8560

Szczegóły
Tytuł 8560
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8560 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8560 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8560 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA Z�OWIESZCZEGO STRACHA NA WR�BLE PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W (Prze�o�y�a: MIRA WEBER) Kilka s��w od Alfreda Hitchcocka Pozdrawiam Was, mi�o�nicy zagadek! Po raz kolejny z przyjemno�ci� zrelacjonuj� Wam przygody Trzech Detektyw�w, �mia�ych ch�opc�w, kt�rych zawsze poci�ga�y tajemnicze sprawy i dziwaczne zdarzenia. Tym razem pospieszyli z pomoc� pewnej zrozpaczonej kobiecie. Zachowali si� szlachetnie, a w dodatku ryzykowali �ycie. Musieli si� zmierzy� ze z�owrogim, gotowym na wszystko straszyd�em, kt�re ukazywa�o si� o zmroku, i umkn�� przed mr�wkami o morderczych instynktach. Je�li mieli�cie ju� okazj� pozna� Trzech Detektyw�w, zacznijcie od razu czyta� rozdzia� pierwszy, gdy� tam zaczyna si� w�a�ciwa historia. Tym z Was, kt�rzy do tej pory nie spotkali tego znakomitego tria, w kilku s�owach je przedstawi�. Jupiter Jones, nieco oty�y przyw�dca grupy, odznacza si� encyklopedyczn� pami�ci� i niezwyk�ym talentem do wyci�gania logicznych wniosk�w. Pete'a Crenshawa, Drugiego Detektywa, szybkiego i wysportowanego ch�opca, czasem denerwuje nadmierna sk�onno�� Jupitera do pakowania si� w kolejne tarapaty. Bob Andrews jest najbardziej z ca�ego zespo�u rozmi�owany w nauce i prowadzeniu bada�. Jego dociekliwo�� nieraz bywa�a pomocna w rozwi�zywaniu trudnych zagadek. Wszyscy trzej mieszkaj� w Rocky Beach, niewielkim kalifornijskim miasteczku nad Pacyfikiem w pobli�u Hollywoodu. My�l�, �e na pocz�tek wystarczy tyle informacji. Przygoda czeka na Was! Alfred Hitchcock ROZDZIA� 1 Atak - Uwaga! Zaraz si� rozbijemy! - wrzasn�� Pete Crenshaw. P�ci�ar�wka ze sk�adu z�omu Jones�w zarzuci�a na zakr�cie polnej drogi, rozleg� si� pisk hamulc�w, po czym pojazd wjecha� do rowu i zatrzyma� si� na drzewie, wgniataj�c przedni zderzak. - A to pasztet! - powiedzia� Hans, kierowca ci�ar�wki, jeden z dw�ch braci Bawarczyk�w zatrudnionych w sk�adzie z�omu. Przez chwil� siedzia� jak przykuty do fotela i oddycha� g��boko. - A to pasztet - powt�rzy�. Zatroskany popatrzy� na swoich m�odych pasa�er�w. Jupiter, towarzysz�cy Hansowi w kabinie kierowcy, trz�s� si� ca�y, ale nic mu si� nie sta�o. Pete Crenshaw i Bob Andrews jechali z ty�u na odkrytej platformie. W momencie kraksy kurczowo chwycili d�o�mi burt� p�ci�ar�wki, a stopami zaparli si� o pod�og�, by si�a uderzenia nie wyrzuci�a ich na zewn�trz. Nadal trwali w tej samej pozycji. - Cali i zdrowi? - spyta� Hans. Ch�opcy pokiwali g�owami i zwolnili uchwyt. Poczuli, �e z wysi�ku zdr�twia�y im mi�nie. Powoli wszyscy wysiedli i zacz�li ogl�da� uszkodzenia. Hans z konsternacj� wpatrywa� si� w sflacza�� przedni� opon�. P�k�a w czasie jazdy, samoch�d przechyli� si� na kr�tej g�rskiej drodze, po czym wyl�dowa� w rowie. - A to pasztet - odezwa� si� po raz trzeci Hans. - Nie s�dzi�em, �e jad� tak szybko. - Dasz rad� wydosta� samoch�d z rowu? - spyta� Jupiter. Hans raczej w�tpi�, by uda�a mu si� ta sztuka, usiad� jednak znowu za kierownic�, przekr�ci� kluczyk w stacyjce, wrzuci� odpowiedni bieg i spojrza� przez rami�. Tylne ko�a ci�ar�wki kr�ci�y si� w miejscu, wi�c zgasi� silnik i wysiad�. - Jeste�my uziemieni - oznajmi�. - Jupe, musimy zadzwoni� do twojego wuja i poprosi�, by przyjecha� drug� ci�ar�wk� i wyci�gn�� nas z rowu. Dopiero wtedy b�d� m�g� zmieni� ko�o. - �wietny pomys�! - zawo�a� Pete. - Tylko sk�d we�miemy telefon? Rozejrzeli si� po bezludnej okolicy. Dwadzie�cia minut temu wyjechali z Rocky Beach, kieruj�c si� ku chacie w g�rach Santa Monica. Mieszka� tam pewien cz�owiek, kt�ry zamierza� wr�ci� w rodzinne strony, do stanu Indiana, i chcia� si� przedtem pozby� nieruchomo�ci. - Niekt�rzy ludzie ze wzg�rz posiadaj� ciekawe rzeczy - powiedzia� wuj Tytus po telefonicznej rozmowie z w�a�cicielem chaty. - Jupiterze, popro� Hansa lub Konrada, aby ci� tam podwi�z�. Zorientujecie si�, co nasz kupiec ma do sprzedania. Chwali� si�, �e posiada mosi�ne ��ko. By�bym nim zainteresowany. Wybierzcie r�wnie� inne sprz�ty, kt�re waszym zdaniem mo�na b�dzie odsprzeda�. - Tylko �adnych dziwactw, b�agam - wtr�ci�a si� ciotka Matylda. �ona wuja Tytusa zawsze si� z�o�ci�a, kiedy m�� wraca� do domu ze zdobyczami, na widok kt�rych ogarnia�y j� w�tpliwo�ci, czy ktokolwiek zechce je kupi�. Jej obawy by�y jednak bezpodstawne. Mi�o�nicy dziwacznych przedmiot�w z ca�ego wybrze�a Pacyfiku doskonale znali sk�ad z�omu Jones�w i cz�sto tam zagl�dali, wiedz�c, �e nigdzie indziej nie zdob�d� poszukiwanych ciekawostek. Dzi�ki temu nawet najbardziej ekstrawagancka rzecz znajdowa�a w ko�cu nowego w�a�ciciela. Jupiter poczu� przyjemne podniecenie na my�l, �e b�dzie m�g� na w�asn� r�k� dokona� zakup�w, gdy� dot�d wuj Tytus robi� je osobi�cie. Ch�opiec szybko zadzwoni� do przyjaci�, Boba i Pete�a, a potem w tr�jk� poszli szuka� pomocnik�w wuja, Hansa i jego brata Konrada. W nieca�e p� godziny mniejsza p�ci�ar�wka by�a gotowa do drogi. Hans opu�ci� Rocky Beach i zmierza� na p�noc; pocz�tkowo jecha� nadbrze�n� szos�, potem skr�ci� w D�bowy Kanion, szerok�, porz�dnie brukowan� drog�, kt�ra pi�a si� w g�r� zbocza i opada�a po drugiej stronie, prowadz�c do doliny San Fernando. Przejecha� Kanionem oko�o dziesi�ciu kilometr�w i skierowa� ci�ar�wk� w prawo, na w�ski ubity trakt o nazwie Skalisty Brzeg, gdzie wkr�tce strzeli�a mu opona. - Wygl�da na to, �e jednak nie pobawi� si� w zakupy - westchn�� Jupiter. - B�dziemy si� musieli zwija� z powrotem do Rocky Beach. Ponurym spojrzeniem obrzuci� krzaczaste zaro�la, porastaj�ce okoliczne wzg�rza. Po lewej stronie, tu� powy�ej drogi, tkwi� przyklejony do zbocza stary dom. Wszystkie nawa�nice, jakie nawiedzi�y te strony od dnia, gdy zosta� wybudowany, zostawi�y na nim swoje �lady. Dom najwyra�niej od dawna sta� opuszczony. Dolne okna zabite by�y deskami, w wielu g�rnych brakowa�o szyb. - Na pewno nie ma tam telefonu - powiedzia� Pete. - Sp�jrzcie! - Bob wskaza� wzniesienie za starym domem. W pobli�u wierzcho�ka ros�a kolonia eukaliptus�w, sponad kt�rych wystawa� kawa�ek dachu pokrytego czerwon� dach�wk�. - Jaki� spory budynek. Pewnie stoi frontem do D�bowego Kanionu. - Chyba nie b�dziemy musieli zapuszcza� si� a� tak daleko - wyrazi� nadziej� Jupiter. - Widzicie t� star� stodo��, usytuowan� w po�owie zbocza? Prowadz� do niej przewody telefoniczne. Prawdopodobnie kto� tam mieszka i je�li p�jdziemy na skr�ty przez pole kukurydzy... Zamilk�; na jego twarzy odmalowa�o si� zdziwienie. - O co chodzi? - spyta� Bob. - O kukurydz�. - Pierwszy Detektyw opar� si� o p�ot, kt�ry odgradza� pole od drogi, i zdumiony wpatrywa� si� przed siebie. - Czy ktokolwiek s�ysza� o jej uprawach w �rodku g�r Santa Monica? Wysokie �d�b�a zbo�a, rosn�cego na niewielkim p�lku obok drogi, zieleni�y si� w promieniach gor�cego sierpniowego s�o�ca. Jupiter patrzy� na pe�ne k�osy i czarn� ziemi�, z kt�rej wyrasta�y ro�liny. Kto� musia� si� zdrowo napracowa�, by j� nawodni�. Pole usytuowane by�o na zboczu, pn�cym si� ostro w g�r� ju� od samej drogi; w jego szczytowej partii tkwi� nasadzony na p�ot strach na wr�ble. Wpatrywa� si� w ch�opc�w czarnymi tr�jk�cikami oczu, przyczepionych do g�owy z jutowego worka. - Kto� wybra� sobie dziwne miejsce na farm� - stwierdzi� Jupiter. - Tym lepiej dla nas - zauwa�y� Bob. - Zaraz b�dziemy mogli zatelefonowa�. Ruszajmy ju�. - Mo�e lepiej nie wszyscy - zasugerowa� Jupiter. - Je�li gospodarz zobaczy takie stado, buszuj�ce w jego zbo�u, z pewno�ci� si� zirytuje. Pete usiad� na ziemi i opar� si� o p�ot. - Dobrze - zgodzi� si�. - Proponuj�, �eby Jupe tam poszed�. Powinien si� troch� porusza�. Pierwszy Detektyw skrzywi� si� z niech�ci�. Mia� nadwag� i nie lubi�, gdy ktokolwiek mu o tym przypomina�. - Decydujcie si� szybciej - ponagli� Hans. - Dobrze ju�, dobrze - odpar� Jupiter. Przewin�� si� przez ogrodzenie i ruszy� mi�dzy �anami zbo�a, kt�re si�ga�o mu niemal do czubka g�owy. �wiadomy, �e uprawy kukurydzy s� niezwyk�� rzadko�ci� w tych g�rach, porusza� si� bardzo ostro�nie, cho� niezbyt cicho. �any szele�ci�y, gdy ci�ko dysz�c, rozgarnia� je r�kami. Zbocze stawa�o si� coraz bardziej strome, wi�c ch�opiec pochyli� si�, by kontynuowa� wspinaczk�. Na chwil� uni�s� g�ow� i poprzez �d�b�a zbo�a ponownie dostrzeg� stracha na wr�ble. By� ju� teraz na tyle blisko, by wyra�nie zobaczy� jego twarz. Jupiter odni�s� wra�enie, �e straszyd�o u�miecha si� krzywo. - Jeszcze tylko par� metr�w - powiedzia� ch�opiec sam do siebie - i wyjd� na otwart� przestrze�. Zacz�� prostowa� kark, gdy nagle co� wielkiego i ciemnego zwali�o si� na niego z g�ry. - Przekl�ta szmato! - wrzasn�� kto� cienkim, pe�nym furii g�osem. - Zaraz ci� za�atwi�! Napastnik wpad� na Jupitera i zacz�� go wali� po plecach. W chwil� p�niej Pierwszy Detektyw le�a� w�r�d po�amanych �d�be� kukurydzy, a nad nim kl�cza� rozw�cieczony m�czyzna o dzikim spojrzeniu i r�k� �ciska� mu gard�o, jakby chcia� wydusi� z ch�opca resztki �ycia. Drug� d�o� mia� uniesion�. Trzyma� w niej poszarpany skalny od�amek. ROZDZIA� 2 Mi�o�nik owad�w - Prosz�, nie... - zacharcza� Jupiter. M�czyzna przesta� dusi� ch�opca i popatrzy� na niego ze zdumieniem. - Ty... ty jeste� dzieckiem! - zawo�a�. Napastnik i jego ofiara us�yszeli w tym momencie trzask �amanych �d�be� i odg�os krok�w na mi�kkiej ziemi. Po chwili na tle nieba ukaza�a si� pot�na sylwetka Hansa. Na ten widok Jupitera ogarn�o b�ogie poczucie bezpiecze�stwa. - �apy precz od ch�opaka, kanalio! - zawo�a� krzepki Bawarczyk. Uni�s� m�czyzn� do g�ry i cisn�� go na bok jak szmat�, tak �e nieszcz�nik potoczy� si� nieco w d� zbocza. - Rozerw� ci� na kawa�ki! - zagrozi�. Jupiter podni�s� si� powoli. Zobaczy�, �e cz�owiek, kt�ry go zaatakowa�, mru��c oczy wpatruje si� w Hansa. Pewnie jest kr�tkowidzem, pomy�la� ch�opiec, poniewa� m�czyzna po omacku przeszukiwa� ziemi� dooko�a siebie. - Zgubi�em okulary - zaj�cza� �a�o�nie. Z do�u od strony drogi nadbiegali ju� Bob i Pete. Bob zatrzyma� si� i podni�s� par� okular�w o grubych soczewkach. Poda� je w�a�cicielowi, kt�ry wytar� szk�a o koszul�, w�o�y� okulary na nos, a potem wsta� i otrzepa� z ziemi d�insy. - Co panu odbi�o? - dopytywa� si� Hans. - Tylko wariat napada na dziecko. - Bardzo mi przykro - odpar� sucho m�czyzna. Najwyra�niej nie lubi� przyznawa� si� do b��d�w. - Naprawd� mi przykro, ale wzi��em ch�opca za stracha na wr�ble i... Przerwa� i popatrzy� na tkwi�ce na p�ocie krzywo u�miechni�te straszyd�o. - To znaczy... chcia�em powiedzie�... obcy nieustannie wchodzili na nasz teren, tratowali kukurydz� i... i w og�le mieli�my z nimi mas� k�opot�w. Mo�e dlatego zbyt ostro zareagowa�em, kiedy zobaczy�em, �e znowu kto� wspina si� na wzg�rze. Zamilk� na chwil� i zza grubych szkie� okular�w popatrzy� na rozm�wc�w wyblak�ymi oczkami. Promienie s�o�ca odbija�y si� od czubka jego �ysej g�owy. By� niewysoki, niewiele wy�szy od Jupitera, zdecydowanie szczup�y, cho� muskularny. Zapewne du�o �wiczy�. Opalona sk�ra �wiadczy�a o tym, �e sp�dza� wiele godzin na �wie�ym powietrzu. Zdaniem Jupe'a m�g� mie� oko�o czterdziestu lat. - Nie uderzy�bym ci� tym od�amkiem - zwr�ci� si� do ch�opca. - Chcia�em po prostu zobaczy�, kim jeste�. - My�la� pan, �e strachem na wr�ble - powiedzia� Jupiter. - Bzdura. Musia�e� mnie �le zrozumie�. Teraz b�d� uprzejmy mi powiedzie�, co w�a�ciwie porabiasz na moim polu? Jupiter a� zamruga� powiekami, widz�c, jak szybko m�czyzna zmieni� taktyk� i znowu przeszed� do ataku. - Z�apali�my gum� na Skalistym Brzegu, a potem wpadli�my do rowu - wyja�ni�. - Zobaczy�em przewody telefoniczne, kt�re bieg�y w stron� stodo�y, ruszy�em wi�c do niej na skr�ty. Chcia�em si� dowiedzie�, czy m�g�bym zatelefonowa� do wuja i prosi� go, by przyjecha� i wybawi� nas z opresji. - Rozumiem. No c�, przykro mi, �e ci� zaatakowa�em. Oczywi�cie, �e mo�esz skorzysta� z telefonu. �ysy m�czyzna odwr�ci� si� i przecinaj�c pastwisko, zacz�� si� wspina� na wzg�rze w stron� czerwonej stodo�y. Ch�opcy i Hans poszli za nim. Kiedy dotarli na miejsce, m�czyzna otworzy� wrota, w��czy� umieszczone pod sufitem lampy odblaskowe i gestem zaprosi� go�ci do �rodka. W ogromnym budynku nie by�o �ladu zwierz�t ani maszyn rolniczych. Zamiast tego znajdowa� si� tam olbrzymi st�, a na nim poustawiane w jakim� zdyscyplinowanym nie�adzie dziwne urz�dzenia. Zanim Jupiter zdo�a� im si� przyjrze� dok�adniej, gospodarz budynku zaprowadzi� go do ustawionego pod �cian� biurka. - Mo�esz dzwoni�. Tu jest telefon. - Wskaza� aparat na wp� przykryty stosem ksi��ek i notatnik�w, zalegaj�cych blat. Kiedy Jupiter rozmawia� z domownikami, Bob, Pete i Hans rozgl�dali si� wok� ze zdziwieniem. Na d�ugim stole w pobli�u wej�cia zauwa�yli kilka drewnianych kwadratowych ramek o bokach d�ugo�ci oko�o trzydziestu centymetr�w. Z jednej strony kto� przybi� do nich kawa�ek p��tna o �cis�ym splocie, z drugiej umocowa� szklane szybki. Wygl�da�y jak ramki przeznaczone do eksponowania rozmaitych kolekcji, ale by�y puste. Na jedn� z ramek skierowany by� przymontowany do ruchomego statywu aparat fotograficzny. Na drugim stole sta�o kilka szklanych s�oj�w. Bob zajrza� do kt�rego� z nich i zobaczy� wewn�trz co�, co przypomina�o strz�pki mchu. Po chwili ze zdumieniem stwierdzi�, �e to wcale nie mech, tylko �ywy �a�cuch z�o�ony z mr�wek, br�zowych, d�ugonogich owad�w, przyczepionych jeden do drugiego odn�ami i szcz�kami. Bob przygl�da� im si� z mieszanin� fascynacji i obrzydzenia. Jupiter od�o�y� s�uchawk�. - Wszystko za�atwione - oznajmi�. - Wuj Tytus w ci�gu p� godziny dotrze do Skalistego Brzegu i spotka si� z nami. - Doskonale - powiedzia� gospodarz. Ju� zamierza� wyprowadzi� go�ci na zewn�trz, ale zatrzyma�o go zdziwione spojrzenie Boba. - Czy�by pan zbiera� mr�wki? - spyta� ch�opiec. - Tak, zbieram je - odpar� m�czyzna. Po raz pierwszy w jego g�osie zabrzmia�y jakie� cieplejsze nuty. - Ale to nie wszystko. Obserwuj� r�wnie� te owady i zapisuj�, co robi�. Potem przewiduj� ich nast�pne ruchy. Nadal je obserwuj� i upewniam si�, czy mia�em racj�. - To znaczy, �e jest pan entomologiem - powiedzia� Jupiter. �ysy m�czyzna u�miechn�� si� przychylnie do niego. - Niewielu ch�opc�w w twoim wieku zna to s�owo. - Jupe du�o czyta - wyja�ni� Pete. - Cz�sto nie rozumiemy po�owy tego, co do nas m�wi. Jak on pana nazwa�? Etmolo... ento-to...? - Entomologiem - odpar� m�czyzna. - Entomologia to dzia� zoologii zajmuj�cy si� owadami i ja w�a�nie jestem takim owadoznawc�. Nazywam si� Woolley, doktor Charles Woolley. Napisa�em wiele ksi��ek o wojowniczych mr�wkach. Teraz pracuj� nad kolejn�, ale jeszcze nie znam zako�czenia. Woolley u�miechn�� si� szeroko i Jupiter pomy�la�, �e ten cz�owiek potrafi by� sympatyczny, je�li tylko chce. Zauwa�y�, �e g�owa doktora jest zbyt wielka w stosunku do jego drobnego cia�a, a oczy ukryte za grubymi szk�ami okular�w nieco wy�upiaste. Z �ys� czaszk� i szpiczastym podbr�dkiem naukowiec bardzo przypomina� mr�wk�. Jupiter wpatrywa� si� w jego czo�o, jakby oczekiwa�, �e wyrosn� z niego czu�ki. Woolley chyba zauwa�y� spojrzenie ch�opca, bo dotkn�� d�oni� g�owy i spyta�: - Czemu tak na mnie patrzysz? Mam co� na twarzy? - Nie, sk�d�e. My�la�em po prostu o pa�skiej ksi��ce. Skoro nie zna pan jej zako�czenia, to znaczy, �e pa�skie badania s� w toku. W tej stodole ma pan laboratorium, prawda? - Ca�y stok jest moim laboratorium - odpar� Woolley. - W stodole prowadz� specjalne badania. W ramkach, kt�re pewnie zauwa�yli�cie, umieszczam mr�wki, �eby je sfotografowa�. Aparat przymocowany ponad sto�em ma powi�kszaj�ce soczewki. W rogu stodo�y zbudowa�em ciemni�. Mr�wki ulokowane w dzbanach zebra�em z kolonii, kt�ra mieszka w cieplarni za stodo��. To znaczy, mieszka tam teraz, bo wkr�tce owady mog� si� przenie�� gdzie indziej. W�a�nie si� zbieraj�, �eby to zrobi�. - Czy wtedy pozna pan zako�czenie swojej ksi��ki? - spyta� Bob. - Dok�d te mr�wki p�jd�? - Pewnie niezbyt daleko - odpar� Woolley. - Mo�e na szczyt wzg�rza, w pobli�e du�ego domu. Poniewa� s� to wojownicze mr�wki, miejsce ich postoju nazywamy obozem. Mr�wki s� bardzo podobne do pszcz�. Najwa�niejszym osobnikiem w kolonii jest kr�lowa. Kiedy zbli�a si� termin, w kt�rym ma z�o�y� jaja, jej cia�o nabrzmiewa i kr�lowa nie mo�e si� porusza�, wi�c ca�a kolonia zatrzymuje si� w jednym miejscu, z kt�rego mr�wki robotnice ka�dego dnia udaj� si� na poszukiwanie po�ywienia. Po z�o�eniu jaj kr�lowa wraca do normy i odzyskuje sprawno�� fizyczn�. W tym momencie jej podw�adni s� gotowi do zmiany miejsca pobytu. Odk�d si� tu pojawi�em, kolonia zamieszkuj�ca cieplarni� przenosi�a si� ju� kilka razy. Poch�d tysi�cy wojowniczych mr�wek to naprawd� imponuj�cy widok. Jupiter zmarszczy� czo�o. - Nie wiedzia�em, �e mr�wki Dorylinae, bo taka jest �aci�ska nazwa tego podrz�du - wyja�ni� kolegom - �yj� w naszym kraju. Czyta�em w horrorach o drapie�nych mr�wkach afryka�skich. Czy te owady naprawd� potrafi� opanowa� wiosk� i zje�� wszystko, co napotkaj� na drodze, w��cznie z du�ymi zwierz�tami? Woolley rado�nie pokiwa� g�ow�. - Absolutnie wszystko - odpar�. - Wi�kszo�� mr�wek to wegetarianie, ale wojownicze mr�wki Dorylinae s� mi�so�erne. Afryka�czycy nazywaj� je �naje�d�cami�. Uciekaj�, gdy kolonia tych owad�w rusza w ich strony. Mr�wki z �atwo�ci� mog� zje�� cz�owieka i czasem to robi�! Pete zadr�a�, lecz Woolley z entuzjazmem kontynuowa� opowie��, niewzruszony przera�liwym obrazem, kt�ry malowa�. - Ci mali, �ar�oczni drapie�nicy bywaj� r�wnie� po�yteczni. Zjadaj� szczury, stonogi i inne paskudztwa. Kiedy Afrykanie wracaj� do wiosek, przez kt�re przesz�a armia mr�wek, zastaj� domy wyczyszczone z wszelkich szkodnik�w. Wojownicze mr�wki z naszego kontynentu nie s� tak okrutne jak ich afryka�scy krewni. Czasem jedz� ma�e zwierz�ta, lecz g��wnie �ywi� si� innymi owadami. Nawet nie przypuszczacie, na jak rozleg�ych terenach �yj�. Jeden z gatunk�w opanowa� Panam� i Meksyk, inny Stany Zjednoczone, gdzie zajmuje obszar na po�udnie od czterdziestego pi�tego r�wnole�nika. No i s� mr�wki, wyst�puj�ce na tym stoku. Maj� d�u�sze odn�a i grubsze pancerze ni� owady poprzednio widywane w tych okolicach. Woolley przerwa� na chwil�, w jego oczach zal�ni�o podniecenie. - Chcecie zobaczy� co� niesamowitego? - spyta�. Nie czekaj�c na odpowied�, otworzy� wrota stodo�y i wyszed�. Hans i ch�opcy ruszyli w �lad za nim. - To jest ziemia Chestera Radforda - wyja�ni� Woolley. - By� mo�e s�yszeli�cie o nim. Cz�owiek bardzo bogaty i przy tym hojny. Wspiera wiele naukowych bada�. Zesz�ej wiosny w�drowa�em po okolicznych wzg�rzach i wtedy spostrzeg�em jak�� dziwn� odmian� wojowniczych mr�wek. Dowiedzia�em si�, �e posiad�o��, kt�r� sobie wybra�y, nale�y do Chestera Radforda. Pan Radford mieszka za granic�, ale uda�o mi si� z nim skontaktowa�. Pozwoli� mi tu zamieszka� i pracowa� w stodole. Przyzna� mi r�wnie� dotacj� z Fundacji Radforda na Rzecz Rozwoju Nauk Przyrodniczych, dzi�ki czemu mog� prowadzi� badania. Woolley zatrzyma� si� przed niewielk� cieplarni�, stoj�c� w bardzo zaniedbanym otoczeniu, i pchn�� skrzypi�ce drzwi. - Oto kolonia wojowniczych mr�wek! Charles Woolley przykl�kn�� i wskaza� ciemn�, baniast� bry��, kt�ra zwisa�a spod sto�u. Poruszy�a si� lekko pod wp�ywem podmuchu powietrza, p�yn�cego z otwartych drzwi. Jakby kto� dmuchn�� w futro, pomy�la� Jupiter. Bry�� stanowi�y kot�uj�ce si� mr�wki, poprzyczepiane jedna do drugiej. - Tfu, ale paskudztwo. - Pete wzdrygn�� si� z obrzydzenia. - Fascynuj�ce, prawda? - zachwyca� si� Woolley. - I zupe�nie niepodobne do innych drapie�nych mr�wek, kt�re widzia�em. Pewnie nowy podgatunek, jaki� mutant. Szukam odpowiedzi na pytania, od jak dawna tu s�, sk�d przysz�y i dok�d si� udadz�. Hans popatrzy� z obaw� na mas� niewielkich stworzonek. - Lepiej ju� chod�my - zaproponowa�. - Pan Jones mo�e si� zjawi� lada moment. Opu�ci� cieplarni�, a po chwili to samo zrobili ch�opcy. Id�c skrajem pola, przedzierali si� przez krzaki, porastaj�ce wzg�rze, i kierowali w stron� Skalistego Brzegu. Jupiter raz si� obejrza�. Woolley sta� obok p�otu, ogradzaj�cego pole kukurydzy, i patrzy� w �lad za swoimi niedawnymi go��mi. Strach na wr�ble r�wnie� zdawa� si� ich obserwowa� pustym spojrzeniem tr�jk�tnych oczek. U�miecha� si� przy tym gro�nie. - Dziwny facet - stwierdzi� Pete. - Naprawd� ma kota na punkcie mr�wek. - To mog� zrozumie� - powiedzia� Jupiter. - Bardziej zastanawia mnie fakt, dlaczego powa�ny naukowiec wzi�� mnie za o�ywionego stracha na wr�ble! ROZDZIA� 3 Nieznajomi wkraczaj� do akcji Wiem tylko, �e st�d jest prawie dziesi�� kilometr�w do skr�tu w Skalisty Brzeg, a droga prowadzi g��wnie pod g�r� - powiedzia� Pete. - Jaki jest sens peda�owa� tam w takim skwarze jedynie po to, by jeszcze raz popatrze� na stracha na wr�ble? Rozmowa mia�a miejsce kilka godzin po przygodzie, kt�ra spotka�a ch�opc�w w posiad�o�ci Radforda. Jupiter, Pete i Bob siedzieli w boksie w kawiarni �Nadmorska� i zajadaj�c lody, omawiali poranne zdarzenia. Jupe w�a�nie poinformowa� koleg�w, �e wymiga� si� od kolejnej wyprawy po zakupy w g�rskiej chacie, poniewa� wola�by wr�ci� na dziwne pole. Pete i Bob przyj�li zmian� plan�w z umiarkowanym entuzjazmem. - Naprawd� nie dr�czy was ciekawo��? - spyta� z wyrzutem Pierwszy Detektyw. - Nie chcecie bli�ej pozna� z�owieszczego stracha na wr�ble? - To tylko k��b starych ga�gan�w, a nie �aden z�owieszczy strach - stwierdzi� lekcewa��co Pete. - No dobrze, to dlaczego Charles Woolley s�dzi�, �e zobaczy� na wzg�rzu �ywego stracha na wr�ble? - dopytywa� si� Jupiter. - Dlaczego mnie zaatakowa�? - Moim zdaniem doszukujesz si� wielkiej tajemnicy tam, gdzie jej nie ma - powiedzia� Bob. - Woolley po prostu zez�o�ci� si�, i tyle. Jupiter potrz�sn�� g�ow�. - To ma�o przekonywaj�ce wyja�nienie - odpar�. - Incydent by� zbyt b�ahy, by m�czyzna a� tak si� zdenerwowa�. Kto by tam naprawd� dostawa� sza�u z powodu kilku przechodni�w, kt�rych przy�apa� na w�asnym terenie? Woolley trzyma� w r�ku skalny od�amek. Gdyby mnie uderzy�, m�g�by mi z�ama� szcz�k�. Poza tym nie zrobi� na mnie wra�enia furiata. Kiedy si� zorientowa�, z kim ma do czynienia, natychmiast si� uspokoi�. By� taki w�ciek�y tylko w�wczas, gdy my�la�, �e jestem strachem na wr�ble. Przypomnijcie sobie, �e nazwa� mnie przekl�t� szmat�! Dosy� dziwne okre�lenie. Gdyby nawymy�la� mi od intruz�w czy z�odziei, nie zwr�ci�bym na to wi�kszej uwagi. Potem, kiedy mnie przeprasza� za napa��, wyja�ni�, �e wzi�� mnie za stracha na wr�ble. - Jeste� za gruby na stracha - zachichota� Pete. Przy kontuarze, kt�ry bieg� wzd�u� jednego z bok�w kawiarni, siedzia� m�ody m�czyzna, ubrany w ciemne spodnie oraz koszul� z kr�tkimi r�kawami, i popija� kaw�. Po ostatnich s�owach Pete'a odwr�ci� si� w stron� sali i popatrzy� na Jupitera. - Jeste� r�wnie� zbyt muskularny i za niski - uzupe�ni�. Trzej ch�opcy ze zdumieniem spojrzeli na nieznajomego. M�czyzna chwyci� fili�ank� z kaw� i podszed� do ich stolika. Pete przesun�� si�, by zrobi� mu miejsce w boksie. - Mam nadziej�, �e m�wicie o tym strachu z D�bowego Kanionu - powiedzia� nieznajomy. - Tym, kt�ry spaceruje wok� posiad�o�ci Radforda. Nie zni�s�bym, gdyby na �wiecie by�o wi�cej w�druj�cych strach�w na wr�ble! - Naprawd� pan uwa�a, �e on mo�e chodzi�? - spyta� Jupe. M�czyzna pokiwa� g�ow�. By� uradowany, �e uda�o mu si� wywo�a� sensacj�. - Widzia�em go - powiedzia�. - Nazywam si� Larry Conklin. Pracuj� dla firmy, kt�ra produkuje, instaluje i konserwuje urz�dzenia antyw�amaniowe. Zainstalowali�my takie urz�dzenie w Muzeum Mosby'ego przy D�bowym Kanionie. - Znam to miejsce. - Jupiter pokiwa� g�ow�. - Fantastyczne, prawda? - zauwa�y� Larry Conklin. - S�ysza�em, �e stary milioner Mosby, kt�ry wybudowa� ten dom, pragn��, aby by� on pot�niejszy ni� forteca. Mia� racj�. To przecie� prawdziwa galeria malarstwa. Wisz� tam obrazy mistrz�w z ca�ego �wiata. Co najmniej raz w tygodniu sprawdzamy, czy nasz wspania�y system alarmowy dzia�a bez zarzutu. - Ale co z tym strachem na wr�ble? - chcia� wiedzie� Jupiter. - Ach, prawda. Pewnego wieczoru, mniej wi�cej tydzie� temu, skontrolowa�em urz�dzenie alarmowe w muzeum i kiedy wsiada�em ju� do samochodu, by wraca� do miasta, zobaczy�em stracha na wr�ble. Przemyka� obok domu Radforda, kt�ry znajduje si� na wzg�rzu dok�adnie po drugiej stronie drogi. Strach mign�� mi jedynie przez chwil�, gdy� zbieg� na d� i znikn��. Larry Conklin zamilk�; powoli s�czy� kaw�. - I co dalej? - dopytywa� si� Jupiter. - Nic - odpar� Conklin. - Pomy�la�em, �e co� mi si� przywidzia�o. By�o ciemno i wzrok m�g� mi sp�ata� figla. Sta�em nieruchomo i pr�bowa�em odtworzy� w my�lach ca�� scen�. No dobrze, powiedzmy, �e widzia�em �ywego stracha na wr�ble. To jeszcze nie pow�d, by dzwoni� do drzwi muzeum i wszystkim o tym rozpowiada�. Ludzie pomy�leliby, �e mam nie po kolei w g�owie. - No jasne - wtr�ci� si� Pete. - Ucieszy�em si� wi�c, gdy us�ysza�em wasz� rozmow� - zako�czy� Conklin i spojrza� na Jupitera. - Czyli kto� wzi�� ciebie za stracha na wr�ble, tak? Wcale nie jeste� do niego podobny. - Szed�em przez pole kukurydzy i cz�owiek, kt�ry si� pomyli�, nie widzia� mnie dok�adnie. - Oczywiste - mrukn�� Conklin. - Jak wygl�da� pa�ski strach na wr�ble? - spyta� Bob. Conklin z namys�em zmarszczy� czo�o. - No c�, by� �redniego wzrostu. Metr siedemdziesi�t, mo�e siedemdziesi�t pi��. Szczup�y. Ubrany w czarny kapelusz i jasn� kurtk�. Nie rozpozna�bym rys�w twarzy; jawi�a mi si� jako jedna plama. Z r�kaw�w wystawa�a mu s�oma. Po tym pozna�em, �e to strach na wr�ble. Conklin doko�czy� pi� kaw� i wsta�. - Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy i wam r�wnie� radz� tego nie robi�. Co� mnie niepokoi w tej historii. Lepiej po prostu zapomnie� o wszystkim. Ch�opcy nic na to nie odpowiedzieli. Conklin opu�ci� kawiarni�. Jupiter z figlarnym b�yskiem w oku popatrzy� na przyjaci�. - Naprawd� chcecie zapomnie� o ca�ej sprawie? - Jasne. Ale i tak nam na to nie pozwolisz - domy�li� si� Pete. - Dlatego si� zbierajmy. Czeka nas d�uga jazda na pole na wzg�rzu. Ch�opcy wydostali rowery ze stojak�w przed kawiarni� i po chwili jechali na p�noc nadbrze�n� szos�. Potem skr�cili w D�bowy Kanion, mozolnie pokonuj�c coraz bardziej strom� drog�. Pete pierwszy dotar� do miejsca, w kt�rym szlak si� rozwidla�, wi�c zatrzyma� si�, by poczeka� na przyjaci�. - Czy wybierzemy skr�t przez pole, tak jak rano? - spyta�, gdy Jupiter i Bob do��czyli do niego. - Wola�bym ju� dzi� nie denerwowa� wi�cej doktora Woolleya - odpar� Pierwszy Detektyw. - Popatrzcie, czy ta dr�ka, przecinaj�ca posiad�o�� Radforda, nie doprowadza przypadkiem do pola kukurydzy? - Je�li p�jdziemy dr�k�, mo�emy prawie tak samo zirytowa� doktora Woolleya, jakby�my �azili po polu - zauwa�y� Bob. - Przynajmniej nie b�dziemy wygl�dali jak skradaj�cy si� intruzi - uzna� Jupiter. Poprowadzi� przyjaci� do miejsca, w kt�rym nie brukowany trakt przecina� ziemi� Radforda. Wida� st�d by�o usytuowan� w po�owie wzg�rza stodo��-laboratorium Woolleya, a nieco wy�ej, po lewej stronie, cieplarni�, daj�c� schronienie kolonii drapie�nych mr�wek. Za cieplarni� r�s� w poprzek wzg�rza rz�d eukaliptus�w. Polna droga ko�czy�a si� tu� przy drzewach. Powy�ej sta� okaza�y bia�y dom w kszta�cie litery L, z dachem pokrytym czerwon� dach�wk�. W rogu, utworzonym przez dwa skrzyd�a domu, znajdowa� si� basen. Ca�� posiad�o�� otacza�y g�adkie, aksamitne trawniki. Naprzeciwko eleganckiej rezydencji, po drugiej stronie D�bowego Kanionu, sta�a pozbawiona okien, betonowa budowla o dziwnym kszta�cie. - Dom Mosby'ego - powiedzia� Pete. - Zwariowany budynek i zwariowane miejsce na muzeum. Kto to widzia�, �eby zak�ada� je na wzg�rzach. - Mosby mieszka� tu za �ycia - odpar� Jupiter. - Wielu bogaczy posiada rezydencje w tej okolicy. Budynek jest przynajmniej funkcjonalny. Skoro mie�ci si� tam wielka kolekcja dzie� sztuki, brak okien stanowi zalet� domu. Dzi�ki temu jest on ca�kowicie bezpieczny. - Ale za to koszmarnie brzydki - wtr�ci� Bob. - Za�o�� si�, �e Radfordowie wpadli w sza�, gdy go budowano. Ch�opcy prowadzili rowery pokryt� kurzem drog� w stron� eukaliptus�w. Milczeli. Ka�dy z nich mia� przed oczyma Charlesa Woolleya, kt�ry rankiem bieg� ku nim w�ciek�y, ciskaj�c gro�bami. Dotarli do kolonii drzew, sk�d zobaczyli stracha na wr�ble i pole kukurydzy. Zostawili rowery i podeszli do p�otu ogradzaj�cego pole. Przyjrzeli si� z bliska strachowi. By� bez n�g; podtrzymywa� go kij przybity do sztachety. Drugi kij, przymocowany pod k�tem prostym do pierwszego, udawa� ramiona. Strach mia� na sobie czarny kapelusz, sp�owia�� sztruksow� kurtk�, kt�rej r�kawy wypchano s�om�, i szare robocze r�kawice. G�ow� zrobiono mu z wype�nionego s�om� jutowego worka. Mia� namalowane czarne tr�jk�tne oczka i czarn� kresk� ust. Usta te u�miecha�y si� krzywo do patrz�cego. - Nie m�g�by chodzi� - o�wiadczy� Jupiter. - Wykluczone. Ch�opcy us�yszeli, �e kto� oddycha ci�ko. Rozejrzeli si� doko�a. W eukaliptusowym lasku sta�a na �cie�ce jaka� kobieta. Na pierwszy rzut oka wygl�da�a, jakby przed chwil� zesz�a z plakatu, reklamuj�cego luksusowe wyroby. Mia�a szczup�� twarz o arystokratycznych rysach. Ubrana by�a z niedba�� elegancj� w b��kitne jedwabne spodnie i bluz� z drukowanego jedwabiu. Z bliska jednak wida� by�o sp�owia�e jasne w�osy, �ci�gni�te rysy twarzy i wystraszone oczy. Kobieta z uwag� wpatrywa�a si� w ch�opc�w. - Co� ty powiedzia�? - spyta�a Jupitera. - Powiedzia�em... - zacz�� �mia�o Jupe, ale wnet zamilk�. Zda� sobie spraw�, �e gdyby powt�rzy� o�wiadczenie, i� strach na wr�ble nie mo�e chodzi�, zabrzmia�oby to �miesznie, a Pierwszy Detektyw nienawidzi� uczucia �mieszno�ci. - Powiedzia�e�, �e to nie mog�oby chodzi� - przypomnia�a kobieta podniesionym g�osem. S�ycha� w nim by�o nuty histerii, jakby nieznajoma z trudem kontrolowa�a swoje reakcje. - Co wiesz o tym strachu na wr�ble? - Naprawd� nic - odpar� Jupiter. - W miasteczku spotkali�my m�czyzn�, kt�ry opowiada�, �e widzia� w tej okolicy spaceruj�cego stracha. Historia wyda�a nam si� do�� dziwna, wi�c zjawili�my si� tu, by si� rozejrze� i na w�asne oczy przekona�, o co chodzi. - Jaki� cz�owiek widzia� stracha na wr�ble? - spyta�a z o�ywieniem kobieta. - Kim jest ten cz�owiek? Gdzie mo�na go znale��? Jupiter zawaha� si�, nim udzieli� odpowiedzi. Larry Conklin pracowa� dla firmy odpowiedzialnej za bezpiecze�stwo Muzeum Mosby'ego. Jak zareagowaliby jego prze�o�eni, gdyby dotar�o do nich, �e podw�adny opowiada dziwne historyjki o w�druj�cym w ciemno�ciach strachu na wr�ble? - Pyta�am o co� - przypomnia�a nieznajoma. - To by� jaki� obcy przechodzie� - odpar� Jupiter. - Powiedzia�, �e widzia� stracha na wr�ble, przemykaj�cego w pobli�u domu Radforda. - Wiedzia�am! - krzykn�a kobieta i za�mia�a si� histerycznie. - Naprawd� jest tu w�druj�cy strach na wr�ble! On istnieje! Mam �wiadka! Zakry�a d�o�mi twarz i wybuchn�a p�aczem. ROZDZIA� 4 Szalona kobieta Trzej przyjaciele przygl�dali si� ze zdumieniem szlochaj�cej kobiecie. Nie wiedzieli, co robi�. Na szcz�cie nieznajoma szybko si� uspokoi�a. - Przepraszam - powiedzia�a zak�opotana. - Pewnie my�licie, �e zwariowa�am. W ko�cu wszyscy tak uwa�aj�. Ale to nieprawda. Strach na wr�ble rzeczywi�cie kr�ci si� w tej okolicy. Jupiter sceptycznie popatrzy� na beznogie straszyd�o. - Oczywi�cie mo�e nie ten - zgodzi�a si� kobieta - tylko jaki� inny, kt�ry wygl�da podobnie. - S�dzi pani, �e strach ma brata bli�niaka? - Jupiter u�miechn�� si� p�g�bkiem. - Czy to nie wszystko jedno? - odrzek�a nieznajoma. - Wa�ne, �e kto� go widzia�. Czy mogliby�cie uda� si� ze mn� do domu? Chcia�abym, �eby�cie powiadomili pani� Chumley, �e nie wymy�li�am ca�ej tej historii. - C�, niewiele mamy do powiedzenia - stwierdzi� Jupiter. - Wobec tego wyno�cie si� st�d - rozkaza�a kobieta ostrym tonem. - Co wy tu w og�le robicie? To nie wasz interes. - Ma pani racj� - odpar� zupe�nie nie zmieszany Jupiter. - Niemniej jednak w�druj�cy strach na wr�ble to ciekawa zagadka, a my bardzo je lubimy. Po czym wyj�� z portfela wizyt�wk� i wr�czy� j� nieznajomej. TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews - Nic z tego nie rozumiem - powiedzia�a kobieta. - Jeste�my prywatnymi detektywami - wyja�ni� Jupiter. - Niemo�liwe! - A jednak to prawda - o�wiadczy� Pierwszy Detektyw powa�nym, doros�ym tonem, kt�ry przybiera�, gdy chcia�, by traktowano go serio. - Znaki zapytania na naszej wizyt�wce �wiadcz� o tym, �e fascynuje nas nieznane. W dodatku nie uwa�amy niczyich pomys��w za kompletnie bez sensu, dop�ki sami nie zbadamy sprawy. Dzi�ki temu z powodzeniem dali�my sobie rad� z przypadkami, kt�re wprawi�y w zak�opotanie bardziej stereotypowo my�l�cych wywiadowc�w. - Wierz� w wasze dobre intencje - powiedzia�a kobieta. - W porz�dku, jestem gotowa wam zap�aci�. Chod�cie ze mn� do domu i poinformujcie pani� Chumley, �e strach naprawd� chodzi, a na pewno nie po�a�ujecie. Jupiter popatrzy� na przyjaci�. - Nie chcemy pieni�dzy za to, �e powt�rzymy jedynie czyj�� opowie��, prawda, ch�opcy? - Jasne - popar� go Bob. - No wi�c chod�cie za mn� - poprosi�a kobieta. Ruszy�a �cie�k� w stron� domu, Trzej Detektywi za ni�. - Kim jest pani Chumley? - spyta� Pete. - Niegdy� by�a osobist� sekretark� mojej matki, a teraz dogl�da nam domu - wyja�ni�a nieznajoma. - Nazywam si� Letycja Radford i mieszkam tutaj. To znaczy pomieszkuj� od czasu do czasu, gdy nie przebywam w innych stronach. - I widzia�a pani spaceruj�cego stracha - podsun�� Jupiter. - Kilka razy. Wydaje mi si�, �e on... �e on mnie szuka. O zmroku. Zawsze tylko wtedy. Min�li ju� k�p� drzew i szli przez trawnik. - Nikt wi�cej nie widzia� go na oczy - kontynuowa�a Letycja. - Domownicy uwa�aj�, �e zwariowa�am i wymy�li�am sobie to wszystko. Przystan�a; na jej twarzy malowa� si� l�k i obrzydzenie. - Nienawidz� strach�w na wr�ble i owad�w. Organicznie ich nie znosz�! - Zadr�a�a. - Niewa�ne. Po prostu opowiedzcie pani Chumley to samo, co mi. Mo�e w ko�cu przestanie wysy�a� mnie do psychiatry. Weszli po stopniach na taras przylegaj�cy do posesji Radforda. Ch�opcom zapar�o dech z podziwu na widok ogromnego basenu, kt�ry przedtem dostrzegli z drogi. Obok basenu nakryto st� dla dw�ch os�b. Wok� niego kr�ci� si� ubrany w bia�� marynark� szczup�y m�czyzna o rudawoblond w�osach, sprawdzaj�c, czy wszystko jest w nale�ytym porz�dku. - Gdzie jest pani Chumley, Burroughs? - zapyta�a Letycja Radford. - W swoim pokoju, panienko - odpar� m�czyzna. W jego g�osie s�ycha� by�o brytyjski akcent. - Moja �ona posz�a jej pom�c. Powiedzia�a... - Niewa�ne. Oto i ona. Na tarasie pojawi�a si� s�u��ca w czarnej sukience i bia�ym fartuszku. Popycha�a przed sob� w�zek inwalidzki, na kt�rym siedzia�a mniej wi�cej sze��dziesi�cioletnia kobieta. Siwe w�osy mia�a ufryzowane w loczki, przywi�d�e policzki pokryte r�em. Nogi starszej pani okrywa� zrobiony szyde�kiem we�niany koc. - Witaj, Letycjo! - zawo�a�a. Ciemne, b�yszcz�ce oczy spocz�y na ch�opcach. - Kim s� ci m�odzi ludzie, kochanie? - spyta�a. - Nazywaj� ich Trzema Detektywami, pani Chumley - odpar�a Letycja Radford. Spojrza�a na wizyt�wk�, kt�r� jej da� Jupiter, a potem na niego. - Przypuszczam, �e ty jeste� Jupiterem Jonesem, Pierwszym Detektywem - powiedzia�a. - Zgadza si� - potwierdzi� Jupe. - S�dz�, �e ten muskularny ch�opiec to Pete Crenshaw - ci�gn�a - gdy� okularnik z pewno�ci� jest Bobem Andrewsem, kt�ry prowadzi badania i robi analizy. - Ma pani ca�kowit� racj�. - Bob u�miechn�� si� szeroko. - Spotka�am tych ch�opc�w, gdy obserwowali stracha na wr�ble, kt�rego umie�ci� na p�ocie ten zwariowany Woolley, i wie pani co? - zawo�a�a Letycja Radford. - C� takiego, kochanie? - spyta�a starsza pani, siedz�ca na w�zku inwalidzkim. - Okaza�o si�, �e ch�opc�w zaciekawi�o straszyd�o, gdy� jaki� m�czyzna spotkany w mie�cie powiedzia� im, �e widzia�, jak ten stw�r spaceruje po okolicy! - oznajmi�a Letycja triumfalnym tonem, ale pani Chumley najwyra�niej wys�ucha�a jej rewelacji jedynie z grzeczno�ci. - Proponuj�, �eby ch�opcy zostali z nami na herbatce i opowiedzieli o ca�ym zdarzeniu - podsumowa�a. - Burroughs, m�g�by� przynie�� jeszcze trzy nakrycia? - Oczywi�cie, prosz� pani - odpar� m�czyzna w bia�ej marynarce, po czym wraz ze swoj� �on� opu�ci� taras i uda� si� do domu. Pani Chumley o w�asnych si�ach podjecha�a w�zkiem do stolika. - Powiadacie wi�c, �e spotkali�cie m�czyzn�, kt�ry widzia� biegaj�cego stracha na wr�ble - zwr�ci�a si� do ch�opc�w. - To bardzo ciekawe. Siadajcie i opowiedzcie nam wszystko po kolei. Jupiter zaj�� miejsce obok pani Chumley. - Nas r�wnie� to zaciekawi�o - przyzna�. Nie zd��y� powiedzie� nic wi�cej, gdy� na tarasie niespodziewanie pojawi� si� Charles Woolley. - Co tu si� dzieje? - zapyta�, rzucaj�c oskar�ycielskie spojrzenie w stron� ch�opc�w. - W�a�nie zabierali�my si� do wypicia herbaty, doktorze Woolley - odpar�a zimno Letycja Radford. - Czy chce pan czego� od nas? Woolley zbli�y� si� do stolika. - Ok�amali�cie mnie, opowiadaj�c banialuki o zepsutej ci�ar�wce! - zwr�ci� si� do ch�opc�w. - To by� pretekst, by wedrze� si� do mojego laboratorium i... i... Naukowiec zamilk�, niepewny, co ma dalej powiedzie�. - Co niby mieliby�my robi� w pa�skim laboratorium? - spyta� Jupiter. - Zadzwonili�my stamt�d, i tyle. Prosz� sobie wyobrazi�, �e potem spotkali�my w mie�cie m�czyzn�, kt�ry widzia� w tej okolicy chodz�cego stracha na wr�ble. Okaza�o si�, �e i panna Radford go widzia�a. Powiedzia�a, �e ona jedyna spo�r�d tutejszych mieszka�c�w. Czy to prawda, doktorze Woolley? Charles Woolley nic nie odpowiedzia�, ale jego twarz obla� rumieniec. - Pan te� go widzia�! - krzykn�a Letycja Radford i poderwa�a si� z krzes�a. - Niech si� pan przyzna! - No, faktycznie, co� mi tam mign�o - potwierdzi� zmieszany Woolley. - Tej nocy, kiedy kto� w�ama� si� do mojego laboratorium i wezwa�em policj�. Wydawa�o mi si�, �e dostrzeg�em co� podobnego do stracha na wr�ble. - Ale potem powiedzia� pan, �e by� to po prostu jaki� podejrzany osobnik! - Letycja znowu podnios�a g�os. - Nie chcia�em pani martwi� - odpar� Woolley. - Poza tym mia�em ju� do�� k�opot�w z policj�. Trzeba by�o widzie� min� komendanta Reynoldsa, kiedy przyjecha� z komisariatu w Rocky Beach wraz z dy�urnym oficerem i us�ysza� histori� o strachu na wr�ble, kt�ry w�ama� si� do mojego laboratorium, uderzy� mnie w g�ow� i ukrad� s��j z mr�wkami. - Co� wspania�ego! - za�mia�a si� Letycja Radford. - Komendant uzna� pana za szale�ca. Dlaczego jednak nic mi pan nie powiedzia�? Wszyscy w tym domu uwa�ali, �e to ja jestem wariatk�. Czemu pan milcza�? Jak mo�na by� tak okrutnym? - Mia�em na wzgl�dzie swoj� reputacj� naukowca - odpar� ze z�o�ci� Woolley. - Nie mog� sobie pozwoli� na mieszanie si� w jakie� awantury. Prowadz� powa�ne badania! - Och, tak! - krzykn�a Letycja Radford. - Pa�ska osoba napawa mnie wstr�tem. Obr�ci�a si� na pi�cie i pobieg�a do domu. Pani Chumley odprowadzi�a j� zatroskanym spojrzeniem. - Panie, chro� mnie od historyczek - westchn�� Woolley. - A wy dot�d nie wyja�nili�cie, co tutaj porabiacie - zwr�ci� si� ponownie do ch�opc�w. - Ogl�dali�my stracha na wr�ble - odpar� Jupiter. - Uznali�my, �e warto przyjrze� mu si� z bliska po tym, jak dzisiejszego ranka wzi�� mnie pan za niego. - Rano bezprawnie weszli�cie na m�j teren, a teraz tu w�szycie - rzuci� oskar�ycielskim tonem Woolley. - Skoro podejrzewa nas pan o jakie� niecne zamiary, to czemu nie zadzwoni pan do komendanta Reynoldsa? - podsun�� Bob. - Szef policji nas zna. - Zaraz to zrobi�. Burroughs, b�d� uprzejmy przynie�� mi telefon - poleci� podniesionym g�osem. Po chwili s�u��cy pojawi� si� z aparatem w d�oni. Wetkn�� wtyczk� do gniazdka przy drzwiach, poda� aparat Woolleyowi i ponownie znikn�� we wn�trzu domu. Naukowiec po��czy� si� z komend� policji w Rocky Beach. - Tu doktor Charles Woolley. Dzwoni� z posiad�o�ci Radford�w - oznajmi� lapidarnie. - Trzech ch�opc�w od rana kr�ci si� po moim terenie. Ogl�daj� stracha na wr�ble i zastanawiam si�... Przerwa� na chwil�. - Tak, jeden z nich jest raczej pyzaty - powiedzia� do s�uchawki. Potem znowu zamilk� i popatrzy� na Jupe'a. - Ty jeste� Jupiterem Jonesem? - upewni� si�. Pierwszy Detektyw pokiwa� g�ow�. - Zgadza si�, to Jupiter Jones - poinformowa� naukowiec swego rozm�wc� po drugiej stronie linii. Przez chwil� jeszcze trzyma� s�uchawk� przy uchu, po czym po�egna� si� i zako�czy� rozmow�. - Komendant Reynolds prosi�, aby wam przekaza�, by�cie trzymali si� z dala od sprawy i nie pakowali si� w k�opoty - oznajmi�. - Powiedzia� tak�e, �e jeste�cie nieszkodliwi. Prawd� m�wi�c, nie ma w stosunku do was �adnych zastrze�e�. To raczej mnie nie dowierza. Nagle w g��bi domu rozleg� si� przera�liwy krzyk. Wysoki, dr��cy g�os wibrowa� w ca�ym pomieszczeniu. - Wielkie nieba! To Letycja! - zawo�a�a pani Chumley. - Co si� znowu sta�o? ROZDZIA� 5 Powa�ny szok Woolley i Trzej Detektywi wbiegli na g�r� i zastali Letycj� Radford skulon� przy �cianie w korytarzu. - Mr�wki! - krzycza�a, wskazuj�c na drzwi. - Tam s� miliony mr�wek! - Dobry Bo�e - westchn�� Woolley. Wszed� do przytulnej, niewielkiej bawialni, tu� za nim wpadli ch�opcy. Za pokoikiem mie�ci�a si� du�a, kwadratowa sypialnia, w kt�rej sta�o olbrzymie �o�e z baldachimem, a na nim rzeczywi�cie roi�y si� setki mr�wek. Woolley stan�� w miejscu i z namys�em wpatrywa� si� w niewielkie stworzonka. - Pani Burroughs, p�yn na owady! Szybko! - krzycza�a z p�pi�tra Letycja Radford. - Czy to mog� by� pa�skie utracone okazy? - spyta� Jupe. Woolley zrobi� kilka krok�w w stron� �o�a i uwa�nie przyjrza� si� mr�wkom. - Tak, z ca�� pewno�ci� - potwierdzi�. - Co tu si� dzieje? - us�yszeli z ty�u krzepki g�os. Ch�opcy odwr�cili si�. W drzwiach sypialni pojawi�a si� pani Burroughs z pojemnikiem sprayu na owady w d�oni. Tu� obok niej kr�ci�a si� Letycja Radford. - Panienka b�dzie uprzejma si� odsun�� - poprosi�a pani Burroughs. - Zaraz si� zajm� tymi paskudnikami. Ta rzeczowa kobieta wnios�a ze sob� do pokoju pogodn�, zdrow� atmosfer�. Zakrz�tn�a si� energicznie i zacz�a pryska� mr�wki p�ynem owadob�jczym. - Niech si� panienka ju� nie martwi - poradzi�a Letycji Radford. - Zaraz uprz�tniemy te wstr�tne stworzonka, zmieni� po�ciel i wszystko b�dzie czy�ciutkie, jakby nigdy nic. - To pa�ska wina! - Letycja oskar�ycielskim tonem zwr�ci�a si� do Woolleya. - W tym domu nigdy nie by�o �adnych owad�w, dop�ki pan si� nie zjawi� z tymi swoimi aparatami, s�ojami, rurkami i... - Moja droga Letycjo - odpar� Woolley - mr�wki by�y na tym wzg�rzu, zanim w og�le ktokolwiek o mnie tu s�ysza�. A co do tego, �e przysz�y do domu... - Zosta�y przyniesione - poprawi� Jupiter. - Same si� tu nie znalaz�y. Schyli� si� i wydoby� wystaj�cy spod ��ka s��j. - Czy to pa�ski? - spyta� Woolleya. Naukowiec pokiwa� g�ow�. - Wygl�da jak ten, kt�ry zabra� strach na wr�ble. - A wi�c mamy stracha-z�odzieja! Coraz lepiej. Ten przypadek naprawd� zaczyna by� ciekawy - Jupiter roze�mia� si� rado�nie. - Z czego tu si� cieszy�! - krzykn�a rozz�oszczona Letycja. Na jej bladych policzkach wykwit�y czerwone plamki. - A w og�le to wyno�cie si� st�d! Pan tak�e - zwr�ci�a si� do Woolleya. - Zabieraj pan te straszne mr�wki i zejd� mi pan z oczu. Wieczorem dzwoni� do mojego brata. Jutro pana tu nie b�dzie. - No ju� dobrze, dobrze. - Pani Burroughs uspokaja�a pann� Radford tonem, jakim przemawia si� do rozkapryszonego dziecka. Odstawi�a p�yn na owady, zrolowa�a prze�cierad�o i zawin�a w nie martwe mr�wki, po czym wr�czy�a tobo�ek Woolleyowi. - Ju� niech pan st�d idzie i zabiera to ze sob� - powiedzia�a. - P�niej si� wywiemy, kto si� za tym kryje. Woolley potulnie zabra� pakunek i wyszed� z pokoju. Trzej Detektywi ruszyli za nim. Kiedy znale�li si� w holu na dole, naukowiec popatrzy� na ch�opc�w smutnym wzrokiem. - Wygl�da na to, �e nici z waszej sprawy. Oby to samo nie spotka�o moich bada�. Letycja zawsze znajdzie jaki� pretekst, by pozby� si� kogo� ze swojego domu. Gdy tylko troch� och�onie, na og� zapomina, o co jej chodzi�o. Przekonamy si�, czy naprawd� zadzwoni wieczorem do brata. Naukowiec wzruszy� ramionami i frontowymi drzwiami opu�ci� dom, nios�c pod pach� prze�cierad�o pe�ne nie�ywych mr�wek. Ch�opcy poszli na taras. Pani Chumley ci�gle tam by�a. Popija�a herbat�, tak nieporuszona, jakby inwazja drapie�nych mr�wek by�a codziennym wydarzeniem. Detektywi poinformowali j�, �e niestety nie mog� zosta� na herbatce. Pani Chumley z grzeczno�ci wyrazi�a ubolewanie i po�egna�a ch�opc�w. Wr�cili do Rocky Beach akurat na kolacj�. Dopiero nast�pnego ranka podczas spotkania w warsztacie Jupitera mieli okazj� porozmawia� o dziwnych wydarzeniach minionego dnia. W rogu sk�adu z�omu Jones�w, oddzielonym od reszty podw�rza stosem rupieci, mie�ci� si� warsztat Jupitera. W tym prowizorycznym pomieszczeniu, zabezpieczonym od deszczu daszkiem, biegn�cym wok� ca�ego terenu sk�adu, znajdowa�a si� prasa drukarska, kt�r� Jupiter z�o�y� z r�nych dziwnych cz�ci zebranych w sk�adzie. By�y tam r�wnie� tokarka, pi�a ta�mowa, wiertarka i st� stolarski. Kiedy Pete i Bob przyszli do warsztatu. Jupiter siedzia� na obrotowym krze�le i wpatrywa� si� w jaki� nieokre�lony punkt. - My�lisz o tym strachu na wr�ble? - spyta� Bob. - A wy nie? - zdziwi� si� Pierwszy Detektyw. - Jasne, �e tak. I o mr�wkach. Kto m�g�by wpa�� na pomys�, by je ukra�� z laboratorium i w�o�y� kobiecie do ��ka? - Ten, kto jej nie lubi - powiedzia� Pete. - A to nie jest takie trudne, bo panna Radford ma raczej niemi�e usposobienie. Pete zamilk�. �wiate�ko zainstalowane ponad pras� drukarsk� miga�o bez przerwy, co oznacza�o, �e w Kwaterze G��wnej dzwoni telefon. Kwatera G��wna m�odych detektyw�w mie�ci�a si� w starej przyczepie kempingowej, ustawionej niedaleko warsztatu Jupitera. By�a ukryta przed ciekawskimi oczyma pod stert� nikomu niepotrzebnych materia��w budowlanych i z�omu. Wuj Tytus podarowa� j� ch�opcom, by mogli urz�dzi� w niej klub, a potem ca�kiem o tym zapomnia�. Trzej Detektywi pilnie uwa�ali, by mu o przyczepie nie przypomnie�. - Aha - mrukn�� Jupiter na widok migaj�cego �wiate�ka. - Spodziewa�em si� dzi� rano telefonu. Pete stan�� za pras� drukarsk� i zdj�� �elazn� krat�, kt�ra zakrywa�a wej�cie do karbowanej rury. Wczo�ga� si� do rury wy�o�onej kawa�kami starej wyk�adziny dywanowej, a za nim pozostali ch�opcy. Przej�cie, kt�re pokonywali, jedno z kilku sekretnych wej�� do ukrytej przyczepy, zwane by�o Tunelem Drugim. Bieg� on pod kilkoma zardzewia�ymi �elaznymi belkami i doprowadza� bezpo�rednio do wej�cia do Kwatery, umieszczonego tu� pod jej pod�og�. Pete popchn�� ruchom� klap� i wdrapa� si� do biura Trzech Detektyw�w. Telefon ci�gle dzwoni�. Pete podni�s� s�uchawk�, przez chwil� w milczeniu trzyma� j� przy uchu, po czym u�miechn�� si� szeroko. - Nie, m�wi Pete - powiedzia� - ale Jupiter te� tu jest, podobnie Bob. Znowu s�ucha� swego rozm�wcy. Na koniec powiedzia�: �zobacz�, i nakry� mikrofon d�oni�. - Zgadnijcie, kto dzwoni? - spyta�. - Letycja Radford - odpar� Jupe. - Chce, aby�my pomogli jej znale�� prze�ladowc�, kt�ry n�ka j� w przebraniu stracha na wr�ble i w�o�y� jej do ��ka mr�wki. - Nawet geniusz mo�e si� pomyli� - oznajmi� rado�nie Pete. - Dzwoni Charles Woolley i to on pragnie nas wynaj��, by�my odkryli, kto prze�laduje Letycj�. Chcia�by si� z nami spotka�. Nasz numer telefonu otrzyma� od komendanta Reynoidsa. - Wspaniale! - zawo�a� Jupe. -Jednak b�dziemy rozwi�zywa� t� spraw�. Ja id�, a ty, Bob? Bob poki