76

Szczegóły
Tytuł 76
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

76 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 76 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

76 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Kuszenie Harringaya" autor: Herbert George Wells pracowicie przepisa�: �ukasz Jachowicz wersja tekstu: 0.95b (grudzie� 1997) Kuszenie Harringaya Niepodobna jest stwierdzi�, czy naprawd� tak si� zdarzy�o. R�kojmi� prawdziwo�ci stanowi jedynie s�owo R. M. Harringaya, a on jest artyst�. Punkt wyj�ciowy opowiadania - je�li przyjmiemy wersj� R. M. Harringaya - stanowi moment, gdy malarz wszed� do swej pracowni, co� ko�o dziesi�tej rano, aby zastanowi� si�, kogo w�a�ciwie mog�aby przedstawia� g�owa, nad kt�r� pracowa� ca�y poprzedni dzie�. By�a to g�owa kataryniarza W�ocha i Harringay przypuszcza�, cho� nie zdecydowa� si� jeszcze ca�kowicie, �e da obrazowi tytu� Wigilia. Te s�owa s� z pewno�ci� szczere i do tego miejsca relacja nosi znamiona prawdy. Wyczyta� z twarzy tego cz�owieka, �e pragnie zdoby� troch� pieni�dzy, i z szybko�ci� decyzji znamionuj�c� geniusz natychmiast sprowadzi� go do siebie. - Prosz� kl�kn��! Prosz� patrze� na t� podp�rk� - m�wi� Harringay. - Jak gdyby pan spodziewa� si� otrzyma� pieni�dze. - Niech si� pan nie u�miecha - doda�. - Nie chc� malowa� pa�skich dzi�se�. Chc�, �eby pan wygl�da� na cz�owieka nieszcz�liwego. Teraz, po nocnym wypoczynku, obraz wyda� mu si� zupe�nie niezadowalaj�cy. - To niez�a robota - rzek�. - Ten kawa�ek karku... Jednak... Chodzi� wzd�u� i wszerz pracowni i przygl�da� si� obrazowi to z tej, to z tamtej strony. A potem powiedzia� brzydkie s�owo (w wersji oryginalnej zachowa�o si� ono). - Malowid�o - m�wi� (jak sam powiada). - Namalowany na p��tnie kataryniarz. Portret to i tylko portret. Nie mia�bym nic przeciw temu, �eby to by� �ywy kataryniarz. Ale jako� nigdy moje obrazy nie o�ywaj�. Czy�by to by�a wina mojej wyobra�ni? - (Te s�owa r�wnie� nosz� pi�tno prawdy. To jest wina jego wyobra�ni). - Ach, jedno tw�rcze dotkni�cie p�dzka! Wzi�� p��tno, farb� i stworzy� cz�owieka... tak jak Adama stworzono z czerwonej gliny! Ale to... Gdyby nawet ta posta� sz�a ulic�, to i tak ka�dy wiedzia�by, �e powsta�a w pracowni malarskiej, a mali ch�opcy skierowaliby j� do firmy "Garnome i z�ocone ramy". Ach, jedno takie dotkni�cie p�dzla... No c�, tak jak jest w tej chwili, to na nic. Podszed� do okna i pocz�� spuszcza� zas�ony. By�y zrobione z niebieskiego holenderskiego p��tna i mia�y wa�ki na dole, wi�c spuszcza�o si� je chc�c mie� wi�cej �wiat�a. Wzi�� ze sto�u palet�, p�dzle, pa�eczk�. Zbli�y� si� do obrazu i po�o�y� odrobin� br�zu w k�cikach ust. Potem przyjrza� si� uwa�nie �renicy oka. Nast�pnie zadecydowa�, �e broda zdradza zbyt wiele niecierpliwo�ci, jak na czuwanie. Po chwili od�o�y� swe impedimenta i zapaliwszy fajk� przygl�da� si� robocie. - Niechaj mnie powiesz�, je�li ten obraz nie �mieje si� ze mnie - rzek� (do dzi� jest przekonany, �e �nua si� istotnie). Malowana posta� o�ywi�a si� niew�tpliwie, ale jako� inaczej, ni�by sobie �yczy�. Pewne by�o, �e �mieje si� szyderczo. - Wigilia niewierz�cego - powiedzia� Harringay. - To wnikliwe i dowcipne! Ale lewa brew nie do�� jest jest cyniczna. Podszed� do obrazu i musn�� p�dzlem brwi, a potem powi�kszy� muszl� ucha, aby zasugerowa� materializm. Znowu zastanowi� si�. - Koniec z Wigili�, zaje si� - rzek�. - A dlaczego nie mia�by to by� Mefistofeles? To zbyt pospolite. Przyjaciel do�y? Nie w takich �achmanach. Zbroja te� nie nadawa�aby si�. To przypomina�oby legend� o kr�lo Arturze. A gdyby tak da� mu szkar�atn� szat� i nazwa� go Cz�onek �wi�tego Kolegiun? By�by w tym humor i uznanie dla w�oskiego �redniowiecza. Mo�na by Benvenuta Celliniego, gdyby tak zaznaczy� w rogu z�oty puchar. Ale nie pasowa�oby to do jego cery. Harringay opowiada�, �e rozprawia� w tes spos�b, chc�c zag�uszy� niezrozumia�e i dokuczliwe uczucie l�ku. Wyraz twarzy malowanej postaci stawa� si� niew�tpliwie coraz bardziej nieprzyjemny. Lecz r�wnie niew�tpliwie twarz ta nabiera�a coraz wi�cej �ycia, stawa�a si� najbardziej �ywa, cho� zarazem mo�e i najbardziej z�owieszcza ze wszystkich, jakie dotychczas namalowa�. - Nazwijmy to - m�wi� dalej - Portret D�entelnema, Pewien D�entelmen. - Nie, to by�oby niestosowne - ci�gn�� zbieraj�c na odwag�. To w�a�nie nazywaj� brakiem gustu. Ten szyderczy u�miech musi znikn��, a wtedy, je�li dodamy jeszcze troch� ognia jego �renicom,... nie zauwa�y�en przedtem, ile ciep�a jest w jego oku... B�dzie on... kim? A mo�e Nami�tnym Pielgrzymem? Ach, ale nie z twarz� takiego diablika... przynajmniej po tej stronie kana�u La Manche. A wina tkwi w pewnej drobnej niedok�adno�ci. Zdaje si�, �e brwi s� zbyt sko�ne - m�wi�c to opu�ci� jeszcze ni�ej zas�ony, by mie� lepsze �wiat�o, i zn�w wzi�� do r�ki farb� i p�dzle. Wydawa�o si�, �e twarz na obrazie goreje w�asnym �yciem. Nie potrafi� wykry�, co nadawa�o jej �w sataniczny wyraz. Musia� spr�bowa�. Brwi? Chyba niemo�liwe, aby to sprawia�y brwi. Jednak je zmieni�. Och, nie, wcale nie jest lepiej, kto wie nawet, czy twarz nie sta�a si� jeszcze odrobin� bardziej diaboliczna. K�ciki ust? Pac! Szyderczy u�miech zarysowa� si� wyra�niej... a teraz, poprawiony ponownie, jest po prostu z�owieszczy! Zatem oczy? Och, nieszcz�cie! Zanurzy� p�dzel w cynobrze, a nie w br�zie. A tak by� pewien, �e to br�z! Portret wywr�ci� ga�kami oczu i utkwi� w malarzu wzrok z p�omienia. W porywie w�ciek�o�ci, nieledwie z odwag� desperata, Harringay machn�� p�dzlem z czerwon� farb� przez twarz obrazu, a wtedy zdarzy�a si� rzecz dziwna, je�eli, oczywi�cie, zdarzy�a si� istotnie. Diaboliczny W�och zamkn�� oczy, zacisn�� wargi i zmaza� r�k� farb� z twarzy. Potem czerwone oko zn�w si� otwar�o, wargi rozchyli�y si� z lekkim cmokni�ciem i twarz u�miechn�a si�. - Troch� to nierozwa�nie z pa�skiej strony - odezwa� si� portret. Harringay twierdzi, �e od tej chwili, gdy ju� zdarzy�o si� najgorsze, odzyska� panowanie nad sob�. Otuchy dodawa�o mu przekonanie, �e diab�y s� rozs�dnymi istotami. - Dlaczego pan si� tak bez przerwy rusza - spyta� - robi grymasy, zezuje i �mieje si� szyderczo, gdy ja pana maluj�? - Wcale tego nie robi� - odpar� obraz. - Ale� tak! - To pan to wszystko robi! - Ja? Sk�d�e! - Tak, to pan. Prosz� nie chlapa� mnie farb�, bo to prawda. Ca�y ranek pr�bowa� pan, czy nie uda si� przypadkiem wpa�� na to, jaki wyraz nale�a�oby nada� mojej twarzy. S�owo daj�, nie wie pan, jak powinny wygl�da� pa�skie obrazy. - Ale� wiem - odpar� Harringay. - Nie - sprzeciwi� si� obraz. - Nic pan nie wie. Zawszr pan zaczyna malowa� maj�c zaledwie s�abe poj�cie o tym, co chce pan przedstawi�. To ma by� co� pi�knego, tego pan jest pewien, co� wznios�ego lub mo�e tragicznego, ale poza tym wszystko jest tylko eksperymentem i szcz�liwym trafem. Drogi panie, czy� pan my�li, �e mo�na w ten spos�b namalowa� o b r a z? Musimy pami�ta�, �e to, co teraz b�dzie powiedziane, pochodzi z ust Harringaya. - B�d� malowa� obrazy tak, jak mi si� spodoba - odpar� spokojnie Harringay. Zdaje si�, �e portret speszy� si� na te s�owa. - Nie mo�na przecie� malowa� nie maj�c pomys�u. - Ale ja mia�em pomys� takiego w�a�nie obrazu. - Pomys�! - szydzi�a sardoniczna posta�. - Widok kataryniarza patrz�cego w okno zbudzi� w panu natchnienie. Wigilia! Ha, ha, ha! Po prostu zacz�� pan malowa� licz�c, �e co� z tego wyjdzie! Tak w�a�nie pan robi�! Kiedy to zauwa�y�em, przyszed�em. Chc� z panem porozmawia�. - Kiepsko si� przedstawia pa�ska sztuka - ci�gn�� obraz. Marnuje pan czas. Nie rozumiem, czemu tak jest, ale jako� nie potrafi pan przela� duszy w swe dzie�a. Za du�o pan wie, to pana hamuje. W porywie najwi�kszego entuzjazmu zadaje pan nagle pytanie, czy nie namalowano ju� kiedy� czego� podobnego. Wtedy... - S�uchaj - rzek� Harringay, kt�ry oczekiwa� po diable raczej wszystkiego innego ni� krytyki swego rzemios�a. - Czy b�dziesz tutaj rozprawia� ze mn� na temat metod malarskich? Umoczy� gruby o�dzel w czerwojej farbie. - Prawdziwy artysta - m�wi� obraz - jest zawsze ignorantem. Artysta, kt�ry teoretyzuje na temat swej pracy, nie jest ju� artyst�, tylko krytykiem. Wagner... Co widz�! Na co ta czerwona farba? - Mam zamiar ci� zamalowa� - odpar� Harringay. - Nie mam ochoty s�ucha� tej fadaniny! Je�eli wyobra�asz sobie, �e b�d� dyskutowa� z tob� na temat malarstwa, dlatego, �e jestem zawodowym malarzem, to grubo si� mylisz. - Minutk� - rzek� obraz, najwidoczniej przestraszony. - Chc� ci przed�o�y� pewn� propozycj�. Uczciw� propozycj�. Mam racj� w tym, co powiedzia�em. Tobie brak natchnienia. Dobrze. Bez w�tpienia musia�e� s�ysze� o katedrze w Kolonii, o diabelskim mo�cie i... - Bzdury - rzek� Harringay. - Czy� my�lisz, �e zechc� i�� na pot�pienie, byle tylko mie� przyjemno�� namalowania dobrego obrazu i wywo�ania zjadliwej krytyki?! A masz! Krew w nim zawrza�a. Niebezpiecze�stwo pobudza�o go tylko do dzia�ania - tak twierdzi. Pacn�� diab�a czerwon� farb� w usta. W�och, straszliwoe zdziwiony, wyplu� i zmaza� czerwie�. I wtedy - jak opowiada Harringay - rozpocz�a si� osobliwa walka. Malarz chlusta� na obraz farb�, a portret wi� si� i skr�ca�, i w jednej chwili wyciera� cynober. - Dwa arcydzie�a - j�kn�� demon. - Dwa niew�tpliwe arcydzie�a za dusz� artysty z Chelsea! Zgoda? Odpowiedzia� mu p�dzel Harringaya. Przez kilka minut s�ycha� by�o tylko, jak posuwa si� po p��tnie p�dzel, jak W�och z�o�ci si�, j�czy i pluje. Niejeden raz farba pada�a na jego wyci�gni�te rami� i d�o�, chocia� cz�sto udawa�o si� malarzowi zmyli� jego czujno��. Po chwili zabrak�o farby w palecie i dwaj antagoni�ci stali bez tchu, wpatrzeni w siebie. W�och by� do tego stopnia umazany farb�, jak gdyby tarza� si� po pod�odze w rze�ni. Nie m�g� z�apa� oddechu, a wilgotna farba sp�ywa�a mu po karku, co wcale nie by�o przyjemne. Jednak�e wychodzi� z pierwszej rundy zwyci�sko. - Pomy�l - rzek� trwaj�c m�nie na swym stanowisku - dwa wspania�e arcydzie�a, i to w dwu odmiennych stylach. Ka�de z nich o nie mniejszej warto�ci, ni� katedra... - Wiem - odpar� Harringay, wypad� z pracowni i pomkn�� korytarzem ku buduarowi �ony. W chwil� p�niej by� ju� z powrotem z p�dzlem i du�� tub� farby. Na ten widok szata�ski mecenas sztuki o czerwonych oczach zacz�� krzycze� ze strachu. - Trzy arcydzie�a - wo�a� - trzy niezr�wnane arcydzie�a! Harringay nabra� farby, a nast�pnie zdzieli� go p�dzlem w oko. Da�y si� s�ysze� niewyra�nie, g�ucho brzmi�ce s�owa: - Cztery arcydzie�a - i odg�os plucia. Ale Harringay by� teraz g�r� i nie zamierza� wyrzeka� si� zwyci�stwa. Szybkimi, �mia�ymi ruchami zamalowywa� drgaj�ce p��tno, a� w ko�cu pozosta�a jednolita p�aszczyzna b�yszcz�cej farby. Raz wynurzy�y si� usta i nim je wype�ni� farb�, zdo�a�y powiedzie�: - Pi�� arcy... - a potem otwar�o si� czerwone oko i popatrzy�o z oburzeniem na malarza. Lecz w ko�cu nie pozosta�o ju� nic, tylko po�yskliwa tafla schn�cej farby. Przez chwil� farba wzdyma�a si� lekko, tu i tam, jak gdyby co� pod ni� drga�o, ale potem i ten ruch zamar� i wszystko ogarn�� spok�j. A wtedy Harringay - Harringay nam tak opowiada� - zapali� fajk�, usiad�, wpatrzy� si� w p��tno i usi�owa� zda� sobie jasno spraw� z tego, co zasz�o. Potem podszed� do obrazu, stan�� za nim, aby si� przekona�, czy z ty�u nie odktyje czego� godnego uwagi. Potem zacz�� �a�owa�, �e nie sfotografowa� diab�a, nim go zamalowa�. Tak opowiada Harringay - nie ja. Na dow�d pokazuje niewielkie p��tno (24 na 20 cali) pokryte seledynem i sk�ada uroczyste zapewnienia, �e to wszystko prawda. Prawd� jest r�wnie�, �e nie uda�o mu si� dotychczas stworzy� arcydzie�a i - je�li mamy wierzy� s�owom jego serdecznych przyjaci�w - nigdy zapewnie arcydzie�a nie stworzy. ----------------------------------------------------------------- ---------- Opracowano w oparciu o: Herbert George Wells - Opowie�ci fantastyczne Wydawnictwo Literackie, Krak�w, 1976 ----------------------------------------------------------------- ----------