zaglądać do ich komnat, by wiedzieć, że są puste. Wzięła Lyannę na ręce i pospieszyła do sali balowej, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, że elfki siedzą wokół stołu w jadalni i palą fajkę. Lyanna przez cały czas oglądała się przez ramię. Erienne otworzyła drzwi do sali balowej i stanęła w progu, wpatrując się w wielkie kandelabry leżące na popękanej podłodze niczym pobielałe ze starości zwierzęce szkielety. - Co to za mężczyzna, mamo? Erienne szybko odwróciła się na pięcie. - Ilkar, dzięki bogom. Lyanna, to jeden z przyjaciół mamusi i tatusia. Pomoże nam. Przywitasz się z nim? Lyanna pokręciła głową i odwróciła się. - Nie szkodzi - rzekł Ilkar. - Na spadających bogów, Erienne, to miejsce jest w ruinie. Co tu, u diabła, się stało? Erienne wskazała brodą na córkę. - Słuchaj, nikogo nie mogę znaleźć. Powinny tutaj być elfy z Gildii, poza tym cztery Al- Drechar. Czuję się tu jak w kostnicy. Chodź ze mną kawałek. Ilkar uśmiechnął się. - W którą stronę? W odpowiedzi Erienne przeszła przez salę balową i ruszyła do jadalni, ich kroki odbijały się echem w pustej przestrzeni. W dachu ziała dziura wielkości wozu, a ozdobne stiuki pospadały na ziemię i roztrzaskały się na kawałki. Ledwie to zauważyła, starając się nie biec w kierunku swej ostatniej nadziei. Chwyciła klamkę i popchnęła drzwi. - O nie. - Zatrzymała się gwałtownie i uniosła rękę do ust i nosa. Lyanna, która kręciła się w jej ramionach, odwróciła się ze wstrętem. Ilkar podszedł do nich. Erienne widziała, jak próbuje zapanować nad obrzydzeniem. - Erienne, zabierz stąd Lyannę. Zobaczę, co uda mi się tutaj zrobić. - Chwycił ją mocno i obrócił do siebie. - Słuchaj, Denser jest tylko godzinę albo dwie stąd. Musisz przekonać Lyannę, żeby zgasiła promień. Dordovańczycy wcale nie są tak daleko, a to coś ściągnie ich jak ćmy do ognia. Erienne pokiwała głową, walcząc z łkaniem. - Proszę, niech one tylko nie będą martwe. Proszę. - Zrobię wszystko, co mogę - obiecał cicho Ilkar. - A teraz idź. Wyjdźcie na zewnątrz i zaczerpnijcie świeżego powietrza. Erienne wybiegła z sali balowej, czując, jak przepełnia ją rozpacz. * * * Ilkar zajrzał do jadalni i domyślił się, co je tu sprowadziło. Było sucho. Najprawdopodobniej to jedyne suche pomieszczenie w całym domu. Naprzeciwko wejścia był kominek, który wciąż dawał trochę ciepła, a okna zostały zabite deskami. Stół odepchnięto na bok, a pośrodku komnaty umieszczono cztery łóżka, wszystkie były zajęte. Przynajmniej w jednym z nich musiał być trup. Ilkar wszedł do środka i smród niemal zwalił go z nóg. Oczy mu łzawiły, zaczął się krztusić. Aby wpuścić do środka trochę powietrza, szybko podszedł do drzwi po prawej stronie i otworzył je. Ujrzał sypialnię, w której jedyne okno zostało wyrwane razem z ramą. Odetchnął głęboko, zablokował sofą otwarte drzwi i podszedł do wiszących na zawiasach drugich drzwi. Prowadziły do kuchni. Właśnie niósł krzesło, którym chciał je zabezpieczyć przed zamknięciem, kiedy nagle zatrzymał się, wyprostował i zachmurzył. Odstawił krzesło i podszedł do pieców. Były gorące, pod rusztem migotały płomienie. Nie było przygotowanego jedzenia ani wody do ustawienia na rozgrzanych płytach, lecz jeśli się nie mylił, piece rozpalono niedawno, gdyż ogień płonął jasno, a w środku było sporo drewna. - Halo! - zawołał, przechodząc przez kuchnię w stronę pary drzwi usytuowanych naprzeciwko wejścia do jadalni. - Halo! Wyjął miecz i podszedł do drzwi po lewej. Popchnął je. Spiżarnia. W środku pusto. Nacisnął klamkę drugich drzwi i zrobił pół kroku do tyłu. - Co wy tutaj, na wszystkich bogów, robicie? - zapytał w prostym elfim, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Z masy skulonych ciał - naliczył sześć, a mogło ich być więcej - dobiegł męski głos. - Czekamy na koniec. Modlimy się o wyzwolenie. - Od kogo? - Od Lyanny. Rozdział 36 Ilkar przekonał grupę elfów, by opuściły kryjówkę i przeszły do kuchni. Najpierw musiał im wyjaśnić, kim jest i co tu robi, zanim którykolwiek z nich w ogóle na niego spojrzał, nie mówiąc już o spełnieniu jego prośby. Było ich ośmioro, wcześniej nie zauważył dwójki małych dzieci. Podczas kiedy jeden z młodych mężczyzn nastawiał wodę na gorące napoje, Ilkar usadowił pozostałych, przez cały czas myśląc o tym, że w sąsiedniej komnacie Al- Drechar są już martwe lub właśnie umierają. - Nie mogę zrozumieć, co tu się dzieje - powiedział, zwracając się do starej pary elfów, która wydawała się najbardziej chętna do rozmowy. Pewnie spędzili w Gildii ze dwieście lat. - Bo nie było cię tutaj - powiedział Arrin. Jego twarz była pomarszczona, oczy niebieskozielone i przeszywające, a włosy, niegdyś czarne, obecnie przerzedziły się posiwiały i zwisały w strąkach. - To wszystko wydarzyło się tak szybko. - Ale co?! - Nigdy wcześniej nie nawiedziła nas tak ogromna moc - stwierdziła Nerane, żona Arrina, szczupła elfka o długich siwych włosach związanych w kucyk. - I nigdy nie była tak niepohamowana. Oczyma duszy Ilkar widział terroryzującą wszystkich Lyannę, czuł złowrogą moc pragnącą ich zniszczyć. - To tylko mała dziewczynka - stwierdził Arrin. - I na tym polega problem. Ona nie rozumie tego, co robi. Wciąż powinna przeżywać Noc pod tarczą Al-Drechar... - Ale ona najwyraźniej już przez nią przeszła - przerwał mu Ilkar. Na rozgrzanej płycie woda zaczęła się gotować. Jeden z elfów zabrał się do napełniania kubków. Wyglądał na zmęczonego, jakby nie spał od kilku nocy. Może właśnie tak było. - Przełamała tarczę trzy dni temu - ciągnął Arrin. - Chodzi, rozmawia i je, ale nie ma pojęcia o prawdziwej akceptacji many i opanowaniu jej. Ona po prostu nie wie, co tworzy jej umysł. A dokładniej mówiąc, co niszczy. - Nie jestem pewien, czy to pojmuję. - Ilkar podniósł wzrok, gdy obok jego prawej ręki elf postawił kubek liściastej herbaty. - Dziękuję. - Wygląda to tak - mówił dalej Arrin, sącząc swój napój. - Jej Noc różni się od Nocy innych magów. Jest zbyt młoda, by zaakceptować moce, które ma w sobie, i świadomie opanować je, nie sprowadzając przy tym zniszczenia na siebie i innych. I dlatego to mana ją kontroluje. Każde jej uczucie odbija się echem w jej manie. - Kiedy jest zła, w wyspę uderza piorun, kiedy jest smutna, pada deszcz, a kiedy jest szczęśliwa, świeci słońce. Proste metafory. Takie, jakich można spodziewać się po pięcioletniej dziewczynce. - Pewnie tak, choć w wypaczonej formie - zgodził się Ilkar. - Gdzieś tu jest jakieś „ale”, prawda? Nerane pokiwała głową, niemal się uśmiechając. - Kilka. Przede wszystkim, co można było łatwo przewidzieć, zdarzenia są tym gwałtowniejsze, im silniejsze są jej uczucia. Ale z tym, z jednym czy dwoma wyjątkami, jesteśmy w stanie sobie poradzić. Nasz główny problem polega na tym, że podświadomość Lyanny kształtuje manę w bardzo niebezpieczny sposób. Manipuluje nią i nami, a od kiedy się przebudziła, jej złość nie ogranicza się tylko do błyskawic. Ilkar pokiwał głową. - Ataki mentalne? - zapytał. - Tak, jeśli ich celem jest jednostka. Ale widziałeś zachodnie skrzydło domu. To był atak furii manifestujący się jako trzęsienie ziemi, który kosztował życie siedemnastu elfów z Gildii. Tylko my pozostaliśmy - powiedział Arrin, spoglądając na swoich towarzyszy. Nerane otoczyła go ramieniem. - Przykro mi - rzekł Ilkar. Nerane wzruszyła ramionami w geście rozpaczy. - A teraz wykorzystuje Al-Drechar jako przekaźnik dla tego promienia, który umieściła w sadzie, choć oczywiście nie ma o tym pojęcia. Nie odważyliśmy się prosić, by go usunęła. - To przed nią chowaliście się? - Tak. Wiem, że to głupie bać się małego dziecka, ale ona nie przyjmuje żadnych sprzeciwów. Kiedy chciała obudzić Ephemere, a my nie pozwoliliśmy jej wejść do komnaty, wpadła we wściekłość i zawaliła pół dachu w sali balowej. To się stało wczoraj. Mamy szczęście, że nie znosi kuchni, bo już by nas tu chyba nie było. Czuli się tak bardzo zawstydzeni, że żaden z nich nie patrzył Ilkarowi w oczy. Ale on nikogo nie obwiniał ani nie myślał o nich źle. Jako niemagowie nie mieli absolutnie żadnej ochrony przed magią i poza ukryciem się niewiele mogli zrobić. - I od tego czasu żadne z was nie przeszło przez te drzwi? - zapytał i wskazał za siebie. - Tak - odparł Arrin. - Wiemy, że Aviana nie żyje. Odeszła dwa dni temu, ale Lyanna nie chciała, byśmy ją przenosili. - Dobrze - przerwał Ilkar, podnosząc rękę. - Słuchajcie, jest kilka rzeczy, które musimy teraz zrobić. Lyanna jest z Erienne poza domem. Musicie wynieść stąd martwą elfkę i zająć się tymi, które jeszcze żyją. Potem pokażecie mi dom. Zbliżają się tu przyjaciele, około trzydziestu, ale nadchodzą też Dordovańczycy, a oni chcą śmierci Lyanny. Musicie mi pomóc ją uratować. Co o tym myślicie? - Ilkar miał wrażenie, że zwraca się do dzieci. - Proszę, zaufajcie nam. Erienne przekona Lyannę, by zgasiła promień, i może wtedy Al- Drechar odzyskają świadomość. Muszę wiedzieć, czy w ogóle będą w stanie nam pomóc. Arrin zachmurzył się. - Czemu Dordovańczycy pragną jej śmierci? Ilkar westchnął. - To, czego teraz doświadczacie, dzieje się na Balai od ponad siedemdziesięciu dni. Zginęły tysiące ludzi, jeszcze więcej jest bezdomnych, a kraj rozpada się. Niektórzy myślą, że śmierć Lyanny to powstrzyma. Erienne i Denser uważają, że musi być jakiś inny sposób. No to jak, pomożecie nam? - Nawet nie musisz nas prosić - powiedział Arrin. - Jesteśmy Gildią Drech i złożyliśmy przysięgę na Jedność. - Odwrócił się i objął wzrokiem pozostałości Gildii. - Słyszeliście, co trzeba zrobić. Wypijcie herbatę do końca, a potem niech dwóch zajmie się Avianą. Dwóch następnych sprawdzi stan Ephy, Myry i Clerry. Jeszcze dwóch zacznie przygotowywać posiłek dla trzydziestu osób... Zobaczcie, co znajdziecie, i upieczcie chleb. A ja pójdę z Ilkarem obejrzeć dom. Wokół stołu rozległy się głosy aprobaty. Ilkar pokiwał głową i uśmiechnął się. - Dziękuję wam. - Nie, to my tobie dziękujemy - rzekł Arrin. - Twoje nadejście uratowało nas wszystkich. Ilkar uniósł brwi. - Jeszcze nie, przyjaciele, jeszcze nie. * * * Erienne pozwoliła, by Lyanna zabrała ją daleko od domu i smrodu śmierci, na świeże, wietrzne powietrze Herendeneth. Lekki deszczyk unosił się w powietrzu, lecz było ciepło, a słońce próbowało przebić się przez coraz cieńsze warstwy chmur. Lyanna była zadowolona i od czasu do czasu podskakiwała, prowadząc matkę ścieżką wiodącą do ukrytej przystani. - Tatuś nie będzie wiedział, którędy płynąć - powiedziała, a Erienne nagle uświadomiła sobie, że dziewczynka może mieć rację. Drzewa rosnące wzdłuż ścieżki, która prowadziła łagodnym zboczem, zostały wyrwane z ziemi, niektóre odciągnięto na bok i porąbano, aby nie blokowały przejścia. Większość jednak wepchnięto pomiędzy rosnące nieco dalej ocalałe drzewa, i teraz z każdym powiewem wiatru rozbrzmiewało stamtąd złowrogie skrzypienie powoli osuwających się pni. Tuż przed tym miejscem, gdzie ścieżka skręcała w prawo i w dół, na plażę, Lyanna poprowadziła Erienne w stronę dość stromej skały, wysokiej na jakieś dwadzieścia stóp. Matka słyszała rozbijające się w dole fale i wiatr uderzający o odkryty brzeg. - Pokażę ci, mamo - powiedziała Lyanna i zaczęła z niezwykłą zręcznością i zadziwiającą pewnością siebie wspinać się na skałę. - Kto cię tego nauczył? - Erienne stała poniżej, gotowa złapać córkę, gdyby ta się poślizgnęła. - Nikt - odparła nieco zdyszana Lyanna. Erienne zrobiło się zimno. Kto opiekował się jej dzieckiem? Zostawiła Lyannę pod pieczą tych, którzy twierdzili, że jest zbyt cenna, by pozostawić ją gdziekolwiek indziej na świecie. Ale pozwalali jej wspinać się na skały, i to najwyraźniej bez nadzoru. A przecież wystarczyłoby jedno poślizgnięcie. Tylko jedno. - Nikt cię nie pilnował? - zapytała. - Nie pozwoliłabym im. - Lyanna dotarła w bezpieczne miejsce i wyprostowała się. - Popatrz, mamo, to takie proste. Teraz ty spróbuj. Erienne nie miała wyboru. Wzruszyła ramionami i zaczęła się wspinać. Okazało się, że jest to o wiele prostsze, niż się spodziewała, jej siła sprawiła, iż wspinaczka była łatwa. Lyanna obserwowała ją, a jej uśmiech robił się coraz szerszy. - Jesteś zręczna, mamo - powiedziała, gdy stały już razem na szczycie. - Nie tak jak ty, złotko. Dla małych dziewczynek to trudniejsze. Lyanna przez chwilę się krygowała. - Chodźmy - powiedziała wreszcie. Przeszły kilka kroków po nierównym, pełnym dziur gruncie, i oto patrzyły na morze. Po prawej stronie ich skała opadała w stronę plaży, a po lewej w stronę niegościnnych kamienistych brzegów. Przed nimi znajdowały się rafy i kanał, który prowadził do samego Oceanu Południowego. Deszcz przestał padać i słońce w końcu przebiło się przez chmury. Na tle niebieskoszarego morza i czarnych skał pojawiła się barwna plama. Żagiel. - Widzisz łódź, Lyanno? - Erienne wskazała w tamtą stronę. Lyanna pokiwała głową. - Czy tato niedługo tu będzie? - Tak. - Erienne przykucnęła, otaczając ręką ramiona Lyanny. - I wszyscy nasi przyjaciele, którzy nam pomogą. - Jak ten elf w środku? - Zgadza się. - W głowie Erienne znów zabrzmiały słowa Ilkara, a wspomnienie jadalni sprawiło, że przeszedł ją dreszcz. Usiadła na wilgotnym kamieniu, jej stopy wystawały poza krawędź skały. - Posłuchaj, Lyanno, muszę ci coś wyjaśnić. Usiądź, kochanie, właśnie tak. Lyanna usiadła na kolanach Erienne i spojrzała na nią. W jej oczach była głębia, która niepokoiła matkę. Poza tym jej doskonałej twarzy brakowało dziecięcej niewinności. - Zbliżają się tu źli ludzie - zaczęła Erienne. - Jeśli tylko będą mogli, skrzywdzą nas. - Wiem - odpowiedziała po prostu Lyanna. - Wszyscy umrzemy. Ja, ty i stare panie. Erienne siedziała przez chwilę w milczeniu, rozważając to, co właśnie usłyszała. Na bogów, Lyanna ma tylko pięć lat. Jest zbyt młoda, żeby rozumieć pojęcie śmierci, nie wspominając już o akceptowaniu jej. - Ale możemy ich powstrzymać - rzekła. - I ty możesz nam w tym pomóc. Twarz Lyanny rozjaśniła się. - Naprawdę? - Tak, to bardzo proste. Twoje światło ułatwiło mi odnalezienie ciebie. Powinnaś je zgasić, gdyż dzięki niemu odnajdą cię także ci źli ludzie. Lyanna zastanawiała się przez chwilę, przygryzając górną wargę. - A tatuś i tak nas odnajdzie, nawet jeśli teraz zgasisz światło - zachęcała ją Erienne. - Kiedy już będę go widzieć, wtedy je wypuszczę. - Kogo? - Stare panie. One mi pomagają. W tym właśnie momencie Erienne pojęła przyczynę bezruchu Al-Drechar. Modliła się, by Denser jak najszybciej przyprowadził tu łódź. Lyanna pojmowała wszystko na wielu poziomach, ale nie były one równe i połączone ze sobą. To sprawiało, że trudno się z nią rozmawiało, a zrozumienie, co dziewczynka pojmuje z swych własnych umiejętności, często okazywało się wręcz niemożliwe. - Może powinnaś teraz pozwolić im odpocząć. Jesteśmy tu z tobą. Nie zostawimy cię. Przytuliła do siebie małą dziewczynkę, otwierając się na radość, jaką to dawało, choć wiedziała, że to nie potrwa długo. Lyanna spojrzała na morze, gdzie żagiel Densera robił się coraz większy. - Wkrótce tu będzie - oznajmiła. - Tak - zgodziła się Erienne. Rozluźniła się, trzymając córkę w ramionach i próbując zapomnieć, jak mało czasu im pozostało. * * * Nim Krucy dotarli na wyspę, Ilkar przypilnował, by elfy z Gildii zabrały ciało Aviany, owinęły je w cienkie bawełniane płótno i umieściły w pustej spiżarni. Nie wspominali nic o pogrzebie. Ta ceremonia musi poczekać, a Ilkar obawiał się, że jeszcze wielu dołączy do zmarłej, nim się to wszystko skończy. Wycieczka wokół zniszczonej posiadłości, to znaczy widok zniszczeń i myśl o tym, że czeka ich obrona domu, nie poprawiła mu nastroju. Miał tylko nadzieję, że wojownicy Kruków wpadną na lepsze niż on pomysły. Siedział właśnie w kuchni i popijał kolejny kubek herbaty, kiedy Al-Drechar obudziły się. Elfy z Gildii, czując przepełniającą je radość i ulgę, zaprowadziły Ilkara do jadalni, gdzie opiekowały się starymi elfkami. Kiedy wszedł do środka, ujrzał jedną z nich siedzącą na łóżku z długą fajką w ustach. Widok był absurdalny, ale Ilkar natychmiast rozpoznał zapach i już się nie dziwił. - Lemiir - stwierdził, zbliżając się do niej. Rzadko kiedy odczuwał grozę, lecz tym razem to właśnie czuł. Oto znajdował się w obecności żyjącej historii, wielkiej mocy i żywego mitu. To sprawiało, że aż zaschło mu w gardle, a serce biło szybciej. - To wspaniały napar, a jego dym wdychany z fajki ma cudowne moce uzdrawiające - odrzekła Al-Drechar, a jej głos brzmiał szorstko i głęboko. Ilkar usiadł na krześle przy jej łóżku. Wpatrywał się w napiętą, niemal pozbawioną ciała twarz, okoloną długimi siwymi włosami, i był urzeczony błyszczącymi, przeszywającymi wszystko na wylot oczami elfki. Z łóżek obok obserwowały go dwie pozostałe staruszki. Żadna z nich nie usiadła, a ich twarze były wyczerpane i ziemiste. - Jestem Ephemere - powiedziała Al-Drechar paląca fajkę. - Po mojej lewej znajduje się Cleress, a po prawej Myriell. Wielka szkoda, że przybyłeś za późno, by poznać naszą drogą siostrę Avianę. Opłaczemy jej stratę, ale obawiam się, że jeszcze nie teraz. - Przykro mi z powodu waszej siostry. Jestem Ilkar, mag z Kruków i Julatsy. Zakładam, że skoro się obudziłyście, Erienne udało się przekonać Lyannę do rozproszenia promienia. - Tak. Ta dziewczynka ma oszałamiający talent. Wielka szkoda, że nie starczyło nam siły, by utrzymać ją dłużej pod tarczą podczas jej Nocy. Obawiam się, że ona nie ma pojęcia, jakie są konsekwencje tego, co robi. - Rozumiem - odparł Ilkar. - Przepraszam, że tak naciskam, ale muszę zapoznać was z naszą obecną sytuacją, jak również poznać stan twój i twoich sióstr. Ephemere uśmiechnęła się słabo. - Podejrzewam, że żadne z nas nie ma dobrych wieści. - To prawda. W Arlen, gdzie mieliśmy spotkać się z Erienne, wpadliśmy w spore kłopoty, i teraz podążają za nami znaczne wrogie siły. Prócz Kruków sprowadziliśmy do pomocy dwudziestu czterech Protektorów z Xetesku. Ale Dordovańczycy mają nad nami przewagę liczebną, choć nie wiemy, jak wielką, i mogą tu dotrzeć jeszcze tej nocy. Zabiją wszystkich na tej wyspie, jeśli nie zostaną powstrzymani. - To ciekawe, jak układają się sojusze kolegiów. Nie jestem zaskoczona, że Xetesk chce nam pomóc, a Dordovańczycy pragną nas zniszczyć. Strach i niewiedza to potężne siły. A ty, Ilkarze z Julatsy, czemu i komu jesteś wierny? - Jako Julatsańczyk obawiam się powrotu magii Jedności. To zagrożenie, choć teraz, gdy tu jestem, wydaje mi się małe. Ale Erienne i Denser są moimi przyjaciółmi. Są Krukami i ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, by im pomóc. - Ponadto jesteś elfem, Ilkarze. Honor i szacunek są częścią twej osoby. Ilkar pokiwał głową. - A jak wy się czujecie teraz, gdy już się obudziłyście? - Zakładam, że dom nie jest obecnie w najlepszym stanie? - zapytała Ephemere, jakby nie usłyszała jego pytania. - To dość delikatnie powiedziane. I dlatego muszę wiedzieć, na co mogę liczyć z waszej strony. Dordovańczycy zaatakują nas magią, więc dom musi być pod ochroną tarczy. - Na to pytanie nie jestem w stanie teraz odpowiedzieć - stwierdziła Ephemere. - Od dawna jesteśmy wyczerpane żądaniami Lyanny, a ponadto jesteśmy stare i w tej chwili nasza zdolność do regeneracji jest ograniczona. Samo utrzymywanie jej Nocy okazało się trudne, a ona wykorzystała jeszcze nasze rezerwy do stworzenia swojego niezwykłego światła. Ubierzemy się, zjemy coś i poćwiczymy w sadzie, jeśli cokolwiek z niego jeszcze zostało, i powiemy ci później. Ale proszę, nie spodziewaj się zbyt wiele. Ilkar wstał, czując, że spotkanie się zakończyło. W obecności Al-Drechar czuł się niepewnie, jak młody mag w towarzystwie wielkiego mistrza. - Przepraszam, że naciskam, ale Krucy mają tylko trzech magów, a Dordovańczycy mogą dysponować nawet dwadzieścia razy większa ich liczbą. Sytuacja jest bardzo trudna. - Nim odejdziesz, powiedz mi jeszcze dwie rzeczy. Co z załogą Wiązu Oceanu i Ren’erei? - Ren’erei jest bezpieczna i płynie tu z Krukami. Ale załoga statku została pojmana przez Łowców Czarownic, Czarne Skrzydła, i boję się o nich. - Wzruszył ramionami. - Coś jeszcze? - Mogę się mylić, ale kiedy spałam, czułam dotyk umysłów, które nas poszukiwały. Potężnych umysłów. Minęło wiele czasu, odkąd czułam smoki Kaan. Ilkar pokiwał głową. - Nie mylisz się. Trójka Kaan pomogła nam podczas naszej podróży tutaj. Jeden został zabity przez dordovańskich magów, a dwa pozostałe są ciężko ranne. Zbyt ciężko, by mogły nam dalej pomagać. Odpoczywają gdzieś na Archipelagu. - Hmmm, ich umysły wydawały się ciche, niemal zrezygnowane. Musisz mi później opowiedzieć, skąd się tu wzięły. Być może będziemy w stanie im pomóc. - Jeśli chodzi o ich zdrowie, to na pewno tak, ale one potrzebują czegoś więcej. Zgubiły drogę do swojego wymiaru i zostały uwięzione na Balai. Właśnie dlatego smoki i Hirad Coldheart przybyli tutaj. Hirad jest Dragonitą Sha-Kaana. - Sha-Kaan jest tutaj? - szepnęła Ephemere. - Taka wspaniałość. Muszę porozmawiać z tym Hiradem. Ilkar uniósł brew i zdusił uśmiech. Chciałby być świadkiem tej rozmowy. Odwrócił się, by odejść, gdyż Arrin właśnie otwierał drzwi do sali balowej. - Ilkar? - zatrzymała go Ephemere. - Bardzo chciałabym zobaczyć Erienne i Lyannę. Czy mógłbyś przekazać im, że jesteśmy gotowe zobaczyć się z nimi? - Oczywiście. - Biedna Erienne. Ilkar zachmurzył się. - Co masz na myśli? - Chyba wiesz. W twojej twarzy też widzę smutek. Miałyśmy nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale jesteśmy takie zmęczone. Nie mamy siły i obawiam się, że nie będzie innego wyjścia. Ilkar przeszedł przez zniszczoną salę balową, nadzieja, której nawet nie był świadom, zgasła w jego sercu. Rozdział 37 Hirad wszedł do domu częściowo zawalonym wejściem, radując się, że znów jest na suchym lądzie. Za nim szedł Denser, ciesząc się ze spotkania z Lyanną. Bezimienny, którego biodro zesztywniało podczas niewygodnej podróży na łodzi, nie spieszył się i powoli kuśtykał ścieżką. Depcząc po szkle, Hirad wszedł do wielkiego, śmierdzącego wilgocią holu. Po prawej zobaczył zawalone belkami drzwi, więc skierował się w lewo. - Ilkar?! - Przeszedł długim, mokrym korytarzem, policzył drzwi po lewej i spojrzał w stronę sadu. W osłoniętych miejscach leżały naniesione przez wiatr liście, a za rzędami uszkodzonych drzew widać było ślady zniszczeń, które dotknęły innych części domu. Woda ciekła przez dziury w dachu, a wzdłuż całego korytarza leżały kawały drewna. Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Ilkar. - Hirad, mamy kłopoty. - Miło, że to zauważyłeś. - Nie, chodzi mi o Al-Drechar. Jedna z nich nie żyje, a pozostałym trzem niewiele brakuje. Jeśli nie uda im się osłonić choć części budynku... - Rozumiem. Przeszedłeś się po domu? - Tak, i sprawa nie wygląda dobrze. Pokażę ci, kiedy dotrą tu Bezimienny i Darrick. Jak daleko za nami są Protektorzy? - Bezimienny twierdzi, że godzinę. - A jak on się czuje? Hirad podrapał się po głowie i obejrzał przez ramię. - Jest tu jakieś jedzenie? Umieram z głodu. - Pewnie. Ilkar zabrał Hirada do kuchni i tam posadził go przed miską zupy i kubkiem herbaty. Pomieszczenie wypełniał wspaniały aromat piekącego się chleba. - Chleb dopiero się piecze, przepraszam - powiedział elf. - A teraz mów o Bezimiennym. I nie próbuj grać na zwłokę. - Nie jest dobrze. Przez całą drogę nie chciał usiąść, a teraz idzie jak starzec. Myślałem, że Erienne go połata... - Niech cię diabli, Hirad - przerwał mu ostro Ilkar. - Siedem dni temu był prawie martwy. Teraz wstał i chodzi. Czego jeszcze chcesz? Erienne odbudowała jego biodro, połączyła mięśnie i ścięgna, ale nie jest cudotwórcą. On już nigdy nie będzie taki, jak dawniej. Zbyt wiele zostało zniszczone. Potrzebuje ostrożnych ćwiczeń i dużo odpoczynku, ale teraz nie ma na to szans. To, co jest, to najlepsze, co możesz mieć w nadchodzącej bitwie, i musisz się z tym pogodzić. Pytanie brzmi, czy on jest w stanie. I o to właśnie pytałem. - Hmmm. - Hirad jadł zupę. Był to smakowity, gęsty bulion warzywny, tak sycący, że barbarzyńca nawet nie zauważył braku chleba. - Wiem, o co ci chodzi. Chciałbym tylko, żeby był wojownikiem, którego wszyscy znamy, a tak nie jest. Przynajmniej na razie. - A tutaj? - Ilkar wskazał na swoją głowę. Hirad wzruszył ramionami. - On chce wierzyć, że jest w stanie walczyć tak, jak dawniej, ale to oczywiste, że nie będzie mógł. Myślę, że to ma wpływ na jego pewność siebie, dlatego prosił, by Aeb był po jego lewej stronie. Sądzę, że Darrick jest lepszym wojownikiem, ale nie jest Protektorem, prawda? - To fakt - zgodził się Ilkar. - Pytanie brzmi, co mamy z tym zrobić. - Na początek nie dać po sobie poznać, że martwimy się o niego. Drzwi między kuchnią a salą balową otworzyły się i do środka wkroczył Bezimienny. - To w takim razie lepiej mówcie ciszej, bo was usłyszy - stwierdził. Ilkar zamknął oczy. * * * Darrick stał w sadzie i przyglądał się zawalonemu zachodniemu skrzydłu domu. Al- Drechar chodziły niepewnie wokół niego w towarzystwie Erienne, Lyanny, Ren’erei i elfów z Gildii. To, co widział, nie napawało go optymizmem. Ponieważ słońce chyliło się już ku zachodowi, a w miarę zapadania zmroku rosło prawdopodobieństwo ataku, Darrick natychmiast po wyjściu z łodzi postanowił rozejrzeć się po domu. Ku jego zaskoczeniu Krucy pozostawili wszystkie decyzje dotyczące obrony w jego rękach, podczas gdy sami zastanawiali się, co zrobić z dordovańskimi magami. Wiedział, że to wyraz szacunku dla jego umiejętności, i nie mógł zaprzeczyć, że czuje się z tego powodu dumny. Kiedy stwierdził, że na wyspie nie ma takiego miejsca, w którym można by się bronić, skierował uwagę na dom. Protektorzy już blokowali tylne wejścia do głównego budynku i trzech stojących jeszcze skrzydeł, inni zaś oglądali główne wejście. Wezwał do siebie Aeba i przeszli przez sad w stronę frontu domu. Przyglądali się zawalonym cegłom, kamieniom i belkom i chwiejącemu się dachowi wspartemu na niepewnych fundamentach. Większa część jednego skrzydła zapadła się w szczelinę w ziemi, lecz poza strefą bezpośredniego zniszczenia ściany nadal stały. Dwaj mężczyźni weszli do głównego holu i zatrzymali się przed rzędem drzwi prowadzących do zachodniego skrzydła. - Tutaj - pokazał Darrick - to wszystko musi zostać zawalone. Chcę, żeby nie mogli dostać się do nas od tej strony. Poślij kogoś na drugi koniec domu i zrób to samo z tamtej strony, jeśli okaże się konieczne. Pozostanie nam wtedy do pilnowania wejście przez sad, trzy wschodnie skrzydła i dziura w dachu nad salą balową, jeśli ją odnajdą. I oczywiście tutaj.- Wskazał na frontowe wejście. - Bogowie, to miejsce nie będzie łatwe do obrony. - Wszystko zostanie zrobione - stwierdził Aeb. Przeszli przez hol i ruszyli korytarzem, mając po prawej stronie sad. Zobaczyli trzy pary drzwi prowadzących do trzech skrzydeł, które według Erienne wyglądały z góry jak nogi owada. W pierwszym znajdowały się mało obecnie używane komnaty, w drugim mieszkały Al-Drechar, a w trzecim elfy z Gildii. Z tego ostatniego skrzydła można było przejść do sali balowej, kuchni i spiżarni. Oprócz tego odkryli tam przejścia do innych skrzydeł. To właśnie ta plątanina korytarzy martwiła Darricka. - Moglibyśmy zawalić dach - zaproponował Aeb. - Ale to wcale nie powstrzyma ich przed wejściem. Oni mogą przejść przez każde okno, każdą dziurę. A nie możemy zniszczyć całego domu, jeśli nie będziemy musieli. - Spojrzał na pozbawioną wyrazu maskę Aeba. Oczy Protektora nawet nie mrugnęły, jego ramiona nie poruszyły się. - Najpierw zwycięstwo, później życie - stwierdził. Przeszli głównym korytarzem pierwszego skrzydła. Drzwi po prawej i lewej prowadziły do apartamentów, jadalni, łaźni, wewnętrznych fontann i kamiennych stawów. Choć całe skrzydło zostało zalane przez wodę z wezbranych strumieni oraz deszcz wpadający przez dziury w dachu i zniszczone okna, jego konstrukcja nie została osłabiona. - Rozumiem cię, ale jesteśmy odpowiedzialni wobec tych, których pozostawimy po sobie. - Szli dalej, a każdy zakręt korytarza tylko zwiększał desperację Darricka. Mniej niż trzydziestu wojowników do obrony domu, w którym mogłyby spokojnie zamieszkać setki ludzi. Przeszli służbowym przejściem, które łączyło wszystkie trzy skrzydła i kończyło się w części budynku zamieszkiwanej przez elfy z Gildii. Obejrzeli korytarze prowadzące do kuchni i dalej i ocenili możliwość wejścia do tego skrzydła z zewnątrz, po czym wrócili do przejścia służbowego. - Trzeba tu zrobić blokadę w dwóch miejscach - stwierdził Darrick. - Nie możemy pozwolić, aby ta droga stała dla nich otworem. - Nawet nasze największe wysiłki nie zatrzymają ich na zawsze. - Wiem. Dlatego musimy ściągnąć ich w wybrane przez nas miejsca, a później, jeśli okaże się to konieczne, wycofać się do następnego takiego miejsca. To może być bardzo długi dzień. Aeb pokiwał głową. - Wszyscy będą musieli zginąć. * * * Dordovańczycy powoli zbliżali się do wyspy na jednomasztowych łodziach i barkasach. Słońce już zaszło, z nieba płynęło słabe światło księżyca i odbijało się od morza. Pogoda poprawiła się, pokrywa chmur była cienka i poszarpana i Vuldaroq czuł, że wreszcie wszystko zacznie iść tak, jak powinno. Ale gdy oglądał się przez ramię, wiedział, że nie może tego powiedzieć na głos. Poprzez zapadającą ciemność widział na horyzoncie zarys żaglowca z masztami przechylonymi pod dziwnym kątem i rejami zanurzonymi w wodzie. Wciąż przypominał sobie straszliwy odgłos tarcia drewna o kamień i rozrywania kadłuba oraz szum wody zalewającej okaleczony kadłub. Pozostałe dwie jednostki pospiesznie skręcały, ich kapitanowie wydawali rozkazy, przekrzykując powstałą na pokładach panikę. Koła sterowe obracały się, wymuszając ostre skręty w prawo, a silny wiatr wciąż popychał do przodu. Paraliżował ich strach, że odczuwane przerażające wibracje mogą doprowadzić do nagłego zatrzymania się statku i gwałtownego uniesienia pokładu, a to będzie oznaczać katastrofę. Ofiar nie było wiele, ale wszyscy żołnierze i magowie zostali zmuszeni do przejścia na pokład jednomasztowych łodzi i barkasów. Na łodziach ocalałych z całej floty znalazło się miejsce dla niemal stu pięćdziesięciu osób. Vuldaroq już wyobrażał sobie zmęczenie wojowników, którzy będą musieli wiosłować przez większą część nocy, by dopłynąć na wyspę, i magów na zmianę latających obok przeciążonych łodzi. Mimo to był pewien, że dotrą do celu sporo przed świtem i rozłożą tam obóz, by trochę odpocząć, a z pierwszym blaskiem dnia zniszczą żałosny opór Kruków i garstki Protektorów. Smoki odeszły, mimo że i tak nie stanowiły już większego zagrożenia. Były ranne i wrażliwe na skoncentrowaną magię, a ponieważ pozbawiono je ognia, nie mogły atakować z daleka, musiały podchodzić blisko do przeciwnika. Skierował wzrok do przodu i w pewnej odległości zauważył zarys brzegu. Pomagająca im do tej pory niezwykła kolumna światła zniknęła, ale ponieważ u steru każdej łodzi był elf, nie musieli się bać, że znajdą się zbyt blisko brzegu lub skręcą w złą stronę. Vuldaroq wezwał jednego z magów, którzy lecieli tuż przy łodzi. - Nadszedł czas, by nasi szanowni skrytobójcy zrobili swoje - powiedział. - Muszę poznać położenie przystani, pozycje strażników i wejść do budynków. Chcę mieć wszystkie informacje o terenie i kierunku naszych potencjalnych ataków, a także muszę wiedzieć, czy są tu jakieś inne siły poza tymi, o których już wiemy. - Tak, panie - odparł mag, młodzieniec o przerażonych oczach. - Ilu z nich mam posłać? - Wszystkich. Powiedz im, żeby nie angażowali się w walkę, chyba że ich życie zostanie bezpośrednio zagrożone. Powiedz im też, że mają lecieć poniżej poziomu przylądka i założyć Płaszcze w chwili, gdy tylko wylądują. Nie chcę, żeby Krucy wiedzieli, że w ogóle tam byli. - Oczywiście, mój panie. - Doskonale. Zajmij się tym, a potem sam odpocznij, wyglądasz na nieco spiętego. - Vuldaroq wygładził swoje szaty. - Dziękuję, mój panie. Mag odleciał w stronę jednego z barkasów, a Vuldaroq uśmiechnął się i trącił stopą nogę siedzącego przed nim mężczyzny. - Już lepiej się czujesz? - zapytał. - Wiesz, powinieneś trzymać się suchego lądu. Nie jesteś stworzony ani do żeglowania, ani do latania, co? Selik odwrócił w jego stronę skrzywioną, pobielałą twarz. - Pilnuj tylko, żeby to wiadro nas tam zaniosło, Dordovańczyku - wybełkotał. - I zachowaj swoje złote myśli dla siebie. Uśmiech Vuldaroqa zniknął. Mężczyzna pochylił się do przodu, najpierw upewniwszy się, że cała załoga słyszy jego słowa. - A ty powinieneś bardziej uważać na to, co mówisz, Selik. - Poklepał go łagodnie po ramieniu. - Hmmm... Tak wielu tu Dordovańczyków, a tylko jeden Czarne Skrzydło. *** - Myślałem, że jesteś świetnym taktykiem - odezwał się Hirad, gdy w kuchni znów zapadła pełna napięcia cisza. Krucy, Ren, Darrick i Aeb siedzieli przy stole, a przed nimi stały puste miski. W jadalni drzemała Lyanna, obserwowana przez Arrina, a inne elfy zajmowały się Al-Drechar, które znów zasnęły. W spiżarni, w której Ilkar znalazł elfy, postawiono łóżko dla Thrauna. Nie było to idealne miejsce, ale przynajmniej suche, i w pobliżu. Na zewnątrz pogoda znów się psuła. Wiatr przybierał na sile, fale deszczu uderzały w ściany domu. Te pocieszające dźwięki pojawiły się po kilku godzinach spokoju, które bardziej sprzyjały Dordovańczykom niż obrońcom. Niczyjej uwadze nie umknęło, że zmiana pogody nastąpiła wtedy, gdy po czasie spędzonym z matką i ojcem Lyanna niechętnie zgodziła się na odpoczynek. Noc prawie już zapadła. Protektorzy poszli patrolować dom i ukryć się w pobliżu przystani, a wszyscy pozostali odczuwali coraz większe zdenerwowanie, gdy Darrick przedstawiał im ogrom czekającego ich zadania. - Hirad, może spróbujesz być nieco bardziej konstruktywny - zaproponował Ilkar. - Ależ on przed chwilą powiedział nam, że dom właściwie nie nadaje się do obrony - stwierdził Hirad, wskazując na Darricka. - Nieprawda - odparł cierpliwie Darrick - mówiłem tylko, że to przyjazne i otwarte miejsce. To nie jest forteca, i zajęłoby nam wiele dni, by je w nią zmienić. To, co proponuję, jest moim zdaniem jedynym rozwiązaniem, które może zapewnić nam sukces. Jeśli macie jakieś inne pomysły, wysłuchajmy ich. - To ty jesteś specjalistą od taktyki, więc ty nam powiedz - warknął Hirad. - Już to raz zrobiłem. - W takim razie powtórz to jeszcze raz, ale w taki sposób, żebym nie myślał, że to tylko odsunięte w czasie samobójstwo. Bezimienny przesunął krzesło, a towarzyszący temu odgłos szurania był całkowicie zamierzony. - Zapadła noc - odezwał się ostrym tonem - i w każdej chwili szpiedzy i skrytobójcy mogą zacząć krążyć wokół tego domu. Dlatego zapytam cię ponownie, Hirad. Masz jakiś inny pomysł? - Nie, ale... - No to się zamknij. Musimy uzgodnić nasze pozycje, a następnie zaczniemy na zmianę odpoczywać. Jutro czeka nas cały dzień walki. Jeśli nie dojdziemy do porozumienia, szybko zostaniemy wyrżnięci, a ja nie chcę zmarnować pracy, jaką Erienne włożyła w moje biodro. Jutro zamierzam mieć na mieczu więcej krwi niż wy wszyscy razem wzięci. - A skoro już mówimy o Erienne, chcę, by ona i Denser znaleźli się w osobnej komnacie strzeżonej przez Protektorów, by mogli nacieszyć się najprawdopodobniej ostatnią wspólną nocą. - Wpatrywał się tak długo w Hirada, aż w końcu barbarzyńca odchylił się do tyłu, głośno westchnął i wpatrzył się w przestrzeń. Ilkar przysłuchiwał się, tak jak to robił setki razy wcześniej, i wiedział, o co chodzi Hiradowi. Bezimienny także wiedział. On się po prostu upewniał, że wszystko pójdzie tak, jak powinno. Tyle tylko, że nie umiał zbyt dobrze wyrażać swoich trosk. - Chcę, żebyśmy wygrali - rzekł Hirad. - I przepraszam, Erienne i Densera, ale nie chcę, żeby to była wasza ostatnia wspólna noc tylko dlatego, że jutro wszyscy umrzemy. - Odepchnął krzesło, chwycił kubek i podszedł do kociołka z wodą, głośno stukając butami w kamień. - Wiesz, że on ma rację, prawda? - zapytał Denser ze swojego miejsca przy drugim końcu stołu, gdzie siedział z głową Erienne na piersi i ramieniem wokół jej talii. - Ale dyskutowaliśmy na ten temat przez ostatnią godzinę i nie mamy lepszego rozwiązania - odparł Bezimienny. - A on musi tylko nauczyć się bardziej taktownie rozmawiać - dodał Ilkar. Po tych słowach ich nastrój zmienił się, nawet Hirad zachichotał. Tylko Aeb, który musiał natychmiast przekazać swoim braciom decyzje, siedział nieporuszony. - No to jeszcze raz - zaczął Bezimienny, zachęcając Darricka, by ponownie pokazał im wszystko na pospiesznie naszkicowanej mapie, która leżała rozłożona na stole. - Gotowy, Hirad? - zapytał Darrick. - Tak, generale. - Dalej, skoncentrujmy się - rzekł Bezimienny. - Dobrze - odparł Darrick. - Jak już mówiłem wcześniej, nie zajmiemy naszej podstawowej pozycji obronnej przed świtem. Nie chcę, żeby Dordovańczycy uzyskali więcej informacji, niż to absolutnie nieuniknione. Zakładamy, że odkryją rozkład domu i że mogą przedostać się do wnętrza, być może przez sad. Aeb umieścił po dwóch Protektorów przy każdym kluczowym wejściu, a Al-Drechar mają zmienną tarczę, która powinna wykryć pojawienie się każdego maga okrytego Płaszczem. Odchrząknął i pochylił się nad mapą. - Jak już wiecie, to tutaj, w kuchni, założymy nasz podstawowy punkt obrony. Jest to miejsce z wielu powodów odpowiednie. Jest tu sucho i ciepło i widać stąd wszystkie możliwe wejścia. Jedyna bezpośrednia droga na zewnątrz została na szczęście zablokowana, kiedy zawaliło się zachodnie skrzydło. Tylko otwory wentylacyjne - wskazał na sześć świetlików umieszczonych na przeciwległej do sali balowej ścianie - są prawdziwym słabym punktem tego miejsca. Przed pójściem spać Erienne umieści wzdłuż całej szerokości okien zaklęcie ochronne, które powinno wytrzymać aż do końca bitwy. Mam rację? - Tak - odparła Erienne, podnosząc głowę z ramienia Densera i odgarniając włosy z twarzy. - Zrobię pułapkę wybuchową skierowaną na zewnątrz, żeby zmniejszyć ryzyko zranienia kogoś w środku. Hałas posłuży także jako alarm. - Powinienem również wspomnieć, że zamierzamy zaciemnić te okna, żeby żaden przelatujący tędy mag nie mógł zajrzeć do środka. - Sądzisz, że jakiś mag może się tu pojawić tak przy okazji, co? - zapytał Ilkar, a jego oczy śmiały się. - Oczywiście. - Denser podchwycił jego żartobliwy ton. - Wiele razy zdarzało mi się wylecieć na spacer i zupełnie przypadkiem trafić na zdesperowany ostatni przyczółek. Darrick postukał w stół. - Wracając jednak do bardziej przyziemnych spraw, jak przeżycie jutrzejszego dnia, ustaliłem trzy miejsca, które według mnie zaatakują Dordovańczycy. Najpierw główne wejście, trzy boczne skrzydła i sad. To największe i z pozoru najtrudniejsze miejsce do odparcia ataku. Sam dostęp do domu jest jednak utrudniony i walka będzie tu zażarta. - Gdyby opór został przełamany, wycofamy się do sali balowej i korytarzy łączących skrzydła domu i sad. Ostatnim punktem obrony jest jadalnia, ale zakładam, że zatrzymamy ich w sali balowej. Czy na razie wszyscy wszystko rozumieją? Obecni pokiwali głowami. - Sad to droga do odcięcia nas przy głównym wejściu - stwierdził Aeb. - W rzeczy samej, ale stamtąd nie nadejdzie większy atak, chyba że przebiją się przez główne wejście lub skrzydła. - Darrick wskazał na zachodnie skrzydło. - Z powodu zawalenia się zachodniego skrzydła i barykad, które tam dodatkowo umieściliśmy, do sadu można dostać się jedynie z góry. To oznacza, że jest to droga tylko dla magów, chyba że będą nieśli ze sobą żołnierzy. Tak czy inaczej, to ogranicza ich liczbę i czyni wystawionymi na atak. Ren zgodziła się ukryć tam razem z trójką elfów z Gildii i korzystać z łuków. Musimy podziękować Jevinowi, że nas w nie wyposażył. Hirad pochylił się nad mapą, Ilkar patrzył, jak przepełnia go optymizm, gdy wreszcie pojął logikę planu Darricka i zobaczył szansę jego powodzenia. - W takim razie dokąd kto idzie? - spytał Hirad. - Pięciu Protektorów pozostanie przez cały czas w kuchni - stwierdził Darrick. - Krucy, Aeb i sześciu Protektorów ustawią się przed frontowym wejściem. Możemy spodziewać się tam ataku orężem i zaklęciami. To najszerszy odcinek i wymaga najlepszej obrony. Dwóch Protektorów będzie patrolować jadalnię i salę balową. Nie spodziewam się ataku przez salę balową, ale nie chcę zostać zaskoczony. Wystarczyłby im tam jeden bystry mag. Podobnie jeśli chodzi o jadalnię. Zablokowaliśmy wejście przez mały przedpokój za pomocą ciężkich regałów i kamieni. Na okna i drzwi w jadalni zostały nałożone Magiczne-Rygle i zastawiliśmy je ciężkimi meblami. Poza tym, jak już wiecie, dostęp do tej części domu został znacznie utrudniony przez jeden z ataków furii Lyanny. - Uśmiechnął się do Densera i Erienne. - Dobrze wychowaliśmy naszą córkę - uśmiechnął się Denser. - Nawet jej ataki złości są odpowiednio ukierunkowane. - Wreszcie ja i pozostałych dziesięciu Protektorów będziemy strzec drzwi do skrzydeł domu, służyć jako rezerwa i pilnować sadu - zakończył Darrick. - Są jakieś pytania? Zapadła cisza. - Kluczową kwestią będzie przekazywanie informacji, dlatego podzieliłem Protektorów. Sądzę, że musimy wykorzystać ich wielką przewagę. - Zgadzamy się - odezwał się Aeb. - I zwyciężymy. - Jesteśmy jednością - wyszeptał Bezimienny. Ilkar poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Tak wiele czasu minęło, a Bezimienny wciąż czuł przymus reagowania jak Protektor. - To wszystko zaczyna obowiązywać po spodziewanym ataku zaklęciami? - upewnił się. - To pierwsza rzecz, jaką uwzględniłem przy ustalaniu taktyki, ale ona nie ma wpływu na naszą obronę, chyba że tarcza zostanie w jakimś krytycznym punkcie przerwana - odparł Darrick. - Al-Drechar sądzą, że będą w stanie stworzyć wystarczająco silną tarczę, choć będzie miała niewielki zasięg. Atak Dordovańczyków nie potrwa zbyt długo, ponieważ mają ograniczone zasoby, ale możemy spodziewać się, że będzie zajadły i skoncentrowany. Poprosiłem Al-Drechar, by zakryły tarczą kuchnię, jadalnię, salę balową, korytarze i frontowe wejście. Skrzydła domu również znajdą się pod jakąś ochroną, ale opisany przeze mnie teren jest na tyle duży, że elfki nie mogą mieć pewności, iż tarcza go obejmie. - Jeszcze jakieś pytania? - zapytał Bezimienny. Potrząsnęli głowami. - Dobrze. Erienne, przygotuj pułapkę i idź z Denserem. Ilkar, do łóżka. Hirad i Ren, wy też. Darrick i ja pełnimy pierwszą straż, Protektorzy będą się zmieniać. Nie muszę wam mówić, że macie być czujni, i jeśli Al-Drechar was wezwą, wyskakujcie z łóżek. Ruszajcie. Choć nikt nie powiedział tego na głos, podczas gdy inni się wycofali, Krucy pozostali przy stole. Kuchnię wypełniła głęboka cisza. Przez jakiś czas siedzieli z opuszczonymi głowami, rozważając, co nadchodzące wydarzenia oznaczają dla nich wszystkich, a szczególnie dla Densera i Erienne. - To trudne, prawda? - stwierdziła Erienne, nie podnosząc głowy z ramienia Densera. - Przez ostatnie kilka dni udało nam się z tym pogodzić, ale z wami jest inaczej, zaniedbaliśmy was. Przepraszam. - Spokojnie, Erienne - odezwał się Ilkar. - Ty nie masz za co nas przepraszać. Za to, co zamierzasz zrobić, nie wystarczą nasze zwyczajne podziękowania. To ofiara, o której niewielu będzie wiedzieć, a wszystkim przyniesie ona korzyść. A ja mogę jedynie wyrazić swój podziw w imieniu całej Balai. Umrzesz, by uratować niezliczone rzesze. To wyjątkowe. Po prostu wyjątkowe. Przerwał, głos mu się załamał. Denser uśmiechnął się. - Dziękuję - powiedział. - Ale jest jeszcze coś, co wszyscy czujemy - dodał Bezimienny. - Erienne, jesteś naszą przyjaciółką. Jesteś Krukiem, a my nie jesteśmy w stanie cię uratować. To boli bardziej niż cokolwiek innego. - Hirad i Ilkar pokiwali głowami. - Przeżyliśmy tak wiele, my wszyscy. I choć już wcześniej traciliśmy towarzyszy, teraz jest nam o wiele trudniej. Hirad czuł na sobie wzrok pozostałych. Wzruszył ramionami, wstał i podszedł do niej. - Nie mam słów. Wiem tylko, że powinniśmy teraz się pożegnać, bo rano możemy nie mieć czasu. Wyciągnął ręce, Erienne rzuciła się w jego ramiona i przytuliła do niego, a on mocno ją uścisnął. Płakała, a Ilkar widział, że Hirad też walczy ze łzami. Stali tak przez dłuższy czas, aż w końcu ją puścił. Pogładziła ręką jego zarost. - Wielkoludzie - wyszeptała. - Ty nie potrzebujesz słów. - Chodź - rzekł Denser - czas się położyć. Erienne podeszła do Bezimiennego i Ilkara, objęła ich i wyszeptała słowa pożegnania. Kiedy odsunęła się od maga, spojrzała mu głęboko w oczy. - Wiem, że nie zgadzasz się z Jednością - powiedziała cicho. - Ale zaopiekujesz się moją córeczką, prawda? - Lyanną i Denserem, obojgiem - odparł Ilkar. - Obiecuję. Patrzyli, jak Denser i Erienne wychodzą pod rękę z kuchni, aż w końcu odezwał się Ilkar. - Chodźcie obaj ze mną. Chcę wam coś pokazać. Podążyli za nim do spiżarni, gdzie spał Thraun, jego ciało od czasu do czasu drżało pod ciepłymi kocami. Spod wilczej skóry wyłaniała się twarz mężczyzny, którego uznali już za straconego. Był to bardzo powolny proces. - Coś się stało? - zapytał Hirad. - Nie, chciałem wam tylko o czymś przypomnieć. Chociaż nie możemy uratować Erienne, możemy uratować Thrauna. On też jest Krukiem. - Bogowie, nawet o tym nie pomyślałem - żachnął się Bezimienny. - Od kiedy się obudziłem, byliśmy tak zajęci... To nie do wiary, prawda? To znaczy, że on wrócił. Pomyślcie tylko przez chwilę - mówił dalej. - Co musiało dziać się w jego umyśle, kiedy był wilkiem. Zmuszony był robić rzeczy, których nie pojmował, choć wiedział, że są słuszne. I robiąc je, stracił rodzinę. - A więc znów do nas wrócił... - westchnął cicho Hirad. - Tak - odparł Bezimienny - wrócił do nas. Pamiętasz, jak się czuł, kiedy zginął Will? Teraz też będzie siebie obwiniał o śmierć stada. - Uratowanie go będzie wymagało sporo wysiłku, co? - zapytał Hirad. - Ale będziemy przy nim - odparł Ilkar. - Razem czy osobno, udowodniliśmy to przez te ostatnie tygodnie. Krucy zawsze są Krukami. Hirad uśmiechnął się i Ilkar pojął, że barbarzyńca nigdy w to nie wątpił. * * * Mag skrytobójca przeleciał nisko nad wyspą. Jego towarzysze już wylądowali i okryci Płaszczem posuwali się ścieżką prowadzącą z ukrytej przystani. On zdecydował się na ryzyko, ale uznał je za niewielkie. W dole widział i wyczuwał rozpadającą się iluzję, a gdy przebił jej granice, ujrzał poważnie zniszczoną potężną posiadłość. Pośrodku drzewa. Wokół oczyszczona z roślinności ziemia, a z tyłu skalna lawina, którą zatrzymał sam dom. Czuł tutaj wielką moc, coś mówiło mu, że nie może zejść niżej. Szukają go. Pewnie w spektrum many, i to nie tylko wzrokiem. Dlatego zatoczył krąg tuż pod powierzchnią iluzji, nie widział żadnych świateł ani ruchu. Dla przypadkowego obserwatora dom wyglądał na opuszczony. Właściwie to on sam nawet zastanawiał się, czy tak właśnie nie jest. Ale na wyspie nie było innych kryjówek. Znów przeleciał nad domem, zanotował w pamięci wszystkie możliwe wejścia i wrócił do flotylli. Miał nadzieję, że inni magowie nie zostaną odkryci, gdy będą przeprowadzać dokładniejsze obserwacje terenu. Nie zanosiło się na łatwą walkę, ale zwyciężą. Muszą. Od tego będzie zależała magia Dordover. Rozdział 38 W nocy Lyanna odnalazła rodziców i wślizgnęła się między nich do łóżka. Gdy Erienne obudziła się, dziewczynka leżała z odrzuconymi na boki ramionami, zajmując o wiele więcej miejsca niż powinna nieduża pięciolatka. Denser przesunął się daleko w bok i w każdej chwili groziło mu, że spadnie z łóżka, a Erienne wygięła ciało w łuk, by dziewczynka się zmieściła. To była sielankowa chwila i po policzkach Erienne popłynęły łzy. Szybko jednak otarła twarz i przesunęła się w stronę córki. Opierając głowę na ręce, pogłaskała Lyannę po policzkach. Mimo iż wciąż panował mrok, po domu niosły się odgłosy ruchu i krzątaniny i Erienne wiedziała, że wkrótce będą musieli wstać. Okiennice ich komnaty, pierwszej w skrzydle Gildii, wygodnej, choć nieco wilgotnej, zostały zamknięte i zaryglowane. Na zewnątrz pełniło straż dwóch Protektorów, a Denser umieścił na ramie okien jedno ze swoich zaklęć. W nocy nie zostało naruszone. Lyanna otworzyła oczy i spojrzała sennie na matkę. - Dzień dobry, moja śliczna - wyszeptała Erienne. - Nadal jest ciemno, mamo. - Wiem, ale dziś czeka nas dużo niebezpieczeństw i dlatego musisz być dzielną dziewczynką. - Zatroszczę się o ciebie, mamusiu. - Kochanie, wiem! Erienne uścisnęła ją mocno, a Lyanna przytuliła się do niej. Matka czuła jej niepokój i smutek. To nie jest odpowiednie miejsce dla małego dziecka, nadchodzące wydarzenia na pewno wywrą na nią swój wpływ, a Erienne nie będzie miała okazji zająć się tym. Lyanna wie, że coś jest nie tak i że wszyscy wokół niej czują głębokie napięcie. Musi się z tym bardzo źle czuć. Pukanie do drzwi zaskoczyło Erienne. Lyanna odsunęła się, a matka usiadła na łóżku, podciągając kołdrę, by zakryć piersi. - Proszę - zawołała. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Nerane, trzymając tacę z dwoma parującymi kubkami. - Przepraszam, że wam tak wcześnie przeszkadzam, ale Bezimienny prosił, byście już wstali. Uśmiechnęła się, widząc rodzinną sielankę. Leżący obok Erienne Denser poruszył się i przekręcił, po czym usiadł, mamrocząc coś pod nosem. - Szkoda, że już musicie wstawać - powiedziała Nerane. - Tak doskonale razem wyglądacie. Erienne spojrzała na zaspanego Densera, na jego zmierzwione włosy, splątaną brodę, otwarte usta, i roześmiała się. - Jesteś pewna? - Wiesz, co mam na myśli - odrzekła Nerane i postawiła tacę na stole przy łóżku. - Co jeszcze powiedział Bezimienny? - zapytała Erienne. - Dordovańczycy są już na plaży i rozproszyli się po wyspie. Wkrótce nas otoczą. Tarcza Al-Drechar jest stabilna, wszyscy są wewnątrz domu. Musicie wkrótce stąd wyjść, ponieważ drzwi do tego skrzydła zostaną zamknięte i zablokowane. - Zmusił cię, żebyś nauczyła się tego na pamięć? - wtrącił się Denser. Potem spojrzał w dół i ujrzał swoją córkę. - O, witaj. - Cześć, tatusiu. - Przynajmniej już wiem, dlaczego tak mnie bolą plecy. - Nie sądzę, by to miało coś wspólnego z Lyanną - sprzeciwiła się Erienne. Nerane zarumieniła się i cofnęła w stronę drzwi. - Bezimienny powiedział, że następnym razem przyśle Hirada, żeby was obudził. - To odpowiedni bodziec - zgodził się Denser. - Dziękuję, Nerane. Powiedz mu, że to nie będzie konieczne. Stara elfka wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Denser spojrzał głęboko w oczy Erienne, a ona poczuła pragnienie, któremu nie potrafiłaby się oprzeć, gdyby nie leżąca między nimi Lyanna. Położył dłoń na jej policzku, a ona przykryła ją swoją. - A więc już nadszedł czas - rzekł. - Tak sądzę. Denser pokiwał głową, jego dolna warga drżała. - Pamiętaj, jak bardzo cię kocham - powiedział cicho. - A ja będę cię zawsze kochać, gdziekolwiek będę - odparła. Lyanna zaczęła się kręcić. - Co się stało, mamo? - Nic, kochanie. Zupełnie nic. * * * Hirad właśnie ustawił ostatnie łóżko Al-Drechar w kuchni, blisko piecyka, by mogły cieszyć się ciepłem. - Złapali któregoś ze skrytobójców? - zapytał. - Trzech - odparł Bezimienny. - Dobra robota. I żaden nie dostał się do środka. - Nic o tym nie wiemy. Ale Ren mówiła, że chyba widziała latającego maga. Możemy założyć, że widzieli sad i znają wielkość domu. Al-Drechar twierdzą, że nikt nie dotknął tarczy. Barbarzyńca usiadł przy stole i wyjął miecz, po czym zaczął go ostrzyć pożyczoną od elfów osełką. Czuł, że żyje. Nadchodzi walka i choć stosunek sił jest niekorzystny, z Krukami zawsze należy się liczyć. - Kiedy możemy się spodziewać, że nas zaatakują? - W każdej chwili. Jeszcze się nie zebrali, ale nie zajmie im to dużo czasu. Powinniśmy już udać się na swoje pozycje. Hirad obejrzał ostrze miecza i zadowolony schował go do pochwy. Odruchowo sprawdził, czy sztylety są na swoich miejscach. Drzwi jadalni otworzyły się i do środka weszły Al-Drechar wsparte na elfach z Gildii. - Wszystko w porządku, moje panie? - zapytał Hirad. Myriell spojrzała na niego miażdżącym wzrokiem. - Sądziłam, że moje dni w kuchni już się skończyły - stwierdziła. - Cóż, postaramy się, by trwało to jak najkrócej. A potem może porozmawiamy o moich smokach. Uśmiechnął się i poszedł do sali balowej. Dręczyła go jedna myśl. Próbował rozmawiać z Sha-Kaanem, lecz umysł smoka pozostał dla niego zamknięty. Miał nadzieję, że odpoczynek ich uratuje, lecz pamiętał, jak bardzo zmęczony był umysł Sha-Kaana w czasie ich ostatniego kontaktu, i obawiał się najgorszego. Krukom przydałaby się dziś ich moc. Potrząsnął głową i poszedł dalej, a Bezimienny kuśtykał za nim, sprawdzając, czy zamknięte wejścia rzeczywiście są odpowiednio zabezpieczone. Kiedy przeszli przez salę balową i ruszyli korytarzem, otworzyły się drzwi do skrzydła Gildii i pojawił się w nich Denser zapinający pas z mieczem. - Najwyższy czas - mruknął Hirad, mijając go. Denser roześmiał się. - Poproszę Dordovańczyków, żeby na ciebie zaczekali - uśmiechnął się barbarzyńca. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Hirad - upomniał go Bezimienny - chodźmy. Protektorzy już znajdowali się na swoich stanowiskach, a w niemal zupełnej ciemności Hirad widział jednego z elfów ukrytego w sadzie pod złamanym konarem, który tworzył łuk nad wejściem. W dalszej części korytarza spotkali chodzącego nerwowo Darricka. Generał jeszcze nie wyjął miecza, ale jego twarz była napięta i skupiona. - Dzień dobry, generale - Hirad powitał młodego mężczyznę z uśmiechem, gdy zatrzymali się przy nim. - Czy on zawsze taki jest? - zapytał Darrick. - Zawsze - odparł Bezimienny. - Przyzwyczaisz się. W pewnym sensie. - Wszyscy gotowi? - Hirad czuł, że powinien sam siebie przywołać do porządku. Był dziwnie lekkomyślny, podniecenie wywołane nadchodzącą walką wypełniało jego duszę i ciało. Ale wiedział też, że nie może pozwolić sobie na cień dekoncentracji. - Musimy jeszcze zablokować wejście do skrzydła Gildii, i to wszystko. Mamy mało czasu, zakładając, że nie mylimy się co do zbombardowania nas zaklęciami. - Czy elfy powinny być w sadzie? - zapytał Hirad. - Tarcza rozmywa się na skraju sadu i to jest przewidziane ryzyko, które musimy podjąć. Nie możemy pozwolić, by nas tam zaskoczono, i nie chcę, by Dordovańczycy widzieli, gdzie są ukryci nasi obrońcy. Hirad wyciągnął dłoń, a Darrick uścisnął ją mocno, po czym wymienił uścisk z Bezimiennym. - Krzyknij, jeśli będziesz potrzebował więcej ciał - powiedział Hirad. - I ty też. Dwaj Krucy poszli dalej najszybciej, jak mógł iść Bezimienny, przeszli przez hol do miejsca, gdzie Ilkar już czekał z Aebem i Protektorami. - Gotowi? - upewnił się Hirad. - Tarcza już podniesiona - odpowiedział Ilkar, a w jego głosie słychać było skupienie. - Zasłania wejście. - To dobrze. Gdzie, u diabła, są Denser i Erienne? * * * Lyanna siedziała na krześle przy końcu kuchennego stołu i sprawiała wrażenie strasznie małej i przerażonej. Erienne kucnęła przy niej, głaskała ją po głowie i szeptała do niej, próbując ją uspokoić. Lyanna ściskała swoją lalkę, i choć od czasu do czasu kiwała głową, cały czas spoglądała na stojących bez ruchu Protektorów. Denser rozumiał jej strach. Podszedł do Erienne, a podążyły za nim współczujące, choć lekko rozkojarzone spojrzenia Al-Drechar. - Jak ona się czuje? - Względnie dobrze. Denser pochylił się i pocałował Lyannę w policzek. - Tutaj będziesz najbezpieczniejsza - stwierdził. - Ale ja chcę być z wami - zaprotestowała Lyanna. - Tam będzie niebezpiecznie, złotko - powiedziała Erienne. - Będziesz bezpieczna tutaj z Ephy, Clerry i Myrą, nie sądzisz? Lyanna rozejrzała się po pomieszczeniu i zmarszczyła czoło. - Nie lubię tych ludzi. Czemu oni mają maski? I dlaczego nigdy nic nie mówią? Erienne spojrzała na Densera, a ten uniósł brwi. To nie jest odpowiedni czas, by próbować wyjaśnić pięciolatce, kim są Protektorzy. - To wyjątkowi żołnierze, którzy pochodzą z tego samego miejsca, co ja - odrzekł Denser. - Nie przejmuj się maskami, oni noszą je, żeby lepiej walczyć, a są tutaj po to, by się o ciebie zatroszczyć. Lyanna pokiwała głową. - Dobrze. - A teraz mnie posłuchaj, kochanie - odezwała się Erienne. - Będzie bardzo głośno, dużo krzyków i zrobi się strasznie. Ale nie wolno ci nas szukać, bo to będzie dla ciebie bardzo niebezpieczne. Nic nam się nie stanie, nie martw się. Będziesz dzielna? - Spróbuję. - Grzeczna dziewczynka - powiedział Denser. - A jeśli bardzo się przestraszysz, przytul się do jednej ze starszych pań. One też cię kochają. Lyanna pokiwała głową. Rozległ się wybuch odbijający się echem od ścian domu. - Zaczęło się - oznajmił Denser. Ukląkł i przytulił córkę. - Zobaczymy się później. - Pa, tatusiu. Erienne też ją przytuliła. - Bądź dobrą dziewczynką i rób to, co ci powiedzą ludzie w maskach, dobrze? Jeszcze przez chwilę patrzyli na córkę, po czym opuścili kuchnię i pobiegli do Kruków. * * * - Na mój rozkaz, nie wcześniej! - ryknął Vuldaroq, gdy pojedyncza Kula-Płomieni poleciała i rozbiła się o tarczę. Odwrócił się do Gorstana, który w Arlen był głównym magiem. - Chcę skoncentrowanych zaklęć, chcę, byście zniszczyli jak największą część tego domu, ale oczekuję, że przerwiecie, zanim będziecie zupełnie wyczerpani, jeśli okaże się, że to nic nie daje. - Ten, który za wcześnie rzucił zaklęcie, być może jest idiotą, ale przynajmniej dało nam to pewne informacje, nieprawdaż? To nie była tarcza żadnego z kolegiów. - Tak, panie. - Właśnie. Rzucajcie i pamiętajcie, aby zwrócić się do mnie, nim wyczerpiecie zaklęcia. Ja muszę pokierować atakiem. * * * - Co to było? - zapytał Hirad. - Ja... - Uuu - mruknął Ilkar, lekko się kołysząc i wyczuwając znaczące poruszenie many. - Nadchodzi. Chwila ciszy... i spadły na nich zaklęcia. Kule-Płomieni uderzały w tarczę Al- Drechar z łomotem przypominającym tętent olbrzymich koni galopujących po dachu. Otoczyło ich światło, pomarańczowe, żółte i białe pasma przebijały się przez barykady i zalewały sad za ich plecami. Tarcza aż jęczała, próbując powstrzymać atak. Hirad odruchowo skulił się, od hałasu rozbolały go uszy, mimo iż zakrył je dłońmi. Czuł, jak podłoga pod jego stopami, drzwi i dachówki nad głowami drżą. Odwrócił się i ujrzał biegnących w jego stronę Erienne i Densera. Udało mu się zmusić do uśmiechu, ale nie słyszał, co powiedział do niego Xeteskianin. Wzruszył tylko ramionami i wskazał na uszy. Kule uderzały w sad, płomienie rozlewały się po mokrych drzewach, natychmiast osuszały je i podpalały. Hirad podbiegł do zabarykadowanych drzwi i wyjrzał na zewnątrz, ale nie zauważył niczego niepokojącego. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Bezimiennego uniósł w górę kciuk. Więcej światła i głośny trzask wskazywały, że zaklęcie przebiło barierę i uderzyło w dach. Wszyscy z niepokojem podnieśli wzrok, lecz tarcza nadal się trzymała, a hałas nad nimi ucichł zastąpiony przez dudnienie po prawej stronie. - Kamienny-Młot - stwierdził Denser. - Atakują skrzydła. Hiradowi dzwoniło w uszach. Za jego plecami sad płonął ścianą ognia szeroką na dwadzieścia stóp, a nad głową słyszeli odgłos Kuli-Płomieni przebijającej się przez drewno i dachówki. Hałas od strony skrzydeł stawał się coraz silniejszy. Ziemia pod ich stopami zadrżała, a z korytarza dobiegł odgłos wybuchu Kul-Płomieni. - Aeb, ostrzeż braci i Darricka - rozkazał Bezimienny. - Będą myśleli, że mają gotowe wejście. - Tak - odpowiedział Aeb. Kolejna salwa zaklęć uderzyła w tarczę nad ich głowami, a później przez kilka cennych chwil panowała cisza. - Przygotujcie się, Krucy - powiedział Bezimienny. Wyciągnął elfi miecz i zaczął stukać nim w kamienne płyty pod nogami. Gładko utworzyli ulubiony szyk Kruków. Hirad stał po prawej stronie Bezimiennego, Aeb po jego lewej. Po obu bokach było po trzech Protektorów, a z tyłu uklękli magowie. - Pancerz-Ochrony postawiony - oznajmił Denser. - Lodowaty-Podmuch gotowy - dodała Erienne. Drzwi zadrżały od mocnego uderzenia. - Zaklęcie? - zapytał Hirad. - Nie - odparł Ilkar. Kolejne uderzenie. Drzwi złowieszczo zatrzeszczały. Hirad zmienił pozycję i mocniej chwycił miecz. Słyszał dochodzące z zewnątrz krzyki i odgłos biegnących stóp, gdy żołnierze Dordover zbierali się. Dalej, myślał, pozwalając, by odgłos uderzeń miecza Bezimiennego przepływał przez niego, jak zawsze dodając mu sił. - Teraz - odezwał się Bezimienny. Taran zrobiony z pnia drzewa wbił się prosto w środek drzwi, odłupane kawałki drewna odbijały się od Pancerza-Ochrony Densera. Na zewnątrz zabrzmiał ryk i Hirad ujrzał masę opancerzonych postaci szarżujących w jego stronę. Przez otwór w drzwiach zaczęły wpadać strzały i bełty z kuszy i znów odbijały się od tarczy, a za nimi podążały Kule-Płomieni, które rozbijały się na Tarczy- Antymagii Ilkara i podpalały wokół drewno. - Zaczekajcie - Bezimienny nawet nie drgnął, gdy do środka wpadły pierwsze zaklęcia i strzały. - Oto nadchodzą miecze. I rzeczywiście, zaraz za dwiema Kulami-Płomieni pojawili się wojownicy i wznosząc głośne okrzyki, zaczęli zbliżać się do linii Kruków. - Erienne, gdybyś zechciała... - zaczął Bezimienny. Erienne podniosła się. - Kucnijcie - poprosiła. Wojownicy poczuli, jak Lodowaty-Podmuch przelatuje nad ich głowami i wpada w pierwszą linię Dordovańczyków. Krzyki umilkły, zaczęli potykać się i przewracać z twarzami zamrożonymi w wyrazie przerażenia. Ich broń roztrzaskiwała się, gdy ciała uderzały o ziemię. Szarża załamała się, a wojownicy Kruków nadal stali. - Dalej! - ryknął Hirad. - Czekamy! I zaczęło się. Bezimienny przestał stukać mieczem w ziemię, chwycił w lewą dłoń sztylet. Ciął z zamachu i przebił się przez obronę pierwszego żołnierza, trafiając go w tors i rozcinając aż do szczęki. Obok Hirad bez trudu sparował cięcie i ciosem pięści odepchnął napastnika. Ten potknął się, lecz dalej nacierał, zrobił zwód w lewo i zaatakował z prawa. Hirad znów sparował, lecz tym razem ciął przeciwnika w pierś, przecinając materiał i skórzany pancerz. Żołnierz sapnął i zatoczył się w bok, a wówczas topór Protektora wbił się w jego głowę. Całą przestrzeń przed Krukami wypełniali dordovańscy żołnierze. Po lewej i prawej stronie Krucy mieli Protektorów, rozstawieni szeroko i uzbrojeni w dwa ostrza, walczyli skutecznie i w milczeniu. Aeb, którego miecz trzymał Dordovańczyków z dala od lewej strony Bezimiennego, był morderczo skuteczny, uderzając swoim toporem płasko, zza głowy lub z boku. W miarę jednak przybywania sił przeciwnika Krucy byli stopniowo spychani do tyłu. Bezimienny zatrzymał sztyletem atakujący go miecz, po czym przesunął ostrze w lewo, odsłaniając pierś przeciwnika. Natychmiast wykorzystał szansę - przebił mieczem kolczugę i żołnierz poleciał do tyłu. Kiedy wyrywał ostrze z jego ciała, poczuł, że jego staw biodrowy zablokował się, i na chwilę stracił równowagę. Zatoczył się do przodu, krzycząc z nagłego, niespodziewanego bólu. Widząc w tym okazję, jeden z żołnierzy zaatakował go z lewej strony. Bezimienny, nie będąc w stanie bronić się mieczem, machnął sztyletem. Zobaczył, że Aeb odepchnął oręż napastnika, a potem potężny Protektor zamachnął się toporem i trafił przeciwnika tuż nad łopatką. Ostrze zatrzymało się dopiero na kręgosłupie. Aeb pchnął mężczyznę w szeregi wroga i bez chwili wahania pociągnął Bezimiennego w tył. Ponownie sformowali szyk. Hirad, który właśnie sparował zadany mu bez przekonania cios, wolną ręką przyciągnął przeciwnika do siebie i zmiażdżył mu czołem nos, po czym odepchnął oszołomionego mężczyznę i przebił mieczem jego krocze. Dordovańczyk upadł z krzykiem. Barbarzyńca spojrzał w stronę kolejnego napastnika i właśnie wtedy za jego plecami drzwi prowadzące do sadu wyleciały w powietrze. * * * Darrick widział magów lecących nad sadem. Poruszali się szybko i wkrótce zniknęli z jego pola widzenia. Odwracając się z powrotem do swojego stanowiska obrony, ujrzał Dordovańczyków przebijających się przez ruiny do drzwi wejściowych pierwszego skrzydła. Po jego prawej stronie zaklęcie uderzyło w drzwi drugiego skrzydła, druzgocząc je. Protektorzy, którzy stali z boku, przystąpili do działania i wkrótce korytarz wypełniły krzyki umierających ludzi. Potem znowu rozległo się głośne łupnięcie i zza drzwi dobiegły pełne napięcia głosy. - Odsunąć się - ostrzegł Darrick. Trzech Protektorów przywarło do ścian. - Wejdźmy tam szybko, to może uda nam się dopaść magów. Lekkie skinienie głowy oznaczało, że usłyszeli i zgadzają się. Bez ostrzeżenia drzwi zaklekotały i wyleciały z zawiasów, rozbijając się o mur. Darrick odwrócił głowę, gdy w jego stronę poleciał kurz i drzazgi. Spirala-Mocy rozbiła się o ścianę sadu. - Teraz! - ryknął, prowadząc atak w głąb korytarza. Protektorzy biegli po jego bokach, trzymając w dłoniach tylko miecze, gdyż nie mieli tu zbyt wiele miejsca. Darrick zaśmiał się, widząc zaskoczenie na twarzach magów i żołnierzy, których spotkali w korytarzu. Przebił mieczem brzuch pierwszego maga, nim ten zdołał się poruszyć. Z dwoma Protektorami po bokach i trzecim z tyłu Darrick z zadziwiającą szybkością posuwał się do przodu, tnąc i rąbiąc Dordovańczyków, powalając i magów, i wojowników. Krew zalewała ściany, korytarz wypełniały krzyki umierających. Wreszcie przeciwnicy stracili odwagę i zaczęli uciekać, a Protektorzy ruszyli za nimi. - Stać! - rozkazał Darrick. - Wycofać się! Wracali do względnie bezpiecznego głównego korytarza, gdy Darrick obejrzał się przez ramię i zobaczył jakieś poruszające się postacie. - Na ziemię! - ryknął. Upadli na ziemię i przeturlali się w stronę drzwi. Chwilę później Kule-Płomieni przeleciały z rykiem korytarzem, rozbijając się o ściany, i wyleciały przez puste okna. Darrick podniósł się i zobaczył, że Protektorzy już stoją i patrzą na niego wyczekująco. - Cierpliwości - powiedział. Tego Protektorom nigdy nie brakowało. * * * Ren wpatrywała się w niebo. Jej łuk nie był naciągnięty, ale miała przygotowaną strzałę. Po niebie pędzili magowie, zbyt szybko, by nadążyła za nimi ona lub jej ludzie. Bez wątpienia chcieli wylądować wewnątrz domu, podczas gdy ich siły atakowały Kruków i Protektorów. Słyszała odgłosy bitwy dochodzące od strony frontowego wejścia, a głuche uderzenia z tyłu oznaczały ataki na skrzydła. Usłyszała gwizdnięcie z lewej strony, to elf z Gildii wskazywał w górę i w prawo. Ren podążyła wzrokiem za jego palcem. Ośmiu magów szybko obniżało lot. Po całym sadzie rozeszły się ostrzeżenia. Łuki zostały naciągnięte. Ren oddychała głęboko i regularnie, przyglądając się, jak wybrany przez nią cel porusza się w powietrzu. Niebo na chwilę rozjaśniło się, lecz teraz ponownie zbierały się chmury, a wiatr stawał się coraz mocniejszy. Jego podmuchy uderzały w sterty liści w sadzie i podsycały ogień płonący po prawej stronie, w pobliżu drzwi do głównego holu. Magowie zeszli niżej. Ren jeszcze mocniej naciągnęła łuk. Jej strzała wzbiła się w niebo i wbiła się w szyję maga, który bez słowa spadł. Zaraz potem nad sadem pofrunęły jeszcze trzy strzały i kolejni dwaj magowie uderzyli o ziemię. Zostało jeszcze pięciu. Ren wyjęła kolejną strzałę i spojrzała w lewo. Zobaczyła jeszcze więcej magów. Tuzin. - Każdy wybiera swój cel. Strzelajcie szybko - zawołała. - Lewa, nadchodzą. Wypuściła kolejną strzałę, która trafiła jednego z magów w ramię. Jego skrzydła zamigotały, pojawiły się ponownie i zniknęły, a on z głośnym krzykiem poleciał w stronę ziemi. Jego ciało uderzyło o zawalony dach zachodniego skrzydła domu. Powietrze przecięło jeszcze więcej strzał, dwie nie trafiły w cel. Tymczasem Ren widziała już sześciu magów lądujących na ziemi. Rozproszyli skrzydła i teraz zbliżali się szybko, przygotowując zaklęcia. Ren czuła, jak elfy ogarnia panika. Znów strzeliła, trafiając kolejnego maga w oko. - Strzelać, strzelać - zachęcała. Ale magowie nie chcieli ich atakować. Zwrócili się w stronę drzwi po prawej stronie i wypuścili Kule-Płomieni. Drzwi eksplodowały do wewnątrz. Potem nadeszły kolejne kule i jeszcze następne, i sad wypełnił ogień. Rozdział 39 - Kryć się! - krzyknął Hirad, kiedy na ich plecy spadł deszcz szkła i drewna. Od przodu znów natarli na nich Dordovańczycy. W sadzie pojawiało się coraz więcej świateł, krzyki wzbijały się echem w niebo. - Ilkar! - krzyknął Bezimienny, uderzając mieczem w twarz atakującego go Dordovańczyka. Przeciwnik zatoczył się, ostrze przebiło czubek jego brody i rozcięło kość. - Opuść tarczę i sprawdź tyły. Hirad zrobił unik i zatopił miecz w piersi przeciwnika. Za jego plecami wybuchało coraz więcej czarów. - Bezimienny! - krzyknął, z łatwością zbijając pchnięcie. - Druga linia! - Jeszcze nie. Idź. My możemy ich tu utrzymać. I rzeczywiście. Protektorzy sieli postrach wśród atakujących Dordovańczyków, w ścisku ich magowie nie mogli rzucać czarów, nie narażając swoich ludzi. W miarę odciągania do tyłu martwych i rannych podłoga stawała się coraz bardziej śliska od krwi. - Mów, Ilkar, co tam się dzieje - poprosił Bezimienny, wbijając sztylet w ciało wroga. Obok niego Aeb gładko odciął Dordovańczykowi uzbrojone ramię, lecz sam też został ranny w prawą rękę. - Elfy z Gildii są w rozsypce, magowie otoczeni. - Trzymać się blisko, Krucy - rozkazał Bezimienny. - Nacieramy! Hirad zaryczał i zaatakował, ignorując ból protestujących mięśni. * * * Lyanna była bardzo nieszczęśliwa. Siedziała przy stole i próbowała rysować i bawić się lalką, ale otaczające ją odgłosy były zbyt przerażające. Widziała starsze panie leżące w łóżkach i jęczące, jakby coś je bolało. Od huków i łomotów podskakiwały kubki na stole, a podłoga pod jej krzesłem drżała. Wiedziała, że to wszystko przez magię. Mogła ją wyczuć, ale nie rozumiała jej, a kiedy próbowała wejść w umysły starszych pań, pęd wiatru wypchnął ją stamtąd i przyprawił o ból głowy. Płakała cicho, mając nadzieję, że przyjdzie jeden z tych dziwnych ludzi i zobaczy, jak ona się czuje. Ale oni stali i tylko wyglądali przez okna albo otwarte drzwi do sali balowej i jadalni. Potem magiczne hałasy ucichły, ale starsze panie nadal leżały nieruchomo. Chociaż oddychały, ich twarze nie wyglądały dobrze. Były spocone i bardzo blade. Lyanna zeszła z krzesła i podeszła do nich. - Ephy? - zapytała, kucając przy kruchej elfce. - Wszystko dobrze, Ephy? Ephemere powoli otworzyła oczy i usiłowała się uśmiechnąć. Potem uniosła rękę i Lyanna zobaczyła, jak drży, kiedy gładzi ją po policzku. - Jesteśmy takie zmęczone, Lyanno - wyszeptała Ephemere. - Czy pozwolisz, że trochę się prześpię? - Mama powiedziała, że jeśli będę się bać, mogę być z tobą. - Tylko chwileczkę - powiedziała elfka i jej dłoń opadła. - Tylko chwileczkę - powtórzyła słabnącym głosem. Lyanna tupnęła nogą. To nie w porządku. Nikt nie chce jej pocieszyć, a ona potrzebuje kogoś już teraz. Chciała do mamy. Pamiętała, co jej powiedziano, ale to nie miało znaczenia. Podeszła do drzwi jadalni, gdzie stał jeden z zamaskowanych mężczyzn, i próbowała przecisnąć się między jego nogami, ale on położył rękę na jej ramieniu i spojrzał na nią z góry. - Masz tu zostać - rzekł. - Tam jest niebezpiecznie. - Nie - odparła coraz bardziej zniecierpliwiona Lyanna. - Boję się, chcę do mamy, i to już. - W kuchni jest bezpieczniej - odparł tamten. - Nie pozwolę ci wyjść. Lyanna cofnęła się, a on puścił jej ramię i wyprostował się. Próbowała przebiec obok niego, ale łatwo ją zatrzymał, popychając delikatnie do tyłu. - Nie! - krzyknęła. - Puść mnie! Mężczyzna kucnął, aby na nią spojrzeć, i wtedy dziewczynka zajrzała w jego oczy. Były okropne, jakby zniknęła jakaś jego część. - Matka będzie bardzo zła, jeśli stąd wyjdziesz. Zostań. - Nie wolno ci zatrzymywać mnie - zaprotestowała Lyanna, nie rozumiejąc, co mówi, ale pewna, że właśnie tak należało powiedzieć. - Mogę sprawić, że poczujesz się bardzo źle. Kucający przed nią mężczyzna wzdrygnął się. - Proszę, zostań tu. - Nie chcę. Mężczyzna milczał przez chwilę. Za jego plecami zobaczyła idących w jej stronę wszystkich pozostałych mężczyzn. Poczuła się jeszcze bardziej przerażona. Byli tacy wielcy i tak dziwnie wyglądali. No i chcieli ją zatrzymać. Mogli nawet ją skrzywdzić. - Uprzedzałam cię, ale ty nie chciałeś mnie słuchać - powiedziała Lyanna, czując, jakby coś pozbawiało ją umysłu i ciała. - A ja nie chcę tu zostać, nie chcę. Wiatr w jej głowie przybrał na sile, czuła, że jej groźba jest bardzo łatwa do wykonania. Nagle stojący przed nią mężczyzna złapał się obiema rękami za głowę i wrzasnął. Upadł do tyłu, uderzał nogami i rękami w kuchenną podłogę, jego ciało podskakiwało i skręcało się. Lyanna cofnęła się i spojrzała na pozostałych, którzy stali cicho, zaciskając i rozluźniając ręce. Słysząc dźwięki, jakie wydawał, zaczęła płakać. - Przepraszam - zawołała, biegnąc do jadalni. - Przepraszam. Maaamooo! Jej krzyki niosły się echem po domu, w którym toczyła się walka. * * * Aeb zawahał się i z trudem sparował cios. Mimo to ostrze zraniło go w biodro i mężczyzna aż jęknął z bólu. - Aeb, Aeb - krzyknął Bezimienny, machając szaleńczo mieczem, by odepchnąć atakujących Dordovańczyków. Naciskali mocno, a on wraz z Hiradem byli zmęczeni. Za nimi tarcza Ilkara powstrzymywała magów idących od strony sadu. Czuł, że niezmordowani Protektorzy znacznie zwolnili, ich ataki nie były już tak silne. - Aeb, odezwij się. Protektor zamachnął się i przebił toporem ramię atakującego go mężczyzny. - Lyanna opuściła kuchnię - oznajmił. - Wezwała moc Demonicznego-Łańcucha. - Co? - Bezimienny zrobił wypad do przodu i sparował, nie wierząc w to, co usłyszał. - Nasz brat cierpi. Czujemy jego ból. To... nas rozprasza. Wszyscy Protektorzy wycofali się o pół kroku, zmuszając Bezimiennego i Hirada, by zrobili to samo. Powstałą lukę natychmiast zapełnili kolejni Dordovańczycy, wyraźnie zyskując pewność siebie. Stojącemu obok Bezimiennego Hiradowi zadrżała ręka, gdy sparował cios przeciwnika. Na jego pokrytym bliznami policzku pojawiła się świeża rana. - Erienne! - zawołał Bezimienny. - Uwolnij zaklęcia i wracaj do sali balowej. Ilkar, idź z nią. Lyanna wyszła z kuchni. Erienne rzuciła Kule-Płomieni nad głowami Kruków, po czym nie odwracając się, by sprawdzić, gdzie trafiły, ruszyła w stronę korytarza. - Nie mogę zostawić tych drzwi - zaprotestował Ilkar. - Idź! - zawołał Bezimienny. - Zabezpiecz drugą linię obrony. Powiedz Darrickowi, że nadchodzimy. Kule-Płomieni trafiły w cel, zalewając ogniem trzeci rząd Dordovańczyków i po raz kolejny podpalając pociemniałe deski. Panika sprawiła, że żołnierze rzucili się w stronę Kruków. Bezimienny wbił miecz w bok mężczyzny, który się przed nim pojawił, a sztyletem przeciął jego gardło. Walczący obok niego Hirad przykucnął i ciął przeciwnika w nogi, a zmuszeni do działania Protektorzy dokończyli za niego robotę. - Na mój sygnał przerwać - rozkazał Bezimienny. - Teraz! Zrobili krok do tyłu i ruszyli biegiem. Bezimienny poruszał się wolno, więc Protektorzy otoczyli go z obu stron i podnieśli. - Magowie w sali balowej. Magowie ruszyli przez sad - powiedział Aeb, a jego głos był zadziwiająco spokojny. - Bogowie - mruknął Bezimienny. - Denser, podtrzymuj tarczę. - Wypadli zza rogu i wbiegli w korytarz prowadzący wzdłuż sadu. - Darrick! - ryknął Bezimienny. - Druga linia. W sali balowej są problemy. Straciliśmy sad. Darrick był już przed nim, jego miecz poruszał się szybko, gdy odpychał atak ze strony pierwszego skrzydła. Korytarz płonął, ogień rozprzestrzeniał się wzdłuż ściany graniczącej z sadem w stronę sali balowej. Przy wejściach do pozostałych skrzydeł Protektorzy zajęci byli walką. Bezimienny widział, jak Ilkar i Erienne mijają trzecie skrzydło. Kilka chwil później powietrzem wstrząsnął wybuch. Część Protektorów nie miała żadnych szans, zginęli poparzeni, zanim upadli na ziemię. Płomienie omiotły sklepienie, powietrze wypełnił kurz i duszący dym. Dordovańczycy wpadli do wyłomu z lewej i prawej strony. Nim Bezimienny zdążył poprosić, Protektorzy puścili go i pobiegli za Hiradem, pozostawiając go z Aebem, Darrickiem i Denserem, by stanowili tylną linię obrony. Modlił się, by Hirad szybko się przebił. Inaczej będą w pułapce. * * * Lyanna zatrzymała się w ciemnej sali balowej. Tu było więcej mężczyzn w maskach, lecz oni także nie poruszali się, tak samo jak ci w kuchni. Nie wiedziała, co zrobiła, ale czuła, że to coś złego i że nie potrafi tego powstrzymać. - Mamusiu, gdzie jesteś? - zawodziła, a jej oczy wypełniały łzy. Mocno ściskała w ręce lalkę. Po przeciwnej stronie sali balowej słyszała krzyki i odgłosy walki, widziała też wysokie płomienie. To tam byli mama i tata, pomagali ją chronić. Zagryzła dolną wargę, niezdecydowana. Powinna wrócić do kuchni, żeby być ze starymi paniami i sprawdzić, czy dziwny mężczyzna poczuł się lepiej. Ale tak bardzo chciała być z mamą. Może mama nie będzie bardzo zła, mimo że już nie chciała mieć więcej kłopotów. Coś działo się w górze. Podniosła wzrok na sufit, gdzie była wielka dziura. Niebo było bardzo ciemne i wkrótce znów zacznie mocno padać, ale nie to zwróciło jej uwagę. Tam byli jacyś ludzie, opadali na skrzydłach i przechodzili przez otwór. Jeden nawet niósł w ramionach drugiego. Było ich sześciu. Lyanna obserwowała ich, pragnęła umieć latać tak jak oni. Mężczyźni w maskach poruszyli się i zaczęli biec w jej stronę. Dziewczynka krzyknęła i zaczęła uciekać, a oni pobiegli za nią. Jeden z nich chwycił ją w ramiona, podczas gdy drugi odwrócił się w stronę latających ludzi. Wszyscy oni wylądowali i ich skrzydła zniknęły, a ten, który był niesiony, wyciągnął długi miecz. Lyanna próbowała się uwolnić, ale mężczyzna zbyt mocno ją trzymał. - Mamusiu, pomocy! - krzyknęła. - Pomocy! W sali zrobiło się zimno i pierwszy mężczyzna w masce upadł na ziemię, Ten, który ją niósł, pobiegł w stronę jadalni. Pomyślała, że jeśli będzie krzyczeć wystarczająco głośno, mamusia z pewnością ją usłyszy. * * * Ilkar biegł za Erienne, ale nie mógł za nią nadążyć. - Erienne, zwolnij! Protektorzy zajmą się tym! - ryczał, ale ona wcale go nie słuchała. Gdy byli dwadzieścia jardów od wejścia do sali balowej, w drzwiach pojawił się Protektor z wrzeszczącą Lyanną w ramionach. Biegł, ale nagle coś nim wstrząsnęło i zatoczył się do przodu. Ilkar poczuł chłód Lodowatego-Podmuchu i Protektor upadł, przykrywając dziewczynkę własnym ciałem i ratując w ten sposób jej kruche życie. Uwięziona Lyanna krzyczała i próbowała się wydostać, lecz on był zbyt ciężki i przyciskał jej nogi. - Lyanna! - krzyknęła Erienne i przyspieszyła kroku. Ilkar biegł za nią, modląc się, by Hirad był wystarczająco blisko. Tylko bogowie wiedzą, ilu Dordovańczyków jest w sali balowej. Tymczasem dordovański mag, wciąż jeszcze ze Skrzydłami-Cienia na plecach, wszedł do sali, rozejrzał się i podszedł do ciała Protektora, odsuwając je nogą. Erienne gwałtownie zatrzymała się, uniosła rękę do ust i tylko raz za razem bezradnie powtarzała imię Lyanny. Dziecko zaś wyciągało do niej ręce i błagało o pomoc. Za plecami Ilkara rozległ się głośny wybuch, a jego myśli nagle stały się wyjątkowo jasne. Oto dordovański mag pochyla się, by pochwycić Dziecko Nocy i zabrać je z powrotem do Dordover, gdzie groźba Jedności zostanie raz na zawsze zażegnana. Najłatwiej byłoby pozwolić magowi zabrać ją, nie próbować go powstrzymać. Zrobić tylko niewielki wysiłek, by nikt nie mógł go potem oskarżyć, że nie próbował jej ratować. A to ocali kolegia i dopiero rozwijającą się nową Julatsę. Dla julatsańskiego maga powinna to być jedyna możliwa decyzja. Jak to kiedyś powiedział o nim Bezimienny? Że nie wejdzie w drogę temu, kto chciałby dziewczynkę zabić. Sugerował, że dla niego ratowanie kolegium było ważniejsze niż życie dziecka. Ilkar nie wiedział, co go opanowało. Nigdy wcześniej nawet nie marzył o zrobieniu czegoś takiego, lecz teraz podświadomość pokierowała jego ciałem, nawet nie kłopocząc się angażowaniem w to świadomej części jego umysłu. Wyciągnął z pochwy miecz, swoją jedyną broń, i rzucił go przez całą długość korytarza. Miecz przekoziołkował, po czym odbił się od ściany i uderzył maga, pozbawiając go równowagi oraz skrzydeł. Mag zatoczył się do tyłu, a w tej samej chwili Erienne rzuciła się w stronę Lyanny i złapała ją w ramiona. Dordovański mag znów chciał zaatakować, lecz tym razem Ilkar chwycił go w pasie i obaj wpadli z powrotem na salę balową. * * * Hirad przebił mieczem gardło pierwszego Dordovańczyka, rozerwał jego krtań i tętnicę szyjną, po czym popchnął go w głąb korytarza. Za nim Protektor zadał cios znad głowy i mimo hełmu rozbił kolejnemu napastnikowi głowę. Nie próbując nawet odzyskać broni, zdjął z pleców miecz i przebił nim brzuch trzeciego. Barbarzyńca zaryczał, czuł, jak krew z szumem przepływa przez jego żyły. Był pełen mocy i bardzo, ale to bardzo zły. Odepchnął cios wymierzony w jego pas i lewą pięść wbił w nos przeciwnika. Potem obrócił się na pięcie, trafiając mężczyznę w twarz lewym łokciem, a później prawym, po czym jeszcze poprawił prawą pięścią. Dordovańczyk upadł na ziemię ze zmasakrowaną twarzą, a Hirad już był pośród wrogów. - Dalej, bydlaki! Uderzył kolejnego Dordovańczyka mieczem w czoło, przebijając kości, tak że mózg wypłynął przez czubek czaszki. Potem kopnął go, odpychając ciało na bok, i znów miał wolną drogę. - Ilkar, już idę! Minęli go dwaj Protektorzy, nim Hirad do nich dołączył, zdążyli zmasakrować tych wojowników, którzy biegli za Erienne i Ilkarem. Z oczami przesłoniętymi czerwoną mgłą barbarzyńca wybrał kolejny cel ataku. * * * Denser rozpaczliwie skupiał się na Pancerzu-Ochrony, od którego odbijały się strzały i bełty. - Stójcie za mną i atakujcie dopiero wtedy, gdy wejdą kilka kroków w głąb. Bezimienny kuśtykał ciężko korytarzem, mając Aeba po lewej i Darricka po prawej stronie. Przed nim biegł Hirad, który wpadł w szał i mieszał szyki wybiegającym z korytarzy napastnikom. Nie wiedzieli, kogo mają atakować. Aeb zadecydował za nich, szarżując i ciosem topora pozbawiając głowy jednego z nich. Bezimienny szedł za nim. Każdy krok sprawiał, że kręciło mu się w głowie. - Do kuchni. Trzecia linia. Trzecia linia! Aeb zablokował cios mieczem i uderzył nisko toporem, odcinając stopę dordovańskiemu magowi, który padł na ziemię, ściskając tryskający krwią kikut. Protektor blokował wyjście ze skrzydła, dając im czas, lecz wkrótce tamtych będzie zbyt wielu. Bezimienny przyspieszył. - Denser, zostań ze mną - polecił, każdy krok odzywał się palącym bólem w plecach. - Idę za tobą, Bezimienny. Powiem ci, kiedy masz biec. Bezimienny dotarł do walczących. Jeden z dordovańskich żołnierzy natarł nań z uniesionym mieczem. Wielki mężczyzna może nie był teraz zbyt szybki, ale mimo to zdążył uchylić się w prawo i uderzyć z lewa, przecinając brzuch żołnierza i uniemożliwiając mu zadanie śmiertelnego ciosu. Drugi żołnierz był ostrożniejszy, ale jego uwagę odciągnął Aeb, który opuścił swój topór tuż przed jego nosem, aby następnie zagłębić go w twarzy innego wroga. Korzystając z tego, Bezimienny rzucił sztyletem, żołnierz łatwo go odbił, ale jednocześnie odsłonił się. I wtedy Kruk rozpłatał mu brzuch. Czuł, że z bólu robi mu się niedobrze. Ból promieniował wzdłuż pleców aż do głowy. - Biegnij! - krzyknął Denser. Bezimienny obejrzał się i z trudem przełknął ślinę. Dordovańczycy szarżowali, porzuciwszy dalekosiężną broń na rzecz przewagi liczebnej. Darrick minął go, wykrzykując coś, czego nie usłyszał. - Aeb, idziemy - powiedział Bezimienny. - Tak. - Protektor uderzył żołnierza w twarz głowicą miecza i popchnął go na idących z tyłu towarzyszy. Potem odwrócił się, chwycił Bezimiennego za ramię i pobiegli korytarzem. - Przygotować drzwi! - krzyknął Bezimienny, zwalczając odruch wymiotny. Nie był pewien, jak długo zdoła ustać na nogach, a co dopiero poruszać się. Z tyłu szybko zbliżali się Dordovańczycy. Będzie ciężko. * * * Ilkar skoczył, lądując na Dordovańczyku. Słyszał, jak potylica maga uderza o kamienie, czuł, jak jego chwyt słabnie. Za nim, potykając się, wbiegła do sali balowej Erienne. Ilkar rozejrzał się. Wokół pełno było atakujących. - O, bogowie - westchnął. Wstał i pobiegł schylony ku najbliższemu magowi, modląc się, aby ten nie był przygotowany na atak. * * * Lyanna przywarła do matki, kiedy ta biegła przez salę balową do kuchni. Nagle wyrósł przed nimi jakiś mężczyzna z mieczem, który uderzył Erienne w twarz. Upadła, a Lyanna wrzasnęła, gdy wypadła matce z ramion. Nie chciała płakać, chciała podbiec do Erienne, ale mężczyzna zatrzymał ją i odepchnął. - Wrócisz do domu, aby tam umrzeć, mała, ale wcześniej zobaczysz, jak zabijam tę sukę, twoją matkę. Jego głos brzmiał dziwnie, ale mimo to zrozumiała go. - Nie skrzywdzisz mojej mamy - powiedziała, a potem podniosła głos i wrzasnęła: - Nie skrzywdzisz mojej mamy! * * * Ilkar zatoczył się pod olbrzymim ciśnieniem many, gdy próbował w biegu dostroić się do spektrum. Przed nim stało sześciu magów z rękami przyciśniętymi do uszu. To, co przygotowywali, zniknęło, i Ilkar mógłby ich teraz zabić, gdyby nie moc many, która powaliła go na kolana. Macał rękami dookoła siebie, szukając pomocy. Przez drzwi do sali balowej wpadł Hirad, a za nim Protektorzy, w tym czasie światło many wpływało w Lyannę. * * * Hirad ujrzał Selika pochylającego się nad leżącą na ziemi Erienne. Obok stała Lyanna i wrzeszczała, ale tym nie chciał się teraz zajmować. - Selik! - krzyknął, zbliżając się. - Mówiłem ci, że jeszcze się spotkamy. Czarne Skrzydło obrócił się w jego stronę z mieczem w dłoni, a jego poraniona twarz wykrzywiła się w uśmiechu. - Wiedziałem, że nigdy nie wydostanę się stąd żywy, ale przynajmniej przed śmiercią wyrwę serce Kruka. Najpierw twoje, a później tej suki. - Kopnął Erienne, trafiając ją w żołądek. Jęknęła z bólu. Lyanna zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć. - Śnij dalej, Czarne Skrzydło - warknął Hirad i podbiegł do przodu. Nagle wszystkie ocalałe tafle szkła w całym domu zaczęły rozpadać się na tysiące odłamków. Wszystkie kawałki gipsu pękały i spadały na ziemię. Belki łamały się, dachówki leciały jak grad, a posadzka kołysała się. Dom wypełnił potężny wyjący wicher. Korytarz zadrżał i dach zapadł się. Hirad, podobnie jak Selik, przewrócił się. Ujrzał Lyannę stojącą bez ruchu pośrodku tego szaleństwa, a zaraz potem Ilkara wrzeszczącego z bólu. Z jego nosa i uszu płynęła krew. Wiatr zagłuszył wrzask elfa, lecz Hirad widział jego cierpienie. Musi przenieść go w bezpieczne miejsce. - Ilkar! - zawołał, lecz przyjaciel nie mógł go słyszeć. Z trudem podniósł się i walcząc z szalejącą wichurą, przebył kilkanaście kroków do miejsca, gdzie Julatsańczyk leżał w pozycji embrionalnej z twarzą wykrzywioną bólem. Próbował znów krzyknąć, ale to nie miało sensu. Rozejrzał się i zobaczył podobnie cierpiących dordovańskich magów. Przeniósł wzrok na Lyannę. Jeśli nikt jej nie powstrzyma, wszyscy magowie zginą. * * * Denser upadł, gdy podłoga podniosła się i popękała, a dach zaczął spadać na całej długości, rozrzucając wokół deski i dachówki. Szarża Dordovańczyków załamała się, żołnierze zakrywali głowy i wycofywali się. Kawał drewna uderzył Bezimiennego w ramię, gdy pochylił się, żeby podnieść nieruchomego Xeteskianina z ziemi, a od nagłego bólu biodra aż zakręciło mu się w głowie. Wiatr, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył, powalił go na ziemię tuż obok maga. - Denser, co to?! - krzyknął. - Lyanna - wykrztusił Denser przez zaciśnięte zęby, z nosa płynęła mu krew. - Erienne musi ją otoczyć tarczą. Ona nie będzie w stanie... tego utrzymać. Ściągnij je do kuchni. Al- Drechar. Bezimienny uznał, że rozumie, o co mu chodzi. - Darrick, pomóż mi! - Nie mogę - wrzasnął mu do ucha Darrick. - Muszę odnaleźć Ren. Nie mogę jej tam zostawić. - I pobiegł w prawo, w stronę drzwi do sadu. Bezimienny podniósł Densera i wtedy ujrzał Aeba przedzierającego się w stronę sali balowej. Potężny mężczyzna pokuśtykał za nim, uchylając się przed lecącymi w jego stronę wraz z huraganem kawałkami cegieł. W środku sali hałas był jeszcze większy. Aeb, jeśli mnie słyszysz, zabierz dziewczynkę i Erienne. Musimy dostać się do Al-Drechar. Aeb obejrzał się na Bezimiennego i pokiwał głową. Bracia Protektorzy natychmiast zaczęli czołgać się po ziemi. Jeden z nich potężnym ramieniem otoczył Lyannę, dwaj inni podnieśli Erienne. Za plecami Bezimiennego znów pojawili się Dordovańczycy. Walczyli z wiatrem, wybierając drogę wśród gruzów i trupów swoich towarzyszy. Lyanna podarowała im trochę czasu, lecz sądząc po cierpieniu na jej twarzy, niszczyło to jej umysł. Rozdział 40 Kuchnia była oazą spokoju, lecz utrzymanie takiego stanu zabijało Al-Drechar. Wszystkie trzy siedziały na łóżkach z zaciśniętymi pięściami, a ich tarcza ledwie sięgała poza stół pośrodku pomieszczenia. Na zewnątrz szalała mana. Wszystko, co nie zostało zabezpieczone, podnosiło się i rozbijało o ściany lub tarczę. Kubki pękały, krzesła rozpadały się na kawałki, a sam stół przesuwał się po podłodze, jakby chciał je zmiażdżyć, zanim go powstrzymają. Ephemere próbowała sięgnąć umysłem, aby sprowadzić Lyannę w obręb tarczy i uspokoić ją. Ale ona była zbyt daleko, zbyt daleko zaszła. Teraz nadszedł czas dla Erienne. Drzwi od strony sali balowej otworzyły się gwałtownie. Broniący ich Protektor uniósł rękę do ciosu, ale zaraz pochylił się i wciągnął do środka Hirada i Ilkara. Zatrzasnął za nimi drzwi i znów stanął w gotowości, nieporuszony. Wicher szarpał jego ubraniem, gdyż stał na granicy tarczy. - Gdzie ona jest, Ephy? - jęknęła Myriell. - Nie możemy tego utrzymać. - Na zewnątrz - wydyszał Hirad. - Wciąż są na zewnątrz. - Spojrzał na Ilkara, aby upewnić się, czy nadal oddycha, i pobiegł w stronę drzwi do jadalni. - Pospiesz się, Hirad - powiedziała Ephemere. - Pospiesz się. Ale już nie musiał. Gdy otworzył drzwi, pojawił się w nich Protektor niosący Lyannę. Kiedy tylko wtoczył się w obręb tarczy, wycie wiatru i pękanie drewna ucichło, jakby ktoś przeciął sznur i opuścił kurtynę. Tarcza Al-Drechar odcięła dopływ many do Lyanny, a jej umysł nie był wystarczająco wyszkolony, by przedostać się przez tę barierę. Usłyszeli odgłos kroków i w chwili, gdy w zniszczonym domu rozległy się okrzyki Dordovańczyków, którzy szykowali się do ostatniego ataku, do kuchni dotarł Bezimienny z Denserem, wspierany przez Aeba. Za nimi weszła para Protektorów niosących Erienne. - Zablokujcie drzwi - rozkazał Bezimienny. - Kończy nam się czas. - To już teraz, Erienne - szepnął Denser. - Żegnaj, ukochana. Bezimienny zaczął przesuwać stół, by zablokować wejście. Tymczasem Denser podczołgał się do Erienne. Oboje spojrzeli na Lyannę leżącą sztywno w ramionach Protektora, który ją uratował. - Zostaw ją, broń nas - rozkazał Denser. - Tak, panie. - Protektor położył dziecko na ziemi. - Erienne - odezwała się łagodnie Ephemere. - Wiesz, co musisz zrobić. Erienne pokiwała głową, wzięła dziecko w ramiona i oparła się o Densera, gotowa do wejścia w umysł Jedności. Wiedziała, że już stamtąd nie powróci. * * * Darrick pobiegł w prawo, w stronę północnych drzwi do sadu. Trzymał się głębokich cieni rzucanych przez nadal szalejące w koronach drzew płomienie. Panująca wokół cisza po przejściu krótkiej, lecz gwałtownej nawałnicy many podkreślała każdy dźwięk. Za sobą słyszał krzyki Dordovańczyków, ale z przodu było cicho. Dotarł do wyrwanych z zawiasów drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz, po czym ruszył wzdłuż prawej ściany budynku. Biegł skulony od cienia do cienia, próbując przyjrzeć się skutkom kataklizmu. Większość drzew została powalona, wiele z nich Kule-Płomienia zamieniły w popiół. Ogień wciąż jeszcze pochłaniał wilgotną korę w całym sadzie. Podbarwione błękitem pomarańczowe i żółte płomyki podskakiwały i tańczyły na wietrze. Darrick zobaczył zwęglone szczątki czterech magów i jednego elfa. Po prawej stronie Dordovańczycy biegli zniszczonym korytarzem w stronę sali balowej. Było ich zbyt wielu. Nawet biorąc pod uwagę liczbę Protektorów w kuchni i Kruków, którzy mieli do nich dołączyć, wrogowie mieli ogromną przewagę. To tylko kwestia czasu, kiedy zostaną zmiażdżeni. Darrick przeklinał własną głupotę. Nie docenił rozmiarów ataku dordovańskich magów na sad, dlatego teraz to on musi poradzić sobie z tym problemem. Póki sad nie został opanowany, bez trudu bronili się na pierwszej linii, powoli przerzedzając szeregi atakujących. Wtedy czuł, że mogą wygrać i pozwolić Erienne zrobić to, co miała zrobić. Teraz jednak sytuacja stała się rozpaczliwa. Jeśli Dordovańczycy przebiją się do kuchni, wszystko będzie stracone. Generał dotarł do południowych drzwi. Leżały tam trupy kolejnych pięciu magów, których strzały ściągnęły na ziemię. Darrick klęknął przy ostatnim. Ktoś podciął im gardła, zanim płomienie ogarnęły ich ciała, a więc któryś z elfów przeżył i nawet był w stanie użyć noża. Nagle poczuł na szyi dotyk strzały. - Powinnam nauczyć cię umiejętności tropienia. Co tu robisz? - usłyszał. Darrick odwrócił się. Za nim stała Ren, a za nią jeszcze jeden elf. Miała paskudne poparzenie na prawym policzku, a z głębokiego cięcia przy lewym uchu płynęła krew. - Szukam ciebie - odparł. - Dordovańczycy są przy trzeciej linii obrony. Krucy nie powstrzymają ich zbyt długo. Musimy coś zrobić. Masz jakieś pomysły? Ren pokiwała głową. - Tylko jeden. * * * Sześciu pozostałych przy życiu Protektorów ustawiło się po trzech przy każdych drzwiach. Bezimienny przyciągnął stół i zablokował nim jedne drzwi, a dwaj Protektorzy oparli się o nie, dlatego teraz mogli się spodziewać ataku jedynie od strony jadalni. I Dordovańczycy tak właśnie zrobili. Cios za ciosem rozłupywali deski, a Protektorzy stali i czekali. Hirad był tuż za nimi. Wydawało mu się, że jego płuca zaraz wybuchną, kawał cegły uderzył go w głowę i teraz bolała go czaszka. Ale Erienne poświęca życie dla dziecka i on jest gotów zrobić to samo, by jej pomóc. Obok rozległo się stukanie ostrza o popękane kamienne płyty. Odwrócił się i napotkał zdecydowane spojrzenie Bezimiennego. - Gotowy? - zapytał. - A jak sądzisz? - odpowiedział Bezimienny. - Co się stało z Darrickiem? - Krzyczał coś o odnalezieniu Ren. I powinien jej poszukać. W końcu to on ją tam wysłał. - Będzie dobrym Krukiem - stwierdził Hirad. - Jeśli przeżyje, w co wątpię. Bezimienny przestał stukać. Aeb stał po jego lewej stronie, Hirad po prawej, a resztę komitetu powitalnego stanowili Protektorzy. Drzwi do kuchni rozpadły się i stanęli w nich Dordovańczycy. * * * Darrick, Ren i pozostały przy życiu elf z Gildii, Aronaar, biegli dziwnie pustym korytarzem w stronę frontowego wejścia. Omijali leżące w kałużach krwi ciała, odgłosy walki dochodziły od strony kuchni. Ren wyciągnęła rękę i zatrzymała ich. - Spójrzcie, pod tamtymi drzewami naprzeciwko siedzi człowiek, którego słusznie uważałam za tchórza. Darrick wytężył wzrok i ujrzał Vuldaroqa otoczonego przez trzech magów i dwóch żołnierzy. Siedział, najwyraźniej nie przejmując się lawiną śmierci, jaką wywołał, i czekał na wynik. - Musicie wyeliminować tych magów - powiedział Darrick - i unieszkodliwić Vuldaroqa, przynajmniej jeśli chodzi o rzucanie czarów. Wygląda na to, że ci tutaj uniknęli efektów nawałnicy. Ja zajmę się żołnierzami. - Obydwoma? - zapytała Ren. - Bez problemu. - No to bądź gotowy. Ren machnęła na Aronaara i oba elfy bezgłośnie zniknęły w krzakach po obu stronach drzwi. Darrick rozejrzał się po okolicy, szukając kolejnych Dordovańczyków. Żadnych nie widział, ale osłona za Vuldaroqiem, jakieś trzydzieści jardów od niego, była tak gęsta, że musiał zaufać elfiemu wzrokowi. Wyciągnął miecz, sprawdził ostrze i czekał. Vuldaroq powiedział coś do jednego ze swoich magów, a ten odwrócił się i wskazał w stronę plaży. Nagle zabrzmiał ptasi trel, zabrzęczały dwie cięciwy i obaj magowie upadli, każdy z wystającą z oka strzałą. Darrick wyskoczył z ukrycia. - Vuldaroq! - krzyknął i zaczął biec w jego stronę. Widział, jak dwaj żołnierze ruszają do przodu, by go zatrzymać, Vuldaroq zaś i pozostały przy życiu mag przygotowują się do rzucania czarów. Znów zabrzęczały cięciwy. Tłusty dordovański Pan na Wieży krzyknął z bólu, gdy grot wbił się w jego ramię. Drugi mag nie miał tyle szczęścia. Tymczasem Darrick wymierzył cios pierwszemu żołnierzowi, który niezgrabnie sparował i cofnął się, a miecz wypadł z jego dłoni. Potem generał skrzyżował broń z drugim żołnierzem, przerażonym, nie przygotowanym do walki młodzikiem. Darrick nie miał litości. Śledząc wzrokiem pierwszego mężczyznę, który pochylił się, by podnieść ostrze, Darrick zamachnął się z lewej. Jego przeciwnik odskoczył, żałośnie próbując się bronić. Darrick odepchnął ostrze żołnierza, zrobił krok do przodu i wbił miecz w jego żołądek, a potem kopniakiem odrzucił ciało. Uwolniwszy w ten sposób miecz, odwrócił się i przeciągnął nim po piersi drugiego mężczyzny, który nie był jeszcze gotów do walki. Ten upadł na ziemię, przyciskając rękę do żeber i ciężko dysząc. Darrick stanął nad nim i zatopił zimny metal w jego piersi. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył Vuldaroqa w towarzystwie Ren i Aronaara. Ren trzymała sztylet przystawiony do gardła mężczyzny, a Aronaar rozglądał się wokół w poszukiwaniu zagrożenia. - Zaprowadźcie go do domu - polecił. - Zapłacisz za to, Darrick. Dezercja, a teraz zdrada Lystern. Zawiśniesz. Zajmę się tym osobiście. Darrick chwycił Vuldaroqa za zranione ramię, aż mag jęknął. - Jeszcze jedno słowo i zarżnę cię tu, na miejscu, tłuściochu - wychrypiał. - To wasz przeklęty sojusz z Czarnymi Skrzydłami sprowadził na nas to wszystko, ale teraz będziesz wykonywał moje rozkazy. Zrozumiano? Vuldaroq był przerażony, Darrick dobrze to widział. Jego twarz była biała z bólu, z czoła spływał mu pot. Aby podkreślić swoje słowa, Darrick przekręcił strzałę tkwiącą w ranie. Vuldaroq jęknął. - Zrozumiano? Mag pokiwał głową. Szybko przeszli przez korytarz, wybierając drogę między trupami i stertami gruzów. Z każdą chwilą odgłosy walki stawały się coraz głośniejsze. Teraz to Darrick przyciskał ostrze do pleców Vuldaroqa, a Ren i Aronaar szli tuż przed nimi. W taki sposób zbliżyli się do sali balowej. Wewnątrz zobaczyli leżące bez ruchu ciała Protektorów i jęczących dordovańskich magów. - Pilnuj ich, Aronaar - powiedział Darrick. - Ren, pora z tym skończyć. * * * Erienne ostrożnie przepływała ponad świadomością Lyanny, czując jej napięcie i ból, i łagodziła je. Potem weszła głębiej i odnalazła serce magii, gdzie mana wiła się i pulsowała. Podążyła za jej mackami do miejsca, gdzie pożerały ciało dziewczynki, wysysały jej siły i niszczyły ją. Wyciągnęła rękę, by usunąć jedną z nich, lecz one szarpnęły się i Erienne poczuła jakby uderzenie, od którego aż zakręciło jej się w głowie. Zebrała się w sobie i znów zbliżyła. Przypomniała sobie słowa proroctwa. „Matka ukoi wewnętrzne zniszczenia, otwierając umysł przed mocą i sama przyjmując śmierć, którą obiecano Niewinnemu. Gdyż jeśli Niewinny zawiedzie, to samo stanie się z jego matką.” Zbliżyła się jeszcze bardziej. W umyśle jej dziecka był potwór, który pochłaniał magię i karmił się jej życiową energią po to, aby stać się silniejszym. Jego jedynym celem była śmierć własnego żywiciela. Dordovańczycy przypadkowo go obudzili, Lyanna nieświadomie go karmiła, zaś Al-Drechar były zbyt słabe, by obronić ją przed nią samą. Dlatego Lyanna szybko gasła. Jej ostatni wybuch nakarmił potwora olbrzymią mocą i odebrał małej dziewczynce ducha. Koncentrując swój umysł i swoją manę, Erienne rzuciła się do środka, a potwór otworzył szpony, by ją przywitać. Nie, mamusiu. Lyanna? Nie wolno ci tam wejść. To coś złego. Ale to coś jest wewnątrz ciebie, kochanie, i musi zostać zniszczone, bo inaczej umrzesz. Ale jeśli ty tam wejdziesz, ciebie też zabije. Wiem, kochanie. Ale ja zawsze tam będę, wewnątrz ciebie, i będę ci pomagać, gdy będziesz dorastać. Nie będziesz. Erienne wyczuwała płacz córki, ale skradała się dalej. Będziesz martwa. Ty nie możesz umrzeć. Jest inny sposób. Erienne zatrzymała się. To był inny głos, który od razu rozpoznała. Ephemere, wynoś się z umysłu mojego dziecka. Erienne, Erienne, czy ty niczego nie rozumiesz? To nie jest umysł twojego dziecka. To umysł Jedności. Konstruktu many, będącego nami wszystkimi. Co masz na myśli? Serce Erienne zaczęło szybciej bić. Jedność nie przypomina magii kolegiów. Ma swoją postać. Jest istotą, która jeśli zostanie raz przebudzona, łączy się z umysłem maga, tworząc harmonię. I właśnie teraz się przebudziła, ale nie może tu pozostać. Czemu nie? Erienne przez chwilę czuła się zagubiona, a gdy pojęła powagę słów Ephemere, zamarła. Nie waż się jej skrzywdzić, stara wiedźmo, bo, na bogów, zabiję cię własnymi rękami. Lyanna już nie czuje bólu. Jej ciało jest zbyt młode, by pomieścić w sobie to, co się w niej przebudziło. Próbowałyśmy ją uczyć, uczynić ją silniejszą. Ale ona nie ma fizycznej dojrzałości, by pomieścić umysł Jedności. Mogę ją uratować, Ephemere. Tinjata szczegółowo to opisał. Wynoś się i pozwól mi to zrobić. On się mylił. Nie odczytał prawidłowo wszystkich znaków. Jesteś tu, bo jesteś matką dziecka. Bo tylko ty masz empatię, która potrzebna jest Jedności, by mogła przeżyć, skoro Niewinny nie może. To właśnie dlatego ty otwierasz się na Jedność. Myślałam, że to zrozumiałaś, Erienne. Co zrozumiałam? Och, moja droga Erienne, to my nie wpuszczamy cię do jej umysłu, byś ją uratowała. * * * Hirad z trudem zablokował cios. Czubek miecza drasnął jego prawy policzek, tworząc ranę symetryczną do wcześniejszej. Skoczył do przodu, a jego szybkość zaskoczyła Dordovańczyka, który cofnął się i odepchnął swoim mieczem ostrze Hirada. Kruk nie miał już gdzie uciekać. A skoro Denser i Ilkar nie mogą już rzucać czarów, nie ma wsparcia. Czuł, że szybko słabnie. Obok niego Bezimienny stękał z każdym ciosem. Jeden z Protektorów już nie żył, dwaj inni i Aeb byli ranni, a Dordovańczycy zastępowali swoich rannych i zmęczonych nowymi wojownikami, coraz bardziej osłabiając przeciwników. Barbarzyńca szybko uniósł miecz do góry, a przeciwnik odskoczył, aby uniknąć ciosu. Potem mężczyzna szybko natarł i barbarzyńca przykucnął, ostrze przeleciało nad jego głową, a wtedy on pchnął mieczem, przebijając plecy żołnierza. Hirad cofnął się i popatrzył na głowy wrogów, próbując ich policzyć. Zbyt wielu. Zbyt wielu. - Bezimienny? - zapytał, łapiąc miecz obiema rękami, aby zablokować cios na głowę. Odbił broń napastnika w bok i szybko zamachnął się swoją. Przeciwnik cofnął się, aby uniknąć ciosu. - Walcz dalej - odrzekł Bezimienny, choć jego oddech był urywany, a w głosie słychać było desperację. - Musimy wierzyć. Walczący za Bezimiennym Aeb wbił topór w pancerz na piersi Dordovańczyka, który poleciał do tyłu, między swoich towarzyszy. Tymczasem przeciwnik Hirada stracił równowagę, barbarzyńca wykorzystał okazję i przeciągnął ostrzem po jego gardle. Trysnęła fontanna krwi. Dordovańczyk padł z charkotem, czyjeś ręce odciągnęły go do tyłu i kolejny żołnierz zajął jego miejsce. Wkrótce ktoś nie wytrzyma. Hirad, choć bolały go mięśnie i paliły płuca, zaryczał, ponownie oczyszczając swój umysł, i przyrzekł sobie, że to nie będzie on. * * * Darrick nie brał udziału w walce, obserwował, jak oddziały Dordover nieprzerwanie prą do przodu. Widział, jak miecz Hirada wznosi się i opada, blokuje ciosy i zatacza kręgi. Widział również, w jakim kierunku zmierza walka. Jego przyjaciele zginą. - Odwołaj ich - zażądał. Vuldaroq nic nie odpowiedział. - Ren, sądzę, że powinniśmy odwrócić ich uwagę. Strzelaj, póki cię nie zauważą. Ren westchnęła, napięła łuk i wypuściła strzałę, która zatopiła się w karku walczącego z tyłu Dordovańczyka. Mężczyzna poleciał na tych z przodu. - Odwołaj ich - powtórzył Darrick. Czubek jego miecza wbił się nieco głębiej w szyję maga, a druga ręka jeszcze raz spoczęła na strzale. - Jeśli moi przyjaciele zginą, ty także zginiesz. Obiecuję. Ren znowu wystrzeliła i kolejny żołnierz upadł, a wtedy ci z tyłu szybko się odwrócili. Niektórzy zaczęli się do nich zbliżać. Ren nałożyła kolejną strzałę i napięła łuk. Darrick uniósł rękę, aby powstrzymać Dordovańczyków. - Twój ruch, grubasie - wyszeptał. - Albo wszyscy przeżyjemy, albo wszyscy umrzemy. Wybieraj. * * * Hirad zobaczył poruszenie na tyłach Dordovańczyków, lecz nie mógł wyraźnie dostrzec, co jest tego przyczyną. Potem napastnicy zaczęli się cofać, a okrzyki zachęty do walki zamieniły się w ostrzegawcze krzyki. Wokół Kruków zrobiło się luźniej. - Dalej, Krucy! - zawołał Hirad, i choć obok niego był tylko Bezimienny, Protektorzy również przyjęli zaproszenie do walki i ruszyli naprzód. Hirad wbił ostrze w pierś wroga, wgniatając kolczugę i pozbawiając go tchu. Żołnierz nie mógł zablokować ciosu i Hirad przeciągnął mieczem z prawa na lewo i w dół, do brzucha. Obok walczył Bezimienny, ogłuszając atakującego ciosem w hełm. Jeszcze dalej ostrze Aeba świszczało w powietrzu tak, jak przez cały dzień, jego czubek rozciął gardło przeciwnika. Nagle rozległy się krótkie, ponaglające krzyki, i Hirad pomyślał, że to rozkaz wycofania się. Dordovańczycy rzeczywiście zrobili krok do tyłu. Rzucił się, aby dalej atakować, ale powstrzymał go głos Darricka. - Hirad, stój! Zaskoczony barbarzyńca zatrzymał się. - Stać - powiedział Bezimienny. Protektorzy także natychmiast się zatrzymali. Dordovańczycy wycofywali się do jadalni. Było ich dwudziestu, może więcej. Hirad, oddychając ciężko i spływając potem, zobaczył, jak się rozstępują, a między nimi idzie Vuldaroq z mieczem Darricka przy szyi. Obok nich szła Ren z napiętym łukiem. Hirad uśmiechnął się i chciał coś powiedzieć, kiedy nadbiegła z krzykiem Erienne. * * * Wyślizgnęła się z umysłu Lyanny z żądzą mordu w sercu. Chciała ostrzec Densera, w jakiś sposób przekazać mu wiadomość. Lecz macki chwytały ją, z każdym uderzeniem serca potwór atakował, pozwalając Lyannie umrzeć. Wtedy, kiedy żywił się nią i czerpał z niej siły, jednocześnie podtrzymywał ją przy życiu niczym jakiś pasożytniczy grzyb. Teraz chciał wyssać z niej wszystko, nim przerzuci się na następną ofiarę. Al-Drechar nie były przygotowane na utratę tego, co tak długo hodowały we wnętrzu Lyanny, dlatego przeniosły potwora do innego, silniejszego nosiciela. A wybór był doskonały. Erienne wyrywała się ku świadomości, walcząc z potworem, który przywarł do niej i zalewał jej umysł, pokazując cuda, kusząc swoją mocą. Ale ona nie chciała żadnej z tych rzeczy. Chciała tylko, aby jej dziecko żyło. Otworzyła szeroko oczy, serce tłukło się jej w piersi. Spojrzała na Lyannę. Była nieruchoma, tak bardzo nieruchoma. Z jej ust wyrwał się krzyk, masowała dziewczynce ramiona, piersi i plecy, nakazując pulsowi bić, ustom poruszać się, a płucom wciągać powietrze. Jakby z oddali czuła, że Denser coś mówi do niej, woła ją, krzyczy, wreszcie wrzeszczy. W jej głowie panowała istna kakofonia. Położyła dziecko na ziemi i strząsając wbijające się w nią dłonie, przyłożyła usta do ust córki, raz po raz wtłaczając w nie powietrze. Nie słyszała niczego poza rykiem w głowie i szeptem, że już jest za późno. Odgarnęła nieposłuszne pasemko włosów ze ślicznej buzi Lyanny, pogładziła drżącymi palcami siniejące usta i doskonałe policzki, na które teraz kapały jej łzy. - Moja biedna dziewczynka. Przepraszam. Poczuła obejmujące ją ramiona Densera, ryk powoli ucichł. - Puść mnie - powiedziała cicho. Rozluźnił uścisk, a ona zerwała się na równe nogi, wyciągnęła nóż z pochwy i rzuciła się na Ephemere, raz po raz wbijając ostrze w pierś Al-Drechar. - Morderczyni! - krzyczała. - Morderczyni! Odciągnęły ją silne ramiona męża. Znów zaczęła się wyrywać. - Zabiłyście ją, suki! - szalała. - Zabiłyście ją! Próbowała się uwolnić, ale jej ramiona unieruchomiło więcej dłoni, wyrwano jej z ręki sztylet. Przed jej oczami pojawiła się twarz Densera, położył dłoń na jej karku i przyciągnął ją do siebie. - Zabiły moją córkę - wyszeptała. - Zabiły moją córkę. A potem zapadła ciemność. * * * Hirad drżał. Nie rozumiał, co się stało. Lyanna leżała martwa na kuchennej podłodze, a Erienne zabiła Ephemere, podczas gdy reszta Al-Drechar spoglądała na to zbyt zaskoczona lub zbyt słaba, aby zareagować. Bezimienny odciągnął Erienne, a Aeb odebrał jej sztylet. Odwrócił się, wciąż ściskając w dłoni zakrwawiony miecz. Ilkar siedział przygarbiony i półprzytomny. Darrick przyprowadził Vuldaroqa. Żołnierze Dordover trzymali się z tyłu, opatrując rannych i spoglądając uważnie na Protektorów, jedynych ludzi wciąż jeszcze gotowych do walki. Hirad ciężko odetchnął. Denser płakał, Erienne spoczywała w jego ramionach. Barbarzyńca odwrócił się do Darricka, wciąż trzymającego miecz przy szyi Vuldaroqa. - Dziękuję - powiedział, choć miał wrażenie, że ponieśli całkowitą klęskę. Darrick wzruszył ramionami. Dordovańczycy stali, milcząc, w grupkach, oddzieleni od kuchennych drzwi przez Ren i Aronaara, którzy właśnie wyszli z sali balowej. - Właściwie to nie miało żadnego znaczenia, prawda? - zapytał generał. Hirad pokręcił głową. Spojrzał na nieruchomą Lyannę i ohydny zakrwawiony strzęp, który kiedyś był Ephemere. Obok siedziały z zamkniętymi oczami Myriell i Cleress i trzymały w dłoniach ręce martwej siostry. Vuldaroq przełknął ślinę. - Czy mógłbyś łaskawie to zabrać? - Wskazał na czubek miecza Darricka. - Z dość oczywistych powodów nie stanowię już zagrożenia. - Hirad? - zapytał Darrick. - Nie możemy go zabić, więc równie dobrze możemy go wypuścić - uznał barbarzyńca. Darrick schował miecz do pochwy, a Vuldaroq rozluźnił się. Hirad spojrzał na Bezimiennego. Wzrok potężnego mężczyzny był utkwiony w ciele dziecka. - Bezimienny? - Wszystko na nic - powiedział. - Biedna mała. Nigdy nie dano jej szansy. - Ale musieliśmy spróbować - odparł Hirad. - Od początku była stracona, prawda? - Bezimienny wskazał na Al-Drechar. - One o tym wiedziały. - I co teraz? - zapytał Hirad. Wielki wojownik podniósł głowę. Jego oczy były wilgotne. - Proponuję, by Dordovańczycy opatrzyli swoich rannych, pogrzebali zabitych i odjechali. Walka skończona. A co potem, nie mam pojęcia. Nagle uwagę Hirada przyciągnęło poruszenie wśród zgromadzonych przy kuchennych drzwiach Dordovańczyków. Jakiś mężczyzna, jeśli można go tak nazwać, przepychał się na czoło grupy. Jedną ręką przyciskał ranę na głowie, z której nieustannie kapała krew. Chwiał się na nogach, krew ciekła także ze źle zabandażowanej rany na nodze, a jego jedyne oko spoglądało błędnie. - Selik - warknął Hirad i wyciągnął miecz. - Jedyny, który nie wyjdzie stąd żywy. Szybko podszedł do niego i uniósł miecz. - Broń się. Nie chcę zabić nie uzbrojonego. Selik wyciągnął miecz z pochwy i machnięciem ręki odpędził Dordovańczyków. - Mogę cię zabrać ze sobą. I wtedy Bezimienny wszedł między nich i stanął twarzą do przyjaciela. - Nie, Hirad - powiedział. - Walka skończona. To byłoby morderstwo. Hirad czuł, jak jego krew wrze, aby zatłuc Czarne Skrzydło, lecz Bezimienny dalej stał między nimi i cicho mówił. - Hiradzie, mamy swój kodeks. Barbarzyńca opuścił miecz i wskazał palcem Selika. - Ale pewnego dnia Bezimiennego tu nie będzie, a ja będę czekał. Pamiętaj o tym każdego dnia, kiedy tylko się obudzisz. Selik splunął na podłogę. - Twój honor. On pewnego dnia cię zabije, Coldheart. A teraz, Vuldaroq, kiedy opuścimy tę cholerną wyspę? * * * - Przejdźmy się, Hirad - zaproponował Bezimienny. Było późne popołudnie. Dordovańczycy wrócili na swoje statki, zabierając ze sobą rannych i Selika. Zastanawiali się, czy Czarne Skrzydło dotrze na Balaię, lecz Hirad miał nadzieję, że tak będzie. Chciał satysfakcji. Ilkar doglądał Thrauna, który w dalszym ciągu pozostawał dla nich zagadką. Wkrótce będą musieli go obudzić i sprawdzić, czy wewnątrz jego ciała znajduje się człowiek, czy wilk. Denser, korzystając z łagodnego zachodu słońca, zabrał Erienne na porośnięty trawą brzeg obok jakichś starych grobów, aby pod Dotykiem-Ciepła zasnęła. Nie mógł zrobić niczego, co by pomogło jej umysłowi, ale mógł dać ciału ulgę po tym wszystkim, co przeżyła. Darrick spacerował sam, bez wątpienia myśląc o zastosowanej taktyce walki i zastanawiając się, czy coś można było zrobić inaczej. Jeszcze gdzie indziej sześciu ocalałych Protektorów z Aebem na czele odprawiało ceremonie pogrzebowe nad poległymi braćmi. Bezimienny kuśtykał obok Hirada, dwaj starzy przyjaciele opuścili ruiny domu i ruszyli ścieżką w stronę plaży. - Jak sądzisz, da sobie z tym radę? - zapytał potężny mężczyzna. - A właściwie oboje. - Erienne? - A któż by inny? - Bezimienny przez chwilę milczał. - Utrata dziecka, niezależnie od okoliczności, jest miażdżącym ciosem. Erienne spotkało to już dwa razy. Najpierw bliźniaki, teraz Lyanna. - Będziemy przy niej - powiedział Hirad. Bezimienny uśmiechnął się. - Wiem, ale ona będzie potrzebować znacznie więcej. Pomyśl tylko: wszystkie jej dzieci nie żyją. Jej duch został zniszczony. Jej wiara w siebie jako matkę nie istnieje. Wątpię, czy kiedykolwiek się z tym upora. Lyanna była całym jej światem. - Denser to jedyna osoba, która może naprawdę dzielić jej smutek i zrozumieć, przez co przechodzi, a jednocześnie sprawić, by znowu uwierzyła w siebie, prawda? - zapytał Hirad. - On też będzie potrzebował naszej pomocy. Erienne i Densera czekają bardzo trudne dni, ale tak naprawdę to my wszyscy będziemy potrzebować mnóstwo cierpliwości i tolerancji. Ty też. - Trafiłeś w sedno - Hirad pokiwał głową. Przyjaciele szli dalej. Barbarzyńca dostrzegł nieobecne spojrzenie Bezimiennego. Nie sądził, aby ten spacer służył tylko temu, by przypomnieć mu o trzymaniu nerwów na wodzy. - O co chodzi? - zapytał. - Czy czujesz tych, którzy najbardziej cię potrzebują? - Co przez to rozumiesz? - No, czy czujesz, że są żywi i czekają na ciebie? Hirad wzruszył ramionami. - Tak sądzę. Ujmę to tak: gdyby Sha-Kaan nie żył, wiedziałbym to. - Zatem nie zginął? - Nie. - Hirad pokręcił głową. - Mało tego, może nawet przez jakiś czas będzie cieszył się tym klimatem. Gorąco i wilgoć. Jak w domu. - Mam taką nadzieję. - Myślisz o Dierze i Jonasie, prawda? Bezimienny zatrzymał się i oparł o zwalone drzewo. - Chciałbym tylko wiedzieć, czy wszystko u nich w porządku. - Cóż, już wkrótce znajdziesz się w domu. - No, nie tak prędko - odparł Bezimienny. - Wkrótce znaczyłoby już, dziś. Hirad szedł dalej, słysząc, jak wielki mężczyzna kuśtyka za nim, nieco powłócząc nogą. - Spodziewałeś się, że będziesz ich czuł w sobie? - spytał po chwili. - Tak sądziłem - powiedział Bezimienny. - To głupie, co? - Wcale nie. - Hirad objął go ramieniem. - Nic im nie się nie stanie. Tomas zaopiekował się nimi. Minęli zakręt w prawo i weszli na piaszczystą plażę. Stała tam Myriell, a u jej boku Ren, i obie spoglądały na morze. Kiedy podeszli, Ren odwróciła się. - No, Krucy - powiedziała zmęczonym i słabym głosem - czemu jesteście tacy ponurzy? - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do porażki - odparł Hirad. - Porażki? - zapytała Myriell. - Kto tu mówi o porażce? - Lyanna nie żyje - warknął Bezimienny - a my przybyliśmy tutaj po to, aby ją uratować. Ponieśliśmy więc porażkę. - Rozumiem, że dla was tak to wygląda. Rozumiem też zachowanie Erienne. Nas również smuci, że straciłyśmy dwie siostry. Lecz Lyanna to bardzo wyjątkowe dziecko i tak naprawdę nigdy nie umarła. To tylko jej ciało nie żyje. - O czym ty mówisz? - zapytał Hirad. - Zabiłyście ją, prawda? - Ona już była martwa - odpowiedziała Myriell. - Musicie w to uwierzyć. - Musisz przekonać o tym Erienne, a nie nas. - Wiem. - Oczy Myriell rozbłysły nagle energią. - Lecz wy musicie zrozumieć, że nie przegraliście. Wręcz przeciwnie. Posłuchaj mnie uważnie, Kruku. Zapewniłeś temu światu wybawiciela. A wierz mi, świat będzie go potrzebował. - Nie rozumiem - odparł Hirad. - To, co teraz nosi Erienne, musi zostać otoczone opieką. Na szczęście Dordovańczycy uznali, że wraz ze śmiercią biednej Lyanny ich dzieło zostało ukończone. Jedność jest mocą, której nie wolno pozwolić na zniknięcie z tego świata, jeszcze nie. Niełatwo jest to opisać słowami, które byście zrozumieli, ale tkanina magii i wymiarów jest naprężona, niezgodna z naturalnym porządkiem, a Jedność ją spaja. Dopóki ta tkanina nie zostanie znów uporządkowana, Jedność będzie niezbędna, nawet dla tych, którzy uważają ją za złą siłę. Hirad zmarszczył czoło. - Zatem jeśli Erienne umrze, świat umrze razem z nią? - Och, bez wątpienia pojawi się nowy porządek, lecz chaos, jaki zapanuje na Balai i między wymiarami, dla tych, którzy go doświadczą, stanie się prawdziwym końcem świata. Wierzcie mi, najważniejsze jest teraz utrzymanie Jedności. - Aha, rozumiem - powiedział Hirad. - Nie, ale zrozumiesz - odparła Myriell z uśmiechem. - Teraz zastanawiam się, czy wy, młodzieńcy, możecie zanieść mnie do domu. Czuję się bardzo zmęczona. - Młodzieńcy? - zachichotał Hirad. - To chyba nie o ciebie chodzi, Bezimienny. - Pamiętasz, co ci mówiłem o swojej pięści? - spytał potężny mężczyzna. Podnieśli starą elfkę i znieśli ją na rękach z plaży.