7502

Szczegóły
Tytuł 7502
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7502 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7502 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7502 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mike Resnick Na tropach Jednoro�ca Stalking the Unicorn Przek�ad Danuta G�rska Data wydania oryginalnego 1987 Data wydania polskiego 1990 Rozdzia� pierwszy 20.35 - 20.53 Mallory podszed� do okna i wyjrza� na zewn�trz przez warstw� brudu. Pi�� pi�ter ni�ej ludzie niezmordowanie p�dzili ulic� z teczkami i pakunkami w r�kach, a obok kraw�nika cal po calu posuwa� si� rozci�gni�ty sznur ��tych taks�wek. Gwiazdkowe dekoracje wci�� jeszcze poprzyczepiane by�y do latarni, a kilku �wi�tych Miko�aj�w - kt�rzy widocznie nie zdawali sobie sprawy, �e by� ju� sylwester, albo po prostu postanowili wykaza� troch� w�asnej inicjatywy - potrz�sa�o dzwoneczkami, zanosi�o si� �miechem i dopomina�o o datki. Mallory opar� si� o szyb� i spojrza� prosto w d�, na chodnik przed frontem budynku. Dwaj krzepcy m�czy�ni, kt�rzy pe�nili tam wart� przez ca�y dzie�, odeszli. U�miechn�� si� szeroko: nawet bandyci bywaj� g�odni. Zanotowa� w my�lach, �eby wyjrze� jeszcze raz za p�godziny i sprawdzi�, czy wr�cili na posterunek. Telefon zadzwoni�. Mallory obejrza� si�, nieco zdziwiony, �e aparat nie zosta� jeszcze wy��czony z sieci, i przelotnie zaciekawi� si�, kto m�g�by do niego dzwoni� o tej porze. Wreszcie dzwonek umilk�, a on podszed� do krzes�a i ci�ko usiad�. To by� d�ugi dzie�. To by� r�wnie� wyj�tkowo d�ugi tydzie�. To by� w dodatku zdecydowanie za d�ugi miesi�c. Rozleg�o si� pukanie do drzwi. Zaskoczony Mallory wyprostowa� si� gwa�townie i zaskowyta� z b�lu. Drzwi otwar�y si� ze skrzypieniem i do �rodka zajrza�a wiekowa, obramowana siwizn� twarz. - Nic panu nie jest, panie Mallory? - Chyba co� sobie naci�gn��em - mrukn�� Mallory, delikatnie masuj�c kark praw� r�k�. - Mog� wezwa� lekarza - zaofiarowa� si� staruszek. Mallory potrz�sn�� g�ow�. - Wszystkie potrzebne lekarstwa mamy na miejscu. - Czy�by? - Je�li otworzysz szaf�, na najwy�szej p�ce znajdziesz butelk� - oznajmi� Mallory. - Zdejmij j� i przynie� tutaj. - Ho, ho, to bardzo wspania�omy�lnie z pana strony, panie Mallory - o�wiadczy� staruszek drepcz�c po zniszczonym linoleum w stron� szafy. - Pewnie masz racj� - przyzna� Mallory. Przesta� rozciera� sobie kark. - No wi�c co mog� dla ciebie zrobi�, Ezekielu? - Zobaczy�em, �e �wiat�o si� pali - wyja�ni� staruszek wskazuj�c samotn� lamp� wisz�c� nad pustym drewnianym biurkiem Mallory�ego - i pomy�la�em, �e zajrz� do pana, �eby panu �yczy� szcz�liwego Nowego Roku. - Dzi�ki - odpar� Mallory. U�miechn�� si� ze smutkiem. - Nie wyobra�am sobie, �eby ten nowy rok m�g� by� o wiele gorszy od poprzedniego. - Hej, to musia�o sporo kosztowa�! - zawo�a� staruszek odsuwaj�c na bok kilka znoszonych kapeluszy i wyci�gaj�c butelk�. Przyjrza� si� jej uwa�nie. - Tu jest wst��ka. Dosta� to pan na Gwiazdk� od jakiego� klienta? - Nie ca�kiem. Da� mi j� m�j wsp�lnik. - Urwa�. - M�j by�y wsp�lnik. Taki po�egnalny prezent niespodzianka. Le�y tutaj prawie od czterech tygodni. - Na pewno wybuli� za ni� ze dwadzie�cia dolc�w - stwierdzi� Ezekiel. - Co najmniej. To pierwszorz�dny s�odowy burbon z Kentucky. W swojej naturalnej postaci zosta� pewnie u�y�niony przez Postrach Seattle albo Sekretarza. - Nawiasem m�wi�c przykro mi z powodu pa�skiej �ony - zmieni� temat Ezekiel. Otworzy� butelk�, poci�gn�� �yk, wymamrota� z zadowoleniem: - Ach! - i poda� butelk� Mallory�emu. - Nie musisz si� przejmowa� - odpar� Mallory. - �wietnie sobie radzi. - Wi�c pan wie, gdzie ona jest? - zagadn�� Ezekiel, sadowi�c si� na kraw�dzi biurka. - Oczywi�cie, �e wiem, gdzie ona jest - odpowiedzia� Mallory z irytacj�. - Jestem detektywem, pami�tasz? - Odebra� staruszkowi butelk� i nape�ni� brudny kubek z emblematem dru�yny baseballowej New York Mets i p�kni�tym uszkiem, kt�re niegdy� osobi�cie przyklej) z powrotem. - Nie wymagam, �eby� mi wierzy� na s�owo. Sprawd� na drzwiach biura. Ezekiel strzeli� palcami. - Cholera! W�a�nie o tym chcia�em z panem pom�wi�. - O czym? - zdziwi� si� Mallory. - O drzwiach do pa�skiego biura. - Strasznie skrzypi�. Trzeba je troch� naoliwi�. - Trzeba je nie tylko naoliwi� - stwierdzi� Ezekiel. - Pan przekre�li� nazwisko pana Fallico czerwonym lakierem do paznokci. Mallory wzruszy� ramionami. - Nie mog�em znale�� innego koloru. - Administracja ��da, �eby pan wynaj�� malarza, kt�ry zrobi to porz�dnie. - Na jakiej podstawie zak�adasz, �e malarz potrafi lepiej ode mnie przekre�li� nazwisko pana Fallico? - Mnie to nie robi �adnej r�nicy, panie Mallory - zapewni� Ezekiel. - Ale pomy�la�em sobie, �e powinienem pana po przyjacielsku ostrzec, zanim oni znowu zaczn� si� odgra�a�. - Znowu? - powt�rzy� Mallory zapalaj�c papierosa i rzucaj�c zapa�k� na pod�og�, gdzie wypali�a niewielki br�zowy znak, niczym si� nier�ni�cy od kilkuset innych br�zowych �lad�w spalenizny. - Nigdy dot�d nie grozili moim drzwiom. - Wie pan, o co mi chodzi - zaznaczy� Ezekiel. - Ci�gle si� pana czepiaj� w sprawie czynszu i �e pan wyrzuca papierowe kubki przez okno, i �e jacy� podejrzani klienci �a�� po korytarzu. - Nie wybieram swoich klient�w. To oni mnie wybieraj�. - Odbiegamy od tematu - o�wiadczy� Ezekiel. - Pan zawsze by� dla mnie mi�y, zawsze got�w po�wi�ci� mi chwil� czasu i pocz�stowa� kieliszkiem czy dwoma, i pan jeden nie nazywa mnie Zeke, chocia� prosi�em wszystkich, �eby tak do mnie nie m�wili... wi�c nie chcia�bym patrze�, jak pana wyrzucaj� za takie g�upstwo jak napis na drzwiach. - Zaczekaj, a� otworz� poczt� w nast�pny poniedzia�ek i nie znajd� tam mojego czeku - powiedzia� Mallory z ponurym u�miechem. - Gwarantuj� ci, �e ca�kiem zapomn� o drzwiach. - Znam go�cia, kt�ry m�g�by to przemalowa� za dwadzie�cia dolc�w - nalega� Ezekiel. - Dwadzie�cia pi��, je�li chce pan mie� z�ote litery. - To jest cz�� budynku - zauwa�y� Mallory, wpatruj�c si� zamy�lonym wzrokiem w roz�arzony koniuszek papierosa. - Administracja powinna za to zap�aci�. Ezekiel zachichota�. - Nasza administracja? Chyba pan �artuje, panie Mallory. - A dlaczego nie? Za co, do cholery, p�ac� czynsz? - Pan nic p�aci czynszu - sprostowa� staruszek. - No wi�c gdybym p�aci�, to za co? Ezekiel wzruszy� ramionami. - Nie mym zielonego poj�cia. - Ani ja - zgodzi� si� Mallory. - Wi�c chyba nie b�d� p�aci�. - Odwr�ci� si� do drzwi.- Poza tym dosy� mi si� podoba tak, jak jest. - Z tym przekre�lonym nazwiskiem pana Fallico? - upewni� si� Ezekiel, obrzucaj�c drzwi krytycznym spojrzeniem. - Sukinsyn uciek� do Kalifornii z moj� �on�, no nie? - Wiem, �e to nie m�j interes, panie Mallory, ale pan pyskowa� na nich oboje bez przerwy od pi�ciu lat. Powinien pan si� cieszy�, �e si� pan ich pozby�. - Chodzi o zasad�! - warkn�� Mallory. - Nick Fallico zgarnia w Hollywood dwa tysi�ce dolar�w na tydzie� jako konsultant w telewizyjnym serialu kryminalnym, a ja tkwi� tutaj, maj�c na karku wszystkich jego klient�w i miesi�czny rachunek z pralni! - Nie robi� pan prania, odk�d ona wyjecha�a? - Nie wiem, jak si� w��cza pralk� - wyzna� Mallory z zak�opotaniem wzruszaj�c ramionami. - Poza tym w zesz�ym tygodniu zabrali j� do sklepu. - Popatrzy� na staruszka. - Chyba wiesz, �e nie z w�asnej winy wpakowa�em si� w takie d�ugi - dorzuci� gwa�townie. - Ona mi w tym pomog�a. - Zagapi� si� na swojego papierosa. - A co najgorsze, ten podst�pny dra� zabra� moje p�buty. - Pa�skie p�buty, panie Mallory? Mallory przytakn��. - Doreen za butelk� burbona to uczciwa zamiana, ale b�dzie mi brakowa�o tych p�but�w. Mia�em je od czternastu lat. - Zawaha� si�. - Cholerny �wiat, by�y ze mn� o wiele d�u�ej ni� Doreen. - Przecie� mo�e pan sobie kupi� drug� par�. - Ale tamte ju� przesta�y mnie cisn��. Ezekiel zmarszczy� czo�o. - Nie bardzo rozumiem. Przez czterna�cie lat nosi� pan p�buty, kt�re pana cisn�y? - Dwana�cie - sprostowa� Mallory. - Przez ostatnie dwa lata chodzi�em w nich z wielk� przyjemno�ci�. - Dlaczego? - Poniewa� Doreen ani razu nic zamiot�a pod�ogi, odk�d z ni� zamieszka�em. - Pyta�em, dlaczego nie kupi� pan sobie p�but�w, kt�re by na pana pasowa�y? Mallory gapi� si� na staruszka przez d�ug� chwil�, potem westchn�� ci�ko i skrzywi� si�. - Wiesz co, nie cierpi� takich pyta�. Ezekiel parskn�� �miechem. - No, w ka�dym razie chcia�em pana ostrzec, �e oni zamierzaj� z�o�y� na pana skarg� z powodu tych drzwi. - Dlaczego ty ich nie pomalujesz? W ko�cu jeste� dozorc�. - Jestem pracownikiem sanitarnym - poprawi� go staruszek. - Co za r�nica? - Mniej wi�cej trzydziestu cent�w za godzin�. I ja nie maluj� drzwi. Do diab�a, robi� si� ju� taki stary i zreumatyzowany, �e ledwie mog� przejecha� szczotk� po korytarzu. - Dziesi�� dolar�w - zaproponowa� Mallory. - Dwadzie�cia. - Za dwadzie�cia mog� mie� twojego przyjaciela. - To prawda - przyzna� Ezekiel. - Ale on nie zna ortografii. - Wi�c dlaczego mi go poleca�e�? - Bo to dobry fachowiec i potrzebuje tej pracy. Mallory u�miechn�� si� ironicznie. - Taak, m�j bystry umys� detektywa podpowiada mi, �e malarz szyld�w, kt�ry nie zna ortografii, mo�e mie� trudno�ci ze znalezieniem pracy. - Pi�tna�cie dolar�w - powiedzia� Ezekiel. - Dwana�cie i b�dziesz m�g� obejrze� wszystkie �wi�skie zdj�cia, kt�re zrobi� przy nast�pnej sprawie rozwodowej. - Umowa stoi! - o�wiadczy� Ezekiel. - Oblejmy to. - B�dziesz musia� zaczeka� na pieni�dze do przysz�ego tygodnia - doda� Mallory przekazuj�c mu butelk�. - Daj pan spok�j, panie Mallory - zaprotestowa� staruszek poci�gaj�c �yk. - Co to jest dla pana dwana�cie dolc�w? - Wszystko zale�y od tego, czy ten cholerny deszcz przestanie wreszcie pada� i czy Akwedukt wyschnie do jutra po po�udniu. - Mallory prychn�� z niesmakiem. - Kto kiedy s�ysza�, �eby pada�o w sylwestra? - Chyba nie postawi pan znowu na Odlota? - Je�li tor b�dzie suchy. - I nie przeszkadza panu, �e ten ko� przegra� osiemna�cie gonitw z rz�du? - Ani troch�. Uwa�am, �e statystycznie bior�c powinien wygra� chocia� jedn�. - Jak pan mi zap�aci przed biegiem, zrobi� to za dziesi�� dolar�w - zaproponowa� Ezekiel. Mallory wyszczerzy� z�by, si�gn�� do kieszeni i wyci�gn�� zwitek zmi�tych banknot�w. Odliczy� dwa i pchn�� je przez biurko w stron� staruszka. - Twarda z pana sztuka, panie Mallory - stwierdzi� Ezekiel chowaj�c pieni�dze. - Pomaluj� te drzwi pojutrze. - Urwa�. - Co mam napisa�? - John Justin Mallory - odpar� Mallory rysuj�c litery r�k� w powietrzu. - Najwi�kszy detektyw �wiata. Dyskrecja zapewniona. Najlepsze us�ugi, najwy�sze ceny. Specjalna zni�ka dla pa� u�ywaj�cych pejczy i sk�rzanych stroj�w. - Wzruszy� ramionami. - No wiesz, co� w tym rodzaju. - Powa�nie, panie Mallory. - Tylko moje nazwisko. - Nie chce pan, �ebym napisa� pod spodem: �Prywatny Detektyw�? Mallory potrz�sn�� g�ow�. - Nie nale�y odstrasza� os�b postronnych. Ezekiel zachichota� i jeszcze raz poci�gn�� z butelki. - To rzeczywi�cie pierwszorz�dna gorza�a, panie Mallory. Za�o�� si�, �e dojrzewa�a w d�bowych beczkach, ca�kiem jak na tych reklamach. - Zgadzam si� z tob�. Gdyby to by�o cygaro, mia�bym pewno��, �e zosta�o zwini�te na udzie pi�knej Kubanki. - Cz�owiek powinien �ykn�� sobie czego� ekstra, �eby powita� Nowy Rok. - Albo zapomnie� o starym. - A w�a�nie, co pan tu robi o tej porze w sylwestrowy wiecz�r? Mallory skrzywi� si�. - Mia�em drobne nieporozumienie ze swoj� gospodyni�. - Wyrzuci�a pana? - Nie u�y�a a� tylu s��w - odpar� Mallory. - Ale kiedy zobaczy�em swoje meble Uwalone na kup� w korytarzu, pos�uguj�c si� wyostrzon� zdolno�ci� dedukcji doszed�em do wniosku, �e sp�dz� t� noc w biurze. - To fatalnie. Powinien pan si� bawi� i �wi�towa�. - O p�nocy b�d� �wi�towa� jak wszyscy diabli. Chcia�bym, �eby ten cholerny rok jak najszybciej si� sko�czy�. - Popatrzy� na staruszka. - A co z tob�, Ezekielu? Ezekiel spojrza� na zegarek. - Jest mniej wi�cej �sma czterdzie�ci. Zamykam o dziewi�tej, a potem zabieram �on� na Times Square. Niech pan ogl�da telewizj� za par� godzin; mo�e pan nas zobaczy. - Postaram si� - obieca� Mallory, kt�remu nie chcia�o si� wyja�nia� oczywistego faktu, �e w jego biurze nie ma telewizora. - Mo�e jeszcze kto� pana zaprosi na przyj�cie - powiedzia� wsp�czuj�co staruszek. - Paru facet�w szuka�o pana wcze�niej, oko�o czwartej. M�wili, �e mo�e wr�c�. - Pot�ni, umi�nieni, jakby przez ca�y czas za�ywali steroidy? - upewni� si� Mallory. - W�a�nie. - Oni wcale nie chc� wynaj�� detektywa - o�wiadczy� Mallory. - Prawd� m�wi�c - oni chc� zamordowa� detektywa. - Co pan im zrobi?- zaciekawi� si� Ezekiel. - Absolutnie nic. - Wi�c dlaczego chc� pana sprz�tn��? - Wcale nie chc� - odpar� Mallory. - Tylko jeszcze o tym nie wiedz�. - Chyba nie bardzo pana rozumiem. Mallory westchn��. - Nick potrzebowa� forsy, �eby wyjecha� na Zach�d - Doreen ma rozmaite wady i zalety, ale na pewno nie jest tania - wi�c zaszanta�owa� kilku naszych klient�w. - I zostawi� im pana na po�arcie? Mallory przytakn��. - Wygl�da na to, �e nie wszyscy podzielaj� pogl�dy Nicka na metody zbierania funduszy. - Najlepiej niech im pan powie, �e to nie pana wina. - Taki mia�em zamiar. Tylko jak dot�d nie znalaz�em sposobno�ci. Co� w wyrazie ich twarzy nasun�o mi wniosek, �e raczej nie s� w nastroju do rozmowy. My�l�, �e za par� dni och�on�, a wtedy dojdziemy do porozumienia. - W jaki spos�b? - zapyta� Ezekiel. - No, je�li nie b�dzie innego wyj�cia, podam im adres Nicka w Kalifornu. - To do pana niepodobne, panie Mallory. - Zosta�em detektywem, �eby �apa� szanta�yst�w, a nie �eby ich chroni� - odpar� Mallory. - Zawsze si� nad tym zastanawia�em. - Nad czym? - Dlaczego kto� zostaje detektywem. To nie jest takie pasjonuj�ce zaj�cie, jak pokazuj� w telewizji. - Powiniene� zobaczy�, jak to wygl�da od mojej strony. - Wi�c dlaczego pan wybra� ten zaw�d? Mallory wzruszy� ramionami. - Sam nie wiem. Chyba naogl�da�em si� za du�o film�w z Bogartern. - Zabra� z powrotem butelk�, jeszcze raz nape�ni� kubek z emblematem New York Mets, poci�gn�� �yk i skrzywi� si�. - Zupe�nie inaczej to sobie wyobra�a�em, tyle ci powiem. Najcz�ciej czuj� si� jak fotograf z �Hustlera�... a ilekro� mi si� poszcz�ci i z�api� jakiego� z�odzieja albo handlarza narkotyk�w, facet jest z powrotem na wolno�ci, zanim jeszcze zd��� wr�ci� do biura. - Przerwa�. - A najgorsza w tym wszystkim jest Velma. - Nie znam �adnej Velmy - o�wiadczy� Ezekiel. - Ani ja - przyzna� Mallory. - Ale zawsze chcia�em mie� pulchn�, �agodn� sekretark� imieniem Velma. Nie wymagam wiele: powinna si� ubiera� u Fredericka w Hollywood, powinna by� niewolniczo uleg�a i mo�e troch� erotomanka. Taka typowa sekretarka detektywa. - Popatrzy� na butelk�. - A tymczasem mam Gracie. - To bardzo mi�a pani. - Mo�liwe, ale wa�y dwie�cie funt�w, przez prawie dwa lata nie zapisa�a poprawnie ani jednej wiadomo�ci, potrafi rozmawia� wy��cznie o alergiach swoich dzieci i opr�cz mnie ma jeszcze dw�ch pracodawc�w: jednookiego dentyst� oraz krawca, kt�ry nosi z�ote �a�cuszki. - Przerwa� i zamy�li� si�. - Chyba przenios� si� do Denver. - Dlaczego do Denver? - A dlaczego nie? Ezekiel zachichota�. - Pan ci�gle opowiada, �e pan si� wyprowadzi i zmieni prac�, ale nigdy pan nie dotrzymuje s�owa. - Mo�e tym razem dotrzymam - mrukn�� Mallory. - Na pewno s� miejsca lepsze od Manhattanu. - Zawaha� si�. - S�ysza�em, �e Phoenix jest bardzo �adne. - By�em tam. O p�nocy mo�na sma�y� jajka na chodniku. - Wi�c jedna z Karolin. Ezekiel spojrza� na zegarek. - Musz� ju� i��, panie Mallory - oznajmi� wstaj�c i podchodz�c do drzwi. - Mi�ego wieczoru panu �ycz�. - Tobie r�wnie� - odpar� Mallory. Staruszek wyszed� z pokoju i zamkn�� za sob� drzwi. Mallory podszed� do okna i przez par� minut wygl�da� na zewn�trz przez warstw� brudu. Oderwa� od �ciany p�at �uszcz�cej si� szarej farby, zastanowi� si�, dlaczego ten pusty pok�j wydaje si� taki ma�y, wreszcie usiad� z powrotem za biurkiem i znowu zdj�� nakr�tk� z butelki whisky, �eby �ykn�� za zdrowie s�odkiej Velmy, kt�ra nigdy nie istnia�a. Poci�gn�� jeszcze cztery razy na cze�� czterech przeciwnych naturze akt�w seksualnych, kt�rych nigdy nie mia� odwagi zaproponowa� Doreen (a kt�re ona w�a�nie w tej chwili rado�nie uprawia�a z Fallico, czego by� absolutnie pewien), kolejny raz za ostatni� gonitw�, kt�r� wygra� Odlot (zak�adaj�c, �e Odlot w og�le wygra� jak�� gonitw� w odleg�ej i zamierzch�ej przesz�o�ci; bardzo mo�liwe, �e tylko osiemna�cie razy dowl�k� si� do mety): i jeszcze raz za ten koszmarny rok, kt�ry wreszcie dobiega� ko�ca. Zamierza� w�a�nie wypi� za strat� swoich nieod�a�owanych p�but�w, kiedy spostrzeg�, �e przed jego biurkiem stoi ma�y, zielony elf. - Nie�le ci to wysz�o - stwierdzi� z podziwem. - Ale gdzie s� r�owe s�onie? - John Justin Mallory? - Przecie� wy, ch�opaki, nigdy nic nie m�wicie - poskar�y� si� Mallory. - Zawsze tylko siedzicie i �piewacie �Santa Lucie�. - Zamruga� i rozejrza� si� po biurze. - A gdzie reszta twoich kumpli? - Pijany - zauwa�y� elf z niesmakiem. - Nie�adnie, Johnie Justinie. Bardzo nie�adnie. - Twoi kumple s� pijani? - Nie. Ty jeste� pijany. - Oczywi�cie, �e jestem pijany. To dlatego widz� ma�e zielone ludziki. - Nie jestem cz�owiekiem. Jestem elfem. - Wszystko jedno - odpar� Mallory wzruszaj�c ramionami. - W ka�dym razie jeste� ma�y i zielony. - Jeszcze raz rozejrza� si� po pokoju. - Gdzie s� s�onie? - Jakie s�onie? - nie zrozumia� elf. - Moje s�onie - powiedzia� Mallory takim tonem, jakby t�umaczy� oczywist� rzecz wyj�tkowo t�pemu uczniowi. - Kim jeste� i co tu robisz? - M�rgenst�rm - oznajmi� elf. - M�rgenst�rm? - powt�rzy� Mallory marszcz�c brwi. - Chyba przyjmuje pi�tro wy�ej. - Nie. Ja jestem M�rgenst�rm. - Siadaj, M�rgenst�rm. Skoro ju� tu jeste�, mo�esz si� napi�, zanim znikniesz. - Sprawdzi� poziom p�ynu w butelce. - Ale nie za du�o. - Nie przyszed�em tu, �eby pi� - o�wiadczy� M�rgenst�rm. - Dzi�ki niebiosom za drobne �aski - mrukn�� Mallory. Podni�s� butelk� do ust i wys�czy� jej zawarto��. - Okay - stwierdzi� wyrzucaj�c butelk� do kosza na �mieci. - Sko�czy�em. Teraz za�piewaj albo zata�cz, czy co tam masz w programie, ale potem musisz ust�pi� miejsca s�oniom. M�rgenst�rm skrzywi� si�. - Trzeba b�dzie ci� doprowadzi� do stanu trze�wo�ci, i to szybko. - Je�li to zrobisz, znikniesz - ostrzeg� Mallory wytrzeszczaj�c na niego oczy jak sowa. - Dlaczego to musi by� sylwester? - j�kn�� elf. - Pewnie dlatego, �e wczoraj by� trzydziesty grudnia - wyja�ni� rozs�dnie Mallory. - I dlaczego ten pijak? - No, no, licz si� ze s�owami! - rzuci� rozgniewany Mallory. - Mo�e jestem pijany, ale nie jestem pijakiem. - Dla mnie bez r�nicy. Potrzebuj� ci� teraz, a ty nie jeste� w stanie pracowa�. Mallory zmarszczy� brwi. - My�la�em, �e to ja ci� potrzebuj� - oznajmi� zaskoczony. - Mo�e profesor zoologii... - zamrucza� do siebie M�rgenst�rm. - To zabrzmia�o jak pocz�tek limeryku. Elf westchn�� z rezygnacj�. - Nie ma ju� czasu. Zosta�e� tylko ty. - A to przypomina szmirowat� piosenk� o mi�o�ci. M�rgenst�rm obszed� biurko, zbli�y� si� do Mallory�ego i uszczypn�� go w nog�. - Auu! Po co to zrobi�e�, do cholery? - �eby ci udowodni�, �e naprawd� tutaj jestem. Johnie Justinie. Potrzebuj� ci�. Mallory popatrzy� na niego z w�ciek�o�ci� i rozmasowa� sobie nog�. - Kto kiedy s�ysza�, �eby halucynacja zachowywa�a si� po chamsku? - Mam dla ciebie zadanie, Johnie Justinie Mallory - o�wiadczy� elf. - Zwr�� si� do kogo innego. Dzisiaj op�akuj� utracon� m�odo�� oraz pozosta�e elementy mojej przesz�o�ci, zar�wno rzeczywiste, jak i urojone. - To nie jest sen, to nie jest dowcip i to nie jest delirium tremens - zapewni� elf natarczywym tonem. - Pilnie potrzebuj� pomocy wykwalifikowanego detektywa. Mallory si�gn�� do szuflady, wyci�gn�� wymi�toszon� ksi��k� telefoniczn� instytucji i rzuci� j� na biurko. - W tym mie�cie jest siedmiuset czy o�miuset detektyw�w - oznajmi�. - Tylko wybiera�. - Wszyscy inni s� ju� zaj�ci albo poszli si� zabawi� - odpar� M�rgenst�rm. - Chcesz powiedzie�, �e w ca�ym Nowym Jorku �aden detektyw opr�cz mnie nie siedzi w biurze? - zapyta� z niedowierzaniem Mallory. - To jest wiecz�r sylwestrowy - przypomnia� elf. Mallory przygl�da� mu si� przez d�ug� chwil�. - Domy�lam si�, �e nic zdecydowa�e� si� na mnie od razu? - Zacz��em od litery A - przyzna� M�rgenst�rm. - I przekopa�e� si� przez ca�y alfabet a� do �Mallory i Fallico�?, Chyba zacz��e� w listopadzie. - W razie potrzeby potrafi� dzia�a� bardzo szybko. - Wi�c dlaczego bardzo szybko nie we�miesz swojej zielonej dupy w troki i nie wyniesiesz si� st�d do diab�a? - warkn�� Mallory. - Budzisz we mnie podejrzenia. - Johnie Justinie, prosz�, uwierz mi, �e nie przyszed�bym do ciebie, gdyby to nie by�a sprawa �ycia i �mierci. - Czyjej �mierci? - Mojej - wyzna� elf z nieszcz�liw� min�. - Twojej? Elf skin�� g�ow�. - Kto� chce ci� zabi�? - To nie jest takie proste. - Jako� zawsze tak si� sk�ada, �e nic nie jest proste - zauwa�y� ozi�ble Mallory. - Cholera! Zaczynam trze�wie�, a to by�a moja ostatnia butelka. - Pomo�esz mi? - nalega� elf. - Nie wyg�upiaj si�. Przecie� znikniesz najp�niej za p� minuty. - Ja nie znikn�! - zawo�a� elf z rozpacz�. - Ja umr�! - Teraz zaraz? - upewni� si� Mallory i odsun�� si� z krzes�em od biurka, �eby zrobi� miejsce dla padaj�cego cia�a. - O wschodzie s�o�ca, je�li mi nie pomo�esz. Mallory wpatrywa� si� w M�rgenst�rma przez d�ug� chwil�. - Dlaczego? - Zgin�o co�, co zosta�o mi powierzone, i je�li nie odzyskam tego do rana, postradam �ycie. - Co to takiego? M�rgenst�rm odwr�ci� wzrok. - Chyba na razie nie powinienem ci tego m�wi�, Johnie Justinie. - Jak, u diab�a, mam to odnale��, je�li nawet nie b�d� wiedzia�, czego szukam? - obruszy� si� Mallory. - To prawda - ust�pi� elf. - No wi�c? M�rgenst�rm popatrzy� na Mallory�ego, westchn�� i wyrzuci� z siebie: - To jest jednoro�ec. - Sam nie wiem, czy powinienem ci si� roze�mia� w twarz, czy wywali� ci� za drzwi - stwierdzi� Mallory. - Wyno� si� i pozw�l mi si� w spokoju nacieszy� t� niewielk� resztk� alkoholowego oszo�omienia. - Ja nie �artuj�, Johnie Justinie! - A ja nie dam si� nabra�, Morganthau. - M�rgenst�rm - poprawi� go elf. - Dla mnie mo�esz si� nawet nazywa� Ronald Reagan. Zje�d�aj. - Wymie� swoj� cen� - b�aga� M�rgenst�rm. - Za odnalezienie jednoro�ca w Nowym Jorku? - upewni� si� ironicznie Mallory. - Dziesi�� tysi�cy dolar�w dziennie plus pokrycie koszt�w. - Zrobione! - wykrzykn�� elf. Wyszarpn�� z powietrza gruby plik banknot�w i rzuci� je na biurko Mallory�ego. - Czemu wydaje mi si�, �e ta forsa nie jest ca�kiem rzeczywista? - mrukn�� Mallory grzebi�c jednym palcem w nowych, szeleszcz�cych studolar�wkach. - Zapewniam ci�, �e numery serii zgadzaj� si� z rejestrami waszego Ministerstwa Skarbu, a podpisy nie s� sfa�szowane. Mallory niedowierzaj�co uni�s� brew. - Sk�d pochodz� te pieni�dze? - Ode mnie - odpar� M�rgenst�rm obronnym tonem. - A sk�d ty pochodzisz? - S�ucham? - S�ysza�e� dobrze - warkn�� Mallory. - Widywa�em r�ne niesamowite rzeczy w tym mie�cie, ale ty tutaj za choler� nie pasujesz. - Ja tu mieszkam. - Gdzie? - Na Manhattanie. - Podaj mi adres. - Zrobi� co� wi�cej. Zabior� ci� tam. - Co to, to nie - sprzeciwi� si� Mallory. - Teraz zamkn� oczy i kiedy je otworz�, ciebie ani pieni�dzy ju� nie b�dzie, a na moim biurku zjawi� si� r�owe s�onie. Zacisn�� powieki, policzy� do dziesi�ciu i otworzy� oczy. M�rgenst�rm i pieni�dze nie znikn�li. Mallory spochmurnia�. - To trwa d�u�ej ni� zwykle - poskar�y� si�. - Zastanawiam si�, co w�a�ciwie by�o w tej cholernej butelce. - Zwyczajna whisky - odpar� elf. - Ja nie jestem wytworem twojej wyobra�ni. Jestem zrozpaczonym klientem, kt�ry potrzebuje twojej pomocy. - �eby znale�� jednoro�ca. - W�a�nie. - Jakim cudem uda�o ci si� go zgubi�? Pytam przez zwyk�� ciekawo��. W ko�cu jednoro�ec to nie szpilka, prawda? - Ukradziono go - wyja�ni� M�rgenst�rm. - W takim razie niepotrzebny ci detektyw - o�wiadczy� Mallory. - Niepotrzebny? - Tylko dziewica mo�e schwyta� jednoro�ca, no nie? Na ca�ym Manhattanie zosta�o na pewno najwy�ej ze dwa tuziny dziewic. Wi�c po prostu musisz odwiedza� je po kolei, dop�ki nie trafisz na t� z jednoro�cem. - Chcia�bym, �eby, to by�o takie proste - ponuro powiedzia� M�rgenst�rm. - A nie jest? - Mo�e na twoim Manhattanie zosta�o tylko dwa tuziny dziewic, ale na moim Manhattanie mieszkaj� ich tysi�ce... a ja mam tylko nieca�e dziesi�� godzin czasu. - Czekaj no - przerwa� Mallory, ponownie marszcz�c brwi. - Co to za brednie o �moim� i �twoim�? Mieszkasz na Manhattanie czy nie? M�rgenst�rm przytakn��. - Przecie� ci m�wi�em. - Wi�c o czym ty gadasz? - Mieszkam na Manhattanie, kt�ry ty dostrzegasz k�tem oka - wyja�ni� elf. - Ka�dy z was mo�e na mgnienie ujrze� przelotny obraz tego �wiata, ale kiedy odwraca si� do niego przodem, wszystko znika. Mallory z u�miechem strzeli� palcami. - Tak po prostu? - Barwy ochronne - odpar� M�rgenst�rm. - A gdzie w�a�ciwie jest ten tw�j Manhattan? Druga gwiazda na prawo i prosto a� do rana... a mo�e na kra�cu t�czy? - Jest dok�adnie tutaj, wok� ciebie - odpowiedzia� elf. - Niezbyt si� r�ni od twojego Manhattanu, poniewa� jest t� jego cz�ci�, kt�rej ty nie dostrzegasz. - A ty go widzisz? M�rgenst�rm kiwn�� g�ow�. - Trzeba tylko wiedzie�, w jaki spos�b patrze�. - A w jaki spos�b ty patrzysz? - dopytywa� si� Mallory, mimo woli zaciekawiony. M�rgenst�rm machn�� r�k� w stron� pieni�dzy. - Przyjmij zlecenie, to ci poka��. - Nic z tego - o�wiadczy� Mallory. - Ale jestem ci wdzi�czny, m�j ma�y zielony przyjacielu. Kiedy si� obudz�, zapisz� ca�� nasz� rozmow� i wy�l� j� do kt�rego� z tych brukowych magazyn�w, co zamieszczaj� listy od czytelnik�w. Niech to przeanalizuj�. Zdaje si�, �e p�ac� pi��dziesi�t dolc�w za wydrukowanie listu. Pokonany elf opu�ci� g�ow�. - To twoja ostateczna decyzja? - spyta�. - Zgadza si�. M�rgenst�rm wyprostowa� si� na ca�� swoj� ograniczon� wysoko��. - Wobec tego musz� si� przygotowa� na �mier�. Przepraszam za k�opot, Johnie Justinie Mallory. - Nic nie szkodzi - zapewni� go Mallory. - Ci�gle mi nie wierzysz, prawda? - Ani w jedno s�owo. Elf westchn�� i ruszy� do drzwi. Otworzy� je i wyjrza� na korytarz, po czym wr�ci� do biura. - Spodziewasz si� go�ci? - zapyta�. - R�owe s�onie? - zainteresowa� si� Mallory. M�rgenst�rm potrz�sn�� g�ow�. - Dwaj ogromni m�czy�ni o ponurym wygl�dzie w marynarkach wypchanych pod pachami. Jeden ma blizn� na lewym policzku. - Niech to szlag! - mrukn�� Mallory spiesz�c niepewnym krokiem do wy��cznika �wiat�a. Pok�j pogr��y� si� w ciemno�ci.� Mallory czym pr�dzej wr�ci� do biurka i ukl�k� za nim. - Mieli czeka� na dole! - Mo�e znudzi�o im si� czekanie - zasugerowa� elf. - Ale oni nic do mnie nie maj�! - j�kn�� Mallory. - Im chodzi o Nicka Fallico! - Wygl�daj� na zdeterminowanych - zauwa�y� M�rgenst�rm. - My�l�, �e zadowol� si� ka�dym, kogo znajd�. - No c� - wymamrota� Mallory �a�uj�c, �e nie ma ju� nic do picia - zdaje si�, �e nie tylko ty nie doczekasz p�nej staro�ci. - Zamierzasz ich zabi�? - zaciekawi� si� M�rgenst�rm. - Nie mia�em ich na my�li. - Wi�c nie zamierzasz ich zastrzeli�? - Z czego? - zapyta� Mallory. - Oczywi�cie ze swojego rewolweru. - Nie mam rewolweru. - Detektyw bez broni? - zdziwi� si� elf. - Nigdy o tym nie s�ysza�em! - Nigdy nie potrzebowa�em broni. - Nigdy? - A� do dzisiaj - przyzna� Mallory. - Naprawd� my�lisz, �e oni ci� zabij�? - zagadn�� M�rgenst�rm. - Tylko je�li nie zdo�aj� si� opanowa�. Pewnie po prostu po�ami� mi palce i dopilnuj�, �ebym przez nast�pne par� lat musia� chodzi� o kulach. Przez matowe szk�o w drzwiach biura wida� by�o dwie masywne sylwetki. - Mam dla ciebie pewn� propozycj�. Johnie Justinie - oznajmi� M�rgenst�rm. - Ciekawe, gdzie ja to ju� s�ysza�em - odpar� Mallory ze szczypt� ironii w g�osie. - Je�li spowoduj�, �e odejd� nie robi�c ci krzywdy, czy pomo�esz mi odnale�� jednoro�ca? - Je�li potrafisz spowodowa�, �eby odeszli, nie potrzebujesz mojej pomocy - stwierdzi� Mallory z przekonaniem. - Umowa stoi? - nalega� elf. Okr�g�a klamka w drzwiach obr�ci�a si� powoli. - A te dziesi�� tysi�cy dolar�w? - szepn�� Mallory. - Jest twoje. - Zgoda! - zawo�a� Mallory. W tej samej chwili drzwi si� otwar�y i dwaj m�czy�ni wpadli do pokoju. Rozdzia� drugi 20.53 - 21.58 M�rgenst�rm wymamrota� co� w j�zyku, kt�rego Mallory absolutnie nie potrafi� zidentyfikowa�, a dwie postacie nagle zamar�y w p� kroku. - Co� ty im zrobi�, do cholery? - zapyta� Mallory, ostro�nie wy�a��c zza biurka. - Zmieni�em ich subiektywn� rzeczywisto�� vis-a-vis Czasu - odpar� elf, skromnie wzruszaj�c ramionami. - Dla nich Czas si� zatrzyma�. Pozostan� w tym stanie oko�o pi�ciu minut. - Magia? - zainteresowa� si� Mallory. - Wy�sza psychologia - sprostowa� M�rgenst�rm. - Bzdura. - To prawda, Johnie Justinie. �yj� w tym samym �wiecie co ty. Magia tutaj nie istnieje. To wszystko jest ca�kowicie zgodne z prawami natury. - Sam s�ysza�em, jak wymawia�e� zakl�cie - upiera� si� Mallory. - Staro�ytny aramejski, nic ponadto - wyja�ni� M�rgenst�rm. - Odwo�a�em si� do ich pami�ci rasowej. - Poufnie zni�y� g�os. - Jung by� bardzo bliski tego odkrycia, kiedy umar�. - Skoro przy tym jeste�my, to w jaki spos�b wzi��e� z powietrza te pieni�dze? - zagadn�� Mallory. Pomacha� r�k� przed twarz� bli�ej stoj�cego rewolwerowca, ale nie wywo�a� �adnej reakcji. - Magiczna sztuczka. Mallory popatrzy� na niego z niedowierzaniem, ale nic nie powiedzia�. - Chod�, Johnie Justinie! - zawo�a� M�rgenst�rm podchodz�c do drzwi. - Mamy robot�. - Zdaje mi si�, �e ten facet nie oddycha - zauwa�y� Mallory wskazuj�c jednego z rewolwerowc�w. - Zacznie oddycha�, jak tylko Czas znowu dla niego ruszy... co nast�pi za nieca�e trzy minuty. Naprawd� powinni�my przedtem st�d wyj��. - Przede wszystkim najwa�niejsze - przypomnia� Mallory. Wzi�� z biurka zwitek banknot�w i wpakowa� je do kieszeni. - Pospiesz si�! - ponagli� go elf. - Dobra - mrukn�� Mallory. Obszed� dooko�a dw�ch m�czyzn i wyszed� na korytarz. - T�dy - oznajmi� M�rgenst�rm spiesz�c prosto do windy. - Zejd�my po schodach - zaproponowa� Mallory. - Po schodach? - powt�rzy� elf. - Przecie� jeste�my na pi�tym pi�trze! - No tak, ale schody w przeciwie�stwie do windy nie prowadz� do g��wnego hallu. Nie wiem, czy to jest sen, rzeczywisto�� czy delirium tremens, ale tak czy owak zielony elf, kt�ry wysiada z windy i skr�ca w prawo obok kiosku z papierosami, b�dzie wygl�da� troch� dziwacznie. M�rgenst�rm u�miechn�� si�. - Nie martw si�, Johnie Justinie. Nie wysi�dziemy na parterze. - My�lisz, �e tw�j jednoro�ec ukrywa si� gdzie� pomi�dzy parterem a pi�tym pi�trem? - zdziwi� si� Mallory. - Pod nami s� tylko dwaj maklerzy gie�dowi, jednooki dentysta alkoholik, handlarz monet i znaczk�w pocztowych, facet kt�ry skupuje trefn� bi�uteri�, a tak�e... niech pomy�l�... krawiec, kt�ry nie zna angielskiego, i starsza dama wyrabiaj�ca sztuczne kwiaty. - Wiem - odpar� M�rgenst�rm wchodz�c do kabiny windy. - Okay - Mallory wzruszy� ramionami i wszed� za nim. - Kt�re pi�tro? - Po prostu naci�nij Dӣ - poleci� elf. - Tutaj nie ma �adnego guzika z napisem: Dӣ - zaprotestowa� Mallory. - Tylko numery pi�ter. - Tutaj, popatrz - powiedzia� M�rgenst�rm pokazuj�c na tablic�. - A niech to! - mrukn�� Mallory. - Nigdy przedtem go nie zauwa�y�em. Wyci�gn�� r�k� i nacisn�� guzik, a winda powoli zacz�a zje�d�a�. W chwil� p�niej min�a pierwsze pi�tro. Mallory zerkn�� na elfa. - Lepiej nacisn� STOP - odezwa� si�. - Nie. - Rozbijemy si�. - Nie - zaprzeczy� elf. - Ten budynek nie ma piwnicy - oznajmi� Mallory ze �ladem paniki w g�osie. - Je�li natychmiast nie zatrzymam windy, przez nast�pne dwa dni b�d� nas zeskrobywa� z sufitu. - Zaufaj mi. - Zaufa� ci? Przecie� ja nawet w ciebie nie wierz�! - Wi�c uwierz w te dziesi�� tysi�cy dolar�w. Mallory pomaca� si� po kieszeni, �eby sprawdzi�, czy pieni�dze nie znikn�y. - Je�li one s� rzeczywiste, to reszta te� jest rzeczywista. Lepiej zatrzymam wind�. - Odwr�ci� si� do tablicy. - Nie wysilaj si� - rzuci� M�rgenst�rm. - Min�li�my parter dziesi�� sekund temu. Mallory podni�s� wzrok na cyferki wy�wietlaj�ce mijane pi�tra i zobaczy�, �e wszystkie zgas�y. - Wspaniale! - burkn��. - Utkn�li�my w miejscu. - Wcale nie - zaprzeczy� M�rgenst�rm. - Jedziemy dalej. Nie czujesz tego, Johnie Justinie? I nagle Mallory zorientowa� si�, �e rzeczywi�cie jad� dalej. - Na pewno kt�ra� �ar�weczka si� przepali�a - o�wiadczy� niepewnym g�osem. - Wszystkie wska�niki dzia�aj� - zapewni� elf. - Po prostu tak g��boko nie ma oznacze�. - Zamilk� na chwil�. - No dobrze. Mo�esz ju� zatrzyma� wind�. Mallory wcisn�� STOP i mia� ju� nacisn�� guzik otwieraj�cy drzwi, kiedy drzwi same si� rozsun�y. - Gdzie jeste�my? - zapyta�, kiedy znale�li si� w zwyczajnym, pustym, s�abo o�wietlonym korytarzu. - Naturalnie w tym samym budynku - odpowiedzia� M�rgensturn. - Windy nie opuszczaj� swoich szyb�w. - Ani nie zje�d�aj� pod ziemi� w budynkach, kt�re stoj� na betonowej p�ycie - zauwa�y� Mallory. - To ju� nasza robota - odpar� elf z u�miechem. - Pewnej nocy odwiedzili�my biuro architekta i wprowadzili�my par� zmian. - I nikt tego nie zakwestionowa�? - Pos�u�yli�my si� specjalnym atramentem. Powiedzmy raczej, �e nie zakwestionowa� tego nikt, kto m�g� to przeczyta�. - Jak g��boko jeste�my pod ziemi�? - chcia� wiedzie� Mallory. - Niezbyt g��boko. Cal, stop�, metr, mil�... wszystko zale�y od tego, gdzie jest powierzchnia, prawda? - Chyba tak. - Detektyw rozejrza� si� dooko�a. - Spodziewasz si� znale�� tutaj jednoro�ca? - Gdyby to by�o takie �atwe, nie potrzebowa�bym detektywa - odpar� M�rgenst�rm. - Zatrzyma�e� Czas i sprowadzi�e� wind� na nieistniej�ce pi�tro - stwierdzi� Mallory. - Je�li to ma by� �atwe, wol� nie my�le�, co jest trudne. - Trudne jest znalezienie jednoro�ca. - M�rgenst�rm westchn��. - Pewnie powinienem ci� zaprowadzi� na miejsce przest�pstwa. - Czasem nie�le jest od tego zacz�� - zgodzi� si� ironicznie Mallory. - Gdzie to jest? - T�dy - powiedzia� elf zanurzaj�c si� w ciemno��. Mallory ruszy� za nim i w chwil� p�niej spostrzegli drzwi, kt�rych nie by�o wida� z windy. Przeszli przez pr�g i jakie� dwadzie�cia st�p dalej dotarli do betonowych schod�w. Wspi�li si� dwie kondygnacje w g�r� i przystan�li na wielkim pode�cie. - Dok�d teraz? - zapyta� Mallory. - Na d� - odpar� M�rgenst�rm przemierzaj�c podest. - Zaczekaj - zaprotestowa� Mallory. - Dopiero co weszli�my dwie kondygnacje do g�ry. - Zgadza si�. - Wi�c dlaczego schodzimy z powrotem? i - To s� inne schody - oznajmi� elf, jakby te s�owa wyja�nia�y wszystko. Zeszli trzy kondygnacje w d�, dotarli do kolejnego podestu i znowu wspi�li si� na pi�tro. - Daj mi chwil� odpocz�� - poprosi� Mallory opieraj�c si� o por�cz i dysz�c ci�ko. Rozejrza� si�, ale nie zobaczy� nast�pnych schod�w. - Wed�ug moich oblicze� jeste�my dok�adnie w tym samym miejscu, z kt�rego wyruszyli�my. M�rgenst�rm u�miechn�� si�. - Bynajmniej. - Dwa minus trzy plus jeden - podsumowa� Mallory. Wyci�gn�� z kieszeni chustk� i otar� sobie twarz. - Wr�cili�my do punktu wyj�cia. - Rozejrzyj si� dooko�a - zaproponowa� M�rgenst�rm. - Czy to ci przypomina jakie� miejsce, w kt�rym byli�my wcze�niej? Mallory wyt�y� wzrok i ujrza� rz�d �wiate� prowadz�cych w ciemno��, rozmieszczonych wzd�u� jakiego� w�skiego korytarza o p�okr�g�ym sklepieniu. - Chyba jednak nie powinienem tego zapisywa� ani wysy�a� do �adnego magazynu - powiedzia� w ko�cu. - Prawdopodobnie wyl�dowa�bym pod kluczem. - Czy ju� odpocz��e�, Johnie Justinie? - zagadn�� elf. - Naprawd� mamy ma�o czasu. Mallory kiwn�� g�ow�, a M�rgenst�rm ruszy� przed siebie d�ugim korytarzem. Jego kroki rozlega�y si� echem w ciszy. - Co za krety�skie miejsce, �eby trzyma� jednoro�ca - skonstatowa� Mallory. - Przecie� one potrzebuj� s�o�ca, trawy i tak dalej. - My tylko t�dy przechodzimy. - W�a�nie si� zastanawia�em, co my tu robimy - mrukn�� detektyw. Nagle korytarz skr�ci� ostro w prawo i po nast�pnych pi��dziesi�ciu krokach weszli na peron metra. - To tylko stacja metra - zauwa�y� Mallory. - Mogli�my si� tu dosta� �atwiejsz� drog�. - Nie bardzo - zaprzeczy� M�rgenst�rm. - Niewiele poci�g�w je�dzi t� tras�. - Co to za stacja? - zapyta� Mallory. - Czwarta Aleja. - Nie ma takiej stacji. - Nie musisz mi wierzy� na s�owo - odpar� M�rgenst�rm pokazuj�c napis nad peronem. - Czwarta Aleja - przeczyta� Mallory. - Jak si� tak zastanowi�, ta stacja wygl�da inaczej ni� inne. - Pod jakim wzgl�dem? - Po pierwsze nie jest taka brudna. - Mallory wci�gn�� nosem powietrze. - I nic �mierdzi szczynami. - Rzadko bywa u�ywana - wyja�ni� elf. - Nie ma r�wnie� graffiti - stwierdzi� Mallory rozgl�daj�c si� dooko�a. Zawaha� si�. - Szkoda, �e inne nie wygl�daj� tak samo. - Kiedy� tak wygl�da�y. - Ale nie za moich czas�w. - Nagle detektyw zesztywnia�. - Co to by�o? - Co? Mallory wbi� spojrzenie w ciemno��. - Widzia�em, jak co� si� poruszy�o tam w cieniu. - Na pewno ci si� przywidzia�o - uspokaja� go M�rgenst�rm. - To ty mi si� przywidzia�e�! - warkn�� Mallory. - Tam co� si� poruszy�o. Co� czarnego. - Ach! Teraz ich widz�! - Ich? - zaniepokoi� si� Mallory. - Widzia�em tylko jedno poruszenie. - Jest ich czterech - oznajmi� M�rgenst�rm. - Masz przy sobie �etony do automat�w w metrze? - �etony do automat�w? - powt�rzy� Mallory. M�rgenst�rm przytakn��. - Monety te� mog� by�, ale najlepsze s� �etony. Mallory przeszuka� kieszenie i znalaz� dwa �etony. - Rzu� je tam - poleci� elf wskazuj�c plam� cienia, gdzie Mallory wcze�niej dostrzeg� jaki� ruch. - Po co? - Po prostu rzu�. Mallory wzruszy� ramionami i cisn�� dwa �etony w ciemno��. W chwil� p�niej us�ysza� odg�os jakiego� szurania, a potem dwa g�o�ne chrupni�cia. - No i? - zagadn�� po chwili milczenia. - No i co? - Czekam na wyja�nienia. - Naprawd� ich nie widzisz? - zdziwi� si� M�rgenst�rm. Mallory wyt�y� wzrok i potrz�sn�� g�ow�. - Ni cholery nie wida�. - Przechyl g�ow� na prawe rami� - rozkaza� elf. - Po co? - W ten spos�b - M�rgenst�rm zademonstrowa� czynno��. - Mo�e to ci pomo�e. - Od tego nie zrobi si� ja�niej. - W ka�dym razie spr�buj. Mallory wzruszy� ramionami, przechyli� g�ow� - i nagle ujrza� cztery ciemne, niezgrabne postacie, kt�re przycupn�y pod wy�o�on� kafelkami �cian� i wpatrywa�y si� w niego czerwonymi, niemrugaj�cymi oczami. Ich ow�osione r�ce si�ga�y prawie do ziemi. - Widzisz?! - zawo�a� M�rgenst�rm obserwuj�c jego reakcj�. - Nic trudnego. - Co to jest, u diab�a? - zapyta� Mallory, po raz drugi tego wieczoru �a�uj�c, �e nie ma przy sobie broni. - To s� Gnomy Metra - poinformowa� go M�rgenst�rm. - Nie denerwuj si�, nie b�d� ci przeszkadza�. - One ju� mi przeszkadzaj� - burkn�� Mallory. - Rzadko widuj� ludzi tutaj na dole - wyja�ni� elf. - Z drugiej strony ja te� rzadko je tutaj widuj�. Zwykle przebywaj� na Times Square albo na Union Square, albo na stacji �sma Aleja w dzielnicy Village. - Pewnie nie bez powodu. M�rgenst�rm przytakn��. - �ywi� si� �etonami, wi�c oczywi�cie gromadz� si� w okolicach, gdzie wyst�puje najwi�ksza obfito�� �eton�w. Te cztery pewnie po prostu zwiedzaj� slumsy. - Co to za stworzenia, kt�re zjadaj� �etony? - zastanawia� si� Mallory, przypatruj�c si� uwa�nie gnomom. - W�a�nie takie stworzenia - odpar� M�rgenst�rm. - Czy nigdy ci� nie zainteresowa�o, dlaczego Nowojorski Zarz�d Transportu co roku wypuszcza nowe miliony �eton�w? Przecie� �etony nie zu�ywaj� si� i poza metrem nie maj� absolutnie �adnego zastosowania. Teoretycznie w obiegu powinny si� znajdowa� miliardy �eton�w, ale oczywi�cie tak nie jest. Gnomy Metra mo�na uzna� za swoisty czynnik utrzymuj�cy r�wnowag� ekologiczn�: dzi�ki nim Manhattan nie zapada si� pod ci�arem ogromnej masy �eton�w, a setki ludzi zatrudnionych przy ich produkcji maj� prac� przez ca�y rok. - A co te gnomy robi�, kiedy nie jedz�? - zagadn�� Mallory. - Och, s� ca�kowicie nieszkodliwe, je�li o to ci chodzi - zapewni� elf. - W�a�nie o to mi chodzi. - Prawd� m�wi�c one �eruj� przez pi�tna�cie do dwudziestu godzin na dob� - ci�gn�� M�rgenst�rm. - Taki gnom musi zje�� sporo �eton�w, zanim si� nasyci. - Poufnie zni�y� g�os. - S�ysza�em, �e pewna ich liczba wyemigrowa�a do Connecticut, kiedy zacz�to tam wytwarza� podobne �etony autobusowe, widocznie jednak tamte �etony nie by�y r�wnie po�ywne, poniewa� wi�kszo�� gnom�w wr�ci�a. - A co by zrobi�y, gdybym im nie rzuci� �eton�w? - zapyta! Mallory nie spuszczaj�c gnom�w z oka. - To zale�y. Podobno one potrafi� wyw�szy� �eton z odleg�o�ci dwustu jard�w. Gdyby� nie mia� przy sobie �adnych �eton�w, zostawi�yby ci� w spokoju. - Ale mia�em. Co by si� sta�o, gdybym im tego nie odda�? - Naprawd� nie wiem - przyzna� M�rgenst�rm. - Mo�emy je zapyta�. Zrobi� krok w stron� gnom�w, ale Mallory zatrzyma� go k�ad�c mu r�k� na ramieniu. - To nie jest takie wa�ne - o�wiadczy�. - Na pewno? - zatroszczy� si� M�rgenst�rm. - Zapytamy je innym razem. - Mo�e to i lepiej. Mamy bardzo napi�ty program. - Ani �ladu poci�gu. Chyba nale�a�oby poinformowa� o tym Zarz�d Transportu. M�rgenst�rm przechyli� si� przez kraw�d� peronu. - Nie mam poj�cia, sk�d to op�nienie. Poci�g powinien przyjecha� dwie czy trzy minuty temu. - Je�li chcesz, zaraz go tu sprowadz� - zaofiarowa� si� Mallory. - Ty? - zdziwi� si� elf. - W jaki spos�b? - Ty potrafisz zatrzyma� Czas, a ja potrafi� go przyspieszy� - oznajmi� Mallory. Wyci�gn�� z kieszeni papierosa i zapali�. Ledwie zd��y� zaci�gn�� si� g��boko i wydmuchn�� dym, kiedy poci�g gwi�d��c wjecha� na stacj�. - Dzia�a niezawodnie - stwierdzi� Mallory. Rzuci� papierosa na ziemi� i zadepta� go. Drzwi si� rozsun�y i obaj weszli do wagonu, pierwszego z czterech w sk�adzie. Zamiast zwyk�ych rz�d�w zniszczonych niewygodnych siedze�, kt�re Mallory spodziewa� si� ujrze�, we wn�trzu zadziwiaj�co czystego wagonu znajdowa�o si� p� tuzina p�okr�g�ych sk�rzanych boks�w. Pod�og� pokrywa� dywan o skomplikowanym deseniu, a �ciany obite by�y wyt�aczanym aksamitem. - Na tej linii u�ywamy �rodk�w transportu wy�szej kategorii - wyja�ni� M�rgenst�rm obserwuj�c reakcj� detektywa. - A mimo to chyba nikt z nich nie korzysta - zauwa�y� Mallory. - Na pewno wszyscy poszli do wagonu restauracyjnego. - Tu jest wagon restauracyjny? - zdziwi� si� Mallory. M�rgenst�rm przytakn��. - Jest te� barek. - Wi�c na CQ czekamy? - zawo�a� Mallory podrywaj�c si� na nogi. - Masz by� trze�wy - o�wiadczy� elf. - Gdybym by� trze�wy, znalaz�bym si� z powrotem w biurze, a ty rozp�yn��by� si� w powietrzu. - Wola�bym, �eby� przesta� to powtarza� - poskar�y� si� M�rgenst�rm. - Nied�ugo sam sobie wm�wisz, �e to prawda. - I co z tego? - To z tego, �e kiedy staniemy twarz� w twarz z prawdziwym nie bezpiecze�stwem, nie uwierzysz w nie i nie podejmiesz odpowiednich �rodk�w ostro�no�ci. - Z jakim niebezpiecze�stwem? - zaniepokoi� si� Mallory. - Gdybym wiedzia�, na pewno nie ukrywa�bym tego przed tob�. - Postaraj si� odgadn��. Elf wzruszy� ramionami. - Naprawd� nie mam poj�cia. Mam tylko przeczucie, �e kiedy wytropimy Larkspura, ten, kto go ukrad�, nie b�dzie zachwycony. - Larkspura? - Tak si� nazywa jednoro�ec. - Po choler� zawraca�e� sobie g�ow� jakim� jednoro�cem, kt�ry w dodatku nie nale�a� do ciebie? - Ja go pilnowa�em. - Przed czym? - Przed ka�dym, kto chcia� go ukra��. - Po co kto� mia�by kra�� jednoro�ca? - Przez chciwo��, z g�upoty, �eby mi zaszkodzi�... kto wie? - Nie bardzo mi pomagasz - stwierdzi� Mallory. - Gdybym potrafi� odpowiedzie� na wszystkie pytania, nie potrzebowa�bym pomocy detektywa, prawda? - zirytowa� si� M�rgenst�rm. - No dobrze - ust�pi� Mallory. - Zaczniemy z drugiej strony. Kto jest w�a�cicielem tego jednoro�ca? - Znakomicie, Johnie Justinie! - wykrzykn�� elf z entuzjazmem. - To ju� znacznie lepsze pytanie. - Wi�c odpowiedz. - Nie potrafi�. - Nie wiesz, do kogo nale�y jednoro�ec? - W�a�nie. - Wi�c sk�d wiesz, �e ten kto� ci� zabije, je�li nie odzyskasz jednoro�ca przed wschodem s�o�ca? - Och, on mnie nie zabije - odpar� M�rgenst�rm. - Nie b�dzie mia� okazji. - Wi�c kto ci� zabije? - Moja gildia. - Twoja gildia? Ma�y elf kiwn�� g�ow�. - Jeste�my stra�nikami warto�ciowych przedmiot�w - drogocennych kamieni, iluminowanych manuskrypt�w, r�nych takich - �i je�li kt�ry� z nas zaniedba swoje obowi�zki, kar� jest �mier�. - Skrzywi� si�. - To dlatego musia�em ci� wynaj��: Nie bardzo mog�em p�j�� do gildii i powiedzie� im, co si� sta�o. Pokroiliby mnie na kawa�eczki. - Kiedy ukradziono tego jednoro�ca? - Mniej wi�cej w po�udnie. To by� pierwszy jednoro�ec, kt�rego mi powierzono. My�la�em, �e nic si� nie stanie, je�li go zostawi� na kilka minut. - A dok�d poszed�e�? - indagowa� Mallory. M�rgenst�rm obla� si� ciemnozielonym rumie�cem. - Naprawd� wola�bym o tym nie m�wi�. - Wi�c nawet elfy chodz� na dziwki. - Wypraszam sobie! - wybuchn�� oburzony elf. - To by�o pi�kne, romantyczne, g��boko wzruszaj�ce prze�ycie! Nie pozwol�, �eby� z tego robi� jak�� tani�, wulgarn� mi�ostk�. - Przede wszystkim to by�o g�upie - zauwa�y� oschle Mallory. - Przecie� nikt by nie zap�aci� za pilnowanie tego cholernego zwierzaka, gdyby nie istnia�a mo�liwo��, �e kto� go ukradnie. - Te� mi to przysz�o do g�owy - b�kn�� M�rgenst�rm z nieszcz�liw� min�. - Nie w�tpi�, �e dopiero po fakcie. - Kiedy wraca�em do Larkspura - przyzna� elf. - Kretyn - stwierdzi� Mallory. - Sk�d mia�em wiedzie�? - broni� si� M�rgenst�rm. - Przecie� wcze�niej nic si� nie sta�o, chocia� odchodzi�em sze�� razy, przyzywany syreni� pie�ni� mi�o�ci. - A w�a�ciwie jak d�ugo opiekowa�e� si� tym jednoro�cem? - zainteresowa� si� Mallory. - Nieca�e pi�� godzin. - I przez ten czas odby�e� siedem romantycznych schadzek? - Mo�e wygl�dam surowo i nieprzyst�pnie - o�wiadczy� ma�y elf - ale mam takie same potrzeby jak ka�dy. - Raczej jak ma�o kto - mrukn�� Mallory, na kt�rym s�owa elfa zrobi�y spore wra�enie. - No wi�c dobrze! - wybuchn�� M�rgenst�rm. - Nie jestem doskona�y! Mo�esz mnie pot�pia�! Mallory zamruga�. - Nie wrzeszcz - poprosi�. - Mia�em ci�ki dzie� i sporo wypi�em. - Wi�c przesta� mnie poni�a�. - Ty jeszcze nie wiesz, na co mnie sta� - ostrzeg� Mallory. - Je�li b�dziesz mi utrudnia� �ycie, przestan� ci pomaga�. - Nie! - wrzasn�� elf, a� Mallory wzdrygn�� si� z b�lu. - Prosz� - ci�gn�� zni�onym g�osem. - Nie gniewaj si�, �e straci�em panowanie nad sob�. To wina mojego temperamentu. To si� wi�cej nie powt�rzy. - Do nast�pnego razu. - Przyrzekam - o�wiadczy� elf. Nagle poci�g zwolni� i stan��. - Wysiadamy? - zapyta� Mallory, kiedy drzwi si� rozsun�y. - Na nast�pnej stacji - odpar� M�rgenst�rm. Mallory odwr�ci� si� do drzwi i przygl�da� si� pasa�erom wchodz�cym do przedzia�u. By�y to trzy elfy, jaki� dziarski, niedu�y cz�owieczek z rudym, obwis�ym w�sem i w d�ugim p�aszczu, spod kt�rego wystawa� drgaj�cy jaszczurczy ogon, oraz elegancka starsza pani trzymaj�ca na smyczy ma�e zwierz�tko z grzyw� i �uskami. W ostatniej chwili przed zamkni�ciem drzwi do przedzia�u wpad� jaki� Gnom Metra. Wzgardziwszy sk�rzanymi kanapami opar� si� o �cian� naprzeciw Mallory�ego i powoli osun�� si� na pod�og�, przez ca�y czas wpatruj�c si� w detektywa. - Nie powinno si� im pozwala� je�dzi� pierwsz� klas� - powiedzia� cicho M�rgenst�rm wskazuj�c gnoma ruchem g�owy. - Po prostu nie pasuj� do otoczenia. - Z drugiej strony - zauwa�y� Mallory - ta starsza pani wygl�da zupe�nie normalnie. - Co w tym dziwnego? - Wygl�da, jakby mieszka�a na moim Manhattanie, nie na twoim. - To jest pani Hayden-Finch - szepn�� M�rgenst�rm. - Dawniej hodowa�a miniaturowe pudelki. - Westchn�� smutno. - Przez dwadzie�cia sze�� lat nie zdoby�a nawet br�zowego medalu. - Rozpromieni� si�. - Teraz hoduje miniaturowe chimery i osi�ga znakomite wyniki. Tej zimy zdoby�a pierwsz� nagrod� na wystawie w Covent Garden. - Nie pami�tam, �ebym czyta� o wystawie chimer w Westminster. - W Northminster - sprostowa� elf. - Ta katedra jest znacznie starsza i bardziej godna szacunku. - W zwi�zku z czym nasuwa mi si� interesuj�ce pytanie - stwierdzi� Mallory. - Dotycz�ce chimer? - Dotycz�ce jednoro�c�w. Dlaczego w�a�nie ten okaz by� szczeg�lnie cenny? Czy to wyj�tkowy egzemplarz, reproduktor czy co? - Nast�pne znakomite-pytanie! Oho, widz�, �e wynaj��em w�a�ciwego cz�owieka, nie ma w�tpliwo�ci! - Rozumiem, �e to oznacza brak odpowiedzi. - Obawiam si�, �e masz racj�, Johnie Justinie - przyzna� M�rgenst�rm. - Gdyby ten okaz nie by� cenny, nie oddano by go pod moj� opiek�... ale poza tym wiem o nim r�wnie ma�o co ty. - A co w og�le wiesz o jednoro�cach? - No - zacz�� M�rgenst�rm z zak�opotaniem - jednoro�ce najcz�ciej s� bia�e i maj� rogi, kt�re podobno s� du�o warte. Ponadto ka�dy jednoro�ec z oburzaj�cym uporem regularnie paskudzi w stajni. - Co� jeszcze? Ma�y elf pokr�ci� g�ow�. - Zazwyczaj pilnuj� wy��cznie klejnot�w, amulet�w i tym podobnych rzeczy. Uczciwie m�wi�c nie wiem nawet, co jedz� jednoro�ce. - Wobec tego czy nie przysz�o ci do g�owy, �e Larkspur m�g� po prostu oddali� si� na w�asn� r�k�, �eby poszuka� czego� na z�b? - zagadn�� Mallory. - Rzeczywi�cie, nie pomy�la�em o tym - przyzna� M�rgenst�rm. - W takim razie o wiele �atwiej b�dzie go znale��, nie uwa�asz? To znaczy jak ju� si� dowiemy, co jadaj� jednoro�ce. Mallory kiwn�� g�ow�. - Tak, ca�kiem mo�liwe. - Przerwa�. - Nie jeste�