8394
Szczegóły |
Tytuł |
8394 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8394 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8394 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8394 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Adam Synowiec
POWR�T Z PRZESIADK�
JAJO
- To, co FBI m�wi o McCormacku, g�wno nas obchodzi! Jeste�my niezale�nym
pismem i b�dziemy prezentowa� tylko nasze pogl�dy. Je�li ci si� to nie podoba,
Wharton,
poczytaj sobie �Looka�! - M�czyzna przy biurku ze z�o�ci� w oczach rzuci�
s�uchawk� na
wide�ki i wr�ci� do przegl�dania dzisiejszego wydania �World Herald News�. Pod
du�ym
artyku�em o planach senatora McCormacka, opatrzonym jego zdj�ciem, zauwa�y�
obwiedzione ramk� doniesienia agencyjne o kl�skach �ywio�owych w r�nych
cz�ciach
�wiata. Trz�sienie ziemi w Japonii, Chinach, Grecji i Australii, nowe wybuchy
wulkan�w na
Islandii i w Stanach Zjednoczonych, tajfun na Hawajach, pow�d� we Francji i
Indiach.
U�miechn�� si� pod nosem i przewr�ci� stron�.
W uchylonych drzwiach ukaza�a si� g�owa Pearce�a, szefa dzia�u reporterskiego. W
z�bach trzyma� nieod��czn� fajk� i oczywi�cie nie raczy� jej wyj��.
- Hej cz�owieku, naczelny nas wzywa! Sko�cz czyta� i chod�. - M�czyzna przy
biurku popatrzy� na niego przeci�gle i nie ruszy� si� z miejsca. Z korytarza
dochodzi�
w�ciek�y stukot maszyn do pisania i dzwonki teleks�w.
- Stary, przecie� m�wi� do ciebie! Nie s�yszysz, do cholery...
- Nie rozumiem, co m�wisz. Wyci�gnij ten komin z g�by i powt�rz raz jeszcze.
Pearce pokr�ci� g�ow� z dezaprobat� i na moment odj�� fajk� od z�b�w.
- Dobra, ju� dobra, odchrza� si� wreszcie od mojego palenia. Tydzie� temu
rzuci�e�
papierosy i teraz podej�� do ciebie nie mo�na. Chod� ju�, bo Wallace b�dzie si�
piekli�...
Redaktor naczelny �World Herald News� ku zaskoczeniu obu dziennikarzy powita�
ich z promiennym u�miechem na ustach. Wytoczy� si� nawet zza wielkiego biurka i
wbrew
regule zaprosi� do zaj�cia miejsc, w fotelach pod oknem.
- Robinsky, narobi�e� strasznego zamieszania tym swoim tekstem o McCormacku.
Wharton powiedzia�, �e urwie ci... no wiesz co?!
- Wiem, do mnie r�wnie� dzwoni�.
- Mia�em te� sygna�y z Pentagonu, Biura Federalnego i Kongresu. Wyzywaj� ci� od
zawszonych komunist�w, zidiocia�ych pismak�w, wrog�w ustroju i tak dalej -
Wallace
zaciera� r�ce z rado�ci i grymas zadowolenia nie schodzi� mu z twarzy.
- Dla gazety to dobrze, ale ty mo�esz si� z tego tym razem nie wywin��. Ujaj�
ci� i
stracimy zdolnego dziennikarza...
- Nic mi nie zrobi�. Spokojna g�owa! Dwa miesi�ce temu, jak rozpracowa�em
Brighton Industrial Company, wrzeszczeli tak samo. - Robinsky ze spokojem na
twarzy wyj��
zapa�k� z pude�ka Pearce�a i w�o�y� j� do ust. - Zreszt� ch�opakom z dzia�u
reporterskiego te�
si� powinno oberwa�. Pod apel McCormacka, wzywaj�cy do zaprzestania
do�wiadczalnych
wybuch�w j�drowych pod ziemi�, wod� i w atmosferze, wrzucili informacje o
kl�skach
�ywio�owych na �wiecie. To tamtych rozw�cieczy�o do reszty.
- Dobra. Damy temu na razie spok�j. Mam dla ciebie nast�pn� spraw�. Nasz
cz�owiek
z zachodniego wybrze�a doni�s� o tym wczoraj. W Seattle jaki� domoros�y astronom
wykry�
dziwn� rzecz na niebie. Podobno co� wielkiego zbli�a si� z Kosmosu. Pr�bowa�
informacj�
pu�ci� do gazet lokalnych, ale kto� go umiej�tnie zablokowa�... Do kro�set!
M�g�by� wyj�� t�
zapa�k� z ust, jak do ciebie m�wi�! - Robinsky od d�u�szego czasu maltretowa�
drewienko z
siarkowym �ebkiem, nie zdaj�c sobie nawet z tego sprawy. Pearce wyszczerzy�
triumfalnie
z�by i mrugn�� porozumiewawczo do kolegi.
- Zapal sobie, jak musisz, a nie gry� mi tego �wi�stwa...
- On nie pali od siedmiu dni! - z�o�liwie napomkn�� Pearce, ale zaraz umilk�,
kopni�ty
pod sto�em w kostk�.
- To niech sobie chrupie fistaszki! Wracam do sprawy. Pojedziesz i zbadasz
wszystko
na miejscu. To mo�e by� plotka, ale kto wie?! Je�li kto� k�adzie �ap� na takiej
�og�rkowej�
informacji... Dobra, ludzie lubi� sensacje, zawsze co� ci z tego wyjdzie!
- A ja? - Pearce mia� g�upi� min�, bo nie wiedzia�, po co go wezwano.
- Ty i twoje ch�opaki postaracie si� dowiedzie� jak najwi�cej tu na miejscu.
Uruchomicie naszych informator�w w biurze prasowym Bia�ego Domu, obstawicie
wojsko i
naukowc�w. A teraz do roboty!
Dom Iry Blumfelda znajdowa� si� poza miastem, wysoko w g�rach, Robinsky w
godzin� dojecha� na miejsce wynaj�tym fordem. Zaparkowa� pod ogrodzeniem,
trzasn��
drzwiami i narzucaj�c kurtk� nacisn�� guzik domofonu. Dwa wielkie brytany
ha�asowa�y
przera�liwie tu� za furtk�.
- Kto tam?! - us�ysza� w g�o�niku. - Nie chc� z nikim rozmawia�! To, �e
pods�uchujecie moje rozmowy telefoniczne i nie pozwalacie mi rusza� si� z
miasta, nie zmusi
mnie do przyj�cia waszych warunk�w. Jeszcze raz powtarzam, �e wszystkie zdj�cia
s�
prawdziwe...
- Nazywam si� Robinsky. Dzwoni�em do pana.
- Przepraszam. My�la�em, �e to znowu oni. Zaraz zabior� psy. - Gdzie� z ty�u
domu
rozleg� si� skrzyp otwieranych drzwi i jaki� stary g�os zawo�a�: �Dick, Kuttner,
do nogi!� Psy
uspokoi�y si� i pobieg�y wolno do pana.
- Mo�e pan wej�� - zabrzmia�o z domofonu. - Furtka otwarta.
Blumfeld by� wysokim m�czyzn� o wygl�dzie niemieckiego arystokraty. Opr�cz
nazwiska nic nie wskazywa�o na jego �ydowskie pochodzenie. Jego laska rytmicznie
postukiwa�a o drewnian� pod�og�, gdy prowadzi� Robinskiego do swojego gabinetu.
Podpiera�a sztywn�, chor� nog�.
- To dziwne, �e przepu�cili pana do mnie. Policja blokuje m�j dom od tygodnia.
Pozwalaj� mi wyje�d�a� tylko po prowiant. Niech pan poka�e jak�� legitymacj�.
Naprawd�
jest pan dziennikarzem?!
- �World Herald News�. Wschodnie wybrze�e - Robinsky rzuci� kart�
identyfikacyjn�
na st�. - Dlaczego pan pyta?! Boi si� pan dziennikarzy?!
Blumfeld uwa�nie studiowa� legitymacj� i ogl�da� zdj�cie, por�wnuj�c je z
fizjonomi�
dziennikarza. Uspokaja� si� powoli, cho� twarz mia� nadal napi�t� i nerwowo
�ciska� r�czk�
bambusowej laski.
- Nie boj� si� dziennikarzy. Boj� si� ich! - machn�� r�k� w stron� okna. -
Zreszt� jest
pan pierwsz� osob�, kt�ra z w�asnej woli chce napisa� o moim odkryciu.
Telefonowa�em do
okolicznych gazet, ale �adna nic na ten temat nie wydrukowa�a. Wygl�da na to, �e
oni boj�
si� mnie.
- Ja wydrukuj�! Zobaczy pan... Mo�e mi pan wierzy�...
- No i co z tego, �e panu uwierz�?! To ludzie, wszyscy ludzie powinni uwierzy� i
ba�
si� nieodgadnionego. Ta male�ka kropka, kt�r� sfotografowa�em tydzie� temu, ju�
wtedy
wygl�da�a. z�owieszczo. Gdy wywo�ywa�em zdj�cia, poczu�em, �e tak wygl�da
�mier�...
Robinsky nachalnie wpatrywa� si� w oczy starego cz�owieka. Twarz mia�
nieruchom�,
spokojn�. Nie chcia� da� pozna� po sobie, jak przyjmuje s�owa Blumfelda. To
mog�oby
sp�oszy� rozm�wc�. Najwa�niejsze, to m�wi�. Du�o m�wi�, du�o pyta�, stwarza�
atmosfer�
zrozumienia, zdobywa� coraz wi�cej informacji. Male�ka dioda wmontowana w
cyferblat
zegarka dziennikarza pulsowa�a czerwieni� w rytm g�osek wypowiadanych przez
astronoma-
amatora. Nagranie b�dzie wyra�ne.
- Przecie� to, co pan wykry� za pomoc� swojego nieprofesjonalnego sprz�tu, nie
mog�o pozosta� niezauwa�one przez naukowc�w w wielkich obserwatoriach
astronomicznych. Dlaczego oni nie og�osili do tej pory swojego odkrycia?!
Blumfeld popatrzy� na Robinskiego uwa�nie. Jeszcze raz rzuci� okiem na kart�
identyfikacyjn� i rozejrza� si� z l�kiem po pokoju. Jeden z wielkich ps�w
zawarcza�
ostrzegawczo w stron� dziennikarza, wsta� spod kominka i po�o�y� si� tu� obok
n�g swego
pana.
- Spok�j, Dick! - Zmarszczki na twarzy gospodarza rozpogodzi�y si�. -
Przepraszam,
przez chwil� my�la�em, �e nie jest pan jednak tym, za kogo si� podaje. Oni przez
ca�y czas
m�wi� mi to samo. Ka�� mi wierzy�, �e naukowcy nie odkryli niczego. Tylko �e ja
wiem,
dlaczego oni tak m�wi�.
Blumfeld podni�s� si� z trudem z g��bokiego fotela. Psy poderwa�y si� r�wnie�.
- Prosz� za mn�, poka�� co� panu. Po to przecie� pan tu przyjecha�. Tylko prosz�
si�
nie przestraszy�!
Pierwszy lekki wstrz�s szarpn�� pod�og�. Stary cz�owiek, dzier��c w jednej r�ce
lask�,
drug� opar� na grzbiecie czarnego wilczura. Szk�o zadzwoni�o w kredensie.
Nast�pny wstrz�s by� jeszcze pot�niejszy. Grunt pocz�� o�ywa� pod nogami.
Trz�sienie ziemi nawiedzi�o Seattle.
- To nie m�g� by� fotomonta�! Po co facet mia�by to robi�? Naukowiec z takim
dorobkiem... Ludzie, przecie� to jest Blumfeld. Ten Blumfeld, kt�ry bada� istot�
kwazar�w i
teoretycznie rozwin�� teori� Einsteina. Jakie� osiem lat temu wycofa� si� z
czynnego �ycia i
zaj�� wy��cznie astronomi�...
- Spokojnie, Robinsky! Nie podniecaj si�. Zd��y�em ju� przejrze� wszystko, co
mamy
na temat Blumfelda w naszym archiwum. Wyni�s� si� z Holandii, bo jego
wsp�pracownicy
oskar�yli go o religijn� histeri�. Obrazi� si� po prostu! - Pearce poci�ga�
dawno zgas�� fajk� i
flegmatycznie przerzuca� plik informacji zebranych przez reporter�w.
- No i co, do cholery! Facet ma u siebie w g�rach profesjonalny sprz�t naukowy.
Nie
jakie� tam lusterkowe lunetki, tylko wielki elektroniczny teleskop i ca�� g�r�
skrzynek
pe�nych tranzystor�w i kolorowych drut�w. On te zdj�cia zrobi� naprawd�!
- Masz je ze sob�? - Wallace by� bardzo powa�ny. Raz za razem wrzuca� do ust
orzeszki arachidowe i gryz� je ze z�o�ci�.
- Pewnie, �e mam. S� niewyra�ne, ziarno wysz�o przy du�ym powi�kszeniu. -
Robinsky rzuci� na st� gruby plik fotografii. - To przecie� Kosmos. Wielkie
odleg�o�ci,
zawirowania optyki, pola elektromagnetyczne...
- O matko, to okropne! - Pearce wypu�ci� fajk� z z�b�w. Stukn�a g�ucho o blat
sto�u i
potoczy�a si� pod okno.
- Te ostatnie s� sprzed dw�ch dni. Potem by�o to wielkie trz�sienie... Rozwali�o
obserwatorium, gdy ziemia ruszy�a si� po raz drugi - dorzuci� Robinsky.
- Przecie� to jest... - r�ce Pearce�a nie dr�a�y ju�, ale wyra�nie si� trz�s�y.
- Nie m�w nic, Pearce! - Wallace znacz�co omi�t� spojrzeniem �ciany pokoju
redakcyjnego. - Nigdy nie wiadomo... I tak wszyscy widzimy, co to jest. Ju� sama
masa tego
musi ruszy� planet�. Wiemy teraz, sk�d si� bior� te wielkie trz�sienia ziemi.
Musimy by�
przygotowani na najgorsze...
- Musimy to da� do gazety! Nie mo�emy tego tak zostawi�! Ludzie powinni si�
dowiedzie�, co ich czeka. - Robinsky troskliwie pozbiera� fotografie i
niezgrabnie wpycha� je
do teczki. - Nie wiadomo, jak d�ugo jeszcze pismo b�dzie si� ukazywa�...
- Puszczamy to jutro! - Wallace by� zdecydowany. - Pearce, powiedz Growlingowi,
�eby wyrzuci� wszystko z pierwszej i drugiej strony. Robinsky, tekst ma by�
gotowy na
dwudziest� drug�, te ostatnie foty zostaw ju� teraz... Aha, powiedz, jak ci si�
uda�o wyjecha�
od Blumfelda?
- Policji nie by�o na drodze. Widzia�em tylko dwa strzaskane w g�rach wozy z
oznakowaniem szeryfa. Seattle jest zr�wnane z ziemi�... Prze�y�o niewielu. Uda�o
mi si�
zabra� ostatnim samolotem.
- A Blumfeld?!
- Przywioz�em go i umie�ci�em w bezpiecznym miejscu. Psy te�.
- To dobrze, mo�e by� nam jeszcze potrzebny.
Na ulicach Baltimore panowa� wzgl�dny porz�dek. Patrole wojskowe sta�y na ka�dym
rogu ulicy. Wozy policyjne bez przerwy kursowa�y po g��wnych arteriach,
reguluj�c ruch i
uwa�nie obserwuj�c zachowanie si� pieszych. Paniki jednak nie by�o. Informacja o
zagro�eniu z Kosmosu nie rozprzestrzeni�a si� jeszcze. Rz�d Stan�w
Zjednoczonych,
przechwytuj�c z�owieszcz� wiadomo��, wierzy�, �e post�puje w interesie i dla
dobra swoich
obywateli. Podobnie zreszt� uczyni�y rz�dy wszystkich kraj�w �wiata.
Obserwatorium Mount
Palomar zauwa�y�o odleg�y, poruszaj�cy si� w Kosmosie obiekt o trzy godziny i
dwadzie�cia
minut wcze�niej, ni� zrobi� to Blumfeld. Informacje o odkryciu i wszystkie nowe
szczeg�y
przesy�ano na bie��co prezydentowi. Naukowcy szybko obliczyli, kiedy nast�pi
koniec.
Nietrudno by�o przewidzie�, co b�dzie si� dzia�o na planecie po zbli�eniu si�
obcego cia�a do
Ziemi. Bry�a mkn�ca z olbrzymi� pr�dko�ci� poprzez pr�ni� mia�a obj�to��
trzykrotnie
wi�ksz� ni� glob zamieszka�y przez ras� ludzk�. Jej masa nie mog�a by� mniejsza.
Si�y
grawitacji to bro� o wiele pot�niejsza od jakiegokolwiek or�a znanego
cz�owiekowi.
Liczono na cud. Panika nie sprzyja cudom.
Robinsky prowadzi� swojego lincolna bardzo nieuwa�nie. Ruszaj�c spod wie�owca
redakcji �World Herald News�, zahaczy� o b�otnik czerwonego sportowego
mercedesa, potem
przejecha� dwa skrzy�owania na czerwonych �wiat�ach, a parkuj�c pod domem,
rozrzuci� po
ulicy ca�� bateri� plastykowych kub��w na �mieci. Posterunkowy pogrozi� mu
pa�k�, ale nie
pofatygowa� si�, by wypisa� mandat. Od wczoraj nakazano mu zwraca� uwag� na
zupe�nie
inne rodzaje zachowa� mieszka�c�w dzielnicy. Robinskiego kapral Porter zna�
dobrze.
Dziennikarz by� spokojnym cz�owiekiem.
Robinsky zostawi� samoch�d po�r�d �mieci i pogna� na g�r�. Torb� podr�n� rzuci�
w
przedpokoju, marynark� zostawi� w �azience, krawat w kuchni. Nala� sobie du�ego
drinka i
usiad� przy biurku ze s�uchawkami na uszach. O dwunastej czterdzie�ci pi��
artyku� by�
gotowy. Zadzwoni� po go�ca. Telefon redakcji nie odpowiada�. Zdenerwowany
w��czy�
telewizor. Za pi�� minut powinny zacz�� si� centralne wiadomo�ci. Z ulicy przez
uchylone
okno dobiega� jaki� cichy, nasilaj�cy si� jednak szum. Wyszed� na balkon. Ludzi
nie by�o
wida�. Gdzie� od strony portu ko�ysa� si� w powietrzu odblask p�omieni. Wiatr od
morza
przynosi� oddalone krzyki i wycie syren. Nagle balkon lekko zachybota� mu si�
pod nogami.
Du�y p�at tynku p�k� w ciszy wzd�u� linii zamocowania balustrady i leniwie opad�
w d�. Z
pokoju da� si� s�ysze� trzask p�kaj�cych szyb i gruchot spadaj�cych w kuchni
garnk�w.
Chyba si� zaczyna, pomy�la� Robinsky i wr�ci� przed telewizor.
W�a�nie rozpoczyna� si� dziennik. Facet ze smutn� min� czyta� wykaz trz�sie�
ziemi,
wybuch�w wulkan�w, wylew�w rzek i m�rz. Du�o tego by�o. Potem powiedzia�:
�Uwaga,
przeczytam komunikat specjalny. Jak donosz� astronomowie z obserwatorium Mount
Palomar, do Ziemi zbli�a si� nie zidentyfikowane do tej pory cia�o niebieskie o
sporych
rozmiarach. Podejrzewa si�, �e w�a�nie ono mog�o spowodowa� ten straszny cykl
nast�puj�cych po sobie kl�sk �ywio�owych. Istnieje nadzieja, �e cia�o niebieskie
ju�
niebawem ominie nasz� planet� i zacznie si� oddala�. Do tej jednak pory rz�d USA
og�asza
na terenie ca�ych Stan�w Zjednoczonych stan wyj�tkowy. Prosi si� o zachowanie
spokoju i
poszanowa...� Kto� odepchn�� nagle prezentera od mikrofonu. Gdy ten pr�bowa�
oponowa�,
czyja� r�ka zza ekranu trzasn�a go z rozmachem w twarz. Upad�. Robinsky wzm�g�
uwag�.
Przed kamery wtargn�� cz�owiek w zapoconych okularach i marynarce z naderwanym
r�kawem. Podni�s� przewr�cony mikrofon, spojrza� prosto w obiektyw i rykn��:
- Ludzie, s�uchajcie mnie!!! Oni was oszukuj�... Japonia zapad�a si� w morze,
nie ma
ju� Ameryki �rodkowej, po�ow� Europy wraz z Angli� zala�a woda... Ma�o wam!
Zachodnie
wybrze�e naszego kraju to jeden k��b lawy i wulkan�w! Nie ma ju� miejsca na
Ziemi, gdzie
grunt by nie dr�a�. To koniec �wiata, ludzie! Przygotujcie si� na �mier�! To
kara za bomby
atomowe, nierz�d, wyzysk i k�amstwo... Ten, kto nas wszystkich ukarze, jest ju�
blisko. Czy
wiecie, kto to?! Czy wiecie, co to za �cia�o� zbli�a si� do Ziemi?! Popatrzcie
wi�c, mam
zdj�cia, dobre zdj�cia, wyra�ne zdj�cia... Poznajecie!!! - wyci�gn�� spod pachy
plik wielkich
fotografii i jedn� z nich Rozpostar� przed kamer� - POZNAJECIE!!! - jeszcze raz
krzykn��.
Odbitka by�a o wiele lepsza od tych zrobionych przez Blumfelda. Du�a, czytelna,
kontrastowa. W czerni Kosmosu wida� by�o jasn�, chropowat�, owaln� bry��. Na jej
przedzie,
w centralnej cz�ci plamy, widnia�o oko. Wyra�nie patrz�ce wprost na miliony
telewidz�w
oko, zamkni�te w tr�jk�tnym oczodole. Wprost ze �renicy bi�y przera�liwie bia�e
promienie.
Rozchodzi�y si� we wszystkie strony. Tworzy�y jakby paj�cz� siatk� na zdj�ciu.
Przyszed� drugi wstrz�s, gwa�towniejszy ni� pierwszy. P�k�a �ciana i kuchnia
zapad�a
si� z rumorem. Na g��wnej ulicy ludzie wrzeszczeli jak szaleni. Wzbieraj�cy
potok ludzki
kierowa� si� na zach�d. Wie�owiec naprzeciwko, ten wybudowany nie tak dawno,
leg� w
gruzach. S�ycha� by�o j�ki rannych ludzi, wzywaj�cych pomocy.
Robinsky podszed� do biurka i wyci�gn�� dawno nie u�ywanego colta. Wytar� go ze
smaru i na�adowa�. Z butelk� whisky usiad� w fotelu. �wiat si� ko�czy�.
Poci�gn�� t�gi �yk
alkoholu i ws�ucha� si� w noc. Po�r�d krzyk�w i zawodze� ludzi, tupotu n�g, huku
p�kaj�cych mur�w i syku p�omieni rozr�ni� te� cichy plusk wody. Morze zalewa�o
Baltimore. Zachcia�o mu si� pali�. W najni�szej szufladzie szafy znalaz�
zapomnian� paczk�
cameli. Otworzy� j�, wyci�gn�� papierosa, w�o�y� go do ust. Zapa�ka d�ugo nie
chcia�a gasn��.
Robinsky chwil� trzyma� j� w palcach, a potem przytkn�� p�omie� do kilkunastu
lu�nych
kartek na biurku. Artyku� o Bogu, kt�ry przybywa na Ziemi�, nie b�dzie ju�
potrzebny. Gene
Robinsky nie zadziwi ju� �wiata sprytem i ostro�ci� pi�ra. Sko�czy�o si�...
Strza�u z broni palnej nie s�ysza� nikt. Huk zla� si� z rozdzieraj�cym uszy
j�kiem
ziemi, kt�ra otworzy�a si� w �rodku miasta. Purpurowa lawa walczy�a o prymat z
wod�.
Ludzi ju� nie by�o.
Gwallba znajdowa�a si� ju� bardzo blisko dojrzewaj�cego jaja. Hamowa�a powoli,
obawiaj�c si� przekroczy� bezpieczn� granic�. Ma�y powinien sam rozbi� skorup� i
zbli�y�
si� do matki-ojca. Je�li nie zda tego pierwszego egzaminu, tradycja nie pozwoli
go uczy�.
Gwallba w�adaj�ca tym obszarem przestrzeni musi by� silna i m�dra. Inaczej z�e
Kragguny
przedr� si� podst�pnie przez czarne dziury po gwiazdach i zwyci꿹 w tej
odwiecznej walce.
Dlatego te� stara Gwallba matka-ojciec zadba�a, �eby zostawi� du�o jaj w
przestrzeni. Dla
ka�dego by� czas na dojrzewanie. Ma��, zdrow� Gwallb� trzeba by�o d�ugo uczy�
�ycia i
walki. Gdy wyszkolonych Gwallb b�dzie ju� ca�a armia, Kragguny przegraj�.
Gwiazda, kt�r� Gwallba matka-ojciec zapali�a miliony tysi�cleci temu, p�on�a
dalej
jasno. Widocznie emitowa�a wystarczaj�c� ilo�� ciep�a, je�li jedno z jaj by�o
ju� dojrza�e.
Gwallba matka-ojciec zatrzyma�a si� ca�kowicie i spojrza�a badawczo na jajo.
Wbrew regule
gotowe do p�kania by�o trzecie jajo, a nie pierwsze czy drugie. Gwallba matka-
ojciec by�a
zdziwiona. Wcze�niak? pomy�la�a. Niedobrze! Pewnie b�dzie s�aby i chorowity. Jak
ka�da
matka-ojciec Gwallba kocha�a swoje dzieci.
Jakby pod wp�ywem promiennego spojrzenia Gwallby matki-ojca jajo poruszy�o si�,
a
jego skorupk� poznaczy�a siatka mikroskopijnych p�kni��. Wida� by�o, �e ma�a
Gwallba w
�rodku nat�a wszystkie swoje si�y, �eby wydosta� si� na �wiat.
Gwallba matka-ojciec by�a bardzo wra�liwa i ch�tnie pomog�aby ma�emu
wcze�niakowi. Porozgl�da�a si� przeto uwa�nie, czy zza za�omu czasowego nie
wystaje g�ba
podst�pnego Kragguna, co to zaraz poleci naskar�y� do naczelnego rozjemcy
Hraampa, �e
Gwallba matka-ojciec �amie regu�y na polu bitwy. Nie by�o nikogo. Gwallba
podsun�a si�
wi�c dyskretnie o kilka mikroarun�w do przodu i popatrzy�a, co z tego b�dzie.
Efekty da�y si�
zauwa�y� od razu. Szczeliny poszerzy�y si� wyra�nie. Zacz�y si� przez nie
wylewa� w
przestrze� rozgrzane do czerwono�ci wody porodowe. Gwallba matka-ojciec nat�y�a
si� w
sobie i jeszcze raz pos�a�a wprost w jajo jasne promienie zach�ty.
Ma�a Gwallba czu�a obecno�� matki-ojca. Fala czerwonej mg�y jeszcze pot�niej
uderzy�a ze �rodka skorupki, a potem ca�e jajo rozpad�o si� bezd�wi�cznie w
pr�ni na
miliony malutkich kawa�k�w. Ze �rodka, weso�o mrugaj�c tr�jk�tnym okiem,
wyp�yn�a ma�a
Gwallba. Zdrowa i silna. Nikt z ludzi tego nie widzia�.
TELEFON OD MAUD
To ju� by�a sz�sta szafa dzisiaj. Talbot odczepi! latark� od pasa i o�wietli�
wn�trze.
Prze��czniki terkota�y nier�wnomiernie, kontrolne lampki zielon� po�wiat�
wype�nia�y g�rne
segmenty, g�ste od bezpiecznik�w i kolorowych przewod�w. Tylko lewy k�t by�
ciemny.
Znowu wybi�o dzielnicow� ko�c�wk� komputera, pomy�la� ze spokojem. W pi�ciu
pozosta�ych szafach przeka�nik�w telekomunikacyjnych sytuacja by�a podobna.
Wygl�da�o
to tak, jakby wszyscy na raz pr�bowali ��czy� si� telefonicznie z elektronicznym
m�zgiem
miasta.
Co si� z tymi lud�mi dzieje, dzwoni� i dzwoni�, wszystkim nagle zebra�o si� na
rozm�wki z t� maszyn�, pchaj� si� jak pch�y do kapelusza starego Bena, chyba im
co� odbi�o,
a ja musz� chodzi� i naprawia�, psiakrew, przecie� ledwo nad��am... mrucza�
Talbot do
siebie, wymieniaj�c p�ytki ze spalonymi mikroelementami. Z przyzwyczajenia
sprawdzi�
pozosta�e bloki. Wszystko by�o w porz�dku. Lewy sygnalizator �wieci� znowu
r�wnym
blaskiem. Talbot z zadowoleniem poklepa� szaf� po bocznej �ciance.
Z obszernej monterskiej torby wyj�� s�u�bow� s�uchawk� i sprawnie pod��czy�
kable
do zacisk�w wyj�ciowych przeka�nika. Nakr�ci� numer dyspozytorni firmy.
- Tu Talbot, zero-osiem-cztery... - poczeka� chwil�, a� dy�urny skojarzy jego
numer, i
ci�gn�� dalej - ... po��czenia w Balittle znowu czynne. Jak zwykle ko�c�wk�
szlag trafi�!
Macie co� dla mnie?
W g�o�niku da� si� s�ysze� daleki szelest papieru i si�kanie. Dy�urny przegl�da�
dzisiejsze karty zlece�.
Talbot ramieniem przycisn�� s�uchawk� do g�owy, a uwolnion� d�oni� si�gn�� po
papierosa. W�o�y� go do ust i pstrykn�� zapalniczk�. Tu� przy jego uchu co�
nagle
zachrypia�o i mi�y g�os powiedzia�:
- Dzi�kuj� ci, Talbot. Jestem z ciebie zadowolona. B�d� mi wierny, kochaj mnie,
odwdzi�cz� si� niebawem. Pami�taj...
Talbot dopiero po chwili zorientowa� si�, �e to, co us�ysza�, pochodzi�o z
kobiecych
ust. W�r�d dyspozytor�w firmy nigdy nie by�o kobiet.
- Halo, tu Talbot, zero-osiem-cztery! Czy m�wili�cie co� do mnie przed chwil�?
S�ysza�em jaki� g�os... Mo�e to przebicie z miejskiej linii! Spr�bujcie
zlokalizowa�
uszkodzenie - zaci�gn�� si� camelem i czeka� odpowiedzi.
- Nie pieprz, ch�opcze - us�ysza� zakatarzony baryton dy�urnego. - Nikt z miasta
nie
mo�e wej�� na wewn�trzn�! Nie uczyli ci� tego na kursie?! Chcesz mi wm�wi�, �e
jestem
brzuchom�wc�...
- Naprawd� s�ysza�em co�! Jaka� napalona nastolatka...
- Dobra, dobra, opowiesz mi to kiedy� przy piwie. Teraz s�uchaj! Posz�y
przeka�niki
w Growlich. Te, kt�re rano wymienia�e�. Zobacz, co si� tam sta�o... Aha, jak
sko�czysz
robot�, zamelduj si� u szefa, chcia� z tob� gada�. Wy��czam si�, cze��!
Ten ochryp�y g�os m�g� nale�e� tylko do Teda Bornova. Bornov, jak wiadomo, nigdy
nie by� kobiet� o mi�ym g�osie. By� grubym, niechlujnie wygl�daj�cym facetem z
czerwonym
nosem, kt�ry w dodatku nie zna� si� na �artach.
Talbot zrobi� porz�dek z szafami w Growlich i nadliczbowo zreperowa� przeka�niki
dzielnicy Easton. Wsz�dzie spalone by�y fragmenty ko�c�wki komputera. Gdyby
kazali mu
naprawi� jeszcze co�, musia�by zaprotestowa�. Nie mia� ju� cz�ci.
Jad�c wind� na dwunaste pi�tro wie�owca Computer Telecomunication Agency,
Talbot analizowa� dziwne zaproszenie. Wiedzia�, �e nie powinien oczekiwa�
niczego
dobrego. Firma nigdy nie dzi�kowa�a. Ona tylko obcina�a premie i obni�a�a
s�awki. Gdyby
tak nie lubi� swojej roboty, dawno by poszuka� lepiej p�atnej. Talbot kocha�
telefony. Tyle �e
dyrektor nie chcia� w to uwierzy�. Nikt nie chcia�.
Zdj�� czapk� i wszed� do sekretariatu. W k�cie hucza� telewizor nastawiony na
ca�y
regulator. D�ugonoga Stella popatrzy�a na niego bez u�miechu i d�oni� wskaza�a
fotel obok
drzwi. Drug� uruchomi�a przycisk wizjofonu.
- Mister Haywood, Bob Talbot ju� przyszed�... Pan go wzywa�?! - u�miechn�a si�
zalotnie, ale nie do Talbota. Wizjer kamery czujnie penetrowa� ca�e wn�trze
sekretariatu.
- Dobrze, niech wejdzie! - zahucza�o w odpowiedzi.
Stella chmurnie wskaza�a mu wzrokiem drzwi, z�a, �e przerwano jej ogl�danie
filmu z
przystojnym Kenem Sindairem.
Haywood oderwa� si� od wertowania og�osze� w �Wall Street Journal� i popatrzy�
na
wchodz�cego spod okular�w.
- Sp�niasz si�, Talbot, mia�e� by� wcze�niej! - warkn�� przez z�by.
�Z�e wej�cie jest gorsze od z�ego wyj�cia�, bzdurne porzekad�o starego Bena
przysz�o
technikowi do g�owy. Powiedzia� jednak co� zupe�nie innego.
- Mia�em robot�, panie Haywood. Osiem szaf dzisiaj reperowa�em. To wina
dyspozytora, �e nie powiedzia� mi o sprawie wcze�niej. - Talbot zauwa�y�, �e
troch� si� j�ka.
- Nie interesuje mnie to. Siadaj! Za�atwimy to szybko - Haywood nie waha� si�
ani
przez sekund�. - Zarz�d doszed� do wniosku, �e zbyt wiele kosztujesz nasz�
firm�. W zesz�ym
tygodniu �wymieni�e� czterdzie�ci trzy ko�c�wki komputer�w, nie m�wi�c o innych
cz�ciach. Niekt�re przeka�niki naprawia�e� trzykrotnie w ci�gu dnia. W innych
miastach
wszystko dzia�a wspaniale. To co najmniej dziwne, nie uwa�asz?!
- Czy to moja wina, �e ludzie zam�czaj� komputer pytaniami? Te ko�c�wki naprawd�
pal� si� jak diabli...-
- K�amiesz, Talbot! Przeprowadzili�my badania ankietowe. Ma�o kto wykorzystuje
obecnie telefoniczny kabel interakcyjny komputera miejskiego. Robi� to zwykle
tylko
naukowcy z Hooyer University. Reszta sporadycznie. Bo i po co, komputery
osobiste
za�atwiaj� spraw�. Chyba nie chcesz mi wm�wi�, �e to sam m�zg elektroniczny
��czy si� w
jednej sekundzie z setkami tysi�cy abonent�w w mie�cie. I co? Pods�uchuje ich,
podgl�da, a
mo�e gra w szachy z domowymi kalkulatorami?! - Haywood zach�ystywa� si� wprost
w�asn�
�lin�. - Nie obchodzi mnie, co robisz z szafami, podj��em decyzj�. Zwalniam ci�,
Talbot, od
zaraz! - dyrektor grzmotn�� w przycisk biurkowego wizjofonu, przyzywaj�c
sekretark�.
Zadzwoni� telefon. Haywood podni�s� ze z�o�ci� s�uchawk�.
- Czego tam? - krzykn�� agresywnie w mikrofon. Talbot nie m�g� s�ysze� tego, co
Haywood. M�g� tylko siedzie� i patrze�.
Kabel telefonu zacz�� nagle porusza� si� delikatnie, w�owymi ruchami. Wok� r�k
i
szyi zaskoczonego Haywooda utworzy� dwie zaciskaj�ce si� p�tle.
S�uchawka drugiego aparatu r�wnie� si� podnios�a. Dwoma splotami kabla otoczy�a
obiektyw kamery wizjofonu i skierowa�a go na struchla�ego ze strachu Talbota.
- Przepraszam, �e nie zg�osi�am si� od razu, szefie. Wydawa�o mi si�, �e s�ysz�
jakie�
dziwne piski na korytarzu - g�os Stelli rozleg� si� z zewn�trznego g�o�nika. -
S�ucham pana?
- Komputer... poda., pani... moj�... decyzj�... co... do... pana... Talbota.
Zakodowa�em... j�... ju�... tam... wcze�niej... Prosz�... przygotowa�... na...
jutro... wszystkie...
potrzebne... dokumenty... To wszystko... - g�os Haywooda by� martwy. Wydawa�o
si�, �e
powtarza tylko to, co kto� dyktuje mu do ucha. P�tla na jego t�ustej szyi mocno
wrzyna�a si�
w cia�o. To musia�o bole�.
Stella wy��czy�a si�. By�a dobr� sekretark�. Zawsze �ci�le wype�nia�a polecenia
szefa.
Z wisz�cej tu� przy uchu Haywooda s�uchawki wype�z� powoli elektryczny przew�d
w plastykowej otoczce. Jego nieizolowana ko�c�wka wygl�da�a jak j�zyk jadowitego
w�a.
Dwa miedziane druty dotkn�y warg trz�s�cego si� z przera�enia Haywooda.
B��kitna iskra
wy�adowania przeskoczy�a z cichym trzaskiem. Talbot krzykn�� i rzuci� si� w
stron� biurka.
W chwil� potem z pomoc� pospieszy�a mu Stella. Razem przenie�li Haywooda na
kozetk�. Nie �y�. Lekarz przyby�y dziesi�� minut p�niej potwierdzi� zgon.
Talbot siedzia� przygarbiony w ciemnym k�cie sekretariatu i pali� jednego
papierosa
za drugim. Stos niedopa�k�w pi�trzy� si� w popielniczce. Ekipa lekarska w�a�nie
zabiera�a
cia�o. Policja tak�e ju� by�a. Wypytali wszystkich i odjechali. Nie znale�li nic
podejrzanego.
Talbot co prawda pr�bowa� co� t�umaczy� urywanymi zdaniami, ale jak zwykle nikt
mu nie
wierzy�. S�uchawki obu telefon�w Haywooda w najlepszym porz�dku spoczywa�y na
wide�kach. Na szyi dyrektora nie znaleziono �adnych �lad�w zaciskaj�cego si�
kabla. Tylko
�mier� by�a prawdziwa. Wed�ug lekarza Haywood zmar� na zwyczajny atak serca.
- Panie dyrektorze, prosz� i�� do domu, ja wszystko za�atwi� - g�os Stelli
wyrwa�
Talbota z rozmy�la�.
- �Dyrektorze�?! Czy pani zwariowa�a? Jestem zwyk�ym monterem, kt�ry w dodatku
ju� tu nie pracuje. - Talbot zgasi� niedopa�ek i wyci�gn�� nowego papierosa.
- Prosz� nie �artowa�, panie Talbot, w tej smutnej chwili - Stella by�a
stanowcza i
delikatna zarazem. - Zd��y�am ju� - zapozna� si� z decyzj� �wi�tej pami�ci pana
Haywooda,
o kt�rej poinformowa� mnie przed �mierci�. Wed�ug informacji miejskiego
komputera od
jutra pan, panie Talbot, mia� zosta� zast�pc� pana Haywooda. Dyrektor niestety
nie �yje.
Teraz pan tu rz�dzi! Mam nadziej�, �e b�d� mog�a pomaga� w tym panu tak, jak
robi�am to za
dyrektora Haywooda.
Stella rozpu�ci�a d�ugie, czarne w�osy i jakby od niechcenia zacz�a bawi� si�
malutkimi guziczkami opi�tej bluzki. Tylko czeka�y, �eby si� wysun�� z p�telek.
Talbot jednak nie by� w stanie nic jej odpowiedzie�. W�o�y� wy�wiechtan� czapk�,
zarzuci� na rami� ci�k� torb� montersk� i wyszed� z pokoju. Winda ju� czeka�a.
Wszed� do
kabiny i nacisn�� guzik najni�szego poziomu. Gdzie� w okolicach �smego pi�tra
zabrz�cza�
nagle sygna� telefoniczny. Aparat do ��czno�ci wewn�trznej wisia� tu� obok p�yty
z
przyciskami. Zamy�lony Talbot szybko wyci�gn�� r�k� po s�uchawk�, ale jeszcze
szybciej j�
opu�ci�. Telefon dzwoni� jednak uporczywie. Talbot ostro�nie uj�� s�uchawk� w
dwa palce i
zbli�y� do ucha. By� zdecydowany odrzuci� j� od siebie w ka�dej chwili.
- To tylko ja, Magdalene. - Ten mi�y kobiecy g�os by� mu sk�d� znany. - Kocham
ci�,
Robercie Talbot. Kocham najbardziej twoje ciep�e, czu�e d�onie, kt�re tak szybko
potrafi�
mnie leczy�. Mi�uj mnie i ty, Robercie Talbot, po��daj, dotykaj, pie��...
B�dziemy pot�ni
oboje. Tyle telefon�w jest przecie� na �wiecie. Tyle cennych bit�w informacji
przep�ywa
przez nie ka�dego dnia... - g�os rozp�yn�� si� gdzie� daleko w szumie
telefonicznej linii.
Zanim Talbotowi s�uchawka wypad�a z d�oni, usta jakby z rozp�du wyszepta�y: �Ja,
Talbot, zero-osiem-cztery...� Nie sko�czy�y. Oczy bowiem dostrzeg�y metalow�
plakietk�
przytwierdzon� poni�ej aparatu. Pod reklamowym has�em �Ona wie wszystko� widnia�
numer
telefoniczny i pe�na nazwa uniwersalnego komputera miasta. Brzmia�a ona -
Multistage
Adjuvant Universal Deliverer. W skr�cie - MAUD. Tak samo jak zdrobnienie
�e�skiego
imienia Magdalene.
MOST
Harage�sk� r�wnin� ze wschodu na zach�d przecina�a czarna blizna asfaltu.
Siedemna�cie lat temu wyry�y j� watahy ziemskich buldo�er�w. Po nich przysz�y
wielkie
maszyny rzygaj�ce gor�c� smo��. Automatyczne p�dzle na ko�ach wymalowa�y
wielokilometrowe bia�e linie i dziesi�tki kolorowych reklam przydro�nych.
Traktory z
przyczepami zasadzi�y betonowe s�upki oraz stalow� balustrad� dziel�c� wst�gi
ruchu.
Autostrada �y�a tylko przez rok. Potem r�nobarwne �cigacze przestrzeni
przesta�y si�
ni� interesowa�. Wielu ich w�a�cicieli poch�on�a dziwna wojna, kt�ra wybuch�a
nagle w
okolicach ma�ej gwiazdy, niewidocznej na niebie Haragenu. Lata mija�y. Coraz
rzadziej
wielkie ko�a transportowych ci�ar�wek tratowa�y wst�gi niszczej�cego asfaltu.
Zabiera�y w
stron� s�o�ca drobiny kurzu, zeschni�te �d�b�a traw i zetla�e marzenia ludzi,
kt�rych czarna
smuga dziel�ca p�noc od po�udnia na sta�e przywi�za�a do siebie. Autostrada
powoli
zapomina�a, �e zosta�a stworzona, by s�u�y� ziemskiemu Bogu Ruchu. Czeka�a
cierpliwie na
kogo�, kto nazwie j� nowym imieniem.
Poboczem drogi szed� siedmioletni ch�opiec. Kosmyki w�os�w na czole zlepi� mu
pot,
a ��ty py� pokry� zniszczone buciki i podrapane nogi. Miasto dawno zosta�o za
jego plecami.
�ar lej�cy si� z nieba zamieni� je w faluj�cy mira�, w kt�ry nie trzeba by�o
wierzy�. Te
kilkana�cie budynk�w z ko�cio�em, stacj� benzynow� i knajp� trudno by�o zreszt�
w og�le
nazwa� miastem. Powsta�y w tym samym czasie co Autostrada. Mia�y stanowi�
zal��ek
wielkiej metropolii, �ywi�cej si� tym, co przyniesie asfaltowy potok. Sen o
harage�skim
Eldorado nie do�ni� si� jednak do ko�ca tw�rcom osiedla. Szufle, sita i patelnie
epoki
postelektronicznej nigdy naprawd� nie zacz�y wyp�ukiwa� z�otego piasku. Ludzie,
kt�rzy
zawierzyli Autostradzie, nie mieli si�, by ruszy� na poszukiwanie nowej �y�y.
Szosa
poch�on�a ich oszcz�dno�ci, zapa�, �ycie. Jego resztki po�wi�cili miastu-
z�udzie.
Ch�opiec nigdy nie by� poddanym - ziemskiego osiedla na r�wninie. Urodzi� si� w
kamiennej chacie, po�o�onej w prostej linii o trzy mile od miasta. Budowla ta
by�a tak stara,
�e wydawa�o si�, �e istnia�a zawsze. W ka�dym razie nie postawi�y jej ziemskie
d�onie.
Dwoje starych ludzi, kt�rzy wychowywali malca, przyzwyczai�o go, by nazywa� ich
dziadkiem i babci�.
Matk� pami�ta� mgli�cie. Jej oczy ci�gle by�y wilgotne od �ez. P�aka�a od
chwili, gdy
ojciec zdecydowa� si� wzi�� udzia� w harage�skiej misji ratunkowej, maj�cej
oszacowa�
zniszczenia wojenne na dalekiej Ziemi i przynie�� pomoc tym, kt�rzy prze�yli.
Ekspedycja
powinna by�a powr�ci� po dw�ch latach. Drogi do Haragenu nie odnalaz�a ju�
nigdy.
Kt�rej� nocy matka mocno przytuli�a synka do swej mokrej twarzy, wsiad�a do
fioletowego �cigacza ojca i z rykiem silnika pomkn�a Autostrad� tam, gdzie
wschodzi
harage�skie s�o�ce. Ch�opiec do teraz pami�ta� dok�adnie s�ony smak jej sk�ry.
Tylko to.
�ycie malca od chwili, kiedy poczu� rado�� istnienia, by�o zawsze zwi�zane z
Autostrad�. We wspomnieniach widzia� j� niezmiennie tak�, jak obecnie. Pust�,
czarn�
Wst�g�, kt�ra jak �a�obna opaska przekre�la�a r�wnin� w pogoni za cieniem
�yciodajnej
gwiazdy. By�a dla niego placem zabaw, azylem dzieci�cych marze� i drog� do
poznawania
�wiata. By�a torem wy�cigowym, kosmodromem, boiskiem, na kt�rym doskonale kopa�o
si�
puszk� od konserw, piaskownic� z zamkami budowanymi z zardzewia�ych blach i
resztek
desek, terenem polowa� na harage�skie myszy i polem wyimaginowanych bitew. By�a
wielk�, czarn� tablic�, zapraszaj�c� do tworzenia galerii obraz�w malowanych
od�amkami
ceg�y, i g��wn� ulic� ziemskiej metropolii z reklamy, pe�n� sklep�w z zabawkami.
By�a te� oknem cywilizacji, pozwalaj�cym wedrze� si� w wewn�trzny �wiat ch�opca
symbolom innego �ycia. Czasami ca�ymi godzinami le�a� w trawie na poboczu i z
wyczekiwaniem wpatrywa� si� w horyzont. Niekiedy jego cierpliwo�� bywa�a
nagradzana. Z
wyciem motoru przemyka� wojskowy �cigacz kuriera lub ogromny transportowy
kr��ownik,
l�ni�cy niklem i furkocz�cy barwn� plandek� z niezrozumia�ymi napisami. Cz�ciej
jednak
zdarza�o si� tak, �e przez d�ugie tygodnie szosa odpoczywa�a, deptana tylko
drobnymi
stopami malca.
Z miastem ch�opiec zawar� znajomo�� dopiero niedawno. Niespe�na miesi�c temu
dziadek zaprowadzi� go do tutejszej szko�y. Od pierwszego dnia czu� si� w�r�d
obcych dzieci
jak zwierz� w klatce. Widok otaczaj�cych go kilkunastu ma�ych twarzy by� dla
niego
szokiem. Bardzo powoli oswaja� si� ze �wiadomo�ci�, i� nie jest jedynym
dzieckiem na
r�wninie. Wcze�niej nie mia� okazji nad tym pomy�le�. Autostrada przyzwyczai�a
go do
samotno�ci.
Miejskie dzieci potraktowa�y ch�opca jak dzikusa z wiecznej d�ungli planety
Soth. By�
ma�om�wny, agresywny i z zasady nie w��cza� si� do ich cywilizowanych zabaw w
Niewidzialnego Harage�czyka, kosmopilota Patryka i jego dzieln� za�og�, czy
z�o�liwe
dr�czenie szkolnego trahela, tutejszego psa, wygl�daj�cego jak skrzy�owanie
hipopotama z
krokodylem.
Nikt nie nauczy� ch�opca, jak reagowa� na docinki i szyderstwa. Zachowywa� si�
troch� jak wy�miewany trahel. Z pocz�tku tupa� zawzi�cie nogami, wymachiwa�
r�kami i
krzycza� wniebog�osy. Krew uderza�a mu z w�ciek�o�ci do g�owy, a powieki piek�y
od
powstrzymywanych si�� �ez. Mia� ochot� rzuci� si� na prze�ladowc�w, bi�, kopa�,
gry��.
Nigdy jednak tego nie zrobi�. Autostrada by�a zawsze cierpliwa, niewzruszona i
nigdy nie
widzia�, �eby p�aka�a. Czu�, �e jest jej cz�ci�.
Po lekcjach wraca� zwykle do domu z pr�dko�ci� harage�skiego ��wia pustynnego.
W szkole nauczy� si�, �e s� one jeszcze wolniejsze od tych nie znanych mu,
ziemskich.
Wierna szosa towarzyszy�a mu w milczeniu, nie chc�c zak��ci� my�li ch�opca. By�a
zawsze
tu� obok. Przyspiesza�a, gdy on przy�piesza�, zwalnia�a, gdy on zwalnia�.
Droga z domu do miasta i z miasta do domu by�a dla malca czym� bardzo wa�nym.
Czym�, bez czego nie wyobra�a� sobie �ycia. By�a jakby mostem pomi�dzy dwoma
brzegami,
dla kt�rych nazw jeszcze nie znalaz�. Albo mo�e znalaz�, ale tak wiele, �e nie
m�g� si�
zdecydowa� na wyb�r �adnej. Cz�sto czu�, jak s�owa o nieznanym znaczeniu wiruj�
mu w
g�owie, coraz szybciej, bez porz�dku i po coraz mniejszym kr�gu. Z dnia na dzie�
widzia�
ja�niej zdania, kt�rych jeszcze nie rozumia�, prawdy, kt�rych nie odkry�,
historie, kt�rych mu
nikt nie opowiedzia�.
Ch�opiec z irytacj� potrz�sn�� czupryn� i wierzchem d�oni otar� pot zalewaj�cy
mu
oczy. I tym razem nie spieszy�o mu si� do domu. Do tej pory jako� udawa�o mu si�
ukrywa�
przed starymi lud�mi swoje towarzyskie niepowodzenia w szkole. Na pytania
odpowiada�
zdawkowo, nie wdaj�c si� w szczeg�y. Nie ci�gni�to go za j�zyk. By� im za to
wdzi�czny.
Dzisiaj wszystko mia�o wyj�� na jaw. Popatrzy� ze z�o�ci� na trzymany w r�ku
tornister.
Stara sk�rzana teczka dziadka, w kt�rej nosi� zeszyty i drugie �niadanie, by�a
wyra�nym �wiadectwem jego nieprzystosowania. Jaka� nieznajoma, z�o�liwa r�ka
ostrym
przedmiotem wyry�a na niej niezgrabny napis: �Nienawidzimy ci�!� Widzia� potem
te oczy
wpatrzone w niego z wyrazem udawanej niewinno�ci, s�ysza� t�umione chichoty i
urywane
szepty. M�g� tylko zacisn�� ma�e pi�ci a� do b�lu.
Pr�bowa� jako� zamaza� napis, ale �lady by�y zbyt g��bokie. �wiadectwo kl�ski
ci��y�o mu w d�oni. Asfaltowa szosa milcza�a. Ch�opiec gestem bezsilno�ci
odrzuci! g�ow� na
plecy i napinaj�c ramiona wyci�gn�� rozpostarte d�onie ku r�owemu niebu
Haragenu. I ono
go nie wspar�o. Daleka Wie�a ko�cio�a wygina�a si� konwulsyjnie w rozpalonym
powietrzu.
Nienawidzi� tego miasta r�wnie mocno, jak ono jego.
S�o�ce ju� zachodzi�o, a temperatura otoczenia jakby wcale nie zamierza�a
opada�.
Obsypana czerwonymi promieniami asfaltowa wst�ga Autostrady wygl�da�a jak
czarna,
mulista rzeka tocz�ca wolno swe wody do odleg�ego morza. Haragen by� pi�kn�
planet�.
Pierwsza ziemska ekspedycja, kt�ra wyl�dowa�a na powierzchni globu, d�ugo
szuka�a jego
w�adc�w. W�r�d las�w, ��k i m�rz nie znaleziono jednak ani jednego
przedstawiciela
rozumnej rasy, kt�ra kiedy� panowa�a na Haragenie. Wtedy przyj�to hipotez�, �e
planeta jest
grobem dawno wymar�ej cywilizacji. Badania, kt�re prowadzono w pierwszych
latach, nie
przynios�y prawie �adnych efekt�w. Nie odnaleziono nic, co mog�oby przybli�y�
Ziemianom
obraz, my�l i dokonania Harage�czyk�w. Jedynymi �ladami kultury materialnej
dawnych
pan�w planety by�y odkrywane tu i �wdzie niskie budowle z blok�w masy
wulkanicznej,
puste w �rodku, ponure i samotne. D�ugo trwa�y dyskusje, czy g�sta sie�
wyschni�tych niby-
kana��w, kt�ra pokrywa�a l�dy, jest r�wnie� �wiadomym wytworem Harage�czyk�w czy
te�
dzie�em natury. Potem ludzie zacz�li wykorzystywa� kana�y do swoich cel�w.
Jednym z
najd�u�szych, wytyczonym zreszt� zgodnie z wszelkimi zasadami ziemskiej
geodezji,
poprowadzono w�a�nie Autostrad�. Ch�opcu opowiedzia� to wszystko cz�owiek,
kt�rego on
zgodzi� si� nazywa� dziadkiem. Przylecia� na Haragen z drug� wypraw�
ekspedycyjn� i ju�
pozosta�.
Malec sta� teraz i w zamy�leniu przygl�da� si� dysz�cej z gor�ca rzece asfaltu.
Autostrada skrzy�a si� gdzieniegdzie plamami dawno rozlanego paliwa, matowia�a w
pobli�u
przydro�nych s�upk�w, falowa�a delikatnie tu� przy poboczach. Ch�opcu wydawa�o
si�, �e
szosa nagle o�y�a. Wyobrazi� sobie, �e w g��binach jej w�d czaj� si� �awice
drapie�nych ryb,
czekaj�cych tylko na �mia�ka, kt�ry nieopatrznie wst�pi w jej nurt. Przykucn�� i
spojrza� z
jeszcze wi�ksz� ciekawo�ci� na smolist� g�ad�. Ta jakby zadrga�a
porozumiewawczo,
sygnalizuj�c swoj� gotowo�� do zabawy. Stan�� na kraw�dzi bia�ej linii i
delikatnie dotkn��
czarnej tafli czubkiem bucika. Podeszwa zag��bi�a si� mi�kko jak w plastelinie.
Dalej od
brzegu jest pewnie jeszcze g��biej, pomy�la�. Cofn�� nog� i woln� d�oni�
podrapa� si� z trosk�
po czubku g�owy. Dom, w kt�rym mieszka�, znajdowa� si� po drugiej stronie
podw�jnego
pasa szosy.
Dziwne s�owa znowu zaczyna�y odzywa� mu si� w g�owie. Ilsur... Kokhare...
Bonira...
K�adka... To jasne. �eby przej��, trzeba zbudowa� k�adk�, zamrucza� do siebie i
zabra� si� do
roboty. Z przydro�nego rowu j�� znosi� stare skrzynki po owocach, zardzewia�e
kawa�ki
blach, od�amki piaskowca. Ostro�nie st�paj�c uk�ada� powoli w�ski, chybotliwy
mostek.
Coraz dalej musia� w�drowa� poboczem w poszukiwaniu odpowiednich materia��w.
Czas
przesta� si� dla niego liczy�. Z uporem taszczy� wszystko, co dawa�o si�
podnie�� lub
przyci�gn��. Brudny pot wciska� mu si� piek�cymi stru�kami do oczu, a ostre
drzazgi rani�y
ma�e d�onie. Nie ustawa� jednak w wysi�kach. Przez ca�y czas g�o�no komentowa�
swoje
poczynania, jakby oczekiwa� potwierdzenia prawid�owo�ci tego, co robi�. Gdy
ostra blacha
oderwa�a mu szelk� od szort�w, bez namys�u podwi�za� j� zr�cznie do drugiej i
wr�ci� do
zabawy.
Prowizoryczna k�adka si�ga�a ju� trzeciej przerywanej linii. Jeszcze dwa, mo�e
trzy
metry i b�dzie m�g� such� stop� stan�� na poros�ej traw� w�skiej wysepce,
oddzielaj�cej
wst�gi ruchu.
W oddali, niewyra�nie widoczny na tle zachodz�cego fioletowo s�o�ca, zamigota�
jaki� nieokre�lony kszta�t. Zbli�a� si� szybko, cho� malec go jeszcze nie
widzia�. Gor�ce
powietrze unosz�ce si� nad szos� rozmywa�o ciemn� sylwetk� pojazdu. Wydawa�o
si�, �e nie
toczy si�, lecz unosi nad czarn� g�adzi� Autostrady. Nie silnik, ale b��kitna
plandeka jak
wielki �agiel wyd�ty wiatrem pcha go coraz to pr�dzej do przodu.
Melodyjny za�piew samochodowego klaksonu dotar� do ch�opca, gdy przenosi� na
koniec swojego mostku wielk�, dziuraw� puszk� po oleju. Z wra�enia zachwia� si�
niebezpiecznie na kupce nieporz�dnie u�o�onych kamieni, ale zaraz odzyska�
r�wnowag�.
Umie�ci� puszk� na miejscu, kt�re wcze�niej dla niej zaplanowa�, i spod daszka
d�oni spojrza�
na intruza. Wielki ci�arowy �cigacz z przyczep� nikn�� wyra�nie w jego
kierunku, nie
zamierzaj�c zwalnia�.. Jeszcze sze��set metr�w i pewnie rozbije nie doko�czon�
k�adk�.
Malec zrozumia� niebezpiecze�stwo i zamar� w bezruchu jak pos�g CH�OPCA-
KT�RY-CZEKA. Wydawa�o mu si�, �e tym samym doprowadzi do zatrzymania si�
pojazdu.
Zdziwi� si�, gdy zobaczy�, �e ko�a maszyny nadal si� tocz�. Szybciej i szybciej.
Ch�opiec nie
umia� jeszcze w�ada� czasem Autostrady.
Malec wyprostowa� si� na ca�� swoj� mizern� wysoko�� i rozpaczliwie zamacha�
r�kami. Gdy i to nie pomog�o, przy�o�y� z�o�one w tr�bk� d�onie do ust i ile si�
w p�ucach
wrzasn�� ostrzegawczo. Wszystko na nic. Wielki po�eracz przestrzeni p�dzi� wci��
w jego
kierunku, rozrywaj�c co chwila powietrze przenikliwymi d�wi�kami klaksonu.
Ch�opiec nie zna� innych sposob�w na zatrzymywanie poruszaj�cych si� pojazd�w.
Wzruszy� ramionami i wr�ci� do budowy swojej k�adki. Rzeka musi sama poradzi�
sobie z
tym kolosem, pomy�la�. Kto to s�ysza�, �eby ci�ar�wki je�dzi�y po powierzchni
wody jak po
ubitej drodze?! W chwil� p�niej powt�rzy� to samo na g�os.
Na planecie r�wnin nigdy nie by�o rzek i dlatego dopiero w tym momencie pierwsza
rzeka Haragenu dowiedzia�a si�, jakie prawa jej przys�uguj�. Nie potrzebowa�a
ju� pomocy
ch�opca.
Dwie�cie metr�w od przeszkody kierowca ogromnego towarowego samochodu
u�wiadomi� sobie, �e ten brzd�c przed nim wcale nie zamierza zej�� mu z drogi.
Wykrzykiwanych s��w nie zrozumia�. Za to spok�j, jaki dostrzeg� w oczach
ch�opca, przerazi�
go �miertelnie. Malec by� absolutnie pewien swojego bezpiecze�stwa! W chwili gdy
ze
wszystkich si� nacisn�� hamulec, kierowca poczu�, �e z ci�ar�wk� dzieje si� co�
dziwnego.
Maszyna uderzy�a nagle w jak�� mi�kk� przeszkod� i niebezpiecznie zako�ysa�a si�
na boki.
Wydawa�o si�, �e kabina zaczyna si� obsuwa�. Co� wyra�nie ci�gn�o pojazd w d�.
Kierowca pr�bowa� wrzuci� wsteczny bieg, ale ko�a buksowa�y, nie natrafiaj�c na
op�r. Fale
smolistej cieczy zacz�y zalewa� przedni� szyb�. Ci�ar�wka najwyra�niej ton�a
w
Autostradzie! Nieopisane zdziwienie sparali�owa�o mu wol�. J�kn�� i szarpn�� za
klamk�. Nie
zd��y� ich otworzy�. Harage�ska rzeka by�a szybsza.
Ch�opiec z przera�eniem obserwowa�, jak pot�na maszyna nieoczekiwanie zapada
si�
przednimi ko�ami w czarnej toni, przewraca na grzbiet i bez d�wi�ku - zanurza
pod
powierzchni�. Wir powsta�y w miejscu wypadku rozp�yn�� si� w ci�gu kilku sekund.
Na
czarnej tafli unosi�o si� tylko kilka owoc�w drzewa kidango i jakie� opakowanie
z plastyku.
Pr�d spycha� to wszystko w stron� nie doko�czonej k�adki.
Malec nagle zorientowa� si�, �e jaki� natr�tny d�wi�k od kilkudziesi�ciu sekund
targa
powietrze na strz�py. To on sam krzycza� ze strachu i zarazem rado�ci, nawet nie
zdaj�c sobie
z tego sprawy. Jakie� dwa nowe, tajemnicze s�owa bombardowa�y mu czaszk� od
wewn�trz w
rytm uderze� pulsuj�cej krwi. Rahor-Eusine, Rahor-Eusine, Rahor - Eusine... Nie
wiedzia�, co
by�o silniejsze, rado�� czy strach. Autostrada r�wnie� nie wiedzia�a.
S�o�ce znikn�o ju� za horyzontem. Powietrze ozi�bia�o si� szybko. Ch�opiec
wypychaj�cy kieszenie jaskrawymi owocami zatrz�s� si� z ch�odu, a potem
znieruchomia�,
tkni�ty now� my�l�. Rzeki zawsze zamarzaj�, gdy jest zimno, wymamrota� z
wyrzutem w
stron� Autostrady. Zrozumia�a, sta�a si� twarda i �liska. Malec ostro�nie
postawi� na jej
powierzchni jedn� stop�, a potem drug�. Pierwszy l�d, kt�ry pojawi� si� na
Haragenie, by�
g�adki jak szk�o i l�ni� jak czarny bursztyn. Ch�opiec, �lizgaj�c si� beztrosko,
ruszy� ku
brzegowi. Jutro, gdy zn�w b�dzie ciep�o, przyjdzie tu, by zbudowa� ��dk�. Z
wielkim
kolorowym �aglem. Zaklaska� z uciechy.
Autostrada �egna�a malca w ciszy. Tej ma�ej istocie zawdzi�cza�a swoje nowe,
ciekawe imi�. Dzisiaj by�a Rzek�. Mia�a nowy cel, by trwa�. Naprawd� zwa�a si�
Ilsur.
Oznacza�a Wieczno��.
�MIERCI WYSTARCZY DLA WSZYSTKICH
Helikopter terkota� g�o�no, ci�gle obni�aj�c pu�ap lotu. Do�em przemyka�y szybko
male�kie domki z drewna i tektury. Rozro�ni�te anteny telewizyjne na dachach nie
pasowa�y
do ich skromnego wdzi�ku. Ci�ka, dwuwirnikowa maszyna prawie �lizga�a si� po
wierzcho�kach fantazyjnie powyginanych pr�t�w. Ha�as na dole musia� by� okropny;
cienkie
�ciany dom�w dygota�y od nawa�y d�wi�k�w. W �adnym jednak oknie nie pokaza�a si�
zaciekawiona g�owa, ani jedna pi�� nie podnios�a si� w z�o�ci ku niebu, w�skie
ulice by�y
zupe�nie puste.
- Przesta�cie si� wyg�upia�, majorze - znudzonym tonem powiedzia� Quince. -
Je�li
tak bardzo chcecie si� rozwali�, to mo�ecie to zrobi� w drodze powrotnej. Ja
wtedy zostan�
na ziemi...
Savage bez s�owa podni�s� maszyn� o kilkadziesi�t centymetr�w i kontynuowa� lot.
Quince�owi w dalszym ci�gu wydawa�o si�, �e helikopter lada moment zahaczy o
jaki�
wy�szy budynek.
- Nie ma strachu, profesorze! - z u�miechem zagada� m�ody porucznik o czarnej
twarzy. Siedzia� z ty�u i by� nawigatorem wojskowego �mig�owca. - My znamy to
miasto.
�rednia wysoko�� tutejszych budowli nie przekracza dw�ch pi�ter. Niebezpiecznie
b�dzie
dopiero za Chiyoda-Ku. Tam zaczyna si� nowoczesna Marunouchi, dzielnica bank�w i
biurowc�w. Ominiemy j� zreszt� z lewej strony. Japo�czycy sygnalizowali przez
radio, �e
mamy l�dowa� w dzielnicy Ginza.
Quince, wychylony na ile mu pozwala�y pasy, obserwowa� ziemi�. Od momentu kiedy
min�li wojskowy kordon ochronny na przedmie�ciach, nikomu z za�ogi nie uda�o si�
zauwa�y� �adnej oznaki �ycia na ulicach. Wygl�da�o tak, jakby miasto spa�o.
Tylko kto �pi,
gdy ogie� mo�e pozbawi� go �ycia i dobytku. Trzy wielkie po�ary - w dzielnicach
Gotanda,
Omori i przemys�owej Ueno - ugasi�y zaledwie przed godzin� jednostki
powietrznych
stra�ak�w z Nagoi. Jeszcze teraz b��kitne niebo przes�ania�y bure ob�oki dym�w,
a ci�ki
smr�d wisia� w powietrzu.
Na dole od kilkunastu godzin panowa� kamienny spok�j. Samochody zatarasowa�y
g��wne ulice i zastyg�y tak w bezruchu. Automatyczne linie produkcyjne fabryk
zad�awi�y si�
wolno�ci�, szalej�c a� do chwili spalenia si� bezpiecznik�w. Wielki neon na
stalowej Tokyo
Tower dalej wy�wietla� wczorajsz� dat�. Ludzie znikn�li.
Quince wyszpera� w kieszeni marynarki zmi�tego papierosa i w�o�y� go do ust.
Zapalniczki nie znalaz�. W po�piechu musia� zostawi� j� w hotelu lotniska. Z
nadziej�
rozejrza� si� po kabinie. Mo�e kto� mu poda ogie�. Czarny porucznik zauwa�y�
jego
zniecierpliwienie i si�gn�� do kieszeni na piersi munduru. Nie zd��y� jednak
wyci�gn��
zapa�ek.
- Tu nie wolno pali�! - nie poruszaj�c prawie ustami wymamrota� pilot. Na chwil�
nawet nie oderwa� oczu od przedniej szyby.
Porucznik u�miechn�� si� z zak�opotaniem i wr�ci� do swojej radiostacji. Quince
wyj��
papierosa z ust, zmi�� go machinalnie i rzuci� na pod�og�. Przelatywali nad
pa�acem
cesarskim. Tu nic si� nie, zmieni�o. Czerwona ceg�a i szkliwo wulkaniczne,
resztki mur�w
obronnych, barokowa pl�tanina �cian i daszk�w trwa�y w bezruchu, jakby si� nic
nie
zdarzy�o.
- Zaraz l�dujemy, profesorze - znowu nie patrz�c mu w twarz, powiedzia� major
Savage. - Niech si� pan przygotuje, Wood!
- S�ucham, majorze! - porucznik okr�ci� si� na krze�le.
- Zawiadomcie sekcj�! Niech b�d� gotowi.
- Ju� si� robi - Wood wsta� sprawnie i stawiaj�c szeroko stopy pokona� owalne
drzwi,
a potem znikn�� w cz�ci trans