8314
Szczegóły |
Tytuł |
8314 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8314 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8314 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8314 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stefan �eromski
Promie
I
Zawadzaj�c o ka�dy przystanek, cho�by najmniejszy, poci�g zbli�a� si� wreszcie
do stacji Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech
ga��zi kolejowych. Raduski zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w
przedziale "niepal�cym" klasy trzeciej, ilekro�
wstrzymywano bieg poci�gu, wysiada� dla zwiedzenia bufet�w, cz�sto zaopatrzonych
tylko w piwo i kie�basy, do z�udzenia imituj�ce
postronki z w�z�ami, kt�reby primo tygodniami moczono w wodzie morskiej, a
secundo miesi�cami suszono na s�o�cu afryka�skim.
Kupowa� tam, co si� da�o, nie dla siebie zreszt�, lecz dla dzieci w wagonie, dla
damy w wy�wiechtanej salopce, dla starego jegomo�ci
niewiadomej kondycji w baranach, dla dwu ch�op�w, zd��aj�cych do s�du w mie�cie,
dla kucharki wioz�cej ryby w ogromnym koszu, a
nawet dla �yda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucji rzeszy prusko
- niemieckiej, kt�ry budzi� si� kiedy niekiedy, st�ka� i
tar� swe pa��kowate plecy o por�cz ruchem do najwy�szego stopnia
prowincjonalnym.
G��wnym interlokutorem Raduskiego by� pan w baranach. On to ka�dorazowo wymawia�
imi� stacji, do kt�rej si� zbli�ano, wskazywa�
palcem, uzbrojonym w paznokie� od dawien dawna nie pozbawiony ani bystrego
wzrostu, ani srogiego zabarwienia i mianowa� usty,
wsie i folwarki, le��ce w polu widzenia, przytacza� nazwiska zawiadowc�w
stacyjnych, pe�nomocnik�w, starszych i m�odszych
telegrafist�w oraz w�a�cicieli bufet�w. Wszystko to czyni� z niew�tpliw�
sumienno�ci�, jak gdyby pragn�� nagrodzi� towarzysza
podr�y za przyniesione do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwr�ci� mu co do
grosza w formie �adunku erudycji koszt wy�o�ony na
kupno innych przysmak�w. Raduski z prawdziwym pietyzmem s�ucha� tych szczeg��w,
ale nade wszystko rozpytywa� si� o przestrze�
z Sap�w do ��awca. Przepowiada� sobie po kilka razy za panem w baranach nazwiska
czterech stacyjek, a wym�wiwszy ka�de z nich,
dziwacznie odwraca� g�ow� i patrzy� na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale
stara�y si� nie zostawa� zbyt daleko za panem wiele
m�wi�cym i ka�da z nich dorzuca�a jaki� szczeg� ju� to o samych stacjach, ju� o
przyleg�ej prowincji.
Tymczasem wagon przebywaj�c zwrotnice zako�ysa� si� raptownie i nim z twarzy
podr�nych znik�a stereotypowa obawa, czy to aby
nie nast�puje wykolejenie, zwolna wsun�� si� przed peron. Drzwi otwarto z
nieuniknionym trzaskiem. Ukaza� si� w nich konduktor
chorowity, z rzadk�, czarn� brod� i szyj� naprz�d wyci�gni�t�. Id�c wzd�u�
przedzia��w wagon�w pod ci�arem swojego niezmiernego
szynela z tak� fors�, jakby usi�owa� raz wreszcie wyrwa� si� z tej szaty i uciec
na koniec �wiata, mizerak ten zawiadamia� pasa�er�w w
spos�b przez nos urz�dowy, �e kto jedzie do ��awca, to niech wysiada.
- No, moi szanowni pa�stwo - zawo�a� Raduski g�osem weso�ym - ja do ��awca.
Szcz�liwej podr�y...
Uj�� szybko sw�j ma�y, sk�rzany kuferek, sk�oni� si� towarzyszom, wyskoczy� i
uton�� w zbitym t�umie. Poci�gi zbli�a�y si� do tej stacji
i odchodzi�y, rozlega� si� nieustanny prawie �wist, brz�k dzwonk�w, �oskot k�,
gwar ludzki... Na peronie snu�y si� osoby ze wszystkich
warstw spo�ecznych: od ch�op�w w ��tych ko�uchach i od �ydowin�w w
zat�uszczonych obficie cha�atach i butach najordynarniejszego
kalibru, a� po d�entelmen�w, z wdzi�kiem nosz�cych p�aszcze, ko�nierze i czapki
bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej poch�ania�y i
wydziela�y na zewn�trz dwa nurty ludzkie. W poprzek peronu trudno by�o
przecisn�� si� mi�dzy zwart� a ruchom� ci�b�. Raduski ze
swym ma�ym pakunkiem w r�ce kr�ci� si� to tu, to tam, dawa� si� poci�ga�,
wprowadza� si� do wn�trza i na �wiat wydobywa�. Serce
jego przepe�nia�a, niby spienione wino czar� kryszta�ow�, b�ogos�awiona
szcz�liwo��, obezw�adniaj�ca r�ce i nogi. W�r�d masy, kt�ra
go bra�a ze sob�, g�ow� mia� co chwila przy czyjej� g�owie i kimkolwiek by by�
ten drugi cz�owiek, dotyka� go ramionami z mi�o�ci�,
s�ucha� jego mowy i przypatrywa� mu si� oczami, co niezbyt prawdziwie widz�, a
przecie wszystkie szczeg�y zgarniaj� i ch�on�. Gdyby
w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny, obdarty czy
wystrojony, uczciwy czy nikczemny zwr�ci� si� do niego i
rzek�: Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, daj no setk�, czy tysi�c
rubli... - uczyni�by to niezw�ocznie. Ale nikt na� uwagi nie
zwraca�, chyba ci, do kt�rych twarz pochyla� zbyt blisko.
- Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... - szepta� do siebie.
Czasami w t�umie miga� jaki� kontur, jaki� profil znajomy, doskonale znany i
przejmowa� serce dreszczem �miesznego b�lu, trwogi,
wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozprasza�a u�ud�: to nie ten cz�owiek...
Z tamtym obcowa�o si� cz�sto, zna�o si� go dobrze,
albo cierpia�o si� z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odleg�o�ci
trzystu mil od stacji Sapy. I ju� tamto wszystko zosta�o
niesko�czenie daleko... W innej znowu chwili przesuwa�o si� oblicze bez
w�tpienia w tych stronach widziane za czas�w dzieci�stwa,
czy nawet wczesnej m�odo�ci, ale tak przez d�ugi szereg lat we wspomnieniu
zatarte, tak zestarza�e i odmienione, �e snu�o si� w oczach
niby dziwaczne jakie� z�udzenie, niepokoi�o pami��, jak przykra chimera,
wymykaj�ca si� z obj�� my�li.
Zagarni�ty przez �wie�y przyp�yw os�b, Raduski wszed� do poczekalni klasy
drugiej i nie opar� si� a� w najdalszym jej k�cie. By�a to
hala wielka i bardzo w�ska. Szereg kolumn dzieli� j� od drugiej, gdzie sk�adano
pakunki. Przy drzwiach g��wnych znajdowa� si� du�y
szynkwas, zwany tak�e bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte by�o plamami
wieloletniego kopciu naftowego, �ciany jej
zaczernia�y, jakby do ostatniego w��kna przej�te dymem z cygar i papieros�w,
sprz�ty umalowane jednostajn� olejn� farb�, nosi�y �lady
i znaki czego� niby pracy i zu�ycia. Raduski siad� na wyplatanej �aweczce,
tobo�ek umie�ci� pod ni� przy nogach i znowu zapad� w �w
stan szczeg�lny, kt�ry mo�na by nazwa� gor�czkowym marzeniem. Gwar publiki,
p�yn�cej niewyczerpan� fal� skupia� si� w tamtym
miejscu, zlewa� w jednostajne brzmienie i pod zaczernia�ym sufitem cicho hucza�,
jak tony organ�w wielkiego ko�cio�a. To echo zgie�ku
wyda�o si� podr�nemu jak gdyby melodi� chy�ego biegu �ycia. Brzmia�o w niej
stanowczo co�, niby sama tre�� i istota wszystkiego, co
si� zamyka mi�dzy pierwszym wzruszeniem mi�osnym, a ostatnim dreszczem �mierci.
W owej chwili, jak na wynios�ym pograniczu
ko�czy� si� ju� kraj, utkany ze wspomnie�, mia�a si� przerwa� zmy�lona,
niematerialna rzeczywisto��, latami w sercu stwarzana, mia�a
znikn�� tamta ziemia, mieli odej�� ludzie, jak widziad�a senne, co nie
zostawiaj� �ladu st�p swoich ani na pierwszym �niegu zimowym,
ani na mokrym piasku wybrze�a.
Zadum� jego przerwa� dono�ny g�os portiera, kt�ry uderzywszy trzykro� w ma�y,
r�czny dzwonek, wo�a:
- W Morys�w, Tarcice, Palenisko, ��awiec...
- Cha cha cha... ��awiec... - za�mia� si� Raduski z cicha, patrz�c na twarz
starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ci�gn�cego si� w
poprzek sali ku wyj�ciu. - Ten sam portier, ten sam g�os... Jedena�cie lat nie
s�ysza�em ci� na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w
marzeniu...
Sala szybko pustosza�a. Gdy krzyk od�wiernego zabrzmia� znowu, Raduski wyszed�.
Po drodze przyjrza� si� twarzy szwajcara i niby we
�nie nad wyraz pr�dkim widzia�, jak co� obcego, m�odo�� sw� i samego siebie
podczas oczekiwania w tej sali na schadzk� z pierwsz� w
�yciu kochank�. Zadr�a�a w sercu dawna rozkosz, otwar�a ramiona do u�cisku w
pr�ni, j�kn�a na podobie�stwo tonu muzycznego i
znowu sta�a si� nico�ci�. Z ca�ego systemu, z ca�ego �wiata i tamtego �ycia nie
zosta�o nic, taka nawet szczypta popio�u, �eby na niej
mog�a jedna � za spocz��. W g��bi serca zdumiewaj�c si� nad ow� surow� r�nic�
dwu egzystencji tego samego cz�owieka, stanu
m�odzie�ca i stanu trzydziestokilkuletniego m�czyzny tak odmiennych, jak byt
go��bia chy�o lec�cego pod chmurami odmienny jest od
bytu jaja, z kt�rego si� wyl�g�, a jednocze�nie kombinuj�c zwi�zek logiczny
mi�dzy bie��cymi zdarzeniami, podr�ny nasz stan�� przy
wagonach. Konduktorowie chodzili z wolna tam i z powrotem, mrucz�c od
niechcenia:
- W Morys�w, Tarcice, Palenisko...
- A gdzie jest wagon dla niepal�cych - zapyta� grzecznie Raduski pierwszego z
brzegu.
- Dla niepal�cych? Ij... Ano niech pan idzie naprz�d. Pierwszy wagon...
�w pierwszy wagon by� nie tylko "pal�cy", ale wszystkimi otworami swymi
wydziela� dym z machorki i cygar, wonny, jakby ze
spalenia kupy badyli kartoflanych w drugim tygodniu wrze�nia. Na �awkach,
p�kach i pod �awkami mie�ci� si� tam lud izraelski, zaj�ty
konwersacj� niewymownie o�ywion�. Raduski sta� we drzwiach przez chwil� i
upatrywa� dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go nie
znalaz�. Zeskoczy� tedy na peron i wgramoli� si� do innego wagonu klasy
trzeciej, nie zasi�gaj�c ju� u konduktora informacji. By� tam
t�ok jeszcze wi�kszy, aczkolwiek aryjski. Dym zreszt� posiada� ten sam zapach
kapu�ciano - kartoflany. Panowa�a tu jeszcze wi�ksza
swoboda ruch�w, ni� w przedziale semickim, by�y zaj�te nie tylko miejsca, ale
nawet przej�cia. Dopiero w trzecim wagonie w�drowiec
trafi� na wolny brze�ek �awki i tam z ochot� przysiad�. S�ycha� ju� by�o sygna�y
konduktorskie, gdy do tego samego wagonu obydwoma
wej�ciami wpad�a nowa gromada ludzi i zapcha�a go tak szczelnie, �e szpilki ju�
by tam nie wepchn��. W przej�ciach mi�dzy �awkami
sta�o po pi�� i sze�� os�b, dr�ka wzd�u� wagonu by�a tak zaludniona, �e drzwi
wewn�trznych �adn� miar� nie mo�na by�o otworzy�.
Poci�g ruszy�. Nos i usta Raduskiego znajdowa�y si� wobec rozpi�tego surduta i
rozpi�tej kamizelki, obejmuj�cej poka�ny brzuch
jednostki, kt�rej korpus chroni�a od upadku wysuni�ta p�ka. Obok siedzia�y dwie
ma�e dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podr�y,
siostry prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki czy babki w
salopie ze staromodnym ko�nierzem. Na twarze ich
poobwi�zywane chustkami pada� z okna nik�y blask i da� je pozna� Raduskiemu.
Siedzia�y, jak dawniej, uroczy�cie wyprostowane, o ile na to zezwala�y plecy,
brzuchy, r�ce wspieraj�ce si� na nich co chwila, jak o
martwe zawini�tka i pakunki i wytrzeszcza�y oczy w podziwie, przechodz�cym cz�
sto w strach rzetelny. Starsza pani usi�owa�a chroni�
je od zgniecenia, zas�ania� od uderze� licznych �okci�w, ale sama wkr�tce
dosta�a wyra�nie, niby nieumy�lne szturchni�cie i apostrof�,
poczym da�a spok�j wszystkiemu. Za plecami dziewcz�t, na �awce maj�cej wsp�lne
oparcie, siedzia� jaki� pasa�er w szopach bardzo
wytartych i kapeluszu, tzw. melonie. ��tawa twarz, kt�rej barwa znajdowa�a si�
w zale�no�ci bezpo�redniej od piwa "s�omkowego"
��czy�a si� tak samo z rudym ko�nierzem futra, jak kszta�t czaszki z form�
przyp�aszczonego kapelusza. Odwracaj�c nieco na bok g�ow�,
Raduski widzia� biust tego s�siada, kt�rego g�os s�ycha� by�o w ca�ym wagonie.
W�r�d mn�stwa anegdot starych jak jego futro i nie
wi�ksz� maj�cych warto��, kt�re wyg�asza� tonem dono�nym, �eby go mog�a s�ysze�
przynajmniej po�owa os�b w przedziale, rudy
obywatel wtr�ca� od czasu do czasu:
- A ty parchu, bierz cha�at w troki, p�kim dobry i nie czekaj na moj� ostatni�
pasj�!
- Co pan si� wtr�cisz w nie sw�j interes... - krzycza� w odpowiedzi
kilkunastoletni �ydek, skromnie siedz�cy na ko�cu �awki. - Co pan
jeste� fagas od wyrzucania ludzi z tego wagonu?...
W�a�ciciel sp�owia�ego futera�u robi� min�, �e nie s�yszy. Opowiedzia� z
talentem najbli�szym s�siadom nowy "kawa�", a ledwie go
sko�czy� wnet szepn�� przyduszonym g�osem:
- Id� st�d �ydzie starozakonny, bo ci m�wi�, �e z kwitkiem wieprzowym wylecisz.
A do �ydowskiego wagonu, �mierdzielu.
- Mnie tu wolno, ja mam bulet!
- Cho�by� i mia� bulet, to ja ci perswaduj� jak tkliwa matka rodzonemu
dzieci�ciu, nie sied� ko�o mnie, skoro ci� st�d wypycham, bo w
przeciwnym razie b�d� zmuszony tak ci da� w oko, �e ci� wprost z tej �awki w
bia�ej trumience wynios� na kirkut...
- Co pan my�li, czy ja to samo nie mam pi�ci na oko!
Ledwie izraelita s��w tych dom�wi�, rozleg� si� krzyk jego, ca�y t�um os�b,
stoj�cych woko�o �awki, zako�ysa� si� na nogach...
- Gwa�t! - wrzasn�� �ydek... - Gaspadin konduktorze, co to jest... rozb�j,
rozb�jnik, rabu�!
- Milcz! - wrzasn�� pan w szopach, kt�ry go przed chwil� zepchn�� by� z �awki.
- Co to milcz! Ty sam milcz, z�odziej! - zacz�� na ca�e gard�o krzycze�
pokrzywdzony.
- Nie piszcz mi tu, �ydzie! Czego na mnie w�azisz? Pra� go w ucho bez gadania! -
wo�a�o teraz kilkana�cie g�os�w.
Udzielono mu nadto z tylu stron admonicji pi�ciami pod boki, �e si� ca�kiem
udobrucha� i skromnie stan�� w t�umie.
W samym �rodku wagonu mie�ci� si� okr�g�y piec �elazny i w�a�nie o tej porze
bry�y w�gla, zatlone przy wyje�dzie z Sap�w roz�arzy�y
si� w nim na dobre. Pasa�erowie siedz�cy i stoj�cy bez ustanku �mili tytu�.
Zaduch, dym i brak powietrza by�y nie do zniesienia. Bardzo
ucierpia�y dwie ma�e s�siadeczki Raduskiego. Jeden z pasa�er�w, usadowiony
prawie na nich wysun�� si� by� cokolwiek dla zbadania
czego�, co si� ha�a�liwie dzia�o z tamtej strony pieca i ma�e panienki
odetchn�y, ale wnet wejrzenia ich znowu pos�pnia�y. Na
przeciwleg�ej �awce siedzieli, �ywo rozprawiaj�c, dwaj kawalerowie, z kt�rych
m�odszy kopci� papierosa za papierosem, a strugi dymu z
nadzwyczajn� r�wnowag� umys�u puszcza� w twarz starszej, zapewne siedmioletniej
dziewczynki. Wypali� w ten spos�b jedn� sztuk�,
drug� i si�gn�� w�a�nie do pude�ka, �eby pocz�stowa� towarzysza, gdy starsza z
dziewcz�t otrz�sn�a si� szczeg�lnym ruchem i zwiesi�a
blad� twarzyczk�. Za chwil� dosta�a md�o�ci. Raduski szybko rozepchn��
gadaj�cych s�siad�w, spu�ci� okno i zwr�ci� si� do wszystkich
z grzeczn� pro�b�, �eby si� na czas pewien wstrzymali od papieros�w. M�odzi
ludzie rzucili na niego wzrokiem zdumionym, jakby
przemawia� w j�zyku malajskim i podj�li dalszy ci�g rozmowy. Nim up�yn�a chwila
czasu, dziecko przysz�o do siebie, a okno trzeba
by�o zamkn��, gdy� pewien blado��ty jegomo�� z szerokim nosem, spiczast� brod�
i wyrazem kwa�no-wilgotnego pesymizmu na
melancholijnym obliczu wo�a� z trzeciej �awy, �e dostaje zapalenia w prawym
p�ucu. Skoro tylko szyba podniesion� zosta�a, s�siad z
przeciwka wydoby� swoje niewyczerpane pude�ko, cz�stowa� towarzysza i wzi�� si�
do zapa�ek.
- Panie - rzek� do niego Raduski - nie pal�e u licha cho� chwil�! Widzisz
przecie, �e dziecko z tego dymu omdlewa...
M�odzieniec u�miechn�� si� w spos�b niezdecydowany, wstrzyma� w r�ce zapa�k�,
ale i cygaretki z ust nie wyj��.
W�a�nie pod�wczas szed� wzd�u� wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego
asystenta i obydwaj z chwalebn� pieczo�owito�ci� zaj�li
si� badaniem czy ka�da z os�b ma prawo korzysta� z dymu i zaduchu w pozie, jak�
jej wyznaczy� srogi los na sp�k� z oszcz�dno�ci�
akcjonariuszy. Raduski zwr�ci� si� do tych urz�dnik�w z ��daniem, a�eby wskazali
mu przedzia� dla niepal�cych i a�eby go tam wraz z
ma�ymi s�siadkami zaprowadzili. Okaza�o si�, �e takiego przedzia�u w poci�gu nie
ma.
- Publika wsz�dzie kopci, prosz� pana, c� my na to poradzimy... - rzek�
nadkonduktor, badaj�c bilety.
- To mnie pan prowad� do klasy drugiej. Te dzieci s� chore...
- W drugiej klasie t�ok taki sam, a mo�e i gorszy. Jedna rzecz, co jest, to
zrobi� z tego wagonu niepal�cy... We� pan przekr�� tabliczk� -
zwr�ci� si� starszy do konduktora. Wkr�tce nade drzwiami widnia�a sentencja
zabraniaj�ca pali�. Obydwaj konduktorowie powt�rzyli
przepis ustnie, ale bez skutku. Katolik w szopach, kt�ry por�ni� si� by�
niedawno z s�siadem semit�, wsta� ze swego miejsca i
ostentacyjnie zapali� cygaro. To samo uczynili natychmiast dwaj m�odzie�cy. Pan
w szopach, obgryzaj�c koniec swojego kapustosa i
naok� wypluwaj�c w��kna, rzek�:
- Dopiero by� pal�cy, ju� niekuriaszczy... A co mnie obchodzi? Komu dym kr�ci w
nosie, to niech idzie do pierwszej klasy.
- Ale kiedy pan nie chce zwr�ci� uwagi... - �o��dkowa� si� Raduski - �e to nie o
starszych mowa, bo starszy wytrzyma, ale dziecko
dostaje md�o�ci. Jak�e mo�na? S�ysza� pan, �e nie ma innego miejsca.
- Dziecko... md�o�ci. Mnie te md�o�ci zawsze id� na zdrowie i tej hrabiance nie
zaszkodz�...
- Cha cha cha... - za�miali si� s�siedzi. Pan Jan skompromitowany zamilk�. W�dz
palacz�w, pewny teraz sukursu, mierzy� go wzrokiem
tak wyzywaj�co - zaczepnym, jakby w g�rnych, miarodajnych sferach jego czaszki,
skrytej w g��bi "melona", rozbrykane piwo
chlupota� si� pocz�o w spos�b burzliwy i niebezpieczny. W samej rzeczy
zwyci�stwo tytoniu by�o coraz oczywistsze. Obok dwu
m�odych ludzi pal�cych, a za plecami jegomo�ci w rozpi�tym surducie, da� si�
s�ysze� trzask zapa�ki i nowa fontanna dymu skierowa�a
si� ku sufitowi...
Przy samych drzwiach sta� kr�py cz�owiek w granatowej czapce i palcie z
aksamitnym ko�nierzem gorszego gatunku. Twarz jego, ruchy
i spos�b bycia zdradza�y robotnika, czy rzemie�lnika. Gaw�dz�c z s�siadami
wtr�ca� wiele wyraz�w fachowych, jaskrawych i malowa�
rzecz nadzwyczaj wyrazistymi gestami. Gdy nowy palacz zaci�gn�� si� dymem i
wypu�ci� go z ust pod nos siedz�cym, �w ruchliwy
pasa�er rzuci� okiem na wszystkich i rzek� kategorycznie:
- A te� panowie to sobie poczynaj� nie jak panowie, ale nie przymierzaj�c jak
�wynie!...
Pan w szopach poczu� si� dotkni�tym i od razu pchaj�c przed sob� wszystkich z
zamiarem, wida�, starcia z nowym antypalaczem
gro�nie mrukn��:
- Dzisz go! Drugi kaznodzieja! W�a�nie, �e b�dziemy palili i ca�a rzecz, a pan
st�j i ujadaj!
- Ale kop�, panie! Ka�dy b�dzie trzyma� swoje: pan swego cygarusa, ja swoje
s�owo...
Ry�y obywatel �ypn�� bia�kami raz i drugi, nie znalaz�szy, wida�, punktualnie w
umy�le swym repliki. Nawet i w par� chwil p�niej
mrucza� tylko przez z�by i w�sy grubia�skie wymys�y, ale dowcipnego s�owa nie
urodzi�. M��d� pal�ca za jego inicjatyw� przeszywa�a
wprawdzie kaszkietowego z�owrogimi oczyma, ale r�wnie� zatopi�a swe wzburzone
odczucia w pomruku nieparlamentarnym. Jan
Raduski by� a� nadto przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju scen wagonowych.
Zdarza�o mu si� widzie�, jak podochocona publika,
wskutek jakiego� przewinienia wzgl�dem kasjera stacji, szturmem bra�a dworzec,
bufet, wagony i odbywa�a woja� wed�ug swej ch�ci.
Tote� wyst�pienie obywatela w kaszkiecie bardzo przypad�o do smaku, by�o mu tak
mi�e, �e tego s�owem opisa� nie mo�na. Zza
ramienia pasa�era stoj�cego patrzy�ci�gle na swego adherenta i postanowi�
zaznajomi� si� z nim niezw�ocznie.
Tymczasem tamten, wci�� ciskaj�c �mia�e wejrzenia mi�dzy gremium pal�ce,
przedosta� si� ku �rodkowi wagonu za piec, gdzie ju� od
dawna umiejscowiona by�a jaka� heca. Dawa�y si� stamt�d s�ysze� ci�g�e okrzyki,
sprzeczki, gro�by, przyduszone szepty i ch�ralne
�miechy. Raduski wsta� ze swego miejsca, ust�pi� je oty�emu s�siadowi, a sam
przecisn�� si� na �rodek i wyjrza� zza plec�w m�czyzn
pochylonych. Bawiono si� tam hazardownie w szczeg�ln� gr�. Wysoki i chudy
m�odzieniec z min� kryminalisty trzyma� w r�ku d�ugi,
cienki i w�ski rzemyk sk�rzany. W oczach wszystkich ujmowa� palcami prawej r�ki
jego dwa ko�ce, lew� miejsce, gdzie przypada�
�rodek i od tego �rodka zwija� rzemie� w�cis�y rulon. Gdy ze� utworzy� p�aski
kr��ek, k�ad� go na �awie i proponowa� komukolwiek,
�eby cienkim drutem trafi� w �rodek.
- Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla i granie idzie... - m�wi� tonem tak
andrusowskim, �e Raduski za�mia� si� mimo woli. - Widzisz
pan przecie, �e bier� za ko�ce paseczka, widzisz pan, �e ci�gn�... - gada� dalej
wysmuk�y. Je�li drucik zostanie panu, skoro ca�y
rozkr�c�, mi�dzy dwiema po��wkami paska, rubelians pa�ski, je�li za� b�dzie "na
polu", rubelians m�j. Rozumiesz pan przecie?...
Drucik zawsze zostawa� "na polu" i rzadko kiedy trafia� w "op�otki". Czasami,
gdy rozw�cieczony gracz domy�la� si� jakiego�
z�odziejstwa po przepuszczeniu kilku "rubelians�w", drucik trafia� w "op�otki" i
ochota do pr�bowania szcz�cia wzmaga�a si� znowu.
Jegomo�� w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywa� si� tej
grze, przekrzywiaj�c g�ow� z ramienia na rami�. W
pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykuj�cych szuka� po kieszeniach "fajgla" i w
�adnej go znale�� nie m�g�, stronnik Raduskiego zawo�a�:
- Stawiam dwadzie�cia kop!
- Idzie granie... - powiedzia� w�a�ciciel paska, wznosz�c ku g�rze bia��
�renic�. Okaza�o si�, �e nowy gracz trafi� w �rodek i zabra�
czterdzie�ci groszy. Nie zwlekaj�c, postawi� obydwie czterdziestki i wygra�.
W�wczas pu�ci� w kurs tylko jedn� i zwyci�y�.
To jego szcz�liwe prowadzenie druta powitano ze wszystkich stron cichym
szmerem. B�yszcz�ce oczy wpija�y si� w ruch palc�w,
rozchylone usta pcha�y je, zdawa�o si� nami�tnym oddechem. �ywy robotnik wygra�
jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szcz�cie
go zdradzi�o. Poczytywa� to za chwilowy lapsus oka, gor�czkowa� si�, stawia�
coraz wi�cej i brn�� w przegran�. �miech, rozlegaj�cy si�
dooko�a jego uszu, n�ka� go i prowadzi� w pasj� coraz wi�ksz�. Strugi potu la�y
si� z jego czo�a...
Raduski schylony nad t� �awk�, patrza� w twarze graj�cych, jedn� po drugiej
bada� ciekawym wzrokiem. Dopiero �wist lokomotywy
zm�ci�jego my�li.
- Morys�w... - wym�wi� kto� od niechcenia.
W istocie poci�g zatrzyma� si� i znaczna ilo�� pasa�er�w wysiad�a z wagonu.
Przez otwarte drzwi wlecia�y k��by zimowego powietrza i
sprawi�y ulg� dziewcz�tom, do kt�rych Raduski wr�ci� znowu. Starsza z nich wci��
by�a ��ta i mia�a oczy zamglone, tote� pan Jan,
uzyskawszy zezwolenie damy w salopie, wyprowadzi� omdlewaj�c� na peron i
przeszed� z ni� tam i na powr�t. Dooko�a stacyjki
czernia� las sosnowy. Wrony z krzykiem przelatywa�y z drzewa na drzewo; daleko
w�r�d lasu s�ysze� si� dawa� �oskot siekiery. �elazne
szyny drogi za lokomotyw� bieg�y z pocz�tku prosto, a nast�pnie zgina�y si�
nieznacznym �ukiem i nikn�y mi�dzy drzewami.
- Tam pojedziemy... - szepn�� Raduski niby to do dziewczynki, czuj�c, jak si� w
nim szarpie rozdra�niona, nie cierpi�ca zw�oki ��dza
ujrzenia skrytego za lasem widoku. Wkr�tce uderzy� drugi dzwonek. Trzeba by�o
wraca� do wagonu. Miejsca tam ju� by�o nieco wi�cej,
ale zawsze kilka os�b sta�o po�rodku. Zaledwie pan Jan z towarzyszk� zdoby� na
nowo jej miejsce, zjawi� si� w drzwiach du�y tob� w
kraciastej chustce, a za nim staruszka, pchaj�ca go po schodkach i we drzwi.
G�ow� mia�a owini�t� w chustki tak szczelnie, �e wida�
by�o tylko twarz pomarszczon�, warg� wysuni�t� i rzadkie z�by. Za pierwsz� sz�a
druga kobiecina w wieku, chuda i r�wnie opatulona.
Skoro tylko ta d�wigaj�ca tobo�ek stan�a przy drzwiach, zacz�a m�wi� nie
wiadomo do kogo w spos�b uroczysty, jak w chwili
przes�uchania w s�dzie:
- Jechalimy - wo�a, g�o�no ciapi�c d�ugimi wargami - z pani� Pisarkiewiczow� do
dom i bzdurzylimy se gadu-gadu... A� tu stacja. Pani
Pisarkiewiczowa powiada: Palenisko. A bo� pani najpierwsza powiedzia�a!... No,
jak Palenisko - my za tobo�y i szast z kolei na ziemi�.
My do miasta, niby na Palenisko, a tu nie ma. Stoi jakisi cudaczny budynek, przy
nim obora, a dalej las, jak s�dz�. Jezu! Zawo�a�am ja
pierwsza, c� to jest takiego... Stan�limy, patrzemy si�, a tu koleja pychu
pychu, pychu pychu... posz�a! Wczoraj si� to zdarzy�o, przed
p�nockiem. �wi�ta Domicelo, powiedzielimy z pani� Pisarkiewiczow�, a to my,
wida� nie w Palenisku wysiedli... Dwa kuferki, jeden
m�usi�w, drugi pani Pisarkiewiczowej na baga� nam zda� kazali w Sapach. C� to
b�dzie teraz, ludzie kochaj�ce?...
- A c� ma by�, trza si� by�o pilnowa� - mrukn�� kto� z k�ta - m�� pogrzebaczem
plecy wy�oi, to i po b�lu.
Pani Pisarkiewiczowa strzeli�a okiem w tamtym kierunku, a staruszce m�wi�cej
przez ten czas d�uga warga rusza�a si� mechanicznie i
szybko, jak spr�yna silnie przyci�ni�ta, a p�niej wolno puszczona.
- My do naczelnika - zacz�a, skoro tylko nastr�czy� si� czas przemawiania -
opowiadamy, jak, co, pytamy si�, upraszamy - nic. R�ce
roz�o�y� - do jutra, m�wi, drogie panie zaczekajcie, do popo�udnia, a dopiero,
m�wi, bilety na nic, a rzeczom, m�wi, nic z�ego si� nie
stanie. Rzeczom nic z�ego si� nie stanie, a tam m�u� mia� z koby�k� uproszon�
od Zieli�skiego, bo do nasz, niby do ku�ni, dziewi��, a
no tak, albo osiem albo dziewi�� wiorszt... Zd�bia�ymy z pani� Pisarkiewiczow�.
Tu funduszu mamy na kupienie ca�� czterdziestk�, a tu
m�wi, bilet nowy kup ? i jeszcze we� i nocuj! Zafrasowalimy si�...
? Ale m�u� pogrzebaczem wypierze, to nie ma o czym gada�. Sprawa sko�czona...
Starowina przerwa�a opowiadanie i zawstydzi�a si�. Blade rumie�czyki ubarwi�y
jej zmarszczone jagody. Wkr�tce jednak przysz�a do
siebie i pytlowa�a dalej, wszelako cichszym g�osem i zwracaj�c si� do
najbli�szych s�siad�w:
? Kupilimy na noc u bufeciarzy dwa kubki herbaty i po bu�ce, po kajzerce. Te
bu�ki my wdrobili do herbaty i by�a wieczerza, a
zap�aci�o si� za toto osiemna�cie groszy. Spa� nam kaza� potier na sali mi�dzy
ch�opiskami. Tak my le�eli na drewnianych �awach z
tobo�ami pod g�ow�. St�kania by�o wi�cej, jak czego. Teraz my do wagonu, ale co
ta mo�e by� z tego, to ju� nic nie wiem. Chyba, ze
wyrzuc�... My bez bilet�w jedziemy! ? krzykn� a raptem z tak rozpaczliw�
determinacj�, jak gdyby wyznawa�a publicznie, �e jest
morderczyni�.
Pewien pasa�er usun�� si� nieco i zrobi� jej miejsce. Zaraz, wdzi�cznie dygaj�c,
przysiad�a, tobo�ek umie�ci�a na kolanach i, spl�t�szy
d�onie, obj�a go r�kami. Wypadek ten rozbi� znowu fale jej elokwencji. Wargi
tylko pracowa�y bezd�wi�cznie. Czasami pada� z nich
projekt jakiego� zdania:
? Nie wiem nawet, co tu z nami mo�e by� takiego...
Ruch wagonu, atmosfera ciep�o ? duszna i spoczynek w trakcie wzrusze� ? wnet
u�pi�y babin�. Oczy jej coraz bardziej zas�ania�o
bielmo, wargi rusza�y si� coraz wolniej, g�owa sz�a w r�ne strony. Towarzyszka
niedoli, pani Pisarkiewiczowa, sta�a niedaleko w
grupie m�czyzn g�o�no rozprawiaj�cych i wpatrzona w okno pos�pnie,
ze�ci�ni�tymi ustami milcza�a.
Gdy bez�adnie opadni�ta dolna warga wskaza�a, �e jejmo�� wymowna �pi na dobre,
Raduski wszcz�� tajemnicze konszachty ze starsz�
panienk�, kt�r� przedtem oprowadza� po peronie stacji Morys�w. Dziewczynka
rzuca�a pytaj�ce wejrzenia to na sw� opiekunk�, to na
Raduskiego, na �pi�c� obok pasa�erk�, wreszcie na praw� d�o� swoj�, w kt�rej co�
trzyma�a. Twarz jej na przemian p�on�a i blad�a,
szeroko rozwarte oczy wyra�a�y g��boki niepok�j. Za chwil� wszystko to w niej
jakby przycich�o. Zsun�wszy si� na ziemi� dziewczynka
ta zbli�y�a si� nieznacznie do �pi�cej, stan�a bokiem i, nie podnosz�c r�k,
wsun�a jej mi�dzy splecione d�onie papierow� trzyrubl�wk�.
Wykona�a to tak zr�cznie, �e nikt z obecnych nie zauwa�y� tej operacji, a
staruszka w dalszym ci�gu spa�a bez odmawiania sobie nawet
kowalsko - mazowieckich melodii chrapickiego. Obydwie siostry przytuli�y si�
teraz do siebie i strzyg�y oczyma, �ledz�c ka�dy oddech,
ka�dy ruch�pi�cej. Kiedy niekiedy jedna z nich trz�s�a si� na znak, �e "ta pani"
ju� si� budzi. Wtedy druga ucisza�a j� nakazuj�cym
podnoszeniem brwi i mow� oczu...
Raduski wyszed� cichaczem z wagonu, stan�� na jego platformie, wspar� si�
�okciami o gruby pr�t �elaznej balustrady i patrza� w
krajobraz. Naok� sta�y otwarte, p�askie pola. �niegi le�a�y tam jeszcze
g��bokie, ale ju� zestarza�e i jakby zniszczone. Zaspy
porozrzucane przez dawne burze, zmi�k�e do g��bi w odwil�ach, wystyg�e w
mrozach, jak daleko wzrok si�ga� zasmuca�y widok
nieruchomymi formami. Ostre grzbiety skib roli, jesieni� uprawionej, wida� ju�
by�o gdzieniegdzie. Dzikie wichry lutego zdar�y z nich
nie tylko�nieg, ale i zdmuchn�y i rozbi�y grudy piachu. Na ca�ym obszarze
skorupy �niegowej le�a�y po wierzchu ��tawobure p�aty i
smugi, z kszta�tu przypominaj�ce jakby u�amane zardzewia�e groty dzid
tytanicznych, kt�rymi by w ci�gu nocy zimowych walczy�y ze
sob� p�anetniki wichrem porwane. W dali, w dali szarej, bez cienia b��kitu
tkwi�y topole, ze mg�y ledwo wydzielone, jak obdarte pi�ra,
id�ce alejami dok�d�, na kraj �wiata. Bli�ej, sta�y w polach tu i �wdzie ma�e
zagajniki brzozowe, albo samotne i na wp�uschni�te dzikie
gruszki.
Czarnosine, wystrz�pione, pierzaste, k��bi�ce si� chmury mkn�y na niebie w
po�wistach ostrego wiatru. Niekiedy przelatywa� ob�ok
czarniejszy ni� inne wlok�c za sob� przez martwe pola cie� sw�j �a�obny. Kiedy
indziej licho wie sk�d lecia�y krople deszczu nieliczne,
rzadkie, dziwnie ch�odne. Krople te ci�y w twarz, niby grad, a do szyb wagonu
przystawa�y w formie ostrych kryszta�k�w i d�ugo si� na
nich szkli�y. Czasami w�r�d zawa��w chmur ods�ania� si� nieforemny strz�pek
�miertelnie bladego b��kitu i pr�dko gin�� sprzed oczu.
Raz tylko wy�ama� si� z pomi�dzy ob�ok�w i spad� na ziemi� jasny promie� s�o�ca.
W postaci wielkiej, bia�ej plamy gna� w�r�d r�wnin,
�cigany przez g�ste cienie, roztr�ca� matowe, przygas�e, zatrzymane w chmurach,
jakby chorowite �wiat�o dzienne. Lecia� po �niegach,
po martwych skibach, po przezi�b�ych i zesch�ych szkieletach krzewin, po
badylach i �d�b�ach, �pi�cych w letargu, nie znajduj�c
miejsca, niby go��bica Noego, gdzie by wytchn�� i �ywej ziemi, kt�r� by m�g�
ogarn�� i ukocha� mi�osnym �wiat�em swoim, z niczego
rodz�cym wiekuiste �ycie.
W �lad za tymi promieniami sz�y oczy Raduskiego w kraj, w poprzek onej dalekiej,
dalekiej strony, a spragniona dusza nasyca�a si�
�ywi�cym blaskiem, jak pierwsza lepsza obumar�a bylina w�r�d wygonu...
Poci�g min�� Tarcice i zatrzyma� si� w Palenisku. By�a to najbli�sza stacja od
Niemrawego, wioski, gdzie Jan Raduski urodzi� si�,
chowa�, gdzie �yli d�ugie lata i gdzie pomarli jego rodzice. Za biedn�, brudn�,
pe�n� �yd�w mie�cin�, kt�ra le�a�a z drugiej strony plantu
na pochy�ym zboczu wzg�rka wida� by�o drog� wysadzan� wielkimi drzewami. Daleko,
pod pierwszym lasem od tego traktu zbacza�a
"polska", jednotorowa droga, prowadz�ca ku Niemrawemu.
Raduski stan�� w�r�d peronu i wyt�y� wzrok w swoj� stron�. Tamt�dy w�a�nie
jecha�y ze wzg�rza sanie ch�opskie, zaprz�one w jedn�
szkapin�, truchtem biegn�c� z prawej strony dyszla. Ch�op w ko�uchu i
"w�ciek�ej", baraniej czapie siedzia� na przodku mi�dzy
k�onicami.
? A cho�bym te� zabra� si� i pojecha�, albo i poszed�... Mo�e to ch�op z
Niemrawego... ? my�la� Raduski. Dzie�o si� z nim co�
dziwnego. Wyra�nie jak tylko mo�na czu� w p�ucach swoje powietrze, a w sercu b�l
owej nierozerwalnej �y�y, jak� cz�owiek zaro�ni�ty
jest z mogi�ami. Oczy jego poznawa�y zarysy mg�� przes�oni� tych las�w jak si�
poznaje i wita dawno niewidziane twarze os�b
kochanych. Bardzo daleko, ju� jakby w chmurach deszczowych wzrok jego dosi�gn��
jednej smugi wysuni�tej, kt�r� zdawa� si� wci�ga�
w szar� pr�ni� tuman zalewaj�cy widnokr�g. Gdy poci�g ruszy�, Raduski stan��
przy drzwiach mi�dzy rozmawiaj�cymi. S�ysza�, �e
obudzona babka znowu prawi g�o�no, chwyta� uchem ton, nawet sens jej mowy, ale
nie by� w stanie zaj�� tym my�li, w kt�rej, jak
d�wi�k najczarowniejszy s�ania�o si� przezwisko dopiero co widzianego lasu:
Bukowa knieja, Bukowa knieja...
? Pa�stwo kochaj�ce ? wo�a�a stara, piastuj�c w r�ce trzyrublowy ? a i c� toto
mo�e oznacza�. Zdrzemn�am si�. Widzia�am we �nie
barana z czarnymi rogami, a lecia� na mnie tak jakby z g�ry Widuchowej, czy
co... Budz� ja si�, ruszam palicami: cosi chrupi w
palicach... Ja spojrz�... �wi�ta Domicelo z Pa��k�w, a i c� by toto mog�o
znaczy�?...
Nikt nie zwraca� uwagi na monolog starej, gdy� wszyscy prawie zbierali si� do
wysiadania w ��awcu. Wstawano z �awek, �ci�gano z
p�ek w�ze�ki, pakunki, wdziewano zwierzchnie okrycia i prostowano ko�ci.
? A wi�c kochany Karolku, weso�ego alleluja! ? Zawo�a� kto� na ko�cu przedzia�u.
? Prawda ? pomy�la� Raduski ? to� to jutro Wielkanoc. Czu�, �e za uczuciami
jego, niby cie� za cz�owiekiem w s�oneczne popo�udnie,
idzie i uwija si� nieuchwytny zabobon: czy te� to szcz�cie powrotu, to zupe�ne,
bezwyj�tkowe, zdecydowane ziszczenie marze� lat tylu
nie kryje w sobie jakiej� zemsty i kary straszliwej?...
D�ugi �wist lokomotywy wszystko przerwa�. Raduski wyjrza� przez szyb� i daleko,
u ko�ca p�aszczyzny zobaczy� stare, znane dachy,
mury, cha�upy i wie�e, kr�luj�ce nad nimi. Poci�g rzn�� teraz przez puste
obszary, mija� drogi, wysadzone wielkimi drzewami,
podmiejskie chaty, cegielnie, nowe budy i dawne rudery. Stan�� wreszcie u celu.
Jaki� pos�ugacz wzi�� z r�k w�drowca t�umoczek, kart�
na odbi�r baga��w i wyprowadzi� go przed dworzec. Doro�ki z ha�asem zaje�d�a�y i
rusza�y z miejsca, naok� snuli si� tragarze w
bluzach, �ydzi co� proponuj�cy... Raduski wsiad� do pierwszego z brzegu powozu
i, zanim przyniesiono rzeczy, patrza� na miasto.
Wzruszenia jego usta�y nareszcie, czu� w sobie spok�j.
Dzie� si� mia� ku zachodowi. Wiatr ucich�, a raczej odwr�ci� si� i wia� teraz od
strony po�udniowej, wolno d�wigaj�c stamt�d na
barkach gromad� chmur, kt�re kry�y czyste niebo. Wielkie s�o�ce p�yn�o ku
ziemi, ton�c w wylewie krwawego �wiat�a. Dwie, trzy
zgubione przez wiatr chmurki, sta�y w tym przestworze ognistym, jak same barwy,
z niczego z�o�one, podobne do cudownych,
niedba�ych marze�, b��dz�cych nad otch�ani� bytu, kt�ry si� walk� karmi, a
p�odzi bole��.
Blask zachodu o�wietla� wie�� najwi�kszego z ko�cio��w ��awieckich. Zbudowano
j�, jak wie�� nios�a w wieku trzynastym. Nawa i
prezbiterium, do kt�rych niegdy� przypiera�a, uleg�y by�y po�arowi, run�y w
gruzy, a na ich miejscu wzniesiono inne; i te kilkakro�
przebudowano, a stara wie�a nienaruszona d�ugie wieki wytrwa�a. Rudozielone mchy
j� oblaz�y, czerwona dach�wka, nakrywaj�ca
szczyt urwany raptownie, sp�owia�a, jak stara, sponiewierana czerwona czapka.
Ju� z dala wida� by�o ogromne g�azy, tworz�ce nier�wne
boki tej wie�y, z jednej strony �ci�te pod k�tem nadzwyczaj ostrym, z drugiej
prawie okr�g�e. Ma�e okienka ? strzelnice w rozmaitych
punktach czernia�y na jej powierzchni.
Raduski nie m�g� oderwa� wzroku i duszy od tego budynku. My�la� o murarzach,
kt�rzy nosili i stawiali jedne na drugich owe szare
kamienie przed tyloma wiekami. My�la� o d�ugotrwa�ym ich trudzie, o wysi�kach
r�k, n�g, grzbiet�w; w pr�dkim zachwyceniu widzia�
zmordowane twarze, potem krwawym ociekaj�ce, wejrzenia ich omdla�e pod ci�arem
kamienia i naczy� rzadkiego wapna, s�ysza�
st�kanie, ciche westchnienie zamkni�te w piersiach, zdo�a� si� nawet wmy�le� w
ich wiar� prost� ledwie ot�uczon�, jak tamte kamienie,
a tak surowo mocn�, jak one. Dla wiecznego Boga d�wigali bry�y na tyl� wysoko��,
dla Niego z�o�yli n�dz� swego bytu, krzywd�
po�o�enia, m�k� cia�a i ducha. Tote� w tych bulwach spa� zakl�ty talizman potu i
�ez owej trzody roboczej dawnego �wiata...
Waliz� ustawiono wreszcie na przednim siedzeniu i drynda ruszy�a ku miastu.
Pierwsza ulica wjazdowa posiada�a te same jamy w
bruku, te same do cna zdeptane chodniki, wygi�te i spr�chnia�e parkany. W pewnym
miejscu czerwieni� si� nowy dom pi�trowy, jeszcze
nie uko�czony. Doro�karz odwi�z� Raduskiego przez bram� hotelu Imperial, zaspany
lokaj wprowadzi� go do stancji zimnej, jak
psiarnia, a ponurej i z�owrogiej niby jaskinia zb�j�w. Numer ten mia� jeden
tylko cenny przymiot: zachlapanym swoim oknem
spogl�da�na baszt�. Wida� j� by�o ca�� w promieniach gasn�cego s�o�ca.
Raduski stan�� przy oknie i pocz�� snu� ci�g dalszy swoich rozmy�la�, a raczej
fantastycznych marze� o dawnym murze. Sta� tam d�ugo
w przedziwnym zapomnieniu o wszystkim innym na �wiecie. Oczy jego patrzy�y na
"Star�" przez pryzmat uczu� dzieci�stwa, przez
perspektyw� wszystkich smutk�w i rado�ci, kt�rych ta ruina by�a �wiadkiem i jak
gdyby s�dzi�. Dusza wchodzi�a na nowo w jakie�
niewys�owione z ni� powinowactwo, w zakon braterski, kt�rego istotne znaczenie,
sens i warto�� schowane by�y w �lepej skrytce serca,
zamkni� tej nawet dla niespracowanej badaczki, dla owego �yda wiecznego tu�acza,
? dla �wiadomo�ci. Blaski s�oneczne gas�y na
wynios�ych murach i znika�y, jakby zst�puj�c do grob�w, w czarnej ziemi
wykopanych. Dzie� z wolna wlewa� si� pocz�� w noc szar�.
Raduski wdzia� pr�dko sw�j lekki paltocik i ruszy� na miasto. Ulice by�y puste,
sklepy zamykano. Ciep�e przeci�gi wiatru sz�y wzd�u� i
w poprzek ��awca, topi�c do reszty �nieg zmok�y, czarny, obracaj�c bruki w
topiele i bagna. Na dachach, szczytach mur�w, mi�dzy
drewnianymi budowlami, w okolicy �mietnik�w i stajen wa��sa�a si� para. Zewsz�d
lecia�y i p�yn�y strugi nie tyle wody, ile brudnej
cieczy. Tam rynna, przed laty p�kni�ta, darzy�a obfit� wilgoci� �cian�
przylegaj�c� i brzydka plama z odcieniem zielonkowatym, niby
g��bokie rozranienie gnoi�a si� na froncie starego domu. Gdzieniegdzie spod
urwanego tynku wyziera� znaczny plac rdzawych cegie�,
jak �ebra i wn�trzno�ci awanturnika, uszkodzone w nocnej bijatyce. Raduski
zagl�da� w pewne dziedzi�ce i sionki, kt�re wydawa�o si�,
noc ogarn�a na wieczne w�adanie. Ze szczeg�lnym pietyzmem zwiedzi� podw�rze,
gdzie onego czasu grywa� w ekstr�. Brakowa�o tam
a� do tej minuty kamieni, kt�re w�wczas wyrwano w celu oznaczenia met dla matki,
rewizora i pitak�w. Gdy sta� na tym miejscu, zda�o
mu si�, �e w mury, okalaj�ce z trzech stron podw�rze, bije dzieci�cy krzyk
towarzysz�w i jego w�asny, �e z drewnianej galerii,
biegn�cej w okr�g dziedzi�ca, s�ycha� pr� dkie kroki uczennic, kt�re tam
mieszka�y, dwunastoletnich boginek o d�ugich, jedwabnych,
p�owych w�osach, o cudownych lazurowych oczach, przeczystych, jak to� krynicy...
Dopiero co wype�ni�a serce po brzegi rado�� na
widok tych miejsc, a oto ju� samej rzeczywisto�ci by�o mu nie dosy�, ? sz�o
dalej, w kraje wspomnienia, a stamt�d znowu dalej i dalej...
Zmrok pada� i ukry� w sobie ca�y ��awiec od przedmie�cia do przedmie�cia. W
krzywych ulicach i po rynkach p�on� a gdzieniegdzie
latarnia, kopc�c bez ustanku, jakby to stanowi�o jedyn� jej rozrywk� w trakcie
nudnej misji o�wietlania dziur ��awieckich.
Wszystkie sklepiki, nie wy��czaj�c �ydowskich, szczelnie zamkni�to, wskutek
czego ulice by�y podobne do korytarzy w katakumbach.
�wieci�o si� jedynie w oknach mieszka� i Raduski, w�druj�c w ciemno�ci z zau�ka
w zau�ek widzia� czasem jaki� profil, albo cie�
kobiecy, rysuj�cy si� na szybie. Ka�da z tych sylwetek przykuwa�a jego uwag�,
ci�gn�a my�li do mieszka�, przejmowa�a serce
mazgajskim pragnieniem czu�o�ci. W mrocznych k�tach w��cz�ga nasz potr�ca� od
czasu do czasu jakiego� cz�owieka, b�aga�o
wybaczenie tej winy i szed� dalej. Z miejsc pryncypialnych odp�yn�� na
przedmie�cie, zwane Placem Targowym. Za czas�w
uczniowskich, przed pi�tnastoma laty mieszka� by�w tej okolicy. Zna� tam ka�d�
ruder�, ka�d� dziur�, ka�dy r�w, zna� przyleg�e pola,
krzaki i las w s�siedztwie. Pewien wynios�y punkt w tej stronie dawa� widzie�
"knieje" niemrawskie, oraz na du�ej przestrzeni bia��
smug� szosy do domu id�c�.
Raduski min�� ostatni budynek i wl�k� si� noga za nog�. Wiedzia� przecie, �e ani
lasu, ani odleg�ej drogi nie zobaczy, chcia�o mu si�
jednak patrze� z owego wzniesienia ku swej ojcowi�nie, w swoj� w�asn� noc...
Drzewa wiekowej, miejskiej alei sko�czy�y si�. B�otnista
szosa ci�gn�a stamt�d mi�dzy g��bokimi rowami w martwe grunta, nie ozdobiona
ani jedn� krzewin�. Strupiesza�y l�d sta� jeszcze na
ka�u�ach, ale ju� roz�azi� si� pod stop�. W bruzdach i kana�ach szepta�y cicho
drobne �cieki wody. Z po�udniowej strony tchn�� ciep�em
dobry wietrzyk, ogrzewaj�cy nie tylko ziemi�, ale i biedne serce ludzkie.
Raduski prze�ywa� istotnie rozkoszn� chwil�. Wybaczy� �yciu wszystkie zniesione
cierpienia, nie l�ka� si� przysz�ych, czu� jak mocno
spojony jest z owym dawnym uczniakiem, o kt�rym tego� dnia s�dzi�, �e nic z nim
samym nie ma wsp�lnego. Rozpycha�a mu piersi
fizyczna i duchowa satysfakcja w�drowania w ciemn� noc przez g�uche pola. Ile�
to razy chodzi� t� drog� latem i zim�, nios�c w sobie
zupe�nie t� sam� uciech�! Obecna by�a tylko daleko g��bsza i wi�ksza. Jak nigdy
czu� si� na si�ach do zacz�cia nowego� ycia, do pracy
podw�jnej, potr�jnej, z czterykro� mocniejszym uporem mi�o�ci. Plany, dawno,
ca�ymi okresami czasu roztrz�sane, w tym momencie
stali�y si�, przeistacza�y prawie w czyny jak �elazo m�otem obrobione, skoro je
nareszcie cisn�� w wod�.
Gdy tak szed� g��boko w sobie zatopiony, us�ysza� raptem na drodze i obok w�r�d
pola chy�e kroki. Stan�� i patrza� w ciemno��. Wtem
pr�dzej uczu�, ni� dostrzeg� przed sob� wysokiego cz�owieka.
? Panie, ? rzek� ten cz�owiek ? gdzie� to pan idzie?
Raduski, przywyk�y do napa�ci nocnych i obrony, z brzmienia g�osu pozna�, �e to
jest m�czyzna z wielk� si�� fizyczn�. Tote�
niezw�ocznie praw� r�k� doby� z kieszeni rewolwer z futera�u, wyj�� go i
odwiedziony trzyma� przy piersiach. Us�ysza� r�wnie�, �e ma
za plecami ludzi, kt�rzy si� cicho skradaj� ku niemu.
? Gdzie id�? ? rzek� spokojnie, ty�em zwracaj�c si� do rowu, �eby zapewni� sobie
sytuacj� obronn� ? a tak ta id�... Ty, cz�owieku
dlaczego si� pytasz?
? Masz panie jakie pieni�dze, to dej z dobrej woli ? rzek� tamten cicho,
zbli�aj�c si� o krok i zni�aj�c g�ow�.
? A tego chcesz! Nie podchod��e bli�ej ani o cal, bo ci w �eb strzel�.
? Wicek, ? ozwa� si� inny g�os z boku ? we�no ino!...
W tej chwili Raduski pos�ysza� ko�o swej g�owy �wist pa�ki i uczu� w karku b�l
okropny. R�ka mu na chwil� tak zdr�twia�a, jakby jej
wcale nie mia�. Drugie uderzenie wbi�o mu kapelusz na czo�o. Grube, skrzywione
paluchy chwyci�y go za gardziel. Gdy si� szarpn�� z
ca�ej mocy i wyrwa�, z�apa�y aksamitny ko�nierz i udar�y go z paltota. W�wczas
ca�ym wysi�kiem podni�s� rewolwer i, celuj�c w g�ow�
cz�owieka, kt�rego ju� dojrza� w ciemno�ci, strzeli� raz, potem drugi. Sylwetki
napastnik�w zgin�y w dymie. Wnet da� si� s�ysze�
odg�os skok�w uciekaj�cych. Wszyscy przesadzili r�w i, rozbijaj�c butami mi�kkie
zagony, rwali w pola. Nim up�yn�a minuta,
wszystko ucich�o.
Pan Jan sta� na miejscu, d�wigaj�c w g�r� i opuszczaj�c praw� r�k� dla zbadania,
czy mu jej w ramieniu nie strzaskano. B�l czu� du�y,
ale m�g� wykonywa� ruchy wszelakie. Zimne dreszcze lata�y mu teraz po krzy�u i
straszne uniesienie zaciska�o w r�ce kolb� rewolweru.
Szybkimi krokami, spogl�daj�c naok�, ruszy� ku miastu i pr�dko stan�� w alei.
Wiatr smutnie hucza� mi�dzy konarami. Id�cemu
wydawa�o si� wtedy, �e to by� chyba sen, ale rwanie w obojczyku i zdr�twia�o�� w
palcach m�wi�y o rzeczywisto�ci a� nadto dobitnie.
Zatrzyma� si� pod jednym z drzew, wspar� o pie� plecami... R�ce jego zwisa�y
bezw�adnie, g�owa upad�a na piersi. Niewymowne jakie�
os�upienie, s�siaduj�ce z g�upot� cisn�o mu gard�o, jak przed chwil� r�ka
z�odzieja, wydusi�o z piersi j�k, a z g�owy my�l p�on�c� mimo
wiedzy i woli, podobnie jak p�ynie �za z oka:
? Tak�e� mi� to przywita�a?...
Wkr�tce szed� dalej i znalaz� si� w ulicy przedmie�cia. Nie spotka� nikogo, ale
w domach czuwano jeszcze. Za parkami i okiennicami tu
i �wdzie p�on�y �wiat�a. Na krzyw� uliczk�, prowadz�c� do miasta, pada�y smugi
blasku, o�wietlaj�c liczne koleje, wy��obione w
niema�ym b�ocie. Obok prawej po�aci dom�w tuli� si� przy murach w�ziutki
chodniczek z kamieni drobnych i rozkruszonych. W
pewnych miejscach, nad pewnymi rynsztokami, u st�p wiadomych parkan�w, w�r�d
najtragiczniejszego bajora trotuarek gin��, jakby
ulegaj�c grozie przemagaj�cej si�y z�ego na jednego. W tych miejscach by�y
przecie� niejakie szlaki, zwykle gzygzakowate, ale tworz�ce
zawi�e kombinacje skok�w, znajomo�� kt�rych ogromnie u�atwia�a podr� i chroni�a
nogi od przemoczenia. Wspominaj�c sobie owe
�rodki komunikacyjne, Raduski trafi� na ulic� pryncypaln�.
Pierwszy urok, jaki wyrwa�o na� miasto rodzinne, ju� zgas�. Z ciemnych
przecznic, z plac�w odleg�ych, u�pionych w mroku pod stra��
trzech, czterech latarni wia�y teraz dawne uczucia. Przypadki z czas�w
dzieci�stwa, w �lad kt�rych sz�y troski, obawy, rozczarowania i
zawody, wy�azi�y z bram, z czarnych nor, z szyld�w, napis�w, kszta�t�w dom�w,
rysuj�cych si� w n�dznym �wietle. Rzeczy, kt�re w
ci�gu tylu lat nie bytno�ci w ��awcu ulega�y zapomnieniu tak ca�kowitemu, jak
m�ki przecierpiane podczas wyrzynania si� pierwszych
z�b�w, o�y�y w imaginacji i nakrywa�y sob� wszelkie nowe sprawy i wra�enia. Ca�e
miasto otwiera�o si� przed Raduskim nie w tej
szacie uroczej, w jak� je oblek� o szcz�cie powrotu, nie w rzeczywistej nawet
swej formie, lecz jako suma dawno startych w pami�ci
wyobra�e�. Szed� pustymi ulicami, czuj�c w ramieniu dotkliwy b�l, a w uszach dwa
strza�y rewolwerowe. Przed oczami jego
rozsnuwa�a si� w mrocznej nocy zgni�a kanwa uczu� zdech�ych, dawno wyrzuconych z
serca i jakby cudzych.
Nie wiedzie� kiedy znalaz� si� na drugim ko�cu miasta, po�o�onym troch� wy�ej.
Do dwu d�ugich ulic przyczepione tam by�o obszerne
przedmie�cie Kamionka. Stanowi�o ono jak gdyby ma�� mie�cin�, mechanicznie
zro�ni�t� z ��awcem. Ostatnie chaty Kamionki ��czy�y
si� z wiosk� bez nazwy, po�rodku kt�rej stercza� folwark, wyr�niaj�cy si� z
grona innych folwark�w tym, �e w�a�ciciel jego sw�j
w�asny dw�r odnajmowa� urz�dnikom ��awieckim, a gnoj�wk� z przed owczarni
spuszcza� na szos� spacerowo ? wyjazdow�.
Kamionk� zamieszkiwali przewa�nie rzemie�lnicy najbiedniejszego stopnia, �ydzi z
minimalnymi funduszami, a wreszcie wszelaka
bezimienna i bezklasowa ho�ota. Z drugiej swej przyfolwarcznej cz�ci Kamionka
reprezentowa�a male�ki White ? Chapel i s�usznie
by�a wyklinana przez osoby posiadaj�ce rzeczy do skradzenia, w szczeg�lno�ci
za�przez folwark, ozdobiony strumieniem gnoj�wki. Od
szosy, przecinaj�cej to siedlisko biedy, sz�y na prawo i na lewo ma�e, zwykle
�lepe zau�ki mi� dzy starymi parkanami, w tyle domostw
drewnianych, albo i samych chlewik�w. Nad gromad� rozrzuconych budowli wznosi�y
si� dwie kamienice z czerwonej ceg�y i oknami
swych dumnych pi�ter z g�ry o�wietla�y s�siednie dachy.
T� cz�� miasta Raduski pami�ta� s�abiej, ni� inne, tote� ch�tnie skierowa� tu
kroki. Og�ln� figur� miejsca, spor� liczb� szewc�w zna�
niegdy� osobi�cie z widzenia i s�yszenia, ale rzadko tu bywa�, mieszkaj�c na
drugim biegunie ��awca. Teraz szed� �rodkiem drogi,
zatrzymywa� si�, my�la�, wspomina� i znowu kroczy� dalej. Oto mia� przed sob�
jeden z b�otnistych k�t�w, przy ko�cu kt�rego sta� dom
drewniany z ganeczkiem, rodzaj starego dworu na niewielkim folwarku. Obok tego
czernia� drugi, pogr��ony w zupe�nej ciemno�ci. W
pierwszym z prawej i lewej strony ganku okna b�yszcza�y. Dwa z nich nieco
wi�ksze ledwo, ledwo zabarwia�a lampka nocna.
? Tu mieszka�a onego czasu pani W�tracka... ? my�la� Raduski. - Utrzymywa�a si�
z lekcji muzyki po z�otemu godzinka... I mieszka
zapewne a� do tej chwili poczciwina w dziurawych r�kawiczkach, chlubi�ca si�
tym, �e raz na w�asne oczy widzia�a Moniuszk�...
Z okienka lewej strony domu kuchenna lampa, rzuca�a w dziedzi�czyk kilka krok�w
blasku. Raduski zbli�y� si�, cicho st�paj�c po
b�ocie, i zajrza� do wn�trza. Tu� przy oknie sta�a nad bali� m�oda dziewczyna, a
jak si� podgl�daczowi w pierwszej chwili wyda�o,
m�ody ch�opiec. W g��bi ciemnej kuchni mie�ci� si� du�y, odpowiednio brudny
komin i troch� statk�w. Jeden k�t stancji zajmowa�o
sosnowe �o�ysko, przykryte jakim� czerwonym ga�ganem. W s�siedztwie pieca
wiaderko dnem wykr�cone do g�ry podtrzymywa�o
desk� do prasowania. Rozci�gni� ta serwetka czy r�cznik, s�u�y�a za obrus, na
kt�rym le�a�y: upieczona strucla bardzo skromnych
wymiar�w, zawini�ta kie�basa, kilka jaj i ma�y serek. Wszystko to ozdobione by�o
trzema, tu i tam wetkni�tymi ga��zkami bor�wek.
Dziewczyna przy balii mia�a mo�e szesna�cie, mo�e siedemna�cie lat, oblicze
brzydkie z zadartym nosem i paskudnymi ustami, na
g�owie w�osy nie czesane pewnie ze dwa miesi�ce. Korpus jej cia�a suchy, jak
piszczel, bez piersi, z wydatnymi gnatami obojczyka
przykryty by� tylko ut�uszczonym lejbikiem w jaskrawe kwiaty. Ten str�j
pozbawiony r�kaw�w, g��boko wyci�ty na piersiach i plecach
by� odsznurowany i ukazywa� nagi, zapadni�ty brzuch, p�ask� dek� piersiow�,
brudn� szyj� i d�ugie, �ylaste r�ce, chude jak u
m�czyzny. Ogromne w stosunku do przedramion d�onie pracowicie mydli�y i nurza�y
w czarnej wodzie brudny �achman ze zgrzebnego
p��tna. Raduski przybli�y� si� jeszcze bardziej i patrzy� na t� prace. Stara
zgryzota, ze w�ciek�o�ci co chwila przechodz�ca w
szyderstwo, ruszy�a si� w jego piersiach.
? Kaliban z Burzy Szekspira... ? szepta� bezd�wi�cznie. ? P�zwierz�,
p�cz�owiek, a w�a�ciwie daleko bardziej zwierz�, ni� cz�owiek.
Marysia, czy Kasia, nasz kulturalny Hausthier, przedmiot do pos�dze� o kradzie�,
na kt�rym robactwo ma wiekuisty serwitut.
Patrzajcie�! Koszul� sobie pierze, na Wielkanoc koszul� pierze... Nie ma
drugiej, z pewno�ci� nie ma drugiej, a na wielkanocne gody
kt� by �mia� w czarnej koszuli? A tam le�y �wi�cone. Po siedmiu tygodniach
�cis�ego jejunium z sol� i z olejem, dla oczyszczenia
duszy z grzech�w, a cia�a z pokus diabelskich...
Dziewczyna zla�a tymczasem z balii brudn� wod�, wchlusn�a z wiadra czystej i
jeszcze raz namydli�a swoj� koszul�. Raduski
przypatruj�c si� jej nieruchomym okiem, rozmy�la�:
"Wejd� do tej sionki, uchyl� drzwi, cisn� na �rodek sto rubli... Albo mo�e
zastukam w okno, wywo�am j� na dw�r i, stoj�c w ciemno�ci,
dam w r�k�. Niech sobie wierzy, �e to Pan Jezus zmartwychwsta�y, id�c po ziemi w