Adam Synowiec POWRÓT Z PRZESIADKĄ JAJO - To, co FBI mówi o McCormacku, gówno nas obchodzi! Jesteśmy niezależnym pismem i będziemy prezentować tylko nasze poglądy. Jeśli ci się to nie podoba, Wharton, poczytaj sobie „Looka”! - Mężczyzna przy biurku ze złością w oczach rzucił słuchawkę na widełki i wrócił do przeglądania dzisiejszego wydania „World Herald News”. Pod dużym artykułem o planach senatora McCormacka, opatrzonym jego zdjęciem, zauważył obwiedzione ramką doniesienia agencyjne o klęskach żywiołowych w różnych częściach świata. Trzęsienie ziemi w Japonii, Chinach, Grecji i Australii, nowe wybuchy wulkanów na Islandii i w Stanach Zjednoczonych, tajfun na Hawajach, powódź we Francji i Indiach. Uśmiechnął się pod nosem i przewrócił stronę. W uchylonych drzwiach ukazała się głowa Pearce’a, szefa działu reporterskiego. W zębach trzymał nieodłączną fajkę i oczywiście nie raczył jej wyjąć. - Hej człowieku, naczelny nas wzywa! Skończ czytać i chodź. - Mężczyzna przy biurku popatrzył na niego przeciągle i nie ruszył się z miejsca. Z korytarza dochodził wściekły stukot maszyn do pisania i dzwonki teleksów. - Stary, przecież mówię do ciebie! Nie słyszysz, do cholery... - Nie rozumiem, co mówisz. Wyciągnij ten komin z gęby i powtórz raz jeszcze. Pearce pokręcił głową z dezaprobatą i na moment odjął fajkę od zębów. - Dobra, już dobra, odchrzań się wreszcie od mojego palenia. Tydzień temu rzuciłeś papierosy i teraz podejść do ciebie nie można. Chodź już, bo Wallace będzie się pieklił... Redaktor naczelny „World Herald News” ku zaskoczeniu obu dziennikarzy powitał ich z promiennym uśmiechem na ustach. Wytoczył się nawet zza wielkiego biurka i wbrew regule zaprosił do zajęcia miejsc, w fotelach pod oknem. - Robinsky, narobiłeś strasznego zamieszania tym swoim tekstem o McCormacku. Wharton powiedział, że urwie ci... no wiesz co?! - Wiem, do mnie również dzwonił. - Miałem też sygnały z Pentagonu, Biura Federalnego i Kongresu. Wyzywają cię od zawszonych komunistów, zidiociałych pismaków, wrogów ustroju i tak dalej - Wallace zacierał ręce z radości i grymas zadowolenia nie schodził mu z twarzy. - Dla gazety to dobrze, ale ty możesz się z tego tym razem nie wywinąć. Ujają cię i stracimy zdolnego dziennikarza... - Nic mi nie zrobią. Spokojna głowa! Dwa miesiące temu, jak rozpracowałem Brighton Industrial Company, wrzeszczeli tak samo. - Robinsky ze spokojem na twarzy wyjął zapałkę z pudełka Pearce’a i włożył ją do ust. - Zresztą chłopakom z działu reporterskiego też się powinno oberwać. Pod apel McCormacka, wzywający do zaprzestania doświadczalnych wybuchów jądrowych pod ziemią, wodą i w atmosferze, wrzucili informacje o klęskach żywiołowych na świecie. To tamtych rozwścieczyło do reszty. - Dobra. Damy temu na razie spokój. Mam dla ciebie następną sprawę. Nasz człowiek z zachodniego wybrzeża doniósł o tym wczoraj. W Seattle jakiś domorosły astronom wykrył dziwną rzecz na niebie. Podobno coś wielkiego zbliża się z Kosmosu. Próbował informację puścić do gazet lokalnych, ale ktoś go umiejętnie zablokował... Do kroćset! Mógłbyś wyjąć tę zapałkę z ust, jak do ciebie mówię! - Robinsky od dłuższego czasu maltretował drewienko z siarkowym łebkiem, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pearce wyszczerzył triumfalnie zęby i mrugnął porozumiewawczo do kolegi. - Zapal sobie, jak musisz, a nie gryź mi tego świństwa... - On nie pali od siedmiu dni! - złośliwie napomknął Pearce, ale zaraz umilkł, kopnięty pod stołem w kostkę. - To niech sobie chrupie fistaszki! Wracam do sprawy. Pojedziesz i zbadasz wszystko na miejscu. To może być plotka, ale kto wie?! Jeśli ktoś kładzie łapę na takiej „ogórkowej” informacji... Dobra, ludzie lubią sensacje, zawsze coś ci z tego wyjdzie! - A ja? - Pearce miał głupią minę, bo nie wiedział, po co go wezwano. - Ty i twoje chłopaki postaracie się dowiedzieć jak najwięcej tu na miejscu. Uruchomicie naszych informatorów w biurze prasowym Białego Domu, obstawicie wojsko i naukowców. A teraz do roboty! Dom Iry Blumfelda znajdował się poza miastem, wysoko w górach, Robinsky w godzinę dojechał na miejsce wynajętym fordem. Zaparkował pod ogrodzeniem, trzasnął drzwiami i narzucając kurtkę nacisnął guzik domofonu. Dwa wielkie brytany hałasowały przeraźliwie tuż za furtką. - Kto tam?! - usłyszał w głośniku. - Nie chcę z nikim rozmawiać! To, że podsłuchujecie moje rozmowy telefoniczne i nie pozwalacie mi ruszać się z miasta, nie zmusi mnie do przyjęcia waszych warunków. Jeszcze raz powtarzam, że wszystkie zdjęcia są prawdziwe... - Nazywam się Robinsky. Dzwoniłem do pana. - Przepraszam. Myślałem, że to znowu oni. Zaraz zabiorę psy. - Gdzieś z tyłu domu rozległ się skrzyp otwieranych drzwi i jakiś stary głos zawołał: „Dick, Kuttner, do nogi!” Psy uspokoiły się i pobiegły wolno do pana. - Może pan wejść - zabrzmiało z domofonu. - Furtka otwarta. Blumfeld był wysokim mężczyzną o wyglądzie niemieckiego arystokraty. Oprócz nazwiska nic nie wskazywało na jego żydowskie pochodzenie. Jego laska rytmicznie postukiwała o drewnianą podłogę, gdy prowadził Robinskiego do swojego gabinetu. Podpierała sztywną, chorą nogę. - To dziwne, że przepuścili pana do mnie. Policja blokuje mój dom od tygodnia. Pozwalają mi wyjeżdżać tylko po prowiant. Niech pan pokaże jakąś legitymację. Naprawdę jest pan dziennikarzem?! - „World Herald News”. Wschodnie wybrzeże - Robinsky rzucił kartę identyfikacyjną na stół. - Dlaczego pan pyta?! Boi się pan dziennikarzy?! Blumfeld uważnie studiował legitymację i oglądał zdjęcie, porównując je z fizjonomią dziennikarza. Uspokajał się powoli, choć twarz miał nadal napiętą i nerwowo ściskał rączkę bambusowej laski. - Nie boję się dziennikarzy. Boję się ich! - machnął ręką w stronę okna. - Zresztą jest pan pierwszą osobą, która z własnej woli chce napisać o moim odkryciu. Telefonowałem do okolicznych gazet, ale żadna nic na ten temat nie wydrukowała. Wygląda na to, że oni boją się mnie. - Ja wydrukuję! Zobaczy pan... Może mi pan wierzyć... - No i co z tego, że panu uwierzę?! To ludzie, wszyscy ludzie powinni uwierzyć i bać się nieodgadnionego. Ta maleńka kropka, którą sfotografowałem tydzień temu, już wtedy wyglądała. złowieszczo. Gdy wywoływałem zdjęcia, poczułem, że tak wygląda śmierć... Robinsky nachalnie wpatrywał się w oczy starego człowieka. Twarz miał nieruchomą, spokojną. Nie chciał dać poznać po sobie, jak przyjmuje słowa Blumfelda. To mogłoby spłoszyć rozmówcę. Najważniejsze, to mówić. Dużo mówić, dużo pytać, stwarzać atmosferę zrozumienia, zdobywać coraz więcej informacji. Maleńka dioda wmontowana w cyferblat zegarka dziennikarza pulsowała czerwienią w rytm głosek wypowiadanych przez astronoma- amatora. Nagranie będzie wyraźne. - Przecież to, co pan wykrył za pomocą swojego nieprofesjonalnego sprzętu, nie mogło pozostać niezauważone przez naukowców w wielkich obserwatoriach astronomicznych. Dlaczego oni nie ogłosili do tej pory swojego odkrycia?! Blumfeld popatrzył na Robinskiego uważnie. Jeszcze raz rzucił okiem na kartę identyfikacyjną i rozejrzał się z lękiem po pokoju. Jeden z wielkich psów zawarczał ostrzegawczo w stronę dziennikarza, wstał spod kominka i położył się tuż obok nóg swego pana. - Spokój, Dick! - Zmarszczki na twarzy gospodarza rozpogodziły się. - Przepraszam, przez chwilę myślałem, że nie jest pan jednak tym, za kogo się podaje. Oni przez cały czas mówią mi to samo. Każą mi wierzyć, że naukowcy nie odkryli niczego. Tylko że ja wiem, dlaczego oni tak mówią. Blumfeld podniósł się z trudem z głębokiego fotela. Psy poderwały się również. - Proszę za mną, pokażę coś panu. Po to przecież pan tu przyjechał. Tylko proszę się nie przestraszyć! Pierwszy lekki wstrząs szarpnął podłogą. Stary człowiek, dzierżąc w jednej ręce laskę, drugą oparł na grzbiecie czarnego wilczura. Szkło zadzwoniło w kredensie. Następny wstrząs był jeszcze potężniejszy. Grunt począł ożywać pod nogami. Trzęsienie ziemi nawiedziło Seattle. - To nie mógł być fotomontaż! Po co facet miałby to robić? Naukowiec z takim dorobkiem... Ludzie, przecież to jest Blumfeld. Ten Blumfeld, który badał istotę kwazarów i teoretycznie rozwinął teorię Einsteina. Jakieś osiem lat temu wycofał się z czynnego życia i zajął wyłącznie astronomią... - Spokojnie, Robinsky! Nie podniecaj się. Zdążyłem już przejrzeć wszystko, co mamy na temat Blumfelda w naszym archiwum. Wyniósł się z Holandii, bo jego współpracownicy oskarżyli go o religijną histerię. Obraził się po prostu! - Pearce pociągał dawno zgasłą fajkę i flegmatycznie przerzucał plik informacji zebranych przez reporterów. - No i co, do cholery! Facet ma u siebie w górach profesjonalny sprzęt naukowy. Nie jakieś tam lusterkowe lunetki, tylko wielki elektroniczny teleskop i całą górę skrzynek pełnych tranzystorów i kolorowych drutów. On te zdjęcia zrobił naprawdę! - Masz je ze sobą? - Wallace był bardzo poważny. Raz za razem wrzucał do ust orzeszki arachidowe i gryzł je ze złością. - Pewnie, że mam. Są niewyraźne, ziarno wyszło przy dużym powiększeniu. - Robinsky rzucił na stół gruby plik fotografii. - To przecież Kosmos. Wielkie odległości, zawirowania optyki, pola elektromagnetyczne... - O matko, to okropne! - Pearce wypuścił fajkę z zębów. Stuknęła głucho o blat stołu i potoczyła się pod okno. - Te ostatnie są sprzed dwóch dni. Potem było to wielkie trzęsienie... Rozwaliło obserwatorium, gdy ziemia ruszyła się po raz drugi - dorzucił Robinsky. - Przecież to jest... - ręce Pearce’a nie drżały już, ale wyraźnie się trzęsły. - Nie mów nic, Pearce! - Wallace znacząco omiótł spojrzeniem ściany pokoju redakcyjnego. - Nigdy nie wiadomo... I tak wszyscy widzimy, co to jest. Już sama masa tego musi ruszyć planetą. Wiemy teraz, skąd się biorą te wielkie trzęsienia ziemi. Musimy być przygotowani na najgorsze... - Musimy to dać do gazety! Nie możemy tego tak zostawić! Ludzie powinni się dowiedzieć, co ich czeka. - Robinsky troskliwie pozbierał fotografie i niezgrabnie wpychał je do teczki. - Nie wiadomo, jak długo jeszcze pismo będzie się ukazywać... - Puszczamy to jutro! - Wallace był zdecydowany. - Pearce, powiedz Growlingowi, żeby wyrzucił wszystko z pierwszej i drugiej strony. Robinsky, tekst ma być gotowy na dwudziestą drugą, te ostatnie foty zostaw już teraz... Aha, powiedz, jak ci się udało wyjechać od Blumfelda? - Policji nie było na drodze. Widziałem tylko dwa strzaskane w górach wozy z oznakowaniem szeryfa. Seattle jest zrównane z ziemią... Przeżyło niewielu. Udało mi się zabrać ostatnim samolotem. - A Blumfeld?! - Przywiozłem go i umieściłem w bezpiecznym miejscu. Psy też. - To dobrze, może być nam jeszcze potrzebny. Na ulicach Baltimore panował względny porządek. Patrole wojskowe stały na każdym rogu ulicy. Wozy policyjne bez przerwy kursowały po głównych arteriach, regulując ruch i uważnie obserwując zachowanie się pieszych. Paniki jednak nie było. Informacja o zagrożeniu z Kosmosu nie rozprzestrzeniła się jeszcze. Rząd Stanów Zjednoczonych, przechwytując złowieszczą wiadomość, wierzył, że postępuje w interesie i dla dobra swoich obywateli. Podobnie zresztą uczyniły rządy wszystkich krajów świata. Obserwatorium Mount Palomar zauważyło odległy, poruszający się w Kosmosie obiekt o trzy godziny i dwadzieścia minut wcześniej, niż zrobił to Blumfeld. Informacje o odkryciu i wszystkie nowe szczegóły przesyłano na bieżąco prezydentowi. Naukowcy szybko obliczyli, kiedy nastąpi koniec. Nietrudno było przewidzieć, co będzie się działo na planecie po zbliżeniu się obcego ciała do Ziemi. Bryła mknąca z olbrzymią prędkością poprzez próżnię miała objętość trzykrotnie większą niż glob zamieszkały przez rasę ludzką. Jej masa nie mogła być mniejsza. Siły grawitacji to broń o wiele potężniejsza od jakiegokolwiek oręża znanego człowiekowi. Liczono na cud. Panika nie sprzyja cudom. Robinsky prowadził swojego lincolna bardzo nieuważnie. Ruszając spod wieżowca redakcji „World Herald News”, zahaczył o błotnik czerwonego sportowego mercedesa, potem przejechał dwa skrzyżowania na czerwonych światłach, a parkując pod domem, rozrzucił po ulicy całą baterię plastykowych kubłów na śmieci. Posterunkowy pogroził mu pałką, ale nie pofatygował się, by wypisać mandat. Od wczoraj nakazano mu zwracać uwagę na zupełnie inne rodzaje zachowań mieszkańców dzielnicy. Robinskiego kapral Porter znał dobrze. Dziennikarz był spokojnym człowiekiem. Robinsky zostawił samochód pośród śmieci i pognał na górę. Torbę podróżną rzucił w przedpokoju, marynarkę zostawił w łazience, krawat w kuchni. Nalał sobie dużego drinka i usiadł przy biurku ze słuchawkami na uszach. O dwunastej czterdzieści pięć artykuł był gotowy. Zadzwonił po gońca. Telefon redakcji nie odpowiadał. Zdenerwowany włączył telewizor. Za piąć minut powinny zacząć się centralne wiadomości. Z ulicy przez uchylone okno dobiegał jakiś cichy, nasilający się jednak szum. Wyszedł na balkon. Ludzi nie było widać. Gdzieś od strony portu kołysał się w powietrzu odblask płomieni. Wiatr od morza przynosił oddalone krzyki i wycie syren. Nagle balkon lekko zachybotał mu się pod nogami. Duży płat tynku pękł w ciszy wzdłuż linii zamocowania balustrady i leniwie opadł w dół. Z pokoju dał się słyszeć trzask pękających szyb i gruchot spadających w kuchni garnków. Chyba się zaczyna, pomyślał Robinsky i wrócił przed telewizor. Właśnie rozpoczynał się dziennik. Facet ze smutną miną czytał wykaz trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, wylewów rzek i mórz. Dużo tego było. Potem powiedział: „Uwaga, przeczytam komunikat specjalny. Jak donoszą astronomowie z obserwatorium Mount Palomar, do Ziemi zbliża się nie zidentyfikowane do tej pory ciało niebieskie o sporych rozmiarach. Podejrzewa się, że właśnie ono mogło spowodować ten straszny cykl następujących po sobie klęsk żywiołowych. Istnieje nadzieja, że ciało niebieskie już niebawem ominie naszą planetę i zacznie się oddalać. Do tej jednak pory rząd USA ogłasza na terenie całych Stanów Zjednoczonych stan wyjątkowy. Prosi się o zachowanie spokoju i poszanowa...” Ktoś odepchnął nagle prezentera od mikrofonu. Gdy ten próbował oponować, czyjaś ręka zza ekranu trzasnęła go z rozmachem w twarz. Upadł. Robinsky wzmógł uwagę. Przed kamery wtargnął człowiek w zapoconych okularach i marynarce z naderwanym rękawem. Podniósł przewrócony mikrofon, spojrzał prosto w obiektyw i ryknął: - Ludzie, słuchajcie mnie!!! Oni was oszukują... Japonia zapadła się w morze, nie ma już Ameryki Środkowej, połowę Europy wraz z Anglią zalała woda... Mało wam! Zachodnie wybrzeże naszego kraju to jeden kłąb lawy i wulkanów! Nie ma już miejsca na Ziemi, gdzie grunt by nie drżał. To koniec świata, ludzie! Przygotujcie się na śmierć! To kara za bomby atomowe, nierząd, wyzysk i kłamstwo... Ten, kto nas wszystkich ukarze, jest już blisko. Czy wiecie, kto to?! Czy wiecie, co to za „ciało” zbliża się do Ziemi?! Popatrzcie więc, mam zdjęcia, dobre zdjęcia, wyraźne zdjęcia... Poznajecie!!! - wyciągnął spod pachy plik wielkich fotografii i jedną z nich Rozpostarł przed kamerą - POZNAJECIE!!! - jeszcze raz krzyknął. Odbitka była o wiele lepsza od tych zrobionych przez Blumfelda. Duża, czytelna, kontrastowa. W czerni Kosmosu widać było jasną, chropowatą, owalną bryłę. Na jej przedzie, w centralnej części plamy, widniało oko. Wyraźnie patrzące wprost na miliony telewidzów oko, zamknięte w trójkątnym oczodole. Wprost ze źrenicy biły przeraźliwie białe promienie. Rozchodziły się we wszystkie strony. Tworzyły jakby pajęczą siatkę na zdjęciu. Przyszedł drugi wstrząs, gwałtowniejszy niż pierwszy. Pękła ściana i kuchnia zapadła się z rumorem. Na głównej ulicy ludzie wrzeszczeli jak szaleni. Wzbierający potok ludzki kierował się na zachód. Wieżowiec naprzeciwko, ten wybudowany nie tak dawno, legł w gruzach. Słychać było jęki rannych ludzi, wzywających pomocy. Robinsky podszedł do biurka i wyciągnął dawno nie używanego colta. Wytarł go ze smaru i naładował. Z butelką whisky usiadł w fotelu. Świat się kończył. Pociągnął tęgi łyk alkoholu i wsłuchał się w noc. Pośród krzyków i zawodzeń ludzi, tupotu nóg, huku pękających murów i syku płomieni rozróżnił też cichy plusk wody. Morze zalewało Baltimore. Zachciało mu się palić. W najniższej szufladzie szafy znalazł zapomnianą paczkę cameli. Otworzył ją, wyciągnął papierosa, włożył go do ust. Zapałka długo nie chciała gasnąć. Robinsky chwilę trzymał ją w palcach, a potem przytknął płomień do kilkunastu luźnych kartek na biurku. Artykuł o Bogu, który przybywa na Ziemię, nie będzie już potrzebny. Gene Robinsky nie zadziwi już świata sprytem i ostrością pióra. Skończyło się... Strzału z broni palnej nie słyszał nikt. Huk zlał się z rozdzierającym uszy jękiem ziemi, która otworzyła się w środku miasta. Purpurowa lawa walczyła o prymat z wodą. Ludzi już nie było. Gwallba znajdowała się już bardzo blisko dojrzewającego jaja. Hamowała powoli, obawiając się przekroczyć bezpieczną granicę. Mały powinien sam rozbić skorupę i zbliżyć się do matki-ojca. Jeśli nie zda tego pierwszego egzaminu, tradycja nie pozwoli go uczyć. Gwallba władająca tym obszarem przestrzeni musi być silna i mądra. Inaczej złe Kragguny przedrą się podstępnie przez czarne dziury po gwiazdach i zwyciężą w tej odwiecznej walce. Dlatego też stara Gwallba matka-ojciec zadbała, żeby zostawić dużo jaj w przestrzeni. Dla każdego był czas na dojrzewanie. Małą, zdrową Gwallbę trzeba było długo uczyć życia i walki. Gdy wyszkolonych Gwallb będzie już cała armia, Kragguny przegrają. Gwiazda, którą Gwallba matka-ojciec zapaliła miliony tysiącleci temu, płonęła dalej jasno. Widocznie emitowała wystarczającą ilość ciepła, jeśli jedno z jaj było już dojrzałe. Gwallba matka-ojciec zatrzymała się całkowicie i spojrzała badawczo na jajo. Wbrew regule gotowe do pękania było trzecie jajo, a nie pierwsze czy drugie. Gwallba matka- ojciec była zdziwiona. Wcześniak? pomyślała. Niedobrze! Pewnie będzie słaby i chorowity. Jak każda matka-ojciec Gwallba kochała swoje dzieci. Jakby pod wpływem promiennego spojrzenia Gwallby matki-ojca jajo poruszyło się, a jego skorupkę poznaczyła siatka mikroskopijnych pęknięć. Widać było, że mała Gwallba w środku natęża wszystkie swoje siły, żeby wydostać się na świat. Gwallba matka-ojciec była bardzo wrażliwa i chętnie pomogłaby małemu wcześniakowi. Porozglądała się przeto uważnie, czy zza załomu czasowego nie wystaje gęba podstępnego Kragguna, co to zaraz poleci naskarżyć do naczelnego rozjemcy Hraampa, że Gwallba matka-ojciec łamie reguły na polu bitwy. Nie było nikogo. Gwallba podsunęła się więc dyskretnie o kilka mikroarunów do przodu i popatrzyła, co z tego będzie. Efekty dały się zauważyć od razu. Szczeliny poszerzyły się wyraźnie. Zaczęły się przez nie wylewać w przestrzeń rozgrzane do czerwoności wody porodowe. Gwallba matka-ojciec natężyła się w sobie i jeszcze raz posłała wprost w jajo jasne promienie zachęty. Mała Gwallba czuła obecność matki-ojca. Fala czerwonej mgły jeszcze potężniej uderzyła ze środka skorupki, a potem całe jajo rozpadło się bezdźwięcznie w próżni na miliony malutkich kawałków. Ze środka, wesoło mrugając trójkątnym okiem, wypłynęła mała Gwallba. Zdrowa i silna. Nikt z ludzi tego nie widział. TELEFON OD MAUD To już była szósta szafa dzisiaj. Talbot odczepi! latarkę od pasa i oświetlił wnętrze. Przełączniki terkotały nierównomiernie, kontrolne lampki zieloną poświatą wypełniały górne segmenty, gęste od bezpieczników i kolorowych przewodów. Tylko lewy kąt był ciemny. Znowu wybiło dzielnicową końcówkę komputera, pomyślał ze spokojem. W pięciu pozostałych szafach przekaźników telekomunikacyjnych sytuacja była podobna. Wyglądało to tak, jakby wszyscy na raz próbowali łączyć się telefonicznie z elektronicznym mózgiem miasta. Co się z tymi ludźmi dzieje, dzwonią i dzwonią, wszystkim nagle zebrało się na rozmówki z tą maszyną, pchają się jak pchły do kapelusza starego Bena, chyba im coś odbiło, a ja muszę chodzić i naprawiać, psiakrew, przecież ledwo nadążam... mruczał Talbot do siebie, wymieniając płytki ze spalonymi mikroelementami. Z przyzwyczajenia sprawdził pozostałe bloki. Wszystko było w porządku. Lewy sygnalizator świecił znowu równym blaskiem. Talbot z zadowoleniem poklepał szafę po bocznej ściance. Z obszernej monterskiej torby wyjął służbową słuchawkę i sprawnie podłączył kable do zacisków wyjściowych przekaźnika. Nakręcił numer dyspozytorni firmy. - Tu Talbot, zero-osiem-cztery... - poczekał chwilę, aż dyżurny skojarzy jego numer, i ciągnął dalej - ... połączenia w Balittle znowu czynne. Jak zwykle końcówkę szlag trafił! Macie coś dla mnie? W głośniku dał się słyszeć daleki szelest papieru i siąkanie. Dyżurny przeglądał dzisiejsze karty zleceń. Talbot ramieniem przycisnął słuchawkę do głowy, a uwolnioną dłonią sięgnął po papierosa. Włożył go do ust i pstryknął zapalniczką. Tuż przy jego uchu coś nagle zachrypiało i miły głos powiedział: - Dziękuję ci, Talbot. Jestem z ciebie zadowolona. Bądź mi wierny, kochaj mnie, odwdzięczę się niebawem. Pamiętaj... Talbot dopiero po chwili zorientował się, że to, co usłyszał, pochodziło z kobiecych ust. Wśród dyspozytorów firmy nigdy nie było kobiet. - Halo, tu Talbot, zero-osiem-cztery! Czy mówiliście coś do mnie przed chwilą? Słyszałem jakiś głos... Może to przebicie z miejskiej linii! Spróbujcie zlokalizować uszkodzenie - zaciągnął się camelem i czekał odpowiedzi. - Nie pieprz, chłopcze - usłyszał zakatarzony baryton dyżurnego. - Nikt z miasta nie może wejść na wewnętrzną! Nie uczyli cię tego na kursie?! Chcesz mi wmówić, że jestem brzuchomówcą... - Naprawdę słyszałem coś! Jakaś napalona nastolatka... - Dobra, dobra, opowiesz mi to kiedyś przy piwie. Teraz słuchaj! Poszły przekaźniki w Growlich. Te, które rano wymieniałeś. Zobacz, co się tam stało... Aha, jak skończysz robotę, zamelduj się u szefa, chciał z tobą gadać. Wyłączam się, cześć! Ten ochrypły głos mógł należeć tylko do Teda Bornova. Bornov, jak wiadomo, nigdy nie był kobietą o miłym głosie. Był grubym, niechlujnie wyglądającym facetem z czerwonym nosem, który w dodatku nie znał się na żartach. Talbot zrobił porządek z szafami w Growlich i nadliczbowo zreperował przekaźniki dzielnicy Easton. Wszędzie spalone były fragmenty końcówki komputera. Gdyby kazali mu naprawić jeszcze coś, musiałby zaprotestować. Nie miał już części. Jadąc windą na dwunaste piętro wieżowca Computer Telecomunication Agency, Talbot analizował dziwne zaproszenie. Wiedział, że nie powinien oczekiwać niczego dobrego. Firma nigdy nie dziękowała. Ona tylko obcinała premie i obniżała sławki. Gdyby tak nie lubił swojej roboty, dawno by poszukał lepiej płatnej. Talbot kochał telefony. Tyle że dyrektor nie chciał w to uwierzyć. Nikt nie chciał. Zdjął czapkę i wszedł do sekretariatu. W kącie huczał telewizor nastawiony na cały regulator. Długonoga Stella popatrzyła na niego bez uśmiechu i dłonią wskazała fotel obok drzwi. Drugą uruchomiła przycisk wizjofonu. - Mister Haywood, Bob Talbot już przyszedł... Pan go wzywał?! - uśmiechnęła się zalotnie, ale nie do Talbota. Wizjer kamery czujnie penetrował całe wnętrze sekretariatu. - Dobrze, niech wejdzie! - zahuczało w odpowiedzi. Stella chmurnie wskazała mu wzrokiem drzwi, zła, że przerwano jej oglądanie filmu z przystojnym Kenem Sindairem. Haywood oderwał się od wertowania ogłoszeń w „Wall Street Journal” i popatrzył na wchodzącego spod okularów. - Spóźniasz się, Talbot, miałeś być wcześniej! - warknął przez zęby. „Złe wejście jest gorsze od złego wyjścia”, bzdurne porzekadło starego Bena przyszło technikowi do głowy. Powiedział jednak coś zupełnie innego. - Miałem robotę, panie Haywood. Osiem szaf dzisiaj reperowałem. To wina dyspozytora, że nie powiedział mi o sprawie wcześniej. - Talbot zauważył, że trochę się jąka. - Nie interesuje mnie to. Siadaj! Załatwimy to szybko - Haywood nie wahał się ani przez sekundę. - Zarząd doszedł do wniosku, że zbyt wiele kosztujesz naszą firmę. W zeszłym tygodniu „wymieniłeś czterdzieści trzy końcówki komputerów, nie mówiąc o innych częściach. Niektóre przekaźniki naprawiałeś trzykrotnie w ciągu dnia. W innych miastach wszystko działa wspaniale. To co najmniej dziwne, nie uważasz?! - Czy to moja wina, że ludzie zamęczają komputer pytaniami? Te końcówki naprawdę palą się jak diabli...- - Kłamiesz, Talbot! Przeprowadziliśmy badania ankietowe. Mało kto wykorzystuje obecnie telefoniczny kabel interakcyjny komputera miejskiego. Robią to zwykle tylko naukowcy z Hooyer University. Reszta sporadycznie. Bo i po co, komputery osobiste załatwiają sprawę. Chyba nie chcesz mi wmówić, że to sam mózg elektroniczny łączy się w jednej sekundzie z setkami tysięcy abonentów w mieście. I co? Podsłuchuje ich, podgląda, a może gra w szachy z domowymi kalkulatorami?! - Haywood zachłystywał się wprost własną śliną. - Nie obchodzi mnie, co robisz z szafami, podjąłem decyzję. Zwalniam cię, Talbot, od zaraz! - dyrektor grzmotnął w przycisk biurkowego wizjofonu, przyzywając sekretarkę. Zadzwonił telefon. Haywood podniósł ze złością słuchawkę. - Czego tam? - krzyknął agresywnie w mikrofon. Talbot nie mógł słyszeć tego, co Haywood. Mógł tylko siedzieć i patrzeć. Kabel telefonu zaczął nagle poruszać się delikatnie, wężowymi ruchami. Wokół rąk i szyi zaskoczonego Haywooda utworzył dwie zaciskające się pętle. Słuchawka drugiego aparatu również się podniosła. Dwoma splotami kabla otoczyła obiektyw kamery wizjofonu i skierowała go na struchlałego ze strachu Talbota. - Przepraszam, że nie zgłosiłam się od razu, szefie. Wydawało mi się, że słyszę jakieś dziwne piski na korytarzu - głos Stelli rozległ się z zewnętrznego głośnika. - Słucham pana? - Komputer... poda., pani... moją... decyzję... co... do... pana... Talbota. Zakodowałem... ją... już... tam... wcześniej... Proszę... przygotować... na... jutro... wszystkie... potrzebne... dokumenty... To wszystko... - głos Haywooda był martwy. Wydawało się, że powtarza tylko to, co ktoś dyktuje mu do ucha. Pętla na jego tłustej szyi mocno wrzynała się w ciało. To musiało boleć. Stella wyłączyła się. Była dobrą sekretarką. Zawsze ściśle wypełniała polecenia szefa. Z wiszącej tuż przy uchu Haywooda słuchawki wypełzł powoli elektryczny przewód w plastykowej otoczce. Jego nieizolowana końcówka wyglądała jak język jadowitego węża. Dwa miedziane druty dotknęły warg trzęsącego się z przerażenia Haywooda. Błękitna iskra wyładowania przeskoczyła z cichym trzaskiem. Talbot krzyknął i rzucił się w stronę biurka. W chwilę potem z pomocą pospieszyła mu Stella. Razem przenieśli Haywooda na kozetkę. Nie żył. Lekarz przybyły dziesięć minut później potwierdził zgon. Talbot siedział przygarbiony w ciemnym kącie sekretariatu i palił jednego papierosa za drugim. Stos niedopałków piętrzył się w popielniczce. Ekipa lekarska właśnie zabierała ciało. Policja także już była. Wypytali wszystkich i odjechali. Nie znaleźli nic podejrzanego. Talbot co prawda próbował coś tłumaczyć urywanymi zdaniami, ale jak zwykle nikt mu nie wierzył. Słuchawki obu telefonów Haywooda w najlepszym porządku spoczywały na widełkach. Na szyi dyrektora nie znaleziono żadnych śladów zaciskającego się kabla. Tylko śmierć była prawdziwa. Według lekarza Haywood zmarł na zwyczajny atak serca. - Panie dyrektorze, proszę iść do domu, ja wszystko załatwię - głos Stelli wyrwał Talbota z rozmyślań. - „Dyrektorze”?! Czy pani zwariowała? Jestem zwykłym monterem, który w dodatku już tu nie pracuje. - Talbot zgasił niedopałek i wyciągnął nowego papierosa. - Proszę nie żartować, panie Talbot, w tej smutnej chwili - Stella była stanowcza i delikatna zarazem. - Zdążyłam już - zapoznać się z decyzją świętej pamięci pana Haywooda, o której poinformował mnie przed śmiercią. Według informacji miejskiego komputera od jutra pan, panie Talbot, miał zostać zastępcą pana Haywooda. Dyrektor niestety nie żyje. Teraz pan tu rządzi! Mam nadzieję, że będę mogła pomagać w tym panu tak, jak robiłam to za dyrektora Haywooda. Stella rozpuściła długie, czarne włosy i jakby od niechcenia zaczęła bawić się malutkimi guziczkami opiętej bluzki. Tylko czekały, żeby się wysunąć z pętelek. Talbot jednak nie był w stanie nic jej odpowiedzieć. Włożył wyświechtaną czapkę, zarzucił na ramię ciężką torbę monterską i wyszedł z pokoju. Winda już czekała. Wszedł do kabiny i nacisnął guzik najniższego poziomu. Gdzieś w okolicach ósmego piętra zabrzęczał nagle sygnał telefoniczny. Aparat do łączności wewnętrznej wisiał tuż obok płyty z przyciskami. Zamyślony Talbot szybko wyciągnął rękę po słuchawkę, ale jeszcze szybciej ją opuścił. Telefon dzwonił jednak uporczywie. Talbot ostrożnie ujął słuchawkę w dwa palce i zbliżył do ucha. Był zdecydowany odrzucić ją od siebie w każdej chwili. - To tylko ja, Magdalene. - Ten miły kobiecy głos był mu skądś znany. - Kocham cię, Robercie Talbot. Kocham najbardziej twoje ciepłe, czułe dłonie, które tak szybko potrafią mnie leczyć. Miłuj mnie i ty, Robercie Talbot, pożądaj, dotykaj, pieść... Będziemy potężni oboje. Tyle telefonów jest przecież na świecie. Tyle cennych bitów informacji przepływa przez nie każdego dnia... - głos rozpłynął się gdzieś daleko w szumie telefonicznej linii. Zanim Talbotowi słuchawka wypadła z dłoni, usta jakby z rozpędu wyszeptały: „Ja, Talbot, zero-osiem-cztery...” Nie skończyły. Oczy bowiem dostrzegły metalową plakietkę przytwierdzoną poniżej aparatu. Pod reklamowym hasłem „Ona wie wszystko” widniał numer telefoniczny i pełna nazwa uniwersalnego komputera miasta. Brzmiała ona - Multistage Adjuvant Universal Deliverer. W skrócie - MAUD. Tak samo jak zdrobnienie żeńskiego imienia Magdalene. MOST Harageńską równinę ze wschodu na zachód przecinała czarna blizna asfaltu. Siedemnaście lat temu wyryły ją watahy ziemskich buldożerów. Po nich przyszły wielkie maszyny rzygające gorącą smołą. Automatyczne pędzle na kołach wymalowały wielokilometrowe białe linie i dziesiątki kolorowych reklam przydrożnych. Traktory z przyczepami zasadziły betonowe słupki oraz stalową balustradę dzielącą wstęgi ruchu. Autostrada żyła tylko przez rok. Potem różnobarwne ścigacze przestrzeni przestały się nią interesować. Wielu ich właścicieli pochłonęła dziwna wojna, która wybuchła nagle w okolicach małej gwiazdy, niewidocznej na niebie Haragenu. Lata mijały. Coraz rzadziej wielkie koła transportowych ciężarówek tratowały wstęgi niszczejącego asfaltu. Zabierały w stronę słońca drobiny kurzu, zeschnięte źdźbła traw i zetlałe marzenia ludzi, których czarna smuga dzieląca północ od południa na stałe przywiązała do siebie. Autostrada powoli zapominała, że została stworzona, by służyć ziemskiemu Bogu Ruchu. Czekała cierpliwie na kogoś, kto nazwie ją nowym imieniem. Poboczem drogi szedł siedmioletni chłopiec. Kosmyki włosów na czole zlepił mu pot, a żółty pył pokrył zniszczone buciki i podrapane nogi. Miasto dawno zostało za jego plecami. Żar lejący się z nieba zamienił je w falujący miraż, w który nie trzeba było wierzyć. Te kilkanaście budynków z kościołem, stacją benzynową i knajpą trudno było zresztą w ogóle nazwać miastem. Powstały w tym samym czasie co Autostrada. Miały stanowić zalążek wielkiej metropolii, żywiącej się tym, co przyniesie asfaltowy potok. Sen o harageńskim Eldorado nie dośnił się jednak do końca twórcom osiedla. Szufle, sita i patelnie epoki postelektronicznej nigdy naprawdę nie zaczęły wypłukiwać złotego piasku. Ludzie, którzy zawierzyli Autostradzie, nie mieli sił, by ruszyć na poszukiwanie nowej żyły. Szosa pochłonęła ich oszczędności, zapał, życie. Jego resztki poświęcili miastu- złudzie. Chłopiec nigdy nie był poddanym - ziemskiego osiedla na równinie. Urodził się w kamiennej chacie, położonej w prostej linii o trzy mile od miasta. Budowla ta była tak stara, że wydawało się, że istniała zawsze. W każdym razie nie postawiły jej ziemskie dłonie. Dwoje starych ludzi, którzy wychowywali malca, przyzwyczaiło go, by nazywał ich dziadkiem i babcią. Matkę pamiętał mgliście. Jej oczy ciągle były wilgotne od łez. Płakała od chwili, gdy ojciec zdecydował się wziąć udział w harageńskiej misji ratunkowej, mającej oszacować zniszczenia wojenne na dalekiej Ziemi i przynieść pomoc tym, którzy przeżyli. Ekspedycja powinna była powrócić po dwóch latach. Drogi do Haragenu nie odnalazła już nigdy. Którejś nocy matka mocno przytuliła synka do swej mokrej twarzy, wsiadła do fioletowego ścigacza ojca i z rykiem silnika pomknęła Autostradą tam, gdzie wschodzi harageńskie słońce. Chłopiec do teraz pamiętał dokładnie słony smak jej skóry. Tylko to. Życie malca od chwili, kiedy poczuł radość istnienia, było zawsze związane z Autostradą. We wspomnieniach widział ją niezmiennie taką, jak obecnie. Pustą, czarną Wstęgę, która jak żałobna opaska przekreślała równinę w pogoni za cieniem życiodajnej gwiazdy. Była dla niego placem zabaw, azylem dziecięcych marzeń i drogą do poznawania świata. Była torem wyścigowym, kosmodromem, boiskiem, na którym doskonale kopało się puszkę od konserw, piaskownicą z zamkami budowanymi z zardzewiałych blach i resztek desek, terenem polowań na harageńskie myszy i polem wyimaginowanych bitew. Była wielką, czarną tablicą, zapraszającą do tworzenia galerii obrazów malowanych odłamkami cegły, i główną ulicą ziemskiej metropolii z reklamy, pełną sklepów z zabawkami. Była też oknem cywilizacji, pozwalającym wedrzeć się w wewnętrzny świat chłopca symbolom innego życia. Czasami całymi godzinami leżał w trawie na poboczu i z wyczekiwaniem wpatrywał się w horyzont. Niekiedy jego cierpliwość bywała nagradzana. Z wyciem motoru przemykał wojskowy ścigacz kuriera lub ogromny transportowy krążownik, lśniący niklem i furkoczący barwną plandeką z niezrozumiałymi napisami. Częściej jednak zdarzało się tak, że przez długie tygodnie szosa odpoczywała, deptana tylko drobnymi stopami malca. Z miastem chłopiec zawarł znajomość dopiero niedawno. Niespełna miesiąc temu dziadek zaprowadził go do tutejszej szkoły. Od pierwszego dnia czuł się wśród obcych dzieci jak zwierzę w klatce. Widok otaczających go kilkunastu małych twarzy był dla niego szokiem. Bardzo powoli oswajał się ze świadomością, iż nie jest jedynym dzieckiem na równinie. Wcześniej nie miał okazji nad tym pomyśleć. Autostrada przyzwyczaiła go do samotności. Miejskie dzieci potraktowały chłopca jak dzikusa z wiecznej dżungli planety Soth. Był małomówny, agresywny i z zasady nie włączał się do ich cywilizowanych zabaw w Niewidzialnego Harageńczyka, kosmopilota Patryka i jego dzielną załogę, czy złośliwe dręczenie szkolnego trahela, tutejszego psa, wyglądającego jak skrzyżowanie hipopotama z krokodylem. Nikt nie nauczył chłopca, jak reagować na docinki i szyderstwa. Zachowywał się trochę jak wyśmiewany trahel. Z początku tupał zawzięcie nogami, wymachiwał rękami i krzyczał wniebogłosy. Krew uderzała mu z wściekłości do głowy, a powieki piekły od powstrzymywanych siłą łez. Miał ochotę rzucić się na prześladowców, bić, kopać, gryźć. Nigdy jednak tego nie zrobił. Autostrada była zawsze cierpliwa, niewzruszona i nigdy nie widział, żeby płakała. Czuł, że jest jej częścią. Po lekcjach wracał zwykle do domu z prędkością harageńskiego żółwia pustynnego. W szkole nauczył się, że są one jeszcze wolniejsze od tych nie znanych mu, ziemskich. Wierna szosa towarzyszyła mu w milczeniu, nie chcąc zakłócić myśli chłopca. Była zawsze tuż obok. Przyspieszała, gdy on przyśpieszał, zwalniała, gdy on zwalniał. Droga z domu do miasta i z miasta do domu była dla malca czymś bardzo ważnym. Czymś, bez czego nie wyobrażał sobie życia. Była jakby mostem pomiędzy dwoma brzegami, dla których nazw jeszcze nie znalazł. Albo może znalazł, ale tak wiele, że nie mógł się zdecydować na wybór żadnej. Często czuł, jak słowa o nieznanym znaczeniu wirują mu w głowie, coraz szybciej, bez porządku i po coraz mniejszym kręgu. Z dnia na dzień widział jaśniej zdania, których jeszcze nie rozumiał, prawdy, których nie odkrył, historie, których mu nikt nie opowiedział. Chłopiec z irytacją potrząsnął czupryną i wierzchem dłoni otarł pot zalewający mu oczy. I tym razem nie spieszyło mu się do domu. Do tej pory jakoś udawało mu się ukrywać przed starymi ludźmi swoje towarzyskie niepowodzenia w szkole. Na pytania odpowiadał zdawkowo, nie wdając się w szczegóły. Nie ciągnięto go za język. Był im za to wdzięczny. Dzisiaj wszystko miało wyjść na jaw. Popatrzył ze złością na trzymany w ręku tornister. Stara skórzana teczka dziadka, w której nosił zeszyty i drugie śniadanie, była wyraźnym świadectwem jego nieprzystosowania. Jakaś nieznajoma, złośliwa ręka ostrym przedmiotem wyryła na niej niezgrabny napis: „Nienawidzimy cię!” Widział potem te oczy wpatrzone w niego z wyrazem udawanej niewinności, słyszał tłumione chichoty i urywane szepty. Mógł tylko zacisnąć małe pięści aż do bólu. Próbował jakoś zamazać napis, ale ślady były zbyt głębokie. Świadectwo klęski ciążyło mu w dłoni. Asfaltowa szosa milczała. Chłopiec gestem bezsilności odrzuci! głowę na plecy i napinając ramiona wyciągnął rozpostarte dłonie ku różowemu niebu Haragenu. I ono go nie wsparło. Daleka Wieża kościoła wyginała się konwulsyjnie w rozpalonym powietrzu. Nienawidził tego miasta równie mocno, jak ono jego. Słońce już zachodziło, a temperatura otoczenia jakby wcale nie zamierzała opadać. Obsypana czerwonymi promieniami asfaltowa wstęga Autostrady wyglądała jak czarna, mulista rzeka tocząca wolno swe wody do odległego morza. Haragen był piękną planetą. Pierwsza ziemska ekspedycja, która wylądowała na powierzchni globu, długo szukała jego władców. Wśród lasów, łąk i mórz nie znaleziono jednak ani jednego przedstawiciela rozumnej rasy, która kiedyś panowała na Haragenie. Wtedy przyjęto hipotezę, że planeta jest grobem dawno wymarłej cywilizacji. Badania, które prowadzono w pierwszych latach, nie przyniosły prawie żadnych efektów. Nie odnaleziono nic, co mogłoby przybliżyć Ziemianom obraz, myśl i dokonania Harageńczyków. Jedynymi śladami kultury materialnej dawnych panów planety były odkrywane tu i ówdzie niskie budowle z bloków masy wulkanicznej, puste w środku, ponure i samotne. Długo trwały dyskusje, czy gęsta sieć wyschniętych niby- kanałów, która pokrywała lądy, jest również świadomym wytworem Harageńczyków czy też dziełem natury. Potem ludzie zaczęli wykorzystywać kanały do swoich celów. Jednym z najdłuższych, wytyczonym zresztą zgodnie z wszelkimi zasadami ziemskiej geodezji, poprowadzono właśnie Autostradę. Chłopcu opowiedział to wszystko człowiek, którego on zgodził się nazywać dziadkiem. Przyleciał na Haragen z drugą wyprawą ekspedycyjną i już pozostał. Malec stał teraz i w zamyśleniu przyglądał się dyszącej z gorąca rzece asfaltu. Autostrada skrzyła się gdzieniegdzie plamami dawno rozlanego paliwa, matowiała w pobliżu przydrożnych słupków, falowała delikatnie tuż przy poboczach. Chłopcu wydawało się, że szosa nagle ożyła. Wyobraził sobie, że w głębinach jej wód czają się ławice drapieżnych ryb, czekających tylko na śmiałka, który nieopatrznie wstąpi w jej nurt. Przykucnął i spojrzał z jeszcze większą ciekawością na smolistą gładź. Ta jakby zadrgała porozumiewawczo, sygnalizując swoją gotowość do zabawy. Stanął na krawędzi białej linii i delikatnie dotknął czarnej tafli czubkiem bucika. Podeszwa zagłębiła się miękko jak w plastelinie. Dalej od brzegu jest pewnie jeszcze głębiej, pomyślał. Cofnął nogę i wolną dłonią podrapał się z troską po czubku głowy. Dom, w którym mieszkał, znajdował się po drugiej stronie podwójnego pasa szosy. Dziwne słowa znowu zaczynały odzywać mu się w głowie. Ilsur... Kokhare... Bonira... Kładka... To jasne. Żeby przejść, trzeba zbudować kładkę, zamruczał do siebie i zabrał się do roboty. Z przydrożnego rowu jął znosić stare skrzynki po owocach, zardzewiałe kawałki blach, odłamki piaskowca. Ostrożnie stąpając układał powoli wąski, chybotliwy mostek. Coraz dalej musiał wędrować poboczem w poszukiwaniu odpowiednich materiałów. Czas przestał się dla niego liczyć. Z uporem taszczył wszystko, co dawało się podnieść lub przyciągnąć. Brudny pot wciskał mu się piekącymi strużkami do oczu, a ostre drzazgi raniły małe dłonie. Nie ustawał jednak w wysiłkach. Przez cały czas głośno komentował swoje poczynania, jakby oczekiwał potwierdzenia prawidłowości tego, co robił. Gdy ostra blacha oderwała mu szelkę od szortów, bez namysłu podwiązał ją zręcznie do drugiej i wrócił do zabawy. Prowizoryczna kładka sięgała już trzeciej przerywanej linii. Jeszcze dwa, może trzy metry i będzie mógł suchą stopą stanąć na porosłej trawą wąskiej wysepce, oddzielającej wstęgi ruchu. W oddali, niewyraźnie widoczny na tle zachodzącego fioletowo słońca, zamigotał jakiś nieokreślony kształt. Zbliżał się szybko, choć malec go jeszcze nie widział. Gorące powietrze unoszące się nad szosą rozmywało ciemną sylwetkę pojazdu. Wydawało się, że nie toczy się, lecz unosi nad czarną gładzią Autostrady. Nie silnik, ale błękitna plandeka jak wielki żagiel wydęty wiatrem pcha go coraz to prędzej do przodu. Melodyjny zaśpiew samochodowego klaksonu dotarł do chłopca, gdy przenosił na koniec swojego mostku wielką, dziurawą puszkę po oleju. Z wrażenia zachwiał się niebezpiecznie na kupce nieporządnie ułożonych kamieni, ale zaraz odzyskał równowagę. Umieścił puszkę na miejscu, które wcześniej dla niej zaplanował, i spod daszka dłoni spojrzał na intruza. Wielki ciężarowy ścigacz z przyczepą niknął wyraźnie w jego kierunku, nie zamierzając zwalniać.. Jeszcze sześćset metrów i pewnie rozbije nie dokończoną kładkę. Malec zrozumiał niebezpieczeństwo i zamarł w bezruchu jak posąg CHŁOPCA- KTÓRY-CZEKA. Wydawało mu się, że tym samym doprowadzi do zatrzymania się pojazdu. Zdziwił się, gdy zobaczył, że koła maszyny nadal się toczą. Szybciej i szybciej. Chłopiec nie umiał jeszcze władać czasem Autostrady. Malec wyprostował się na całą swoją mizerną wysokość i rozpaczliwie zamachał rękami. Gdy i to nie pomogło, przyłożył złożone w trąbkę dłonie do ust i ile sił w płucach wrzasnął ostrzegawczo. Wszystko na nic. Wielki pożeracz przestrzeni pędził wciąż w jego kierunku, rozrywając co chwila powietrze przenikliwymi dźwiękami klaksonu. Chłopiec nie znał innych sposobów na zatrzymywanie poruszających się pojazdów. Wzruszył ramionami i wrócił do budowy swojej kładki. Rzeka musi sama poradzić sobie z tym kolosem, pomyślał. Kto to słyszał, żeby ciężarówki jeździły po powierzchni wody jak po ubitej drodze?! W chwilę później powtórzył to samo na głos. Na planecie równin nigdy nie było rzek i dlatego dopiero w tym momencie pierwsza rzeka Haragenu dowiedziała się, jakie prawa jej przysługują. Nie potrzebowała już pomocy chłopca. Dwieście metrów od przeszkody kierowca ogromnego towarowego samochodu uświadomił sobie, że ten brzdąc przed nim wcale nie zamierza zejść mu z drogi. Wykrzykiwanych słów nie zrozumiał. Za to spokój, jaki dostrzegł w oczach chłopca, przeraził go śmiertelnie. Malec był absolutnie pewien swojego bezpieczeństwa! W chwili gdy ze wszystkich sił nacisnął hamulec, kierowca poczuł, że z ciężarówką dzieje się coś dziwnego. Maszyna uderzyła nagle w jakąś miękką przeszkodę i niebezpiecznie zakołysała się na boki. Wydawało się, że kabina zaczyna się obsuwać. Coś wyraźnie ciągnęło pojazd w dół. Kierowca próbował wrzucić wsteczny bieg, ale koła buksowały, nie natrafiając na opór. Fale smolistej cieczy zaczęły zalewać przednią szybę. Ciężarówka najwyraźniej tonęła w Autostradzie! Nieopisane zdziwienie sparaliżowało mu wolę. Jęknął i szarpnął za klamkę. Nie zdążył ich otworzyć. Harageńska rzeka była szybsza. Chłopiec z przerażeniem obserwował, jak potężna maszyna nieoczekiwanie zapada się przednimi kołami w czarnej toni, przewraca na grzbiet i bez dźwięku - zanurza pod powierzchnię. Wir powstały w miejscu wypadku rozpłynął się w ciągu kilku sekund. Na czarnej tafli unosiło się tylko kilka owoców drzewa kidango i jakieś opakowanie z plastyku. Prąd spychał to wszystko w stronę nie dokończonej kładki. Malec nagle zorientował się, że jakiś natrętny dźwięk od kilkudziesięciu sekund targa powietrze na strzępy. To on sam krzyczał ze strachu i zarazem radości, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jakieś dwa nowe, tajemnicze słowa bombardowały mu czaszkę od wewnątrz w rytm uderzeń pulsującej krwi. Rahor-Eusine, Rahor-Eusine, Rahor - Eusine... Nie wiedział, co było silniejsze, radość czy strach. Autostrada również nie wiedziała. Słońce zniknęło już za horyzontem. Powietrze oziębiało się szybko. Chłopiec wypychający kieszenie jaskrawymi owocami zatrząsł się z chłodu, a potem znieruchomiał, tknięty nową myślą. Rzeki zawsze zamarzają, gdy jest zimno, wymamrotał z wyrzutem w stronę Autostrady. Zrozumiała, stała się twarda i śliska. Malec ostrożnie postawił na jej powierzchni jedną stopę, a potem drugą. Pierwszy lód, który pojawił się na Haragenie, był gładki jak szkło i lśnił jak czarny bursztyn. Chłopiec, ślizgając się beztrosko, ruszył ku brzegowi. Jutro, gdy znów będzie ciepło, przyjdzie tu, by zbudować łódkę. Z wielkim kolorowym żaglem. Zaklaskał z uciechy. Autostrada żegnała malca w ciszy. Tej małej istocie zawdzięczała swoje nowe, ciekawe imię. Dzisiaj była Rzeką. Miała nowy cel, by trwać. Naprawdę zwała się Ilsur. Oznaczała Wieczność. ŚMIERCI WYSTARCZY DLA WSZYSTKICH Helikopter terkotał głośno, ciągle obniżając pułap lotu. Dołem przemykały szybko maleńkie domki z drewna i tektury. Rozrośnięte anteny telewizyjne na dachach nie pasowały do ich skromnego wdzięku. Ciężka, dwuwirnikowa maszyna prawie ślizgała się po wierzchołkach fantazyjnie powyginanych prętów. Hałas na dole musiał być okropny; cienkie ściany domów dygotały od nawały dźwięków. W żadnym jednak oknie nie pokazała się zaciekawiona głowa, ani jedna pięść nie podniosła się w złości ku niebu, wąskie ulice były zupełnie puste. - Przestańcie się wygłupiać, majorze - znudzonym tonem powiedział Quince. - Jeśli tak bardzo chcecie się rozwalić, to możecie to zrobić w drodze powrotnej. Ja wtedy zostanę na ziemi... Savage bez słowa podniósł maszynę o kilkadziesiąt centymetrów i kontynuował lot. Quince’owi w dalszym ciągu wydawało się, że helikopter lada moment zahaczy o jakiś wyższy budynek. - Nie ma strachu, profesorze! - z uśmiechem zagadał młody porucznik o czarnej twarzy. Siedział z tyłu i był nawigatorem wojskowego śmigłowca. - My znamy to miasto. Średnia wysokość tutejszych budowli nie przekracza dwóch pięter. Niebezpiecznie będzie dopiero za Chiyoda-Ku. Tam zaczyna się nowoczesna Marunouchi, dzielnica banków i biurowców. Ominiemy ją zresztą z lewej strony. Japończycy sygnalizowali przez radio, że mamy lądować w dzielnicy Ginza. Quince, wychylony na ile mu pozwalały pasy, obserwował ziemię. Od momentu kiedy minęli wojskowy kordon ochronny na przedmieściach, nikomu z załogi nie udało się zauważyć żadnej oznaki życia na ulicach. Wyglądało tak, jakby miasto spało. Tylko kto śpi, gdy ogień może pozbawić go życia i dobytku. Trzy wielkie pożary - w dzielnicach Gotanda, Omori i przemysłowej Ueno - ugasiły zaledwie przed godziną jednostki powietrznych strażaków z Nagoi. Jeszcze teraz błękitne niebo przesłaniały bure obłoki dymów, a ciężki smród wisiał w powietrzu. Na dole od kilkunastu godzin panował kamienny spokój. Samochody zatarasowały główne ulice i zastygły tak w bezruchu. Automatyczne linie produkcyjne fabryk zadławiły się wolnością, szalejąc aż do chwili spalenia się bezpieczników. Wielki neon na stalowej Tokyo Tower dalej wyświetlał wczorajszą datę. Ludzie zniknęli. Quince wyszperał w kieszeni marynarki zmiętego papierosa i włożył go do ust. Zapalniczki nie znalazł. W pośpiechu musiał zostawić ją w hotelu lotniska. Z nadzieją rozejrzał się po kabinie. Może ktoś mu poda ogień. Czarny porucznik zauważył jego zniecierpliwienie i sięgnął do kieszeni na piersi munduru. Nie zdążył jednak wyciągnąć zapałek. - Tu nie wolno palić! - nie poruszając prawie ustami wymamrotał pilot. Na chwilę nawet nie oderwał oczu od przedniej szyby. Porucznik uśmiechnął się z zakłopotaniem i wrócił do swojej radiostacji. Quince wyjął papierosa z ust, zmiął go machinalnie i rzucił na podłogę. Przelatywali nad pałacem cesarskim. Tu nic się nie, zmieniło. Czerwona cegła i szkliwo wulkaniczne, resztki murów obronnych, barokowa plątanina ścian i daszków trwały w bezruchu, jakby się nic nie zdarzyło. - Zaraz lądujemy, profesorze - znowu nie patrząc mu w twarz, powiedział major Savage. - Niech się pan przygotuje, Wood! - Słucham, majorze! - porucznik okręcił się na krześle. - Zawiadomcie sekcję! Niech będą gotowi. - Już się robi - Wood wstał sprawnie i stawiając szeroko stopy pokonał owalne drzwi, a potem zniknął w części transportowej helikoptera. Maszyna leciała zaledwie cztery metry nad powierzchnią szerokiej ulicy, pomiędzy dwoma szeregami kilkupiętrowych budynków obwieszonych reklamami i neonami. Tym razem Quince nie zamierzał protestować. Nie chciał denerwować pilota. Jeden fałszywy ruch drążkiem i śmigłowiec mógłby roztrzaskać się o którąś ze ścian. - Ginza, profesorze - odezwało się w słuchawkach Quince’a. Na dużym, rzecz dziwna, wolnym od samochodów placu przed wysokim domem handlowym stały dwa białe helikoptery z czerwonymi kołami na burtach. Niska postać wymachiwała rękami dając znaki, gdzie mają lądować. Ciężka, wojskowa maszyna zawisła na moment w powietrzu i miękko opuściła się na plac. Silnik jeszcze nie umilkł, gdy załomotały przesuwne drzwi i na asfalt wysypała się dziesiątka żołnierzy w lotniczych hełmach, z ciemnymi, przeciwsłonecznymi przyłbicami na oczach. Sprawnie otoczyli kołem maszynę i z bronią gotową do strzału stanęli odwróceni plecami do siebie, obserwując otoczenie. Major mógł być zadowolony ze swoich podwładnych. - Anone, profesorze! - ze smutnym uśmiechem zakrzyknął drobny Japończyk do Quince’a niezgrabnie gramolącego się z fotela. - Cześć, Isabura! - Quince nareszcie wyswobodził się z pasów i zeskoczył na ziemię. - Nikt mi nie powiedział, że ty tutaj będziesz. Wiesz już coś? Ichi Isabura był japońską znakomitością w dziedzinie socjologii wielkich miast. Wielokrotnie reprezentował Japonię na międzynarodowych zjazdach i konsyliach, brał udział w pracach komisji ONZ, często odwiedzał Amerykę i Europę. - Wiem na pewno, że pańscy uzbrojeni po zęby marines nie będą potrzebni - Japończyk wskazał ruchem głowy milczący kordon amerykańskich żołnierzy. - Nie prosiłem o nich - Quince doszedł do wniosku, że powinien się wytłumaczyć. - Dowództwo bazy na Okinawie przydzieliło mi sekcję piechoty morskiej razem z helikopterem. Nie mogłem ich nie zabrać... - Tu nie ma już do czego strzelać, profesorze Timothy Quince! To miasto umarło ponad czternaście godzin temu. Nie ma tu żywych. Tokio jest martwe!!! - Quince pierwszy raz widział Isaburę tak wstrząśniętego. Wschodnie opanowanie zniknęło jak zdmuchnięte. Czarny porucznik Wood, który stał tuż za plecami profesora, nagle przestał się uśmiechać. - To niemożliwe! - Jules Michelet walił z całej siły otwartą dłonią w blat biurka. - Nigdy w to nie uwierzę! Dwanaście milionów ludzi nie może zniknąć ot tak sobie w ciągu godziny. Świat oszaleje, gdy się o tym dowie... - Ja nie mówię, że oni zniknęli - Quince nie miał siły, by uspokajać Francuza. - Oni nie żyją! Wiemy nawet, w jaki sposób zginęli, nie wiemy jednak dlaczego. - Ależ człowieku, przecież to nie ma sensu! Jak można zabić kilkanaście milionów istot ludzkich w ciągu tak krótkiego czasu. Nawet bomba atomowa nie dałaby rady! Neutronowa także musiałaby pozostawić jakieś ślady. Ale tam nie było żadnego wybuchu, prawda?! - Nie było! Wszystko wygląda tak, jakby ludzie sami się wymordowali. Wręcz gołymi rękoma. - Isabura mówił cicho, nie patrząc w oczy nikomu. - Może jakiś gaz bojowy z uszkodzonych zasobników... - Otto Ulbricht próbował podrzucić jakiś pomysł. - Daj spokój, Otto! - wzruszył ramionami Quince. - Tobie się pewnie wydaje, że to skutki prób z bronią. No oczywiście, najłatwiej byłoby zrzucić odpowiedzialność na nas albo na Rosjan, ale zapewniam cię, że to błąd. Od dawna już nikt bez powodu nie rusza tych zabawek do zabijania. To zbyt niebezpieczne. A że mass media trąbią o tym bez przerwy, to sprawa polityki, nie faktów... Wiesz o tym dobrze. - O Boże, Tim, nie mówiłem przecież o Ziemi! To może być inwazja z Kosmosu. Tyle gadało się o tym od lat... - Niemiec próbował jakoś stonować wymowę poprzedniego zdania. Skrzypnęły drzwi. W szparze ukazała się głowa w białej, marynarskiej czapeczce. - Dowódca prosi panów na mostek. Podobno nadeszła jakaś ważna wiadomość. - Pierwszy do drzwi rzucił się Michelet, ale marynarz zatrzymał go stanowczo: - Proszę włożyć kamizelki. Fala jest wysoka - przypomniał z lekkim uśmiechem. Natychmiast po histerycznej informacji przesłanej z Japonii powołano specjalną komisję ONZ w celu zbadania sprawy. Najlepsi fizycy, chemicy, psycholodzy, socjolodzy z całego świata weszli w jej skład. Rząd Stanów Zjednoczonych przeznaczył do wyłącznej dyspozycji uczonych lotniskowiec „Pattern”, który właśnie przebywał w pobliżu Japonii. Z Władywostoku wypłynął już okręt badawczy „Kryłowski”, na którego pokładzie znajdowało się dwóch powołanych w skład komisji naukowców radzieckich. „Kryłowski” - po osiągnięciu południowego wybrzeża wyspy Honsiu - miał stać się flagowym okrętem komisji ONZ. - Panowie, oto dowódca „Pattona”, kontradmirał Morris. Będzie na razie naszym łącznikiem z rządami, które panowie reprezentujecie. - Quince jako obywatel USA pełnił obowiązki gospodarza. - Dziękuję, profesorze. Myślę, że grzecznościowe formułki nie są obecnie najważniejsze. Mamy nowe wiadomości - po czole Morrisa ciekły gęste krople potu. Ręce trzymające taśmę teleksowego komunikatu drżały lekko., - Japońskie oddziały wydzielone zaczęły sukcesywne przeszukiwanie metropolii. Znaleziono ludzi. Martwych ludzi. W większości w południowej części miasta. Na brzegu i w wodach Zatoki Tokijskiej. To wygląda na rzeź... - Morris podał teleks Quince’owi i podszedł do magnetowidu. - Dostaliśmy zdjęcia filmowe stamtąd. Zaraz je zobaczycie - włączył aparat i na ekranie stojącego w kącie sterowni monitora ukazało się kilka kolorowych smug, a potem Tokio widziane z powietrza. Maszyna, z której robiono zdjęcia, najwidoczniej lądowała. - Jeszcze jedno, panowie - Morris wytarł ręce w chusteczkę, jakby samo dotknięcie monitora napawało go wstrętem. - „Patton” płynie teraz w kierunku zatoki. Około czwartej rano powinniśmy być na miejscu. Na razie wysłaliśmy tam nasze odrzutowce i śmigłowce. Wszystkie maszyny mają kamery na pokładach - spojrzał na ekran i szybko. skierował się ku drzwiom. - Wybaczcie, panowie, ale nie mam ochoty oglądać tego po raz drugi - rzucił jeszcze na progu i zniknął. Kamera pokazywała zalane krwią wnętrza potrzaskanych samochodów, spalony szpital pełen upieczonych żywcem pacjentów, zadeptane na śmierć przez tysiące butów dzieci, zepchnięte z toru i rozbite wagony kolejki jednoszynowej, pełne zmasakrowanych ciał pasażerów. Krwawe ślady z miejsc licznych wypadków ciągnęły się na południe. Im bliżej morza, tym trupów było więcej. Ludzie wypadali z okien, leżeli pokotem na torach, rozstrzeliwano ich z broni maszynowej, dęto nożami i samurajskimi mieczami, rozjeżdżały ich samochody i motocykle. Kamera śledziła drogę ciężkiego czołgu, który przez prawie 500 metrów zostawiał za sobą rzekę krwi i zmiażdżonych szczątków, aż utknął w betonowej ścianie Parlamentu. W parku Hibiya ciała piętrzyły się już w zwałach. Hibiyę i położoną dalej na południe Shibę trudno było nazwać obecnie parkami. Z pięknie niegdyś utrzymanych krzewów, kwiatów i karłowatych drzew zostały smętne resztki. Wszystko wyglądało jak zdeptane przez ogromny tabun słoni. Gdzie nie spojrzeć spoczywały ludzkie ciała w najróżniejszych pozycjach. Niektórzy umierali trzymając się wzajemnie za szyję lub przebijając sztyletami. Parki kwitły krwawą czerwienią. Najgorzej wyglądało samo nabrzeże. Zwłoki wypełniały silosy zbożowe i magazyny węglowe. Kilka okrętów, które chciały jednocześnie wyjść z portu, zderzyło się i zatonęło. Powierzchnię wody gęsto pokrywały napuchnięte ciała mężczyzn, kobiet i dzieci. Mogło się wydawać, że ci, którzy przeżyli ten krwawy pochód, bez zastanowienia skakali do wody, żeby płynąć gdzieś do nieznanego celu. Zwalali się innym na głowy i już w wodzie topili wzajemnie i okładali pięściami. Zwłoki najwytrwalszych pływaków znaleziono tuż przy wyjściu z Zatoki Tokijskiej. Kilka wyłowiono nawet koło wysp Shichito. Daleko. Bardzo daleko od lądu. Dokąd zmierzali? Obraz na monitorze zamigotał i zniknął. Był to koniec transmisji. Quince popatrzył na twarze członków komisji. Rysy były ściągnięte, oczy puste, spojrzenia zanurzone we własnym wnętrzu. Nie zauważył Francuza. Michelet wyszedł szybko w trakcie sekwencji pokazującej park Hibiya, zasłaniając usta dłońmi. Nie wrócił do tej pory. Zbliżała się czwarta. Lotniskowiec atomowy „Patton”, chluba marynarki wojennej USA, wpływał do Zatoki Tokijskiej. Wzdęte ciała topielców zabraniały dostępu do portu. Miliony trupów szczerzyły zęby w bezgłośnym, ironicznym grymasie. Nie zamierzały zdradzić tajemnicy masowego zgonu. Radziecki statek dotarł do wysp japońskich jeszcze tego samego dnia. Okazało się jednak, że kontradmirał Morris, zasłaniając się tajnymi rozkazami przekazanymi mu drogą radiową, nie zgadza się na przejście naukowców na jego pokład. Kiedy Michelet, Polak Wolański, a potem inni członkowie komisji zaczęli protestować, Morris zdecydował się nawet otoczyć kabiny pasażerskie kordonem uzbrojonych marynarzy. Musiał interweniować Quince, któremu dzielnie sekundował Wolański, reprezentujący uczonych z krajów socjalistycznych. Morris był jednak nieugięty. Twierdził, iż w świetle nowych informacji jego przełożeni zmienili zdanie, uznając udział naukowców radzieckich w pracach komisji za bezzasadny, a nawet szkodliwy. Przyciśnięty przez Quince’a przyznał się, iż poinformowano go przed dwiema godzinami o bardzo podejrzanym incydencie, który wydarzył się tuż przed rozpoczęciem tokijskiej tragedii. Udowodniono bowiem, iż nad wyspami przelatywał wtedy orbitalny satelita radziecki. Według Pentagonu fakt ten stawia w bardzo niekorzystnej sytuacji władze ZSRR. Rząd USA podejrzewa, że świadomie czy też przypadkiem główna metropolia Japonii stała się za sprawą radzieckiego satelity poligonem prób nowej broni kosmicznej. Drugą Hiroszimą. Na zdecydowane żądanie naukowców przebywających na amerykańskim lotniskowcu na jego pokład został zaproszony akademik Gurczakin, jeden z dwóch radzieckich uczonych, którzy przypłynęli na „Kryłowskim”. Przywiózł on na „Pattona” oświadczenie rządu ZSRR, kategorycznie dementujące rozpowszechnione przez USA pogłoski o radzieckiej agresji. Powiadomił, iż w okresie poprzedzającym tragiczne wydarzenia tokijskie w sektorze orbitalnym nad wyspami japońskimi przebywały także dwa geostacjonarne satelity wojskowe USA typu „Farret 5” oraz łącznościowe sputniki Chin, Indii, Brazylii i RFN. Jakakolwiek aktywność radzieckiego obiektu zostałaby natychmiast zauważona. Nowe informacje, zamiast uspokoić, jeszcze bardziej poróżniły członków komisji. Przed kabiną łączności ustawiła się kolejka uczonych pragnących natychmiast porozumieć się ze swoimi rządami. Naukowcy z krajów socjalistycznych, Martinez z Meksyku, Lotz z Austrii, Hindus Sanghi Barawan oraz kilku innych spakowali walizy i ewakuowali się na pokład radzieckiego okrętu. Półtorej godziny później śmigłowiec zabrał z „Pattona” także trzech uczonych japońskich. Powstały w Osace Tymczasowy Rząd Przetrwania Nihon, któremu przewodził generał Fujiwara Ogai, ogłosił stan wyjątkowy na terenie całego kraju, a w obliczu międzynarodowego kryzysu dyplomatycznego, mogącego nawet grozić konfliktem wojennym, nakazał pracownikom placówek konsularnych USA i ZSRR opuszczenie wysp do czasu wyjaśnienia sytuacji. Organizacja Narodów Zjednoczonych, jak zwykle bezsilna w przypadkach międzymocarstwowych utarczek, zwołała posiedzenie Rady Bezpieczeństwa i wysłała do Osaki specjalnego przedstawiciela. Poproszono naukowców z różnych krajów, którzy do tej pory brali udział w pracach komisji mającej za zadanie wyjaśnienie przyczyn tragedii w Tokio, o nieprzerywanie pracy. Do dyspozycji uczonych oddano całe piętro w budynku Sekretariatu ONZ w Nowym Jorku, wyposażone w laboratoria, komputery i wszelkiego rodzaju urządzenia audiowizualne. Po tygodniu dyskusji oraz badań materiałów filmowych i fotograficznych, a także danych satelitarnych nie udało się jednak znaleźć żadnej prawdopodobnej przyczyny wybuchu śmiertelnej paniki w japońskim mieście. Nie odkryto śladów działania halucynogenów, szkodliwych dla psychiki infradźwięków czy broni promienistej. Dochodzenie utknęło w martwym punkcie. W sobotę Rosjanie poinformowali ONZ, iż są w posiadaniu materiałów, które w nowym świetle ukazują tokijskie wydarzenia. Analiza fotoprzekazu zarejestrowanego przypadkiem przez chińskiego”* satelitę udowodniła, iż pierwsze symptomy zbliżającej się tragedii były zauważalne w najgęściej zaludnionych dzielnicach metropolii. Obszary te odznaczały się także najwyższym współczynnikiem nasycenia technosfery. Choć hipotez było wiele, nikt nie odważył się głośno wypowiedzieć jednoznacznie nasuwającego się wniosku. Obrady komisji postanowiono odwołać do poniedziałku. Japończycy obiecali przywieźć podobno bardzo ciekawe zeznania dzieci, których kilkoro znaleziono w podziemiach jednej z tokijskich szkół. Niedzielę ogłoszono dniem wolnym. Quince podniósł niemrawo nabity na widelec listek sałaty i zniechęcony opuścił go z powrotem. Odsunął talerz z niesmakiem i sięgnął po nową paczkę papierosów. - Dlaczego nie jesz? - Eve wyszukiwała na swoim półmisku ostatnie frytki i z apetytem niosła je do ust. - Nie smakuje ci? Ta ryba jest świeżutka. Kupiłam ją dzisiaj rano specjalnie dla ciebie. Złapano ją na naszych zachodnich łowiskach, gdzieś koło Azji. Tak w każdym razie mówił ten facet w sklepie - plotła bez przerwy, zachęcając go do jedzenia. Wpatrywała się w niego dużymi oczyma i potakująco kiwała głową, jakby to miało wzmocnić wymowę słów. Opalone piersi drżały w tym samym rytmie co broda. Przy każdym ruchu twarde sutki zahaczały o krawędź stolika, zatrzymywały się na moment, leciały w dół i wracały znowu w pole widzenia. - Nie jestem głodny - Quince zgniótł w zębach ustnik camela i podsunął koniec papierosa pod płomień zapalniczki. - Zresztą wiesz przecież, że nie lubię ryb - zaciągnął się głęboko i wrócił znowu do kontemplowania ruchliwych piersi Eve. - Ciekawe, to coś nowego - kapryśnie zmarszczyła nos. - O ile pamiętam, do tej pory nie miałeś nic przeciwko rybom!? Skończyła jeść i pozbierała talerze. Wrzuciła je do zlewozmywaka, włączyła gaz, z szafki wyciągnęła butelkę wódki. Mały czerwony fartuszek na jej udach podrygiwał śmiesznie przy każdym nagłym zwrocie. Nic więcej na sobie nie miała. - Chcesz kawy?... Ja w każdym razie się napiję! - dodała, zanim zdążył przytaknąć, tak jakby chciała dać mu do zrozumienia, że nie jest jego gosposią od garów. W sypialni zadzwonił telefon. Quince poderwał się, ale dziewczyna go uprzedziła. - Siedź, ja odbiorę! Cleo miała dzwonić - usłyszał, gdy Eve nie było już w kuchni. Rozparł się wygodnie na krześle i wyłożył nogi na taboret. Papieros w kąciku ust spalał się równo, zostawiając pionową, błękitną smugę w powietrzu. Co, do diabła, mogło ich tak przestraszyć, pomyślał. Ze zbiorową halucynacją na taką skalę nikt w świecie jeszcze się nie spotkał. Dlaczego wszyscy pędzili ku morzu, tratując się i zabijając? - Pożar? Bzdura! Ogień pojawił się znacznie później... Panika! Wielki popłoch podobny do dzikiego stampede, jakie czasami wybucha wśród dużych stad bydła na zachodzie Stanów Zjednoczonych? Jeżeli na drodze pojawia się przypadkiem przepaść, stado ginie. Tyle że krowy w tym swoim szalonym pędzie nie gryzą się i nie kopią wzajemnie. Po prostu biegną z obłędem w oczach wciąż naprzód i naprzód, przestraszone do ostateczności.. Ludzie w mieście zachowywali się jak zwierzęta. Jakiś dziwny instynkt pchał ich do nieokreślonego celu. Prysły więzi, normy, zasady życia społecznego. Ważna była tylko jednostka. Reguła silniejszego w grupie. Prawo dżungli. Jaką to wartość można było zdobyć, że ludzie w jednej sekundzie zapomnieli o swym dumnym człowieczeństwie? Życie?! Nikt przecież nie chciał im go odebrać?! - Tim, obudź się wreszcie! Zasnąłeś w tym fotelu czy co?! - Eve potrząsała mocno jego ramieniem i krzyczała mu wprost do ucha. Zamyślił się tak głęboko, że nie od razu ją zauważył. - Przepraszam, myślałem... Co się stało? - Jakiś Vernon z Sekretariatu ONZ dzwonił! Prosił, żebyś się zaraz u nich zgłosił. Podobno mają, coś nowego. Pojedziesz czy mam powiedzieć, że umarłeś i zmartwychwstaniesz dopiero pojutrze? - wszystko to wypowiedziała jednym tchem, w dodatku przybierając poważną minę kwalifikowanej sekretarki. - Pojadę. Przykro mi! - już teraz żałował tego, co powiedział. Popatrzył z uwagą na dziewczynę. - Trudno! Mam zamiar przygotować świetny stek na kolację, więc radzę ci się pospieszyć. Powinieneś być już teraz piekielnie głodny, a ja na pewno nie będę czekać w nieskończoność. Zjem sama albo dam kundlowi sąsiadów - Eve zdecydowanie kiwnęła głową, marszcząc jednocześnie czoło, co zapewne mogło śmiertelnie przestraszyć kundla sąsiadów, ale nie Quince’a. Czubki jej piersi znowu zabawnie zadrgały we wściekłym tańcu. - Co się tak na mnie gapisz? Rozebranej kobiety nie widziałeś? Zboczeniec! - fuknęła z udawanym gniewem i zniknęła w sypialni. - Lepiej się ubierz, bo samochód po ciebie pewnie zaraz przyjedzie! - usłyszał jej głos jakby spod łóżka. Eve musiała szukać swojej bielizny, porozrzucanej przez niego po całym pokoju. Czarny Chevrolet wysadził go tuż pod wieżowcem Sekretariatu ONZ. Kompleks budynków leżących nad samą Rzeką Wschodnią, pomiędzy 42 a 48 ulicą, był pilnowany jak nigdy dotąd. Musiał kilkakrotnie okazywać legitymację, zanim udało mu się wejść do wewnętrznej windy. Wysiadł dopiero na trzydziestym siódmym piętrze. Vernon, starszy już wiekiem urzędnik o podkrążonych oczach, czekał już na niego. Byli obecni także naukowcy z komisji specjalnej. W każdym razie ich większość. - Dobrze, że pan jest, Quince. Znowu się zaczęło. Tym razem w trzech miastach na raz. To chyba jednak jakaś epidemia. - Vernon mówił szybko, patrząc w duży ekran, ukazujący bezpośredni obraz z zagrożonych miejsc. - Nie poznaję. Gdzie to się stało? - zapytał Quince, nie odrywając oczu od płyty wizyjnej. - To Leningrad. Tam najwcześniej. Jakieś osiem godzin temu. Rosjanom wydawało się, że sami sobie poradzą. Wszyscy zginęli. Urządzili sobie tak jak w Tokio wyścig do morza. Sześć milionów ludzi! - Vernon przerzucił jakieś szpargały na biurku, znalazł okulary i nasadził je sobie na nos, Obraz zmienił się. Te budowle Quince znał. Tower Bridge, Buckingham Palace, gmach Parlamentu, zwarte City, pełne biur i sklepów. Teraz wszystko było puste. Nie, inaczej. Ludzie byli, tyle że nigdy nie będą deptać bruków miasta. Stali się martwi. - Tak, to Londyn. Zaczęło się cztery godziny temu. Zupełnie nieoczekiwanie. Próbowaliśmy jakoś temu zaradzić, ale wszystko spaliło na panewce. Oddziały wojskowe posłane do miasta głupiały nagle i przyłączały się do tłumu. - Vernon wrzucił pustą fajkę do popielnicy i z prośbą w oczach popatrzył na Quince’a. Ten wyjął paczkę swoich cameli i wyciągnął w stronę zmęczonego urzędnika. - Mieliście chyba trochę czasu. Przecież Londyn nie leży nad samym morzem - odezwał się zdenerwowany Michelet. Jego ojczyzna była blisko, tuż za Kanałem. - Też nam się tak wydawało. Myśleliśmy, że uda nam się skanalizować tę prącą ku morzu masę i skierować gdzieś w stronę lądu. - Vernon smutno pokręcił głową. - Zanim zebraliśmy większe siły, oni już zdążyli przebyć te siedemnaście mil. Kilka tysięcy osób udało się wyłowić z wody. Mamy sygnały, że kilkudziesięciu pływaków pokonało Kanał i wyszło na brzeg we Francji. Są spokojni, ale nic nie pamiętają z okresu gonitwy. Reszta, jakieś jedenaście milionów ludzi, przestała istnieć. - A trzeci ośrodek? - zapytał Quince. - Muszę panów zmartwić. To już Ameryka. Stolica Meksyku, Mexico City. Dziesięć, milionów ludzi. Zaczęło się trzy godziny temu. Tam mamy największe szansę przeciwdziałania, póki jeszcze nie skoczyli w morze. - Ależ tam przecież w ogóle nie ma morza?! - zmarszczył brwi Kanadyjczyk Shaggy. - Jest! - Vernon nacisnął guzik na biurku i na ścianie ukazała się mapa Ameryki Północnej i Środkowej. - Proszę! W odległości około 135 mil na wschód znajduje się Zatoka Meksykańska, na zachód, oddalone mniej więcej o tyle samo, leży wybrzeże Oceanu Spokojnego. Mieliśmy nadzieję, że tłum rozdzieli się i że łatwiej będzie nad nim zapanować. Nic z tego, wszyscy zdecydowanie ruszyli w kierunku Zatoki. Jakiś dziwny zmysł prowadzi ich do niej po najkrótszej drodze. Coś podpowiada ludziom, że tędy do Wielkiej Wody najbliżej. - Ile już przeszli? - z długopisem w ręku zapytał Otto Ulbricht. - Około... - Vernon pogrzebał w długich wstęgach teleksów, aż znalazł właściwy meldunek - czterdziestu pięciu mil. Teraz już trochę więcej. Przemieszczają się bardzo szybko. Słabsi padają w biegu i są najczęściej zadeptywani przez kolejne szeregi. - Próbowaliście ich zatrzymać? - rzucił Kanadyjczyk. - Pułk piechoty meksykańskiej, wysłany do miasta w godzinę po wybuchu paniki, dotarłszy do kolumny, wystrzelał najpierw całą amunicję w tłum, a potem przyłączył się do biegnących. Jak widzicie, zdjęć z miasta także nie mamy. Piloci za bardzo obniżali lot i na miejscu dostawali fioła. Jeden miał jeszcze tyle rozsądku, że się katapultował. - Co dalej? - Quince wyszeptał pytanie skierowane raczej do siebie samego niż do Vernona. - O ile wiem, zmobilizowano dwa specjalnie przygotowane bataliony żołnierzy naszpikowanych uodporniającymi środkami psychotropowymi o długim okresie działania. Mieli zostać przetransportowani śmigłowcami w rejon działań. - Vernon popatrzył na zegarek. - O, zaraz powinien być meldunek! Jakby na dany znak otworzyły się drzwi salki projekcyjnej i weszła długonoga maszynistka ze wstęgą teleksowego meldunku. Wszyscy podskoczyli do Vernona, ciekawi nowych wiadomości. - Spokojnie, panowie! Nie mam przed wami tajemnic. Zaraz wam wszystko przekażę - Vernon cofnął się za biurko i usiadł. - O... jest! Sytuacja w Meksyku: oddziały specjalne próbowały użyć armatek wodnych, kordonu z wozów pancernych; rzucano też petardy na postrach. Wszystko na nic. Tłum zadeptał trzech żołnierzy, którzy wycofali się zbyt późno. Zdesperowany dowódca rozkazał otworzyć ogień z broni maszynowej do czoła tłumu. Początkowo strzelano nad głowami, potem pod nogi, wreszcie w łydki. Bez widocznego skutku. Padający pierwszy szereg deptali zaraz następni i tłum posuwał się dalej. Generał Garcia twierdzi, że trzeba by ich chyba wszystkich wytłuc. Nic innego nie pomaga. Tymczasowe Dowództwo Wojskowe z siedzibą w Ciudad Juarez ma nadzieję, że zatrzymają ich góry - Vernon westchnął ciężko. - Co pan tam jeszcze ma? Niech pan mówi wszystko, Vernon! - Michelet był wyraźnie bliski załamania nerwowego. - Niech pan nie robi z Jaśnie-Oświeconej-Komisji- Specjalnej ONZ nie doinformowanej bandy pajaców! - Spokojnie, profesorze. Zostało już niewiele. Czytam - Vernon oparł głowę na ręku i wolno sylabizował: - Zanotowano poważne niepokoje wśród mieszkańców Kairu, Paryża i Los Angeles. Nie potwierdzono wiadomości o rozprzestrzenianiu się paniki w Moskwie, Pekinie i Szanghaju. To wszystko! - Boże, w moim Paryżu też! - Michelet zsunął się z fotela i klęcząc bił pięściami w ścianę. - To już koniec świata! Koniec świata! Koniec świata! - wrzeszczał. - Shaggy, niech pan wyprowadzi profesora na korytarz, tam zaraz powinni pojawić się lekarz i pielęgniarka. Włączyłem sygnał. Dostanie zastrzyk i uspokoi się. - Vernon, choć ledwo trzymał się na nogach, dalej myślał jasno i rozsądnie. - I niech pan wraca do nas szybko! Quince, który przez dłuższą chwilę siedział cicho, zerwał się nagle: - No jasne! Przecież można by ich uśpić. Wszystkich. Rozpylić ze śmigłowców jakiś mocny środek nasenny, który w postaci aerozolu opadłby na ogłupiały tłum. Myślę, że po obudzeniu nikt nie będzie pędził po śmierć - rozejrzał się po otępiałych twarzach naukowców, machając rękami dla ilustracji swego pomysłu. - No, co się tak gapicie!? Przecież trzeba spróbować. Nic innego na razie nie wymyślimy! Jeśli nie znamy przyczyn, trzeba chociaż przeciwdziałać skutkom! - Quince ma rację! - odezwał się twardo Shaggy, który właśnie zdążył powrócić. - Nie mamy innego wyjścia. Vernon potrząsnął grzywą siwych włosów i szarpnął za słuchawkę telefonu. - Połączcie mnie szybko z sekretarzem generalnym! Zamówcie rozmowy z prezydentem i Pentagonem - rzucił cicho w mikrofon. - Pomysł może dać efekty. Z jego szybkim wykonaniem będą jednak pewnie trudności techniczne - odezwał się takim samym tonem do zebranych, patrząc po kolei każdemu w oczy. - Zdajecie sobie sprawę, ile tego środka trzeba będzie wyprodukować? I to jak najszybciej! Nikt mu nie odpowiedział. Quince wyszedł dyskretnie z sali i poszukał pustego gabinetu z telefonem. Myślał o zwierzętach. Mały domek w Jersey City stał po drugiej stronie szerokiego Hudsonu. Quince nacisnął guzik domofonu. W głośniku odezwał się cichy, skrzypiący głos: - To ty, Timothy? - To ja, profesorze. Czy mogę wejść? - Oczywiście! Drzwi otwarte. Czekam na ciebie. Stare, postękujące pod każdym krokiem schody zaprowadziły Quince’a na pierwsze piętro budynku. Było tu ciemno i śmierdziało kotami. Na solidnych dębowych drzwiach widniała staroświecka metalowa wizytówka z napisem „Prof. Samuel Caedmon”. Zapukał, ale nie usłyszał odpowiedzi. Nacisnął więc rzeźbioną klamkę i wsunął głowę do mieszkania. - Profesorze!!? - zawołał. - Właź, właź, Tim! Jestem w pokoju - usłyszał z końca wąskiego korytarza. Osiemdziesięcioletni staruszek otulony pledem siedział w wiklinowym fotelu i oglądał program telewizyjny. Na widok Quince’a ucieszył się jak dziecko. - Ogromnie jestem rad, mój drogi, że pamiętałeś o mnie - uśmiechnął się uśmiechem człowieka, który szczyt radości i szczyt smutku ma już dawno za sobą. - Ostatnio nikt mnie nie odwiedza... Jeśli chcesz napić się czegoś, to musisz pójść do kuchni. Wiesz, te moje nogi - dodał. i - Dziękuję, z przyjemnością wypiję szklaneczkę. Quince wyjął z barku dwie wysokie szklanki i butelkę whisky. Rozejrzał się za wodą sodową i lodem, ale nie dostrzegł nigdzie ani kubełka, ani obłej butelki. Nalał. Upił łyk. Zapalił papierosa. Zwlekał. - No powiedz wreszcie, co cię do mnie sprowadza. Przecież nie uwierzę, że taki poważny profesor jak ty, współpracownik Harvardu, Columbii, Yale, doktor honoris causa Cambridge, Sorbony i iluś tam innych, pofatygował się do mnie z czystej sympatii! Czasy, kiedy byłeś moim studentem, dawno minęły... Mów, o co chodzi! - jego bystre oczy uważnie obserwowały twarz Quince’a. - Ależ profesorze... - chciał zaprzeczyć. - Dobrze, już dobrze... Skończ z konwenansami. Mów wreszcie! Quince jednym ruchem wlał w siebie zawartość szklanki i pustą odstawił na stolik. Splótł dłonie na karku i odchylił głowę do tyłu. - Chodzi o tę... epidemię paniki. Nie wiem, jak to ugryźć. Czasu jest coraz mniej. Pan wie o wszystkim, profesorze!? - Quince zawahał się przez moment. - Wiem tylko tyle, ile podaje telewizja. Oni nie szukają przyczyn. Z początku twierdzili, że wszystkiemu winni są Rosjanie. Teraz uważają, że śmierć Tokio jest efektem rozpadnięcia się w atmosferze Ziemi jakiegoś wyjątkowo wstrętnego meteoru. Rozpylone w powietrzu szczątki podziałały jak narkotyk. Ludzie zwariowali... Ja osobiście uważam to za bzdurę. - Caedmon podrapał się po łysinie i z politowaniem spojrzał na spikerkę, która z przejęciem mówiła coś z ekranu telewizora. - Nie informowano o Leningradzie, Londynie, Mexico City i innych miastach? - zdziwił się Quince. - Pierwszy raz słyszę! Cóż się tam stało? - Caedmon patrzył, jak Quince w milczeniu kiwa powoli głową. - To samo! O Boże, to straszne! - jęknął. Ze stojącej obok butelki nalał sobie porządną porcję whisky, łyknął, a potem bez słowa sięgnął po papierosy Quince’a. - Wszyscy dali się zaskoczyć. Jak zawsze - powiedział po chwili milczenia. - Jesteśmy bardzo głupim rodzajem istot zwących się rozumnymi. Człowiek nigdy nie potrafił uczyć się na błędach innych. Nieszczęścia, które zdarzały się w krajach dalekich od nas, najczęściej niewiele nas obchodziły. Wszyscy traktowali je jak ciekawostkę wymyśloną przez dziennikarzy dla zabawienia mas. Ot, swoiste igrzyska dla maluczkich! Akty terroru, morderstwa, katastrofy, klęski ekologiczne... Płytka filozofia telewizyjnych obrazków, żerująca na podstawowej wadzie każdego rozumnego życia. Wierzę, że jest ono czymś jedynym, niespotykanym, nieprzemijającym... A śmierci zwykle wystarcza dla wszystkich! - Jest pan biologiem, profesorze, druga pana specjalność to psychologia, niech pan spróbuje mi pomóc. Muszę znaleźć prawdziwy powód tego szaleństwa... To się rozprzestrzenia. Już teraz „zarażone” mogą być nowe miasta! - Quince przysunął krzesło do fotela profesora i wyciągniętą ręką wskazał ekran. Opowiedział Caedmonowi wszystko od momentu, kiedy pierwszy raz zobaczył wyludnione Tokio. Poinformował o własnych przypuszczeniach i tezach kolegów z komisji. Omówił wyniki wszechstronnych badań próbek powietrza, wody i gruntu. Przekazał wnioski lekarzy dokonujących sekcji zwłok ofiar. Wszystkie badania dawały niezmiennie wynik negatywny. Nic nie odbiegało od normy. Mogło się wydawać, że przyczyna tragedii tkwi w samych ludziach. Caedmon oparł łokcie na poręczach fotela i zakrył dłońmi twarz. Pozostał nieruchomy nawet wtedy, gdy Quince przestał mówić. Długie milczenie starego profesora przestraszyło jego gościa, który po kilku minutach uważnego wpatrywania się w pomarszczone ręce już nawet chciał ich dotknąć w obawie, czy nie stały się zimne. Caedmon jednak otrząsnął się nagle i cicho powiedział: - Lemingi... - Co!? - Quince rozwarł szeroko oczy ze zdumienia. Przemknęło mu przez głowę, że stary profesor zwariował. - Lemingi, Tim. Ludzie jak lemingi! Nigdy nie słyszałeś o lemingach? Powiedz, nigdy nie słyszałeś...? - Caedmon mówił monotonnie, skurczony w fotelu jak stara, pluszowa zabawka. - Profesorze, do diabła, niech pan powie wreszcie! - zająknął się w pół zdania Quince. - To takie małe gryzonie żyjące stadnie. Kopią nory i mnożą się jak szalone. Są łagodne i lękliwe. Wydawałoby się, że nie potrafią zaatakować nikogo. Co pewien czas jednak wielotysięczne stada tych zwierząt wpadają bez wyraźnej przyczyny w szał. Zmieniają się w dzikie bestie, napadają na wszystko, co im stoi na drodze do najbliższego brzegu. Najbardziej bezsensowne jest to, że stado tych zwierząt porusza się zawsze w jednym kierunku. Nikt i nic go nie zatrzyma. Po drodze lemingi giną masowo na szosach, torach kolejowych, wśród siedzib ludzkich. Jednocześnie w stanie tej zbiorowej psychozy same depczą się i kąsają wzajemnie. Finał gonitwy rozgrywa się zwykle w morzach, gdzie większość zwierzątek tonie. Czasami najwytrwalszym sztukom udaje się dopłynąć do przylądka lub wyspy. Zakładają tam nową kolonię. - Ale co to wszystko ma wspólnego z ludźmi? Przecież nie jesteśmy głupimi gryzoniami! - Quince skruszył dwa papierosy, zanim udało mu się zapalić trzeciego. - Reguły Matki Natury obowiązują widocznie wszystkich. Bez wyjątków! Wiesz, dlaczego lemingi muszą co trzy, cztery lata urządzać takie biegi po śmierć? - Caedmon zawiesił głos na chwilę, ale nie pozwolił odpowiedzieć gościowi. - Po prostu okazuje się nagle, że jest ich za dużo. Brakuje przestrzeni życiowej. Ciągły tłok wywołuje potrzebę stałej walki o miejsce w grupie. Trudno marzyć o tym, żeby choć na moment odizolować się od innych osobników. Konieczna jest eliminacja jednostek nadliczbowych. Jeśli coś takiego nie następuje, natura reguluje to sama. Nieustający stres społeczny wyzwala pierwotną potrzebę ruchu i ucieczki. Byle sygnał, i wybucha psychoza. - Człowiek przecież ma mózg! Nie kieruje się tylko emocjami! - Quince w dalszym ciągu nie chciał się pogodzić z tym, co mówił stary profesor. - Widocznie ten hamulec jest już zużyty. Są sytuacje, w których emocje przejmują kontrolę nad działaniem mózgu. Stres nawarstwiony latami był zbyt duży. Klaustrofobia społeczna, z której do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, objawiła się właśnie w taki sposób. Przegęszczenie, Tim, przegęszczenie to główna przyczyna! Główna, choć nie jedyna. Rozejrzyj się wokół siebie, zobaczysz jeszcze inne. Jeśli oczywiście potrafisz! Im istota ludzka jest mądrzejsza, im więcej wie o sobie i o świecie, tym mniej widzi... Plecie sznur na własną szyję, myśląc, że buduje cywilizację geniuszy. To samobójczy świat, Tim! Pędzący ku zagładzie! Od ponad pięćdziesięciu lat Ziemia żyje bez wojen globalnych. Może pokój nie jest stanem naturalnym dla ludzi? Quince zerwał się z krzesła i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Za ścianą zadzwonił telefon. Wybiegł i rozejrzał się za aparatem. Stał obok łóżka. - Quince? - odezwało się w słuchawce. - Tak, to ja! Jak, do cholery jasnej, mnie znaleźliście?! - Jedna z sekretarek zapamiętała numer. Trafiliśmy na nią przypadkiem. Szukamy pana już od pół godziny - głos Vernona zniekształcony przez mikrofon był jakby mniej spokojny. - Gdzie? - zapytał z rezygnacją Quince. - Tutaj! Niech pan przyjeżdża natychmiast. To zaczyna się w Nowym Jorku! - Niech to szlag trafi...! Spodziewałem się tego. Chyba już wiem dlaczego. Pomógł mi profesor Caedmon. Zabieram go do was. Obawiam się jednak, że może być już za późno na wszelkie przeciwdziałania. - Ma pan samochód? Niech pan jedzie jak najszybciej - usłyszał jeszcze te słowa, po czym ktoś przerwał połączenie. Quince wrócił do pokoju profesora. Staruszek spokojnie obserwował, jak dwóch jeźdźców na ekranie ostrzeliwuje z coltów niski, drewniany budynek z napisem „,Bank” na dachu. - Niech pan się przygotuje, profesorze! Jedziemy na Manhattan. To konieczność! - rzucił głośno w progu i wrócił do telefonu. Musiał przecież zrobić coś z Eve. - Halo, Eve?! Nie ma czasu na pytania. Musisz ściśle wykonać to, co ci powiem. Słyszysz mnie? - dobiegło go ciche potwierdzenie. - Dobrze! Poszukasz w swojej apteczce środków nasennych, położysz się do łóżka, połkniesz co najmniej cztery pastylki i będziesz czekać na mnie. Zrozumiałaś? - Przestań się wygłupiać, po takiej dawce będę spała przez dwa dni! Zresztą ja nigdy nie używam środków nasennych - zabrzmiał w odpowiedzi zdziwiony głos. - Proszę cię, zrób to. Potem ci wszystko wyjaśnię. To poważna sprawa. Tabletki są w moich bagażach. Poszukaj! - Teraz? - Teraz! Poczekam, aż połkniesz. - Przez dwie minuty Quince słyszał tylko cichy szum linii, potem coraz głośniejsze kroki, aż do momentu kiedy Eve znowu znalazła się przy aparacie. - Mam. Cztery, mówisz?! Spróbuję łyknąć tak, żebyś słyszał - wyraźne odgłosy przełykania zakończyło bulgotanie wody, którą dziewczyna popijała pastylki. - Już! Zadowolony? - W porządku. Teraz kładź się spać. Nie przejmuj się hałasami na ulicy. Postaram się szybko wrócić. Pa! Eve odłożyła słuchawkę. Weszła do kuchni i nogą otworzyła czeluść zsypu. Cztery różowe kuleczki wypadły z otwartej dłoni i poleciały w dół. Eve chciała się obudzić, gdy wróci Tim. Ktoś musi mu odgrzać kolację. Czarny Chevrolet utknął przed wjazdem do Holland Tunel. Szosa była zatarasowana dziesiątkami samochodów. Żadnej szansy, by jakoś się przebić. Wielu kierowców porzuciło wozy i pieszo próbowało sforsować przejście pod rzeką Hudson. Nadjeżdżały bez przerwy nowe samochody. Quince’owi udało się wycofać wóz w boczną uliczkę. Musiał sam usiąść za kierownicą wielkiej limuzyny. Gdy wyprowadził profesora przed dom, szofera już nie było. Tylko otwarte drzwi drgały pod uderzeniami wiatru. Kluczyki tkwiły w stacyjce. - Tu RST-12! - popatrzył na numer identyfikacyjny radiotelefonu wytłoczony na mikrofonie. - Mówi Quince! Połączcie mnie z Vernonem... Vernon?! Nie mogę przejechać przez tunel. Do następnego także chyba się nie dostanę. Czy może pan jakoś zabrać nas stąd? - Zaraz coś zorganizuję - z głośnika rozległ się czysty głos urzędnika. - Niech pan wróci na drogę do Jersey, przetnie tory kolejowe i na wysokości Statuy Wolności skręci w lewo, do brzegu rzeki. Za jakieś dziesięć, piętnaście minut wyląduje tam śmigłowiec. - Okay! Jadę. - Quince wyłączył radiotelefon. Tłum kłębił się na ulicach, ludzie wychodzili z mieszkań, zbierali się w grupki. Wyglądali jak pijani. Kilkakrotnie ktoś rzucił w stronę samochodu kamieniem. Quince także nie czuł się najlepiej. Był niezdrowo podniecony, bez przerwy ocierał czoło chusteczką. Musieli zatrzymać się przed przejazdem kolejowym. Wcale nie dlatego, że zbliżał się pociąg. Na drodze ramię przy ramieniu stało ponad pięćdziesiąt osób. Mężczyzn i kobiet. Czarnych i białych. Wznosili jakieś wrogie okrzyki i wygrażali jadącym pięściami. Widać było, że są uzbrojeni w rewolwery i butelki z benzyną. Na poboczu, zepchnięte, dopalały się półciężarówka i mały samochód sportowy. Trupy pasażerów leżały nie opodal. - Niech pan się kładzie na podłodze, profesorze! - wrzasnął Quince przez ramię i docisnął gaz do deski. Chevrolet, ciężki niemal jak wóz pancerny, zaczął się rozpędzać. Huknęły strzały. Przednia szyba zasnuła się mleczną pajęczyną pęknięć. Quince zsunął się zupełnie w lukę przed fotelem; tylko ręce dalej utrzymywały kierownicę we właściwym położeniu. Poleciały butelki. Jedna uderzyła w dach, ale nie rozbiła się. Druga w ogóle nie trafiła. Trzecia gruchnęła w tylny błotnik, pękła, ale większa część jej płonącej zawartości wylała się na asfalt. Pęd powietrza zerwał ogień z samochodu. Chevrolet wjechał z ogromną szybkością w tarasującą drogę ciżbę. Ludzie nie spodziewali się tego. Trzy osoby nie zdążyły odskoczyć. Quince zobaczył przez moment wykrzywioną grymasem bólu twarz ładnej dziewczyny, która przetoczyła się przez maskę, wpadła na szybę i została zepchnięta w bok. Koła zaturkotały po torach. Przeskoczyli. Padło jeszcze kilka strzałów, ale niecelnych. Quince obejrzał się. Goniło ich dwóch motocyklistów w czarnych skórach. Łokciem wytłukł resztę przedniej szyby i znowu przycisnął pedał gazu. Nad samochodem rozległ się warkot helikoptera. Vernon dotrzymał słowa. Quince wypatrywał skrętu w lewo. Znalazł. Zakręcił z piskiem opon i pognał asfaltową dróżką wprost do brzegu. Na betonowym nabrzeżu rzeki lądował lekki śmigłowiec. Wcisnął hamulec, jednocześnie szarpiąc kierownicę. Samochód obrócił się o prawie trzysta sześćdziesiąt stopni i stanął. - Szybko, profesorze, niech pan wskakuje do helikoptera. Ja nie będę mógł panu w tym pomóc - Quince sięgnął do skrytki przy kierownicy i wyciągnął czarny, policyjny rewolwer z krótką lufą. Motocykliści właśnie zatrzymywali się w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. Pierwsza kula rozwaliła lusterko obok głowy Quince’a. - Teraz, profesorze! - złożył się i oddał po kolei trzy strzały do napastników. Nie spodziewali się, że ma broń. Jeden, trafiony aż dwoma pociskami, padł od razu. Drugi, ukrył się za maszyną i strzelał dalej. Quince obejrzał się. Pilot helikoptera pomagał Caedmonowi dostać się do kabiny. Tylko nogi wystawały jeszcze na zewnątrz. Odczekał chwilę i ruszył w kierunku śmigłowca. W połowie drogi kule zaczęły mu gwizdać koło uszu. Odwrócił się i z półobrotu wystrzelił trzy pozostałe pociski. Nie starał się celować, to miało być tylko na postrach. Jeden z pocisków uderzył w zbiornik paliwa motocykla. Iskrownik nie był wyłączony. Gdy startowali, czarny, tłusty dym unosił się w niebo. Wiatr przeganiał go w stronę oceanu. Na drugim brzegu rzeki, na West Side, paliły się jakieś budynki czy magazyny. Słychać było strzały z broni maszynowej i wybuchy granatów. - Cieszę się, profesorze, że znowu mogę z panem latać - odezwał się znajomy głos z sąsiedniego fotela. - Jeżeli w ogóle jest się jeszcze z czego cieszyć... Quince popatrzył uważnie na pilota. Major Savage uśmiechał się ironicznie, jak zwykle patrząc tylko w przednią szybę. Arogancki ryzykant z jednostki piechoty morskiej na Okinawie. - Co pan tu robi, Savage? Ma pan urlop?! Myślę, że nie wybrał pan najlepiej - ton Quince’a był wyraźnie złośliwy. Major działał mu na nerwy. Teraz to sobie uświadomił z całą - jasnością. Z przyjemnością dałby mu w zęby. - Niech się pan nie denerwuje! Przeniesiono mnie tutaj. Jestem podobno fachowcem od paniki po tym, co widziałem w Tokio. Ładny mi fachowiec, cholera, chyba od oglądania zwłok! - pomyślał Quince. Półgłówków zatrudniają w tej amerykańskiej armii. W dodatku nadają im stopnie oficerskie. - Może pan zapalić, jak pan chce - dodał pilot po chwili. - Teraz i tak wszystkie regulaminy szlag trafił... - Niech mnie pan połączy z Sekretariatem ONZ! Ma pan tu chyba jakąś radiostację?! Savage jedną ręką wcisnął kilka klawiszy, a drugą podał mu słuchawki z małym mikrofonem na wysięgniku. - Vernon? Jaka sytuacja? Czy stać nas na jakąś kontrakcję? Odbiór! - Robimy wszystko, co w naszej mocy. Kilkadziesiąt litrów preparatu usypiającego zgromadziliśmy na lotnisku Newark. Za parę minut śmigłowce powinny wystartować. Chcemy uratować chociaż Manhattan. Niestety, na inne dzielnice nie starczy środków... Na razie jakoś się tu trzymamy. Wojsko i pracownicy cywilni biorący udział w akcji otrzymali zastrzyki uodporniające. Resztę osób niepotrzebnych, rodziny uśpiliśmy. Aha, gdyby pan, profesorze, źle się poczuł, to pilot ma ampułki z lekiem uspokajającym i strzykawki. Najlepiej niech pan już teraz go sobie zaaplikuje. Profesora Caedmona także proszę namówić... - Nie powiedział pan, jak wygląda sytuacja! - Sytuacja?! Pan ma tam w górze najlepszy widok. Niech pan spojrzy po prostu w dół. Quince czuł się źle. Serce biło mu jak opętane. Ręce się pociły. Koszulę pod marynarką miał zupełnie mokrą. Głęboko wciągnął parę razy powietrze. Pomogło na moment. Przecież Savage’a, tego bezczelnego Savage’a, nie będzie prosił o pomoc. Co by sobie pomyślał o jego słabości. Miałby świetny temat do żartów. Jakoś wytrzyma, żadnych zastrzyków nie potrzebuje... Pod kabiną helikoptera przesuwał się Nowy Jork. Przelatywali właśnie nad Manhattanem. Tysiące ludzi w szale ucieczki tłoczyło się na Brooklyn Bridge i Manhattan Bridge. Wall Street zasnuwały dymy pożarów. Ludzie w grupkach i pojedynczo spieszyli na południe. W stronę oceanu. City Hali, nowojorski ratusz, rozrywały wybuchy. Widać było, że oddział policji walczy tam z jakąś uzbrojoną grupą. Ani jedni, ani drudzy nie przebierali w środkach. Im dalej na północ i zachód, tym kropek ludzkich było mniej. Zatłoczony zwykle Broadway wyglądał na zupełnie pusty. Piąta Aleja zatkana do granic możliwości samochodami bez pasażerów. Empire State Building stał niewzruszony, jakby wszystko, co działo się dziesiątki pięter pod nim, nic a nic go nie obchodziło. Quince popatrzył na prawo. W Bronx nie widać już było żadnego ruchu, dzielnica Queens, w której mieszkała Eve, także pustoszała w oczach. Oba lotniska, La Guardia i im. J.F. Kennedy’ego, płonęły. Czarne słupy dymu pięły się ku chmurom. Jakieś dwie małe awionetki, sczepione w przedśmiertnym skurczu, spadały z dużej wysokości w sam środek Long Island. Wielki Jumbojet z pełną prędkością pruł w stronę Manhattanu. Może pilot chciał ostatkiem świadomości wylądować w porcie lotniczym Terterboro. Odrzutowiec jak rozpędzony słoń przeleciał przed dziobem śmigłowca i wbił się w budynek Światowego Centrum Handlu na wysokości dziewięćdziesiątego piętra. Kadłub pękł i ludzie wysypali się jak mrówki, koziołkując w powietrzu. W pobliżu wieżowca ONZ Quince znowu poczuł mdłości. Rozsupłał węzeł krawatu, nie pomogło. Brakowało mu powietrza i był śmiertelnie przerażony, choć nie wiedział z jakiego powodu. Miał dość ciasnych i dusznych pomieszczeń. Potrzebował przestrzeni. Przestrzeni i wonnego, morskiego powietrza. Serce wręcz rozsadzało mu klatkę piersiową, płuca nie nadążały, nogi drżały, jak gdyby chciały dokądś biec. - Majorze, niech pan zawróci. Lećmy nad ocean - udało się wyjęczeć Quince’owi. Savage spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Niestety, profesorze, dostałem wyraźne rozkazy. Mam lądować przy gmachu ONZ - głos pilota był stanowczy. Quince’owi wydawało się jednak, że Savage jest jak zwykle złośliwy, że naśmiewa się z niego. - Ja muszę lecieć nad ocean! - powiedział przez zaciśnięte zęby, dysząc ciężko. - Zawracaj, bo cię zabiję! W dłoni Quince’a błysnął rewolwer. Lufa wyraźnie mierzyła w pierś majora. Dokładnie w miejsce, gdzie na mundurze widniała kolorowa plama orderowych baretek. - Ależ Tim, co ty wyprawiasz! Schowaj to natychmiast! - Caedmon dopiero teraz zorientował się, co się święci. - Cicho bądź, stary! Będzie tak, jak chcę ja, a nie ten umundurowany gbur! Zawracaj, słyszysz?! - ostatnie polecenie skierowane było do pilota. Lufa colta podniosła się nieznacznie. - Profesorze, przecież pan nie ma tam już ani jednego naboju! Widziałem, jak pan strzelał. Po co ta zabawa? - Savage jak zwykle ryzykował. Quince z błyskiem w oku pociągnął za spust. Strzał nie padł. - A nie mówiłem... - Savage nie skończył, uderzony lufą pistoletu w czoło, gdzie nie sięgała osłona głębokiego lotniczego kasku. Krew zalała oczy pilota, ale nie stracił przytomności. Próbował złapać za ręce wypychającego go z fotela Quince’a. Śmigłowiec, którym nikt teraz nie kierował, kiwał się w powietrzu jak pijany. Profesor Caedmon próbował chwycić Quince’a od tyłu za marynarkę, ale odepchnięty silnym ramieniem zatoczył się, uderzając mocno głową o ścianę. Młody naukowiec odpiął pasy pilotowi, który bronił się coraz słabiej, uchylił przesuwne drzwi po jego stronie i kopnięciem wyrzucił go na zewnątrz. Caedmon ze zlepionymi krwią siwymi włosami bezsilnie obserwował nienaturalny uśmieszek pogardy i szalone błyski w oczach swojego dawnego ucznia. Quince przerzucił stery na swoją stronę i zawrócił maszynę. Leciała teraz prosto na Brooklyn. W oddali widać było ocean. - Jesteś chory, Tim. Nie rób tego, proszę. Jeszcze wszystko można odwrócić. - Caedmon próbował przemówić Quince’owi do rozsądku. Ten jednak nie reagował. - Słuchaj, stary, wiem nareszcie, dlaczego wszyscy zdążają do morza. Nie w głąb lądu, nie w powietrze, tylko do morza... Zrozumiałem to! - samozwańczy pilot prowadził śmigłowiec wprost na plażę Coney Island. Maszyna mknęła tuż nad kominami najwyższych budynków Brooklynu. W dole ludzka ciżba parła bez przerwy w kierunku brzegu. Strzały z broni palnej słychać było coraz wyraźniej. - Po prostu, stary, morze to jedyna przestrzeń, która jeszcze nie została zajęta przez człowieka, której nikt jeszcze w pełni nie opanował. Na jego powierzchni nie można budować miast, wytyczać autostrad, wykorzystywać jej bezkarnie. Morze jest zawsze spokojne. Dzikie i powolne. A najważniejsze, że jest go dużo. Starczy dla wszystkich... Seria z pistoletu maszynowego, wystrzelona skądś z dołu, przecięła w poprzek plastyk czoła kabiny śmigłowca. Kilka pocisków trafiło pilota w pierś. Ster wypadł mu z rąk, maszyna jeszcze bardziej obniżyła lot. Caedmon próbował uchwycić wolant, ale nie mógł dosięgnąć koła. Zresztą i tak nie miał pojęcia o sterowaniu śmigłowcem. Maszyna przechyliła się w lewo i zahaczyła śmigłem o linię wysokiego napięcia. Pióra rotoru pękły od razu. Kabina osmalona ogniem wyładowań elektrycznych runęła bezwładnie na plażę pełną łudzi. Nikt oprócz zmiażdżonych jej ciężarem nie zwrócił na to uwagi. Mogło się wydawać, że wróciły czasy świetności Coney Island. Tylu plażowiczów nikt tu nie oglądał od lat. Przybrzeżne wody oceanu od dawna były brudne i zatrute. Ludzie nie zważali jednak na to. Ciągle nowe szeregi kotłowały się tuż przy linii wody. Nadchodzili następni. Jedenaście milionów mieszkańców Nowego Jorku przyszło tego dnia popływać. Bogowie wszechświata obserwowali to wszystko z zupełnym spokojem. W końcu ludziom także nigdy nie przyszło do głowy, by zmieniać porządek życia lemingów. GRA Pewnie dniało już na zewnątrz bunkra. Nabiegłe czerwienią cyfry zegara nad monitorami informowały, że jest trzecia pięćdziesiąt osiem. Każde mrugnięcie wyświetlacza ucinało jedną sekundę z pozostałych stu dwudziestu. Teraz było ich tylko sto piętnaście, sto czternaście, sto trzynaście... Sweel ziewnął szeroko i lewą dłonią niezgrabnie podrapał się po potylicy. Palce prawej regulaminowo spoczywały w odległości dwóch centymetrów od przycisku alarmu powszechnego. Tkwiły tak nieruchomo od blisko dwóch godzin. Za chwilę przyjdzie Kobrinsky i zacznie odsiadywać swoją kolejną turę nocnego dyżuru. Pozwoli odpocząć jego prawej dłoni. Pozwoli jej się poruszyć. Zluzuje Sweela. ...Osiemdziesiąt dwie, osiemdziesiąt jeden, osiemdziesiąt. Ekrany przez cały czas zachowywały się spokojnie. Nie pluły kolorami, nie zamazywały konturów, nie zapalały punktów i kresek. Niebo nad wielkimi połaciami państwa było czyste. Granatowy Kosmos popstrzony okruchami znajomych gwiazd nie groził nalotem wrażych pocisków. ...Czterdzieści cztery, czterdzieści trzy, czterdzieści dwie. Sweel nie wierzył w głupotę przeciwnika. Nikt przecież nie zdecyduje się zaatakować, jeśli wie, iż w chwili startu jego rakiet pociski ofiary również unoszą się w górę. To już nie byłoby zwycięstwo, ale zbiorowe samobójstwo. ...Dziewiętnaście osiemnaście, siedemnaście... Wojsko jest po to, by chronić cywilów. Nie można im pozwolić uświadomić sobie, że cała ta armia, na którą łożą milionowe podatki, leży do góry brzuchem i spluwa od czasu do czasu na rdzewiejący sprzęt. Trzeba stwarzać chociaż pozory aktywności. Dla własnego i dowódców spokoju. Sweel rozumiał to doskonale. Od dawna. ...Trzy, dwa jeden... W drzwiach stanął Kobrinsky w wymiętym kombinezonie. Tarł zawzięcie prawe oko i ziewał seriami. - Poruczniku, zapraszam na fotel! Ręka mi już zdrętwiała. - Sweel odkręcił siedzisko w prawo i wstał sztywno. Jego dłoń dalej spoczywała nieruchomo na pulpicie. Z przyzwyczajenia. - Dobra, dobra, już siadam! Cholerna służba - Kobrinsky usadowił się wygodnie i odepchnął lekko rękę Sweela. - Tobie to dobrze. Masz dwie godziny spania. Ja muszę znowu zezować na te przeklęte gwiazdy. - Przed dwiema godzinami narzekałeś, że każą ci odpoczywać w momencie, gdy masz ochotę jeszcze posiedzieć. Jesteś pieprzony zrzęda! - Sweel mocno klepnął kolegę w plecy i odmaszerował do wyjścia. - Zjeżdżaj, Flash! I tak cię obudzę, jak tylko zaśniesz. Będziesz wtedy inaczej śpiewał. W bufecie dają niezłą kawę, leć, to może jeszcze zdążysz - ostatnie zdanie Kobrinsky wypowiedział innym, cieplejszym tonem. Kawa była faktycznie niezła. Sweel siedział przy stoliku, trzymając nogi na sąsiednim krześle. Dłubał w zębach zapałką i myślał, co zrobić z pozostałym czasem. - Chce pan jeszcze jedną filiżankę, poruczniku Flash? - barmanka zainteresowana oficerem uśmiechała się zalotnie. - Skończ z tym „Flashem”, Bess, dobra?! Uparli się, psiakrew, żartownisie... Nie chcę kawy! - z hałasem odsunął krzesło i jak oparzony ruszył do drzwi. Spać mu się nie chciało. Do następnej tury dyżuru została ledwo godzina. Pójdzie pograć na automatach. To lubił najbardziej. Teraz przynajmniej nikogo tam nie zastanie. Nikt nie będzie wisiał mu nad głową i głośno zachwycał się jego zręcznością. Faktycznie był dobry na flipperach. Mógł naciskać guziki długie dziesiątki minut, pokonując elektroniczne układy maszyn raz za razem. Z tego wzięło się to jego przezwisko. „Flash” - błysk. Rząd kolorowych szaf zapraszał do siebie. Sweel wybrał tę najnowszą. Znajdowała się w salonie dopiero od trzech dni i nie znał jeszcze dokładnie jej możliwości. Wrzucił w otwór wyszperanego w kieszeni dziesiątaka i położył dłonie na manipulatorach. Ekran rozjarzył się kolorową makietą nieba. Na środku rytmicznie pulsowało pytanie: „Ready?” Był gotowy. Nacisnął klawisz startu. Z góry ekranu zaczęły spływać smugi zielonych pocisków. Celowały w powierzchnię planety, której miał bronić. Z trzech baz jednocześnie zaczął wystrzeliwać wyimaginowane antyrakiety. Krzyżyk celownika biegał jak szalony pomiędzy obłokami wybuchów. Pięć kolejnych, coraz trudniejszych programów przeszedł bez strat własnych. Z karty informacyjnej wynikało, że automat ma ich siedem. Tym razem tło było różowe. Sweel szybko wytarł prawą dłoń o spodnie i z powrotem położył ją na kuli manipulacyjnej celownika. Nagle automat stęknął głucho i obraz na monitorze zamigotał. Ekran zmienił kolor na granatowy. Makieta jakby nabrała przestrzeni i wymiaru. Z tym jeszcze Sweel nie spotkał się nigdy. Zauważył z przyjemnością, że oprócz sześciu naziemnych baz ma tym razem do dyspozycji trzy uzbrojone satelity. Z głębi ekranu już mknęły na niego kreski nieprzyjacielskich statków zwiadowczych. Niszczył je sprawnie jeden po drugim. Nie musiał na razie używać laserowych szydeł stacji kosmicznych. Miały ograniczone zasoby energetyczne i powinny bardziej przydać się za chwilę. Następna fala okrętów pojawiła się w polu widzenia. Coraz szybciej wciskał guziki, uwalniając własne rakiety obronne.. Sweel starał się celować w skupiska wrażych pocisków. Umowne zasoby broni naziemnej flippera nie były niewyczerpane. Jaskrawe smugi torped odrzutowych przekreślały cały ekran. Sweel zwijał się jak w ukropie, gasząc te znajdujące się najbliżej powierzchni planety. Z głębi makiety wysunęły się dodatkowo setki wielkich liniowców kosmicznych, które zaczęły ekspediować w stronę satelitów własne myśliwce. Weszły do akcji laserowe działka. Cięły i paliły. Sweel miał już dość tej zabawy. Drżały mu nogi i oczy goniły nieprzytomnie po ekranie monitora. Ten program był stanowczo zbyt długi. Przygotowano go chyba po to, by pognębić nawet mistrzów. Ambicja nie pozwalała mu przerwać gry. Celował, strzelał, znowu celował i znowu strzelał. Dwa satelity bojowe już mu rozwalili. Stacje naziemne jeszcze się jakoś trzymały, choć dwom już brakowało amunicji. Nieprzyjaciel był bardziej posiekany. Myśliwce wroga ziemski ogień rozbił co do jednego. Trzy czwarte floty liniowców w postaci smętnych szczątków defilowało przed lufami wyrzutni Sweela. Reszta z rzadka wysyłała rakiety w stronę powierzchni globu. Wybierał je po sztuce i gasił własnymi rakietami. Wygrywał. Ze zdumieniem patrzył, jak około tuzina ocalałych gwiazdolotów napastnika nagle zawraca i odpływa poza krawędź ekranu. Zaprogramowano więc także ucieczkę?! Gapił się w pusty monitor i nic nie rozumiał. Spocone dłonie drżały mu lekko ze zmęczenia, wydawało mu się, że w poprzek głowy od jednego ucha do drugiego płynie wartka górska rzeka, szumiąc przeraźliwie. Oczy zaczynały mu łzawić. Poprzez tę wilgoć widział odbijające się w szkle ekranu sylwetki ludzi. Wielu ludzi. Odwrócił się gwałtownie. Ponad pięćdziesiąt osób wpatrywało się w niego w milczeniu. Na samym przedzie pułkownik McDermott uśmiechał się sztucznie: - Dobra robota, Flash! Wytłukłeś ich prawie wszystkich - powiedział cicho. - No i co, do cholery! Przecież te elektroniczne atrapy chyba nie są chronione prawem łowieckim - Sweel był wściekły. Nigdy nie lubił kibiców wiszących mu za plecami. W dodatku pułkownik znowu zaczął z tym Flashem. - Mam przerwę w dyżurze! Regulamin nie zakazuje zabawy na tych pudłach. O co więc chodzi?! - To nie była zabawa, Flash! To się zdarzyło naprawdę. Przed chwilą - pułkownik kiwał powoli głową, wskazując palcem w górę. - Właśnie nad nami. - Bzdura!! Nigdy w to nie uwierzę! To przecież tylko prosta maszynka na kilku mikroprocesorach, a nie Centralny Komputer Obronny Armii. Przy nim jest Kobrinsky... Ja się nazywam Sweel! Wiecie to dobrze! Mam teraz regulaminową przerwę na odpoczynek... - porucznik zaczął wrzeszczeć opętańczo, przerzucając wzrok z twarzy na twarz. - Kobrinsky zasnął w czasie dyżuru. Nawet gdy - by komputerowi udało się go obudzić w momencie ogłoszenia alarmu, on i tak nie mógłby przygotować się na czas do operacji obronnych. Flota najeźdźców pojawiła się tak nagle... Komputer podjął więc jedyną możliwą w tym momencie decyzję: poszukał operatora na zewnątrz sterowni. Te pudła są podłączone do starego mózgu elektronicznego, który po przeprogramowaniu zajmuje się teraz sprawami administracyjnymi bazy. Zauważyłeś przecież, że zmieniamy schematy gier telewizyjnych co dwa ty - godnie. Żeby wam się nie nudziło... - To się i tak nie trzyma kupy! Nie mogłem stąd strzelać w Kosmos atomowymi rakietami! - Sweel z lekceważeniem uderzył w pulpit monitora. - Mogłeś! Komputer Obronny przebił się starym łączem do elektronicznego biurokraty, a stamtąd tutaj. Przerzucił obraz rzeczywisty na ekran symulatora. Każdy twój ruch przenosił błyskawicznie na system obrony. Walczyłeś naprawdę, Flash! Tuż za McDermottem, skulony przy framudze drzwi, niepewnie uśmiechał się do Sweela przestraszony Kobrinsky. - Przestańcie mnie robić w konia! Kto niby miałby to być?! Do kogo strzelałem? Do Rosjan?! - w głosie Sweela słychać było wahanie. - Nie! Prezydent rozmawiał z nimi przez gorącą linię. Zniszczyli tę dwunastkę, która ci zwiała. To nie oni. To nikt z Ziemi! - pułkownik zapalił papierosa, a pudełko zapraszającym gestem wyciągnął do porucznika. Sweel nie zareagował. Na jego twarzy widać było jakiś ogromny wysiłek myślowy. Nie sprecyzowane bliżej wspomnienie drążyło mu trzewia. Skręcało je w supły, zaciskało gardło, dławiło oddech. Sweel bał się przypomnieć sobie tę zmorę. Bał się ogromnie. - Pułkowniku! Niech pan powie, że to nieprawda - porucznik prawie skomlał, ściskając pięści do bólu. - Dlaczego akurat mnie wybrała ta przeklęta maszyna? Dlaczego mnie... - Bo jesteś najlepszy! Spisałeś się przecież na piątkę. Przepuściłeś tylko parę pocisków wroga. Nie bój się, nie trafią w tereny zamieszkałe. Zepchnęliśmy je na pobliskie góry. Przydała się twoja szybkość i celne oko. Nie na darmo nazywają cię „Flash”! Sweel przez łzy spoglądał na poważne twarze Kobrinskiego, Bess, McDermotta i innych oficerów, operatorów, techników i żołnierzy. Niektórzy twierdzili potem, że Sweel płakał. Całkiem możliwe. Wiadomo dokładnie, iż Sweel już wtedy przewidywał skutki swojego czynu. Zgodnie z taktyką gier telewizyjnych i wojskowym wychowaniem zaczął strzelać pierwszy do prawdziwych statków z Fornaxa. One wcale nie atakowały, one się tylko broniły. Nie przybyły przecież na Ziemię, żeby prowadzić wojnę. Sweela dwa dni później awansowano do stopnia majora, przypięto mu do piersi trzy nowe medale i zwolniono ze służby. W galowym mundurze wyskoczył oknem w pół godziny po ceremonii wręczenia odznaczeń. Leżał martwy na bruku, kurczowo ściskając w dłoni lśniącą niklem dziesięciocentówkę. KOLONIA Grunt jeszcze dobrze nie ostygł, kiedy nakazano im opuścić statek. Gorąco czuło się nawet poprzez grube podeszwy butów okutych metalem. Z luku wychodzili parami, formując instynktownie szyk, do którego przyzwyczajono ich jeszcze na Ziemi. Ludzki potok wylewał się ze srebrzystej wieży i znikał gdzieś pośród drzew otaczających lądowisko. Pięćset pięćdziesiąt osób. Kobiety i mężczyźni. Cała nowa obsada Kolonii. - Prędzej! Prędzej, mówię... Zabierać wyposażenie osobiste i mocować na szelkach zgodnie z instrukcją. Resztę sprzętu i żarcie zostawimy wam w kontenerach. Zabierzecie to później - ryczał przez megafon piegowaty dryblas z dystynkcjami trzeciego oficera korwety transportowej „Amadeusz”. Koloniści mieli dziesięć metrów na to, żeby dopiąć w marszu ostatnie zatrzaski kombinezonów, założyć maski antyinsektowe i wciągnąć długie rękawice. Czerwone chorągiewki sygnalizowały granicę bezpiecznego świata. - Hej, maleńka! Nie wyglądasz na taką, co to lubi dym z ogniska, robactwo i ciągle mokre buty. Zastanów się jeszcze, czy tego naprawdę chcesz?! - zaszeptał szybko piegowaty do młodej kobiety, która go mijała. Miała nie osłonięte jeszcze kapturem jasne włosy i mocno przestraszoną minę. - Ta cała wasza Kolonia to cholernie głupi wynalazek! Masz jeszcze szansę odczepić się od tej bandy zwariowanych skautów. Nasz lekarz pokładowy na pewno da ci jakieś zwolnienie. Ja to załatwię za jednego tylko buziaka - namawiał z kpiącym uśmiechem, trzymając tym razem mikrofon daleko za plecami. Dziewczyna popatrzyła na niego z niedowierzaniem i zwolniła kroku. Wyglądało na to, że ma ochotę się zatrzymać, a może nawet zawrócić. Nim jednak tak się stało, koleżanka z szeregu szarpnęła ją mocno za rękaw i coś ze złością szepnęła do ucha, Patrzyła przy tym na dryblasa w oficerskim mundurze wzrokiem, z którego tryskały iskry tlących się lontów. - Nie bądź głupia, Jeanne! Oni tak zawsze. Co, nie znasz jeszcze tych ich chwytów... Pieprzony kierowca bombowca! - dosłyszał piegowaty. W odpowiedzi wyszczerzył zęby w niewinnym uśmiechu. - Ruszać się, zuchy! Do bazy macie dwie mile marszu. Na następnej polanie czeka przewodnik. Przypominam o uszczelnieniu kapturów. Wychodzicie ze strefy lądowiska objętej dezynsekcją prewencyjną. Mam nadzieję, że nikt nie zapomniał zabrać domowej maści przeciwko moskitom - zachichotał pod nosem i zeskoczył z barierki pokładu zewnętrznego. Przeciągnął dłonią po spoconym czole, wytarł mokre palce w krótko obciętą czuprynę i jeszcze bardziej podkręcił wzmocnienie megafonu. Ostatnie dwójki ciężko objuczonych kolonistów schodziły z trapu. Godzina na przegląd kontrolny podzespołów, potem załadunek poprzedniej ekipy pionierów i huzia na Ziemię, pomyślał „trzeci” na „Amadeuszu”. Nowych czeka ciężka przeprawa z wiecznie żywą dżunglą Soth. Piloci floty transportowej zwali tę planetę „Bajorem”. Kilkanaście statków ugrzęzło tu aż po górne stateczniki, lądując nieumiejętnie na z pozoru twardych jak beton kawałkach niezalesionego gruntu. Prawie wszystko, co nie było dżunglą, przypominało tu ledwo przyschnięte grzęzawisko. Trafić na kawałek stabilnej powierzchni znaczyło mieć szczęście. Doświadczenie i umiejętności pilota na niewiele się zdawały. Dżungla Soth była dzika i szalona. Pełna niesamowitych gatunków roślin, chmar nie zbadanych owadów, zwierząt o nie spotykanych na Ziemi i innych planetach kształtach. Królową Soth była zieleń. Mocarna, nienasycona i wieczna. Śladów istot rozumnych jak na razie nie wykryto. Tylko stare wygi przestrzeni, „kierowcy bombowców” - jak nazywano pilotów cygaropodobnych korwet transportowych - opowiadali od czasu do czasu w tawernach aeroportów Marsa, Księżyca czy Ziemi historie o jakoby widzianych przez nich na Soth błotnych ludziach, kroczących drzewach i żywych bagniskach. Naiwni słuchali ich z zapartym tchem, pozwalając się naciągać na kolejne kufle piwa, podlewane obficie spejsówką. Pomarańczowy wąż ludzi wtopił się w dżunglę. Piegowaty porucznik z megafonem zniknął gdzieś w brzuchu „Amadeusza”. Trapu i otwartego ciągle luku strzegły tylko jajowate automaty na gąsienicach. Statek czekał teraz na tych, którzy skończyli sześciomiesięczną turę walki z Soth. Miał odwieźć ich na Ziemię. Nowi koloniści z trudem brnęli przez zielone morze. Trakt na całej swojej długości wyłożony był grubymi balami nasączonego wodą drewna. Gąbczaste i sękate nie przeszkadzały w poruszaniu się motorowym gąsienicówkom, ale pieszemu raczej nie ułatwiały marszu. Stopy nowicjuszy ześlizgiwały się z pokrytych błotem kloców, ręce szukały oparcia na plecach równie zmęczonych towarzyszy. Szelki wodoszczelnych tornistrów wpijały się w barki, pojemniki i ładownice energetyczne opinały piersi, kabury plazerów, długie noże ultradźwiękowe obciągały pasy. Z sięgających nieba koron drzew bez przerwy spadał na idących grad wodnych kropli wielkości kurzych jajek. Powietrze było gęste i gorące. Tlenu jednak w nim nie brakowało. Wiatr, jeśli był, hulał jedynie nad powierzchnią zielonego dachu. Nawet najlżejszy podmuch nie poruszał milionów liści w sercu dżungli. W zakrytych gęstą, metalową siatką otworach masek błyszczały zaciekawione oczy i zlane potem twarze. - Lindt, musisz, do cholery, tak pryskać tym błockiem przy każdym kroku?! Jeszcze kawałek, a będę wyglądał jak harageńska świnia - Warmaker ze wstrętem patrzył na spryskaną tysiącami brunatnych kropek powierzchnię swego kombinezonu. Z każdym metrem gustownych plamek przybywało. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak pyskatej harageńskiej świni. W stadzie taplającym się w ulubionym kraterze piaskowym byłbyś pewnie już charyzmatycznym przywódcą, otoczonym tłumem uwielbiających cię macior - Lindt idący po prawej stronie Warmakera nie odrywał oczu od ściany dżungli. Obnażony plazer ściskał w dłoni, wodząc jego lufą po pieniącej się szaleńczo zieleni. Nie potrafił się zmusić do patrzenia pod nogi. Co parę kroków wpadał z pluskiem w kałuże ciemnej wody. Warmaker maszerował rozluźniony, swobodnie skracając lub wydłużając krok zależnie od tego, gdzie chciał stąpnąć. - Ciekawe, gdzie widziałeś taką sielankową scenę. Pewnie w multivizji. Oglądasz seriale dla dzieci, Lindt?! „Kosmiczny Tarzan, obrońca galaktyki” to byłoby coś dla ciebie... - Odczep się, Warmaker! Wolę to niż twoje szastanie forsą na ten złodziejski Wham- rolling. Może przypomnisz sobie, ile już ode mnie pożyczyłeś w zeszłym miesiącu?! Poprzez zasłonę liści zaczęły się przedzierać promienie słoneczne. Na wykarczowanej w dżungli polance widać było motorowy pojazd i sporą grupę ludzi w wyświechtanych skafandrach. Niektórzy wylegiwali się na zawieszonych byle jak hamakach, inni rozsiedli się na pozdejmowanych tornistrach. Oczy patrzące na nowicjuszy zza porysowanych masek były chłodne i lekceważące. Gdzieniegdzie nawet zaczęły rozlegać się chichoty, stłumione zaraz przez wysoką kobietę siedzącą na burcie gąsienicówki. Zeskoczyła i podeszła do czoła kolumny nowo przybyłych.- - Witam na Soth, koloniści! Jestem komandor Hiller, kierownik tutejszej stacji, a także wasz przewodnik na planecie. Myślę, że nie ma sensu teraz się rozgadywać. Jeszcze mila z hakiem i będziecie w domu. Ruszamy! - machnęła energicznie oficerską trzcinką w stronę błotnistego traktu. Pomarańczowa ludzka stonoga znowu zaczęła wpełzać w dżunglę. - Whitehouse, zechcesz podnieść swoich ludzi na nogi i odmaszerować do statku?! - rzuciła jeszcze ostro komendantka w stronę grupy opuszczającej planetę. - Zrobi się, miss Hiller! - z hamaka zsunął się mężczyzna potężnej postury, pociągnął jeszcze raz kilka łyków z płaskiej, metalowej butelki i niemrawo zabrał się do ustawiania wypłowiałych skafandrów w dwuszereg. Więcej Warmaker nie widział. Razem z resztą kolumny zanurzył się w zielonym tunelu. Lindt znów zaczął chlapać błotem. Warmaker ponownie chciał zrugać go od najgorszych, ale opanował się i tylko wzruszył ramionami. I tak za parę dni wszyscy będą wyglądać gorzej niż najbardziej nawet sparszywiałe stado świń na Haragenie. Tak jak tamci, którzy szczęśliwie zabierali się już stąd. - Schowałbyś tę spluwę, Lindt. Tamci faceci śmiali się z ciebie. Mnie też denerwujesz tym wymachiwaniem lufą po krzakach - wyrzucił z siebie jakby na przekór temu, co myślał jeszcze przed chwilą. - Ty machasz jęzorem, a ja bronią. Każdy robi to, co uważa za stosowne. Nie mam ochoty stać się obiadem któregoś z tutejszych zwierzaków - wysyczał w odpowiedzi jego towarzysz. - Podejrzewam, że wyplułby cię natychmiast. Sama skóra i kości plus pięćdziesiąt funtów plastyku i metalu. - Martw się o swój tyłek, dobra!? - Tu nie może być tak groźnie, jak mówili. - Warmaker nie dosłyszał uwagi kolegi. - Ci z poprzedniej zmiany nie zachowywali przecież nawet najmniejszej ostrożności. Wyglądali jak na pikniku w babcinym - ogródku. Sławna stacja Soth okazała się błotnistą kotliną w kształcie przekrojonej klepsydry, z pneumatycznymi namiotami rozstawionymi w półkole. Nad jednym z nich, tym szczególnie okazałym, powiewała flaga Zjednoczonej Ziemi, a maszt łączności podprzestrzennej wbijał się w niebo, sięgając wyżej niż wierzchołki smukłych drzew. Zatrzymali się karnie na środku kotliny, formując bez komendy czworoboki sekcji. Mimo zmęczenia pamiętali, że dyscyplina jest szczególnie wymagana w tego rodzaju placówkach specjalnych. W półtorej minuty później komandor Hiller wyskoczyła ze swojego pojazdu. Była wyraźnie zadowolona z tego, co zobaczyła. - Na sąsiedniej polanie znajdują się składy żywności, sprzętu i hangary maszyn. Soth nie jest przyjazna dla człowieka, dlatego od dzisiaj będziemy pełnić stałą wartę. Dzienną i nocną. Niestety, urządzeń alarmowych nie zdążyliśmy jeszcze zainstalować. Od jutra realizujemy program. Pamiętajcie, że wymagam od was przede wszystkim posłuszeństwa. Za godzinę zgłoszą się do mnie komendanci poszczególnych sekcji. A teraz... rozejść się. Warmaker pierwszy znalazł piętrowy namiot piątej sekcji męskiej. Przed wejściem poniewierał się kawał deski, na której ktoś nieudolnie wymalował sylwetkę latającego jaszczura z postacią maleńkiego człowieczka na grzbiecie. Przeczytał podpis pod rysunkiem: „Jeźdźcy Gryfów”. Dziecinada, pomyślał. Deskę wyrzucił daleko w zarośla. - Zostaliśmy powiadomieni o zasadach regulaminu Kolonii Ziemskiej Soth - mówił Ted Brander, komendant sekcji piątej. - Wydaje się dość szczególny, ale nic na to nie poradzimy. Co planeta, to obyczaj. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że rzucą nas na bardziej wypoczynkowy glob: Karhilię, Modus czy Jigo... - Dobra, stary! Już tu jesteśmy, więc mów, o co chodzi? - przerwał mu zniecierpliwiony Callini. - Mamy realizować program przy minimalnym wykorzystaniu środków technicznych. Maszyn można używać tylko w skrajnych przypadkach. Od jutra zaczynamy budować nowe lądowisko dla transportowców dziesięć mil stąd. Inni będą wytyczać i utwardzać nowe trakty, wykrywać i szacować złoża mineralne, badać florę i faunę planety. Rano i wieczorem apele. Pojutrze warta nocna... - Co?! - zerwał się Lindt. - Warta nocna! - powtórzył Brander. - To zrozumiałem. Mówiłeś coś o apelach? - No tak. Baczność, spocznij, kolejno odlicz, składanie raportów o stanie wykonania prac, sprawności sprzętu, zdrowiu ludzi i tym podobnych sprawach. - Mamy się bawić w skautów? To absurd! - Taki jest regulamin, Lindt. Nie powiedziałem wam wszystkiego. Każda sekcja ma wybrać dla siebie nazwę i jednocześnie kryptonim do łączności radiowej. Najlepiej jakiś oryginalny i ładnie brzmiący. - Kryptonim? Może „Jeźdźcy Gryfów”? - zapytał z ironicznym uśmiechem Warmaker. - To nawet niezłe! - Brander nie wyczuł żartu. - O czymś takim chyba właśnie myślała miss Hiller. Polana miała średnicę niewiele większą od ich namiotu. Już szósty dzień sothański sekcja piąta starała się wytyczyć w dżungli na zachód od Kolonii miejsce na nowe lądowisko. Roślinność jednak okazywała się niebywale odporna na tego rodzaju działania. Posuwali się do przodu z szybkością dwunastu metrów na dzień. Zieleń usunięta w godzinach pracy wyrastała na nowo jeszcze bujniej w czasie krótkiego odpoczynku kolonistów. Inne sekcje miały podobne problemy. - Znowu nawaliła, psiakrew! - zaryczał z wściekłością Hoggart, ciskając o ziemię ultradźwiękową maczetą. - Nie damy rady tej piekielnej dżungli - usiadł na zwalonym pniu i ciężko zwiesił głowę między kolanami. Przez siatkę maski kapał pot. Brander z niedowierzaniem oglądał walcowaty korpus noża. Nacisnął kilka razy guzik emitera, sprawdzając, czy nie jest zablokowany. - Wymieniłeś ładunek energetyczny? - Dzisiaj rano. Wyjmij i zobacz. Nie powinien być zużyty nawet w dziesięciu procentach. Brander zwolnił zatrzask pokrywy. Magazynek wyskoczył mu na podstawioną dłoń. Czerwony prostokąt wskaźnika nie sięgał ósemki. - To już siódmy. Jak tak dalej pójdzie, będziemy to zielsko wyrywać gołymi rękami - zamruczał do siebie. - Pravelec, daj Hoggartowi swój. Tobie nie jest teraz potrzebny. Coś zabzyczało natarczywie w powietrzu i jaskrawoczerwona ważka wielkości pięści usiadła na udzie Brandera. Ten zamierzył się otwartą dłonią, ale owad okazał się szybszy. Błysnął długimi skrzydłami i zniknął wśród zieleni. Pięćdziesięciu ludzi z zastępu „Jeźdźców Gryfów” z uporem walczyło z potężnym lasem. Większość rąbała pnie i gałęzie ultradźwiękowymi nożami. Co chwila stumetrowe drzewa waliły się z łoskotem w dół, ciągnąc za sobą poplątane sieci pnączy i powodując jeszcze większy harmider pośród ptasich gromad. Reszta mężczyzn odciągała powalone olbrzymy poduszkowymi transporterami i cięła je na klocki jednakowej długości. Drobne gałęzie i listowie palono. Praca była mozolna. Jej efekty prawie niedostrzegalne. - To nie ma sensu - narzekał Lindt, pozbawiając konarów długi prawie jak most nad Potomakiem pień sothańskiej sekwoi. Wystarczyłoby, żeby transportowiec przejechał ze trzy razy ogniem z dysz jądrowego ciągu po tych cholernych zaroślach, i mielibyśmy kłopot z głowy. Później zalałoby się pogorzelisko plastobetonem, ustawiło emitery biopola i... - Tyle że promieniowanie utrzymywałoby się przez następne trzydzieści lat - usłyszał głos Warmakera, zawzięcie machającego tuż za nim niewidocznym ostrzem noża. - Dwa lata takich praktyk i Soth nadawałaby się jedynie na śmietnisko odpadów radioaktywnych. - A teraz, myślisz, na co się nadaje?! Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie przyleci tu, by się osiedlić na stałe. Mokro, ciemno, niebezpiecznie... Nie mówiąc już o tych natrętnych komarach! Lindt oganiał się z obrzydzeniem przed chmarą długonogich bzykaczy, które tym nachalniej próbowały zajrzeć w siatkę jego maski. - Mogliby przynajmniej pozwolić na wytrucie tego świństwa - mruknął do siebie cicho. - I to ma być ta wymarzona Kolonia pośród gwiazd?... Fulvia Visetto z dziewiątej sekcji żeńskiej „Słonecznych Stokrotek” zerwała opaskę zabezpieczającą z plastykowego opakowania i całą jego zawartość wsypała do przezroczystego zbiornika. Nic się nie stało. Fulvia nie od razu to zauważyła. Preparowanie posiłków dla całej obsady Kolonii było zajęciem łatwym, ale nudnym. Na Ziemi odpowiednio witaminizowane pożywienie syntetyzowały i przygotowywały do konsumpcji maszyny. Dla każdego członka społeczności oddzielnie. Tu^ na Soth, można było korzystać tylko z półautomatów. I półproduktów. - Widziałaś, Ruth, jak ona się ubiera, ta miss Hiller?! - Fulvia usiadła na pustym kontenerze i rozpięła ekler kombinezonu prawie do pępka. Kuchnia była klimatyzowana, ale reakcje termiczne w tankach żywnościowych wciąż nasycały powietrze parą wodną. Pot kroplił jej się na czole. Ruth Paterson z ciemnobrązowych kulek wielkości grochu produkowała w polowym nawilżaczu rumiane i pachnące bochenki chleba. Wzięła jeden z nich i zbliżyła do twarzy. Przyjemnie grzał dłonie. - Co chcesz od niej, jak na swoją sześćdziesiątkę zupełnie dobrze wygląda. Widziałam, jak chłopcy na nią patrzą. Mogłoby się wydawać, że niektórzy zapominają łykać rano te swoje zielone pigułki. - Co ty w niej widzisz?! Wysoka jak tyka, kombinezon o trzy numery za duży, obcięta na jeża jak komandos z Astrospedu. Strach na wróble! W dodatku ten jej głos... - Przecież w końcu dowodzi Kolonią. To nie ochronka dla grzecznych dzieci. - Wiesz, co ci powiem, Ruth?! Zawsze wydawało mi się, że wolisz chłopców! - Fulvia z nadąsaną miną odwróciła się tyłem do koleżanki. - O kurczę! - wyrwało jej się nagle - Ruth, coś dziwnego dzieje się z zupą! Koncentrat wsypany do wody zamiast zapienić się, zagotować i zamienić w ogórkową na mięsie, najspokojniej opadł na dno, tworząc grubą, kolorową warstwę. Zaniepokojone kolonistki przyglądały się niedoszłej zupie ze zmarszczonymi czołami. - Trzeba będzie zrobić badania. Może woda - rzuciła cicho Ruth. Apel ciągnął się niemiłosiernie. Warmaker zdążył policzyć wszystkie okienka w namiotach, potem noże ultradźwiękowe w sekcjach pierwszej i drugiej, a teraz od kwadransa wpatrywał się w miss Hiller, próbując odgadnąć, jaką to figurę kryje niezgrabny kombinezon polowy. Na domiar złego coś swędziało go za prawym uchem, więc jednocześnie dumał, jak niepostrzeżenie podrapać się, nie zdejmując maski. Mimo zbliżającej się nocy w powietrzu nadal wisiał upał. Deirdre Bosson, dzisiejszy oficer dyżurny, wolno odczytywała liczby, nazwiska, symbole sekcji, dane o wykonaniu planów, współczynniki zużycia sprzętu, pochwały, nagany, wyniki współzawodnictwa. Lindt gapił się na Deirdre jak cielę na malowane wrota. Warmaker trącił go w ramię, ale Lindt nawet nie zareagował. Wrócił więc do prób podrapania się za uchem samą tylko siłą woli. Coś trzeba było robić. Nabijanie sobie głowy dziewczęcymi wdziękami nie miało sensu. Zielone pigułki i zaloty wykluczały się wzajemnie. Panienki łykały żółte, co stanowiło następną trudność. Zresztą gdyby choć raz nie zażył swojej codziennej kapsułki, persmed, czyli małe pudełko, które przylegało do jego ramienia, zaraz doniósłby o tym pani komandor. - Na koniec mam bardzo złą wiadomość - odezwała się miss Hiller głosem ostrym jak laserowa salwa. - Trzy czwarte naszych koncentratów spożywczych nie nadaje się do użycia. Przykro mi, wykryły to dopiero dziś „Słoneczne Stokrotki”. Robiliśmy badania laboratoryjne, to chyba jakiś błąd technologiczny podczas produkcji. Pozostaje nam samodzielnie zdobywać sobie żywność. W związku z tym pierwsza sekcja męska, „Dzielni Skauci”, jutro rusza na polowanie. Pięć dni później Ilia Szneider w czasie zwiadu łowieckiego natrafił na - dobrze zamaskowaną ziemiankę niedaleko obozowiska kolonistów. Wszystko wskazywało na to, że jest ona pozostałością po poprzednim turnusie. Na stole skleconym z kilku pali stała prymitywnie zmontowana aparatura chemiczna: plątanina rurek ze szkła plastycznego, wężownice, retorty i zbiorniki. Czołowe miejsce zajmował piecyk mikrofalowy, wykradziony z zasobnika awaryjnego któregoś z łazików. Kilka pustych kanistrów na wodę walało się pod ścianami. Jeden był w połowie wypełniony. Szneider nie zamierzał na razie dzielić się odkryciem z kolegami z sekcji. To wszystko pachniało tajemnicą. Jeżeli tamci ukrywali swoją działalność poza terenem Kolonii, to, co robili, musiało być nielegalne. Dla Ilii Szneidera drobne wykroczenia przeciwko prawu stanowiły prywatny sport, wymyślony na własny użytek. W szkole był jedynym, który trzy razy pod rząd przespał Czerwony Alert ćwiczebny, podkładając wcześniej do komputera program symulacji swojego lotu. Zdecydował się nawet pewnego razu wypożyczyć wbrew regulaminowi rakietę patrolową, żeby odwiedzić kumpla na pierścieniu Saturna. To już było duże ryzyko, nic więc dziwnego, że przyłapano go prawie na gorącym uczynku. Musiał potem długo tłumaczyć się dowództwu szkoły, gdyż groziło mu wyrzucenie z kursu pilotów. Ujął się za nim admirał Damrosch, dziekan Wydziału Kosmologii Dalekich Planet, i organizacja kadetów. Fakt przemilczano w oficjalnych raportach. Szneider był zdolnym i obiecującym adeptem astronautyki. Zresztą pamiętano także o zasługach jego ojca. Nikt jakoś nie miał ochoty powiedzieć wielkiemu Markowi Szneiderowi, że źle wychował własnego syna. Ilia odblokował zawór kanistra z chlupczącą zawartością. Płyn był przezroczysty i klarowny, o lekko żółtawym zabarwieniu. Pociągnął nosem. Ostry, ale zarazem przyjemny zapach coś mu przypominał. Warto chyba spróbować, pomyślał. Odchylił lekko maskę i wlał do gardła tęgi łyk. Zapiekło potężnie i rzuciło nim o ścianę. Nie mylił się. To musiała być wóda. Tyle że naturalna, nie to, co ta paskudna spejsówka, preparowana syntetycznie. Warmaker i Lindt znaleźli Szneidera dopiero pół godziny później, kierując się jego sygnałem indywidualnym. Leżał pod ścianą ziemianki, uśmiechał się głupkowato i podśpiewywał pod nosem „My Lily Marlen of Venus”. Maska antyinsektowa walała się w kącie, a na drewnianej ścianie przybyło kilka nowych, sprośnych rysunków. Zawartość kanistra, który Ilia Szneider tulił do piersi, nie była widać szkodliwa. Persmed na jego ramieniu nie sygnalizował nawet najmniejszego niebezpieczeństwa. - Nie zgadzam się! - Brander wymachiwał rękami, starając się odpędzić trzy głosy namawiające go do złamania regulaminu. Warmaker, Lindt i Callini jednak nie ustępowali. - Ale słuchaj, Ted, przecież tamtym z poprzedniego turnusu musiało się udać - perorował Callini. - W przeciwnym razie dawno rozpieprzono by tę ich aparaturę. - Zdążyliśmy zbadać laboratoryjnie ten alkohol. Jest prawie stuprocentowy. Ma świetne właściwości palne - włączył się Warmaker. - Teraz gdy mamy zaledwie sześć sprawnych noży ultradźwiękowych w sekcji, ten sposób może okazać się jedynym z możliwych. Teren prac obkopie się gąsienicówkami do robót ziemnych, paru chłopaków miotaczami płomieni wypali zarośla i cieńsze drzewka, a dopiero potem nożami zetniemy tę resztę, która zostanie. Czysta robota! Przecież chcesz, żeby nasza sekcja wygrała współzawodnictwo? - Ale tego nie ma w regulaminie! - upierał się Brander.,- Trzeba zapytać miss Hiller. - Po co?! Jak nie ma, to tym lepiej dla nas - zdenerwował się Lindt. - Przecież jesteśmy kolonistami, no nie? Musimy radzić sobie jak umiemy, żeby pokonać to Bajoro. Poza tym ogień odgoni przy okazji wszystkie insekty i niebezpieczne zwierzaki. Warunki BHP nam się polepszą. Warmaker uśmiechnął się pod nosem, zakrywając dłonią usta. Komendant jeszcze protestował, ale z coraz mniejszym przekonaniem w głosie. Zdawał sobie sprawę, że przegrywa. O tym, że odkrycia tajnej gorzelni bimbru dokonał Szneider, Brander jednak nie wiedział. Warmaker wolał nie wymieniać nazwiska nieoficjalnego bohatera dnia. Trzeba by było pokazać Szneidera komendantowi sekcji piątej. Łatwo wtedy przyszłoby Branderowi przypomnieć sobie, iż alkohol ma także inne właściwości oprócz tych wspomnianych przez trzech jego ludzi. - Dobra, spróbujemy - odezwał się po dłuższym milczeniu dowódca „Jeźdźców Gryfów”. - Darnley, Burnes, Yankowitz i Meinhard są, o ile wiem, na kursie mechaników pokładowych. Niech się zajmą skonstruowaniem tych miotaczy... - Dziewięć sztuk jest już gotowych - zamrugał z zadowoleniem Lindt. - Wiedzieliśmy, że się zgodzisz. Ursula Hiller zamknęła za sobą drzwi śluzy i spokojnym ruchem zsunęła kaptur wraz z maską. Przedsionek namiotu siódmej sekcji żeńskiej wyglądał jak po ataku stada oszalałych myszy. Pod ścianami poniewierały się rzucone byle jak zabłocone buty terenowe, maski ochronne i elementy wyposażenia osobistego. Poruszała się ostrożnie pośród tego bałaganu, kręcąc z niedowierzaniem głową. Konsolę łączności wewnętrznej ktoś okleił holograficznymi podobiznami męskich idoli multivizji, upstrzonymi gdzieniegdzie dość frywolnymi napisami. Jej stopa uderzyła w jakiś ciężki przedmiot, leżący beztrosko akurat na środku korytarza. Ręczny plazer wysunął się z kabury, prześliznął z rozpędu po podłodze i ugrzązł w kupie rzuconych niedbale skafandrów. Komandor Hiller z trudem stłumiła przekleństwo. Po kilku stopniach wdrapała się na piętro. Hałas musiał ostrzec mieszkanki namiotu. Przed pierwszym boksem prężyła się, dopinając zatrzaski wypoczynkowego kombinezonu, rudowłosa komendantka sekcji. - Andrea Lohengrin melduje drużynę „Gwiezdny Rój” po pracy - a widząc błyski zdenerwowania w oczach przełożonej, dodała szybko, ale niezbyt regulaminowo - dziewczęta są zmęczone... - To wcale nie tłumaczy tego burdelu na dole! - zauważyła spokojnie Hiller. - Myślałam, że kobietom nie trzeba przypominać o potrzebie utrzymywania czystości. Lohengrin pochyliła nisko głowę nie próbując odpowiadać. - Możesz mi powiedzieć, co się stało? - Nie, to znaczy, tak! Od paru dni dziewczęta narzekają na wszystko. Robota jest ciężka, sprzęt nawala, posiłki niesmaczne, żadnych rozrywek. Wiele twierdzi, że ich wiedza w wyuczonych specjalnościach nie jest tu zupełnie wykorzystywana. Niektóre chcą wracać do domu... - Doskonale wiecie, że minęły dopiero trzy miesiące. Statek ma przylecieć za pół roku ziemskiego. - Pytała pani, co się stało! - Tak! W porządku. Pomyślę o tym - Ursula Hiller przejechała dłonią po swojej krótkiej czuprynie. - Doprowadźcie to jakoś do porządku. - Tak jest, miss! - Nie podlizuj jej się, Andrea! I tak żadna z nas się nie ruszy. Niech sama posprząta, jak chce - odezwał się jakiś agresywny głos z odległego boksu. Komandor Hiller uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie. Przestraszona drużynowa „Gwiezdnego Roju” nie mogła tego zauważyć. - Czy masz tyle odwagi, dziewczyno, żeby powiedzieć mi to w twarz?! - głos dowódcy Kolonii nadal brzmiał metalicznie. W części boksów sypialnych zaszemrało, w części cisza stała się jeszcze bardziej przeraźliwa. - Jestem, miss! Czy mam powtórzyć? - kobieta okazała się szczupłą brunetką o smagłej cerze i nieco azjatyckich rysach twarzy. Ku zdziwieniu Hiller oczy buntowniczki, przymrużone teraz w wyrazie udawanej bezczelności, zdobił starannie wykonany, aczkolwiek subtelny makijaż, fryzura była nienaganna, a z ucha zwisał nawet klips zapachowy. Dziewczyna umiała dbać o siebie. Komandor mogłaby zaryzykować twierdzenie, że rzeczy zuchwałej dziewczyny nie udałoby się znaleźć w tym śmietniku na dole. - Nazywam się Olga Cotovski. Czy zechce mnie pani ukarać?! - zapytała winowajczyni, przekrzywiając głowę. - Zgodnie z regulaminem macie teraz czas na wypoczynek. Zerwać was z łóżek mógłby tylko rozkaz wydany w związku z ewidentnym zakłóceniem bezpieczeństwa placówki. Chyba znasz przepisy nie gorzej ode mnie?! - Tak, miss - Olga uśmiechnęła się szczerze. - Buntu na pokładzie jak na razie nie stwierdzono. Po prostu niektóre z nas mają dość. - Ty? - spojrzenia obu kobiet zderzyły się. - Nie! Jestem biologiem. Dla mnie to szalenie interesująca planeta - wzruszyła ramionami brunetka. - Ale na przykład Jeanne Guerin ta nudna Soth wykańcza. Ona jest historykiem, specjalistą od wymarłych cywilizacji kosmicznych. Gdyby znalazła się na Karhilii, byłaby w siódmym niebie. Ale tu... Ursula Hiller ze zrozumieniem pokiwała głową. - Myślałam, że będzie się wam tu podobało. Jest ciężko, to prawda. Ale przynajmniej żyjecie na powierzchni otwartej na gwiazdy, oddychając świeżym powietrzem, a nie w megalitycznych wieżowcach Ziemi, nasyconych ozonową mieszanką gazową. Spożywacie naturalne pożywienie, zdobywane własnymi rękami. Pracujecie, podnosząc kondycję fizyczną i hart ducha. Wyprawa w Kosmos to nie sztubacka wycieczka na sąsiednie podwórko. Zresztą za trzy miesiące przyleci po was transportowiec. Do tego czasu może się jeszcze wiele zdarzyć. - Ale gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla naszych mózgów? Po co przylecieli na Soth fizycy, chemicy, lingwiści, historycy? Mieliśmy przecież służyć nauce?! Nauczono nas myśleć! - Cieszę się, że niektórzy z was zaczęli wykorzystywać tę umiejętność. Proszę o przemyślenie problemu, czy ten nieporządek na dole ułatwia wam egzystencję? - zanim zdziwiona dziewczyna zdążyła coś odpowiedzieć, miss Hiller była już na dole. Fuknęły cicho drzwi śluzy. Olga Cotovski w zamyśleniu tarła czoło dłonią. - Tutaj jestem! - mężczyzna ze znaczkiem sekcji drugiej na ramieniu rozejrzał się niespokojnie, ale nie ruszył się z miejsca. - O kurczę, co za bałwan! W tych krzakach przed tobą - człowiek dopiero teraz zlokalizował miejsce, skąd dobiegał go teatralny szept. Ruszył szybko, rozgarniając zarośla ramionami. - No, nareszcie - Callini siedział pod drzewem na niebieskim kanistrze, na drugim opierając wyciągnięte nogi. - Jestem Dave. Moja specjalność to chemia koloidów - wyciągnął dłoń do przybyłego. - Cyril, mechanika kwantowa. Przyniosłeś? - Przecież pustych bym nie taszczył - Callini stuknął okutym butem w ściankę pojemnika. - Dwa takie za jeden nóż ultradźwiękowy! - Coś ty, stary?! Mamy ich teraz tylko czternaście w sekcji. Nie mogę! Wszystko tylko nie to - oburzył się fizyk. - Interesują mnie wyłącznie noże. Albo dostanę od was taki, albo zahandluję z inną sekcją - Callini wzruszył lekceważąco ramionami. - Myślisz, że mało jest chętnych na „Nektar Soth”? Facet z dwójki zastanawiał się tylko chwilę. - Dajesz pięć pojemników i będziesz miał nóż. Zgoda? - Człowieku, chyba jesteś chory!!! Dwa kanistry to tydzień roboty. Myślisz, że mam automatyczną gorzelnię tu na Soth?! Mogę ci dać trzy. To wszystko. Żeby tęgo popić i tak w zupełności wystarczy... - Dołóż coś jeszcze. Chłopcy mnie zabiją! - Trzy pełne i dwa bidony. W porządku? Tu masz dwa, reszta w dziupli po drugiej stronie drzewa. Gdzie masz ten nóż? Tom Conway, ciemnoskóry magazynier „Ogarów Kosmosu” - trzeciej sekcji męskiej - za pięciolitrową bańkę bimbru oddał, nie zastanawiając się długo, zapasowy silnik benzynowy do gąsienicówki. W duchu chwalił swój spryt. Wiadomo było przecież, że motor spalinowy nikomu na nic się nie zda. Jeszcze za dnia Conway przeszmuglował swój bulgocący skarb w pustym kontenerze po bateriach energetycznych. Po wieczornym apelu wtłoczył się do kabiny koptera stojącego na polanie ładunkowej i z namaszczeniem zaczął odkorkowywać plastykowy gąsiorek. Kabina była bezpiecznym schronieniem. Koptera nikt nie używał od początku turnusu. Na to trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Pierwszy łyk spalił mu gardło. Zdziwił się, że jeszcze żyje i na dodatek łaknie następnej porcji. W mięśniach zaczęły przebiegać iskierki. Żołądek grzał jak mała supernowa. Czuł się świetnie. Ta wóda działała cuda. Prawdę mówiąc, Tom Conway pierwszy raz w życiu poznał smak alkoholu. Na Ziemi i innych zamieszkałych planetach od dawna obowiązywała prohibicja. Tak samo zresztą było z różnymi rodzajami narkotyków. Tyle że jak zawsze znaleźli się ludzie, dla których wszelkiego rodzaju zakazy stanowiły tylko podnietę do działania wbrew społecznym normom. Za przemytnikami nielegalnie pędzonej spejsówki uganiali się bezskutecznie strażnicy Ochrony Orbitalnej. Kontrabanda była dochodowym przedsięwzięciem, co powodowało, że wódczany interes kwitł. Przemytnicy niejednokrotnie dysponowali lepszym sprzętem niż policja. Alkohol sprzedawano potajemnie, najczęściej w prosperujących bez licencji knajpach i tawernach poukrywanych w zapadłych dziurach Układu. Zdarzało się jednak, że nawet najelegantsze restauracje zaopatrywały się w alkohol, serwowany później znajomym klientom pod wiele znaczącymi nazwami - „Magma Venus”, „Roziskrzona próżnia Plutona” czy „Karmazynowe piaski Marsa” (pod tym ostatnim kryptonimem kryła się tradycyjna „Krwawa Mary”). Grupą społeczną najbardziej strzeżoną przed alko - holową deprawacją byli uczniowie szkół astronautycznych. Zamknięty proces kształcenia sprzyjał izolowaniu najzdolniejszych młodych ludzi od bolączek codziennego życia tłumów. Przyszłe sławy dalekich przestrzeni powinny były bowiem skupić się wyłącznie na jednym celu - ciągłym pogłębianiu własnej wiedzy. Tom Conway był potężnie zbudowanym mężczyzną. Gdy przyznał się chłopakom z sekcji, że jego naturalną specjalizacją zawodową jest religioznawstwo, nikt nie chciał mu wierzyć. Chino Baquero, drużynowy „Ogarów Kosmosu”, podejrzewał nawet Conwaya o to, iż jest zamaskowanym agentem Astrospedu. Sam nie lubił ani szpiclów, ani myślących maszynek do zabijania. Powierzył więc religioznawcy funkcję magazyniera sekcji, separując go prawie zupełnie od swoich ludzi. To była podła robota. Conway całe dnie musiał spędzać w hangarze maszynowym, płaszcząc tyłek na krześle i czekając, aż raczy zjawić się ktoś z prośbą o wydanie pojazdu czy urządzenia specjalistycznego. Przez trzy miesiące trafił mu się tylko jeden klient. Parę dni temu sam Baquero przywlókł się do niego i zapytał, czy nie ma na składzie paru pudeł Wham-rollingu. Chłopakom z sekcji znudziło się już grywanie w zwykłe video i odkurzone kości. Potrzebują czegoś mocniejszego, żeby zupełnie nie zgnuśnieć. Prawdę mówiąc, Baquero powinien wiedzieć, że tego typu gier hazardowych nigdy nie zabiera się na eksperymentalne kolonie. Kiedy Tom mu o tym powiedział, drużynowy uśmiechnął się tylko kwaśno i pokazał Conwayowi plecy. - Powinieneś, człowieku, pomodlić się do wszystkich swoich bogów, może któryś z nich coś podrzuci. Inaczej zdechniemy na tej Soth - syknął przez ramię odchodząc. Sposób na nudę wymyśliła za to ta piekielna Hiller. Wieczornice przy ogniskach. Idiotyczny pomysł! Conway z całych sił trzasnął się w czoło. Trochę za mocno, bo pociemniało mu w oczach. Wóda zaczynała działać. Dobrze, że ma ten baniaczek, bo tych dzisiejszych wygłupów chyba by nie przeżył. Jedyny pożytek z tych bzdurnych uroczystych ognisk to to, że spalają się w nich całe chmary komarów. Przynajmniej bydlaków będzie mniej, pomyślał, pociągając następny solidny łyk. Wokół płonącego stosu drewna siedziało w milczeniu zaledwie około trzystu osób. Warmaker zdążył oszacować ich liczbę jednym rzutem oka. Wieczór poświęcono rocznicy przekroczenia przez pierwszy statek ziemski umownej granicy Układu Słonecznego. Program artystyczny Hiller poleciła przygotować siódmej sekcji żeńskiej. Właśnie teraz jej rudowłosa drużynowa (jak ona ma na imię? Andrea?! zastanawiał się Warmaker) deklamowała specjalnie ułożoną poetycką opowieść o tym, jak to dzielni bohaterowie sprzed stu pięćdziesięciu lat walczyli na swym „Słonecznym Ptaku” z niebezpieczeństwami próżni. Na maleńkim echodramie przygrywała jej cichutko zgrabna Olga Cotovski. Dziewczyny starały się, ale i tak wiało patosem, pretensjonalnością i nudą. Widać było, że wskazówki miss Hiller zostały wypełnione bardzo dokładnie. McHugh i Kondracki pewnie przewróciliby się w grobie, gdyby mogli to usłyszeć. Warmaker najchętniej przerwałby całe to napuszone widowisko i poprosił Calliniego o opowiedzenie paru pieprznych dowcipów. Lindt, popatrując co chwila na zamyśloną Deirdre Bosson, jakby mimochodem rzeźbił w grubym pniaku, na którym siedział okrakiem, serce przebite strzałą. Brander spał, poświstując cicho przez nos. Szneider z miną złodzieja kieszonkowego na urlopie bawił się plazerem, jak dzieciak celując do pikujących nocnych owadów. Warmaker musiał go trącić porozumiewawczo, bo miss Hiller zaczęła jakoś dziwnie spoglądać w ich stronę. Na skraju cienia stał chwiejąc się niepewnie na nogach zwalisty Tom Conway. Gwiżdżąc głośno, próbował naśladować melodię graną przez echodram. Fałszował przy tym okropnie. Hiller udawała, że go nie zauważa. Conway musiał być zalany w trupa. Warmaker z dezaprobatą pokręcił głową. Watra żarzyła się już tylko. Koloniści grupkami rozchodzili się do swoich namiotów. Jeden Conway został na miejscu i dalej kiwał się z nogi na nogę. Ozuł się świetnie. Tylko jego oczy przestały widzieć ostro. Olbrzymim wysiłkiem powstrzymywał opadające powieki w kolorach tęczy. Jakaś mgła kłębiła mu się niespokojnie po głowie. Coś nabrzmiewało wewnątrz jego ciała i przyjemnie łechtało skórę. Potrzebował kobiety. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio czuł tak palące pragnienie. Rozejrzał się uważnie, próbując zapanować nad chwiejącą się głową. Ta ruda jest za drobna. Ta druga, skośnooka diablica, ma zbyt niewyparzony język. Deirdre? Dość ma tych lalkowatych buziaków. Oczy dwumetrowego dryblasa zatrzymały się niepewnie na postaci wysokiej kobiety ze srebrnymi epoletami na ramionach. Był w takim stanie, że zapomniał, co one oznaczają. Zataczając się podszedł bliżej i śmiało położył swą wielką dłoń tam, gdzie powinna znajdować się pierś. - Hej mała, podobasz mi się! - To zdanie udało mu się wypowiedzieć nawet w miarę zrozumiale. Był z siebie zadowolony. - Taki kawał chłopa... eep... jak ja powinien ci się nadać. Komandor Ursula Hiller dopiero teraz zawrzała z oburzenia. - Tom Conway! - zasyczała i jednym ruchem zrzuciła dłoń ugniatającą lewą kieszeń jej uniformu. - Mogłabym uznać, że oszaleliście, gdyby nie ten odór alkoholu! Zdajecie sobie, sprawę ile was będzie kosztował ten wyczyn?! Nie namyślając się wcisnęła czerwony guzik przy kontrolce komunikatora, jednocześnie włączając sygnał identyfikujący. W ciągu trzydziestu sekund przybiegło czterech wartowników z bronią gotową do strzału. Conway wytrzeźwiał od razu. - Przepraszam, miss... Nie wiedziałem... Coś się ze mną stało - bełkotał bez ładu. - Zabrać go! Dwa tygodnie aresztu! - machnęła gniewnie nieodłączną trzcinką. - Natychmiast wysyłam radiogram na Ziemię! Tego jeszcze na Soth nie było... Komandor Hiller pozostawiła maskę gniewu i oburzenia na progu własnej siedziby. Teraz wcale nie wyglądała na zdenerwowaną. Nawet lekki uśmiech pojawił się w kącikach jej ust. Włączyła radiostację i szybko wystukała skomplikowany kod cyfrowy. - Tu Kolonia, tu Kolonia! Halo, Baza, słyszycie mnie? - Tu Baza! Słuchamy! - odezwał się spokojny męski głos. - To ty, Ashton? - Tak. Co się stało? - Nic wielkiego. Myślę, że najwyższy czas zacząć drugi etap. Znaleźli destylatornię. Połowa ekipy pije co wieczór na umór. Oprócz tego piątka używa alkoholu do jakichś innych celów. Wszyscy są znudzeni, źli na wszystko, głodni, odrętwiali i coraz mniejszą mają ochotę do pracy. Czekam na bunt. Dobrze byłoby, gdybyś jutro w nocy przysłał tu Katza i Brontka. Tylko uważajcie z zabawą. Żeby mi nie porozwalali całego obozu tak jak poprzednim razem. - Mówisz, jutro?! Zrobi się. Będziemy gotowi na dwudziestą siódmą. Wtedy powinni już spać. - Łączność urwała się. Hiller była zadowolona. Rankiem zawrzało w Kolonii. Wiadomość o aresztowaniu Conwaya przez panią komandor rozeszła się lotem błyskawicy. Plotkom wyolbrzymiającym incydent nie było końca. Szczególnie barwne opowieści o zboczeńcu seksualnym, który chciał zgwałcić miss Hiller, snuto z wypiekami na twarzach w sekcjach żeńskich. Zdenerwowanie zapanowało także w drużynie „Jeźdźców Gryfów”. - To wszystko przez ciebie, Warmaker! - Brander był purpurowy ze złości. - Wiedziałem, że ta afera bimbrowa tak się skończy. Pieprzeni idioci! Zgodziłem się na używanie alkoholu tylko do miotaczy, a wy zaczęliście nim handlować za moimi plecami. Zamiast pierwszego miejsca we współzawodnictwie pracy teraz pewnie wyrzucą mnie ze szkoły. Niech to szlag trafi! - Wiedziałeś o wszystkim! Nie myślałeś chyba, że te dodatkowe noże ultradźwiękowe, które mamy teraz w sekcji, wzięły się z powietrza?! - Warmaker starał się jeszcze panować nad sobą. - Chciałeś wygrać rywalizację z innymi drużynami. My tylko próbowaliśmy ci to ułatwić... - Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić te swoje fałszywe dobre chęci - przerwał mu zaciskając pięści Brander. - Cały obóz pije z nudów. Prędzej czy później Hiller i tak dojdzie do tego, kto im tę wódę dostarczał. Jaki ja byłem głupi, że dałem się zwieść półgłówkowi z wydziału nawigacji! - Zamknij się! Sam widziałem, jak pociągałeś z bidonu. To nie była woda. Równie dobrze komandor mogła natknąć się na ciebie, a nie na tego poczciwca Conwaya! - Chcesz oczernić swojego dowódcę?! - guzy na kwadratowych szczękach Brandera nabrzmiały. - Jak tylko wrócimy na Ziemię, złożę raport o tym, co się tu działo. Twoje nazwisko będzie się w nim powtarzać bardzo często. Możesz mi wierzyć. Gromy wisiały w powietrzu. Niektórzy członkowie sekcji zaczęli chyłkiem wymykać się z pomieszczenia. Rozległo się głośne tupanie po schodach i w drzwiach pojawił się nieświadomy niczego Szneider. Miał przyklejony do ust głupi uśmiech i był pijany jak bela. Brander zadygotał z wściekłości, podskoczył do Szneidera i zaczął nim potrząsać z całych sił. Głowa Ilii chwiejąc się żałośnie co chwila uderzała o metalowy wspornik podtrzymujący dach. Uśmiech powoli spełzał mu z twarzy. - Ty zachlany bydlaku! - ryczał Brander. - W biały dzień ośmielasz się łazić po obozie w takim stanie! Nauczę cię rozsądku... Dwa piekielnie mocne sierpowe wylądowały na żołądku i szczęce zdziwionego Szneidera, który osunął się na podłogę, ale nie stracił przytomności. - Ależ Ted! Nie bij... Przecież nic się nie stało... Byłem tylko u dziewczynek - zabełkotał, ale kopniak Brandera zamknął mu usta. Callini i Lindt złapali swego dowódcę za ramiona i próbowali odciągnąć go od broczącego już krwią kolonisty. Brander jednak wyrwał się i tocząc szalonym spojrzeniem na boki, jeszcze dwukrotnie władował czubek ciężkiego buta w ciało leżącego. Gdy podnosił nogę po raz trzeci, Warmaker nie wytrzymał. Z całych sił odepchnął szaleńca i zasłonił jęczącego Szneidera. Kiedy Brander wrzeszcząc opętańczo rzucił się na niego, Warmaker spokojnie wpakował mu w korpus trzy mierzone ciosy. Czwarty - w szczękę - posłał Brandera na podłoga Zrobiło się cholernie cicho. Wydawało się, że wszyscy obecni wstrzymali oddech. Brander stanął niepewnie na nogach, wyciągając jednocześnie plazer. - Bunt, Warmaker! -.wycharczał. - Bunt przeciwko dowódcy. Zgnoję cię, chłopcze, zgnoję... Zniknął w drzwiach. W chwilę później syknął właz śluzy. Warmakerowi pozostało tylko czekać. - Conway, masz towarzystwo! - krzyknął wartownik do podnoszącego głowę olbrzyma. Wepchnął do celi Warmakera i zablokował kodem cyfrowym płytę wejściową. - Przynajmniej będziecie mogli sobie pogadać. Cześć! - usłyszeli jeszcze stłumiony przez warstwę metalu głos. Warmaker usiadł na pryczy pod drugą ścianą. Strażnicy zabrali mu całe wyposażenie kombinezonu oprócz persmedu i maskę ochronną, żeby nie mógł uciekać. Conway leżąc przyglądał mu się w milczeniu. - Za alkohol? - zapytał cicho. Warmaker pokręcił głową. - Pobicie - odburknął. Dryblas zagwizdał z zaciekawieniem. - Komu dałeś po mordzie? - Branderowi. - Dołożyłeś mu przynajmniej solidnie? - Dosyć, jak widzisz. - Znam go jeszcze ze szkoły. Chorobliwie ambitny sukinsyn. W nocy obudził ich rosnący na zewnątrz hałas. Słyszeli piski kobiet, męskie komendy, syczące odgłosy strzałów z plazerów i tupot setek nóg. Czerwone światło alarmu migało także w ich celi. Warmaker podciągnął się na rękach, żeby wyjrzeć przez zakryte gęstą, metalową siatką okienko. Niewiele było widać. Zatupały szybkie kroki. - Hej, stary, co się dzieje?! - krzyknął Warmaker. Ciemna sylwetka zatrzymała się ciężko dysząc. - Dwa ogromne jaszczury napadły na obóz. Zniszczona jest część magazynów na sąsiedniej polanie. Rozbita także centralna bateria energetyczna. Próbujemy nie dopuścić ich do namiotów mieszkalnych. Walimy z plazerów, ale wygląda na to, że strzały nie robią potworom specjalnej krzywdy. - Słuchaj, spróbuj nas wypuścić. Możemy się przecież przydać. - Nie mogę, człowieku! Zresztą i tak nie znam kodu... - Ale ja mam pomysł, jak je odpędzić! - Nie mogę! - W porządku! Powiedz chociaż Calliniemu z piątki, żeby wykorzystali miotacze ognia. - Dobraaa! Powiem... - usłyszeli oddalający się głos. Warmaker wrócił na pryczę. Conway drapał się po głowie i ziewał nerwowo. - Głupia sprawa! - przerwał milczenie. - Czuję się jak sardynka w puszce, podrzucona do klatki słonia. Jeśli tamci nie powstrzymają tych bydlaków, boję się, że któryś z nich nadepnie na to nasze metalowe pudło. Warmaker postukał pięścią w ścianę. Nie wyglądała na zbyt mocną. Rankiem Kolonia wyglądała jak po przejściu cyklonu. W błocie placu apelowego walały się części wyposażenia osobistego, porzucone w przypadkowych miejscach pojazdy z przyczepami wypełnionymi dobytkiem uratowanym ze zniszczonych magazynów. Dwa namioty pneumatyczne uszkodzone zostały niezbyt celnymi strzałami z plazerów. Sekcje nie wyszły dzisiaj do pracy poza obozowisko. Roboty na terenie Kolonii i tak było co niemiara. Hiller zaraz po odprawie dowódców drużyn połączyła się z tajną Bazą. Była zdenerwowana i zła. - Ashton! Tym razem przesadziliście, i to mocno. Prawie cały zapasowy sprzęt mam w proszku. Jest także kilkunastu rannych. Całe szczęście, lekko. To raczej kontuzje. Ciekawe, co powie na to dowództwo operacji?! - Mieliśmy trochę kłopotów. Zaraz na początku. Któryś z tych twoich chłopaczków wypatrzył Kerse'a i Vanika i zaczął do nich walić z plazera. Obaj mieli problem, jak ratować własną skórę i dlatego niezbyt precyzyjnie kierowali cyborgami. Vanik oberwał nawet w ramię. Szczęście, że skafander z diamagnetu jakoś to wytrzymał. Proponujesz przerwanie operacji? - Nie. Ale jeśli szybko nie rozpocznę symulowanych badań planety, to będę miała rebelię w Kolonii. Muszę jakoś uspokoić nastroje. Czy możesz mi załatwić wizytację? - Chyba tak. Kontradmirał Fonteyn jest teraz na Jigo. Mogę go ściągnąć. - Rób to, Ashton. Byle szybko! - Theo! Theo! - Warmaker usłyszał, jak ktoś z zewnątrz szeptem wypowiada jego imię. Zbliżył twarz do okienka. To był Lindt. - Cieszę się, że zdecydowałeś się łaskawie mnie odwiedzić - stwierdził z sarkazmem. - Nie mogłem wcześniej. Myślę, że wiesz, co się tu dzieje... „\ - Wiem. Użyliście wczoraj miotaczy? - Nie. Brander nie chciał o tym słyszeć. Boi się, że wyjdzie na jaw afera z alkoholem. Te dwa wielkie zwierzaki same odeszły. - Słuchaj, mam pomysł na zabezpieczenie całego obozu przed następną niespodziewaną wizytą. Czy Burnes i Meinhard przerobili już ten silnik od gąsienicówki? - Oczywiście. Zmontowali także generator. - Można by otoczyć cały obóz przewodami na słupach i podłączyć to wszystko do generatora energii elektrycznej. Silnik spalając alkohol nie napędzałby wtedy naszych pił tarczowych, tylko dostarczałby prądu do ochrony Kolonii... - Yankowitz też na to wpadł - skrzywił się Lindt. - Z Branderem nie było sensu o tym mówić. Poszedłem więc ze Szneiderem do miss Hiller. Stwierdziła, że to niepoważne instalować taki prymitywny system zabezpieczeń. Za tydzień przylatuje statek z Jigo z jakimiś ważnymi szyszkami. Przywiozą też emiter biopola. - Specjalny statek z Jigo?! - Typowa wizyta Bardzo-Ważnych-Osobistości w Pionierskim-Ośrodku-Cywilizacji- Ziemskiej-NaDalekiej-Prowincji. No wiesz, multivizja, dziennikarze, pochwały, uśmiechy, poklepywanie po plecach... - To znaczy, że miss Hiller nie zamierza sprawdzać, skąd przybyły te zwierzaki? - Też mnie to dziwi. Nie wiesz najważniejszego. Tymi jaszczurami sterowały najprawdopodobniej jakieś humanoidalne istoty. Szneider je widział. Hiller nie zareagowała na tę informację. Wyglądało na to, że wie o tym i coś przed nami ukrywa. - Nieprawdopodobne! Niech Szneider zacznie szperać na własną rękę. Co nasza sekcja teraz robi? - Sprzątamy i porządkujemy obóz. Próbujemy naprawiać uszkodzenia. Odnawiamy wszystko, co się da. Hiller chciałaby, żebyśmy trawę malowali na zielono, a pnie drzew na brązowo. - Dobra! Postaraj się odwiedzić mnie, gdy tylko będziesz mógł, a teraz spływaj, bo cię wartownicy zauważą. - Spokojna głowa, dostali kilka pełnych manierek od Calliniego. - Lindt mrugnął do Warmakera i zniknął za węgłem. Kilka następnych dni upłynęło w miarę spokojnie. Co wieczór przychodzili Lindt lub Szneider z nowymi informacjami. Warmaker miał bardzo dużo wolnego czasu. Dzielił go pomiędzy posiłki, rozmowy z Conwayem i rozmyślania. Coraz częściej przychodziła mu do głowy natrętna myśl, iż jedynym wyjściem z sytuacji jest ucieczka z obozu i podjęcie próby wyjaśnienia zagadki na własną rękę. Drugą specjalnością Conwaya była inżynieria pokładowa statków dalekiej przestrzeni. Jako magazynier „Ogarów Kosmosu” z nudów sprawdzał sumiennie spisy sprzętu, urządzeń i części zamiennych, które miał w swojej pieczy. Najwięcej podzespołów awaryjnych zabrano do maszyn, które i tak się nie psuły: gąsienicówek, transporterów poduszkowych i plazerów. Zapasowych noży ultradźwiękowych nie było w ogóle. Za to w hangarach ładunkowych Kolonii znajdowało się zatrzęsienie ręcznych łopat, pił i archaicznych siekier. Sporo było także różnego rodzaju wnyków i pułapek na zwierzynę oraz ptactwo. Jakby ktoś wcześniej przewidywał, że koncentraty spożywcze okażą się nie do użytku. Po kilkunastu tygodniach obserwacji Conway ze zdziwieniem zauważył, że odmawiają posłuszeństwa tylko te urządzenia, które zabrano po to, by podwyższyć komfort życia na Soth. Mogłoby się wydawać, iż maszyny zmówiły się, żeby przyzwyczaić ziemskich kolonistów do ciężkiej pracy fizycznej i prymitywnych warunków bytowania. Potem Conway odkrył wielkie kontenery pełne podzespołów mechanicznych i elektronicznych, które na pierwszy rzut oka nie nadawały się do niczego. Teraz, rozmawiając z Warmakerem, widział w tej pozornie chaotycznej zawartości pojemników pewną zastanawiającą prawidłowość. Przypominały dziecięce klocki, z których da się ułożyć wszystko: domek z kominem, ciężarówkę czy ludzika w dużym kapeluszu. Z tego, co znajdowało się w tajemniczych kontenerach, zdolny mechanik mógłby zmontować nawet małą rakietę do lotów orbitalnych. Trzeba było tylko wiedzieć, czego się potrzebuje i umieć dopasować kolejne segmenty. Razem z Warmakerem doszli do wniosku, że jeśliby to wszystko, co zdarzyło się do tej pory na Soth, miało być przypadkiem, byłby to przypadek szczególnego rodzaju. Przypadek zaplanowany z góry. - Ale co na tych przeklętych peryferiach galaktyki może być tak cennego lub niebezpiecznego, że nie pozwalają nam tego samodzielnie zbadać?! - zastanawiał się głośno Warmaker. - Gdyby było naprawdę niebezpiecznie, nikt by nas tu nie przysłał - odezwał się Conway. - Przyleciałby batalion zabijaków z Astrospedu i zrobił porządek albo gdyby to było coś niematerialnego, oznaczyliby Soth na mapach wielką czerwoną kropką. - Masz rację - Warmaker podrapał się po głowie. - W takim razie musi to być coś wartościowego! Tylko co? Złoto, diamenty, naturalny proksyt, a może kryształy energetycznego heliconium... - W tym Bajorze? Zresztą już dawno zamontowano by automatyczne kopalnie - skrzywił się jego towarzysz, kręcąc jednocześnie głową. - Rząd Zjednoczonej Ziemi wcale nie musi wiedzieć o złożach - zaperzył się Theo. - Załóżmy, że jakaś sprytna klika przemytników utrzymuje całą rzecz w tajemnicy, czerpiąc z niej spore profity. Istnieniu Kolonii nie mogą się sprzeciwić, ale za to ograniczają działania kolejnych załóg, jak tylko mogą... - To już lepiej, tyle że miss Hiller musiałaby do tej twojej kliki należeć. - Wiesz, że to możliwe! Produkujemy bimber już od dwóch tygodni. Połowa facetów codziennie chodzi podpita, a ona nic nie zauważa albo udaje, że nie zauważa. Ciebie zamknęła, bo nie miała innego wyjścia. Wlazłeś jej pod nogi i to przy ludziach. Przecież od razu powinna się domyślić, skąd tę wódę wziąłeś?! - Chyba masz rację. Co zamierzasz robić? - Nic pewnego nie wiemy. Myślę, że powinniśmy stąd zwiać, zabierając jak najwięcej sprzętu. Przynajmniej zamieszamy trochę w tym układzie. Zobaczymy, co będzie dalej... Kiedy Lindt dowiedział się o pomyśle Warmakera, nie zastanawiał się długo. W obozie wszystko działo się po dawnemu. Ludzie snuli się jak muchy w smole, wieczorami pili, żeby się nie zanudzić, klnąc przy tym na komendantkę Kolonii, która poleciła wszystkim sekcjom przygotować program artystyczny na powitanie oczekiwanych oficjeli. - Szneider i Callini rozmawiali z kilkoma dziewczynami. Im także to wszystko wydaje się podejrzane... - Które to? - zainteresował się Warmaker. - Deirdre Bosson, Ruth Paterson, Fulvia Visetto, Olga Cotovski i Jeanne Guerin. - Ich specjalności naturalne? - O ile pamiętam: socjopsychologia... chemia... geologia... biologia i historia. Specjalności wyuczonych nie znam. - Dobra. Spróbuj delikatnie wysondować, czy się do nas przyłączą. Jutro dostaniesz wykaz potrzebnego sprzętu. W noc poprzedzającą lądowanie statku wizytacyjnego z Jigo Darnley i Yankowitz, pełniący akurat wartę, otworzyli drzwi baraku więziennego, by w chwilę potem bez słowa dać się związać swemu koledze z sekcji. Odpowiedzieli uśmiechami, gdy Warmaker po przyjacielsku poklepał ich na pożegnanie. Przy załadowanym po sufit kopterze na dwóch niedawnych więźniów czekała reszta uciekinierów. Callini i Lindt zatroszczyli się o to, by we wnętrzu maszyny znalazło się wszystko, czego żądali Warmaker, Conway i Fulvia Visetto. - Gdzie ta piąta dziewczyna? - Theo w ciemnościach usiłował dojrzeć twarze stojących tuż obok niego osób. - Ruth Paterson zrezygnowała w ostatniej chwili - odpowiedziała szczupła kobieta. - Nazywam się Jeanne Guerin. Powiedziała, że jest zbyt wielkim tchórzem jak na taką wyprawę. Będzie trzymać język za zębami i pomagać nam w razie potrzeby. - W porządku. Lećmy, bo jeszcze ktoś spadnie nam na kark - wtrącił się swoim tubalnym głosem Conway. i n« Wielka maszyna prawie bezszelestnie wzbiła się w powietrze. Ciemny kształt z dużą szybkością poszybował na południe. Uciekinierzy nie obawiali się pogoni. Drugi kopter Kolonii i tak nie mógłby wystartować. Szneider wcześniej wymontował z jego silnika część. wielkości pinezki i wyrzucił ją daleko w las. Komandor Hiller nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Aktywność Warmakera i jego przyjaciół przekraczała wszelkie przewidywania. Zbuntowali się zaledwie po trzech miesiącach pobytu na Soth. W dodatku wybrali doskonałą porę na tę swoją ucieczkę. Można im było pozazdrościć logiki myślenia i działania. Ursula Hiller oderwała się od skanera noktowizyjnego i nie spiesząc się wystukała na konsoli łączności kod Bazy. Wszystko teraz zależało od majora Ashtona. Kontradmirał Patrick Fonteyn świetnie prezentował się w wyjściowym skafandrze próżniowym, lśniącym złotem i czerwienią. Z jego regulaminowego uniformu byłego dowódcy Patrolu Dalekiego Zasięgu wymontowano tylko tornister tlenowy, zupełnie niepotrzebny na Soth. Fonteyn skinieniem głowy podziękował komandor Hiller za złożenie meldunku. Z życzliwym uśmiechem na twarzy przyjął wielki bukiet sothańskich kwiatów z rąk dwóch dziewcząt z ósmej sekcji żeńskiej. Natychmiast przekazał go swemu adiutantowi w stopniu kapitana Floty Galaktycznej. - Czołem, koloniści! - tubalny głos Fonteyna wystrzelił z głośników jego przezroczystego hełmu. - ...ołem...anie...rale!!! - echo okrzyku ustawionych w czworoboki kolonistów, zostało wessane przez kierunkowe mikrofony skafandra kontradmirała i przekazane do jego uszu. Pokiwał z zadowoleniem głową i wystudiowanym gestem podniósł dłoń do góry, uciszając nie istniejące owacje. - Bardzo ładnie się prezentują, bardzo ładnie - rzucił głośno w stronę Hiller. - Chcę im osobiście podziękować za to uroczyste powitanie. Pozwoli pani!? Komandor rozłożyła ręce. Życzenie gościa było przecież dla niej rozkazem. Fonteyn sprężystym krokiem emerytowanego żołnierza podszedł do szeregu kolonistów i wolno zaczął się przechadzać przed frontem sekcji. Z uwagą wpatrywał się w twarze pionierów, ledwo widoczne za ochronną siatką masek. Trzech wysokich jak góry funkcjonariuszy Astrospedu nie odstępowało Fonteyna. - Jak się nazywacie? - kontradmirał zatrzymał się nagle przed prężącym swój mizerny wzrost dowódcą piątej sekcji męskiej. - Edward Brander, panie admirale! - wyrecytował z przestrachem sekcyjny. - Wasza specjalność? - Naturalna: inżynieria genetyczna. Wyuczona: mechanika napędów statków podprzestrzennych... panie admirale! - Bardzo ładnie, bardzo ładnie... Jak wam tam!... Brander?! - Tak jest. Piąta sekcja „Jeźdźców Gryfów” prowadzi obecnie we współzawodnictwie pracy - dorzuciła Hiller. - Doskonale, doskonale... Kapitanie Gorbowicz, zapiszcie nazwisko tego chłopca. Należy mu się nagroda! - Brander najpierw otworzył usta ze zdumienia, a potem spłonął rumieńcem zadowolenia. 1 no Tymczasem oko Fonteyna przyciągnęła postać wysokiej dziewczyny, której zgrabnej figury nie potrafił ukryć nawet niezgrabny kombinezon. - A ty, jak się nazywasz, dziecino? - ciepło zapytał kontradmirał, jednocześnie po ojcowsku gładząc grubą rękawicą tę część maski dziewczyny, pod którą powinien kryć się delikatny, różowy policzek. - Ja, ja... tego... - wymamrotała młoda kobieta, chwiejąc się niebezpiecznie na nogach. - To Christiana Schell. Mikrobiolog i astrofizyk - Hiller zauważyła natychmiast niezręczność sytuacji. - A co, ona sama mówić nie umie? - zahuczał Fonteyn. - Jest zdenerwowana. To dla niej duże wyróżnienie. - Nie ma się co denerwować. Przecież nie jestem taki straszny. - Kontradmirał zaśmiał się rubasznie i pomaszerował dalej. - Zapisać nazwisko, ekscelencjo? - wtrącił się Gorbowicz. - Zapiszcie, zapiszcie, kapitanie. Niczego sobie dzierlatka - zamruczał Fonteyn, przechodząc do następnej sekcji. - Melduje się Andrea Lohengrin - komendantka drużyny „Gwiezdny Rój” wypięła swoje małe piersi. - Dajcie spocznij, pionierko. Powiedzcie, jak wam się tu żyje? - Dobrze, panie admirale. Radzimy sobie! - rudowłosa dziewczyna starała się o dziarski ton. - Ale tak szczerze?! No mówcie - Andrea już otworzyła usta, ale zmroził ją chłodny wzrok komandor Hiller. - No co, języka w gębie wam zabrakło? - warknął kontradmirał. - Trochę... trochę mało rozrywek. - A tańce tu jakieś macie? - zainteresował się Fonteyn. - Nie, nie mamy, panie admirale - Lohengrin nieznacznie wzruszyła ramionami. Jej wzrok toczył uparty bój ze spojrzeniem Ursuli Hiller. - Niedobrze, niedobrze. Powinniście urządzać tańce. Kiedy ja byłem młody, lubiłem sobie poskakać. Myślę, że komandor Hiller coś wam zorganizuje?!- Fonteyn spojrzał na komendantkę Kolonii Soth. - Prawda?! - Tak jest, ekscelencjo! - Powariowali z tą „ekscelencją” - mruknął pod nosem Fonteyn. Topiąc swe ciężkie buty w błocie placu apelowego, wrócił z orszakiem w pobliże reprezentacyjnej gąsienicówki. - Komandor Hiller! - Słucham, ekscelencjo? - Proszę mi przygotować listę nazwisk pionierów, których mógłbym przedstawić do odznaczenia „Gwiazdą Pogranicza”. Zaakceptuję spis i przekażę dowództwu Floty. - Fonteyn powiedział to dostatecznie głośno, by jego słowa mogli usłyszeć wszyscy koloniści. W sekcjach zaszumiało. Dla „Gwiazdy Pogranicza” warto było spędzić pół roku nawet w piekle. Przekraczając próg centrum dowódczego Kolonii, kontradmirał Patrick Fonteyn uległ dziwnej metamorfozie. Gdy zrzucił z siebie próżniowy skafander, nagle okazało się, że wcale nie jest jowialnym i zmanierowanym kosmicznym rencistą, ale energicznym i doświadczonym dowódcą, doskonale zdającym sobie sprawę z powagi sytuacji. - Ashton powiadomił mnie, co się tutaj dzieje. W czym mogę pomóc? - zapytał, rozpierając się w wygodnym fotelu. . - Już pomógł pan swoją wizytą, ekscelencjo! - z szacunkiem w głosie odpowiedziała Hiller. - Dajcie spokój z tą „ekscelencją”. To dobre dla nowicjuszy. Byłaś przecież, Ursulo, jedną z moich najlepszych uczennic w szkole Floty. Zwracaj się do mnie po prostu po imieniu. Proszę o to! - powiedział z naciskiem Fonteyn. - To będzie raczej trudne - wzbraniała się Hiller. - A dlaczegóż to! Co znaczy moje sto siedemdziesiąt lat choćby w stosunku do wieku tej planetki - Fonteyn stuknął obcasem w podłogę namiotu. - Ci twoi wychowankowie są jeszcze na tyle młodzi, że ciągle widzą we mnie co najmniej boga czasu i przestrzeni. Ale ty? Dziwię się... Kiedy oczekujesz wystąpienia wyraźnych objawów kryzysu wśród swoich podopiecznych? - kontradmirał nagle zmienił temat rozmowy. - Najważniejsze już się stało. Dzisiaj w nocy z „obozu uciekła grupka kolonistów. Porwali kopter! - w głosie komandor Hiller nie zabrzmiała nawet nutka niepokoju. - Co! Czym to może grozić? - Niczym szczególnym. Tego typu skrajne reakcje braliśmy pod uwagę. Warmakerem i jego przyjaciółmi zajmie się Ashton. - Nie radzę jednak przechodzić do porządku dziennego nad tą ucieczką. To wszystko za szybko się dzieje... Kolonistów nie wolno pod żadnym pozorem używać do poszukiwania zbiegów. Zostawię ci jeden zespół Astrospedu. Chłopcy mogą markować akcję represyjną. Przydadzą ci się zresztą, w razie gdyby sytuacja bardziej się skomplikowała. - Chciałam właśnie o to prosić. Ashton już raz spartolił robotę. W dodatku profesor Bokacs narzeka, że stała konieczność opieki nad Kolonią odciąga mu ludzi od prac badawczych. - Dobra, porozmawiam z nim. W końcu byliśmy tu wcześniej niż on. Daj mi teraz spróbować tej twojej sławnej nalewki z Soth. Trąbi się o niej w całym dowództwie Floty. Callini już trzy godziny siedział ze słuchawkami na głowie, łowiąc uchem rozmowy radiowe prowadzone w odległej o sześćdziesiąt mil Kolonii. Prawdę mówiąc, trochę już zaczynało mu się nudzić. Z urywków komentarzy, poleceń i zwięzłych meldunków wynikało, że wizytacja przebiega zgodnie z planem. Mogłoby się wydawać, że ich ucieczka pozostała jak na razie nie zauważona. -/- Jest coś nowego? - zlany potem Warmaker w zabłoconym niesamowicie kombinezonie stanął w drzwiach śluzy. - Mmmhuu - Callini z piekielnie poważną miną skinął głową - Brander o mało nie pękł z dumy. Prawdopodobnie zostanie odznaczony „Gwiazdą Pogranicza” jako wyróżniający się kolonista. W dodatku Steve Copoch z jedenastego kanału przeprowadził z nim wywiad dla multivizji... - Ma chłop szczęście! - Warmaker wykrzywił twarz w grymasie udawanej zazdrości. Obaj wybuchnęli śmiechem. - No dobra, a poważnie?! - Warmaker zmienił ton. - Dowiedziałem się, że na Soth zostaje Zespół Specjalny Astrospedu. Od jutra zaczynają nas szukać. Przewidywaliśmy to zresztą. Hiller nie może przecież ruszyć kolonistów. - Zdążymy się przygotować. Chłopcy za godzinę, dwie powinni skończyć montowanie emitera biopola. Lindt twierdzi, że uda mu się go co nieco przeprogramować. Byle tylko Szneider wrócił jak najszybciej... - Wróci, spokojna głowa! Słuchaj, Theo, złapałem jakąś informację trudną do wytłumaczenia. Przekaz kodowany na zablokowanej do tej pory częstotliwości. Wysłano go z Kolonii do satelity obserwacyjnego na orbicie planety. - No to co? Nad głowami wiszą nam trzy takie. Mówiono o tym jeszcze na Ziemi. Meteorologia, badanie ruchów sejsmicznych, łączność dalekiego zasięgu - Warmaker ziewnął szeroko. - Satelita wzmocnił sygnał, ale nie przekazał go w Kosmos. Wiązka informacyjna została odbita z powrotem na powierzchnię Soth. W, dodatku zastosowany kod nie znajduje się w wykazie szyfrów Floty. Sprawdzałem! - Callini palcem postukał w ekran komputera. - Potrafisz - go złamać? - Warmaker ściągnął brwi. - Próbowałem. Na razie nic z tego. Mogę za to w przybliżeniu ustalić, w jaki rejon Soth przekaz był adresowany. Przydałaby się tu Deirdre. Ona lepiej się zna na tych elektronicznych pudłach - Callini wskazał brodą segmenty komputera i stacji łączności. - Dobra, przyślę ją tutaj. Trzeba będzie sprawdzić, kto jeszcze oprócz nas spędza wakacje na tym pieprzonym Bajorze - Warmaker w skupieniu dopinał zatrzaski kombinezonu. - Dzieje się tu coś niedobrego... Sprawność ludzi z Zespołu Specjalnego Astrospedu wzbudzała podziw. Pracowali jak dobrze zaprogramowane maszyny. Namiot rozstawili tuż przy wąskiej gardzieli łączącej polanę mieszkalną z placem ładunkowym. W chwilę potem kopułę otoczyło sferyczne biopole o wzmocnionej mocy i stanowiska automatycznie naprowadzanych paralizatorów. Blaster przeciwlotniczy wyciągał długą lufę w zachmurzone niebo. Dwie pancerne gąsienicówki, pełne garbów wieżyczek ogniowych, zaparkowano po obu stronach wejścia do namiotu. Na wykonanie wszystkich tych czynności Zespół nie potrzebował nawet minuty. Potem przyszedł czas na porządkowanie samego obozu. Bez najmniejszych kłopotów komando znalazło i zlikwidowało wszystkie zakamuflowane bimbrownie. Urządzenia destylacyjne i zapasy gotowego już alkoholu zniszczono. Ci, których złapano na gorącym uczynku, zostali doprowadzeni przed oblicze komandor Hiller. Praca w Kolonii znowu ruszyła zgodnie z programem. Próbujących protestować wyłapywano i kierowano do robót w sekcji karnej. Buntowników nie było zbyt wielu. Dowódcy drużyn opuszczających teren obozu musieli każdorazowo prosić szefa Zespołu Specjalnego o pozwolenie wyjścia. Zakazano samodzielnego oddalania się poza wyznaczoną ściśle strefę. Gąsienicówki i transportery Kolonii zostały wyposażone w automatyczne ograniczniki, wyłączające silniki pojazdów w momencie przekraczania granicy ochronnej. Karano nawet najmniejsze odstępstwa od ogłaszanego na porannych apelach programu dnia. Frekwencja na wieczornych akademiach przy ognisku wzrosła do stu procent. Roboty przy budowie lądowiska i dróg dokoła obozowiska zaczęły posuwać się w nie oglądanym dotąd tempie. Zabroniono prowadzenia nawet ograniczonych badań planety oraz wypraw myśliwskich. Żywność dla Kolonii dostarczali komandosi. Zespół Specjalny upoważniony został przez komandor Hiller do przeprowadzania częstych i niespodziewanych kontroli w sekcjach zarówno w czasie dnia jak i w nocy. Kolonia naukowa na planecie Soth zamieniała się powoli w karny obóz dla zesłańców. Dopiero po trzech dniach udało się Calliniemu i Bosson złamać szyfr dziwnych przekazów z Kolonii. Wiedzieli już także, gdzie znajduje się tajemnicza Baza, z którą tak często kontaktuje się komandor Hiller. Poznali nazwisko zarządzającego ukrytą placówką o nieznanym przeznaczeniu. Baza stanowiła większe zagrożenie dla grupki Warmakera niż tych dziesięciu ludzi z Zespołu Specjalnego, na ślepo prowadzących poszukiwania. Nieznany był ani cel założenia Bazy, ani liczebność jej załogi. Warmaker po naradzie z przyjaciółmi zadecydował, iż należy uprzedzić posunięcia przeciwników. Czekanie w dżungli, aż ich znajdą, nie miało najmniejszego sensu. - Pamiętajcie, nie wolno wam wszczynać żadnych akcji zbrojnych, chyba że w obronie własnej - Szneider i Conway, opięci pasami indywidualnych latadeł odrzutowych, słuchali go w skupieniu. - Jest nas zbyt mało. Na kolonistów nie możemy liczyć. Przede wszystkim musicie się dowiedzieć, czego oni szukają na Soth. I nie dać się złapać! Lindt, siedzący na wierzchołku gigantycznego sothańskiego bambusowca, dawał znaki, że strefa powietrzna jest wolna i można startować. Już kilkakrotnie w ciągu ostatnich dni na linii horyzontu pojawiał się kopter. Widzieli także przemykające nad koronami drzew skutery powietrzne i jednoosobowe lotnie motorowe, najeżone igłami lokatorów. Ani skuterów, ani lotni nie było na wyposażeniu Kolonii. Conway i Szneider, szeroko rozkładając ramiona i nogi, unieśli się pionowo w górę i ze świstem przecinanego powietrza poszybowali wprost na zachodzące fioletowo słońce, jedno z dwóch oświetlających planetę. - Za kwadrans powinno być zupełnie ciemno - Olga Cotovski wpatrywała się w zadumie w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali obaj mężczyźni. - Może nie zostaną zauważeni, może... - Przestań się roztkliwiać, do cholery - parsknął Warmaker. - Ktoś musiał zaryzykować! Masz przed sobą jeszcze ze dwieście lat życia. Chyba nie chcesz się zestarzeć w tej dżungli, żyjąc w chatce krytej liśćmi i obkopując grządki z palandrami. - Na optycznej ich nie wypatrzą, a aktywne ekrany, które wymyślił Conway, powinny osłonić ich przed pararadarami - dorzuciła Fulvia Visetto. - Współczynnik prawdopodobieństwa powodzenia tej wyprawy jest piekielnie wysoki. Uda się im, zobaczycie - Fulvia czuła, że sama nie wierzy w to, co powiedziała. Sama siebie próbowała pocieszyć. Przekonać los, że musi być tak, jak ona sobie życzy. Brander starał się sprawiać wrażenie zasłuchanego w każde słowo padające z ust Ursuli Hiller. Wpatrywał się wiernopoddańczo w oczy komandor i bez przerwy potakiwał głową, trzymając dłonie równo ułożone na stole. Reszta dowódców sekcji także próbowała zachować pozory uwagi i skupienia. Milczący mężczyzna siedzący po prawej stronie komendantki Kolonii nie lubił żartów. W swoim plamistym kombinezonie obwieszonym wszelkiego rodzaju wyposażeniem bojowym wcale nie przypominał dobrotliwego Anioła Stróża. Błękitne skrzydełka na jego przedramieniu, otaczające z obu stron maleńką złotą błyskawicę, tyle miały wspólnego z anielskimi zastępami, co diabeł z wodą święconą. - Znacie na pewno już wszyscy porucznika Langleya, dowódcę Zespołu Specjalnego Astrospedu, który mamy przyjemność gościć w naszym obozie na Soth - z miłym uśmiechem perorowała Hiller. - Jego chłopcy z pełnym poświęceniem pomagają nam w poszukiwaniach grupki kolegów i koleżanek, którzy zaginęli w dżungli. Na razie z przykrością muszę stwierdzić, że nie mamy żadnych pocieszających wiadomości o ich losie. Jak wiecie, Soth jest planetą pełną pułapek i ci, którzy wybrali się na tę niemądrą wycieczkę bez mojego pozwolenia, narazili się na duże niebezpieczeństwo. Mam oczywiście nadzieję, że cała ta przygoda zakończy się szczęśliwie. Przestrzegam jednocześnie przed podobnymi wykroczeniami przeciwko dyscyplinie Kolonii. Myślę jednak, że o to, aby nic podobnego już się w obozie nie zdarzyło, postara się pan porucznik - Hiller włożyła cały swój powab w uśmiech przeznaczony dla sługi boga Marsa. Kącik ust Langleya podniósł się nieznacznie do góry. Porucznik chyba nie lubił zbyt wiele mówić. Jak zresztą i inni z Astrospedu. - Czy są jakieś pytania? - Hiller nie dała dowódcom sekcji czasu do namysłu. - Myślę, że wszystko jest jasne... Tak!? Chino Baquero! Słucham? - Soth jest ogromna. Wydaje mi się, że dziewięciu ludzi porucznika Langleya, nawet gdyby przez rok latali nad dżunglą, nie ma szans na odnalezienie Warmakera i innych. Jeśli nadajniki ich persmedów uległy zniszczeniu, czy nie powinniśmy wszyscy włączyć się w akcję poszukiwawczą?! - Baquero uporczywie wpatrywał się w kamienną twarz dowódcy komandosów kosmicznych. Ręce mu drżały i nie potrafił nad tym zapanować. Komendantka Kolonii popatrzyła pytająco na Langleya, ale jego znudzona mina świadczyła, iż nie zamierza i tym razem otworzyć ust. - Widzę, że Baquero, zamiast słuchać tego, co mówimy, zasnął na chwilę - kilka stłumionych chichotów rozległo się po kątach sali. Hiller kontynuowała ośmieszanie drużynowego sekcji. - Jeszcze raz przypominam, że Soth to bardzo zdradliwa planeta. Myślę, że wielu z was przekonało się już o tym na własnej skórze. Nie mogę więc narażać was na sytuacje, które przerastają wasze obecne umiejętności. Baquero jednakże uważa się za wielkiego znawcę dżungli Soth. Nie radzę mu samopas sprawdzać swojej wiedzy. Wiedzy pozornej! Ryzykanckiej dziecinady nie będziemy tolerować w Kolonii! Chino Baquero pragnął w tym momencie stać się małą myszką, która bez trudu mogłaby skryć się pod stołem. Ziarno buntu kiełkujące przed chwilą w jego duszy zostało brutalnie zadeptane przez komandor Hiller. Teraz czuł tylko własną śmieszność i zażenowanie. Gdyby nie śniada cera, na policzkach Chino dałoby się zauważyć wielkie plamy rumieńców. Wszyscy patrzyli na niego jak na bluźniercę. Najbardziej paliło spojrzenie szarych oczu porucznika Langleya. Baquero nie należał do ludzi opanowanych, dlatego nie mógł dojrzeć w profesjonalnie chłodnym wzroku porucznika iskierek sympatii i zrozumienia. Dostrzegła je tylko Andrea Lohengrin. Zdziwiło ją to ogromnie. - Jeanne, przestań, do diabła, wpatrywać się w niebo i weź się wreszcie do roboty! - Guerin aż podskoczyła ze strachu, gdy za plecami usłyszała głos Deirdre Bosson. Odwróciła się gwałtownie. - Chłopcy wrócą dopiero za kilkanaście godzin. Jeśli im się uda, oczywiście! Deirdre pochyliła się, żeby poprawić ściągacze butów. Rulon plastykowej taśmy zadrukowanej algorytmami i wykresami wystawał jej spod pachy. - Czy pojawiło się coś nowego w przechwyconych meldunkach? - Jeanne z oczu Deirdre próbowała wyczytać prawdę. - Spokój! Rutynowe sprawy. Nie bój się, ci z Bazy nie odkryli jeszcze naszych. Lepiej idź pomóc reszcie. Warmaker chce ukryć gdzieś sprzęt i dokładniej zamaskować namiot nasłuchu. W powietrzu aż gęsto od skuterów i lotni. Theo boi się, że kamuflaż przerobionego emitera biopola może nie wystarczyć, jeśli tamci zbliżą się na odległość umożliwiającą obserwację optyczną. Warmaker zdecydował się wykopać ziemiankę. Niecka wypełniona błotem, którą wybrali na obozowisko, niezbyt się do tego nadawała. Robota była diabelnie ciężka. Dół półmetrowej głębokości, który wykopali saperkami, w ciągu godziny wypełnił się wodą. Maszyn woleli nie używać. Lokatory energetyczne mogłyby ich namierzyć bez trudu. - To na nic! - zdenerwował się Brian Lindt, ciskając łopatką o Ziemię. - Przecież nie będziemy pływać w tej brudnej zupie. - Kopać, do cholery! - jęknął Warmaker. - Te kontenery i namiot zauważy z góry nawet ślepiec. Co za idiota wymyślił, żeby brać te malowane na pomarańczowo... - Ja nie! - próbował rozładować sytuację Callini. Wąż błotny wynurzył swą trójkątną głowę z dołu i widząc kilka dziwnych postaci sapiących jak lokomotywy ze zmęczenia, natychmiast schował się w wodzie. Fulvia pisnęła głośno z przestrachu. - No i czemu wrzeszczysz?! - zaśmiał się Warmaker. - Przecież to tylko snaker, nieszkodliwy jak wszystko tutaj z wyjątkiem komarów. Fulvia wzruszyła ramionami, udając obrażoną. Ciągle nie mogła się przyzwyczaić do wyglądu tych gadów, podobnych do wielkich dżdżownic. Olga Cotovski co prawda twierdziła, że plotki o krwiożerczości Soth są wyssanymi z palca bajkami, ale Fulvia wolała być ostrożna. Z badań Olgi wynikało, że wszystkie większe lądowe zwierzaki planety są roślinożerne i znajdują się na bardzo niskim stopniu rozwoju. Więcej inteligencji miały ptaki, a nawet niektóre owady. Ale i one nie mogły zagrozić człowiekowi. Dociekliwość dziewczyny-biologa już niejednokrotnie przydawała się uciekinierom z Kolonii. Warmaker wbił ostrze saperki w ziemię i sporą jej grudę odrzucił daleko za siebie. Musiał przecież dać dobry przykład innym. Za ich plecami coś zatupotało. Dał się słyszeć szelest rozgarnianych liści i trzask łamanych gałęzi. Lindt złapał za rękojeść plazera. Na polanę wypadła Olga Cotovski. Zobaczyła wycelowaną w siebie lufę, przestraszyła się, próbowała gwałtownie wyhamować, ale jej się to nie udało. Rozpaczliwie starała się utrzymać jeszcze równowagę, cóż, kiedy lewa noga odjechała w bok na piekielnie śliskiej bryle gliny. Olga desperacko zamachała rękami i plasnęła w błoto - Przecież ja cię kiedyś postrzelę, dziewczyno! - jęknął z wyrzutem Lindt. Schował plazer i rękawicą starł rozbryzgi brudnej wody z maski. - Tylko się nie śmiejcie! Pędziłam z ważną informacją. Przypomniało mi się to dopiero teraz - Olga usiłowała podnieść się z rzadkiego błota, ale jak na razie bez powodzenia. - Nie będziemy musieli drążyć tej mokrej mogiły... Tylko Warmaker kręcił trochę nosem, ale w końcu i on przystał na koncepcję dziewczyny. Cotovski zaproponowała wykorzystanie na kryjówkę sothańskiego bambusowca. Te giganty były największymi roślinami planety. Średnica niektórych egzemplarzy dochodziła do pięćdziesięciu metrów. Bambusowce ze względu na swoją długowieczność rzadko rodziły nasiona. Mało kto wiedział o dziwnej tajemnicy tych drzew. Z zewnątrz pnie wyglądały typowo, nie różniły się od innych drzew w dżungli. Jeśli jednak nacięło się głęboko korę bambusowca, ze środka tryskały natychmiast hektolitry wody. Rośliny te bowiem, zwane także drzewami butelkowymi, były naturalnymi zbiornikami tej cieczy, magazynowanej przez lata nie wiadomo w jakim celu. Roślina wytwarzała w swoim wnętrzu spore podciśnienie, zasysając stale wodę z gleby. Według Olgi Cotovski nasiona bambusowca musiały przywędrować na Soth z obcej planety, nawiedzanej okresowo przez wieloletnie susze. Nawet na mokrej Soth uparte geny kazały roślinie zaopatrywać się w nadmiar życiodajnego płynu. - Wytniemy otwór i woda się wyleje - tłumaczyła Cotovski. - W środku jest tyle miejsca, że można urządzać wyścigi. Wystarczy tylko nie pozwolić roślinie zasklepić otworu, a woda nie będzie podchodzić. Przy braku wewnętrznego podciśnienia jej reszta zejdzie korzeniami do gleby. Wybrali największy bambusowiec w okolicy. Nóż ultradźwiękowy Lindta pracował tylko przez trzy sekundy. Stacjonarne lokatory Bazy nie powinny były tego wykryć. Woda chlusnęła w pozbijane naprędce drewniane koryta i popłynęła wezbranym strumieniem gdzieś w las. Musieli poczekać dobry kwadrans, zanim przestała ciec. - Wilgoć - westchnął Lindt, wtykając głowę w ciemny otwór. Echo zwielokrotniło jego szept. - A co myślałeś, że będzie tu czekał ogrzewany pokój z wygodnymi fotelami i dobrze zaopatrzonym barkiem?! - odparowała Cotovski, Dajcie tu jakieś światło. Nic nie widać! - Dobra! Lindt i Cotovski włażą w dziurę i sprawdzają dno. Reszta zbiera sprzęt i demontuje namiot - zakomenderował Warmaker. - Zbierać się, bo noc nas znowu zaskoczy w tym bagnie. Dziewczyna pierwsza ześliznęła się w mroczne wnętrze drzewa-butelki. Woda chlupała pod stopami, spływając wąskimi strumykami w kanały korzeni. W te największe można by wjechać ciężarową gąsienicówką. Lindt stanął obok Olgi i rozejrzał się z niepokojem. Światło nie docierało do wszystkich zakątków drzewiastej pieczary. Powietrze przesycone było niezbyt przyjemnym zapachem żywicy bambusowca. Lindt zastanawiał się, czy nie założyć filtru na maskę. - Włażę w korzeń! - zadecydowała Olga Cotovski. - Przestań trząść portkami i asekuruj mnie. - Ależ to może być niebezpieczne - żachnął się mężczyzna. - Theo polecił nam zbadać tę halę. Chyba nie zapomniałeś - dziewczyna wzmocniła natężenie reflektora. - Ja w każdym razie idę! Lindt zaburczał coś niezrozumiale pod nosem i ruszył za nią. Korzeń schodził łagodnie w głąb gruntu. Olga pośliznęła się kilkakrotnie na wyściełanym jakby naturalną gąbką podłożu, ale zaraz zorientowała się, że należy odpowiednio skrócić krok i stawiać stopy możliwie delikatnie. Jeżeli przekrój korzenia się zmniejszał, było to prawie niezauważalne. Spod nóg, popiskując żałośnie, uciekały małe, galaretowate stworki, przypominające skolopendry. Snakery były i tu, tyle że jeszcze większe i bardziej powolne. Niektórym nie chciało się nawet spełznąć ludziom z drogi. - Jak długo już idziemy? - zapytała dziewczyna, nie odrywając oczu od rozlanej plamy światła, poruszającej się przed jej nogami. - Nie wiem! W tym tunelu piekielnie łatwo stracić rachubę czasu i odległości... Myślę, że piętnaście, dwadzieścia minut. Chyba pora już wracać. - Nie, chciałabym dojść do końca. Taka okazja może mi się już nigdy nie zdarzyć! - A jeśli ten korytarz ma kilka kilometrów?! Za chwilę będzie już tak wąski, że nie uda nam się przecisnąć. - Lindt był nieco zdenerwowany i wyraźnie zmęczony. Coraz trudniej było oddychać cuchnącym powietrzem. Intensywny zapach żywicy wywoływał chyba także lekkie oszołomienie. Mgiełka skroplonej pary wodnej wirowała w świetle latarek, z ciemności wyłaniały się tęczowe zwidy o niesamowitych kształtach. Kanał korzenia pod coraz ostrzejszym kątem opadał w dół. Lindt zmuszony był zamocować w ścianie hak, zaczepić linę i przywiązać do niej siebie i Olgę. Cholera, jak głęboko już jesteśmy, pięćdziesiąt, może sto metrów... a jeśli pokrywa korzenia za nami pęknie... Zdechniemy w tym śmierdzącym kanale, zaleje nas to diabelskie błocko na amen, głupia baba... myślał Lindt, podtrzymując za pas idącą przodem dziewczynę. Już prawie nie dało się oddychać. Wilgoć zatykała nos. - Wracamy! Jeśli chcesz, przyjdziemy tu z aparatami tlenowymi i porządną asekuracją - mężczyzna zatrzymał się i lewą dłonią zaczął wybierać linkę. - Zaczekaj! Tam coś jest! - krzyknęła nagle Olga, a jej pas wyśliznął się ze zdrętwiałych palców Lindta. Usłyszał pluskanie stóp po uginającym się dnie. Zwariowała ta skończona idiotka! W ciuciubabkę chce się ze mną bawić czy co?! Rzucił się w pogoń za Olgą, starając się nie upuścić wilgotnej linki. Przebiegł, a raczej zsunął się na obcasach zaledwie kilka metrów. To, co zobaczył, kazało mu w jednej chwili zapomnieć o wszystkich inwektywach, którymi obrzucił nierozważną towarzyszkę. Z wilgotnej ściany korzenia wystawał potężny metalowy graniastosłup o barwie pokrytej patyną miedzi. Widać go było wyraźnie w świetle dwóch reflektorków. Zaostrzona końcówka sprawiała, że przypominał gigantyczny ołówek. Mleczny kryształ na jego wierzchołku rozrzucał po ciemnych krzywiznach tunelu barwne refleksy. - Co to jest, do diabła? - wrzasnął piskliwie. - Skąd mogę wiedzieć?! Sturlałam się po dnie i to mnie właśnie zatrzymało... Mogłam się na to nabić, psiakrew - dodała dziewczyna jakby z rozpędu. Lindt wcale nie starał się słuchać tego, co mówiła Olga Cotovski. To jasne, że natura nie stworzyła tego metalu. Przyjrzał się uważniej miejscu zetknięcia się ściany z powierzchnią graniastosłupa. - To „coś” musiało kiedyś przebić korzeń od zewnątrz. Drzewo wyleczyło ranę i intruz został uwięziony - wyszeptał kiwając głową. Cotovski postukała rękojeścią latarki w ścianę kanału tuż obok metalowego pala. Odpowiedziało jej głuche echo. - Tam jest chyba pusta przestrzeń?! - wyszarpnęła czujniki z pojemnika analizatora, który zawsze ze sobą nosiła, i przyłożyła je do powierzchni korzenia. Monitorek wyświetlał drgające krzywe i zmieniające się szeregi cyfr. - Trzeba rozwalić tę ścianę - dziewczyna wyszarpnęła plazer i zanim zaskoczony Lindt zdążył zareagować, nacisnęła spust. Zaskrzypiało palone drewno. Gęsta chmura dymu i pary zasłoniła widok. Świstało powietrze wciągane gwałtownie do otworu. Przeciąg szybko rozwiał mleczną mgłę. Przez wypaloną w ścianie dziurę zobaczyli setki różnokolorowych świateł płonących gdzieś w dole. Osłaniały je wielkie, nachodzące na siebie kopuły. Znajdowali się pod sklepieniem jednej z nich. Pajęczyna kratownic przesłaniała widok w dole. Dostrzegali regularne obszary mroku, ostro załamujące się cienie, fragmenty strzelistych wieżyc i nagich, gładkich płaszczyzn. Przed nimi rozpościerało się wielkie, podziemne Miasto. Komandor Ursula Hiller nie mogła być tego wieczoru zadowolona. Minęły już cztery długie dni, a Ashton wciąż nie znalazł nawet śladu grupy Warmakera. Uciekinierzy bezpowrotnie przepadli gdzieś w dżungli. Hiller zaczynała się o nich bać na serio. Czuła, że nie trzyma już w ręku wszystkich sznurków, że jednemu pozwoliła się wymknąć. Kto wie, czy nie był to ten najważniejszy. - Proszę się nie martwić. Znajdziemy ich prędzej czy później - Bernt Langley tarł brodę w zamyśleniu - Soth jest jak piaskownica dla małych dzieci... Można tu budować kwarcowe zamki, wymyślać rycerzy i rabusiów, intrygi, wojny i podjazdy. Jeśli przychodzi wiatr, może niektórym zaprószyć oczy piaskiem. Ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby któreś z nich pozwoliło się całkiem przysypać. Porucznik Langley chyba nigdy w życiu nie powiedział na raz tylu słów. Sam się sobie dziwił. - Wyposażenie, które posiada Ashton i jego ludzie, pozwala znaleźć nawet szpilkę w tej piaskownicy - odparowała z wyrzutem Hiller. - Pozostawiliśmy te dzieciaki bez nadzoru. Mogą nam narobić kłopotów. - Pani powinna się domyślać, co oni zamierzają zrobić - wycedził Langley. - Chyba wiem, o co im chodzi i dlatego się boję - Hiller uciskała palcami bolące ze zmęczenia oczy. - Dlaczego, do cholery, nie potraficie ich zlokalizować?! - Pararadary kontrolują wyłącznie przestrzeń powietrzną. Jeśli używają tylko latadeł, wybierają bardzo niskie pułapy i w dodatku udało im się zmontować ekrany ochronne, mogą być nie do wykrycia. Jest nadzieja, że uda nam się coś zdziałać za pomocą lokatorów energetycznych, w które wyposażone są trzy geostacjonarne satelity Soth. - Więc dlaczego do tej pory wam się nie udało? - zapytała komandor. - Od czasu przeprogramowania lokatorów nie zanotowano jeszcze na powierzchni planety punktu, w którym natężenie zużycia energii sztucznej przekraczałoby aktywność naturalną, wyłączając oczywiście Bazę i Kolonię. Pole wykrywania satelitów nie obejmuje, niestety, całego globu. Co kwadrans zmieniamy obszary penetracji lokatorów, posługując się kodem losowym - tłumaczył powoli porucznik. - Jeżeli wstrzymali się od ciągłego użytkowania wysoko-energochłonnych urządzeń... - zawiesił głos. - Ale przecież Ashton dysponuje jeszcze lokatorami przenośnymi. Są czulsze od satelitarnych?! - Hiller rozłożyła ramiona i podniosła brwi w wyrazie zdziwienia. - Średnica podstawy stożka penetracji lokatora zainstalowanego na aparacie latającym nie przekracza z zasady dwóch mil - Langley pokręcił z dezaprobatą głową. - To bardzo mało. Wyżej nie da się latać bezpiecznie ze względu na chmury i gwałtowne wiatry o niespotykanej sile. Na takie poszukiwania potrzeba czasu. Oni przecież mogą być wszędzie. - I to wszystko, co może mi pan zaproponować? - Hiller podniosła głos o nutkę wyżej. - To nie ja, to ta pani Baza. Liczyliście, że uda się ich namierzyć na podstawie sygnałów identyfikacyjnych persmedów. Tyle że oni prawdopodobnie wbrew przewidywaniom programu zdecydowali się znacznie ograniczyć własne bezpieczeństwo i zaraz po ucieczce z Kolonii pozbyli się osobistych diagnozerów medycznych. Wygląda na to, że są na tyle sprytni, iż przeskoczyli możliwości pani programu. - Ale przecież musi być jakiś sposób, coś, na co jeszcze możemy liczyć. Proszę powiedzieć, że jest?! - błagała zdesperowana Hiller. - Owszem, jest. Szczęście! Już ponad pięć godzin byli w powietrzu, pędząc lotem koszącym tuż nad wierzchołkami drzew. Starali się omijać z daleka oświetlone jak choinki skutery i lotnie poszukiwawcze. Nawet noc nie była spokojna. Z ciężkimi generatorami odbijaczy pararadarowych na piersiach, obwieszeni dodatkowymi zbiornikami paliwa, wyglądali jak para nocnych chrząszczy, które nie zdają sobie sprawy, że lewitują wbrew wszelkim prawom fizyki. Z godziny na godzinę kończyny drętwiały im coraz bardziej. Oczy zaczynały łzawić od bezustannego wpatrywania się w wyświetlacze okularów noktowizyjnych. Szneider lepiej znosił trudy eskapady. Nudne i wyczerpujące zajęcia w szkole pilotów zaczęły przynosić efekty. Jednak nawet Ilia Szneider nie wiedział, że on i Conway ustanawiają w czasie tej nocnej wycieczki nowy rekord świata w swobodnym locie na latadłach. O mało nie przegapili Bazy. Nagle zaledwie dwieście metrów przed nimi z dżungli wystrzeliły w powietrze dwa koptery rozjarzone punktami świateł pozycyjnych. Zawisły na chwilę nad ukrytym lądowiskiem, pomigały reflektorami dziobowymi i z lekkim szumem turbomodulatorów poleciały na południe. Szneider i Conway natychmiast dali nura między drzewa. Wypięli się z stelaży latadeł, ukryli tornistry napędowe i generatory osłaniające. Bez trudu trafili na ledwo widoczną w ciemności wąską ścieżkę, wiodącą przez mokrą dżunglę. Wymazali kombinezony błotem (jak zaproponował Szneider) i ruszyli w drogę: z przodu Szneider, skradający się jak tigrol z planety Sziguna, z tyłu Conway, obciążony plecakiem z resztą wyposażenia. Wysuniętych straży jednak nie było. Ilia podczołgał się do ostatniego rzędu drzew i mignął koledze sygnałową pluskwą. Za chwilę przycupnął obok niego zziajany Conway, strząsając przez otwory siatki krople potu ściekającego mu z twarzy. - Ekspedycyjny kontener Jarvisa - wysapał z trudem, patrząc na oznakowany światłami ostrzegawczymi sześcian o gładkich ścianach. - Wygodna buda. Szkoda, że nas w takie nie wyposażyli. - Dziwisz się?! - zapytał cicho Szneider. Conway ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami. - Myślisz, że to jest ich Baza? - ruchem głowy wskazał wielkie metalowe pudełko. - A co?! Kosz na śmieci? Na dachu jest lądowisko dla lekkich pojazdów, stanowiska startowe kopterów muszą znajdować się gdzieś niedaleko. - Dlaczego w takim razie się nie maskują? Nie dostrzegliśmy ani strażników, ani wykrywaczy na przedpolach - zastanawiał się Murzyn. - Po co! Sprzęt, którym dysponuje Kolonia, nie pozwala na zarejestrowanie ich obecności na Soth. Loty były wzbronione przez Hiller. Callini namierzył się na satelitę spoza strefy tłumienia. To był przypadek. Zresztą przyjrzyj się dobrze ścianom kontenera... Conway wytężył wzrok. Powietrze w najbliższym otoczeniu pojemnika mieszkalnego lekko fosforyzowało. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to tylko poświata od lamp ostrzegawczych. - Biopole?! - zagwizdał cichutko przez zęby. - Mmhuu, i to o piekielnie dużym natężeniu - wyszeptał z pewnością w głosie Szneider. - Nie zabija, ale nie radzę ci się zbliżać. Wywołuje obłędny strach u wszystkiego co żywe. Conway doskonale znał zasady działania emiterów biopola. Zależnie od sposobu użycia dawały różne rezultaty. Na Ziemi i zagospodarowanych planetach wykorzystywano je do stymulacji rozwoju roślin i zwierząt. Przebywanie w polu o minimalnym natężeniu powodowało także poprawę samopoczucia i wzrost wytrzymałości psychicznej u ludzi. Moce przekraczające standardową jedynkę działały szkodliwie na organizmy żywe. Odpowiednio zastosowane biopole niszczyło florę na danym terenie i odstraszało faunę. Potencjał 40 sihrów mógł u ludzi narażonych na działanie fal aktywnych jonów wywołać przerażenie, agresję skierowaną do wewnątrz, chęć panicznej ucieczki. Conway gorączkowo zaczął szarpać zatrzaski kieszeni napierśnej. Wydawało mu się, że z każdą chwilą czuje coraz większy lęk. Zimne strużki zaczęły ściekać mu po plecach. Czujnik, gdzie jest czujnik, myślał. - Przestań gmerać po kieszeniach - Szneider złapał go za rękę. - Sprawdziłem. Natężenie jest cholernie wysokie, ale fala pulsacyjna rozmywa się w odległości sześciu metrów od nas. Murzyn uspokoił się. - Powinienem to zauważyć - postukał się w czoło. - Wachlarze emiterów skierowane są w górę. Chcą pozbyć się ptaków, fruwających gadów i tych wielkich owadów nocnych. To całe tałatajstwo pewnie przeszkadza przy starcie i lądowaniu lekkich maszyn. - Gdyby nie te koptery, władowalibyśmy się w środek - Szneider urwał. Właz kontenera drgnął i powoli zaczął się unosić. Buchnęła smuga jasnobłękitnego światła. Przywarli twarzami do cuchnącego błota. Zobaczyli czterech mężczyzn z lotniczymi kaskami pod pachą, którzy poklepywali się po plecach i śmiali rubasznie. - ... Wchodzę, mówię wam, a ten wciąga dopiero portki i gapi się na mnie jak na Zielonego Luda. Ta mała archeolożka kryje się za fotelem i piszczy jak głupia. Była golusieńka jak ją Pan Bóg stworzył... Mówię wam, jaja jak balony... - dochodziły do ich uszu strzępy pikantnych opowieści. - A znacie kawał o facecie z Astrospedu, który kupuje sobie akwarium ze złotymi rybkami... Conway poprawił ostrość lornety, by odczytać znaki rozpoznawcze na kombinezonach. Wszyscy czterej mężczyźni mieli naszywki korpusne wydziału szkoleniowego Floty. - Idziemy za nimi! - zarządził Szneider. - Zaprowadzą nas na lotnisko kopterów. Patrz, do cholery, pod nogi... - Diabelnie wesoło przyjemniaczkom! - zahuczał Conway, zapinając szelki plecaka. Nie musieli zachowywać szczególnej ostrożności. Mężczyźni zachowywali się swobodnie, nawet im do głowy nie przyszło, że ktoś ich może śledzić. Lądowisko kopterów znajdowało się około stu metrów dalej, obok zbiorników paliwa, magazynów i drugiego kontenera Jarvisa, który osłaniał generator suchej energii. Pas główny i boczne lśniły w smugach reflektorów. Większość dużych pneumatycznych hangarów lotniczych świeciła pustką. Z wyjątkiem kilku przygotowanych przez mechaników maszyn wszystkie inne były pewnie w powietrzu. Przycupnęli na skraju utwardzonej plastobetonem płyty, za osłoną grubego pnia drzewa suhomi. - Lecą nas szukać, frajerzy! - zachichotał Szneider. - Żeby tylko nosów (nie porozbijali w tych ciemnościach. Conway z uwagą lustrował wszystkie koptery po kolei. Jedna z maszyn stała na uboczu o kilkanaście metrów od ich kryjówki. Kilku ludzi, posługując się podnośnikami, ładowało do jej brzucha pojemniki z gąsienicówki. - Nie wszyscy! - pokręcił głową Murzyn. - Popatrz na ten towar. Wygląda na to, że chcą gdzieś otworzyć sklep kolonialny... Nie obciążaliby koptera, gdyby miał lecieć na poszukiwania. - Podkręcił powiększenie lornety. - Maszyna nie ma też zamontowanych anten lokatora. Piloci stali w zwartej grupie obok wieży kontroli lotów. Słychać było stamtąd wybuchy śmiechu i głośne okrzyki. Nie sprawiali wrażenia ludzi, którym się gdziekolwiek spieszy. Conway bez trudu domyślił się, że czekają na lądowanie jednego z dyżurujących w powietrzu kluczy. - Słuchaj, Ilia, do środka mieszkalnego kontenera i tak się nie dostaniemy. Nawet gdyby nam się to udało, złapią nas w ciągu kwadransa i nie zdążymy nawet powiadomić naszych. Myślę, że... - Powinniśmy sprawdzić, dokąd się wybiera ten kopter z wyładowanym brzuchem?! To chciałeś powiedzieć? - Dokładnie to. Może to rozwiązanie zagadki Soth?! - No to trzeba porwać kopter razem z pilotem! - Wcześniej musimy dostać się nie zauważeni na płytę. Tylko jak, na przestrzeń, pokonać barierę biopola? - To nie powinno być takie trudne. Wezmę cię po prostu pod swoje czarodziejskie skrzydła - Szneider uśmiechnął się tajemniczo. - Mam kompensator Diraca... - Co?! Skąd? - brwi Conwaya powędrowały aż do linii czarnych wełnistych włosów. - Powiedzmy, że wygrałem w kości od jednego z wykidajłów Astrospedu. Pamiętasz, leciało z nami kilkunastu na „Amadeuszu”. Wysiedli na Betandze. Conway skinął głową. - Pamiętam. Trzeba być szaleńcem, żeby grać ze „spędami” w kości. A ktoś, kto stawia na szalę osobisty kompensator, jest skończonym głupcem. O ile znam życie, ten facet nie należy już do Bractwa-Milczenia-I-Twardej-Pięści. - Przez cały czas wygrywał, ale później dziwnym trafem los się od niego odwrócił. Postawił paralizator i też go stracił - Szneider podetkał pod nos towarzysza otwartą dłoń ze spoczywającym na niej szerokim pierścieniem. Conway przewrócił białkami ze zdziwienia. - Teraz rozumiem, skąd ta rozróba na pokładzie tuż przed Betangą - chwycił Szneidera za ramię. - „Spędy” goniły po „Amadeuszu”, jakby im kto atomowe piecyki w tyłki powtykał. Szukali czegoś... - Cztery dni siedziałem w śluzie awaryjnej na piątym międzypokładzie. Tylko butle tlenowe chodziłem wymieniać. Wylazłem dopiero po odcumowaniu „Amadeusza” od platformy orbitalnej Betangi. I jeszcze się bałem, że mogą nas dojść ścigaczem. - Niezły z ciebie numer! - Murzyn z uznaniem klepnął Szneidera po plecach. - Musimy się spieszyć. Jeśli oni zmieniają się o pełnych godzinach, to zostało nam dziesięć minut. Powinno najzupełniej wystarczyć. Obsługa podnośnika kończyła załadunek koptera. Ostatnie różnokolorowe skrzynie znikały we wnętrzu luku towarowego. Conway czekał, żując kawałek gałązki. Po drugiej stronie lądowiska Szneider zakładał właśnie kompensator Diraca na pas energetyczny. Zamknął obwody rozpraszania. Strumienie słabych grawitonów zaczęły krążyć wokół jego ciała w obłędnym tańcu. Szineider przestał być widoczny dla ludzkich oczu. Niewidzialny parasol ochronny załamywał płynnie promieniowanie świetlne. Stanowił także barierę nie do przebycia dla rozedrganych jonów biopola. Spokojnym krokiem wszedł na płytę lądowiska. W hangarze, w którym paliło się światło, pracował tylko jeden mechanik. Zaaferowany tkwił nieruchomo z głową wciśniętą w przedział maszynowy koptera. Jego dłonie przestawiały z miejsca na miejsce tuziny wtyczek analizatora. Oczy obserwowały migające kontrolki i monitor pełen różnobarwnych krzywych. Nawet się nie domyślał obecności Szneidera. Ma sympatyczną twarz, przebiegło przez głowę Ilii, gdy naciskał kciukiem spust paralizatora. Snop promieni objął ciało mechanika. Twarz wyrażała bezgraniczne zdumienie. Zwisł bezwładnie, podparty niewidzialnymi ramionami Szneidera. Niełatwo było wytaszczyć go z hangaru. Szneider odciągnął nieprzytomnego na bezpieczną odległość i ułożył tuż przy linii ostrzegającej o granicy działania biopola lądowiska. Zapobiegliwie obwiódł czujnikiem całe ciało mężczyzny, ciągle sprawdzając odczyt. Biopole nie sięgało do tego miejsca. Uspokojony wrócił do hangaru. Jego palce jęły wprawnie zmieniać uszeregowanie wtyczek i geometrię wykresów na monitorze. Klucz dynamometryczny powędrował między łopatki turbomodulatora koptera. W kabinie pilota Ilia wcisnął starter rozgrzewacza silnika. Turbina powinna włączyć się za minutę. Wybiegł z hangaru nie oglądając się za siebie i pognał w poprzek lądowiska. Po drodze w odległości pięciu metrów minął grupkę rozradowanych pilotów. Tylko jeden rozejrzał się ze zdziwieniem, gdy usłyszał wytłumione plastobetonem szybkie kroki. Nikogo jednak nie zauważył. Machnął ręką i wrócił do rozmowy z kolegami. Szneider skoczył między drzewa i wyłączył kompensator. Conway drgnął, widząc materializującą się na jego oczach postać. Musiała być z siebie bardzo zadowolona sądząc po szerokim, rozlanym po twarzy uśmiechu. - Szybko - Szneider porwał za szelki plecaka, pomagając włożyć go Conwayowi. - Narobiłem im chyba niezłego bigosu. W jednym z hangarów zawył nagle pełną mocą turbomodulator i w chwilę potem powietrzem targnął huk. Metalowe strzępy wprost poszatkowały pneumatyczny namiot. Dopiero eksplozja zaalarmowała rozproszoną po płycie obsługę lądowiska. Wszyscy na łeb na szyję rzucili się w stronę magazynów i hangarów. Odezwały się syreny, zapaliły punktowe reflektory. Wieża kontrolna huczała wykrzykiwanymi przez megafon rozkazami. - Trzymaj się moich pleców - wrzasnął Szneider i pognał w stronę oddalonego o kilkanaście metrów koptera. Obciążony plecakiem Conway potknął się niezdarnie już przy pierwszym kroku. Jego ciało przebiło barierę biopola, osłonięte tylko częściowo wirowym strumieniem grawitonów. Jonowy jęzor ledwie go liznął, ale i to wystarczyło. Murzyn stanął jak wryty, drżąc ze strachu. Przestrzeń rozmyła mu się przed oczyma i zamieniła w barwną plamę. Kopter stał się przyczajonym do skoku potworem z wyciągniętymi w jego stronę pazurami stabilizatorów. Jakieś inne monstrum kiwało do niego łapą i powarkiwało groźnie. Przypominało diabła. Tom Conway opuścił dłoń na kolbę plazera, jednocześnie szykując się do ucieczki. Dopiero po kilku sekundach Szneider zauważył brak towarzysza przy swoim boku. Wyłączył kompensator i przekrzykując hałasy zaczął go wołać, wymachując rękami. Conway nie reagował. Cholera! Pole go złapało, pomyślał Szneider. Rozejrzał się nerwowo. Klucz kopterów spłynął z ciemnego nieba i przygotowywał się właśnie do lądowania. Magazyny płonęły. Obsługa i piloci pomagali w gaszeniu ognia. Szneider ponownie otoczył się tarczą kompensatora, zabiegł olbrzyma od tyłu i pchając ile sił w ramionach, wyrwał opierające się ciało z pułapki pola, doprowadził do koptera i wcisnął w luk towarowy. Potem wsunął się szybko do środka i zatrzasnął drzwi. Usiadł obok towarzysza i zaczął nadsłuchiwać. Trzy wielkie maszyny właśnie lądowały na pasie powrotów. Tuż za ścianą kabiny koptera zadudniły szybkie kroki, a zaraz potem fuknął właz. Zagrały rotory, włączyła się turbina. Aparat zaczął unosić się w powietrze. Conway leżący pośród pojemników był jeszcze na wpół świadomy. Skupiony Szneider próbował w ciemnościach ustalić kierunek lotu. Z przymkniętymi oczyma starał się jeszcze raz odtworzyć w pamięci wygląd lądowiska, kierunki pasów startowych, ustawienie wieży kontrolnej i maszyn. Mozolnie zestawiał w całość strzępy obrazów, które utkwiły mu w głowie. I nagle... przeszyła go myśl, która zburzyła wszystkie ułożone już klocki. Szarpnięciem dłoni zdarł z włosów ochronny kaptur. Przecież żaden z mężczyzn, których widzieli na lądowisku, nie miał na sobie ani skafandra, ani maski przeciwinsektowej! Ich lekkie, przewiewne kombinezony nie stanowiłyby przeszkody nawet dla żądła zwykłej muchy. Wyglądało na to, że w tej diabelskiej dżungli czuli się jak u siebie w domu. Jak na Ziemi. Maszyna z komandor Hiller na pokładzie wylądowała w środku małej polany, wypalonej z powietrza miotaczem bojowym. Kobieta wyskoczyła z gracją, wzbudzając jednak niestety obłok gryzącego pyłu. Zaklęła soczyście, co nawet na kamiennej twarzy porucznika Langleya wywołało lekki grymas konsternacji. - Gdzie to wasze znalezisko? - zapytała. Langley ograniczył się do gestu i ruszył przodem. Weszli w dżunglę. Grunt był bardzo grząski. Hiller przy każdym kroku zapadała się do połowy łydek. Miejsce katastrofy znaczyły połamane drzewa, zmiażdżone krzewy i trawa. Powyżej linii gruntu wystawał tylko postrzępiony kawałek części środkowej kadłuba z widocznym szeregiem cyfr: 539-804. Wyglądało to tak, jakby Opatrzność pozostawiła numer swojego telefonu. Ogon wraz ze śmigłami korekcyjnymi wisiał zaczepiony o sieć lian nad ich głowami. Wszędzie poniewierały się porozbijane pojemniki, fragmenty wyposażenia i skrzynie z komponentami żywnościowymi. - Kadłub wraz z kabiną pilotów pochłonęło już błoto. Nie grzebaliśmy tam jeszcze - odezwał się Langley. - Kto znalazł wrak? - warknęła Ursula Hiller. - Kapral Vavra - Langley wskazał starszego mężczyznę przy konsolecie, operującego prowadnicą sondy głębinowej. - Kapralu, czy wy także uważacie, że to upozorowany wypadek i nie znajdziemy tu ofiar?! - Jestem tego pewny, miss komandor! - wyprężył się Vavra. - Otrzymałem właśnie wyniki sondowania zewnętrznego. Kadłub jest pusty. Nie zanotowałem żadnych oznak eksplozji silnika czy zbiornika z paliwem. - No ale ten porozrzucany sprzęt - Hiller wydawała się zdezorientowana. - Bezwartościowy. Zostawili to, co uważali za mało przydatne - wtrącił się porucznik. - Facet, który rozwalił ten kopter, musi mieć niezły łeb - z uznaniem pokiwał głową Vavra. - Pani nawet nie wie, miss komandor, jak trudno rozpieprzyć taką maszynę o grunt. Trzeba oszukać kilkanaście systemów automatycznych zabezpieczeń... - Poruczniku, niech pańscy ludzie jednak dobrze przeszukają ten wrak i okolicę. Chcę mieć pewność! - Hiller nie była jeszcze całkiem spokojna. - Wciąż nie wiemy, gdzie podziewają się te zdesperowane dzieciaki - dorzuciła w chwilę później jakby tylko do siebie. Kolejny drewniany kloc wylądował w błocie, ochlapując mężczyzn strugami śmierdzącej mazi. Yankowitz parsknął ze wstrętem, ale nie chciało mu się nawet strząsnąć brei z kombinezonu. Przy budowie traktu pracowało tylko pięciu ludzi obsługujących poduszkowe transportery. Reszta sekcji „Jeźdźców Gryfów” siedziała lub leżała pod drzewami i nudziła się setnie. Hoggart złożył swoje potężne cielsko pod dobrze maskującym go krzakiem i przez cienką rurkę wsuniętą między oczka maski osłonowej pociągał coś z niewielkiego bidonu. Wyraz błogości miał wypisany na twarzy. - Ruszać się, pieprzone lenie! Do roboty! Musimy dzisiaj jeszcze posunąć się o dziesięć metrów z tą drogą - wśród odpoczywających miotał się wściekły Brander, usiłując poderwać swoją sekcję na nogi. Szarpał za ramiona, kopał po łydkach, niektórych próbował nawet podnieść. Nikt nie reagował na jego prowokacje. - Co to za mucha lata mi ciągle koło nosa? - Darnley dopiero co ocknął się z lekkiej drzemki i spod daszka dłoni spoglądał na szalejącego Brandera. - Chyba będę jej musiał powyrywać skrzydełka. Denerwuje mnie to jej natręctwo. Bzzz, do roboty, bzzz, współzawodnictwo pracy, bzzz, lenie i brakoroby, bzzz... - przedrzeźniał Brandera. Burnes strugający scyzorykiem okręciki z kory zachichotał. - Słuchaj, Milan, znasz nowy dowcip o chłopcach z Astrospedu? - No, znam kilka - przeciągnął się Darnley. - Ale tego pewnie nie. Słuchaj! Opowiadały mi go wczoraj dziewczyny z siódemki - zapalił się Burnes. - Wiesz, co robi sped, jak się zderzy z rojem meteorów? Na pewno nie wiesz! Szprycuje go dymem z dysz napędowych i pakuje do ula. Dobre, co? - Takie sobie. Znam lepszy. Wchodzi sped do biblioteki... - Hi, hi, hi - zaśmiał się Burnes. - Już to, że wchodzi, jest śmieszne. Do kryjówki Hoggarta wyścielonej suchymi gałęziami zajrzał Meinhard. - Phil, co tam masz? Daj pociągnąć! Hoggart bez słowa podał mu bidon. - Bimberek! - Meinhard zagwizdał z uznaniem. - Skąd? - Stare zapasy - odburknął Hoggart. - Wiesz, żal mi cholernie Warmakera i innych... Fajna była ferajna. - Masz jakieś wiadomości? - zainteresował się Meinhard. - Słyszałem właśnie, że spędy znalazły ich rozwalony kopter - Hoggart pokazał wciśniętą w ucho słuchawkę odbiornika. - Podobno wszyscy zginęli. - Do diabła! Wiesz, Phil, od dawna myślę, że powinniśmy coś zrobić. To już nie jest Kolonia, to obóz pracy. Widziałeś, jaką miss Hiller ma smutną minę? Wydaje mi się, że ona już tu nie rządzi, spędy przejęły władzę. - Buntować się chcecie, co?! - zza drzewa wylazł Brander. - Wszystko słyszałem, wszystko doniosę. Warmakera i jego bandy nie powinniście żałować. Głupi zdrajca! Dobrze, że tak parszywie skończył. A teraz ruszać do roboty, bo będę musiał zameldować o was porucznikowi Langleyowi - zaczął szarpać drobniejszego Meinharda za rękaw kombinezonu. - Jeżeli w tej chwili nie zamkniesz jadaczki, Brander, to ci ją tak skuję, że zostaniesz na Soth na zawsze - wycedził Hoggart. I zabierz te swoje śmierdzące łapy, jeśli nie chcesz mieć ich za chwilę w kawałkach! - zaryczał podnosząc się z ziemi. - Mam już dość pani eksperymentów! - brzmiało pierwsze zdanie profesora Sandora Bokacsa, wygłoszone, a raczej wykrzyczane na widok komandor Ursuli Hiller. - Wezwałem panią po to, żeby jej to powiedzieć. Testy wychowawcze proszę sobie urządzać wszędzie, tylko nie tutaj. Prowadzimy na Soth poważne badania naukowe nad szczątkami odkrytej rok temu wysoko rozwiniętej cywilizacji. Zgodziłem się koegzystować na tej planecie wraz z panią i jej dzieciakami pod warunkiem, że nie będziemy sobie wzajemnie wchodzili w drogę. Już po raz któryś z kolei łamie pani umowę... Profesor miał chyba ze sto osiemdziesiąt lat, ale wyglądał na standardową sześćdziesiątkę. Mimo pooranej zmarszczkami twarzy i siwych włosów zachował młodzieńczą sylwetkę i żar odkrywcy w oczach. Siedzieli w dużym, zawalonym znaleziskami gabinecie Bokacsa, położonym na najwyższej kondygnacji ekspedycyjnego konteneru Jarvisa. Baza była centralnym ośrodkiem zarządzającym badaniami archeologicznymi na Soth. - Byliśmy pierwsi na planecie - hardo przerwała profesorowi Hiller. - Nie ja decydowałam o lokalizacji Kolonii. - Moja panno, ale wtedy jeszcze uważaliśmy Soth za mało ciekawą, młodą planetkę z kształtującym się dopiero życiem biologicznym - Bokacs wstał z fotela i zbliżył się do swojej rozmówczyni. - To, co odkryliśmy teraz, daje nam absolutny priorytet w użytkowaniu Soth. Pani placówka zaś wybitnie przeszkadza mi w eksploracji powierzchni globu. Jakieś martwe obszary lotów, ograniczenia w posługiwaniu się łącznością teleradiową, niezrozumiałe tajemnice. Widzi pani teraz, do czego to doprowadziło! - Przyznaję, że trochę przesadziliśmy z nasileniem bodźców negatywnych, ale taki jest program. Ma on... - Trochę przesadziliście?! Była pani na lądowisku? Siedem maszyn szlag trafił. Pożar zniszczył wiele cennych aparatów i sprzętu naukowego. Dokonano zamachu na życie jednego z mechaników. To jeszcze nie wszystko! Te szczeniaki porwały mój kopter wraz z pilotem i ośmieliły się spenetrować odkryte niedawno przez nas podziemne miasto Dilagonów. Moich pracowników związano jak barany, grożąc im bronią, a dwóch, którzy chcieli chronić honor nauki, pozbawiono przytomności przy użyciu jakiegoś dziwnego pierścienia. Major Ashton wie, jak się to nazywa. Para... para... - Paralizator, panie profesorze - podpowiedział z miłym uśmiechem Toran Ashton. Bokacs spiorunował go wzrokiem. - A co by było, gdyby użyli innej broni?! Na przykład tych waszych rewolwerów z promieniami - profesor ostrożnie postukał palcem w kolbę plazera wystającego z kabury przy pasie Ursuli Hiller. - Parę miesięcy temu dwóch chuliganów z poprzedniego turnusu zestrzeliło mi tym kopter. Pamięta pani?! Władze zapomniały o sprawie, bo załoga maszyny wyszła cało z opresji, skończyło się na zadrapaniach. Teraz postaram się osobiście, żeby wyciągnięto jak najsurowsze konsekwencje wobec winnych napadu na moją bazę. - Koptery są bezpieczne w powietrzu. Zainstalowaliśmy na wszystkich ekrany przeciwuderzeniowe - wtrącił się major Ashton. - Niech mnie pan nie zagaduje. Nie znam się na tych waszych mieczach i tarczach. Przyjechałem na Soth, by służyć nauce, a nie prowadzić wojnę partyzancką. Jeżeli chcecie, bawcie się sami, mnie zostawcie w spokoju. To wszystko, co chciałem panu powiedzieć! Bakacs skinął chłodno głową i ostentacyjnie zaczął przeglądać jakieś mikrofilmy. Rozmowę z oficerami wydziału szkoleniowego Floty uznał za skończoną. Szneider i Conway po dwóch godzinach lotu porwanym kopterem wpadli na pomysł według nich godny mistrza taktyki wojny podjazdowej. Wtłoczyli do pokładowego komputera współrzędne Kolonii, włączyli automatycznego pilota i opuścili maszynę. Zapas paliwa w zbiornikach latadeł znajdujących się w ładowni aparatu pozwalał na dotarcie drogą powietrzną do kryjówki przyjaciół. Lindt, czuwający na czubku bambusowca, wypatrzył ich pierwszy. Z radości o mało nie spadł z gałęzi. Obaj przybyli sprawiali wrażenie nasyconych informacjami gąbek, które tylko czekają, aby im pozwolono wyrzucić z siebie wszystkie tajemnice. Zamilkli jednak od razu, kiedy pokazano im Miasto. W porównaniu z podziemnymi ruinami odkrytymi przez ekipę profesora Bokacsa zespół urbanistyczny odnaleziony przypadkiem przez Olgę i Briana by] wielką metropolią, w dodatku doskonale zachowaną. Jeanne Guerin była wreszcie w swoim żywiole. Całe dnie, a nawet noce spędzała pod ziemią, prowadząc badania i przygotowując dokumentację. Bardzo trudno było Ziemianom zrozumieć obcą, najwidoczniej wymarłą cywilizację. Nieodgadnione było zastosowanie dziesiątków urządzeń, kompleksów architektonicznych, sprzętów znalezionych w budynkach mieszkalnych. Do tej pory nikt nie potrafił odpowiedzieć, czy miedziany graniastosłup, który przyczynił się do odkrycia zagrzebanej w błocie metropolii, był bronią, dziełem sztuki czy może fragmentem systemu oświetlenia. Jeanne na początek zajęła się odcyfrowaniem kropkowego pisma byłych gospodarzy kopuł. Pomagała jej w tym dzielnie Deirdre Bosson. Wspólnymi siłami udało im się ustalić nazwę miasta. Zwano je kiedyś - Liohos. Porucznik Langley o mało nie pękł ze śmiechu, obserwując reakcję komandor Hiller na widok wielkiego koptera archeologów, stojącego spokojnie na środku placu apelowego. Zacisnęła pięści i tupnęła ze złością nogą, rozchlapując przy tym błoto na wszystkie strony. Porucznik odskoczył o trzy kroki. - Cóż to za bezczelna zagrywka! - zasyczała Hiller. - Proszę za mną, poruczniku. Czy maszyna jest pusta? - zapytała, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi przedsionka. - Puściuteńka, jeśli chodzi pani oczywiście o ludzi. - Pytałam o tych dwóch szczeniaków. Ashton mówił mi, że pilota zostawili związanego w krzakach tuż obok podziemnych wykopalisk. - Maszynę doprowadził tu autopilot. Oni musieli wyskoczyć po drodze. Hiller zdarła z twarzy maskę i rzuciła się do konsoli łączności. Furia lśniła w jej oczach. Wyraźnie miała ochotę obsztorcować majora Ashtona. Po raz drugi tego dnia. - Czy koloniści nie byli zdziwieni lądowaniem koptera? - rzuciła przez ramię. - Trudno takiej bryki nie zauważyć. Wytłumaczyłem im, że resztę naszego ciężkiego sprzętu zmagazynowaliśmy chwilowo na składowisku obok miejsca stałych lądowań korwet transportowych, a kapter ładunkowy jest częścią wyposażenia Zespołu. Uwierzyli. - Dobrze. - Skupiła się na chwilę na tym, co słyszała w słuchawkach. - Ashton już wie. Mówi, że trzeba sprawdzić, w którym miejscu autopilot przejął ster. Prosi o współrzędne. - Mamy je. Uważam, że to ułatwi poszukiwania, ale nie gwarantuje ich zakończenia w krótkim czasie. - Zawsze jeszcze możemy, używając otwartego kodu, wezwać ich do ujawnienia się, tłumacząc przy okazji sytuację, w jakiej się znaleźli. Jeżeli są na stałym nasłuchu... - To nie jest dobry pomysł. Oni widzieli życie ludzi w Bazie. Wiedzą, że przez cały czas ich oszukiwaliśmy. Mogą nie posłuchać. - Proponuje pan coś lepszego?! - Hiller kpiąco popatrzyła w oczy porucznika. Langley wyszczerzył zęby. - Od godziny mam śmig w powietrzu. Krąży na dużej wysokości. Proszę się nie martwić, wytrzyma i chmury, i wiatry. Jeśli tych dwóch zachowa się zgodnie z moimi przewidywaniami, niedługo dostaniemy dokładne współrzędne ich kryjówki. Może jeszcze dzisiaj. - Przez cały czas robiono z nas balona - grzmiał Warmaker, żywo gestykulując rękami. - Pod pokrywką pionierskiej Kolonii pozaziemskiej na pełnej niebezpieczeństw Soth ktoś najspokojniej prowadzi tu tajne badania nad szczątkami obcej cywilizacji. Jeanne twierdzi, iż poziom rozwoju technicznego wymarłych gospodarzy Soth... - Nie twierdzę, że wymarli - zaprzeczyła Jeanne Guerin. - Nigdzie nie znaleźliśmy ich ciał. Może po prostu wynieśli się z planety w obliczu grożącej jej zagłady ekologicznej. Koncepcje tłuma1XA. \ czące przyczyny tej katastrofy, autorstwa Olgi i Fulvii, zaczynają się zresztą powoli potwierdzać. - Ale... - próbował wtrącić się Warmaker. - Wydaje się, że zbliżenie się planety w którymś z jej cykli rozwojowych do żółtego słońca spowodowało gwałtowne parowanie oceanów i mórz, a co za tym idzie, olbrzymie zmiany klimatyczne: wściekłe huragany, ciągłe opady gorących deszczów, cyklony... Zależności magnetyczne pomiędzy obiema gwiazdami uległy zachwianiu. Znacznie zwiększyła się prędkość obrotu planety. Przez jakiś czas tubylcy próbowali adaptować się do z każdym dniem trudniejszych warunków życia. W końcu zrezygnowali. Zbliżała się ostateczna katastrofa. - Przepraszam, wiem że to, co opowiada Jeanne, jest ogromnie ciekawe - włączył się zdecydowanie Warmaker - powinniśmy jednak pogadać o sprawach bliżej nas dotyczących. Według Jeanne i naszych inżynierów Sothańczycy osiągnęli o wiele wyższy poziom rozwoju technicznego niż cywilizacja ziemska obecnie. Czy zdajecie sobie sprawę, jakie korzyści może czerpać z tego cmentarzyska grupa cwanych ludzi, jeśli uda im się zgłębić zasady działania i zastosowanie niektórych choćby urządzeń? Nowa energia, nowy napęd silników kosmicznych, może nawet nowa broń! Wyobrażacie to sobie?! - Jeżeli robią to w tajemnicy przed nami, to muszą coś ukrywać! - zakrzyknęła Deirdre. - Ale nie jesteśmy w stanie im przeszkodzić. Mamy za mało sił i wiedzy, żeby z nimi walczyć. Jesteśmy za młodzi. Słyszeliście w radiu, jak nas nazywają: Dzie-ciu- chy! - wyskandował Conway, drapiąc się po kędzierzawej głowie. - Nie złapią nas! - zaperzył się Szneider. - Możemy hasać po tej dżungli i nękać ich od czasu do czasu. Będziemy strącać ich w powietrzu, atakować na ziemi, przeszkadzać w badaniach, jak się tylko da. Doczekamy przylotu korwety i zwiejemy na Ziemię. - Nie dadzą się zaskoczyć - pokręcił głową Warmaker. - Ty, Ilia, tylko byś wojny toczył. A co zrobisz, jak załoga korwety będzie po ich stronie?! Jeśli udało im się przekabacić nawet ludzi z wydziału szkoleniowego Floty, nie mówiąc już o spędach... - Spędy są głupie i przekupne - przerwał mu Szneider. - Dostają rozkaz i starają się go ślepo wykonywać. Ale stać ich i na sprzyjanie temu, kto machnie im przed nosem grubym plikiem interonów. Jakżeby inaczej mogli prosperować przemytnicy wódy! - Mam plan! Jedyny realny - Brian Lindt siedział do tej pory cicho słuchając, co inni mówią. - Musimy dostać się do nadajnika podprzestrzennego. Na szansę wykorzystania go w Bazie nie mamy co liczyć. Zostaje Kolonia, a raczej namiot tej tykowatej pani komandor. Może uda się oszukać spędów. Niektórzy koloniści powinni nam pomóc. Trzeba porwać miss Hiller! Siedzieli w namiocie rozbitym w pustym wnętrzu bambusowca. Zaaferowani rozmową nie zwrócili uwagi, że nad ich głowami przestały przelatywać koptery i lotnie. Było zupełnie cicho. Kończył się siódmy dzień ucieczki z Kolonii. Warmakera obudził świst otwierającej się śluzy. Promienie jaskrawego światła zakłuły go w ciężkie ze zmęczenia powieki. Pokonując bezwład snu i pragnienie zapadnięcia w spokojną ciemność, zmusił się do rozchylenia oczu. Czuł, że stało się coś niedobrego. Wysoka, ciemna postać, którą zobaczył poprzez kurtynę czarnych włosów Olgi, nie przypominała nikogo spośród jego przyjaciół. - Hej, człowieku przestań bawić się tym świecidłem i zamknij, do cholery, drzwi! Wilgoć włazi mi do uszu - wymamrotał Callini z nosem wciśniętym w poduszkę śpiwora. Ani on, ani Fulvia Visetto skulona obok jego ramienia nie zamierzali się jeszcze budzić. - Zamknij się, Dave! - Warmaker usłyszał zupełnie przytomny i jakby z lekka rozbawiony głos Conwaya. - Pani komandor przyszła nas odwiedzić. Pewnie będzie sprawdzać, czy myliśmy wczoraj nogi - zaśmiał się cicho. Ten czarnuch zawsze musi popisywać się swoim wisielczym humorem! Zebrało mu się na głupie żarty, pomyślał Warmaker, odgarniając delikatnie czarne pukle, przesłaniające mu widoczność. Olga sapnęła przez sen i jeszcze mocniej wcisnęła twarz w jego obojczyk. W rozsuniętych drzwiach namiotowej śluzy naprawdę stała komandor Ursula Hiller. Z dobrotliwym uśmiechem przyglądała się rozespanej grupce. Warmaker po raz pierwszy mógł popatrzeć w jej twarz nie osłoniętą maską. Miała czarne jak smoła oczy i bardzo krótko ścięte włosy koloru wściekłej marchewki. Delikatna cera i figlarnie zadarty nos dopełniały reszty. Warmakerowi przyszło niespodziewanie do głowy, że tej kobiety na pewno nie wyrzuciłby z łóżka. Z ukosa spojrzał na Conwaya. Wyglądało na to, że kombinował właśnie jakby tu ją wciągnąć do własnego. Minę miał w każdym razie niewypowiedzianie głupią. - Pukawki radzę zostawić na swoich miejscach - słowa Hiller zadźwięczały w cichym wnętrzu bambusowca jak brzęczek sygnalizujący przeciążenie stosu atomowego. - I bez kawałów! Chyba nie myślicie, że jestem tu sama?! Ruchem głowy wskazała za siebie. Tuż obok jej uszu tkwiły jak przedziwne klipsy dwie czarne dziury, otoczone przez pewne dłonie w rękawicach. Paralizatory nastawione na największy promień rażenia. Warmaker nerwowym ruchem starł kroplę zimnego potu z czoła. Nie mieli żadnych, ale to żadnych szans. Skończyło się. Callini zaczynał się budzić. Mlaskał, czochrał się i gadał coś do siebie. Co trzecie słowo nie nadawało się dla uszu - kobiet. Lindt poświstywał melodyjnie przez nos, wydawało się, że nic go na razie nie obchodzi. Spod dwóch okrywających go i Deirdre Bosson splątanych śpiworów wystawał tylko czubek jasnej czupryny. - Obudźcie resztę! - zarządziła komandor, siadając nie bez wdzięku na plecaku odrzutowym pod ścianą. - Musimy porozmawiać! - Nie zamierza nas pani od razu aresztować, skuć łańcuchami i triumfalnie zawlec do Kolonii? - Conway prowokująco wyciągnął przed siebie obie ręce, nadstawiając przeguby. - Miss komandor! - usłyszeli męski głos, wyraźnie nawykły do wydawania rozkazów. - Zdaje się, że brakuje dwóch osób. Chłopaka i dziewczyny. - Gdzie oni są? - Hiller zwróciła się do Conwaya. - Może wybrali się na długi, romantyczny spacer o poranku? Słuchają śpiewu ptaków, wąchają kwiaty i zachwycają się pięknem tej cudownej planety - nie przestawał ironizować Murzyn. - Nie pytam, co robią, ale gdzie są! - głos Hiller miał tym razem twardość betonu, choć usta nadal nieznacznie się uśmiechały. - Jeśli powiem, że nie wiem, to pani uwierzy? - Nie! - Trudno, załóżmy jednak, że nie wiem. - Conway wstał i zaczął się ubierać. Nie wyglądał na skrępowanego sytuacją. Hiller zresztą też nie. - Chyba nie myśli pani, że będziemy jej pomagać w tej brudnej robocie?! - Warmaker również wciągnął kombinezon i powoli podniósł się z posłania świadom obserwujących go oczu. - Proszę najpierw powiedzieć, jak nas znaleźliście. - Dobrze. - Hiller wsunęła swą oficerską trzcinkę za cholewę wysokiego buta. - Ten dowcip z kopterem lądującym w środku Kolonii był niezły, ale jak się okazało, bardzo ryzykowny. Zmuszeni byliście użyć latadeł, które znajdowały się na jego pokładzie. To był błąd. Ludzie w Bazie nie noszą persmedów z wmontowanymi sygnalizatorami. Dlatego też każdy tornister odrzutowy wyposażony jest dla bezpieczeństwa w mininadajnik włączający się z chwilą uruchomienia latadła. Namierzenie współrzędnych było sprawą dziecinnie łatwą. - Jasne. Nigdy nie lubiłem głupich żartów - Warmaker spojrzał krzywo na zasępionego Conwaya. - Wiem, że podejrzewacie mnie i ludzi, którzy mi pomagają, o jakąś zdradę, przestępstwo, może nawet zbrodnię - wybuchnęła nagle Hiller. - Wytłumaczę wszystko już niebawem. Nie chcę jednak, żeby Szneider zrobił jakieś głupstwo. Ma piekielnie gorącą głowę... - Pieprzy! Słyszycie, jak ona pieprzy! - Fulvia rozwrzeszczała się piskliwie. - Dobra ciocia się znalazła, martwi się o nas, głaszcze po główkach... Chce nas omamić gładkimi słówkami, oswoić, udobruchać... Zaciągnąć za nosy do tej swojej fałszywej Kolonii... - Uspokój się, Fulvia! Callini, zrób coś - Warmaker nie lubił histerii. - Powinniśmy jej jednak wysłuchać. Niezależnie od tego, co powie. - Dziękuję, Theo! - Hiller wypowiedziała imię Warmakera zupełnie naturalnie. Nie wydawała się zaskoczona reakcją dziewczyny. - Jesteście jak dzieciaki, którym dorośli przerwali zajmującą zabawę w policjantów i złodziei. Nawet nie wiecie, jak cieszy mnie ta wasza stanowczość, buntowniczość, odwaga. Liczyłam na to przez cały czas. Zdaliście bardzo trudny egzamin. Egzamin z myślenia i samodzielności. Uczeń szkoły Floty nie powinien akceptować narzuconych mu ogłupiających rygorów Kolonii. Ten, kto się do nich przystosuje, uzna za coś naturalnego, nie jest nic wart. Nie ma dla niego miejsca w korpusie oficerskim. Lindt z miną idioty próbował powstrzymać opadającą ze zdumienia szczękę. Callini mrugał nerwowo powiekami i kręcił głową z niedowierzaniem. Fulvia Visetto zakryła twarz dłońmi i zaczęła pochlipywać. Olga Cotovski coraz mocniej i mocniej ściskała przegub Warmakera. Jej paznokcie powoli zagłębiały się w jego skórę, pozostawiając na niej krwawe ślady. Conway zastygł w bezruchu z kombinezonem wciągniętym do połowy ciała. Warmaker słuchał i zaczynał rozumieć. To była tylko zabawa w policjantów i złodziei. Dziecięca zabawa. Przy dolnej stacji windy, którą połączono korytarz z poziomem Miasta, krzątało się nerwowo kilku ludzi. Ustawiali wielkie reflektory lotnicze, ekrany ochronne, ciągnęli przewody energetyczne. - Wziąłbym latadło, dostałbym się pod kopuły i wybrał ich z góry - szeptał komandos z obsługi emitera biopola. - Przecież, do cholery, wiemy, gdzie się schowali! - Słyszałeś, co mówił porucznik - odezwał się jego towarzysz. - Szczeniak ma kompensator Diraca. Jeśli tylko zauważy, że atakujemy, włączy aparat i tyle będziemy go widzieli. Może bawić się z nami w kotka i myszkę do usranej śmierci. To cmentarzysko jest ogromne... - Zachować ciszę, psiakość! Nie gadać! - zasyczał Vavra. - Głos w tym grobowcu niesie się na milę. Platforma windy zjechała do poziomu ulicy, przywożąc porucznika Langleya i Warmakera. - Jaka jest sytuacja, Vavra? - Theo stanął z boku, czekając na odpowiedź kaprala. - Siedzi w tym budynku w kształcie trzech złączonych ostrosłupów. - Vavra pokazał dłonią. - Próbowaliśmy mu przemówić do rozsądku, ale. zaczął walić nam pod nogi z plazera. - No i co? - drążył dalej Warmaker. Kapral spojrzał groźnie, ale widząc przyzwalający gest Langleya, kontynuował: - Nic. Wycofaliśmy się. Facet wymachuje grubą rurą i wrzeszczy, że to jakaś diabelska broń. Grozi jej użyciem, jeśli nie pozwolimy mu opuścić Miasta i nie podstawimy śmiga. Prawdę mówiąc, nie bardzo wierzę w tę jego armatę. - Co radzisz? - Langley popatrzył uważnie na pooraną bliznami twarz Vavry. - Dałbym trzem chłopakom kamizelki z diamagnetu, kazałbym im włączyć kompensatory i... - Oj, Vavra, Vavra! - porucznik poklepał kaprala po szerokich plecach. - Wy ciągle obstajecie za stosowaniem sposobów korhańskich rebeliantów. Przecież ten Szneider to jeszcze dzieciak, a wy chcecie go łapać za gardło jak zbója. Tu trzeba nowocześnie, psychologicznie... - Ja pójdę, kapralu - włączył się Warmaker. - Sam i bez broni. Pogadam z nim. Spróbuję wytłumaczyć sytuację. Usłucha mnie, tylko nie wtrącajcie się. - Ale gdyby tak rozpylić środek usypiający... - Dobra, dobra Vavra - przerwał porucznik. - Wiecie, ile tego środka musielibyśmy tu władować?! - Poza tym ja wierzę w tę broń Szneidera. To opuszczone Miasto jest wprost naszpikowane niezrozumiałą, ale nadzwyczaj sprawną techniką. Trochę ją badaliśmy. On mógł znaleźć coś naprawdę strasznego - dorzucił Warmaker. - Dość gadaniny! - Langley zaczął się nagle spieszyć. - Idź już, chłopie. Jeśli my nie weźmiemy inicjatywy w swoje ręce, on może się na coś zdecydować. Szedł pustą ulicą, szeroką jak transkontynentalna ziemska autostrada. Tylko pofałdowana powierzchnia, po której stąpał, i geometryczne, dziwnie pokrzywione kształty budynków mówiły mu, że jest tutaj obcy. Posuwał się wzdłuż wyślizganego, gładkiego jak szkło pasa, który przypominał rów z zamrożonym żółtkiem. Biegł on środkiem głównej arterii Liohos. Jak dotąd nikt nie odkrył jego przeznaczenia. Wydłużony cień postaci Warmakera co kilka metrów przeskakiwał po grzbietach poprzecznych, metalicznie lśniących kładek, o równie niezrozumiałym przeznaczeniu. Ulica przypominała archaiczną tarkę do prania. Tym duktem mogłyby jeździć tylko czołgi, pomyślał Warmaker. I to w dodatku dobrze resorowane! Nie ulegało jednak wątpliwości, że kiedyś poruszały się tędy obce istoty w swych dziwnych pojazdach, szumiał gwar głosów, słowem, kwitło tu życie. Teraz był sam i bał się. Nie upiorów, ale człowieka, z którym związał go los. Miał ochotę uciec z tego cmentarnego Miasta, z tej przebrzydłej dżungli, z tej oszukańczej planety. Zacisnął pięści. - Hej, Ilia. Słyszysz mnie?! To ja, Theo Warmaker! - wrzasnął, ile miał sił w płucach. Głos pomknął aleją, odbijał się od murów, krążył, huczał i wirował. Zniekształcone słowa powtarzały się, sylaby łączyły i mieszały. - Ilia! To ja, Warmaker! Słyszycie mnie, do cholery!? Odezwijcie się! - Uciekłeś czy robisz za kapusia!? - usłyszał z oddali spokojny głos Szneidera. Echo powtórzyło słowa jeszcze kilkanaście razy, póki Miasto nie połknęło obcych dźwięków. Milczał. - No jasne! Przerobili cię. Theo Warmaker, Specjalny - Agent - Bohaterskiej - Policji - Obrońca Sprawiedliwości! - każde słowo ziało ironią. - Pozwól mi wejść! - Warmaker starał się panować nad głosem, ale czuł, że mu się to nie udaje. - Spływaj stąd! Nie rozmawiam z kapusiami - parsknął Szneider. Smuga plazmowa postrzępiła powierzchnię ulicy tuż przed stopami Warmakera. - Jeanne, jeżeli tam jesteś, spróbuj go przekonać - Theo zmusił się do zrobienia jeszcze kilku kroków. - Nie jest tak, jak myśleliśmy. Słyszycie? Myliliśmy się straszliwie. Oni sprowokowali nas specjalnie... - Jeżeli zbliżysz się jeszcze o pół metra, właduję ci cały ładunek w żołądek - ostrzegł go Szneider. - Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Wiem, co spędy potrafią zrobić z człowiekiem. Żądam śmiga i wolnej drogi, inaczej użyję tego, co tu znalazłem. Powtórz im to! - Ilia, to prawda! Soth była dla nas testem. Oni specjalnie szpikowali nas bodźcami negatywnymi, topili w głupocie, nudzie, bezwzględnej dyscyplinie, zakazach, idiotycznej robocie. To nie była Kolonia, tylko... kolonia. Zwykły obóz wypoczynkowo- szkoleniowy dla uczniów Akademii Floty Galaktycznej, który miał być jednocześnie wyrafinowanym egzaminem dla jego uczestników. - Warmaker krzyczał coraz głośniej. Głos rwał mu się w gardle. Miasto złośliwie powtarzało jego słowa, potęgując ich desperackie brzmienie. Chichotało w ciemnych zaułkach, grzmiało w tunelach, szeptało oknami budynków. - Oni czekali, kiedy się zbuntujemy, kiedy nareszcie trzaśniemy pięścią w stół i porwiemy „Nie!” Czekali na naszą wściekłość, obserwowali zachowanie, chłodno oceniali reakcje. Ja, ty, Jeanne zrezygnowaliśmy z udziału w tym przedstawieniu już po trzech miesiącach. Zdaliśmy egzamin, Ilia. Zdaliśmy, stary... - A Baza, a Miasto?! Chyba nie powiesz, że to także część tego kretyńskiego eksperymentu? - Baza prowadzi swoje własne, niezależne badania archeologiczne. Odkrycia podobnych ruin dokonano już w czasie trwania eksperymentu „Soth”. Dla dobra sprawy trzyma je się na razie w tajemnicy. Oprócz naukowców siedzi tam też ekipa z Wydziału Szkoleniowego, która pomaga Hiller w realizacji programu testu. To ich widziałeś, jak sterowali tymi sztucznymi jaszczurami. Warmakerowi wydawało się, że mówi do Miasta a nie do swoich przyjaciół. Tylko ono odpowiadało. Szneider i Jeanne Guerin milczeli. Napięte do ostatnich granic mięśnie nóg zaczęły mu drżeć, jakby poruszane własnym życiem. Z trudem panował nad nimi. - Ilia, zrozum, że dla nich wciąż jeszcze jesteśmy dziećmi! Szczeniakami w szkolnych fartuszkach, które mozolnie zdobywają wiedzę. Wydawało nam się, że ta wycieczka na Soth to jakieś cholerne wyróżnienie. Szansa udowodnienia, że nie jesteśmy gorsi od tych wszystkich staruchów z oficerskimi szlifami na skafandrach. Oni nie zaprzeczali! To był błąd, że wtedy uwierzyliśmy. Żółtodziobów nikt przecież nie wyśle na planetę, na której grożą niebezpieczeństwa i pułapki. Zbyt duże ryzyko! Na prawdziwe gwiazdy przyjdzie nam jeszcze poczekać... Do cholery, czy wy mnie w ogóle słuchacie? - wrzasnął z pasją Warmaker. Głośny rumor we wnętrzu jednej z budowli o mało nie rozsadził mu uszu. Pokonując strach, ruszył do przodu. Wpadł jak burza w owalny otwór przypominający drzwi wejściowe. Omal nie runął jak długi, potknąwszy się o ciężki, metalowy walec ze świecącym różowo kryształowym ostrzem. Szneider siedział na podłodze z rozrzuconymi nogami, sztywno opierając się o ścianę. W zbielałej od wysiłku dłoni ściskał kolbę plazera. Wpatrywał się w Warmakera niewidzącymi oczyma i mamrotał coś jak w transie. - Ilia, gdzie? jest Jeanne? - Wiesz, czytałem dużo książek Bradbury’ego. On chyba nigdy nie lubił dzieci, ale je rozumiał - szeptał Szneider niezupełnie świadomie. - Gdzie Jeanne, Ilia? Gdzie ona jest?! - niecierpliwił się Warmaker. - Jeanne? Wydaje mi się, że musiałem ją związać... chyba jest w drugiej izbie... chciała tym zniszczyć przejście do Miasta - kopnął obły przedmiot leżący na ziemi. - Was też. Warmaker wyrwał mu plazer z bezwładnej dłoni i rzucił się w ciemne przejście, ozdobione najeżonym grzebieniem koloru krwi. - Theo! - zatrzymał go cichy okrzyk Ilii. Brzmiał jak prośba, - Mam dwadzieścia dwa lata. Jestem gówniarz! Do pracy we Flocie przyjmują dopiero po ukończeniu pięćdziesiątki. Czy myślisz, że wytrzymam jeszcze te trzydzieści lat?! - Wytrzymasz, Ilia. Musimy wytrzymać w tej cholernej szkole. A potem polecimy daleko, daleko... Nikt nie będzie nas trzymał za dupę i mówił, co trzeba, a czego nie wolno. Nikt, Ilia. Będziemy dorośli... Szneider płakał. Jak dziecko. POWRÓT Z PRZESIADKĄ 1. Człowiek stał nieruchomo w ciemnym pomieszczeniu już dobrą godzinę. Oczy w nisko pochylonej głowie z pokorą i cierpliwością wpatrywały się w kamienną podłogę. Kaptur czarnego habitu przesłaniał twarz. Był jak posąg mnicha czekającego ma (objawienie się Boga, który musi kiedyś nadejść. Nie drgnął nawet, kiedy wielki, szary ekran, do, którego kierował swe modlitwy o łaskę, rozjarzył się nagle kolorami. Człowiek znał święte malowidła proroka Hieronimusa Boscha prawie na pamięć. Oglądał je przecież wielokrotnie w czasie wizyt w Świątyni Posłuchań. Z dłońmi kornie zaciśniętymi na rękojeści sztyletu ostrzem przytkniętego do serca - oczekiwał chwili, gdy zabrzmi Głos. - Po co przybyłeś, Strażniku? - słowa zahuczały w uszach człowieka jak zwykle niespodziewanie. - Po radę i wsparcie, mój panie - podniósł powoli czoło zapytany i wbił błagalne spojrzenie w reprodukcję „Sądu Ostatecznego”, widoczną na ekranie. Tak bardzo chciał zobaczyć oblicze Najwyższego, że oczy o mało nie wyskoczyły mu z orbit. Niektórzy z dopuszczanych Strażników twierdzili, iż wsłuchując się w Głos i skupiając wzrok na obrazie Piekła, czasami udaje się wyłowić z powodzi linii i punktów, natłoku postaci i szczegółów majaczącą niewyraźnie twarz Abaddona. Przybyły jednak nigdy nie doczekał się tego wyróżnienia. Pragnął go, choć wiedział, że może się to dla niego skończyć pomieszaniem zmysłów. Oblicze Najwyższego uosobiało Zło w czystej postaci. Brzydotę, której widok rzucał na kolana, a nawet pozbawiał przytomności. Strach zabijający ducha i nakazujący ukorzyć się w modlitwie. - Kim jesteś, Strażniku? - zapytał Głos. - Jam jest wróg siedmiu Bestii Dobra, które zrodziły: Efez, Smyrna, Pergam, Tiatyra, Sardy, Filadelfia i Laodycja. Jam powstał z piasków HarMagedonu, by czcić jedyne prawdziwe Zło i Syna Otchłani, Abaddona. Jam jest Strażnik Porządku i Klucznik Tajemnic Apokalipsy - mnich wyrecytował wyuczoną formułkę. - Imię moje Dohgarleen, Naczelnik Okręgu Południowego. - Co przynosisz, Naczelniku Dohgarleen? - Głos był jak zwykle beznamiętny i mroził trwogą serce Strażnika. - Ważne informacje, mój panie - Dohgarleen z ulgą powitał zakończenie wstępnego ceremoniału. - Do Cessary znowu zbliża się pojazd kosmiczny sług Bestii. Będzie lądował za kilka godzin. Co rozkażesz, panie mój? Strażnik przyklęknął na jedno kolano i dotknął zakapturzonym czołem zimnej posadzki. Czekał na decyzję. Słowa, które padły, wcale go nie zdziwiły. Spodziewał się właśnie takich. - Zniszczcie pojazd Bestii, gdy tylko poważy się zbrukać swoim nieczystym cielskiem powierzchnię świętej ziemi Cessary - zagrzmiał Głos. - Dziękuję ci, panie mój! Zrobimy, jak powiedziałeś - Dohgarleen naciął lekko przegub ręki, umoczył we krwi czubek noża i przyłożył ostrze do niewidocznych spod kaptura ust. Już chciał powstać i wyjść, gdy słowa Najwyższego zabrzmiały znowu. - Czy księgi życia w czystości, tyczące się twoich ludzi, są na czas wysyłane do boskiego Abaddona? - O tak, mój panie! - Strażnik przytaknął skwapliwie. - Dobrze! Idź więc, Dongarleen, i pamiętaj, że Dzień Sądu Ostatecznego zbliża się nieuchronnie. Strażnik raz jeszcze nisko skłonił głowę, wsunął sztylet do pochwy przy pasie i cofając się opuścił ciemną salę. Obiektywy kamer śledziły jego sylwetkę aż do wyjścia. Potem stary, zmęczony człowiek o siwych włosach przerwał transmisję i wyłączył wzmacniacz mowy. Siedział jeszcze długo na fotelu i gładził palcami swą pobrużdżoną zmarszczkami twarz. „Schodzenie do Piekieł też pragnie wielkości, chce mieć swoją własną metafizykę i pobożność odwróconej modlitwy”, myślał nie swoimi słowami. O jego siedzibie nie wiedziała żadnai z istot na planecie. Obszerny bunkier, wybudowany przed wiekami głęboko pod ziemią przez obcych żołnierzy, zamieszkiwało kiedyś piętnaście osób. Teraz zostało ich tylko troje. On, Steve Cheever i Millie Lawrence. Na ich barkach spoczywało kontynuowanie dzieła stworzenia Nowej Cywilizacji, rozpoczętego przez ich przodków. Gdy umrą, ich sprawa powinna trwać. Cessara potrzebowała nowego władcy. Millie nie mogła mieć dzieci. Zresztą teraz i tak na wszystko było już za późno. 2. ....dwa dni temu wpadł nam w ręce jeden z Czarnych Strażników. Jego maszyna miała awarię i musiał przymusowo lądować w pobliżu naszej kryjówki. Przypadkiem natknęli się na niego Joe i Vitalis. Kiedy ich zobaczył, wyciągnął broń i zaczął strzelać. Musieli go obezwładnić. Nie mogliśmy wypuścić go żywego. Na pewno zaraz doniósłby innym o naszym istnieniu. Użyliśmy wszelkich metod, żeby przed śmiercią wyciągnąć od niego jalk najwięcej informacji. Wygląda na to, że klawisze jeszcze nie wypatrzyli naszego nowego obozowiska. Na razie zatem jesteśmy bezpieczni. Za trzy miesiące ma odbyć się ten ich Sąd Ostateczny, bluźniercza i krwawa ceremonia, wymyślona przez te skażone obłędem stwory. Jest nadzieja, że ów dzień szaleństwa uda nam się przeżyć bez zbytnich strat. Musimy uważać. Czarny Strażnik, którego pojmaliśmy, był jeszcze bardzo młody. Zauważalne zmiany zewnętrzne jego ciała przeraziły nas i przejęły obrzydzeniem. Jego psychika zastała porażona przez obłęd, który swym ciężarem przytłoczył całą tę piękną kiedyś planetę. To już nie są ludzie, to zwierzęta! Ich jedyną religią jest wiara w Zło, Nienawiść i Okrucieństwo. Często myślałem nad tym, kto stworzył tę diabelską rasę i kto nią dzisiaj włada. Od Czarnego Strażnika nie udało nam się tego dowiedzieć. Bełkotał coś niezrozumiale o Niezwyciężonym Abaddonie, o tajnych naukach Celi, o walce z Dobrem... Przecież ktoś musi nimi kierować! Nasi przodkowie wspominali, że twórcy tej cywilizacji myślących potworów dawno temu wyglądali, czuli, rozumowali tak jak my dzisiaj. Podobno wywodzimy się z tego samego pnia istot inteligentnych. Nasi praojcowie nie chcieli przyłączyć się do tych diabłów, wybrali wygnanie. My, Niedotykalni, jesteśmy ich synami i córkami. Według naszych rachub czasu mamy dzisiaj listopada 2393 roku. Minęło 278 lat od chwili, gdy zostaliśmy wiecznymi tułaczami. Idzie jeszcze jedna zima. Musimy gromadzić żywność”. Master Don O’Henry odłożył pióro i starannie zakręcił butelkę z wyciągiem kory dębu. Delikatnie osuszył stronę kawałkiem czystego płótna i zamknął księgę. Notował w niej historię swojej grupy już od dwudziestu jeden lat. Od chwili gdy wybrano go mistrzem Klanu. Na półkach Skarbnicy Mądrości spoczywało już kilka takich tomów jak ten. Niestety, wszystkie wcześniejsze wraz z najcenniejszą, pierwszą księgą (zapisaną ręką założyciela, Mastera Doktora) zaginęły w czasie jednej z wielu ucieczek przed krwiożerczymi Strażnikami. Don O’Henry z szacunkiem ujął ciężki tom w dłonie i pieczołowicie umieścił go na stojaku obok łóżka. Wytłoczony w skórze napis głosił, iż tom nosi nazwę „Dziennika badań”. Obecną siedzibą grupy Niedotykalnych było małe lotnisko wojskowe u podnóża gór. Kiedy tu przybyli, okazało się, że wykute w skale hangary zostały już częściowo splądrowane przez Strażników. Zniknęły wszystkie sprawne śmigłowce i większość samolotów. Na pilotowanie odrzutowych bolidów nikt z Klanu Dona O’Henry’ego by się nie odważył. Warsztaty naprawcze były jednak dobrze zaopatrzone w części, maszyny i narzędzia, generator energii elektrycznej sprawny, a podziemne zbiorniki paliwa wypełnione do połowy. W jaskini pracowało kilka kobiet, plotąc maty z trzciny. Do O’Henry’ego podeszła Muriel, dziewiętnastoletnia córka Iris i Dietera Volkerów. - Master Don, Roberta złapał wężownik. Ma złamaną nogę, kilka żeber i jest cały posiniaczony - powiedziała drżącym głosem. Chłopiec był jej młodszym bratem. - Czy Francis go opatrzył? - zapytał O’Henry. - Tak, master Don! Ale martwię się o niego... Bez przerwy mówi coś od rzeczy... - Pójdę go obejrzeć. Nie roń daremnych łez, dziewczyno. Każde z nas ma za sobą spotkanie z wężownikiem. Jedno ze skalnych pomieszczeń przerobiono na lazaret. Teraz leżał w nim Kareł Bacha, który wracał powoli do zdrowia po spotkaniu ze stadem ogromnych dzikich psów, i poturbowany przez wężownika Robert. Rannym opiekował się Francis Follett, od dziecka przygotowywany przez ojca do wykonywania profesji Medyka Klanu. Był to wysoki mężczyzna ze stetoskopem na piersi i podręcznym analizatorem przymocowanym do czoła. - Jego życiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo - poinformował O’Henry’ego. - Możesz z nim porozmawiać. On tego potrzebuje! - Dziękuję ci, Francis - O’Henry przyłożył palce do skroni w geście wdzięczności. Medyk skłonił się lekko i oddalił cicho. O’Henry zbliżył się do hamaka, w którym leżał chłopiec, po drodze pozdrawiając jednookiego Karela Bachę. - Jak się czujesz, Robercie? - pochylił swoją łysą czaszkę i uważnie badał wzrokiem mocno pokiereszowane ciało chłopca. Wszystkie zadrapania były zdezynfekowane, a noga usztywniona drewnianymi łubkami. - Już dobrze, master Don. Wuj Francis powiedział, że za miesiąc będę mógł chodzić - malec próbował się uśmiechnąć, choć w jego oczach widać było powstrzymywane łzy. - Wężowników nie ma w naszej strefie. Wszystkie wytępiliśmy zaraz na początku. Jak to się stało, że dałeś się pochwycić któremuś z tych drzew? - To moja wina! - chłopiec mówił z trudem. - Wyszedłem poza oznakowaną granicę... To moja wina. - Dlaczego? - O’Henry starał się nadać swojemu głosowi zwyczajową surowość. - Polowałem na króliki, gdy nagle coś zagrzmiało na niebie jak tysiąc piorunów i pojawił się ogień. Chciałem się ukryć. Myślałem, że nadlatują wiatroloty klawiszy. To było coś innego. Miałem lornetkę ojca, przypatrzyłem się temu dokładnie. Było ogromne i przypominało grot kuszy. Z tyłu buchały płomienie. Słońce błyszczało na jego złotej powierzchni jak w lusterku. Wydawało mi się, że spadło gdzieś za drzewami, niedaleko ode mnie. Pobiegłem. I wtedy złapały mnie pędy wężownika. - To mógł być kamień niebieski, meteor! - rzucił Don O’Henry zamyślając się - Arkadij uczył cię chyba o meteorach? - Tak, wiem, master Don, co to meteor. Ale meteory nie mają za dnia płomienistych ogonów i nie potrafią skręcać. To są martwe kamienie, które rzuca na nas za karę czarny Kosmos... - Co mówisz? Czy ten obiekt manewrował w powietrzu?! - Widziałem dokładnie, master Don! To skręcało pomiędzy chmurami! Potem odwróciło się w powietrzu i spadało dalej tyłem. Płomienie widać było tym razem z przodu... Drzwi otworzyły się i szybkim krokiem wszedł Francis. - Master Don, wrócili Okada i Constantin. Mówią, że widzieli na niebie za górami ogromny statek powietrzny... Chcą z tobą rozmawiać. 3. Statek zaczął drgać niebezpiecznie, jakby próbował nie wiadomo dlaczego oderwać się od gruntu. Lądowanie było zbyt szybkie. Veinard wypuścił z dłoni uchwyty i precyzyjnie kopnął czubkiem buta rozjarzony światłem przycisk startera. Zapiszczały amortyzatory. W kilka sekund później zaczęły cichnąć silniki, zadławione brakiem paliwa. Jeszcze tylko szum sprężonego gazu przedmuchującego dysze i nad statkiem zapanowała kojąca cisza. Pilot przeciągnął się z ulgą, podrapał z namysłem po zarośniętej twarzy i cierpliwie zaczął szukać czegoś po kieszeniach kombinezonu. Wreszcie z zadowoleniem w oczach wyciągnął pisak indukcyjny, służący zwykle do trasowania wymiarów przy robotach remontowych. - Pilocie Veinard, operacja ładownia przeprowadzona pomyślnie. Zaczynam cykl kolejny. Nazwa procedury „Rekonesans”... - Mówiłem ci, maszyno, już tyle razy, że masz zwracać się do mnie po imieniu! Znowu zapomniałaś. - Nie zapomniałam! Jesteśmy jednak ma planecie, tutaj tego nie wolno. Veinard niemiłosiernie wykrzywił twarz w kierunku perforowanej płyty głośnika. Opuścił fotel i udając, że się skrada, podbiegł z miną sztubaka do ściany, za którą kryły się podzespoły komputera pokładowego. Przygryzając wargę, wielkimi, starannie kreślonymi literami zaczął pisać na nie zajętej do tej pory części obudowy: „Gówno! Jeszcze raz się udało!” Napisów o podobnie ekspresyjnej treści było już sporo na seledynowej ścianie z plastyku. Pierwsze słowo oznaczało z reguły kolejne wyzwanie rzucone losowi, następne ulgę. Na pograniczu układu statek wpadł w szeroki pas piekielnej radiacji. Na dwadzieścia sekund lokatory zupełnie oślepły. Tworzyły się luki w magnetycznym bąblu ochronnym. Wtedy to właśnie zabłąkany meteor przebił pole siłowe i walnął w statek. Potem okazało się, że w drobny mak rozwalił zespół łączności z główną radiostacją włącznie, uszkodził pulpity manewrowe, porozbijał kilka monitorów. Przez pięć godzin kosmiczny okręt był ślepy i głuchy. Zepchnięty z wyznaczonej trajektorii, zboczył z kursu na planetę docelową. Planetę, która według obliczeń pilota miała zwać się Ziemią. Veinard jak zwykle miał szczęście. Automaty na czas zdołały prowizorycznie naprawić uszkodzenie. Krótka korekta kursu i statek znowu zaczął zbliżać się do orbity błękitnego świata. Paliwa starczyło tylko na krótkie, bardzo oszczędne lądowanie. Dłuższe przebywanie w atmosferze nie wchodziło w rachubę. Na szczęśliwą okoliczność swojej nieobecności w sterowni w chwili katastrofy Veinard nie zwrócił uwagi. Robot-tłumacz, który towarzyszył pilotowi, gdy ten w skafandrze kosmicznym i ze sforą automatów naprawczych u boku próbował dostać się na miejsce awarii, usłyszał tylko w pewnym momencie słowa „na psa urok!”, których w żaden sposób nie mógł przełożyć maszynom. Szczególnie niezrozumiały był dla niego gest Veinarda, który zaraz po wypowiedzeniu tej dziwnej komendy splunął przez ramię, o mało nie trafiając robota-tłumacza w wyciągnięty pytająco obiektyw. Do szczęścia w życiu także można się przyzwyczaić. Dzięki niemu przecież Veinard został wybrany spośród dziesiątków sobie podobnych pilotów kosmicznych. Komputery Ziemskiej Floty Galaktycznej przeanalizowały kandydatury wielu ochotników. Zwrócono uwagę na cechy osobowe i fizyczne, które w przyszłości mogły zadecydować o powodzeniu wyprawy. Po raz pierwszy naukowcy wprowadzili do testów kwalifikacyjnych nową kategorię - felixon. Współczynnik szczęśliwych przypadków. Jego wysokość miała decydować o zatwierdzeniu kandydatury. W całej Flocie Galaktycznej tylko jeden człowiek uważał pecha za bzdurny wymysł. Był nim Greg Veinard. Podczas swojej sześcioletniej kariery pilota statków kosmicznych wychodził cało ze wszystkich najbardziej karkołomnych sytuacji. Pogranicze zwykłego ryzyka rozszerzało się dla niego po daleki, niewidoczny horyzont. Zawsze wszystko mu się udawało. Koledzy mówili o nim: cholerny szczęściarz. Zazdrościli mu, ale każdy chciał z nim latać. Miał fart. Greg Veinard. Lat dwadzieścia siedem. Wzrost metr siedemdziesiąt osiem. Waga osiemdziesiąt kilogramów. Twarz pociągła. Oczy szare. Włosy ciemne, krótkie. Cecha szczególna - szczęściarz, Z miedzianej blaszki nad lewą kieszenią kombinezonu uważny obserwator mógłby odczytać stylizowaną literę „F” i liczbę pięćdziesiąt trzy. Felixon przeciętnego pilota kosmicznego nie przekraczał piętnastu punktów. Veinard skończył skrobać po ścianie i schował pisak do kieszeni. Cofnął się o parę kroków i z daleka popatrzył na swoje dzieło. Napis był największy ze wszystkich i lśnił ostrym, pomarańczowym blaskiem. Cała ściana wyglądała wspaniale. Jak pamiętnik małolaty, pomyślał chichocząc. - Te, Mailer, nie uważasz, że ta ściana jest lepsza niż twoje kryształy pamięci?! - pokładowy komputer naprawdę nosił nazwę CBS-3300, ale Veinard zwracał się tak do niego tylko przez pierwsze dwa dni po starcie z Ziemi. Potem doszedł do wniosku, że jedyny inteligentny towarzysz podróży nie może nazywać się jak opiekacz do grzanek w stołówce dla bezrobotnych i zaczął szukać innego, właściwego imienia. Vincent Mailer był sierżantem Astrospedu, który niejednemu adeptowi szkółki pilotażu dał się we znaki. Słynął z tego, że w czasie ćwiczeń symulacyjnych i zajęć koszarowych z lubością udawał przeraźliwego tępaka, zapatrzonego w przepisy, regulaminy i dyscyplinę, po czym zaskakiwał wszystkich błyskotliwością, logiką i inteligencją w chwilach, gdy było to rzeczywiście potrzebne. Veinard przypomniał sobie, że mu to wtedy piekielnie imponowało. W chwili natchnienia nazwał więc pokładowy CBS-3300 „Mailerem”. Okazało się, że trafił w dziesiątkę. - No, co jest?! Ogłuchłeś?! Pytałem, jak ci się podoba twoje zapisane czółko? - zwrócił się w stronę głośnika. - Pilocie Veinard, to jest niezgodne z przepisami pokładowymi. Powinienem to dawno zniszczyć - zaskrzeczał komputer. - Ale nie zrobisz tego, bo ja tu dowodzę! Co tam na zewnątrz? - Warunki przypominają Ziemię. Skład atmosfery podobny, fauna i flora również. Winda przygotowana, można rozpoczynać „Rekonesans”. - To jest Ziemia, ty elektroniczna łepetyno. Powinieneś o tym wiedzieć - wrzasnął pilot do ekranów i zaraz dodał cicho: - W każdym razie mam nadzieję, że tak jest. Jeśli nie popieprzyłem obliczeń... Komputer tego nie słyszał. Wykonywał narzucony mu program. Nie mógł rozpoznać rodzinnej planety Veinarda. Nie było mu to potrzebne. Dla niego „lądowanie” było równoznaczne z terminem „badanie”. W maszynowniach i magazynach zapanował hałas, jak gdyby pobudziły się zastępy kowali. Słychać było stuki, zgrzyty, świsty. Porykiwały pneumatyczne windy, sondy wsuwając się w prowadnice mlaskały cicho rozkładanymi statecznikami. Trwało odcumowywanie pojazdów terenowych i latających. Statek sprawdzał ich systemy elektroniczne i sprawność działania. Kolorowe światełka kontrolek pojawiały się i nikły na konsoli komputera. Veinard usiadł znów w fotelu i bezmyślnie przyglądał się obrazom na monitorach. - Mailer, widzisz gdzieś jakiś ruch? Szukają mnie już? - Zauważyłem tylko aktywność fauny i flory. Obecności istot rozumnych w promieniu trzystu mil nie stwierdziłem. - Psiakrew! Człowiek leci do nich z tak daleka, a ci się guzdrzą. I to ma być uroczystość powitania wysłannika ludzkości - Veinard parsknął ironicznie i zarzucił nogi na pulpit kontrolny. - Nie rozumiem komendy. Proszę zdjąć nogi, bo zrobi się spięcie. - Dobra, dobra... Wystrzel lepiej kilka rakiet sygnalizacyjnych. Tylko żeby były kolorowe... Aha, masz już te zdjęcia, które poleciłem ci zrobić przed lądowaniem?! Dawaj je tu! Wziął kilka fotografii pod pachę i pomaszerował do biblioteki. Po chwili znalazł to, czego szukał. Zakurzony „Atlas Ziemi”. Przewrócił kilka kartek i porównał z nimi fotografie. W przybliżeniu wiedział, gdzie jest. Przy braku paliwa nie silił się na szukanie któregoś z aerodromów Floty. Po skróconym do minimum hamowaniu siadł twardo w terenie, który akurat podszedł mu pod dysze. Na zdjęciach wykonanych z kamery statku widniało dzikie wybrzeże północno-wschodniej Australii. Wrócił do sterowni i znów spojrzał w ekrany. Wysokie drzewa, nieprzebyte chaszcze, pełne zwierząt i ptaków. Wszędzie trwał ruch. Wszystko rosło, żyło, umierało. Kolorowe papugi spłoszone hukiem silników teraz uspokajały się. Przysiadały w gromadach na pobliskich drzewach i podejmowały przerwany koncert. Przygięte wichrem odrzutu trawy porastające kotlinę prostowały się powoli. Przyroda szybko wracała do normy po inwazji mechanicznego potwora, który przed chwilą zakłócił jej spokój. Veinard zagwizdał z zainteresowaniem. Przewidywał, że zastanie florę o wiele bardziej zniszczoną. Na to wskazywały prognozy ekologiczne w okresie przygotowań do wyprawy. Jak widać, prawda nie odpowiadała zapowiedziom. Bardzo możliwe, iż profilaktyka rozwinęła się do tego stopnia, że skutki działalności przemysłowej nie były już groźne. A może przypadkiem wylądował w jakimś rezerwacie?! To by tłumaczyło wiele. Cholera, jeszcze tego brakowało, pomyślał. - Mailer, masz coś? - zapytał milczącą od dłuższej chwili, mrugającą światłami ścianę. - Przedstawicieli rasy rozumnej nie wykryłem, jeśli o to chodzi... - Nie mażesz mówić po prostu: ludzi! - Nie wiem jeszcze, czy planetę zasiedlają istoty nazywane „ludźmi”. - Przestań być formalistą. Ja ci mówię, że ludzie tu są! Rakiety poszły? - Tak. Dziewięć sztuk. Dwie żółte, dwie czerwone, dwie niebieskie... - Dobra, wystarczy! Nie będę czekał. Wychodzę ze statku. Dokąd radzisz mi się udać? - W odległości około stu mil wykryłem działające urządzenie. Prawdopodobnie ślady obecno... - Dlaczego, do diabła, nie powiedziałeś o tym wcześniej?! - Nie było pytania. Jeśli ciągle będziesz mi przerywał, nic nie powiem... - Baju, baju, będziesz w raju! Jadę tam - Veinard uderzył dłonią w oparcie fotela i ruszył ku drzwiom. - Nie rozumiem, co to znaczy „baju, baju”? - doścignął go jeszcze niewinny głos Mailera. - Nie musisz! - odwarknął ze śmiechem Veinard. - Uwaga! Steromaty zwiadowcze wykryły na powierzchni planety dużą aktywność penetracyjną promieniowania kosmicznego. Zalecam niezdejmowanie skafandra... Tego ostatniego zdania nikt poza robotem-tłumaczem nie słyszał. Jadąca za Veinardem maszyna na małych gąsienicach nie przejęła się zbytnio ostrzeżeniem. Nigdy nie nosiła skafandra. Kryształowy walec zwiózł pilota na trzeci poziom, pod właz śluzy wyjściowej. W ubieralni nacisnął klawisz, prosząc o informacje o stanie technicznym pojazdów. Dopinając klamry oporządzenia, nieuważnie odczytywał dane. W większości znał je przecież. Zdezelowane łaziki i wirowozy, trzy potrzaskane pneumoloty i rotokopter, który rozwalił o ścianę burzy pyłowej na Alandre-IIa4. Za jego przygody płaciły zawsze automaty. To one rozpadały się, ulegały awariom i defektom, sam Veinard nie ponosił nawet najmniejszego uszczerbku. Prawdę mówiąc, jedyną pełnosprawną maszyną, która mu pozostała, był Szerszeń - latający czołg, najcięższy i największy spośród pojazdów transportowych statku. Veinard używał pancerki wielokrotnie, więc to, że była nietknięta, zakrawało na cud. Co prawda nie tak łatwo było zniszczyć tę bryłę wysokogatunkowych stopów metali i plastyku, chronioną polami siłowymi i żądłami miotaczy, których pojazd miał o wiele więcej niż jego owadzi imiennik. Tablica świetlna przed włazem błyskała chaotycznymi sekwencjami kolorowych punktów. Ich refleksy matowiały na porysowanej gładzi skafandra. Ze srebrnego okienka analizatora odczytał przygotowany wynik. Powietrze nasycone było tlenem, żadnych śladów szkodliwych zanieczyszczeń. Chwilę się zastanawiał, wreszcie odstawił do wnęki w ścianie swój hełm i aparat tlenowy. Szerszeń już stał przed statkiem. Veinard zbiegł z platformy windy i zatrzymał się, by poczekać na robota-tłumacza. Zaraz potem wystartowali. Otwarty luk tuż nad fotelem pilota pozwalał wdzierać się wiatrowi do kabiny i chłodzić rozpaloną twarz Veinarda. Powietrze przesycała wilgoć i zapachy dżungli. Pod pojazdem jak zielona wata przemykał subtropikalny las. Wysokie eukaliptusy podtrzymywały dach utworzony przez gęstą sieć lian i pnączy. Ta australijska dżungla jako żywo przypominała parne lasy malajskie. Na lewo, na linii horyzontu, zarysowały się zamglone szczyty górskie. Veinard zerknął na wyrwaną z atlasu kartę. „Wielkie-Góry-Wododziałowe” - poskładał z trudem literki rozrzucone nieregularnie po powierzchni folii. Teraz już było wiadomo, że statek wylądował gdzieś w środku półwyspu York. Na terenach bezludnych od wieków. 4. Silnik transportera zagdakał cicho, parsknął kilkakrotnie i zgasł. Mężczyzna jeszcze dwukrotnie próbował go zapalić, ale bez rezultatu. - Do kroćset, to pewnie znowu ta pompa! - zazgrzytał zębami. - Masz tę, którą kazałem ci wymontować z wraka? - Mhu - skinął głową Nowak. - Robimy przekładkę? - Trzeba będzie, psiakrew! Smar wżera mi się już w mózg - zaklął głośno Twain. - Nie gadaj tyle, tylko wyłaź z tego pudła - po - gonił go Nowak. - Podobno master Don chce jutro wysłać ekspedycję do miasta... - Na zakupy świąteczne?! - Twain wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu. - Do tego piekła można jechać tylko po wrzącą smołę! Jeśli te psy w habitach wypatrzą nas z góry, będziemy mogli modlić się tylko o lekką śmierć. - Nie będzie tak źle, stary. Mamy tym razem kaemy, działko i rakiety. Nasi poprzednicy, jak tylko zobaczyli Strażników, od razu srali w gacie i wymachiwali białą flagą. Z tymi stworami trzeba ostro... Nie mają litości! - Straszny chojrak się z ciebie zrobił, John! Ostro! Nie umiemy walczyć tą bronią, a oni są mistrzami w zabijaniu... Wiesz, co mi powiedziała Dorota? - Że w chwili, gdy któryś z nich się rodzi, inni zaraz wciskają mu w rączkę sztylet. Nie martwią się tym, że niemowlak może się zranić. Czasami myślę, że i my powinniśmy uczyć dzieci przede wszystkim sztuki walki bez pardonu. - Czy to prawda, że Strażnicy potrafią porozumiewać się za pomocą myśli, a siłą woli poruszać przedmioty? - Nie wiem. Może to bujda. Ale kto wie? Dorota twierdzi, że oni nie komunikują się między sobą żadnym ze znanych sposobów. Nawet radia nie używają. Uważa, że i my możemy mieć jakieś ukryte ponadnormalne zdolności... - Chrzanisz! Chodzi o to, że mógłbym temu gratowi nakazać w myśli, żeby się ruszył z miejsca i on by to zrobił?! - John Twain szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - No właśnie. Rozmawiali, jednocześnie szybko rozkręcając silnik maszyny i kontrolując sprawność jego podzespołów. Do hangaru z całym dostojeństwem przysługującym jego stanowisku wszedł master Don O’Henry. - Po naradzie ze Starszymi Klanu postanowiłem pozwolić wam ruszyć jutro do miasta - powiedział. Obaj mężczyźni przerwali pracę, przytykając uwalane smarem palce do skroni. Na twarzach zostały tłuste plamy. - Jeżeli droga będzie bezpieczna, pojedziecie dalej - O’Henry zrobił pauzę wiedząc, że jego słowa zaskoczą mechaników. Spróbujecie poszukać miejsca, w którym spadł statek niebiański. Zarówno ja sam, jak i Starsi Klanu uważamy, że może to być pojazd z wysłannikami rasy Dawnych Ludzi. Przybył, żeby ratować nasze dusze od Złego. Mężczyźni jeszcze raz dotknęli skroni w geście podziękowania. Tym razem wdzięczni byli Niebu za daną im szansę na zbawienie. - Jedźcie więc i wracajcie szczęśliwie - O’Henry oddalił się jak kapłan po odprawieniu nabożeństwa pogrzebowego. Wielka skalna hala z uwagą wsłuchiwała się w jego kroki. Dopiero wieczorem Stan Nowak spotkał się ze swoją Dorotą. W domu przestawały obowiązywać ceremonialne tytuły i rytualne gesty. W domu Stan nie czuł wstydu z tego powodu, że jego żona jest głową starej kasty Naukowców, a on tylko podrzędnym Mechanikiem. Resztki zbyt mądrej jak dla niego wiedzy wicher umysłu przeganiał z jego głowy jak zwiędłe liście. Nigdy nie próbował się zastanawiać, skąd mu się ona wzięła. Nigdy też jej nie używał. Przyrzekł sobie, że jego syn Igor także będzie Mechanikiem. Uczył go fachu w tajemnicy przed żoną. 5. W odległości trzech mil jaśniała wśród dżungli duża polana. Na jej końcu wznosił się kompleks budynków o obłych kształtach. Veinard odepchnął od siebie wolant. Szerszeń obniżył lot i zwiększył prędkość. Powietrze, załamując się na krawędziach włazu, świstało przeraźliwie. Pawilony rosły w oczach. Nagle niejasne przeczucie niebezpieczeństwa nakazało samotnemu pilotowi skupić uwagę na skraju lasu. Wydało mu się, że dostrzega przezroczystą bańkę, otaczającą polanę wraz z budynkami. Nie zdążył podnieść Szerszenia. Uderzenie pozbawiło go świadomości. W kabinie rozszalała się burza świateł. Najwięcej było migającej czerwieni. Alarm, alarm, alarm brzęczały urządzenia. Pojazd osuwał się z ogromną szybkością po niewidzialnej krzywiźnie. Jeszcze chwila, a sześćdziesięciotonowy ciężar wyrżnie o ziemię i rozpadnie się w pył. Nagle silniki ryknęły całą swą mocą. Fruwający czołg gwałtownie wyhamował i zawisł miękko tuż nad gruntem. Veinard nie widział i nie słyszał tego wszystkiego. W momencie zderzenia z przeszkodą jego ciało zostało wyrzucone z fotela z niesłychaną siłą. Urządzenia zabezpieczające włączyły się o ułamek sekundy za późno. Bezwładny człowiek niemal z szybkością kuli armatniej został wypchnięty przez nieopatrznie otwarty luk. Obudził się z nosem w mrowisku. Tak mu się w każdym razie wydawało, gdy z trudem otworzył oczy. Cztery brunatne mrówki wielkości szczurów naradzały się, czy już teraz naipocząć jego organ powonienia, czy poczekać, aż właściciel nosa przestanie się ruszać. Tak naprawdę mrowisko-monolit wznosiło się o pół metra dalej. Mrówki były jednak faktycznie niebywale duże i Veinard postanowił zrezygnować z ich towarzystwa. Czepiając się kory grubego drzewa, przybrał pozycję pionową. Pień był miękki i jakby ciepły od wewnątrz. To drzewo uratowało mu życie. Jego konary i gałęzie oraz splątana sieć lian złagodziły upadek. Był potłuczony i podrapany. Najbardziej ucierpiała nie osłonięta niczym głowa. Podejrzewał co najmniej wstrząśnienie mózgu. Obojczyk miał chyba pęknięty, a prawą stopę zwichniętą, i to poważnie. Oparł się mocno o pień i starł krew zalewającą mu oazy. Czoło musiało być głęboko rozcięte. Krew ciekła coraz obficiej, barwiąc trawę naokoło. Szerszeń stał spokojnie w odległości kilkudziesięciu stóp. Ale z tą nogą nie dotrze do niego o własnych siłach. Przypomniał sobie o robocie-tłumaczu. - Heeeej tam, na Szerszeniu! - wrzasnął, jak tylko móg!ł najgłośniej. Pojazd się nie poruszył. Veinard natomiast poczuł, że coś delikatnie ciągnie go za zdrową nogę. Popatrzył w dół zdziwiony. Gruby, zielony pęd wypełzł z ziemi i owinął się zgrabnie dookoła jego kostki. Dwa inne starały się zaczepić o lewy but. Czuł, że jednemu już się to udało i miażdżący nacisk stale się zwiększa. Wężownik nie był jednak chyba głodny. Jego drapieżne pędy poruszały się bardzo ospale, jakby zaskoczone łatwą zdobyczą, która spadła z nieba. - Do cholery! - wrzasnął Veinard, wyciągając w pośpiechu plazer. - Tyyyyyy! Odezwij się zaraz, bo ci obiektywy porozbijam! Nacisnął równocześnie spust miotacza i niszczący promień spopielił w mgnieniu oka najbardziej agresywną mackę. Inne jednak nie ustawały w wysiłkach. Z drzewa zaczęły spadać kawałki kory, gałęzie i ciężkie owoce. Uderzając o grunt pękały i rozchlapywały na boki śmierdzący, kleisty śluz krępujący ruchy. Veinard zasłonił głowę ramieniem i z wyczekiwaniem obserwował swój pojazd. Boczny właz odsunął się powoli, wyjrzał z niego obiektyw na wysięgniku. - Szybko! Niech Szerszeń zabierze mnie stąd - wyryczał jeszcze głośniej, zanim robot zdążył wytoczyć się na zewnątrz. - Tak jest, pilocie! Czy to znaczy, że nie muszę już wychodzić? - upewniał się robot. - Do pioruna, rób co ci kazałem - gruba liana zwiesiła się nagłe tuż przed jego twarzą, formując w oczach regularną pętlę. Veinard wypalił drugą serię w górę, czym spowodował jeszcze większe zamieszanie. Z przerażeniem poczuł, iż jego skafander przylgnął mocno do żarłocznego pnia, a on sam powoli wtapia się w gąbczastą korę. Wykręcił dłoń z plazerem do tyłu i z determinacją nacisnął spust wyzwalania energii. Snop promieni przepalił drzewo jak kartkę papieru. Jego plecy z mlaśnięciem odkleiły się od oślizłej powierzchni. Szerszeń powoli ruszył i po chwili Veinard znalazł się w znajomym, bezpiecznym wnętrzu. Automed zajął się zaraz jego poranionym ciałem. Obojczyk był złamany i trzeba będzie trzech, czterech dni, żeby wróciła mu pełna władza w ramieniu. Laserowa igła pozalepiała rany. Bioelektryczny kompres pomógł wygoić siniaki i potłuczenia. Nie musiał czekać, aż komputer Szerszenia przedstawi mu analizę sytuacji przed wypadkowej. Wiedział, co się stało. Leciał nisko i nadział się na ochronne pole siłowe. Szerszeń ma także własny bąbel osłonowy. Nic więc dziwnego, że maszyna odbiła się jak kula bilardowa od bandy. Tylko kto tak zabezpiecza kilka budynków w dżungli?! Do tego potrzeba przecież olbrzymich ilości energii! Gdy tylko Veinard wyszedł z pojazdu, kuśtykając lekko z powodu usztywnionej opatrunkiem nogi, część bańki siłowej zniknęła. Teraz bariera energetyczna nie przeszkadzała automatom w rozpoznaniu sygnału gospodarza. Ostrożnie przekroczył próg niewidzialnej furtki i przywołał Szerszenia. Wolał mieć go blisko, gotowego na przyjęcie wszelkich poleceń. Teraz kiedy na głowie miał znowu kask z całym zespołem łączności, łatwo mu było kierować pojazdem. Własny hełm zostawił na statku, ale w ładowni latającego czołgu zawsze znajdowały się trzy komplety osobistego oporządzenia. Hermetycznie zamykaną przyłbicę przednią wymontował. Nie będzie przecież na Ziemi oddychał powietrzem z butli. To byłoby bluźnierstwo. Te kilka zabudowań i kawałek pola uprawnego nazywało się „Wild Farm”. Przeczytał to na świetlnej mapie w hallu budynku mieszkalnego. Ludzi nie było tu od dawna. Czuło się to w powietrzu. W pokojach, świetlicy, dyspozytorni panowała sterylna czystość i porządek. Kiedyś musiało tu mieszkać osiem osób obsługi. Tyle znalazł pokoi. Teraz nie było nawet samotnej ludzkiej wszy. Fabryka żywności pracowała samodzielnie pod nadzorem produkcyjnego komputera. Zmęczony mężczyzna usiadł w fotelu dyspozytora i przez oddzielającą go od hali szklaną ścianę zaczął obserwować pracę automatów sortujących, obcinających i pakujących warzywa do przetworników. Szyba odbijała jego zamglone lekką gorączką oczy i poszarzałą twarz. Gdy przypadkiem oparł łokcie na pulpicie, monitory kontrolne rozjarzyły się, a z głośnika popłynął gładki głos maszyny: - Witaj, zarządco-człowieku! Mówi automatyczny koordynator „Wild-Farm”. Produkcja dzisiejsza - kilogramów gotowych przetworów warzywnych i owocowych. Produkcja miesięczna - 472 tony, roczna - 5678 ton. Wszystko zmagazynowane i gotowe do odbioru. W zeszłymi roku przekroczyliśmy plan o siedem procent, w tym roku planujemy przekroczenie planu o osiem procent, w przyszłym roku planujemy przekroczenie planu o dziewięć pro... - Veinard dopiero teraz znalazł odpowiedni przycisk i wyłączył gorliwy komputer. Gdy cofał dłoń, suwak rękawa zahaczył o uchwyt małej szuflady. W środku zobaczył trzy paczki cameli i zapalniczkę. Jedna paczka była napoczęta. Zabrał wszystko. Bezimienny dyżurant wynosząc się stąd zostawił mu cenny prezent. Veinard chętnie by go za to uściskał. Grzmot zaskoczył go w drzwiach pawilonu, gdy wychodził już, zaciągając się głęboko papierosowym dymem. Właśnie wspominał tytoniowe grzybki z Cegarlesa, które próbował przerobić na cygara. Co za pomysł palić takie świństwo... Niebo pękło i rozpadło się na tysiąc kryształowych kawałków. Huk przewiercał bębenki na wylot. Veinard przygiął się ze strachu i spojrzał w górę, jakby oczekiwał, że cielsko ogłuszonej ciszy spadając rozwali mu czaszkę. Błękit był czysty, a ryk i łoskot nabierał mocy. Daleko nad lasem podnosił się w chmury wielki grzyb nuklearnego wybuchu. Wtoczył się do Szerszenia i zatrzasnął włazy. Automed, nie pytając o zgodę, wstrzyknął mu w kark potężną porcję szczepionki antyradiacyjnej. Liczniki na konsolecie zaczęły terkotać, sygnalizując niewielką radioaktywność na zewnątrz, Fala uderzeniowa nie przejdzie lasów, uświadomił sobie. Zresztą zawsze można jeszcze użyć podwójnej osłony pola siłowego: farmy i Szerszenia. Veinard był pewien, że jego statek już nie istnieje. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wyprawa na miejsce eksplozji byłaby samobójstwem. Setki rentgenów i diabli Wiedzą jakie jeszcze niebezpieczeństwa tylko czekają na jego przybycie. Mała automatyczna sonda telewizyjna wystrzeliła spod brzucha Szerszenia i pomknęła w niebo. Za kilka minut będzie nad celem. Jej szybkość była znaczna. Obraz na ekranie wyostrzał się. Przez dym i pył oglądał pobojowisko. Środek kotliny zajmował obecnie wielki, niekształtny lej. Stopiony grunt i resztki kratownic ładowniczych statku utworzyły niesamowite, powyginane jakby wbrew naturze konstrukcje. Fioletowobrązowa szlaka na brzegach leja lśniła w słońcu jak kielich wysadzany szlachetnymi kamieniami. Las płonął. Ciemny dym porywany wiatrem unosił się w górę, raz za razem przesłaniając widoczność. Pośród powalonych i spopielałych pni drzew można było rozróżnić bezładnie rozrzucone fragmenty blach poszycia, rozdarte płyty grodzi pancernych, strzępy wykładzin osłonowych z tworzyw sztucznych. Mikrofony sondy przekazywały tylko trzaski pękających od żaru drzew i wrzask przerażonych ptaków i zwierząt. Słyszalne od czasu do czasu głuche postękiwania sygnalizowały, że grunt szybko się oziębia. Veinard skierował sondę wyżej. Dopiero teraz zauważył dwa równoległe pasy z zagiętymi zbieżnie końcami. Każdy z nich oddalony był od epicentrum wybuchu o jakieś pięćdziesiąt stóp. Ruch w rogu ekranu zwrócił jego uwagę. Biała bulą niewielkich rozmiarów przesuwała się pomiędzy drzewami. Nie był to na pewno cień wiszącej nad pobojowiskiem sondy. Więcej już nic nie zobaczył. W chwili gdy nakazał sztucznemu oku i uchu zbliżyć się do kulistego obiektu, piorun światła przemknął między konarami. Ekran ściemniał i zgasł. Veinard wyrżnął w niego zdrową ręką. Zdziałał jednak tylko tyle, że na ekranie pojawił się żółty napis: „Sonda zniszczona. Proszę o komendę do wysłania następnej”. - Nie będzie takiej komendy. Przeanalizuj dane jeszcze raz i podaj mi wyjaśnienie. Żal mu było statku. Tego starego, połatanego pudła, szumnie zwanego okrętem Kosmosu. Przelecieć miliardy mil w galaktycznej pustce i rozpaść się na rodzinnej planecie! Jeszcze bardziej żałował swojego pokładowego komputera, noszącego imię tego inteligentnego zupaka Mailera. Razem z komputerem zginęła cała dokumentacja wyprawy. Nie będzie się czym pochwalić Ziemi, udowodnić, że był naprawdę gdzie mu kazano i zrobił to, czego od niego wymagano. Szlag trafił również ścianę - osobisty pamiętnik pilota Grega Veinarda. - Podaję wynik analizy! Najbardziej prawdopodobne jest zniszczenie statku z powodu awarii zużytych mechanizmów napędowych. Widmo wybuchu wskazuje na eksplozję paliwa rakietowego. Zapłon mógł nastąpić w czasie automatycznego czyszczenia dysz... - Bzdura! Czy wziąłeś pod uwagę obiekt uwidoczniony w końcowej części przekazu wizyjnego, no i zniszczenie sondy?! - Mógł ją uszkodzić jakiś odłamek lub nawet wysoka temperatura powietrza. Mam informację, że na wysokości 50 metrów nad miejscem wybuchu temperatura wynosiła blisko 900 stopni Celsjusza. - Te sondy latały już w gorszych warunkach - burknął Greg. - Obiektu, o którym wspominałeś, nie można brać pod uwagę - kontynuował komputer monotonnym głosem. Był widoczny tylko przez 0,32 sekundy, i to bardzo niedokładnie. Fakt nie nadaje się do interpretacji. Brak danych. Veinard włożył do ust papierosa i zapalił go z namaszczaniem. Zaciągnął się chciwie, oglądając raz jeszcze film przesłany przez sondę. Biała kula istniała naprawdę. Ktoś trącił go w ramię. Za fotelem stał milczący robot-tłumacz, trzymający mały plastykowy pojemnik. - Co to jest? O nic nie prosiłem! - Proszę to włożyć do kieszeni pamięci komputera. Postępuję zgodnie z regulaminem pokładowym, pilocie. Zdziwiony kosmonauta otworzył pudełko i wyciągnął czarny prostopadłościan mnemokryształu. Odblokował kieszeń pamięci. Tkwił tam już jeden kryształ. Wolnego miejsca było akurat tyle, żeby zmieścić podarunek robota. - Uważam, że biała kula istnieje - zaskrzeczało w głośniku - może to być istota żywa lub pojazd. Oczywiście statek nie eksplodował z powodu przypadkowego wybuchu paliwa. W zbiornikach trudno by znaleźć choćby funt proksytu. Lądowaliśmy przecież ze wspomaganiem resztek paliwa manewrowego... Głos najwyraźniej należał do pokładowego komputera statku! - To ty, Vincent!? To ty, blaszana łepetyno! - Veinard był szczerze ucieszony. - Wypraszam sobie! Nie jestem żadną „blaszaną łepetyną”. Nazywam się CBS-3300 i... - No dobra, już dobra! Skąd się tu wziąłeś? - Tłumacz mnie przyniósł w swojej szufladce z kodami. Gdybyś znał regulamin, wiedziałbyś o tym. „W razie Opuszczenia statku przez człowieka pamięć-osobowość naczelna towarzyszy mu wszędzie. Duplikat pamięci-osobowości naczelnej zostaje na pokładzie macierzystym. Pamięć-osobowość naczelna może zostać włączona do działania poza pokładem macierzystym tylko w przypadku całkowitego zniszczenia statku - zacytował Mailer - Artykuł 546, punkt, podpunkt GO-3. Regulaminu statku podprzestrzennego «Veinard». - Dlaczego komputer Szerszenia opowiadał takie bzdury? - Przepraszam, żadne bzdury - Mailer wzdął stronę swojego mniej inteligentnego kolegi. - Po prostu się mylił! Miał zbyt mało danych. On specjalizuje się w systemach obrony i ataku. Taktyki i strategii. Szerszenia stworzono przede wszystkim do walki, a on jest jego mózgiem. Teraz zresztą jest też moją częścią. - Powiedz, Vincent, czy Ziemia jest zamieszkała... przez ludzi? - Z danych wynika, że planeta jest zamieszkała. W dalszym ciągu jednak nie wiem przez kogo. W każdym razie są to na pewno istoty rozumne... Zabrzmiało to złowieszczo. Veinard po chwilowym wybuchu dobrego humoru znowu się zasępił. Oczekiwał hucznego, radosnego przyjęcia po rzetelnie wykonanym zadaniu, a tu zamiast fety i odpoczynku trzeba patrzeć pod nogi. Zaklął pod nosem tak, że mechanicznemu tłumaczowi nawet metalowe uszy pociemniały ze wstydu. - Greg?! - samodzielne odezwanie się komputera było rzeczą zastanawiającą, szczególnie że przecież łamał swój święty regulamin. - Co chcesz, maszyno? - Veinard skończył jednego papierosa i właśnie wyciągnął następnego. - Sprawdź radio! Ręka Grega zatrzymała się w połowie odległości pomiędzy pudełkiem a ustami. Jego wzrok padł na przystawkę radiową mózgu elektronicznego. Zwykle służyła tylko do łączności ze statkiem - ale mogła równie dobrze spełniać funkcję przyzwoitej radiostacji. Do tej pory Veinard nigdy nie używał urządzenia w ten sposób. Nie musiał. Włączył silniki i pełną mocą wyszedł ponad chmury. Na wysokości siedmiu tysięcy metrów wcisnął klawisz odbioru. Nic się nie stało. Zamiast harmideru głosów i stu tysięcy nakładających się na siebie przebojów w słuchawkach panowała zupełna cisza. Popatrzył na skalę. Tu wszystko było w porządku. Wybierak ustawiony na fale krótkie, strzałka automatycznie przesuwała się wśród szeregów cyfr. Antenę też trzymaki ustawiły we właściwym położeniu. Veinard drżącymi dłońmi zblokował pozostałe zakresy i jeszcze raz uruchomił przesuw skali. O mało nie dostał zawrotu głowy od wsłuchiwania się w ten martwy, jednostajny szum. Miał wrażenie, że stał się jednym wielkim uchem. Jedynym żywym uchem na tym świecie. Sięgnął po ostatnią szansę. Zakres fal centometrycznych. Odkryte dwadzieścia osiem lat przed urodzeniem Veinarda, dopiero na rok przed wyprawą znalazły praktyczne zastosowanie. Okazało się, że doskonale zdają egzamin w łączności wizofonicznej. Nowy wynalazek, gwarantujący ogromną wierność przekazu, umożliwiał komunikowanie się nawet daleko położonym od siebie ośrodkom. Dlatego też część zakresu falowego zarezerwowano dla ważnych instytucji o znaczeniu ogólnoświatowym. Własną częstotliwość nadawania miała także Ziemska Flota Galaktyczna i jej dowództwo. I znów z zapartym tchem wpatrywał się w ruchomą skalę. Cyfry wyskakiwały i nikły, a głośniki nadal milczały. Uspokajał sam siebie. Wmawiał sobie, że nawaliła przystawka. Wzruszał ramionami i powtarzał w myśli, że cisza w całym układzie jest niemożliwa. Wzrokiem usiłował zatrzymać migające cyferki. O dziwo, udało się! Wskaźnik zatrzymał się na pięciu dziesiątych. Ekran zafalował i rozkwitł pulsującym kolorami znakiem graficznym Floty Galaktycznej. Taki sam Greg Veinard nosił na prawym rękawie skafandra. Jednocześnie poznał melodię „Hymnu przestrzeni” Firuna Kircha. Był to oficjalny sygnał dźwiękowy Floty. Zachłannie wpatrywał się w ekran, oczekując dalszego ciągu transmisji. Nie doczekał się jednak. Hymn ucichł, znaczek zniknął. Przerwa, a potem całe widowisko powtórzyło się i na tym koniec. Ziemia milczała. Zaciskając nerwowo szczęki, kopnął z determinacją w dźwignie mocy silnika i włączył automatycznego nawigatora. Sam odrzucił głowę na oparcie fotela i przymknął oczy. Szerszeń pruł rozrzedzone powietrze jak pancerna jednopalczasta rękawica, w której środku Veinard czuł się tak samotny, jak żaden palec dotychczas. Ocknął się z przeświadczeniem o całkowitej bezradności. Trzeźwość przywrócił mu dopiero krzyczący napis na ekranie monitora. Musiał się palić od dawna, gdyż czerwona lampka alarmu mrugała rytmicznie. Autopilot nachalnie domagał się natychmiastowej korekty kierunku lotu. Widocznie Vincent także nie wiedział, co robić lub nie chciał decydować za człowieka. Veinard spojrzał na współrzędne kursu i porównał dane z przyrządów z wyciągniętymi z kieszeni, pozaginanymi i postrzępionymi na brzegach kawałkami map. Nie wiedzieć kiedy Szerszeń przebył Wielkie Góry Wododziałowe. Śniło mu się jeszcze przed chwilą, że jest pestką czereśni, czekającą, aż ją ktoś rozłupie obcasem. Pestką, która zgubiła gdzieś swoją życiodajną otoczkę miąższu i nie wie też, gdzie podziało się drzewo, które ją zrodziło. Zbyt mocno wierzył, że jest szczęściarzem odpornym na machinacje losu. Tu, w ciasnym latającym czołgu, nie ma nawet kawałka porządnej ściany, na której można by wypisać swój protest wobec wyroków przeznaczenia. Co się dzieje na Ziemi? Dlaczego eksplodowała rakieta? Co spowodowało, że rośliny zachowują się jak zwierzęta? Gdzie podziali się ludzie? Setki takich pytań tłukły mu się po głowie od paru godzin, wywołując nieznośny mętlik. Na żadne nie znajdował odpowiedzi. Łapał się na tym, że zgrzyta zębami, że coraz mocniej i mocniej zaciska szczęki. W czasie całej ekspedycji wierzył, że w chwili jakiejś niespodziewanej awarii, z którą nie będzie umiał sobie poradzić, zawsze może liczyć na pomoc z Ziemi. Teraz, gdy już tu był, rodzinna planeta okazywała się mniej gościnna niż dzikie Alandre, Cegares czy Randarokk. Ból w kontuzjowanych członkach odzywał się coraz silniej. Podła robota. Obniżył lot. Chmury były znowu pod nim. W krajobrazie zaszła zmiana. Las zastąpiły betonowe wieżowce. Przed nim rozpościerało się półtoramilionowe Brisbane. W oddali zasnute mgiełką błyszczało morze. Z góry miasto wyglądało imponująco. Kamiennoszklane monolity, wstęgi wibrostrad, gmachy teatrów i kin, asymetrycznie projektowane przestrzenie mieszkalne. Wszędzie mnóstwo zieleni. Widocznie wreszcie zaradzono jakoś temu problemowi. Widział krzewy, trawę i drzewa nawet na tarasach i dachach. Miastu do twarzy było z tą symbiotyczną zielenią. Już po chwili przekonał się, w jak wielkim był błędzie. Leciał bardzo nisko, nad samymi wierzchołkami wielopiętrowych budynków, więc nie mogło być mowy o pomyłce. Brisbane umierało. Rysy przekreślały ściany wieżowców. Niektóre rozsypywały się już, ukazując zdemolowane przez wiatr i deszcz wnętrza. Zieleń była prawdziwa, ale nie sadzona ręką człowieka. Przyroda z własnej woli wdarła się w cywilizację. Silne korzenie drzew, krzewów poznaczyły pęknięciami nawierzchnie dróg, mostów i wiaduktów, nadwerężyły fundamenty budowli. Mieszkańcy lasu uznali miasto za integralną część dżungli. Veinard dostrzegł dzikie zwierzęta biegające po ulicach i ptaki gnieżdżące się w mieszkaniach. Czarna smuga tłustego dymu, unosząca się w niebo z północnych dzielnic miasta, nie pasowała do zdziczałego obrazu Brisbane. Cichy, ale wyraźny warkot motoru doszedł go dopiero wtedy, gdy zmienił kurs Szerszenia. Pomiędzy ścianami wieżowców, klucząc w powietrzu, leciał ciężki śmigłowiec. Wojskowe maskujące barwy sprawiały, że był ledwo zauważalny na tle zieleni. W dole przemykała grupka ludzi, próbując ujść warczącemu nad głowami potworowi. Strzały z broni maszynowej gęsto siekły rozgrzany asfalt. Nie opodal, na skrzyżowaniu dwóch szerokich ulic stał dopalający się wrak opancerzonego transportera. Kilkadziesiąt metrów dalej ogień buszował na potrzaskanym doszczętnie śmigłowcu. Zdenerwowany Veinard tak manewrował pojazdem, żeby znaleźć się nad helikopterem. Gdy tego dokonał, włączył zewnętrzne głośniki: - Śmigłowiec o znakach AAF-2534/75, mówi do was Greg Veinard, kapitan-pilot Ziemskiej Floty Galaktycznej. Przestańcie strzelać, wylądujcie, muszę z wami pogadać. Jak mnie zrozumieliście?! Śmigłowiec zachybotał gwałtownie i nagle zaczął się wznosić. Veinard zmuszony był skręcić ostro, aby uniknąć katastrofy. W kabinie helikoptera kotłowały się niewyraźne sylwetki. Ktoś wrzeszczał do Grega przez ręczną tubę. - Te, koleś! Spływaj stąd, bo poczęstujemy cię kulką... eee... rozumiesz... My jesteśmy z Brunatnej i nic do ciebie nie mamy... ale z przyjemnością cię rozwalimy, jak będziesz... eee... nalegał. Tobą powinni zająć się... ci z góry... Czarni Strażnicy... Szerszeń zbliżył się jeszcze bardziej do śmigłowca, który ani na chwilę nie przerwał ostrzeliwania ulicy. Z trzech uciekinierów jeden już leżał pośród płyt chodnikowych, poszarpany kulami. Pole siłowe pancerki zaczęło rozjarzać się dziesiątkami świetlistych punktów. Ktoś z helikoptera strzelał z broni palnej. Pociski spalały się w polu ochronnym Szerszenia. - Przestańcie hałasować i lądujcie! - zdenerwował się Veinard. - To rozkaz. W przeciwnym razie strącę was. - Sam tego... ee... chciałeś, koleś! - usłyszał w odpowiedzi. Z obu stron śmigłowca wystrzeliły rakiety. Zanim eksplodowały w polu siłowym Szerszenia, Veinard instynktownie uruchomił dwa miotacze plazmowe. Igły ognia rozwaliły śmigłowiec na strzępy. Okazja, by dowiedzieć się czegoś, minęła bezpowrotnie. Greg skierował maszynę w dół i pognał szukać dwóch żywych uciekinierów. Na starym parkingu samochodowym, tuż obok zepchniętych na bok limuzyn i furgonetek stał następny śmigłowiec. Dwóch ludzi w grubych brązowych habitach trzymało pod bronią obdartego człowieka. Obok poniewierały się zwłoki drugiego i dwa wypatroszone plecaki. Szerszeń wylądował pionowo. Swoim wielkim cielskiem odgrodził napastników od ich środka lokomocji. Zanim odwrócili się w stronę nowego przeciwnika, Veinard zdążył wyskoczyć z pancerki. Nie wychylał się jednak poza promień ochronnego bąbla. Gdy zorientowali się, że ich pociski nie czynią przybyszowi krzywdy, tubylcy rzucili się do ucieczki, Veinard nakazał im się zatrzymać. Usłuchali. - Kim jesteście i co tu robicie? Odpowiadać! - wyjął z kabury plazer i trzymał go w pogotowiu. Dwa stare automaty M-36 leżały teraz u jego stóp. Nie odpowiadali. Spod głębokich kapturów nie było im widać nawet oczu. - Panie, nie ma ich co pytać. Oni nie umieją mówić po ludzku - odezwał się głos spod ściany. Pękaty człowieczek, łysy jak kolano, przestępował ze zdenerwowaniem z nogi na nogę i pokazywał palcem zakapturzone postacie. Nie miał więcej niż pięć stóp wzrostu. - Wiesz, kim oni są?! - zainteresował się Veinard. - Wiem, panie. To Brunatni Strażnicy, nadzorcy Niedotykalnych. - A kto to - Niedotykalni? - To ludzie, których można i trzeba likwidować. Za głowę każdego Niedotykalnego naczelnik okręgu wypłaca wysoką nagrodę. Zastanów się, panie... - Dlaczego mam się zastanawiać? - Veinard podniósł wyżej plazer, gdyż jedna z zakapturzonych postaci drgnęła, jakby przygotowując się do ucieczki. - Dlatego, że ja jestem Niedotykalny. Uwaaaaa... Jeden ze Strażników wyrwał coś spod habitu i zamachnąwszy się szeroko rzucił tym w Szerszenia. Veinard ledwo zdążył schować się za polem ochronnym. W sekundę później granat eksplodował, podnosząc chmurę kurzu i odłamków asfaltu. Strażnicy, zakasując habity do kolan, pognali w dół wąskiej uliczki. Widok ten był raczej śmieszny. - Panie, oni uciekną - okrąglutki człowieczek wprawnie pochwycił automat i wygarnął z biodra długą serię. Obaj brunatni upadli. Grubasek bez obawy podszedł do leżących, szturchnął ich lufą karabinu i dla pewności dołożył każdemu po kilka pocisków. Potem wrócił do Veinarda i rzucił M-36 na ziemię. Widocznie pilot wzbudził jego zaufanie. - Musimy uciekać! Nowy patrol może nadlecieć za parę minut. Warto by może spalić jeszcze tę ich maszynę?! - Nie musisz się ich bać. Kim jesteś? - Veinard wsunął plazer do kabury, ale dłoń przezornie trzymał dalej na rękojeści. - Mówiłem już, Niedotykalnym. Zwą mnie Stan Nowak. A ty, panie? - Jestem astronautą, przyleciałem stamtąd - wzrokiem wskazał niebo nad głową. - Urodziłem się jednak na tej planecie, na Ziemi. Dawno, dawno temu... - Na Ziemi?! Ten świat nazywa się Cessara! Rządzi nim Zło, Strach i Śmierć. Jeśli jesteś wysłannikiem Dawnych Ludzi, o panie, powinieneś wystrzegać się Strażników. Przysłały cię gwiazdy, więc jesteś przeklęty! Tylko wśród nas, Niedotykalnych, możesz znaleźć schronienie. - Dlaczego mam ci wierzyć?! - Wierzyć? Czy widzisz tego człowieka?! - popatrzył ze smutkiem w oczach na ciało drugiego z uciekinierów. - On już nie żyje. Zabili go Strażnicy. Nazywał się John Twain. Kiedyś to samo nazwisko nosił jego przodek, który tak jak ty latał do gwiazd. Wtedy ten glob był jeszcze spokojny i szczęśliwy. Zza grupy wysokich budynków wysypał się klucz zielonych śmigłowców, już z daleka ostrzeliwujących parking z broni palnej. W pozornie opuszczonym helikopterze stojącym za Szerszeniem zawarczał nagle silnik i maszyna błyskawicznie wzniosła się w powietrze. W perspektywie ulic prowadzących do placyku pojawiła się tyraliera brunatnych i karmazynowych postaci. - Moja wina, zagadałem się. Nie damy rady zwiać - rzucił Nowak. - Zobaczymy. Wsiadaj, bracie! Veinard częściowo wygasił pole ochronne, wpuszczając do Szerszenia śmiesznego człowieczka z plecakiem. Ciało jego towarzysza musieli zostawić. Pod pozorem bezpieczeństwa mocno przytroczył pasażera do sąsiedniego fotela, a worek wrzucił do ładowni. Wystartowali. Szerszeń, lawirując pomiędzy wrogimi maszynami, pognał nad morze. Śmigłowce starały się dotrzymać mu kroku. - Dokąd mam lecieć? - zapytał Veinard. - Powinieneś ich zniszczyć, panie. Będą nas śledzić! - Nowak zachłannie wpatrywał się w ekrany ukazujące widok z kamer umieszczonych w tylnej części maszyny. - Potem powiem... - Nie wystarczy im po prostu uciec?! - pilot tłumił irytację. - Strażnicy na to nie pozwolą. Ich maszyny są szybkie. Veinard popchnął dźwignie mocy do oporu. Szerszeń skoczył do przodu jak dotknięty ostrogą. Śmigłowce Strażników zniknęły z pola widzenia po niecałych czterech minutach. - Boisz się ich, panie - raczej stwierdził z wyrzutem, niż zapytał Nowak. - Nie lubię zabijać bez potrzeby! - rzucił Veinard przez zęby. - Zabić, zanim ktoś zabije ciebie, to podstawowa reguła życia na Cessarze. Strażnicy lubują się w zadawaniu śmierci. My, żeby istnieć, musieliśmy przystać na ich reguły gry. Pod nimi Morze Tasmana przelewało leniwie swoje szafirowe wody. Aż po linię horyzontu nie znaczył ich żaden ślad okrętowego kilu. Nigdzie też żagiel nie próbował konkurować z bielą morskich grzywaczy. 6. Trzasnęły drzwi i do pokoju zwanego Salonem wpadł wzburzony Ugo Siegen. Długie, siwe włosy rozwiewały mu się na ramionach jak skrzydła strąconego do piekieł anioła. - Ci głupcy nie wypełnili mojego polecenia! Zniszczyli statek kosmiczny, ale pozwolili uciec jego załodze... Że też tamci musieli lądować w Australii... Millie Lawrence dziergała kolejny sweterek dla dziecka, które nigdy nie miało się narodzić. Steve Cheever po raz czterdziesty trzeci czytał „Drogi masek” Claude Levi- Straussa. Prawdę mówiąc, znał tę książkę już prawie na pamięć i umysł podpowiadał mu słowa, zanim jeszcze starczy wzrok zdążył je dojrzeć. - Czy nic was to nie obchodzi?! - wrzasnął piskliwie Siegen i kopnął stertę kaset video niedbale rzuconych na fotel. Rozsypały się po pokrytej wytartym dywanem podłodze. - Przestań krzyczeć, Ugo! Chyba widzisz, że czytam - powiedział Cheever z wyrzutem. - To skończ, do diabła! Mówię Warn przecież o tym, co się dzieje na górze... Millie popatrzyła na niego nieobecnym wzrokiem, dalej zapamiętale wymachując drutami. - No, dobra! - zrezygnowany Cheever odłożył Levi-Straussa i przeciągnął się w fotelu. - Co się znowu stało? - zapytał bez zainteresowania. Choć był dużo młodszy od Siegena i Lawrence, jego czoło świeciło zaawansowaną łysiną, a pod oczami wisiały skórzaste worki. Częściej od innych wychodził na górę. - Rozmawiałem znowu z Dohgarleenem, tym z Okręgu Południowego. Jakiś nie zidentyfikowany grawilot zaatakował w Brisbane jeden z jego oddziałów i prawie go zniszczył. Istnieje podejrzenie, że przybysze mogą podjąć próbę skontaktowania się z Niedotykalnymi. - No i co?! - wzruszył ramionami Cheever. - Prędzej czy później Strażnicy dostaną tych bohaterów w swoje łapy. Daliśmy im przecież najnowocześniejszą broń z tajnych arsenałów armii całego świata. - Nic nie rozumiecie - denerwował się Siegen, wymachując rękami. Oczy błyszczały mu jak u szaleńca, - Jeśli oni dowiedzą się o istnieniu Niedotykalnych, o tym, co się dzieje na planecie, cała naszą misja będzie zagrożona. Nie możemy do tego dopuścić! - Ugo, za bardzo się przejmujesz. Minęły już prawie trzy wieki od chwili, kiedy te świętoszki się stąd wyniosły. Potomkowie tych, którzy nie chcieli przystać na koncepcję naszych pradziadów, o niczym nie mogą już wiedzieć. Zdziczeli! Są niegroźni! - Wolę być ostrożny. Kazałem Strażnikom eksterminować wszystkie znane nam klany Niedotykalnych, znajdujące się w narażonym na kontakt rejonie. Do tej pory starałem się chronić te głupie małpy wierzące jeszcze w Boga, ale tylko ze względu na Millie. Teraz nie czas na sentymenty... - Coo...! Kazałeś ich pozabijać?! - krzyknęła Millie Lawrence, jakby nagle rozbudzona. - Nie masz serca, ty potworze! Jesteś taki sam jak ci twoi ohydni Strażnicy... - Millie, uspokój się! - przerwał jej Siegen. - Budujemy nową, wspaniałą cywilizację istot rozumnych. Nikt do tej pory na to się nie zdobył. Sześć pokoleń mieszkańców Bunkra walczyło o to, by ziściła się ta idea. Śmierć tych, którzy im się sprzeciwili, nic tu nie znaczy. - Obiecałeś, że pozwolisz żyć Niedotykalnym. Ich przodkowie byli takimi samymi ludźmi jak my. Oni też nie zatracili jeszcze człowieczeństwa. - Obiecałem, ale sytuacja się zmieniła - wzruszył ramionami Siegen. Starał się unikać przenikliwego wzroku Millie Lawrence. - Jestem stara. Niebawem umrę. Chcę, żebyś wiedział, że zawsze nienawidziłam tej waszej Cessary! Zło, Okrucieństwo, Strach... To obłęd! Dwóch starych dziadów bawiących się w Piekło. Wielcy Killerzy, wydający swe szatańskie rozkazy z nory zagrzebanej w ziemi! Ach, gdyby te wasze diabły mogły zobaczyć, jak żyjecie tu sobie bezpiecznie w smrodku władzy i szaleństwa... - Millie, Millie, to bluźnierstwo tak mówić. Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć... Nieważne! Słuchaj, kobieto, poleciłem także Strażnikom zachować przy życiu dzieci do lat dziesięciu. Widzisz, nie jestem takim potworem, jak ci się wydaje! Mają je zebrać i dostarczyć bezpiecznie w umówione miejsce. Przewieziemy je do Bunkra i wychowamy. Ktoś musi przecież kontynuować nasze dzieło - ostatnie zdanie wypowiedział ściszonym głosem. - Kto poleci? - odezwał się Cheever. - Jak zwykle ty! Jesteś przecież najmłodszy - odpowiedział Siegen. 7. - Teraz powinieneś skręcić w prawo, panie! Na południe... Tylko nie wolno ci zbliżać się zbytnio do lądu - podpowiedział Nowak. Od dłuższej już chwili rozglądał się ciekawie po kabinie. Przekrzywiając głowę próbował odczytywać napisy na konsolecie. Ściskał nerwowo dłonie i co chwila badawczo rzucał okiem na Veinarda. Ten zajęty śledzeniem przestrzeni powietrznej wokół Szerszenia nie pytał o nic. I tak przecież wszystko miało się niebawem wyjaśnić. - Sam to zrobiłeś, panie? - nalana twarz zwróciła się do - Veinarda z uprzejmym uśmiechem. Lewa dłoń krasnala nieśmiało dotykała obudowy tablicy pełnej przyrządów. Greg roześmiał się głośno. - Podobno i my kiedyś potrafiliśmy budować takie pojazdy... Teraz zapomnieliśmy. - Nowak zamilkł na chwilę. - Jakiś czas temu udało nam się naprawić wiatrolot podobny do maszyn tych diabłów, tylko mniejszy. Ale Strażnicy zniszczyli go już podczas pierwszego lotu. Zdecydowaliśmy się więc używać tylko maszyn naziemnych. Tak, Strażnicy są czujni. Dzisiaj spalili nasz transporter, zabili Andrieja i Johna... Chcieliśmy przywieźć z miasta trochę narzędzi i nasion. W tych małych, jeszcze nie splądrowanych sklepikach udaje się czasami coś znaleźć. - Kto to są ci Strażnicy, człowieku?! Ciągle o nich mówisz! - My ich nazywamy także „klawiszami”. Wiadomo, że strzegą myśli Abaddona- Wielkiego Killera, wypowiedzianych dziesiątki lat temu. To ich mityczny władca, rządzący całą Cessarą. Strażnicy są jego głosem, oczami i karzącym mieczem... - Dlaczego was tępią? - Veinard zmarszczył czoło. - Jesteśmy podobni do ludzi z Ery Przeklętej. Umiemy mówić, myśleć, czynić. Nasze twarze przypominają jeszcze oblicza ze zdjęć w starych książkach... Oni nie pozwalają czytać starych druków. Wszystkie obrazy, książki, filmy spalili na wielkich, gorejących stosach w kilka lat po powstaniu Cessary. Ty, panie, wyglądasz jak jeden z takich obrazków... - Ilu was jest? - Veinard miał wrażenie, że jego usta zadają kolejne pytania jakby poza świadomością. Starał się zrozumieć ten dziwny świat, ale przychodziło mu to z ogromnym trudem. Zaczynał wątpić, czy rzeczywiście wylądował na Ziemi. - Sześćdziesięciu czterech mężczyzn, kilkadziesiąt kobiet i dzieci. Żyjemy w skalnym domu wykutym w środku góry. Mieszkamy tam od trzech lat. Wcześniej musieliśmy wielokrotnie zmieniać kryjówki. Strażnicy tropią nas bezustannie. Nasi praojcowie, którzy wiele dziesiątków lat przeżyli pod ziemią, przekazali nam w starych księgach informację, że gdzieś na dalekich ziemiach Cessary ukrywają się także inne Klany Niedotykalnych. Nigdy nie natrafiliśmy jednak na nie. - Dlaczego wasi przodkowie chowali się pod ziemią? - Stare przekazy mówią, że na powierzchni panowało wtedy wielkie Zło, które niszczyło życie i zmieniało ludzi w potwory. Przez długi czas nasz Klan starał. się dochować wierności przestrodze. Potem jednak zaczęło brakować żywności, maszyny się psuły, trzeba było wysyłać małe grupy na poszukiwania. Od czterdziestu lat walczymy ze Strażnikami o przetrwanie. Ja urodziłem się już na powierzchni. - Skąd tyle wiecie o tych tam... Strażnikach? - Część wiedzy przechowały stare księgi Klanu. Nowe wiadomości o Strażnikach, które staramy się zdobywać różnymi drogami, są zapisywane i utrwalane dla przyszłości. Taki cel wyznaczyli nam nasi przodkowie. Świętymi Badaniami zajmują się Niedotykalni naznaczeni piętnem Starej Wiedzy. Do kasty Naukowców należy także moja żona, Dorota. Od niej i ja wiem wiele o władzy Wielkiego Killera na planecie Cessara. Veinard siedział jak sparaliżowany. Jeśli naprawdę znajduje się na Ziemi, musiała się tu wydarzyć jakaś wielka tragedia, której na razie nie potrafił objąć umysłem. Ten obdarty człowieczek o bystrych oczach mógł mu w tym pomóc. - Jest ich na planecie około dwóch milionów. Każdy dorosły osobnik płci męskiej ma prawo do tytułu Strażnika. Co dwa lata Wielki Killer zmusza wszystkich swoich poddanych do obowiązkowych badań kwalifikacyjnych w miejscach zwanych Ołtarzami Przemiany. To za ich pośrednictwem Wielki Killer orzeka o przydziałach do Cel. Decyzja zależy od stopnia deformacji ciała i ducha. Prisona, czyli obywatela Cessary, przyrównuje się do wzorcowego człowieka z Ery Przeklętej. Im różnice większe, tym lepiej. Cele są trzy: Brunatna, Karmazynowa i Czarna. Strażnicy szczycący się przynależnością do tej ostatniej są najbardziej niebezpieczni i okrutni. Czarni władają Karmazynowymi i Brunatnymi. Karmazynowi rządzą tylko Brunatnymi. Brunatni nami, Niedotykalnymi. Każdy Strażnik może bezkarnie pozbawić życia obywatela Cessary niższego Celą. Również co dwa lata, tuż przed nadejściem czasu przydziału Cel, Abaddon-Wielki Killer ogłasza powszechny Sąd Ostateczny. Trwa on dwa miesiące. Wtedy każdy Strażnik może zabić każdego... Nie, nie mają równych szans. Lepiej uzbrojeni i wyszkoleni w mordowaniu są ci z wyższych Cel. Dla nas to najtrudniejszy okres... - To szalone prawa! - Veinard ścisnął dłońmi skronie aż do bólu. - Nie dziękuj jeszcze, panie! To nie wszystko. Liczba zdobytych w ciągu dwóch lat rożków i ogonów jest dodatkowym kryterium branym pod uwagę przy przydziale do Celi. My ich nie mamy, jesteśmy więc bezwartościowi jako łup. Nas zabijają po prostu z nienawiści. - Jakich rogów, jakich ogonów... O czym ty mówisz? - Veinard osłupiał zupełnie. - Nie znasz tego świata, panie. Chcę ci opowiedzieć o nim, jak umiem najlepiej... Nie spotkałem jeszcze Strażnika, który nie miałby ogona! Większość szczyci się także ostrymi różkami, które wyrastają im ze szczytu czaszki. - Nowak mówił to z poważną miną, poklepując się dłonią po łysej głowie. Veinardowi wydawało się, że zamiast mózgu ma w czaszce kogel-mogel. To jakiś kretyński sen! Diabły z rogami, życzliwe skrzaty ukrywające się pod ziemią, kolorowa sekta morderców, szaleńcze prawa moralne, Era Przeklęta... Śmierć jako kategoria życia, rozwój jako proces deformacji umysłowej i fizycznej, brzydota jako podstawa istnienia władzy... Czy znalazł się w piekle?! Krew tętniła mu w żyłach w rytm szatańskiej rumby. Przed oczami migały niezrozumiałe obrazki. W uszach słyszał ochrypły szept, próbujący nakłonić go do czegoś. „Umrzyj, zdechnij, przestań istnieć i bądź nasz...” syczały sugestywnie szkaradne wargi. Powoli rozwierały się spocone dłonie obejmujące drążki steru. Szarpnął się gwałtownie, przyciskając kark do oparcia fotela. Poczuł lekkie, kojące ukłucie. Środki tonizujące zaczęły krążyć w jego żyłach, przeganiając strach i zwątpienie. Znowu mocniej chwycił wolant. Uspokajał się. Widział szeroko rozwarte ze zdziwienia i niepokoju oczy Nowaka. Zmarszczył twarz, z wysiłkiem próbując się uśmiechnąć. - Już wszystko w porządku. Rozkleiłem się trochę - wystękał. - Zło jest wszędzie, panie. Abaddon potrafi razić swoich wrogów na odległość. Tak w każdym razie twierdzą jego sługi. Veinard zacisnął powieki i znowu je otworzył. Trochę pomogło. - Teraz musimy skręcić nad ląd - zamachał rękami krasnal. - Nasza kryjówka jest za tymi wzgórzami. Już z daleka ujrzeli słup dymu unoszący się nad zboczem. Człowieczek zaczął kręcić się nerwowo w fotelu. Nie odrywał oczu od ekranów. - Głupcy! Po stokroć głupcy - usłyszał Veinard. - Przecież wiedzą, że nie wolno palić ognisk na zewnątrz. Master Don musi być wściekły! To pewnie te nasze dzieciaki... Na gwiazdy, dym widać chyba nawet w Sydney!” Smolista smuga wydobywała się ze sztolni wydrążonej w jednym ze stoków. Była gęsta, czarna i tłusta. Ludzi nie dostrzegli. - Ląduj, panie! Proszę, szybko... To nasz otwór wentylacyjny. Coś musiało się stać! - krzyknął Nowak. Szerszeń usiadł lekko na płycie od dawna nie używanego lotniska. Veinard z wytężoną uwagą śledził wszystkie ekrany. Podejrzewał podstęp, ale temperament nie pozwalał mu na zbytnie asekuranctwo. Chciał spotkać się przecież z tymi ludźmi: zobaczyć ich, pomóc. Nowak wyjął zza pazuchy grubolufy rewolwer i z wprawą odpiął pasy zabezpieczające. Veinard ledwo zdążył otworzyć mu właz pojazdu i furtkę w polu ochronnym. Nowak nie odbiegł daleko. Nagły przyrost grawitacji rozpłaszczył Veinarda na fotelu. Jedynym wysiłkiem, na który jeszcze mógł się zdobyć, było zatrzaśnięcie włazu i przywrócenie pełnej szczelności osłon siłowych. Potem jego ciało stało się ciężkie aż do bólu. Zawył, przeklinając własną dłoń, która opadając uderzyła go w kolano. Zanim ołowiane powieki przesłoniły mu oczy, zobaczył, że niewidzialna siła wciska w trawą pulchne ciało Nowaka. Głowa pękła, a jej zawartość natychmiast wsiąkła w grunt. Korpus rozpłaszczył się jak pusty worek po kartoflach. Rewolwer zmiażdżony grawitacyjną prasą zmienił się w ma^e, jaskrawe słońce. Potem Veinard widział już tylko własną krew. Była czerwona jak płachta toreadora. Komputerowi wzrost ciążenia nie przeszkodził w działaniu. Przepływające przezeń z ogromną prędkością bity informacji nie miały fizycznej wagi. Zaryczały pracujące pełną mocą generatory. Silniki próbowały pokonać straszliwą siłę przygniatającą maszynę do powierzchni gruntu. Udawało się to Szerszeniowi tylko połowicznie. Dwumilimetrowa warstwa pola nośnego, którą wytworzyły jęczące generatory, nie mogła rozerwać grawitacyjnej sieci, pozwalała jednak maszynie na ruch po prostej. Veinard zachował przytomność. Nie wierzył, żeby ten nagły wzrost przyciągania planety mógł być zjawiskiem naturalnym. Myślał nad tym, zdając sobie sprawę, że teraz i tak nic więcej nie może zrobić. Był żywym, ale niezdolnym do niczego dodatkiem do Szerszenia. Gdzieś w pobliżu musiało być miejsce, z którego emitowano tę piekielną grawitację. Komputer szukał go, wykorzystując wszystkie lokatory i kamery. Jedynym wyjściem z sytuacji było zniszczyć to urządzenie. Zwłoka w działaniu okazała się minimalna. Czujniki maszyny znalazły cel i pojazd z trudem ruszył, wysuwając do przodu ryj miotacza. W tej samej chwili dwie błyszczące kule upadły tam, gdzie przed chwilą znajdował się Szerszeń, i rozerwały się bezgłośnie. Pancerka zakołysała się nieco i jeszcze niżej przypadła do gruntu. Potężny podmuch obalił antenę wystającą poza obły kształt maszyny i odrzucił daleko w las. Veinard obserwował, jak w momencie wybuchu powstają dwie czarne, skłębione ściany, szybko posuwające się ku sobie. Podobne do potężnych mioteł, zgarniały wszystko, co znajdowało się na drodze. Nietrudno było przewidzieć, gdzie się spotkają. W sekundę później młot uderzenia atomowego trafił w pojazd. Osłona siłowa wyła jak oszalała, przyjmując cios. Ekrany wewnętrzne oślepły, ale tylko na moment. Teren wokół Szerszenia wrzał jak woda w czajniku. Grunt poznaczyły cieknące we wszystkich kierunkach strumienie lawy. Znikło wszystko co żywe. Wydawało się, że płonie nawet powietrze. Jego poszczególne warstwy drgały, tworząc miraże i mamiąc wzrok niesamowitymi kolorami. Strzał zdradził napastników. W chwilę po zneutralizowaniu ciosu przez osłony działo wibracyjne Szerszenia plunęło w stronę sąsiedniego wzgórza niewidzialnym pociskiem. Szarą kopułę na szczycie wzniesienia objęła fioletowa chmura wyładowania, a potem ogłuszający huk targnął okolicą. Bomba wibracyjna z reguły rozwalała na atomy nawet najtwardsze materiały. Nie znalazła się jeszcze materia nie chroniona osłonami, która by jej się oparła. Wyzwolony od sztucznego przyciągania Szerszeń zaczął się szybko wznosić. Komputer jednak czuwał. Moc generatorów, została obniżona i maszyna zawisła pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią tężejącego powoli gruntu. Akurat na czas, żeby pilot mógł zauważyć kulisty pojazd, startujący z półki skalnej nie opodal szczytu. Veinard nie mógł już jednak zatrzymać akcji bloku bojowego. Strzał lewego plazera jak szydło przeszedł przez obcą maszynę, zamieniając ją w obłok trzaskającego iskrami gazu. Miejsce starcia przypominało teraz fragment księżycowego krajobrazu. Grunt był nagi i szary. Wszystko pokrywała warstwa grafitu, który wydzielił się z chwilą uderzenia ładunku wibracyjnego w cel. Ze szczytu sąsiedniego wzgórza waliły w niebo błękitne zygzaki wyładowań energetycznych. - Pewnie przewody zasilające, które przebiegają głęboko pod ziemią, nie zostały uszkodzone i w dalszym ciągu dostarczają mocy - odezwał się normalnym swoim głosem Vincent Mailer. - Od kiedy czytasz w moich myślach, maszyno? - Greg delikatnie poruszył kończynami, sprawdzając stan swojego organizmu. Wyglądało na to, że wszystko trzyma się kupy. - Masz ciągle kask z telesensorami na głowie, pilocie. Mówisz do mnie poprzez swe myśli. Gdyby nie kask, nie mógłbym cię bronić. Szczęście, szczęście, jak zwykle szczęście. Jego Anioł Stróż i tym razem spisał się na medal. Czyżby był bogiem, do diabła?! Oczkiem w głowie Opatrzności, która uwzięła się, by go chronić?! Ramiona Veinarda zesztywniały w oczekiwaniu na ból. Poczucie potencjalnej nieśmiertelności może być równie męczące jak ciągła obawa o własne życie. Każde towarzystwo ubezpieczeniowe powinno podpisać z nim kontrakt, stawiając w ciemno jednego centyma przeciwko miliardowi franków. Veinard bez zastanowienia oddałby teraz ten miliard za życie Staną Nowaka i jego przyjaciół. Popchnął wolant i Szerszeń podpłynął wolno do ciemnego wylotu dużej skalnej jaskini. W dalszym ciągu wydobywał się z niej ciemny, tłusty dym. Sprawdził warunki na zewnątrz. Geiger-Miiller postukiwał głośno, ale czerwony punkt zagrożenia nie palił się jeszcze. Te dwieście stopni Celsjusza skafander wytrzyma bez kłopotów. Przypomniała mu się nagle przygoda na Gramine D-V i uśmiechnął się pod nosem. Zagapił się wtedy na ptakamagnetowid, który odtwarzał w powietrzu holograficzne obrazy, kiedyś zapamiętane. Szedł za nim, patrzył i podziwiał. Tym sposobem sam wlazł w rejon ostrzału hermotermii, rośliny-miotacza. Prosto w pierś dostał porcję ognistej plazmy. Uratowała go podwójna warstwa silokrytu, tworzywa, z którego wykonany był skafander. Plazma przepaliła doszczętnie kieszenie napierśne. Dalej już jej się wgryźć nie udało. Później Greg był bardziej uważny. Uszczelnił hełm i wyskoczył z pojazdu. Z zapalonym reflektorem wkroczył w głąb korytarza. Nie musiał iść daleko. Pod skalną ścianą leżały posiekane kulami i laserowymi promieniami ciała kilkunastu ludzi. Wszyscy z kształtów przypominali Staną Nowaka. Biała flaga, którą trzymał w sztywnej dłoni starzec z dużą blizną na twarzy, była zbroczona krwią. Veinard odwrócił głowę. Z wąskiej szczeliny w skale buchały płomienie i kłęby dymu. Reszta mieszkańców góry widocznie nie chciała się poddać. Miał wrażenie, że nawet przez filtry wyczuwa obrzydliwy swąd spalenizny. Jęły wstrząsać nim torsje. Wracał już, gdy w niszy tuż obok wyjścia dostrzegł obcy pojazd. Przypominał wagonik-filiżankę z karuzeli w lunaparku i był pusty. Rączka z boku przezroczystej kopułki zachęcała do pociągnięcia. Spojrzał na wskaźnik temperatury otoczenia. W jaskini było pięćdziesiąt cztery stopnie. Dość chłodno w porównaniu z żarem panującym na zewnątrz. Mocno szarpnął za uchwyt. Zamek zapiekł się, ale uderzony okutą rękawicą puścił z trzaskiem. Napęd pojazdu był podobny do tego, w który wyposażono Szerszenia, tyle że generatory grawitonów wyglądały na wielokrotnie słabsze. Konsola sterownicza nie grzeszyła wysokim stopniem komplikacji. Jedynym zastosowanym tu udogodnieniem był układ automatycznego nawigatora, pozwalający odpocząć na dłuższych trasach. Pojazd mógł pomieścić dwoje ludzi, pilota i strzelca pokładowego. Veinard cofnął się o dwa kroki i z rozmachem zatrzasnął szklaną osłonę. Jego obcas zahaczył o coś miękkiego. Odwrócił się szybko, świecąc reflektorem. Dłoń machinalnie ześliznęła się na rękojeść broni. Pod kamienną ścianą, skulona jak niemowlę, leżała drobna postać w czarnym, grubym habicie. Twarz zasłaniał kaptur. Wielka rana poniżej łopatki pokryta była skrzepłą krwią. Pół metra dalej poniewierała się mała kusza z pękniętą cięciwą. Veinard przyklęknął i ostrożnie odsunął kaptur. Spojrzała na niego wykrzywiona grymasem śmierci twarz młodej dziewczyny. W wielkich oczach zastygło przerażenie. Już po śmierci dziewczyny ktoś próbował niezręcznie obciąć długie, ciemne włosy. Gdyby nie brak brwi i rzęs, leżąca byłaby podobna do Ingi, dziewczyny, która została na Ziemi, gdy Veinard poleciał do gwiazd. Martwa dłoń ściskała oderwany kawałek grubego materiału. Czerniała na nim oksydowana odznaka z dwoma złotymi napisami - „Cessara” i „Black Celi”. Tylko tyle zostawili po sobie Strażnicy Wielkiego Killera. Śmierć i pożogę. - Pilocie Veinard, odkryłem skupisko dziewięciu maszyn powietrznych, oddalonych o osiemdziesiąt mil na południe. Zbliżają się - komputer czuwał i teraz ostrzegał przed następnym niebezpieczeństwem. - W porządku! Wracam. Wyślij automaty, Vincent, i zabierz do ładowni ten ich pojazd. Jak skończysz, startuj w stronę morza - ostatnie zdanie wypowiedział przeciskając się już przez śluzę Szerszenia. Zostawił skafander urządzeniom dezaktywującym i pobrał nowy z ładowni. Automed cichym gwizdem przypomniał mu o konieczności zażycia wyznaczonej porcji leków. Wziął więc z bloku aprowizacyjnego dwie tubki witaminizowanych napojów. Tak zaopatrzony powędrował do sterowni. Wcale nie był pewny, czy po tym, co widział, będzie mógł jeść. W tylnej części maszyny zatrzasnął się z sykiem luk towarowy. Szerszeń startował. Rozwiązanie tajemnicy pozostało pośród spalonej ziemi i szczątków ludzkich. Greg, pociągając wolno sok, starał się na chłodno rozważyć sytuację. Jedyny sygnał, który odebrał przez videoradio, mógł być wysłany tylko z Centrum Ziemskiej Floty Galaktycznej. Jeżeli zdecydowano się chronić polem siłowym małą, automatyczną fabrykę żywności, osłonami otoczono zapewne także zespół budynków dowództwa lotów kosmicznych. Obiekt ten wraz z całym swym wyposażeniem miał przecież o wiele większe znaczenie strategiczne. - Gówno! To wcale nie musi tak być - ze złością trzasnął pięścią w pulpit. Komputer widać zorientował się, że ta uwaga nie jest skierowana do niego, nie odezwał się bowiem. Taki schemat logiczny, poszerzony o implikacje, które przynosił, mógłby być uznany za prawdopodobny tylko w jednym przypadku. Gdyby nowi władcy planety, propagujący filozofię Zła, przybyli na Ziemię Cessarę z Kosmosu. Wtedy resztki pokonanych obrońców, uciekając przed śmiercią, zablokowałyby najważniejsze punkty o znaczeniu militarnym. Zmuszeni do przyjęcia taktyki wojny partyzanckiej ludzie liczyliby, że kiedyś uda im się wykorzystać do własnych celów dobra, broń, zaplecze logistyczne, które zdecydowali się chronić za wszelką cenę. A może nawet do tej pory żyją tu normalni, nie zaszczuci jeszcze ludzie?! Wierzący w ocalenie?! Veinard doszedł do wniosku, że i tak nie potrafiłby ich odnaleźć, gdyby nawet wszystko, co wymyślił, odpowiadało prawdzie. Latanie w kółko nie miało najmniejszego sensu. Zabawa w Robin Hooda również. Budynki Centrum Floty Galaktycznej wraz z głównym aerodromem znajdowały się w City of Nations, na zachodnim krańcu Wyżyny Brazylijskiej. Ośrodek ten zbudowany międzynarodowym sumptem był najnowocześniejszym kompleksem miejskim na świecie. Futurystyczny zespół urbanistyczny powstał na miejscu byłego Porto Vecho, zniszczonego doszczętnie wiele lat wcześniej w wyniku nieudanych prób wojskowych z bronią kwarkową. Tworząc nową metropolię, która jak Feniks miała się odrodzić z popiołów, zaprojektowano ją jako miasto-pomnik, symbol pokoju i współpracy między narodami. Tu właśnie znajdowały się siedziby najwyższych instytucji świata, rad ponadnarodowych organizacji, ośrodki ruchu naukowego i społecznego. Nikt nie zdziwił się jednak, gdy okazało się, że po wybudowaniu Miasta Narodów konflikty zbrojne na planecie zdarzały się nadal. Według programu lotu tu właśnie miał wylądować statek Veinarda po wykonaniu zadania w Kosmosie. Wszystkie wielkie wyprawy do gwiazd zaczynały się i kończyły na płycie aerodromu City o Nations. Przed oczami Grega przemknęły obrazy wydarzeń poprzedzających jego start. Tłumy ludzi z kwiatami, grupki rozradowanych dziewcząt tańczących sambę, wiwaty, okrzyki, uśmiechy. Koordynator Centrum, specjaliści, którzy przygotowywali lot, przyjaciele, rodzina. To może śmieszne, ale wtedy szczerze się wzruszył, choć wydawało mu się, że już tego nie potrafi. Lata służby nauczyły go myśleć o sobie jak o człowieku z żelaza. Potem w kabinie długo szukał drżącymi dłońmi suwaka kompresji skafandra, myśląc o ludziach, których nie będzie już wśród żyjących, gdy znów ujrzy Ziemię. Nigdy też nie uwolnił się od wspomnienia drobnej, ciemnowłosej dziewczyny o zielonych oczach, która żegnając go płakała, choć próbowała udawać, że się śmieje. Miała na imię Inga. Ciągle pamiętał, ile kiedyś znaczyło dla niego to imię. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie wyprawa. Lot według czasu ziemskiego miał trwać około stu pięćdziesięciu lat. Czas to może najprostsza ze wszystkich rzeczy, ale jakże nieodwracalna. On, Veinard, uwzględniając prędkość podprzestrzenną oraz długie okresy sztucznej anabiozy, miał by<3 po powrocie starszy tylko o kilka lat. Jej przeznaczenie nie dawało żadnych szans na powtórne ujrzenie Grega. Ileż razy próbował wymazać twarz Ingi ze wspomnień. Na próżno. Pamięć była jak wino, im starsza, tyra mocniejsza. Poddawał się jej zawsze w chwilach trudnych dla siebie. Pozostawał mu kac, jak po winie. - Hej, Mailer, gdzie ty prowadzisz Szerszenia? - Veinard ocknął się z zadumy. Ze zdziwieniem stwierdził, że ściska w dłoniach tubkę z sokiem. Część złotego płynu wylała się na podłogę. - Myślałeś przed chwilą, pilocie, o City of Nadons. Uważam, że to niezły pomysł - odpowiedział spokojnie komputer. - Czy te latające trumny, które uczepiły się naszego tyłka, są jeszcze widoczne? - Jeśli chodzi ci o te maszyny powietrzne, które wykryłem, to informuję, że zostały daleko w tyle. Zgubiłem je. - Dobra! Leć tak dalej. Omijaj miasta i uważaj na niebo. Nie wiadomo, co ci Kolorowi jeszcze wymyślą... - Mam wyniki analizy ataku i uzbrojenia przeciwnika. Badałem próbki gruntu i konstrukcję ich pojazdu... - Dawaj na ekran, Vincent! Schemat napaści opierał się na iście diabelskiej sztuczce. W miejscu zasadzki wywoływano gwałtowny wzrost grawitacji. Strażnicy musieli umieścić w lesie otaczającym stare lotnisko jakieś cholernie mocne agregaty. Grawitacyjna pięść zwalała na ziemię maszyny lecące nad terenem działania emiterów, a stacjonujące na powierzchni rozgniatała na miazgę. Veinard miał szczęście, że po ryzykancku wylądował, zanim przeciwnicy postanowili je włączyć. Szerszeń nie był pluskwą, którą da się zmiażdżyć byle jakim obcasem. Dwie grube lufy szklanej kuli wyrzucały bomby ciśnieniowe. Padały one po obu stronach już unieruchomionego z reguły celu i rozrywając się wytwarzały zbieżne fale ciśnienia o ogromnym potencjale. W praktyce można było przyrównać działanie tej broni do ogromnej, niewidzialnej prasy. Każdy pojedynczy pocisk stanowił jednorazowy wytwarzacz ciśnienia. W ułamek sekundy po ataku bombowym, gdy pole ochronne atakowanego obiektu próbowało zneutralizować ciosy, następowało uderzenie ładunkiem termojądrowym. Przeciążone osłony w tym momencie zwykle przepuszczały promieniowanie. Szerszeń wyposażony był jednak w na tyle mocne generatory, że udało mu się w ostatniej chwili uciec z pola bezpośredniego rażenia bomb ciśnieniowych. Dlatego ekrany siłowe wytrzymały atomowy ogień. Może zresztą przeciwnicy trochę zlekceważyli Veinarda i jego pojazd, po tym jak udało im się zniszczyć statek kosmiczny. - Z prawej strony widzę nie zidentyfikowane wyspy - Konfrontacja zarysów lądu przeprowadzona na podstawie dostarczonych map. Kształt linii brzegowych przypomina Nową Zelandię. Czy wysłać sondę, pilocie? - odezwał się komputer, przerywając projekcję wyników analizy zajść sprzed kilkudziesięciu minut. - Czy naprawdę, maszyno, jeszcze nie uwierzyłaś, że jesteśmy na Ziemi?! - w głosie Veinarda nie było wyrzutu. - Mnie nie nauczono wierzyć, pilocie. Umiem tylko myśleć! - Dobrze, Vincent! Niech ci będzie, myśl... i bądź mądry. Widać tam jakiś ruch? - Żadnych oznak życia na powierzchni. W powietrzu także spokój. - To omiń ten cmentarz i leć dalej. - Przyjąłem, pilocie. Za pięćdziesiąt trzy minuty Szerszeń znajdzie się nad kontynentem. Przelecimy nad Andami i weźmiemy kurs na Brazylię. Za niecałe dwie godziny powinniśmy być na miejscu. Rozważyłem sytuację. Wydaje się, że przeciwnicy nie zdecydują się atakować w drodze. Łatwo zorientują się, dokąd zmierza Szerszeń - komputer umilkł obrażony. Od dłuższej chwili głowa Veinarda spoczywała na piersi. Na wpół wypalony papieros wypadł z palców i tlił się na metalowej podłodze kabiny. Jeż-odkurzacz podjechał cicho, nakrył niedopałek jedną ze swoich ruchliwych macek, wchłonął go do wnętrza i schował się znowu za blokiem automeda. Veinard zasnął twardo i śnił o swoich ostatnich wakacjach z Ingą. O spacerach w Mieście Królów - Limie. O zmęczonych, dziewczęcych nogach na Avenida Arequipa. O błyskach słońca w zielonych oczach przed bramą klasztoru La Merced. O słonych pocałunkach poprzez moczone morzem kasztanowe włosy w Callao... 8 Siegen niecierpliwie wpatrywał się w ścianę pełną monitorów. Pojazd z Cheeverem i dziećmi na pokładzie został automatycznie sprowadzony do lądowania, przewieziony windą towarową na poziom i zacumowany na podziemnej rampie. Zapłonęły dwie zielone gwiazdy na pulpicie kontroli i jednocześnie na ekranie pojawił się napis: „Dezaktywacja zakończona - śluzy otwarte”. Wgniótł kilka przycisków, włączając wcześniej przygotowany program. Obserwował, jak automaty przenoszą uśpione dzieci na szpitalne wózki i transportują do bloku resocjalizacyjnego. Tylko siedmioro!? zdziwił się. W dodatku jeden chłopiec miał chyba złamaną nogę. Zmarszczył czoło. Liczył, że Cheever przywiezie co najmniej czterdzieścioro dzieciaków, które on uroczyście pasuje na wychowanków własnej szkoły janczarów. „Janczarzątka Siegena”, zamruczał, rozkoszując się brzmieniem słów. Wystarczy i tych siedmioro. Pewnie ci zaprzańcy Niedotykalni zaczynają wymierać. Nareszcie. Cheever nie opuścił jak do tej pory kabiny pilota. To także zaniepokoiło Siegena. Kilkakrotnie próbował połączyć się z pojazdem, ale bezskutecznie. Wreszcie nie wytrzymał i sam popędził do hal maszynowych. Starzec przyobleczony w bojowy skafander lotniczy leżał wciśnięty w pulpity jak worek śmieci. Jego dłoń kurczowo zaciskała się na drążku sterowym. Cheever miał zamknięte oczy i ledwo oddychał. Przód jego skafandra zalany był krwią. Metalowy bełt strzały tkwił wbity głęboko w pierś. Razem z Millie przywlekli go jakoś do sektora mieszkalnego. Automat medyczny w kilka minut przywrócił mu przytomność. Cheever z trudem otworzył oczy i widząc zatroskane znajome twarze uśmiechnął się lekko. Z ust pociekła mu cienka strużka krwi. - Steve, co się stało? - zapytała przez łzy Millie, chwytając jego dłoń. - Strażnicy nie... chcieli... uwierzyć, że jestem... wysłannikiem... boskiego... Abaddona... Musiał zmylić... ich... ten skafander. Zbyt podobny... do... - zacharczał. - Kazali... mi zdjąć hełm i... rękawice. Nie mogłem... Udało mi się załadować... tylko siedmioro. Strzelali... Musiałem uciekać... - Nie chcieli uwierzyć w ciebie?! Judaszeee! - zaryczał Siegen, zaciskając pięści. - Ugo, to... potwory! Stworzyliśmy... Zło... Najpotężniejsze... i najwspanialsze Zło we... wszechświecie. Oni potrafią... posługiwać się... telepatią i telekinezą... i innymi szatańskimi siłami. Czułem... przez chwilę... całą tę ich... nienawiść. To... to... przerażające... - Nic nie mów, Steve! Nic nie mów! Już dobrze, dobrze... Wyzdrowiejesz - pocieszała go Millie Lawrence. Umarł w pół godziny później. Stara kobieta zamknęła mu powieki i złożyła ręce jak do modlitwy. Potem poszła poszukać Siegena. Znalazła go w małej salce pełnej pulpitów, wielkich ekranów i trójwymiarowych map planety. Kiedyś nazwali ją „Gniewem bożym”. Pomieszczenie to dawno temu było sercem sieci obrony rakietowej dalekiego zasięgu, służącej potężnemu państwu. Z tego miejsca po uruchomieniu kilku przycisków można było położyć kres życiu w dowolnym rejonie planety lub wydać wyrok śmierci na wszystkich jej żywych mieszkańców. Siegen programował komputer sterujący wyrzutniami, sprawdzając coś na dwóch niezależnych klawiaturach symulacyjnych. Jego palce biegały po przyciskach konsoli. - Co robisz, Ugo? - zapytała Millie. - Nie przeszkadzaj! Muszę ich ukarać - odwarknął starzec, nie odwracając nawet głowy. - Gdyby wykonali moje polecenia, wszystko potoczyłoby się inaczej. Odpokutują za swój błąd i śmierć Steve’a. - Co chcesz zrobić? - powtórzyła pytanie kobieta. - Wysyłam pociski na bazę Dohgarleena i jego Strażników. W przeszłości nasi przodkowie już niejednokrotnie karali w ten sposób buntujące się grupy Cessarian. - Nie wolno ci tego robić! To przecież ludzie. Nie przywrócisz tym życia Steve’owi... - Sama mówiłaś, że to potwory! - Kto temu winien? Ty i tobie podobni! - Nie ja, Millie! Nie ja. Promieniowanie i ich spaczone umysły! - Tak! Spaczony umysł Moraza i jego popleczników. To on miał czelność nazywać się największym znawcą psychiki ludzkiej, jakiego zrodziła Ziemia. A był zdegenerowanym biologiem, którego jedyną religią była Nauka. Gdyby nie pomógł więźniom opanować statku trzy wieki temu, żeby przeprowadzić ten diabelski eksperyment... - To było dawno! My mamy obowiązek dalej go prowadzić. - Czyż nie rozumiesz, że naszą jedyną szansą jest porozumieć się z ludźmi, którzy przybyli z tamtej planety! Musimy przerwać tworzenie tego Piekła, odwrócić wszystko... - To niemożliwe! Przesiadka już się dokonała. Eksperyment się powiódł. Nigdy ludzie nie byli tak potężni fizycznie i psychicznie jak dzisiejsi mieszkańcy Ziemi. Nikt nie potrafił z takim skutkiem władać ukrytymi siłami swojego umysłu. Oni to potrafią... - Ale za jaką cenę?! - Tylko z naszego punktu widzenia koszty transformacji wydają się ogromne. Dla nich tam - Siegen ruchem głowy wskazał sufit - to wszystko, o czym myślisz, jest bezwartościowe. Moralność, etyka, miłość, przyjaźń, pokój, dobroć to wytarte frazesy. Dla nich te pojęcia nic nie znaczą. Mają nowe, których nie potrafisz zrozumieć. Stworzyli nowe prawa rozwoju. Własne prawa... - Musimy skontaktować się z ludźmi ze Starego Świata! Musimy, słyszysz... Winni to jesteśmy Cheeverowi i tym dzieciom, które uratował. - Nie-jestem-nikomu-nic-winny!!! Nawet tobie! Nie chcę tego! A ty nie próbuj używać radia... Włączyłem zagłuszanie! Zresztą i tak już za późno. Ten pojazd z ludźmi ze Starego Świata leci prosto do City of Nations. Strażnicy przygotowali tam pułapkę, z której nikt do tej pory nie wyszedł żywy. Tych ciekawskich głupców czeka śmierć! - zaśmiał się piskliwie, szarpiąc swe siwe, długie włosy. - Idź już sobie, Millie! Chcę skończyć ten program. Dziś po raz pierwszy czułem zapach krwi, prawdziwej krwi... Palce Siegena jak wściekłe czerwie zaczęły znów biegać po klawiaturze komputera. Millie Lawrence nie widziała innego sposobu. Całą siłą, jaka pozostała jej starczej dłoni, wbiła w plecy mężczyzny długi lancet. Największy, jaki mogła znaleźć w kabinie medycznej. Potem usiadła przy sąsiedniej konsoli i zaczęła wprowadzać do pamięci komputera własny program. W chwilę później nagrała na taśmie video swój pierwszy w życiu i jednocześnie ostatni list. Kazała maszynie zapamiętać warunki, w jakich przekaz ten powinien być odtworzony. Wyszła z sali i zablokowała drzwi kodem cyfrowym. Tylko ona mogła je znowu otworzyć. Długo siedziała w kabinie wojskowego grawitoplanu, przypominając sobie procedury startowe i szczegóły techniki pilotażu maszyny. Okazało się, że dobrze pamięta, czego ją uczono w dzieciństwie. Odgarnęła z czoła kosmyk rzadkich włosów i usadowiła się wygodniej w fotelu. 9. Szerszeń zbliżał się do celu. Andy dawno zostały w tyle. W dole rozpościerał się widok pięknej niegdyś metropolii. Z tej wysokości rzeka Madeira z jej słynnymi kataraktami wyglądała jak błękitna wstążka, którą ktoś związał w trzy roziskrzone słońcem kokardy. System ażurowych mostów wiszących łączył City of Nations z jego zachodnimi dzielnicami. Maszyna obniżała lot. Te nowoczesne niegdyś, wspaniałe budowle stały teraz nagie i opuszczone. Śmiałe pomysły kolorystyczne, błyskotliwe linie architektoniczne, fajerwerki myśli urbanistycznej nie cieszyły już oczu - przygnębiały, podobnie jak to, co zostało z Brisbane, Auckland, Limy czy Rio Branco. Stolica świata ludzi umierała z godnością. Całun pyłu niczym maska starości zdążył pokryć już wszystko, nie wyłączając dumnych drapaczy chmur. Główny aerodrom Ziemskiej Floty Galaktycznej znajdował się tuż za miastem, pięć mil od najbardziej reprezentacyjnego budynku City of Nations. Centrum lotów kosmicznych przypominało kształtem pierwsze rakiety międzyplanetarne. Budowla była wysmukła i wysoka, błyszczała szkłem i niklem, jak przystało pomnikowi tych, którzy na ołtarzu wiedzy złożyli okrutny haracz, własne życie. Kryształowa igła gmachu kryła w sobie najpotężniejszy na planecie system połączonych mózgów cyfrowych, laboratoria naukowe z bezcennymi przyrządami, zakłady montażowe promów i ładowników ostatniej generacji. Najwyższe piętra zajmował ośrodek koordynacji kosmicznych lotów badawczych. Już z daleka widać było, iż Centrum nie jest bezbronne. Promienie zachodzącego słońca załamywały się na przezroczystej otoczce, która jak bańka mydlana okrywała” gmach i pawilony zaplecza. Intensywnie błękitny poblask pola świadczył o olbrzymich ilościach energii zaangażowanych w ochronę obiektu. Latający czołg podchodził do lądowania. Długo manewrował zawieszony jak pająk na niewidzialnej nitce nad zrytą, pokrytą płatami kopciu i strzępami metalu płytą aerodromu. Szerszeń powoli zmniejszył wysokość i osiadł, drżąc lekko na grawitacyjnych poduszkach. W chwili gdy pole ochronne Szerszenia dotknęło płyt aerodromu, z pobliskich hangarów, zza zwałów potrzaskanych konstrukcji wyskoczyły nagle dziesiątki bomb ciśnieniowych. Ich bezdźwięczne eksplozje wzniecały skłębione grzyby pyłu. Atomowe młoty uderzały raz za razem w pole siłowe maszyny. Błękitne dotąd niebo w kilka sekund zasnuło się gęstymi, ołowianymi chmurami, na których zawisł krwawy poblask wybuchów. Runął z nich brudny, radioaktywny deszcz. Zygzaki piorunów mieszały się z błyskami dział laserowych i jak brzytwy rozcinały lejące się na ziemię strugi wody. W zetknięciu z twardym heksobetonem lądowiska deszcz błyskawicznie parował i unosił się znowu do góry. W tym piekle miotał się Szerszeń. W pierwszym odruchu próbował wznieść się, by uniknąć walki, ale antypole grawitacyjne o ogromnej wartości przykleiło go do podłoża. Nie poddał się jednak. Manewrując z olbrzymim trudem, starał się ujść przed bezpośrednimi uderzeniami bomb i laserów. Komputer zmuszony był zerwać ograniczenia bezpieczników, żeby zrównoważyć energię rozbijającą pole ochronne maszyny. Wieżyczki bojowe Szerszenia nie próżnowały. Wysuniętymi ryjkami nieustannie szukały celu. Gdy go dostrzegły - przestawał istnieć. Jeden, drugi, dziesiąty... Wraki wyrzutni płonęły jak pochodnie. Tym razem jednak czarna gwardia starannie przygotowała atak. W miejsce zniszczonych pojazdów pojawiały się nowe. Przypominały armię mrówek pragnących zadusić wroga własną masą. Było ich coraz więcej. Ciągle więcej. Szerszeń już nie nadążał. Poczerwieniałe od gorąca lufy jego miotaczy przestały wypluwać pojedyncze pociski. Zastąpił je nieprzerwany ogień jaskrawych wyładowań, który szerzył spustoszenie w szeregach wroga, palił i zabijał. Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Zza przypór startowych wyłoniły się wysokie, smukłe maszyny z paszczami pełnymi ognia. Od ich salw odsłonięty pancerz Szerszenia najpierw pobrunatniał, a potem powoli rozjarzył się ogniskami żaru... Temperatura we wnętrzu maszyny wzrosła do tego stopnia, że nie wydawało się możliwe, by pilot żył jeszcze. W tej chwili ruchami pojazdu mógł kierować tylko komputer. Ale i on począł się mylić. Jak ślepy szaleniec Szerszeń powoli rozpoczął czołowy atak na największe skupiska wrogich maszyn. Kolejne ciosy rzucały nim na boki, a on parł wytrwale naprzód, jakby sama tylko wola walki mogła odwrócić kartę przeznaczenia, wypisanego na dziesiątkach luf i wyrzutni wycelowanych w jego obłą sylwetkę. Miotacze pracowały jak w transie. Zwrot, strzał, trafienie, długa seria torująca drogę. Szerszeń wtargnął w szeregi przeciwnika i taranem pola miażdżył wszystko na swej drodze. Maszyny, którym udało się uniknąć kolizji, cofały się bezładnie, zderzając z kolumnami nacierających z tyłu pojazdów. Następne rzędy atakujących, prąc ślepo do przodu, tratowały swoich pobratymców jak wygłodniałe, żądne krwi stado wilków. Przytłoczyły swą masą Szerszenia, pozbawiły wszelkich szans ucieczki. Od szczerzących pyski miotaczy przeciwnika dzieliła go teraz jedynie coraz słabsza i coraz bardziej niepewna ścianka pola ochronnego. Strażnicy nie potrzebowali jeńców. Teraz dopiero atomowe młoty z wprawą zabrały się do rozkuwania pancerza unieruchomionej maszyny. Było to jak dobijanie konającego na polu bitwy. Szerszeń zamarł w bezruchu, poddając się jądrowym płomieniom, a potem pękł z hukiem niczym rozbity arbuz. Eksplozja rozniosła jego szczątki po całym aerodromie. W parę minut później żaden postronny obserwator nie odgadłby, kto tu był napastnikiem, a kto obrońcą. Z trzaskiem dopalały się wraki rozbitych przez pancerkę maszyn, stękając stygły zeszklone żarem płyty heksobetonu. Słońce znowu wyjrzało zza chmur, jednakowo oświetlając pobojowisko i majaczący w oddali szczyt milczącego Centrum. 10. Millie Lawrence spóźniła się zaledwie o kilka minut. Kłęby dymu i płomienie buchające z lądowiska City of Nations przekreślały wszelkie jej nadzieje i plany. Pozostawało tylko jedno wyjście. Wybrała je już wcześniej. Choć z oczu starej kobiety płynęły łzy, umysł pracował sprawnie. Dzieci, które pozostawiła w byłej tajnej bazie wojskowej, ukrytej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów pod poziomem gruntu, na pewno będą bezpieczne. Bunkier budowano kiedyś jako kryjówkę przeciwatomową dla rządu i dowództwa armii. Żywności i zapasów wody wystarczy jeszcze na kilkaset lat. Zresztą urządzenia bunkra mogły także w razie potrzeby sztucznie syntetyzować pożywienie i płyny. Wyposażenie techniczne bazy, zapewniające komfortowe warunki życia pod ziemią, było wielokrotnie dublowane, aby wykluczyć możliwość poważniejszej awarii systemu. Uśmiechnęła się smutno do siebie. Jej czas się skończył. Popatrzyła na zegar wmontowany w konsoletę nawigacyjną. Za kilkadziesiąt minut komputer bazy zacznie realizować zakodowany wcześniej program. Otworzy przepastne gardziele kilku tysięcy zamaskowanych silosów irakietowych, z których wyfruną ptaki śmierci. Nie będzie miejsca na planecie, gdzie by nie spadły ich ogniste łzy. To będą także jej łzy. Ostatni raz Millie Lawrence zapłacze nad swoim życiem. Gwałtownym ruchem odepchnęła od siebie stery. Pochylony dziób pojazdu celował teraz w stanowiska Strażników, otaczających zbrojnym kordonem potężną wieżę Centrum. Zaplaskały działka laserowe i szybkostrzelne wyrzutnie bomb. Mozaika wybuchów pokryła maleńkie z tej wysokości bunkry i okopy. Millie nie zdejmowała kciuków z płytek spustowych. Z dołu pomknęły w stronę atakującej maszyny odrzutowe igły samonaprowadzających się pocisków przeciwlotniczych. Millie spokojnie obserwowała, jak zbliżają się z każdą sekundą. Miała wrażenie, że na wszystkich spiczastych pyskach widzi wypisane czarną farbą swoje imię. Grawiplan ze wzrastającą szybkością spadał jak kamień na pozycje Strażników. Rakiety trafiły w jego kabinę, gdy znajdował się zaledwie sto metrów od powierzchni. Przez chwilę na niebie Cessary płonęły dwa słońca. Cessary, którą kiedyś dawno, dawno temu zwano Ziemią. 11. Veinard spokojnie oglądał finał walki na hol ©graficznym ekranie w sali operacyjnej Centrum. Żałował Szerszenia, choć nie czuł wielkich emocji. Obowiązkiem każdego automatu, każdej maszyny, którą stworzył umysł ludzki, jest przede wszystkim służyć człowiekowi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że od wielu lat tym właśnie mechanicznym pomocnikom zawdzięczał życie. Nigdy o tym nie zapominał. Gdy obudził się w kabinie lecącego w stratosferze Szerszenia, miał niejasne przeświadczenie, że powinien ją co prędzej opuścić. Usłuchał wewnętrznego głosu i jak zwykle dobrze na tym wyszedł. Ufał własnej intuicji. W końcu z czegoś ten jego życiowy fart musiał się składać. Plan, który przedyskutował z Vincentem, był prosty. Szerszeń z zakodowanym w pamięci komputera pokładowego programem miał lecieć wcześniej wytyczonym kursem do City of Nations i wylądować na aerodromie. Veinard postanowił w małej, zdobycznej maszynie wyruszyć trochę wcześniej i dotrzeć do celu okrężną drogą. Manewr ten powinien skierować uwagę ewentualnych napastników na Szerszenia, odwracając ją jednocześnie od samego Veinarda. Do szklanej kuli z wyrzutniami w kształcie rur przesiadł się w czasie krótkiego odpoczynku w górach. Na wolne miejsce w przezroczystej kabinie zabrał robota- tłumacza. Czuł, że mu się jeszcze przyda. Pozornie mogło się wydawać, że porzucenie pancerki to nierozsądny pomysł. W Szerszeniu zostały lekarstwa i żywność, niezawodna osłona siłowa i potężna broń. Siedząc w swym latającym jajku, Veinard miał świadomość, że od okrutnych Cessarian oddziela go tylko plastykowa ścianka. Cholernie wredne uczucie. Szczególnie, gdy się widzi, jak ponura jest sytuacja. Cały rozciągający się wokół Centrum teren otoczony był przez Strażników Czarnej Celi, uzbrojonych po uszy, a raczej po czarne kaptury. Byli nieźle ukryoi w okolicznych budynkach, ale Veinard przelatując nisko, widział dokładnie ich stanowiska. Pewnie uważali go za swego i nie kryli się zbytnio. Ciągle miał przed oczami obraz jednego z tych ludzi, który machał gniewnie rękami, gdy kulisty pojazd przelatywał nad pasem aktywności pola chroniącego srebrzystą szpilę budynku. Jak wszyscy oni był w czarnym habicie, ale kaptur miał odrzucony. Veinard z odrazą przyglądał się głowie wielkości orzecha kokosowego, zupełnie pozbawionej owłosienia, o jaskrawoczerwonej skórze. Próbował dostrzec rysy twarzy i do maksimum przekręcił gałkę powiększania lunetek przyłbicy. Ogarnęło go przerażenie. Żadna linia nie znaczyła gładkiej powierzchni twarzy. Prawdę mówiąc, to jajo z paciorkami malutkich oczu i okrągłym, bezwargim otworem gębowym bardziej przypominało piłkę do rugby niż ludzką twarz. Tyle że piłki do rugby nie mają zwisających do pasa, związanych w kokardy uszu oraz ostrych rogów. A ta miała. Widok ten tak wstrząsnął Veinardem, że z wrażenia skręcił ostro ster i omal nie wpadł na ścianę pola siłowego Centrum. Ta przypadkowa szarża powietrzna mogła się skończyć tragicznie, gdyby pilot nie znajdował się w lekkiej, pozbawionej pancerza maszynie. Kod płytki rozpoznawczej wszytej w obojczyk Veinarda został na czas odczytany. Komputer otworzył przejście w polu ochronnym. Mijając jego granicę, Greg zauważył dwie gąsienicowki, które błyskawicznie wystartowały w kierunku powstałej luki. Jedna z mich momentalnie zapłonęła, uderzona zamykającym się polem, ale druga, widocznie sprawniej prowadzona, zdołała się przedrzeć. Teraz mknęła w jego kierunku, waląc ze wszystkich swych dział. Przelatywał już nad budynkami zaplecza, gdy któryś z pocisków trafił w podwozie. Część dysz została uszkodzona. Latająca kula straciła sterowność i szerokim łukiem znowu zaczęła się zbliżać do granicy pola. Tym razem od strony wewnętrznej. Nie było chwili do stracenia. Tuż nad dachami niskich magazynów Veinard odwrócił maszynę na plecy, odrzucił kopułkę i wyskoczył. Siła grawitacji wyrwała z fotela również tłumacza, który jąkając coś niezrozumiale, rozbił jeszcze w powietrzu plastykową owiewkę, a potem spadł ciężko obok Veinarda. Greg kopnięciem postawił robota na gąsienice i nie zaszczycając go nawet słowem, szybko podczołgał się do krawędzi dachu. O jakieś trzysta stóp dalej gwałtownie hamował pojazd Strażników. Z wnętrza wyskoczyły dwie czarne postacie i rozbiegły się w przeciwne strony. Chcą mnie otoczyć, pomyślał. W gąsienicówce ktoś jednak musiał pozostać, gdyż nadal prowadziła wściekły ogień. Spojrzał w przeciwną stronę. Opuszczone przez niego jajo, kolebiąc się w powietrzu, nieuchronnie zbliżało się do ściany pola. Jeszcze minuta, dwie... Pod osłoną niskiego murku przy krawędzi dachu przeskoczył na drugą stronią. Już w biegu dojrzał, że jeden ze Strażników mocuje się z drzwiami do windy towarowej, łączącej plac magazynowy ze szczytem iglicy Centrum. Greg łatwo przejrzał jego plan. Jeśli Strażnik zdoła dostać się na górę i zniszczy sterownię kontrolującą pole siłowe budynków, Veinard pożegna się ze swoim abonamentem na szczęście. Nic go już nie uratuje. Nawet wszechmocna Opatrzność. Zaklął, zeskoczył z dachu, jednocześnie wyciągając plazer. Strażnik usłyszał hałas i odwrócił się zaskoczony. Zobaczył wymierzoną w siebie lufę i zaczął powoli podnosić ręce. - Nieee... strz...strzelaj... - z czarnej czeluści kaptura rozległy się z trudem wypowiadane słowa. - My... myy... teżż... jeste...śmy... ludźdźmi... też... Plazmowa kula ognia upaliła cały róg budynku tuż za Veinardem. Instynktownie obejrzał się. Kątem oka zauważył jednak, że Strażnik próbuje wydobyć coś z fałd habitu. Przypomniał sobie podobną sytuację w Brisbane. Nie celując nacisnął spust. Strażnik bez jęku upadł na ziemię, wypuszczając z dłoni zniszczony kawałek papieru. Veinard podniósł go machinalnie. Potężny huk rozdarł powietrze. Greg nie namyślając się padł i osłonił głowę ramieniem. Fala uderzeniowa jak czarne tornado obsypała go piaskiem, szkłem i kawałkami metalu. Powietrze zgęstniało od fruwających konarów drzew, fragmentów dachów, cementowych bloków. Kurz dławił mu gardło i Veinard musiał uszczelnić przyłbicę. Sztuczna nawałnica skończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Ostrożnie podniósł głowę i rozejrzał się dokoła. W odległości pół metra od jego stopy wystawał z ziemi wielki stalowy strzęp. Ważył chyba z pół tony. Tyle zostało z latającego jaja. W jego ładowni spoczywała spora ilość bomb ciśnieniowych. Ich eksplozja spowodowała zniszczenia, jakich się spodziewał. Gąsienicówka Strażników dopalała się, rozbita podmuchem o ścianę osłon. Obok piętrzyły się pokrzywione blachy, kawały betonu i pnie drzew. Przemykając się pod ścianami, Veinard zbliżył się do miejsca, gdzie ostatnio widział drugiego Strażnika. Bał się, że czarnemu udało się umknąć i że teraz właśnie mierzy mu w plecy z rusznicy laserowej. Już nawet czuł nerwowe pieczenie pomiędzy łopatkami. Czarny Strażnik jednak był martwy. Żelbetowy strop przywalił go, gdy usiłował schronić się w pobliskim hangarze. Dłonie zamiast palców miały długie, zwierzęce szpony. 12. Wstał od ekranów i powlókł się do łazienki. Na czarnej skórze oparcia fotela pozostały smugi kurzu, ślad po brudnym skafandrze. Veinard od jedenastu godzin był na nogach. Ranny, potłuczony, zmęczony fizycznie i psychicznie, głodny i brudny. Za wszelką cenę potrzebował odpoczynku. Segment rekreacyjny znajdował się tuż za aulą Centrum. Zjechał windą dwa piętra niżej i szurając butami skierował się ku kryształowym drzwiom. Po drodze odpinał zamki i karabińczyki uprzęży. Oprzyrządowanie wlokło się za nim po podłodze. Na ekranie holorekordera kwitło kolorowe hasło. Paliło się już chyba długo, gdyż drobiny pyłu obsiadły litery, tłumiąc ich barwy. Zauważył to bezwiednie. W pierwszej chwili nie mógł zmusić zmęczonych oczu do odczytania tych kilku słów. Przecież, do stu tysięcy asteroidów, zamierza wziąć kąpiel, a nie czytać bajki dla grzecznych dzieci. Dawno już przestał być dzieckiem, ma w sumie prawie sto osiemdziesiąt lat, trochę siwizny na skroniach i jest szczęściarzem. Jeśli powiedział sobie, że teraz zdejmie skafander i wejdzie do wanny, na pewno nic mu w tym nie przeszkodzi. Nawet głupie napisy na murach. Sam też lubi pisać na ścianach, ale już nie pisze, bo mu ktoś te ściany rozwalił, ale on im jeszcze pokaże, skurczybykom... „Bill Smith, Ivo Kurek, Leng Hua-ting, Ole Swenson, Greg Veinard - witamy na Ziemi”, głosił napis. Szczęknęły zaciski i kask miękko stuknął o dywan. Veinard nerwowo potrząsnął głową, starannie przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze. Napis dalej jaśniał na ekranie. Pamiętał te cztery nazwiska. Ci ludzie wylecieli przed nim na podobne wyprawy badawcze. Podszedł do stojącego pod ekranem aparatu i włączył go. Kryształ pamięci rozjarzył się wewnętrznym światłem. - Przekaz specjalny dla pilotów wypraw zwiadowczych do systemów: Wielkiego i Małego Obłoku Magellana, UMa, Sculptora, Draco i Fornaxa - wyskandował wyraźnie mechaniczny głos. - Będzie mówił naczelny koordynator Ziemskiej Floty Galaktycznej - Guido Ravizzone. Zarejestrowano: 5.05.01. Znaczek Floty, który lśnił kolorami w czasie całej zapowiedzi, zniknął teraz jak zdmuchnięty. W jego miejsce na ekranie pojawiła się mądra twarz Guida Ravizzone. - Witajcie! Cieszymy się, ja i cała ludzkość, że wreszcie wróciliście na starą Ziemię. Nie wiem, do którego z was teraz mówię, ale myślę z nadzieją o was wszystkich. - Popatrzył z uśmiechem w obiektyw i Veinardowi wydało się, że Guido zwraca się głównie do niego. - Wybaczcie, że nie witam was osobiście. Pewnie zauważyliście, że na Ziemi zmieniło się wiele, bardzo wiele. Staruszka-planeta umiera. Powoli i niedostrzegalnie, ale proces ten jest nieuchronny. Ludzi już na niej nie ma. Koordynator przerwał na moment i uśmiechnął się smutno. Po chwili namysłu ciągnął dalej: - Pewnie jesteście ciekawi, co się właściwie stało?! Postaram się wyjaśnić. W półtora roku po starcie ostatniego z was, Grega Veinarda, austriacki astrofizyk Kurt Becker ogłosił i udowodnił teorię przyspieszonej erozji gazowej Słońca. Wnioski wynikające z jego odkrycia były przerażające. Już wtedy pewne nieodwracalne zmiany wewnątrz jądra naszej gwiazdy powodowały bardzo aktywne promieniowanie kosmiczne. Obliczono, że za trzy lata życie na planecie nie będzie możliwe. Efekty promieniowania wzbudzały trwogę. Wpływało ono szkodliwie na wszystkie organizmy białkowe. Pierwotniaki i bakterie reagowały defektami genetycznymi. Jakie zmiany emisja ta mogła wywołać u ludzi, łatwo było przewidzieć. Nie chodziło wyłącznie o mutacje w strukturze fizycznej i fizjologicznej. Wielekroć gorszy mógł być wpływ czynnika kosmicznego na psychikę. Zrozumcie, nie wolno nam było ryzykować powstania rozumnych potworów! Jak zwykle w podobnych przypadkach, postanowiono tych prognoz nie podawać do wiadomości publicznej. Ale stało się! Nie wiadomo w jaki sposób informacja o tak zwanym „końcu świata” stała się tajemnicą poliszynela, wzniecając wszędzie szaloną panikę. To był prawdziwy koniec świata! Na szczęście większość naukowców trzeźwo oceniła sytuację i pozostała na swoich stanowiskach. Ich wspólna praca pozwoliła na - praktyczne zrealizowanie projektu Lee Gwana, modelu ekwatorowego silnika próżniowego. Powinniście pamiętać, chodziło o wykorzystanie sił grawitacyjnych wytwarzających się samoistnie pomiędzy pozornymi połowami wszechświata. Jak wiadomo, wszystko, co materialne, daje się podzielić na dwie połowy. Nawet nieskończoność. Tyle że równość ta jesit względna... Statki kosmiczne wyposażone w silniki Gwana osiągały próbne szybkości 2,5-3,3 szybkości elementarnej światła. Mogę sobie wyobrazić wasze miny. Ja też się dziwiłem, bo przecież zaprzeczało to podstawowym prawom fizyki. Ale okazało się faktem. Rozwiązanie przyszło w ostatniej chwili. Już sam nie wiem, jak udało się uspokoić tłumy i wskazać im drogę ratunku. Trochę czasu upłynęło, zanim wszystkie państwa zrozumiały, że tylko współpraca może odwrócić powszechną zgubę. Najwięcej kłopotów było z twardogłowymi w mundurach, którzy oczywiście chcieli strzelać do Słońca z tych swoich śmiercionośnych zabawek. W końcu udało się. Zakłady produkcyjne i biura konstrukcyjne na całej kuli ziemskiej ruszyły pełną parą. Dniem i nocą trwała zażarta walka z czasem. Załogi montażowni na Lunie i trzech sztucznych księżycach musieliśmy wymieniać co cztery dni. Ludzie padali z wyczerpania, ale nie chcieli schodzić ze stanowisk pracy. Huk startujących transportowców nieustannie wisiał nad planetą. Budowano ogromne gwiazdoloty pasażerskie, wyposażone w silniki Gwana. Postanowiliśmy załadować do nich całą ludzkość. Dosłownie wszystkich. Niedowiarków zdecydowaliśmy się brać siłą. To miał być prawdziwy biblijny Exodus! Największa emigracja w historii planety... Zdążyliśmy! W dwudziestym szóstym miesiącu od ogłoszenia teorii Beckera gwiezdna flotylla ratunkowa czekała zacumowana pomiędzy Ziemią a Księżycem. Zaczęło się transportowanie ludzi na stattci. Skończyliśmy wczoraj. Za - tu Guido Ravizzone popatrzył na zegarek - pięćdziesiąt trzy minuty cała ludzkość wystartuje w nieznane. Gdy będziecie tego słuchać, my pewnie zaczniemy zagospodarowywać już nową planetę, która stanie się i waszą ojczyzną. Ale wszyscy mamy nadzieję, że nasi potomkowie kiedyś znowu wrócą na Ziemię. Tyle wyjaśnień. Na wyrzutniach strefowych czekają na was pojazdy z zaprogramowaną trajektorią lotu. Zaniosą was na Nova, jeden z naszych sztucznych satelitów. Tam przesiądziecie się na statki z silnikiem Gwana. Zostawiamy za sobą nitkę sygnałową. Komputery pokładowe poprowadzą statki naszym śladem. Do zobaczenia na Nowej Ziemi! Ekran holorekordera zgasł, by za moment znów się rozjarzyć. Tym razem obraz był lekko zamglony i jakby ziarnisty. W głośnikach słychać było trzaski i szumy. Twarz, którą tym razem dojrzał Veinard, należała do Jury Halika, pierwszego zastępcy koordynatora. - To jeszcze nie koniec przekazu. Jesteśmy już w gwiazdolocie. Wystartowaliśmy. Guido Ravizzone nie może podejść, kieruje akcją. Zaszły niespodziewane okoliczności... W momencie startu flotylli jeden z gv:azdolotów nie uruchomił silnika. Okazało się późnii i, że to statek prewencyjny. Na jego pokładzie z/.ajduje się pięćset tysięcy przestępców obu płci, odbywających na Ziemi kary za ciężkie przewinienia przeciwko społeczeństwu: wielokrotne zabójstwa, gwałty, podpalenia. Oczywiście jest tam także kilkuset strażników i załoga. Podejrzenia, że statek został opanowany przez więźniów, potwierdziły się. Jego awaria to tylko pozorowana akcja. My już nie możemy zawrócić. Paliwa, które zużyliśmy przy starcie, nie dałoby aię odtworzyć. Guido będzie próbował wytłumaczyć buntownikom powagę sytuacji i zmusić do przyłączenia się do nas, choć jest to, prawdę mówiąc, strata czasu i energii. Komitet reprezentujący więźniów zdecydowanie opowiedział się za powrotem na Ziemię. Są uparci, o niczym innym,nie chcą słyszeć. Poinformowali nas, że wyrzucili już za burtę strażników i załogę. Teraz pewnie bc-ją się wysłania przez nas karnej ekspedycji. Nie wiedzą, że to niemożliwe. Za chwilę stracimy z nimi łączność. Jedyna nadzieja w ponad tysiącosobowej grupie socjologów i psychologów, którzy dobrowolnie zgodzili się na umieszczenie pośród więźniów na czas lotu. Oczywiście anonimowo. Chodziło o zażegnanie ewentualnych niepokojów. Żal mi ich teraz... Szaleńcy zapowiedzieli, że zniszczą przekaźnik falowy na satelicie Nepto. Będziemy starali się was ostrzec, wykorzystując radioboje Marsa i Plutona, których może nie zauważą. Jeśli uda im się odblokować lądowiniki i dotrzeć na Ziemię... Uważajcie, proszę! Czekamy na was! - sztuczny uśmiech Jury jeszcze tylko przez sekundę rozświetlał gasnący ekran. To było wszystko, co Ziemia miała do powiedzenia Veinardowi. Siedział na ostatnim stopniu schodów, trzymając w zębach papierosa. Nie mógł wiedzieć, że gdy go zapalał, gasło życie niejakiej Millie Lawrence, która właśnie w owej chwili rozpoczęła samobójczą, szarżę na pozyoje Czarnych Strażników. Veinard trwał w bezruchu, starając się nakłonić emocje do wycofania się w najodleglejszy kąt umysłu. Spokój był teraz jego jedynym ratunkiem przed obłędem, kaftanem bezpieczeństwa nałożonym na chaos myśli. Uważał się za szczęściarza, był szczęściarzem. Tamtym pewnie też się udało. Musiało się udać. Nowa Ziemia błyszczy teraz gdzieś pośród obcych gwiazd i jest równie piękna jak ta stara. Tylko ci Niedotykalni... Ta dziewczyna w habicie... Inga też była psychologiem... - Do diabła z tym wszystkim! - zaklął na cały głos. Tyle że diabeł już dawno zrobił swoje. Hełm kopnięty z całych sił potoczył się pod żółte drzwi. Prowadziły do segmentu rekreacyjnego. 13. Jeszcze niezupełnie suchy, w czystej bieliźnie, powtórnie przekroczył próg auli. Drzwi zamknęły się za nim z cichym szelestem. Oddzieliły go od brudu, zmęczenia, starego, wysłużonego skafandra i całego bagażu problemów z pozoru nie do rozwiązania. Z wielkiej wyprawy do Systemu Fornaxa została tylko jego osoba i mały, ciemny kryształ pamięci z dokumentacją i wynikami badań. Osobowość przemądrzałego Mailera utrwaloną w kawałku krzemu wyjął z kasety komputera Szerszenia, zanim jeszcze posłał maszynę na śmierć. Kryształ wystarczyło tylko wprowadzić do sprawnego układu. Podszedł do holorekerdora i znów go włączył. Na liczniku zapaliła się cyfra jeden. Oznaczało to, że od czasu gdy ludzie opuścili Centrum, urządzenie tylko raz odtworzyło videolisty Ravizzone i Halika. Oprócz Veiniarda nikt więc nie oglądał przekazu. Nikt od obwili startu gwiazdolotów nie stąpał po salach i korytarzach Centrum. Przypomniał sobie rozdarte wybuchami, przeżarte ogniem szczątki rozwleczone po aerodromie. Były tam, zanim jeszcze unicestwiono Szerszenia. Zgodnie z programem lotu Smith i inni lądowali zapewne w City of Nations. Zamiast gorącego powitania spotkała ich gorąca śmierć. Jej kosę trzymali w łapach Strażnicy Abaddona. Lęk przed karną ekspedycją musiał być najgłębiej zakodowanym kompleksem władców Cessary. Windą dotarł na najwyższy poziom budynku. Tu znajdowały się rampy startowe wyrzutni promów. W oszklonej kabinie kontroli lotów było ciemno. Pstryknął włącznikiem. Zapaliło się światło pod sufitem, rozjarzyły konsole i monitory. - Komputer, jak ci na imię? - krzyknął w sitka mikrofonu. - Ludzie nazywali mnie Jeanne - mózg elektroniczny mówił delikatnym, kobiecym głosem. Zaskoczony Veinard w pierwszej chwili zibeształ się w duchu za zbytnią obcesowość, ale potem postukał się palcem w czoło przed własnym odbiciem w szybie. - Jeanne... Ładnie! Co z moim robotem, maszy... Jeanne? Połatany? - Jest gotowy, pilocie... - Mam na imię Greg! - przerwał jej. - Czy przysłać go na stację, Greg? - głos był nadal uprzedzająco miły. - Czy wolno ci mówić do (ludzi po imieniu?! Przecież jesteśmy na planecie! - Mój regulamin nic o tym nie wspomina Zresztą ja nigdy nie byłam poza Ziemią - głos nie zmienił brzmienia ani o jotę. - No tak, racja - Veinard miał głupią minę - A robota przyślij! Na rampach wyrzutni stało pięć bliźniaczo podobnych srebrzystych wrzecion. Sprawdził pozostałe pochylnie. Znalazł jeszcze kilka całkowicie wyposażonych rakietek komunikacyjnych. Z nich także można by skorzystać, gdyby zaszła potrzeba. Usiadł na podłodze, naprzeciwko włazu jednego z pojazdów i podparł głowę rękami. Czy powinien uciekać z Ziemi, jak nakazywał mu rozkaz Ravizzone, czy też wszczynać beznadziejną walkę ze Strażnikami? Miał zbyt mało szans na przeżycie, gdyby pozbył się osłony siłowej Centrum i wyszedł szukać przygód na zewnątrz. Nie znał sposobu na skomunikowanie się z innymi grupami Niedotykalnych, którzy według opinii Staną Nowaka ukrywali się gdzieś na powierzchni planety. Sam jeden, nawet uzbrojony po zęby, nic nie znaczył. Boisz się, stary, trzęsiesz tyłkiem z obawy o własną skórę, przecież nie chcesz już tam wracać, oszukujesz samego siebie, myślał, ściskając dłońmi twarz. Strach był rzeczą ludzką. Tak jak głupota i bohaterstwo. W obecnej sytuacji oba te pojęcia wydawały się Veinardowi równoznaczne. Niosły śmierć. - Greg?! Otrzymałam informację od głównego komputera Centrum - usłyszał z głośników cichy głos Jeanne. -; Czujniki sejsmograficzne wykryły przed kilkoma minutami wiele wstrząsów tektonicznych, cechujących się dziwnymi charakterystykami. Komputer zinterpretował je jako start około trzech tysięcy bojowych rakiet balistycznych. Dane od czynnych satelitów potwierdziły przypuszczenia. Za około siedem minut pierwszy pocisk trafi w cel na terenie Europy. Potem zaczną wybuchać pozostałe... Veinard zesztywniał. Z trudem udało mu się wyjąkać pytanie: - Jaki... jaki ładunek zawierają głowice rakiet? - Broń chemiczna o bardzo dużej sile rażenia. Mieszanka gazowa śmiertelna szczególnie dla istot ludzkich... - Rokowania? - Całkowite zniszczenie rozumnego życia biologicznego na powierzchni Ziemi. Okres działania mieszanki około pięćdziesięciu lat. Potem powolna samoistna neutralizacja i spadek toksyczności. Ci idioci w habitach uruchomili jakąś piekielną maszynę do zabijania, pomyślał. Przeznaczenie znowu zadecydowało za niego. Jego ludzki strach przestał się teraz liczyć. - Ile mam czasu na start, Jeanne? - zapytał. - ...Czternaście minut i dwadzieścia dwie sekundy! - Chcę wystartować dwoma strefopromami - głos Veinarda był chłodny. - Tymi z numerami: 1 i 2. Pojazd dowódczy, numer 2. Przygotuj obie maszyny i przełącz pulpit kierowania osłoną siłową Centrum na strefoprom dowódczy. Na dziesięć minut rozpędź reaktor. Potrzebuję bardzo dużo energii. Całą dodatkową moc daj na pole... Załaduj jedną wyrzutnię zwykłą sondą. Na ekrany dyspozytorni przerzuć obraz z okolic gmachu. Interesuje mnie to, co jest poza osłoną... Zrozumiałaś!? - Tak, Greg. Wykonuję - usłyszał ciche potwierdzenie. Ekrany ożyły. Widział stanowiska czarnej gwardii wokół budynku Centrum. Nie dostrzegł żadnego ruchu, ale wiedział, że Strażnicy tam są. Na ich miejscu on sam spróbowałby połączyć się z człowiekiem w Centrum i przekonać go, że opór jest bezsensowny. Facet słabego charakteru mógłby się załamać. - Jeanne, odpalaj sondę!...Trzy, dwa, jeden - start! Maszyna wzniosła się tylko na wysokość trzystu metrów.. Laserowe igły zewsząd zaczęły szyć niebo. Pierwszy strzał trafił. Kontakt z sondą urwał się natychmiast. - Sssskurczybykiiiiii! - zasyczał przez zęby Veinard. - Wysłać następną? - słodziutko zapytała Jeanne. - Nie wiesz po co? - Nie wiem! - szczerze odpowiedział komputer. - Zrobiłaś wszystko, Jeanne? - rzucił w mikrofon. - Tak, Greg! Możesz lecieć... - Powoli, dziecino! Wcześniej musimy zrobić porządek z tamtymi - ruchem głowy wskazał ekrany. - Ile czasu mi jeszcze zostało? - Siedem minut piętnaście sekund! - Dobra, pies z nimi tańcował... Zaczynamy! W ubieralni wciągnął na siebie zielony skafander kosmiczny. Taki sam, jaki nosił przed wyprawą. Tego koloru używali tylko członkowie korpusu pilotów Floty Galaktycznej. Zaopatrzony w aparaturę osobistą, czujniki, baterie i broń pomaszerował na rampę. Spieszył się. Robot-tłumacz czekał na niego przy kabinie pierwszego strefopromu. - Jak się miewasz, pokrako?! Pozszywali cię jakoś - oglądał maszynę uważnie. - No, nieźle nawet. Pamiętasz, czego cię uczyłem jeszcze na statku? Opowieści o baronie Münchhausenie. - Pamiętam bardzo dobrze. „Już kiedyś opowiadałem wam, panowie, o mojej krótkiej podróży na księżyc, dokąd się po moją srebrną siekierę wybrałem. Po raz wtóry...”* [*Fragment „Przygód Münchhausena” Gottfrieda A. Bürgera w tłumaczeniu Hanny Januszewskiej.] - Dobra, wierzę ci. Nie powiedziałem przecież, że masz już kłapać syntezatorem - Veinard otworzył właz kabiny. - Pakuj się tu. Przez radio powiem ci, kiedy masz zacząć. Będziesz opowiadał „Dziesiątą przygodę morską”. Zapamiętaj! Robot wturlał się przez właz do środka. W czasie powrotnego lotu z Fornaxa Veinard dla żartu nauczył robota swojej ulubionej książki, „Przygód Münchhausena” Gottfrieda A. Bürgera. Żeby było śmieszniej, tłumacz opowiadał te niesamowite historie głosem Grega. Wszedł do drugiego strefopromu i wywołał komputer. Wszystko było przygotowane. - Dziękuję, Jeanne! Gdyby ktoś jeszcze pojawił się w tym gmachu, zapamiętaj, kto z tobą rozmawiał. Nazywam się Greg Veinard. - Zapamiętam, Greg. Do zobaczenia! - Veinard miał wrażenie że żegna się z nim prawdziwa „kobieta. Wzruszył ramionami. - Uwaga! Na rozkaz powiększyć promień pola ochronnego jeszcze o dwieście metrów. Ten stan powinien trwać trzydzieści sekund. Potem powrót do dawnej średnicy. Na ekran promu wpłynął obraz części ściany bąbla siłowego. Tu najwięcej było betonowych umocnień wroga. Rozpoznawał nawet próby starych podkopów, których dokonywali Strażnicy. Bezowocnie. Osłona siłowa miała kształt sferyczny. Veinard spoglądał na ekran i jednocześnie na zniszczoną fotografię, która wypadła z rąk Strażnika zabitego przed wejściem do Centrum. Przedstawiała młodą kobietę z dwójką uśmiechniętych dzieci. Na odwrocie zdjęcia był krótki list skreślony drżącą ręką. „Czekamy, ja i dzieci, aż wyjdziesz. Wierzymy mocno, że to nie ty byłeś winien. Nie pozwól nam długo czekać na siebie. Kochamy cię...” przeczytał fragment. A więc niektórzy z nich kiedyś także byli ludźmi. Kiedyś! Zmiął fotografię i rzucił na podłogę. - Uwaga, pole... teraz! - zanim zdążył dokończyć, błękitna bańka pełna energii trochę poszarzała, a potem gwałtownie powiększyła objętość. Płonęły rozerwane niewidzialną siłą budynki, pękały i waliły się bunkry, wybuchały pojazdy i magazyny z amunicją. Widział wyrzucone w powietrze płonące ciała w czarnych szatach. - Tłumacz, zaczynaj! - krzyknął w mikrofon. Usłyszał własny głos recytujący: „Na księżycu, gdyż on to był tą jarzącą się wyspą...” * [*Fragment „Przygód Münchhausena” Gottfrieda A. Bürgera w tłumaczeniu Hanny Januszewskiej.] Polecił wystartować pierwszemu strefopromowi. Pojazd uniósł się przez nikogo nie niepokojony. Ci na dole mieli teraz inne zajęcia. Skasował obraz na ekranie i włączył przycisk z napisem „Program”. Maszyna wysunęła się ze śluzy prawie bezgłośnie i szybko pomknęła w górę. Veinard słyszał, jak tłumacz ciągnie monotonnie: „...Król księżyca był właśnie w wojnie z królem słońca i ofiarował mi rangę oficera. Wymówiłem się jednak od tej godności, którą Jego Królewska Mość...” * [*Fragment „Przygód Münchhausena” Gottfrieda A. Bürgera w tłumaczeniu Hanny Januszewskiej.] Nic się nie działo. Ofiara nie okazała się potrzebna. Tylny ekran pokazywał zmniejszającą się ciągle kulę planety. Ziemia znowu zostawała za nim. Kiedy lądował, był święcie przekonany, że będzie to wielki i ostateczny powrót. Dopiero potem okazało się że była to tylko przesiadka. W granatowej czerni ekranu czołowego zabłysła iskra jasności. Słońce odbijało się w talerzu parabolicznej anteny satelity, zwróconej teraz w stronę obu zbliżających się pojazdów. Kształty stacji rosły w oczach. Veinard czuł, jak razem z nimi rośnie jego.dobry humor.. Za wcześnie było jednak na fetowanie sukcesu. Zza sztucznego księżyca wynurzył się majestatycznie obcy statek. Nie mógł to być wrak, choć zagięcia i szerokie łaty spawów na skorupie świadczyły, że ma za sobą wiele lat służby. Światła pokładowe paliły się, a wyrzutnie wolno obracały w stronę nadlatujących maszyn. Veinard zastygł z półotwartymi ze zdziwienia ustami. Był bezsilny. Strefopromy nie posiadały uzbrojenia, a ich silniki i tak szły już pełnym ciągiem. Mógł tylko czekać. Obserwował w milczeniu powiększający się statek. Cessara miała widać nawet flotę kosmiczną. Rozpoznał typ okrętu. Był to stary, ziemski patrolowiec, używany przez USA około roku 2050, wyposażony w przestarzałe działa laserowe, bardzo wolny i mało zwrotny. Skoro tak, on, Veinard, ma szansę. Nie na darmo jest się szczęściarzem. Tłumacz w dalszym ciągu klepał swoją opowieść: „...Spotkałem tu też ludzi z Psiej Gwiazdy rodem, których na tę wojnę zwabiła żądza czynu. Ci mają wielkie gęby, jak psy, które się buldogami zowią. Oczy mają...”* [*Fragment „Przygód Münchhausena” Gottfrieda A. Bürgera w tłumaczeniu Hanny Januszewskiej.] Pierwsza salwa rozwaliła w drobny mak strefoprom z robotem na pokładzie, druga rozcięła maszynę Veinarda na dwie części. Dekompresja o mało nie wyrzuciła go z fotela. Dobrze, że pasy były zapięte, a skafander uszczelniony. Ekrany wysiadły od razu, przez dziury w kadłubie zobaczył ze zdumieniem, że patrolowiec Cessary zamiast powtórzyć atak, ni stąd, ni zowąd rozbłyska ogniem i eksploduje bezgłośnie. Laserowe uderzenie najpierw wybiło maszynę Veinarda z zaplanowanej trajektorii lotu, a zaraz potem przekształciło ją w coś w rodzaju rozprutej puszki po konserwach, pozbawionej silników i dysz sterowniczych. Nova, zamiast się zbliżać, zaczęła się powoli oddalać. Nie było czasu do stracenia. Greg odpiął pasy i wypłynął na zewnątrz. Ryj pistoletu manewrowego skierował w stronę przeciwną niż stacja i nacisnął spust. Mógł tylko się modlić, żeby impet wepchnął jego ciało w obszar magnetycznego pola satelity. Szczęście nie opuściło go i tym razem. W komorze śluzy panowało już normalne ciążenie, wytworzone przez ruch obrotowy stacji. Czuł z ulgą, że krew na nowo płynie przez wszystkie jego członki. Nogi miał jeszcze miękkie ze strachu, ale chodzić mógł. Był o włos od ostatecznego zakończenia wszystkich swoich durnych przygód. Niestety, Miinchhausenem to on nie jest. Na kawałku rozwalonej rakiety do Księżyca by nie doleciał. Ruchomą ścieżką ruszył do kabiny sterowniczej. Teraz tylko przesiąść na ten fantastyczny statek Gwana, i w drogę. Stał już przed wejściem, gdy poprzez matowe drzwi dostrzegł wewnątrz jakiś nieokreślony ruch. Włosy zjeżyły mu się pod hełmem. Z wyciągniętym do przodu plazerem ostrożnie przekroczył próg. W obszernym fotelu ustawionym na środku pomieszczena najwyraźniej ktoś spoczywał. Widać było tylko nieruchome dłonie na oparciach. Ta kamienna posągowość siedzącej postaci przerażała Veinarda. Na czoło i górną wargę zaczęły mu występować drobne kropelki zimnego potu. Bezwład przykuł stopy do podłogi. Nie mógł opanować drżenia trzymanej oburącz broni. Powoli, jakby pokonywał jakąś niewidzialną barierę, przesunął się w prawo, pod osłonę bocznej ściany. Ze zgrozą patrzył, jak fotel z wolna obraca się w jego stronę. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przecież ta, którą widział przed sobą, umarła ponad sto lat temu. To musi być jakiś fortel Strażników z Cessary. Nie opuszczając ani na milimetr broni, nieufnie obserwował podnoszącą się z fotela drobną, zielonooką dziewczynę. Była tak podobna do Ingi... 14. Statek kierowany ścieżką sygnałową wychodził z dużą prędkością poza granice układu. Rozmazane gwiazdy znikały z ekranu. - Cholerne automaty! - zaryczał Veinard z łazienki. - Znowu pociąłem się jak świnia tą wibracyjną golarką. Kiedyś szło mi to o wiele lepiej... - Przed piętnastoma minutami skaleczyłeś sobie palec nożyczkami do paznokci,,a jeszcze wcześniej para w maszynowni poparzyła ci plecy - uzupełniła ze śmiechem dziewczyna. - Wczoraj zderzył się z robotem sprzątającym, a dzisiaj rano o mało nie postrzelił się plazerem, tłukąc nim w blok aprowizacyjny, który nie chciał mu wydać papierosów. Ma jeszcze zbyt wycieńczony organizm - dodał złośliwie Vincent. - - Odczepcie się, dobra! Czasami coś może się człowiekowi nie udać. No nie... Ja cię, maszyno, wyniosłem z tego piekła, a ty mi się tak odwdzięczasz? A fe! Nie lubię cię! - Ja ciebie też nie, bo mnie przezywasz... - Uspokójcie się już... Jak ci tam... Vincent, bo cię wyłączę! - ucięła sprzeczkę dziewczyna. Już przed startem Veinarda do gwiazd Inga prosiła Radę Floty Galaktycznej o pozostawienie jej w vitalizatorze aż do jego powrotu. Wszystkie jej prośby jednak odrzucano. Prawo zabraniało anabiozy osób cywilnych, w dodatku działających z powodów osobistych. Dopiero gdy na Ziemi ogłoszono stan wyjątkowy i zaczęto przygotowania do wielkiej emigracji, Guido Ravizzone poparł wniosek Ingi. W końcu tym, co wracali, też się coś należało. Ingę umieszczono w specjalnie przygotowanym vitalizatorze na stacji Nova. Osłonięta ekranami chroniącymi przed zgubnym promieniowaniem, ze zwolnionym do minimum rytmem biologicznym organizmu, miała przebywać w nicości aż do powrotu Veinarda. Aparatura budząca zareagowała dopiero na przechwycony przez anteny satelity sygnał nadajnika identyfikacyjnego Grega. Teoretycznie sygnał ten nie powinien być słyszalny z takiej odległości. Pomógł strach, miłość, a może znowu szczęście. To Inga zniszczyła patrolowiec Strażników, intuicyjnie włączając system automatycznych katapult z torpedami grawitacyjnymi. - Kto, do kroćset, położył kask na monitorze!? Spadł mi na głowę i nabił guza! - rozległ się znowu jęk Veinarda, tym razem ze sterówki. - Przestań, Greg, sam go tam wczoraj położyłeś. Mówiłam ci, że masz go sprzątnąć - rzuciła z udaną złością Inga. - A ja coś wiem, a ja coś wiem - zaskrzeczał zadowolony komputer. - Ty, Mailer, uważaj na kurs, a nie wrzeszcz jak skrzynka na listy z jednym mikroprocesorem! - Nie bądź taki chojrak - odpowiedział jednym tchem komputer. - Gdzieś ty się takich słów nauczył? - Od ciebie! Słuchaj, jak spałeś, zrobiłem ci badanie tego gruczołu w mózgu, który tak wybitnie wpływał na twój felixon... - No i co? - Pstro! Ty w ogóle nie masz już tego gruczołu. Wygląda na to, że od dawna. Podejrzewam, że to promieniowanie, w które wlazłeś razem ze statkiem wracając na Ziemię, wywarło i na ciebie jakiś wpływ. Po prostu wycięło ci bezboleśnie ten gruczoł... - Nie wierzę! - To przypomnij sobie ostatnią serię pechowych wydarzeń, które ci się przytrafiły. - Ale na Ziemi mi się udawało! - zaperzył się Veinard. - Tam ciągnąłeś na kredyt. Tylko nie wiem skąd. - Eeee tam, bzdury pieprzysz, blaszana mózgownico!- Greg przyjrzał się uważnie kolorowym sygnalizatorom na konsolach i pulpitach, jakby tam chciał odnaleźć prawdę. - Nie! Wydaje mi się, że teraz masz przy sobie coś bardziej wartościowego. Wolisz to niż przygody. Nie można mieć dwóch rzeczy na raz. Albo wybierasz szczęście, albo... Veinard oderwał od kombinezonu blaszkę z wyrytym współczynnikiem felixonu i z rozmachem cisnął nią o ścianę komputera. Pocisk trafił w duży napis namalowany renowacyjną farbą odblaskową: „Gówno! Znowu się udało!” Metalowa plakietka odbiła się od grubego wykrzyknika, wróciła jak bumerang i uderzyła zdziwionego Veinarda prosto w nos. W PONIEDZIAŁEK ZAWSZE JEST NUDNO Wielki to błąd pomijać w rachunkach smoka, póki ten smok żyje, i to w dodatku tuż pod bokiem. J. R. R. Tolkien Ja i Gruby Huck leźliśmy środkiem chodnika, kopiąc od niechcenia pustą puszkę po piwie. Gruby Huck wyszperał ją w jakimś kącie, gdzie ukryła się przed żarłoczną śmieciarką. Ludzi na ulicach prawie nie było widać. Tylko od czasu do czasu jakaś dorosła sylwetka migała u wylotu ulicy, nie zwracając na nas zresztą uwagi. Szedłem nie spiesząc się, waliłem butem w puszkę, kiedy przychodziła na mnie kolej, i obserwowałem z nudów, jak też teraz ten metalowy śmieć ustawi się na chodniku. Wychodziło na to, że raz na trzy, cztery kopnięcia puszka nieruchomiała w pozycji umożliwiającej dostrzeżenie złotego smoka, wymalowanego na jej górnym denku. Wzruszyłem ramionami i tak przysoliłem w błyszczące straszydło, że puszka palnęła w korpus robota kierującego nieistniejącym ruchem drogowym, odbiła się od niego z hukiem i zaczęła powracać do nas łagodnym łukiem. Byłem pewien, że jak znowu grzmotnie o chodnik, denko ze smokiem będzie wyraźnie widoczne. Gruby Huck, który do tej pory pluł od niechcenia w wizjery liczników ulicznych, zmarszczył nos z zainteresowaniem, widząc nadlatującą puszkę. Koziołkowała w powietrzu, furkocząc jak policyjny śmig. Huck zatrzymał się i nie wyjmując rąk z kieszeni, strzyknął śliną w stronę ruchomego celu. Obaj widzieliśmy, że trafił. Puszka trzasnęła o plastyk chodnika, podskoczyła kilka razy i znieruchomiała. Złoty smok tym razem nie gapił się na mnie. Pomyliłem się. To przez tego cholernego grubasa, pomyślałem, gdyby się nie wtrącał, wyszłoby na moje. Ale nie powiedziałem tego głośno. - Nudno, co? - zagadał Gruby Huck, sprawdzając obcasem wytrzymałość puszki. - Nudno - zgodziłem się. - W poniedziałek zawsze jest nudno. - Może lepiej było iść do szkoły, zamiast włóczyć się po ulicach bez celu, przemknęło mi przez głowę. - Do szkoły nie ma po co iść - rzucił Gruby Huck, jakby odgadując moje myśli. - Jak zwykle w poniedziałki będą truć o wychowaniu obywatelskim i wspaniałych zaletach naszego systemu społecznego. Znasz to już na pamięć! - Można by zewrzeć styki pulpitu i pomajstrować przy kontaktach - zaproponowałem bez przekonania. - Zwykle udaje się złapać wtedy na szkolnym monitorze któryś z kanałów multivizji... - Rano nic ciekawego nie dają - pokręcił głową Huck - chyba że chcesz obejrzeć powtórkę meczu „Pasiastych Aniołów” z „Ognistymi Smokami”. - Widziałem wczoraj! - gwizdnąłem przez zęby. - „Anioły” są nie do pobicia. Och, jak grał ten Joe „Pancerna Rękawica”! Ta jego akcja w czwartej godzinie była doskonała. Za jednym skokiem przebił pięć zasłon magnetycznych, żeby dostać się do elastotrampu i zdobyć duży punkt... - Normalka - mruknął Gruby Huok. - Jest dobry, ale jak ja urosnę, będę jeszcze lepszy. Nikt mnie nie zatrzyma! - No, swój ciężar to ty masz już teraz - przytaknąłem, patrząc na pulchne kształty Grubego. - Tylko Bozia ci jakoś wzrostu na razie nie dała... - Chcesz w ucho?! - zaperzył się Huck. - I tak, kurduplu, jesteś niższy ode mnie o pięć centymetrów. - Trzy i pół, trzy i pół - poprawiłem go, odskakując na bezpieczną odległość. Gruby zamachał rękami w powietrzu, ale zaraz się uspokoił. Bijatyka to nie był pomysł na przetrwanie nudnego poniedziałku. - Ty, słuchaj, może pomalujemy robota drogowego niewidzialną farbą?! Będzie zabawa - wyszeptał Huck i mrugnął do mnie. - Eeeee, nie mamy farby - wzruszyłem ramionami. - Ja mam wszystko - Gruby poklepał się po wypchanych kieszeniach. - Wczoraj dmuchnąłem dwa opakowania ze sklepu dla pracusiów. Nie pytaj jak. Faktycznie chciałem spytać, jak to zrobił, ale tylko skrzywiłem się ze zniecierpliwieniem. - Bawiliśmy się - w to już kilkanaście razy. Pomysł do kitu! - zawyrokowałem. Umilkliśmy. Kopnąłem w to, co zostało z puszki po piwie „Dragon”. Zagrzechotało w wąwozie ulicy jak regiment ciężkich czołgów. Potem Gruby Huck kazał wtoczyć się pomiędzy wieżowce całemu pułkowi. I znowu ja wpakowałem w złotego smoka czubek buta. Na parkingu pod grzybem nowoczesnego budynku mieszkalnego, zajmowanego przez uprzywilejowanych obywateli, stały rząd przy rzędzie kosmobik różnych typów i kolorów. Od małych orbitalnych przelotówek - do wielkich jachtów gwiezdnych, m które stać było tylko pracujących przez co najmniej cztery dni w tygodniu. Gapiliśmy się z zazdrością na maszyny. Puszka ze. złotym smokiem poszła w zapomnienie. - Jak będę już Wielkim-Mistrzem-Gry-W-Elastotramp, kupię sobie taki - Gruby Huck ruchem głowy wskazał olbrzymią, skrzydlatą Mastodillę 116, która wyciągała swój ostry dziób w naszą stronę. - Mój tato miał kiedyś jednoosobową przelotówkę Camerona - powiedziałem, żeby się pochwalić. - Wtedy gdy pracował przez trzy miesiące na księżycu Schwartza jako nadzorca w automatycznej kopalni boksytu. Musiał sprzedać mobil, jak go wywalili... - Eee tam! Taka pchła bez wygód - skrzywił się lekceważąco Gruby Huck. - Mastodilla to najlepsza maszyna, jaką znam! Szybka, luksusowo wyposażona, automatycznie sterowana, o prawie nieograniczonym zasięgu lotu. - Mnie by wystarczył ten purpurowy Voghan - zauważyłem spokojnie, przerywając zachwyt Grubego. - Jest bezpieczniejszy niż ta twoja Mastodilla. - Chodź, obejrzymy je z bliska - zaproponował Huck. Popukałem się wyzywająco w czoło, dając mu wyraźnie do zrozumienia, co sądzę o jego absurdalnym pomyśle. Rozległy teren parkingu otaczał niewidoczny plot energetyczny, uniemożliwiający osobom postronnym wejście na chroniony obszar. Gruby Huck podążył za moim wzrokiem, a potem uśmiechnął się bezczelnie. - Pola się boisz? Nie bądź głupi, ze mną jesteś - zaszeptał mi w ucho, wsuwając dłoń do kieszeni. - Zmajstrowałem wczoraj uniwersalny zwieracz własnego pomysłu. Otwiera wszystko... Ty myślisz, że skąd miałbym te pojemniki ze znikaczem?! Podeszliśmy do bramki synchronizującej ekrany osłonowe i Huck zaczął pakować w jej gniazda jakieś druty, poplątane w skomplikowany wzór dziewiarski. Kostkę centralną wmontował w kontakt podręcznego kalkulatora i zaczął na ślepo szukać kodu wygaszania. - Ty, Gruby, a jak nas ktoś zobaczy? - zawahałem się. - Przecież wiesz, że poniedziałek jest najnudniejszym dniem tygodnia. Uprzywilejowane robole pracują, że aż hej, nadrabiając wolny weekend. - Huck mówił szybko, nie przestając naciskać klawiszy. - Bezrobotni oglądają powtórkę meczu, dumni z zarobionych w niedzielę paru soli, które teraz z radością miętoszą w kieszeniach. Przypomnij sobie, co robi twój stary w każdy poniedziałek?! - Masz rację, Huck! - podrapałem się po brodzie. - Tato siedzi w fotelu i narzeka, że go ręce bolą od poganiania automatycznych koparek. Matka przygotowuje mu herbatę z konfiturami i myśli, jak go tu naciągnąć na kupno nowego robota kuchennego, bo stary przypala omlety i myli majonez z oliwą. - U mnie jest tak samo - rzucił przez zęby Gruby - psiakość, jeszcze dwie zmienne... U innych także! Część niewidzialnego płotu obok bramki zzieleniała i zaczęła pulsować. Huck zdemontował swój zwieracz i zrobił zapraszający gest w moją stronę. Wykonałem ostrożny krok naprzód. - Pakuj się szybko! - popchnął mnie. - Za chwilę się zamknie i znowu będę musiał się babrać z tą cyfrową maszynerią. Z bliska kosmobile wyglądały jeszcze wspanialej. Stateczne i powolne Lareny, sportowe, jednoosobowe śmigi Ziloga, stare modele Bargów i najnowsze Quloxy, które dopiero od miesiąca zaczęły pojawiać się w sprzedaży. Gruby Huck tak się spieszył, żeby obejrzeć tę swoją Mastodillę 116, że nie pozwolił mi nawet przypatrzyć się dobrze czerwonemu Voghanowi. - Niezła bryka, no nie?! - kopnął z nonszalancją w jedną z teleskopowych nóg Mastodilli. - No powiedz, że niezła!! - Niezła - pokiwałem głową dla świętego spokoju. - Zmywamy się?! - Spokojnie, bracie-włamywaczu! Daj popatrzeć - oczy Grubego jarzyły się dziwnym podnieceniem. Obszedł pojazd dokoła, dotykając pieszczotliwie stateczników, kadłuba i okopconych dysz silników głównych. Nagle zatrzymał się jak wryty. - Ona jest otwarta! - wrzasnął. - Ktoś tu był i zapomniał zabezpieczyć właz - machnął ręką w stronę dziobu maszyny. - Nie wygłupiaj się, przecież luk jest zamknięty - pokręciłem głową. Huk już wyciągał z kieszeni druty i baterie. - Tak, ale tylko na zasuwkę magnetyczną. Nie założono plastra kodowego - zamrugał nerwowo powiekami. - Szyfr zamka mogę złamać w parę sekund... - Zwariowałeś, grubasie - zasyczałem. - Zmywamy się stąd! W każdej chwili ktoś może nadejść! - Chcesz, to pryskaj! Ja muszę spróbować! - odpowiedział. Stałem jak przymurowany, obserwując manipulacje Grubego przy odsłoniętej instalacji zabezpieczającej. Trwało to tylko chwilę. Coś stuknęło i właz zaczął się otwierać. - Mówiłem, że się uda! Wskakujemy! - zarządził Huck. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Wdrapaliśmy się do środka pojazdu nie czekając, aż wysunie się drabinka. W końcu nie byłem pewny, czy zapora wokół parkingu przepuści mnie samego z powrotem. Wyłożony błękitnym, gąbczastym plastykiem korytarz prowadził wprost do sterowni i pomieszczeń mieszkalnych. Nasze zakurzone sandały zostawiały białe ślady na idealnie czystej podłodze. - Jesteśmy ciężcy frajerzy! - klepnąłem Grubego w plecy. - Jeśli nas tu złapią... - Przestań krakać, psiakość! - przerwał mi. - Nie złapią! Obejrzymy to cacko od środka i zwiejemy. Sterownię zalewało światło słoneczne, przesączające się obficie przez dach przezroczystej kopuły. Oczy Hucka gorzały podobnie jaskrawym żarem. Usadowił się w fotelu głównego pilota i próbował uchwycić wolant. Ster był za wysoko. Huck zerwał się i podskoczył do wbudowanej w ścianę szafy ze skafandrami próżniowymi. Wygarnął trzy i spiętrzył je na fotelu. Teraz z trudem, bo z trudem, ale sięgał do tablicy kontrolnej. Gruby Huck już leciał w Kosmos. Zaciskając pięści na drążkach orczyka, zmrużonymi oczyma wpatrywał się przed siebie. Dźwięk, który wydawał przez zaciśnięte zęby, miał chyba przypominać odgłos pracujących silników głównych. Żżżżżżżżżżż... wzmocnić ciąg o 3 p... żżżżż... stała moc... żżżżż... stabilizacja pełna... żżżż... za dziesięć sekund wejście na orbitę parkingową... żżżżż... Sam sobie wydawał komendy. Stałem przestraszony u wejścia do kabiny i nie wiedziałem, co robić. Huck nie zapomniał je - dnak o mnie. - Siadaj obok mnie! - zawołał, szukając mnie wzrokiem. - Będziesz nawigatorem! Z trudem wdrapałem się na za wysokie dla mnie siedzisko fotela. Pulpit z monitorami zaczynał się na wysokości mojego nosa. Rozejrzałem się szukając dźwigni regulacji poziomu. Przycisk na poręczy był chyba tym, czego potrzebowałem. Trzepnąłem weń palcami. Automat zamruczał i podniósł mnie o pół metra w górę. Uśmiechnąłem się do pustych ekranów. Nie szkodzi, że jestem tylko nawigatorem pozorowanej wyprawy do wyimaginowanych gwiazd. To, że siedzę w fotelu sterowni najprawdziwszego statku kosmicznego, jest faktem. Po raz pierwszy i może jedyny w życiu. Nagle usłyszeliśmy pospieszne kroki i przyciszoną rozmowę. To znaczy, ja usłyszałem, bo Huck tak był zaabsorbowany zabawą, że ocknął się dopiero, gdy ktoś zaczął walić w pokrywę włazu. „Jest tam kto?!” dobiegł nas mocny, męski głos. Grubego zatkało zupełnie. Po czole zaczęły mu spływać ciężkie krople potu. Starałem się nie tracić głowy. - Ukryjmy się gdzieś - wyszeptałem. - Może sobie pójdą. - Nie pójdą! Zostawiłem otwarte gniazdo zamka. Wiedzą, że tu jesteśmy! - Mogą tu wejść? - zapytałem ze strachem. - Pewnie! Ale jeśli chcą skorzystać z klucza, muszą najpierw usunąć defekt blokujący, który pozostał po użyciu zwieracza. Mamy około trzydziestu sekund! - A niech to szlag! - czułem, że broda mi się trzęsie, a do oczu pchają się łzy. Dłonie Grubego Hucka zaczęły biegać jak oszalałe po klawiaturze komputera. Za późno zrozumiałem, co chce zrobić. Jego palec trafił w duży czerwony klawisz i wbił go głęboko w pulpit. Drżenie przebiegło ściany. Usłyszałem nasilający się z każdą sekundą metaliczny wizg. - Gruby, co ty... - poczułem, jak na piersiach i udach zatrzaskują mi się klamry pasów bezpieczeństwa. Zadudniły silniki. Maszyna zaczęła wznosić się w powietrze. Dwaj mężczyźni, którzy do tej pory bezskutecznie dobijali się do zaklinowanego włazu kosmobilu, zdążyli na czas usłyszeć szmer rozkręcającej się turbiny. Odskoczyli za kadłub sąsiedniego Barga i osłonili głowy ramionami. Wcisnęło mnie w fotel coś jakby paluch olbrzyma. Jego czubek czułem dokładnie w okolicach żołądka. Miałem wrażenie, że za chwilę rozleci mi się kręgosłup. Mastodilla pięła się pionowo w górę, rozganiając chmury. Przez szparę między powiekami przez ułamek sekundy widziałem zbielałą z przerażenia twarz pilota fioletowego Ziloga, który schodził do lądowania tym samym korytarzem powietrznym. W ostatniej niemal chwili jego bolid poderwał się i wykonał unik. Nie zrażona tym Mastodilla wznosiła się nadal, ciągle zwiększając prędkość. Ocknąłem się z przeświadczeniem, że nie żyję. Kabina była ciemna i cicha. Tylko jaskrawozielony napis na monitorze delikatnie rozświetlał mrok. Przeczytałem: „Orbita parkingowa, sektor 12-187”. Komputer pokładowy kosmobilu pytał o współrzędne celu podróży. Pod nami wolno obracała się różowa planeta. Tam się urodziliśmy. - Huck, coś ty zrobił?. - zajęczałem, odwracając głowę. - Ja... ja niechcący... Przypadkiem nacisnąłem przycisk startu alarmowego - wyszeptał ledwo dosłyszalnym głosem Gruby. - No i co teraz będzie? - chciało mi się płakać. - Nie... nie wiem... Może uda mi się włączyć sygnał wezwania pomocy. Zdejmą nas stąd. - Huck nerwowo ściskał dłonie, wpatrując się z wytężeniem w mrowie klawiszy, przełączników i dźwigni na wielkiej konsoli. - Ty idioto! Jeśli nas tu znajdą, dostaniemy za swoje - wychrypiałem. Na chybił trafił walnąłem w kilka przycisków. Napisy na ekranach zmieniły się. Ujrzałem spis kilkunastu planet z podporządkowanymi im kodami namiarowymi przestrzeni. Bezmyślnie odczytywałem listę: Betanga, Haragen, Jigo, Labella, Morus, Polandoria... - Byłeś już kiedy w Kosmosie? - rzuciłem w stronę Grubego. - Nie, nigdy - sapnął nerwowo. - Ja dwukrotnie. Raz na orbicie naszej Lattry z wycieczką szkolną, a potem w odwiedzinach u ojca na księżycu Schwartza... Oczywiście1 tylko jako pasażer! - Może polecimy na którąś z tych planet?! W końcu i tak staliśmy się już przestępcami - Gruby wracał do formy. Zmarszczył nos i zaczął wyplątywać się z pasów. - Nie wiem, może... Najlepiej byłoby na Morus, tam będziemy bezpieczni - zastanawiałem się głośno. - Liberalny ustrój, łagodne prawa, praca dla wszystkich. Sztuczna planeta, gdzie ludzie zamieszkują strefę Dysona - Huck zaczął przypominać sobie fragmenty wiadomości nabytych w szkole. - To jest jakiś pomysł! Tyle że ja nie myślałem o planetach ze spisu - myślałem o Ziemi... - Żemja? Co to jest ta Żemja? Gdzie się znajduje? - zainteresowałem się. - Ziemia to planeta bardzo daleko stąd. Nawet nie wiem, jak daleko. Kiedyś opowiadała mi o niej babka... Tam podobno narodzili się ludzie. Stamtąd po raz pierwszy wyruszyli w gwiazdy - wyjaśnił, pocierając swój kartoflowaty nos. - A po co mielibyśmy tam lecieć? - Tam już teraz nikt nie mieszka. To podobno rezerwat, muzeum czy coś takiego... Dużo zieleni, zwierząt i ptaków niespotykanych nigdzie na planetach Wszech jedności Człowieczej. Czyste powie* trze i woda... Zawsze chciałem ją zobaczyć! - cicho mówił Gruby. - Na jakiej planecie narodzili się ludzie? - wystukałem na konsoli komputera pokładowego. - LUDZIE RODZĄ SIĘ WSZĘDZIE. CZY MAM WYMIENIĆ NAZWY PLANET WSZECHJEDNOSCI CZŁOWIECZEJ? - Nie! Chcę wiedzieć, na której powstał gatunek istot zwanych ludźmi! - BRAK DANYCH! PROSZĘ O PODANIE NAZWY! „Ziemija” napisałem szybko. - Ziemia, ty trąbo! - włączył się Gruby Huck i zrobił poprawkę. Komputer milczał przez dłuższą chwilę. Zaczęliśmy się niepokoić. Wreszcie odpowiedział: - BLOK: HISTORIA. ZIEMIA - PLANETA W UKŁADZIE GWIAZDY SOL. OBRZEŻE GALAKTYKI MACIERZYSTEJ. TRZECIA PLANETA CENTRALNEJ, POJEDYNCZEJ GWIAZDY UKŁADU. ATMOSFERA TLENOWA. ŻYCIE BIOLO - GICZNE NA BAZIE WĘGLA. KOD PRZELOTOWY Z LATTRY - CP-19574-16-GI-345. LĄDOWANIE NA PLANECIE WYMAGA ZEZWOLENIA ZJEDNOCZONEJ ADMIRALICJI LOTÓW PRZESTRZENNYCH. - Ale śmieszne! - zachichotał Gruby. - Ta gwiazda nazywa się tak samo jak nasze pieniądze. Tak oto ja i Gruby Huck rozpoczęliśmy naszą podróż ku Ziemi. Mastodillą kierowały automaty nadzorowane centralnie z kabiny sterowniczej. Wszystkim zarządzał komputer pokładowy pojazdu, a więc nawet trzymiesięczny osesek mógłby prowadzić kosmobil. Oczywiście, jeśli potrafiłby z sensem nacisnąć kilka klawiszy. Gruby Huck co prawda puszył się i wykrzykiwał, że jest najzdolniejszym spośród przyszłych pilotów przestrzennych dali. Wmawiał mi, iż mógłby z zamkniętymi oczami, w dodatku posługując się tylko lewą nogą, wylądować nawet na jądrze komety, ale nie dałem mu wiary. Postawiłem się okoniem i zagroziłem, że albo będzie trzymał łapy daleko od pulpitów i pozwoli samodzielnie decydować komputerowi, albo ja wysiadam. Uszy mu poczerwieniały, pozgrzytał trochę zębami, ale przystał na mój warunek. Podróż upływała nam w pogodnej atmosferze przestępczej współodpowiedzialności. Porwaliśmy kosmobil, groził nam poprawczak, więc powinniśmy się w biedzie trzymać razem. Mniej więcej co kwadrans Mastodilla wykonywała krótki skok podprzestrzenny o starannie wyliczonych parametrach wyjścia. Mimo że wszystko było w najzupełniejszym porządku, efekty uboczne przeskoku wciskały nam żołądki do gardła, a z mózgów robiły sieczkę. Dopiero po czwartym czy piątym skoku odkryłem własny sposób na podprzestrzeń. Wystarczyło skupić się i intensywnie myśleć o truskawkach ze śmietaną. Pomagało. Stwierdził to nawet Gruby po wypróbowaniu mojej metody. Krótkie chwile przelotów w przestrzeni rzeczywistej wykorzystywaliśmy na penetrowanie kajut i schowków Mastodilli. Na tego typu małych jachtach gwiezdnych nie montuje się z zasady generatorów sztucznej grawitacji. Pozwalało nam to na beztroskie fruwanie w powietrzu i docieranie do najgłębszych i zarazem najciekawszych kątów. Ja znalazłem projektor holowizyjny i zamaskowaną w ścianie szafkę zapchaną filmami nie dopuszczonymi do powszechnego obiegu. Huck - czternaście puszek piwa „Dragon”, pojemnik pełen smakowitego pyłu cavinado (którego uncja kosztuje na Lattrze 240 soli) i półtorej paczki narkotyzowanych papierosów. - Masz, zapal sobie, stary - odezwał się Gruby, podsuwając mi pod nos pudełko. Mówił takim tonem, jakby od urodzenia ciągnął „trawkę” i popijał piwem za dwadzieścia pięć soli puszka. - Daję głowę, że nigdy jeszcze nie próbowałeś luksusowego „Dragona”?! Jego głowie nic nie groziło. Mojego ojca ledwo było stać na trzy puszki zwykłego standardowego piwa tygodniowo. Mówił, że smakuje jak wielbłądzi mocz. Na cavinado, papierosy czy czekoladę nigdy nie mieliśmy pieniędzy. Rodzice od czterech lat byli bezrobotni. W sprawiedliwym ustroju dobrobytu, jaki panował na mojej rodzinnej planecie, to normalka. W końcu pracę stałą posiadało tylko trzy procent dorosłej ludności, i to w większości mężczyzn. Szczęśliwcy ci byli specjalnie wynagradzani. Pieniądze, które zarobili, mogli wydawać w luksusowych sklepach, gdzie za towary płaciło się solami - walutą Lattry i innych zjednoczonych planet ludzkich. Reszta społeczności prowadziła z pozoru beztroski tryb życia. „Wszystkie podstawowe potrzeby zaspokajane były bezpłatnie. Na drobne okruchy luksusu można było zasłużyć, biorąc udział w kilkugodzinnych, niedzielnych robotach publicznych. Kilkanaście zarobionych soli dawało typowym rodzinom poczucie ważności i otwierało maleńką furtkę do raju rzeczy komfortowych, nietypowych potrzeb i marzeń. Zamknęliśmy się w namiocie grawitacyjnym, wrzuciliśmy do projektora kasetę z filmem o zabawach rozebranej pani z robotem łazienkowym i zaczęliśmy popijać „Dragona”. Prawdę mówiąc, nie bardzo mi smakował, ale głupio było przyznać się do tego przed Grubym. Udało mi się nawet dopalić do końca papierosa, choć mdliło mnie straszliwie. Kolorowe kółka wirowały mi przed oczami. Chyba się zdrzemnąłem, bo przywidziało mi się, że w mrocznej pustce unosi się koszmarny złoty smok i złośliwie chichocze. Obudził mnie hałas. Mastodilla zacumowała przy jakiejś pająkopodobnej konstrukcji unoszącej się w rozgwieżdżonej przestrzeni. Doprowadziłem Hucka do przytomności i pofrunęliśmy ślamazarnie do sterowni. Komputer pokładowy sygnalizował, że kosmobil uzupełnia zapas paliwa w automatycznej stacji bezzałogowej. Odetchnęliśmy z ulgą. Ciągle jeszcze byliśmy wolni. Huck, którego od jakiegoś czasu męczyła uporczywa czkawka, zaproponował zwiedzenie tankowca. Czułem się nie najlepiej, ale nadrabiając miną przystałem na jego pomysł. Nigdy jeszcze nie byłem w automatycznej stacji kosmicznej. Wszystkie skafandry próżniowe, które znaleźliśmy na Mastodilli, okazały się dla nas za obszerne. Huck wpadł na pomysł, żeby wleźć do środka skafandra i od wewnątrz nadąć go powietrzem jak balon. Tym sposobem mogliśmy posługiwać się skafandrami jak małymi pojazdami próżniowymi. One poruszały się samodzielnie w tunelu transportowym łączącym kosmobil ze stacją, a my pływaliśmy swobodnie w ich wnętrzu. Grubego stać było nawet na to, żeby odwrócić się, włożyć głowę do nogawki, a stopami wierzgać wewnątrz kasku. To był wyczyn! Zaraz za śluzą czekał na nas złoty smok. Krzywił zębatą paszczę w fałszywym uśmiechu i gładził się wielką łapą po brzuchu. Osłupiałem. To był smok z mojego snu! Dopiero gdy Gruby Huck przebił się głową przez gadzi tułów, zorientowałem się, że to tylko holograficzny fantom reklamowy, zachwalający piwo „Dragon”. Poszybowałem w stronę tego bydlaka, przez którego tyle się strachu najadłem, i wpakowałem mu kopniaka w tłusty bandzioch. Widać nie poczuł, bo nadal uśmiechał się głupio. Stacja była doskonale wyposażona we wszystko, co potrzebne znużonemu podróżnikowi przestrzeni. W pomieszczeniu wypoczynkowym stała nawet szafa z hazardową „grą „Wham-rolling”. Automatyczny bar zachęcał do degustacji potraw i napojów w kolorowych tubkach. Za wszystko jednak trzeba było płacić w solach. Grubego ogarnęła wściekłość. Miał ochotę na gumę do żucia o smaku owocu kidanjgo. Żaden z automatów nie chciał mu jej wydać mimo ciosów pięścią, kopniaków i ustnych perswazji. Huck zrobił więc znowu użytek ze swego zwieracza, od czasu do czasu pomagając sobie przytarganym z kosmobilu łomem wibracyjnym i kompletem śrubokrętów. Tak się rozpędził, że rozłupał dosłownie wszystkie pojemniki, wywalając na środek kabiny setki opakowań gumy do żucia, puszki z piwem i sokami, dziesiątki tabliczek czekolady i masę ślicznie zapakowanych kolorowych woreczków z gumy. Nie wiedziałem, co to jest, ale Gruby stwierdził z wyższością w głosie, że to część wyposażenia kosmonautów, którzy nakładają je wtedy, gdy im się chce siusiu. Po tych słowach wsunął kilka paczuszek do kieszeni. Może i miał rację. Gdyby mnie przycisnęło, pożyczę jeden od Hucka, pomyślałem. Gdy wróciliśmy do kosmobilu obładowani słodyczami, piwem i tubkami z bitą śmietaną, pojazd gotów był do dalszej drogi. Za pół godziny mieliśmy ujrzeć osławioną Ziemię. Tak nas to ucieszyło, że postanowiliśmy znowu trochę poucztować. Obżarłem się jak nigdy dotąd. Nawet fruwać mi się nie chciało, ale i tak wcale mi się nie nudziło. Huck wlewał w siebie piwo za piwem, zagryzał czekoladą i puszczał dym uszami. Jego żołądek chyba nie ma dna. Potem polazł do magazynu i przytargał kilka różnokolorowych pojemników z farbami w areozolu. Z niezmiernie zadowoloną z siebie miną zaczął latać, koziołkując i wirując w stanie nieważkości po całej Mastodilli. Strzelał farbą po ścianach, zostawiając jaskrawe smugi, wypisywał brzydkie wyrazy i rysował koślawe figurki. Statki policyjne wychynęły z czerni w najmniej spodziewanej chwili. Ja właśnie leniwie poruszając kończynami próbowałem łapać w korytarzu herbatniki, które wypełzły z rozerwanego przypadkiem pojemnika, a Huck rżąc jak koń zamalowywał jeden z monitorów żółtą farbą. Prawdę mówiąc, oczekiwaliśmy pojawienia się stróżów porządku przestrzeni już od dawna. Jednak nie chcąc wywoływać złego licha ani razu głośno nie wspomnieliśmy o przeczesujących Kosmos eskadrach Astrospedu. Nasz kosmobil, szpilka w stogu siana, okazał się niestety większy, niż nam się wydawało. Bojowe śmigi, pomalowane w czarno-pomarańczowe pasy, opadły Mastodillę ze wszystkich stron. Każdy wyrzucił ze swego wnętrza lej sieci siłowej, która szybko puchła i łączyła się z innymi. Zanim zdążyliśmy zareagować, nasz kosmobil otoczyła kula pulsującej energii. Gdybyśmy chcieli teraz użyć broni przeciwko statkom policyjnym, podpisalibyśmy jednocześnie wyrok śmierci na samych siebie. Każdy pocisk czy niszczycielski promień wysłany ż kosmobilu zostałby przez sieć odbity i odwrócony w stronę wyrzutni. Potraktowano nas jak najgroźniejszych łotrzyków przestworzy. Przyznaję, nawet trochę mi to wtedy pochlebiało. Gruby Huck nie stracił głowy. Porzucił swoje pojemniki z farbami i skoczył do klawiatury komputera. Piwo i lekkie narkotyki wywołały u niego atak szalonej odwagi. Wcale nie zamierzał poddawać Mastodilli policyjnym śmigom Astrospedu. Blokada siłowa zastosowana przez gliniarzy co prawda pozbawiała nas możliwości samodzielnego ruchu w standardowej przestrzeni, ale nie była w stanie dosięgnąć Mastodilli po skoku w podprzestrzeń. Oczywiście my nie mieliśmy o tym wszystkim zielonego pojęcia. Sposoby ucieczki przed policją znał za to doskonale komputer pokładowy. Do tej pory nie wiemy skąd. Może właściciel Mastodilli wcale nie był takim szanowanym i nobliwym obywatelem, na jakiego chciał wyglądać?! Po trzech kolejnych skokach przez podprzestrzeń w polu wykrywania kosmobilu pozostała tylko jedna maszyna. Uparcie podążała naszym śladem. Wtedy wpadliśmy na szatański pomysł. Postanowiliśmy upozorować zaginięcie w pozawymiarowej przestrzeni. Mastodilla dotarła już do skraju układu planetarnego Soi i leciała dalej pełnym ciągiem silników. Wokół unosiło się mnóstwo skalnych odłamków najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Pośród drobnego rumoszu kamiennego dało się jednak zauważyć także ogromne (w porównaniu ż wielkością naszego stateczku) planetoidy, dostojnie lewitujące w próżni. Wskoczyliśmy w niebyt tylko na sekundę. Wcześniej posłaliśmy w nasze ekrany ochronne całą wolną energię, żeby zamarkować długi przelot podprzestrzenny. Byłem pewien, że policyjny łapacz da się na to nabrać. Zanim zdążyłem wyobrazić sobie choćby jedną truskawkę w śmietanie, wynurzyliśmy się znów w przestrzeni rzeczywistej. Wybrana przez Grubego planetoida o poszatkowanej jak ser szwajcarski powierzchni kręciła się leniwie zaledwie kilkanaście mil przed dziobem naszego kosmobilu. Huck ze zmarszczonym czołem zamarł przy drążkach sterowniczych. Zwolniliśmy prawie do zera, dostosowując się do prędkości planetoidy. Potem ostrożnie wsunęliśmy się do jej wnętrza przez jeden z wielu ogromnych naturalnych luków o poszarpanych brzegach. Grota w środku przypominała halę produkcyjną w fabryce gwiezdnych okrętów. Zacumowaliśmy Mastodillę przy skalnym filarze, wygaszając światła pozycyjne, reflektory i silniki główne, Gruby rozparł się w fotelu i zawierzgał nogami z radości. Wrzasnął kilkakrotnie „hurra!” a potem wcisnął do ust podwójną porcję gumy do żucia. Potrzebowaliśmy co najmniej kwadransa, żeby sprawdzić, czy cwane gliny nie pojawią się znowu. Planetoida była dla nas ratunkiem, ale i pułapką. Po dziesięciu minutach znudzony wyczekiwaniem Huck najpierw spenetrował wykrywaczami przestrzeń wokół kamiennego śmiecia, w którego brzuchu siedzieliśmy, a potem posługując się lokatorem neutronowym o małym zasięgu, zaczął badać ściany groty. Nagle podskoczył i pewnie spadłby z krzesła, gdyby nie nieważkość. - Toż to wcale nie planetoida! - pisnął cienko, wpatrzony we wskazania analizatorów. - Ta skała zawiera najwyżej dwadzieścia procent krzemianów! Reszta to metaliczne żelazo, nikiel, aluminium i sporo rzadkich pierwiastków w stanie wolnym. Albo jest to łapka na kosmiczne myszy, albo dokonaliśmy niesłychanie ważnego odkrycia naukowego! - zapiszczał raz jeszcze. Prawdę mówiąc i ja się trochę zdziwiłem, choć mineralogia kosmiczna nigdy nie była moją najmocniejszą stroną. Ze szkoły jednak pamiętałem, że planetoidy to pozostałości rozdrobnionych przez niszczycielski czas planetezymali - stałych jąder gazowych nieudanych protoplanet. Te ostatnie zaś tworzą się wręcz masowo we wczesnym okresie powstawania układu planetarnego wokół młodej gwiazdy-matki. Planetoidy to skalne bryły ulepione głównie z krzemianów, a nie z metali. To wiedziałem na pewno. - Największe skupisko czystych metali jest gdzieś tam - Gruby machnął ręką w kierunku lewitującej w kabinie tubki kremu jagodowego. - Dziwi mnie ta regularność kształtów złoża... Idziemy tam! - zakomenderował, a mnie nawet do głowy nie przyszło, by mu się sprzeciwić. W napompowanych do oporu skafandrach wyglądaliśmy w planetoidalnej grocie jak para piłek plażowych na uwięzi, zwiedzająca ciemną nocą piwnice króla Mroku. - To tu! - zatrzymał mnie Gruby. - O kurczę pieczone... W świetle reflektorów hełmowych dostrzegliśmy obaj, że do złoża metali, które wykrył Huck, prowadzi najnormalniejsza w świecie, choć wielka jak wrota do stodoły brama. - Baza Obcych! - stwierdził bezdyskusyjnie Gruby Huck ściszając głos. - Wejdziemy na paluszkach i weźmiemy kosmitów do niewoli! - A może spróbujemy nawiązać z nimi przyjacielski kontakt?! - zaproponowałem nieśmiało. - Pokażemy otwarte pokojowo dłonie, poczęstujemy czekoladą, powiemy, ile jest dwa razy dwa i jak się rodzą ludzie... - A wiesz, jak się urodziłeś? - zapytał z powątpiewaniem Huck. - No... no... tak dokładnie to nie. Mama mówiła mi kiedyś, że przyniósł mnie bocian, ale to chyba nieprawda! W filmach zawsze dzielni astronauci starają się nawiązać kontakt z Obcymi - zmieniłem temat. - Albo wyciągają spluwy i walą po wrednych ryjach! Ja tam wolę to drugie. Niech się pająki, ośmiornice czy inne stwory boją mnie, a nie ja ich - Huck przyjął postawę bokserską. - Skąd wiesz, że będą brzydcy i źli? - sprzeciwiłem się. - A jacy mają być? Przecież do nas nie będą podobni - uciął dyskusję Gruby. - Włazimy czy nie?! Lśriiące wrota okazały się zamknięte na głucho. Nawet zwieracz Hucka nie zdał się na nic. Pofrunęliśmy z powrotem do Mastodilli po sprawdzony już w dziaianiiu łom wibracyjny. Ledwo przyłożyliśmy jego końcówkę do metalu, coś zazgrzytało i właz stanął otworem. - Widzisz, brachu, przestraszyli się nas! - zarechotał Gruby, wycelowując łom jak blaster w ciemność za drzwiami. - Drzyjcie potwory! Ja, Wielki Huck, Zdobywca Przestworzy i Właściciel Uniwersalnego Zwieracza, idę do was! zakrzyknął przestępując próg. To była zwykła śluza ciśnieniowa, tyle że wielka jak hangar. Ledwo wśliznęliśmy się do środka i zatrzasnęliśmy właz, powietrze zafalowało i otworzyły się drzwi wewnętrzne. Korytarz, który ujrzeliśmy, równie dobrze mógł być tunelem metra dla słoni. Ja i Gruby Huck czuliśmy się w nim jak mrówki w kanale ściekowym. - Panuje tu nawet zupełnie przyzwoite ciśnienie - Huck przeorał powietrze rozczapierzoną rękawicą. Potem raz jeszcze spojrzał na czujniki. - W tej mieszance gazowej, która nas otacza, jest i tlen, ale nie radzę zdejmować kasku! Wariat, pomyślałem, nie zrobiłbym tego, nawet gdyby mnie namawiał. - No dobra, idziemy! Raz kozie śmierć - Gruby nabrał powietrza w płuca i raźno skoczył naprzód. Gdyby nie znikome ciążenie i za duży skafander, mógłbym przysiąc, że trzęsły mu się nogi ze strachu. Korytarz był długi i oświetlony migocącą, emanującą ze wszystkich stron poświatą. Wydawało się, że świecą mgliście same ściany. Chodnik zaprowadził nas do wielkiej, jajowatej sali, pustej i cichej. Na środku, jakby spojona z podłogą, stała kamienna niecka, pełna gęstego, przerażającego mroku. Zajrzeliśmy ostrożnie do wnętrza. Jakby zawieszone na niewidzialnych nitkach unosiły się tam chropowate kule. Policzyłem je szybko: jedenaście, różnych kolorów i wielkości. Uwagę przykuwała jaskrawopomarańczowa piłka, znacznie większa od innych, która tkwiła w centrum niecki - może wyznaczała środek tego dziwnego urządzenia? - Co to jest, Gruby? - zapytałem szeptem. Niezrozumiały strach zaciskał mi gardło. - A skąd mogę wiedzieć?! - parsknął Huck i fiknął koziołka w powietrzu, o mało nie wpadając do pojemnika. - Może to jakieś urządzenie, rzeźba, miska z kosmicznymi kluskami albo kosz na stare piłki tenisowe... To może być wszystko. Przechylił się przez kamienną krawędź, wpatrując się bacznie w kule i ciemność. - Ty wiesz, że to się rusza?! - zauważył, nie odwracając głowy. - Bardzo powoli, prawie niedostrzegalnie, ale się rusza. To wszystko jakby wiruje wckół tej pyzatej pomarańczowej piłki... Cie kawę! - Słuchaj, Gruby! A może to jakaś ich zabawka, gra, no wiesz, o co mi chodzi - powiedziałem bez wiary we własne słowa. - Nieźle główkujesz, bracie! - z uznaniem zagwizdał Huck. - Może masz rację! My mamy Wham-rolling, bullbę i trójwymiarowe szachy, oni mogli wymyślić coś innego. To bardzo mi przypomina bilard! Tyle że dziwny, przestrzenny i w dodatku z zaprogramowaną funkcją ruchu bil, żeby utrudnić trafienie... Rozejrzyj się, czy nie ma tu czegoś do przepychania tych kulek! - Czego? - podniosłem brwi ze zdziwienia. - No, nie wiem! - zniecierpliwił się Gruby. - Kijka, prętu, wideł, grabi, pogrzebacza czy czegoś takiego... Nigdy nie słyszałeś o bilardzie? Pokręciłem przecząco głową. Zaczął mówić mi coś o grzybkach, otworach, bandach i mistrzowskich uderzeniach. Nic z tego nie rozumiałem. - Głąb kapuściany jesteś! - skwitował wreszcie moją głupią minę i znów zajął się kontemplowaniem ruchów kul. - Grałeś w to kiedy? - zapytałem jego plecy. - Nie, ale wiem, że to proste! Poszukaj tego kijka - odpowiedział. Odbiłem się niechętnie od podłogi i poszybowałem w stronę ściany. Była gładka i zimna. Ten chłód czułem nawet przez rękawicę. Ściana nie miała zaczepów, szafek, szuflad ani schodków. Oprócz wejścia, którym trafiliśmy do komnaty, nigdzie nie było innych drzwi. Sprawdziliśmy to już wcześniej. Oświetliłem ścianę reflektorem. Metalowa, lśniąca płyta nie była zupehre gładka. Znaczyła ją sieć cienkich jak włos, poplątanych linii, drżących jakby pod wpływem światła. Śledziłem je wzrokiem, gubiłem się w gmatwaninie niezliczonych arabesek, wędrowałem dalej, odnajdywałem nowe drogi w labiryncie prostych i krzywych. Powoli zaczynałem rozpoznawać to, co przedstawiał jakby świadomie zatarty rysunek. Znowu widziałem smoka. Smoka o trzech głowach, unoszącego się nad wielkim miastem o dziwnych kształtach. Smoka bijącego wściekle skrzydłami i zionącego strumieniami ognia. Smoka potężnego i wspaniałego. Gorączkowo zatrzepotałem rękami. Wiedziałem już, jak należy patrzeć na te żywe ściany. Dalej też były smoki. Ciąg zlewających się malowideł, na których ogromne jaszczury bawiły się, ucztowały, budowały strzeliste domy, obsługiwały skomplikowane urządzenia, walczyły, rozmnażały się. Tylko ostatni rysunek był inny. Przedstawiał salę, w której znajdowaliśmy się obecnie. Gdy weszliśmy, była pusta. Teraz jednak w ledwo oświetlonym fosforyzującą mgłą otworze wejściowym coś się poruszało. Fresk, jak dziwny monitor, ukazywał dwa długie cienie sięgające kamiennej niecki, które miały w sobie coś znajomego. Przypominały dwie wymalowane światłem, zniekształcone sylwetki ludzkie... - Huck, tu coś jest nie tak! - wrzasnąłem w stronę Grubego. - Dobra, dobra, nie musisz już szukać tych grabek. Myślę, że oni obsługiwali tę maszynę za pomocą przycisków. Znalazłem tu kilka poniżej krawędzi. - Huck, oni wiedzieli, że my tu przyjdziemy! Nie dotykaj niczego. To pułapka! - rozdarłem się; dalsze słowa ugrzęzły mi w gardle. Mocno odepchnąłem się od ściany i skoczyłem w stronę Grubego. W powietrzu zacząłem co sił wiosłować rękami, żeby jak najszybciej znaleźć się przy kamiennej niecce. - Chyba wiem, jak poruszyć jedną z tych kul - dobiegł mnie zaaferowany głos Hucka. Nie zwracał na mnie uwagi. Pochłaniała go ta falująca ciemność. - Jeśli nacisnę romb razem z tym okrągłym klawiszem, a potem popchnę kryształową dźwignię... - mówił do siebie Gruby. - Nie ruszaj tego - jęknąłem rozpaczliwie. Za późno. Stało się to, co stać się miało. Powietrze zaczęło iskrzyć się złotem i czerwienią. Widziałem dłoń Hucka przenikającą kamień. On sam wyglądał jak zbudowany z przezroczystej mgły, przez którą mój wzrok mógł biec bez przeszkód. Pędził, przebijał ściany i rozpadał się na obrazy. Z niecki powoli wypełzała gęsta jak asfalt ciemność. Gwiazdy mrugały w jej trzewiach jak okruchy szlachetnych kamieni. Mrok zalewał komnatę, sięgając wyżej i wyżej. Ogarnął moje kolana, potem uda i piersi. Nieubłaganie podnosił się do poziomu oczu. Starałem się podskoczyć, ale nie mogłem. Mrok pochłonął mnie całkowicie. Potem coś eksplodowało mi przed oczyma i znowu zacząłem widzieć. - Huck...! - moje struny głosowe drżały od tego przeraźliwego zawodzenia. Nie potrafiłem zapanować nad własnym gardłem. Krzyczałem jakby wbrew sobie. Nad niecką unosił się najprawdziwszy, żywy smok i śmiał się rechotliwie. Złota łuska na jego piersi drżała i podzwaniała. Z nozdrzy trzech głów buchał czarny dym i nikłe płomyki ognia. Ogon raz po raz plaskał o metalowe ściany. - O marne ludzkie istoty! Nareszcie spełniłyście swą przyrodzoną misję. Wyzwoliłyście smocze plemię z oków czasu. Nareszcie. - Smoczy głos rozlegał się wprost w mojej głowie. Spojrzałem na Hucka. Stał nieruchomo, mrugając z niedowierzaniem oczami. - Czy jesteście potomkami krasnoludów czy wyrośniętych ponad miarę hobbitów? - usłyszałem ponownie smoczy ryk w czaszce. Zapomniałem języka w gębie. - Jesteśmy ludźmi! - próbował hardo odwarknąć Gruby Huck, ale jego głos zabrzmiał piskliwie i bojaźliwie. - Aha, ludźmi! A raczej człowieczymi szczeniętami, jak widzę! - smok zagulgotał z radości. - Mam nadzieję, że żaden z was nie miał w rodzinie ani szewczyka Dratewki, ani niejakiego rycerza Jerzego?! Musiałbym was zjeść... - Mój tato ma na imię Wiktor - powiedziałem szybko, czując ciarki przechodzące mi po grzbiecie. - Wiktor, mówisz! To dobrze - jedna ze smoczych głów chlasnęła jęzorem, opryskując nas gęstą śliną. - Mówiąc szczerze, powinienem być wam wdzięczny za to, co zrobiliście, ale smoki nie nawykły dziękować komukolwiek. - Strzegą nas policyjne krążowniki, uzbrojone po zęby. Jeśli zrobisz nam krzywdę, śmigi przechwytujące znajdą cię wszędzie i zabiją! - udało się wycharczeć Grubemu przez zaciśnięte strachem zęby. - Ha, ha, ha - smocze brzuszysko trzęsło się w napadzie ironicznego śmiechu. - Mówisz, człowieczy robaku, że mnie zabiją?! To dobre! Czy wiesz, że smoka nie da się zabić?! Smoki są przecież nieśmiertelne. - Znajdzie się jakiś sposób! - zaburczał z wściekłością Huck. - Znajdzie się na pewno! - Zamilcz, głupcze, gdyż nie wiesz, co mówisz! - głos potwora zmroził mnie do szpiku kości. Wiedziałem zarazem, że wobec Grubego smok przebrał miarę. Huck nikomu nie pozwalał nazywać się głupcem. Nie omyliłem się. Gruby chwycił łom wibracyjny, wycelował go i nacisnął spust. Niewidzialny promień nie zdążył jeszcze opuścić dyszy, gdy łom wyrwany z rąk Grubego machnięciem smoczego ogona trzasnął o ścianę. Huck popchnięty z impetem, walnął we mnie i razem zaczęliśmy koziołkować w powietrzu. Nie było nam do śmiechu. - Biedne ludzkie szczenięta, opuszczone, samotne i zdesperowane, pokazały zęby! - rzucił smok sarkastycznie. Nagle znieruchomiał i warknął coś w niezrozumiałej dla nas smoczej mowie. - Mam nowiny dla was, dzielne żmijki - odezwał się w chwilę potem. - Doniesiono mi właśnie, że w Strefie Zastałego Czasu znalazł się przypadkiem jeszcze jeden człowieczy statek. Cieszcie się, przybywają waleczni, którzy mają mnie zabić. Już słyszę ich kroki i szczęk oręża - najwyraźniej z nas drwił. Daleko w korytarzu metal zazgrzytał o metal, szczęknęły zamykane drzwi śluzy. Widziałem po oczach, że Huck myśli o tym samym co ja. Zaraz ukażą się dzielni komandosi Astrospedu z odbezpieczonymi blasterami w rękach, spalą to przebrzydłe bydlę na popiół i wyciągną nas z tarapatów. Zawsze tak przecież było w filmach i książkach. Oczom naszym ukazał się jednak widok, który pozbawił nas wszelkiej nadziei. Dwa mniejsze smoki zionąc ogniem eskortowały trójkę rozbrojonych policjantów. Ich czerwone skafandry były osmalone i nadpalone w kilku miejscach. Pozbawiono ich wszelkiego wyposażenia bojowego i technicznego, wyjąwszy tornistry tlenowe i komunikatory. Przeraził mnie wyraz ich oczu. Był to taki wyraz, jakby cała trójka umarła kilka minut temu ze zdziwienia. - No i jesteśmy w komplecie - zamruczał wesoło złoty stwór. - Oto, co zostało z ludzkiej potęgi. Pięć człowieczych chodzących trupów błaga o darowanie życia. Tak już śmierdzą padliną, że przeszła mi nawet ochota, żeby je pożreć. Pyski czarnych smoków-strażników zadudniły służalczym rechotem. Złoty potwór mlasnął po trzykroć ozorem i buchnął popisowymi strugami ognia. Każdy z trzech płomieni miał inny kolor. Ten niebieski opalił mi buty. Nie miałem siły odskoczyć. - Jestem kapitan Aleksander de la Marę z trzynastej eskadry policyjnego korpusu Sił Ochrony Przestrzeni - usłyszeliśmy w słuchawkach bezbarwny głos oficera. - Żądam oddania broni oraz natychmiastowego wypuszczenia mnie, moich ludzi i tych dwóch chłopców. W przeciwnym razie będę zmuszony wezwać posiłki. - Posiłki? A skąd, jeśli wolno spytać? - wszystkie trzy głowy złotego stwora przekrzywiły się na bok, nasłuchując odpowiedzi. - Jestem urzędowym przedstawicielem Wszechjedności Człowieczej, której potęga rozciąga się na olbrzymie połacie przestrzeni. Miliardy ludzi zamieszkują ponad dwa i pół tysiąca planet. Dysponujemy flotą wojenną, której sam widok może przyprawić o zawrót głowy... - Ejże, ja mam ich trzy - przerwał smok, puszczając nozdrzami dymne kółka. - Ja już się przedstawiłem. Z kim mam przyjemność? - twardo rzucił kapitan de la Marę. - Nazywam się Ngorr. Jestem smoczym namiestnikiem tej części wszechświata od siedmiu tysięcy lat - trzy giętkie szyje splątały się, a głowy uważnie spojrzały na oficera, śledząc jego reakcję. - To... to... niemożliwe! - wyszeptał policjant. Czarne smoki znowu zarżały, klepiąc się po brzuchach. - Możliwe! - głowy złotego smoka jednocześnie skinęły potakująco. - Najprościej będzie powiedzieć, iż w rzeczywistości obecnego wszechświata my, smoki, istniałyśmy zawsze, wy, ludzie - nigdy. Jeszcze kilka ournów temu było co prawda nieco inaczej, ale teraz to już nie ma znaczenia. Proponuję panu, kapitanie, by wezwał pan swoje posiłki. Nie będziemy przeszkadzać, ale od razu informuję, że pana wysiłki okażą się bezskuteczne. Oficer dotknął przycisku na pokrywie osobistego komunikatora i pochylił się nad wewnętrznym mikrofonem. - Ostrzegam! - zwrócił się do smoka. - Włączyłem sygnał alarmowy i poprosiłem o pomoc Flotę. Za kwadrans przyleci tu pięćdziesiąt krążowników i tysiąc śmigów przechwytujących. Nie będziecie mieli żadnych szans... - Świetnie! - przerwał mu trójgłowy maszkaron. - Zostało nam trochę czasu. Pozwólcie więc, że wyjaśnię wam, człowiecze żmijki - smok zwrócił jedną ze swych paszcz w naszym kierunku - i wam, dzielni obrońcy od początku przegranej sprawy, co tu się właściwie stało. Potwór przerwał na moment, by podrapać się uzbrojoną w pazury łapą po środkowej gardzieli. - Smocze plemię od zarania wszechrzeczy panowało nad materią. My, potężne smoki, po to właśnie zostałyśmy stworzone przez mądrego Vatarilu, prasmoka. To on zbudował dla nas układ planet, oświetlany ciepłą gwiazdą Murth, przez was, ludzkie robaki, zwaną później Słońcem. To on swym tchnieniem zmienił w raj piątą planetę tegoż układu, powierzając ją smokom, swoim dzieciom. To on trzaśnięciem ogona rozrzucił po jej powierzchni osiem tysięcy srebrnych jaj, z których wylęgły się smoki-ojce i smoki-matki. Przyjrzyjcie się dobrze mojej wspaniałości! Czyż możecie porównywać kruchość swych ciał i nicość umysłów ze smoczą potęgą?! Od chwili powstania życia we wszechświecie jesteśmy najdoskonalej ukształtowanymi istotami. Potrafimy latać, miotać płomienie, widzieć i słyszeć na olbrzymie odległości, mamy ostre pazury i zęby, łuski, które chronią nas od bolesnych ran, postawę władców, mądrość czarnoksiężników i wytrzymałość bogów. A przede wszystkim jesteśmy nieśmiertelne! Czyż wy, ludzie, możecie się z nami równać?! - Nie wierzę ci, potworze! Nie istnieliście, kiedy my, ludzie, zdobywaliśmy Kosmos! - rozległ się spokojny głos oficera Astrospedu. - Istnieliśmy, robaku! - ryknął złoty jaszczur. - Istnieliśmy w niebycie, przechowując swoją potęgę na czas, który miał nadejść. I nadszedł. - Spiesz się, bestio! Za kilka minut przybędą tu ziemskie okręty - śmiało rzucił de la Marę. - Odważny jesteś, człowieku! Słuchaj więc! Słuchajcie wszyscy! Władaliśmy naszą planetą Rihorch już wtedy, kiedy wasza Ziemia była jeszcze gorącą bryłą błota. Odkrywaliśmy istotę świata, doskonaliliśmy nasze mózgi, budowaliśmy cudowne miasta i zachwycaliśmy się sztuką. Uważaliśmy się jednak ciągle za zbyt młodą rasę, by pokusić się o zdobywanie innych planet, galaktyk, wszechświata. Dopóki na Rihorch było dość miejsca dla wszystkich, nie pozwalano nam ruszać w gwiazdy. Tak brzmiały prawa Vatarilu. Ciągle rozwijaliśmy się i potężnieliśmy. Niektóre młode smoki nie chciały zgodzić się z zakazami starych, niecierpliwiły się. Pragnęły rozpocząć podbój przestrzeni, nie czekając na spełnienie się warunku. One to swoimi marzeniami rozgniewały Vatarilu i kazały mu wystawić nasze plemię na ciężką próbę. Próbę czasu. Czarne jaszczury gwałtownie zaplaskały ogonami o kamienną podłogę, jakby potwierdzając słowa złotego olbrzyma. - To demagogia, bajka, mit o rasie wybranej! - oburzył się policjant. - Jeśli myślisz, Ngorr, że twoja opowieść nas przestraszy, omami, oszuka, mylisz się bardzo. W starych baśniach ludzkich dużo mówiło się o kłamliwym, podstępnym smoczym języku. Teraz wiem, co to określenie oznacza! Powiedz, bestio, co to wszystko ma wspólnego z rodzajem ludzkim?! Jeden z czarnych smoków poruszył się gwałtownie i bluznął płomieniem pod nogi de la Mare’a. Potem coś wściekle zacharczał w stronę unoszącego się pod sufitem złotego olbrzyma. - Uspokój się, Killian! - usłyszeliśmy odpowiedź. - Przecież wiesz, że ich cywilizacja już nie istnieje. Ich utrzymuje przy życiu tylko Strefa Zastałego Czasu. Gdy ją opuszczą, znikną raz na zawsze. Daj im jeszcze nacieszyć się swoim buntem... - Mów jaśniej, potworze - zazgrzytał zębami policjant. - Dość mam już twoich kłamliwych bajań. - Żeby mnie zrozumieć, marny, człowieczy robaku, musisz niestety wysłuchać mnie do końca - zasyczał smok, otaczając się kłębami żółtego dymu. - Kiedy wyrzeknę ostatnie słowo, zginiesz! - Czekam więc! - wyrzucił z siebie oficer. - Miliardy lat przed tym jak pierwsza człekopodobna małpa na trzeciej planecie Murth posłużyła się ułomkiem gałęzi jako narzędziem, na nocnym niebie Rihorch pojawił się ognisty punkt. Zbliżał się do centrum układu z niepokojącą prędkością. Kometę ową, o jądrze niespotykanych wprost rozmiarów i trwałości, nasi uczeni mężowie nazwali Palcem Vatarilu. Obliczyli, że przejdzie w bezpośredniej bliskości Rihorch, nie naruszając jednak jej powierzchni i atmosfery. Czekały nas wszakże olbrzymie kłopoty z przezwyciężeniem wzbudzonych jej przelotem ruchów skorupy i pływów wód. Tego ostatniego ostrzeżenia Vatarilu nie wzięły sobie do serca młode smoki, które od dawna już w tajemnicy przygotowywały do lotu pierwszy nasz międzygwiezdny statek o napędzie grawitacyjnym. Celem wyprawy miał być Glanderel, planeta, którą wy, ludzie, nazwaliście później Ziemią. Okręt kosmiczny ze smoczą załogą na pokładzie wystartował szczęśliwie. Ten śmiały krok w gwiazdy kosztował nas jednak drogo. Start statku naruszył więzi grawitacyjne niestabilnego, młodego układu planetarnego gwiazdy Murth. Zgodnie z zasadą domina mała przyczyna zrodziła wielki skutek. Palec Vatarilu zmienił trajektorię lotu i godził teraz prosto w tarczę naszej małej Rihorch. Zaszło to, co z pozoru nie było zgodne z regułami prawdopodobieństwa. Jeden zwyciężył miliard. Groźba całkowitej zagłady zawisła nad naszym rodem. Nie poddaliśmy się panice i zwątpieniu, choć nie mogliśmy zwyciężyć przeznaczenia. Przestrzeń była wtedy dla nas ledwo odkrytą kartą, ale Czas i jego prawa znaliśmy już dość dobrze. Czas miał być naszym zbawieniem. Vatarilu nie mógł przecież rzucić swoich dzieci na pastwę nieokiełznanej przestrzeni. Pozostawił furtkę, z której wolno było skorzystać tylko w chwili największego niebezpieczeństwa. Taki czas nadszedł. Nasi uczeni mężowie sięgnęli więc po Klucz Trwania. Vatarilu, tworząc gwiazdę Murth i jej planety, zbudował jednocześnie strukturalny model nadzorujący dzieje układu, zwany przez smoki Strefą Zastałego Czasu. Model ten, ukryty w jądrze Rihorch, był ściśle związany z mechaniką ruchu układu rzeczywistego i jego gwiazdy centralnej. Tyle że nie bezpośrednio. Kontrolować dzieje Rihorch i reszty planet gwiazdy Murth można było tylko z przyszłości oddalonej o miliardy lat. Tylko taki system umożliwiał czasami wprowadzanie do historii koniecznych korekt. Nawet gdybyśmy mogli dostać się do Strefy Zastałego Czasu, drążąc nieskończonej głębokości sztolnię i tak nie zmienilibyśmy wyroku przeznaczenia. Ale mogli to zrobić ci, którzy przyjdą po nas. Na przykład wy, maleńkie, rachityczne, ale rozumne istoty ludzkie. Smok machnął dwukrotnie błoniastymi skrzydłami, sapnął i wypuścił kłąb gęstego dymu. Kapitan de la Marę ze zniecierpliwieniem spoglądał na zegarek. Posiłki nie nadchodziły. - Nawet maleńka nieprzemyślana ingerencja wewnątrz modelu spowodowałaby zastąpienie istniejącego układu przyczynowo-skutkowego nowym, który sprawiłby, że dzieje potoczyłyby się inaczej, że nie byłoby katastrof, meteorytów i młodych buntowników. Każdy wariant historii mógł okazać się korzystny dla nas, smoków. Każdy z wyjątkiem tego, który przeżywaliśmy, patrząc w powiększający się Palec Vatarilu. Była to więc jedyna szansa dla smoczego plemienia: wychować tych, którzy przywrócą smoki światu. Przekazaliśmy naszą decyzję załodze statku, który wylądował na Glanderelu. W obliczu katastrofy Rihorch na ich barkach spoczęło to zadanie. To od ich starań miało zależeć zmartwychwstanie rodu smoków. Palec Vatarilu uderzył w Rihorch kilka ilronów później. Zamienił naszą piękną planetę w chmurę kosmicznego rumoszu. Smoczy ród zniknął na jakiś czas z kart historii wszechświata. - Do diaska! To by się nawet zgadzało! Potwierdzałoby teorię Titiusa-Bodego. Uważali oni, że kiedyś pomiędzy Marsem a Jowiszem faktycznie istniała jakaś planeta, która potem uległa zniszczeniu - powiedział szeptem oficer do swych towarzyszy i zaklął siarczyście. Złoty smok kontynuował opowieść: - Na Glanderelu, o którym już wcześniej wiedzieliśmy, że jest kolebką nowego życia, znalazło się pięć naszych najodważniejszych smoków: Wiron, Holdor, Ihro, Montachore i Smaug. To one właśnie podjęły się bohaterskiej misji przywrócenia życia naszemu rodowi. Na początek uznały jednak, że jest ich za mało, by przeprowadzić tę zakrojoną na miliardy lat operację. Zaczęły się więc rozmnażać. Dzieci Wirona, Holdora, Ihro, Montachore i Smauga okazały się jednakże tylko nędznymi, niedorozwiniętymi kopiami swoich rodziców. Szkodliwe mutacje nasilały się w każdym kolejnym pokoleniu. Smoczy pomiot na Glanderelu z biegiem lat coraz mniej przypominał mądrych i potężnych przodków. Na setki tysięcy lat Glanderel dostał się we władanie okrutnych, pozbawionych rozumu prawnuków Wirona, Holdora, Ihro, Montachora i Smauga, które niezliczonymi zastępami zaludniły lądy, wody i powietrze planety. Wielce musiały się napracować dzielne smoki z Rihorch, by wytępić pokłosie swojej nierozwagi. - Ty, słuchaj! On najwyraźniej opowiada o dinozaurach - trącił mnie łokciem w żebra Gruby Huck. - To takie wielkie jaszczury, które podobno dawno, dawno temu żyły na Ziemi. Gdzieś o tym czytałem... Smok sapał i sypał iskrami na boki. Jego głos wciąż rozlegał się w naszych głowach. - A potem na Glanderelu pojawili się ludzie. Słabe, marne i głupie istoty, zupełnie nie przystosowane do życia. Gdyby nie ciągła pomoc smoków, wasz gatunek nie przetrwałby nawet tysiąca lat. Montachore, który dowodził wyprawą z Rihorch, uznał jednak, że ludzie będą doskonałym materiałem do zrealizowania naszych planów: odszukania w przyszłości Strefy Zastałego Czasu i zmiany dziejów układu planetarnego Murth. Miliony lat poświęciły smoki na ukształtowanie człowieka rozumnego, którego największym marzeniem stały się wyprawy do gwiazd. Musiały wytępić podejrzewające podstęp plemiona Hobbitów, Kranoludów, Elfów i pradawne ludzkie rasy, które nienawidziły smoków. Nawet wiele dziesiątków lat później, gdy ludzie opanowali już technikę lotów w przestrzeni, smoki nadal musiały z ukrycia używać podstępu, przekupstwa, a często nawet i siły, by prowadzić rasę ludzką do jasno wytyczonego celu. Mijały lata i wieki. Człowiek rozpełzł się po galaktykach jak żarłoczna stonka, dumny, pyszny, zapatrzony w swoją wielkość. I nadszedł czas spełnienia misji. Te oto ludzkie szczenięta odnalazły Strefę Zastałego Czasu, wyrwaną uderzeniem komety z ziemi Rihorch, i odwróciły kartę losu. W naszym obecnym wszechświecie cywilizacja ludzka nigdy nie istniała, a Rihorch nie została zniszczona przez Palec Vatarilu. Twoje posiłki, kapitanie de la Marę, nigdy nie przybędą, myślę, że już o tym wiesz. Potężne smoki powróciły. Znowu władają wszechświatem, tak jak im było sądzone... - Tak ci się tylko wydaje, ty pyskata maszkaro! - usłyszałem nagle cichy głos w słuchawkach. Najwyraźniej należał do Grubego. Dyskretnie odwróciłem głowę do tyłu, by się przekonać, co za moimi plecami robi Huck. Nic nie robił. Po prostu go tam nie było. Rozejrzałem się nerwowo po sali. Nigdzie nie widziałem nadętego jak balon skafandra Hucka. - A kuku, łapcie mnie, ohydne potwory! - rozległo się piskliwe zawołanie i coś niewidzialnego mocno pociągnęło za ogon jednego z czarnych jaszczurów. W komnacie rozszalała się burza. Smoki latały od ściany do ściany, buchając dymem i tryskając rozpaloną siarką w każdy poruszający się cień. W górze złoty potwór łopotał błoniastymi skrzydłami i miotał płomienie na wszystkie strony. Stałem na czubkach palców i starałem się nie ruszać. Podobnie zachowywali się policjanci. Nagle zobaczyłem, że tuż obok mojego nosa przelatuje kawałek brudnego palca, osłoniętego fragmentem próżniowej rękawicy. Trochę dalej lewitował kłąb splątanych przewodów, obciążonych baterią i multiprocesorem. Wyglądało to na zwieracz Grubego. Jakby zdalnie sterowane wtyki elektronicznego wytrycha przywarły do kilku wybranych przycisków na krawędzi niecki z modelem Układu Słonecznego. - A teraz precz z mojego czasu, żartownisie! - usłyszałem raz jeszcze cienki głos Grubego Hucka. To coś, co przypominało kawałek ludzkiego palucha, poszybowało do wnętrza pojemnika i dźgnęło mocno w jedną z kul. Tę piątą w kolejności, licząc od pomarańczowej piłki - Słońca. Model planety błysnął żółtym światłem i rozpadł się w jednej chwili na miliard mikroskopijnych odłamków. Spojrzałem na smoki. Zastygły jak unieruchomione marionetki i nieoczekiwanie zaczęły znikać. Mogłoby się wydawać, że ktoś wymazuje ołówkową gumką ich sylwetki z przestrzeni. W kilka sekund było po wszystkim. - Gaduły z tych smoków, no nie?! - głos Hucka był gdzieś koło mojego prawego ucha, ale jego samego nie mogłem wciąż dostrzec. - Jak się toto rozgada, trudno mu przerwać. A ja już zaczynałem być głodny i łeb mnie bolał po tym piwie jak diabli... Hucka zobaczyłem dopiero w kabinie policyjnego śmiga, kiedy wylazł z uśmiechem ze swojego skafandra. W smoczej komnacie dyskretnie wylał na siebie aż dwie puszki niewidzialnej farby, którą jak zwykle miał przy sobie. Dlatego ani ja, ani smoki nie mogliśmy go dostrzec. Kapitan de la Marę przed opuszczeniem planetoidy nakazał jednemu ze swoich ludzi pozostawić w sali mieszczącej model czasowy Układu Słonecznego minę atomową o dużej mocy wybuchowej. Miała eksplodować w kilka minut po naszym odlocie. - Nie chcę, żeby znowu jacyś gówniarze przypadkiem zaczęli się bawić tą jaszczurzą karuzelą - powiedział, patrząc w oczy mnie i Grubemu. Huck uśmiechnął się rozbrajająco. - Przepraszam, kapitanie, za to wszystko - powiedziałem także w imieniu Hucka. - To dlatego, że w poniedziałki zawsze jest jakoś nudno. Kapitan zrobił groźną minę, ale jego zmęczone oczy błyskały ognikami dobrego humoru. Obiecał nam nawet, że w drodze powrotnej przeleci śmigiem w pobliżu Ziemi, byśmy mogli zobaczyć choćby z daleka tę sławną planetę. Siedziałem w kabinie sterowniczej gwiezdnego statku i wpatrywałem się w ekrany, poszukując iskry błękitu. Przez cały czas nurtowała mnie myśl o ładunku atomowym, który za kilka minut ma zniszczyć Strefę Zastałego Czasu. Przypomniało mi się, co mówił złoty smok Ngorr: że każda nawet najmniejsza ingerencja w ruch modelowych kul równa się spełnieniu wiekowej misji pięciu smoków, ocalałych z katastrofy planety Rihorch. Smig przygotowywał się do potężnego skoku w podprzestrzeń. Daleko za rufą błysnął jaskrawy ognik eksplozji nuklearnej. Planetoida, która osłaniała Strefę, przestała istnieć. Moje obawy okazały się płonne. Nic się nie stało. Wszechświat istniał nadal. Rozpostarłem ściśnięte nerwowo pazurzaste łapy i z przyjemnością popatrzyłem na moje wspaniałe odbicie w szkle monitora. Łuski na piersi błyskały jasną miedzią, a ogon wił się niezwykle zgrabnie. Zerknąłem w bok. Gruby Huck drapał się tylną łapą po brzuchu, jednocześnie zabawiając się wypuszczaniem ponad swe trzy głowy kółek zielonego dymu. Pomyślałem, że dobrze być młodym purpurowym smokiem, którego skrzydła zaczynają powoli nabierać złotego połysku.