7232
Szczegóły |
Tytuł |
7232 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7232 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7232 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7232 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Nicolas Varnier
TRANSSYBERIA
Tytu� orygina�u TRANSSIBERIE
Projekt ok�adki Macieja Sadowskiego
Redakcja Barbary Kaczarowskiej
Redakcja graficzno-techniczna S�awomira Grzmiela Korekta Magdaleny Szroeder
� Editions Robert Laffont, Paris 1992
� for the Polish translation by Zygmunt Burakowski
� for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1998
ISBN 83-7200-048-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA Warszawa 1998
Spis tre�ci
Wst�p
Karawana w tajdze
Przy wios�ach
Wielka zima
Droga przez lody
Nomadowie mroz�w
Ku brzegom Oceanu Lodowatego
Zako�czenie
Dodatek
Podzi�kowania
Koli i jego rodakom,
by nigdy nie czuli si� cudzoziemcami
na swojej w�asnej ziemi
Wst�p
21 marca*, godzina 15.30
Jestem sam w swoim paryskim pokoiku. Rok temu sko�czy�a si� moja wielka
p�toraroczna
wyprawa przez G�ry Skaliste i Alask�. W ci�gu tego roku na przemian pisa�em
ksi��k�,
montowa�em filmy i wyprawia�em si� znowu na Dalek� P�noc, kt�ra od dziesi�ciu
ju� lat wci��
mnie przyzywa.
Puls bije mi szybciej. Jest godzina 15.35. Wstaj� i podchodz� do wielkiej mapy
�wiata, na kt�rej
rozci�ga si� ogromna, gigantyczna Syberia. Od wielu lat jest to kraina moich
marze�. Palcem
trafiam gdzie� w g�ry na po�udnie od Bajka�u. Potem palec sunie wy�ej,
przechodzi przez jezioro i
okalaj�ce je od p�nocy grzbiety, idzie z biegiem Leny, przecina jeszcze inne
g�ry i tundr�. P�tora
roku w dzikiej i mitycznej Syberii!
Godzina 15.40. Bior� tekturow� teczk� i pisz� na ok�adce: 21 marca (to dla
w�asnej pami�ci) oraz
wielkimi literami: PRZEZ SYBERI�. Potem dzwoni� do biura numer�w i pytam o
telefon
ambasady ZSRR w Pary�u.
Tak w�a�nie si� to wszystko zacz�o.
* 1989 r - przyp t�um
Mi�dzy t� dat� a dniem wyjazdu up�yn�� przesz�o rok pe�en zabieg�w, by�o ponad
dziesi�� tysi�cy
telefon�w, przynajmniej pi�� setek r�nych dokument�w, kopie list�w, siedem
podr�y do
Moskwy i na Syberi�. By�y wielkie nadzieje, by�y chwile g��bokiego zniech�cenia.
By� Francois Pinault, kt�ry po czterdziestominutowej rozmowie zgodzi� si� wzi��
na siebie
ca�kowite sponsorowanie nas, nie maj�c �adnej pewno�ci, czy uda nam si� cho�by
wyjecha�.
- Niemo�liwe - m�wiono mi wsz�dzie - pa�ska trasa jest w dziewi��dziesi�ciu
procentach obj�ta
zakazem.
A jednak uda�o mi si�. Pomaga� mi nawet Francois Mitterrand, ale przede
wszystkim sam sobie
wiele pomog�em.
Na dwa tygodnie przed odjazdem radziecki urz�d, w�adny wyda� nam wszystkie
zezwolenia i
wymagane wizy, uciek� si� do ohydnego szanta�u. Mieli�my albo zap�aci�
niewiarygodn� wr�cz
sum�, albo nie wyjecha� w og�le.
Nie zap�aci�em. A mimo to wyjecha�em.
1
Jest pi��dziesi�t pi�� stopni poni�ej zera. Rzadka mg�a unosi si� nad rzek�, w
dali dostrzegam jaki�
stromy brzeg. Psy zapadaj� si� w g��bokim �niegu, a para z ich oddech�w zamarza
w mro�nym
powietrzu. Tysi�ce drobnych p�atk�w przes�aniaj� mi ca�y zaprz�g, tylko gdzie�
daleko w tyle
dostrzegam nieostro ruchomy punkcik na �ladach odci�ni�tych przez moje rakiety.
Cisza panuje tak
zupe�na, �e gdy uderzam kijem o l�d, by sprawdzi� jego grubo��, powstaj�cy przy
tym d�wi�k
wydaje mi si� bardzo g�o�ny.
A przecie� tu i �wdzie ze z�owrogim szumem wybija spod lodu woda. Zima uwi�zi�a
j�, wi�c wyje
z gniewu.
Nag�y trzask po zewn�trznej stronie zakr�tu przejmuje mnie parali�uj�cym
strachem. Grunt usuwa
mi si� spod rakiet i wraz z szerokim p�atem �niegu poci�ga mnie w ty�. W
otworze, jak w
�miertelnej pu�apce, pojawia si� woda i powoli zsuwam si� bezradnie w g��b. W
u�amku sekundy
widz� jasno i przejrzy�cie ca�� groz� po�o�enia, tak jak jasna i przejrzysta
jest lodowata woda,
wsi�kaj�ca w moj� we�nian� odzie�, kt�ra piecze mi cia�o i wyrywa z ust krzyk
b�lu i trwogi. L�d
p�ka i s�ysz� drwi�cy, szyderczy ryk pr�du wody, kt�ry chce mnie porwa�. Tysi�c
r�k wpija si� w
moje cia�o i wci�ga w czarny otw�r, ku czyhaj�cej tam �mierci. Rozpaczliwym
ruchem czepiam si�
jakiej� nier�wno�ci, kt�ra chroni mnie przed ze�lizgni�ciem w podziemne wody, w
moj� ostatni�
podr�. Niestety, mr�z dokona� ju� swego dzie�a. W d�oni wciskaj�cej si� w
nier�wno�� odczuwam
ju� tylko niewyra�ny b�l. Moje cia�o ko�ysze si� bezw�adnie w nurcie rzeki
niby pie� drzewa, kt�ry jako� si� jeszcze trzyma na jednej z ga��zi. Czuj�, jak
gdyby co� poci�ga�o
mnie ku temu otworowi. W por�wnaniu z panuj�cym wok� mrozem woda wydaje mi si�
ciep�a. Po
co wychodzi�, je�li poza ni� grozi �mier�?
Pr�d zwalnia nagle sw�j u�cisk, jakby pu�ci�a jedna z wczepionych we mnie r�k.
To od��czy�y si�
obie rakiety, mo�e jakim� cudem, a mo�e dlatego, �e machaj�c nogami, rozlu�ni�em
wi�zania.
Ostatnim wysi�kiem, przy kt�rym nie odczuwam nawet pieczenia w obola�ych
mi�niach,
odruchowo i instynktownie udaje mi si� prze�o�y� na l�d nog�, a potem wyci�gn��
po�ow� cia�a.
Czepiaj�c si� lodowego bloku, mog� wreszcie wyj�� i odczo�ga� si� na kilka
krok�w od otworu.
Daremny to wysi�ek, szczeniacka pr�ba, gdy� nasi�kni�ta wod� odzie� sta�a si�
twarda jak granit i
przymarz�a do lodu tak, jakby przyciska�y mnie do niego jakie� ogromne �apska,
uniemo�liwiaj�c
najmniejsze cho�by poruszenie.
Nawet mi nie zimno. Gdyby tylko nie ten b�l w g��bi resztek �wiadomo�ci, bo wiem
przecie�, �e
zaraz umr�, �e moja �cie�ka, tak jak trop powalonego kul� �osia, urywa si� tu,
nad t� wodn� jam�...
Malutka, skostnia�a od zimowego mrozu �mieszna cz�stka �ycia w�r�d ogromu
syberyjskiej tajgi.
- Popatrz, dolatujemy!
Alain potr�ca mnie, chc�c mnie obudzi�.
Otwieram oczy w chwili, gdy wojskowy �mig�owiec radziecki, wielki MI-8, przebi�
si� w�a�nie
przez chmury; ich we�nista masa jawi�a mi si� we �nie jako olbrzymia �nie�na
r�wnina, po kt�rej
sun��em na rakietach i gdzie czeka� mnie koszmar. �oskot wiruj�cego w powietrzu
�mig�a zmieni�
si� w huk wybijaj�cej spod lodu rzeki; wstrz�sy maszyny rzucanej podmuchami
wiatru
przekszta�ci�y si� w pr�d wodny, a strumie� mro�nego powietrza bij�cy przez
otwarte okienko w
plecy stanowi� uzupe�nienie odczuwanych wra�e�.
Nie, jak najbardziej �yj�! Jestem na pok�adzie �mig�owca, kt�ry unosi mnie ku
wymarzonej Syberii,
wielkiej, dzikiej Syberii.
Zima jeszcze tu nie przysz�a. Od Mongolii do czarodziejskiego jeziora Bajka�
zostaj� mi jeszcze
cztery miesi�ce jazdy wierzchem przez g�ry i dwa tysi�ce kilometr�w.
Oto przed nami wtulona w zakole rzeki i wci�ni�ta pomi�dzy g�ry ma�a tofalarska
wioska A�ygzer;
odci�ta od �wiata, �yje w rytmie p�r roku - b�dzie tak i z nami w czasie
szesnastomiesi�cznej
podr�y przez ogrom syberyjskiej tajgi.
T� tajg� przemierza� b�dziemy konno, �odzi�, ci�gni�ci przez psy, kucyki i
renifery, cz�nami -
sze�� razy w ci�gu p�tora roku zmieniaj�c zaprz�gi i pojazdy.
Oto chaty zbudowane z okr�glak�w, uszczelnione ziemi� i mchem, pokryte dachami z
kory
brzozowej. Stoi przed nimi kilkunastu tofalarskich my�liwych; za oboj�tnymi
minami kryj�
ciekawo��, ca�kiem zreszt� zrozumia��, gdy� po raz pierwszy w �yciu widz�
cudzoziemc�w.
Pilot nie wy��czy� silnika. Nasz sprz�t zostaje z�o�ony wprost na trawie i
�mig�owiec odlatuje, a
wraz z nim oddala si� jego przera�liwy warkot.
Teraz nic ju� nie zak��ca ciszy, majestatu i wielko�ci tego miejsca. Wci�gam w
p�uca pot�ny �yk
powietrza. Aromat tajgi, wszystkich kwiat�w rosn�cych w jej poszyciu mi�o �echce
nas w nozdrza i
z miejsca ka�e zapomnie� o roku pracy, ci�kiej, ale koniecznej, �eby przygoda
taka mog�a si� w
og�le zacz��.
R�ce wyci�gaj� si� i oto wybucha �miech, gdy� jeden z Tofalar�w ze sterty
naszych sprz�t�w
wyci�ga z triumfem siod�o. Ustaje, gdy kto� inny z zachwytem pokazuje pi�kny
winchester w
sk�rzanym pokrowcu, zn�w jednak si� rozlega na widok jednej ze skrzynek w
naszych jukach.
- M�wi�, �e bro� jest dobra, ale ca�a reszta niewarta �wieka - t�umaczy Wo�odia.
- Ju� poj��em. �miechy.
Bro�, siod�a, juki... Znale�li�my ju� wsp�lny j�zyk. �mig�owiec znika za g�rami,
my za� wraz z
jego znikni�ciem odk�adamy na bok tera�niejszo��. Postaramy si� zapomnie� o niej
i odnale�� z
tymi lud�mi pot�g� przesz�o�ci, kt�ra w tej cz�ci �wiata wci�� jeszcze si�
trzyma; jest ni� tajga.
Karawana w tajdze
2
- Tu b�dzie nam dobrze - wyja�nia jeden z Tofalar�w.
Miejsce jest rzeczywi�cie cudowne. Niczego lepszego nie mogliby�my sobie
wymarzy�.
W ca�ym lesie �piewaj� ptaki. Tu mama jarz�bek przywo�uje swe rozproszone
piskl�ta, tam
strzy�yki chowaj� si� pomi�dzy ga��zie brzozy. Kilka biegus�w ko�uje nad
brzegiem rzeki, a dalej
w g�stwinie lasu pohukuje sowa. Tajga, jak gdyby chc�c nas powita�, prezentuje
nam
najpi�kniejszy sw�j widok.
Rozigrana, przejrzysta Oka omywa ci�gn�c� si� a� po skraj lasu ��k�, usian�
wielobarwnymi
kwiatami. W cieniu wielkich drzew odpoczywaj� sobie konie. To tu w�a�nie
rozbijemy namiot z
grubego p��tna, tu za�o�ymy nasz pierwszy ob�z. Jego �cianami b�d� g�ry o
o�nie�onych
szczytach, wyk�adzin� zast�pi nam soczysta trawa, sufitem b�dzie jednolicie
przejrzyste niebo, a
drzwiami - ta dolina, wzd�u� kt�rej ruszymy jutro ku g�rskim halom.
Najpierw konie. Wspania�e, umi�nione, silne, pysznie wygl�daj� w swojej letniej
sier�ci, na kt�rej
odprawiaj� gody b�ki i komary. Wo�odia przechodzi od konia do konia, ka�dego
klepie po pysku, a
Sasza wychwala zalety zwierz�t.
- Ten jest bardzo szybki.
- Ten b�dzie niezawodny w g�rach - orzeka Wo�odia.
Przelatuje nad nami kilka uganiaj�cych si� w powietrzu pliszek. Sasza ka�e mi
spojrze� na kopyta
koni. Wo�odia u�miecha si�. On te� czuje si� tu dobrze. Nic nie m�wi, ale z jego
zachowania wida�,
co odczuwa. Gdy z wielkiego p��ciennego wora wyjmowa� n�, �eby go sobie
przypasa�, z jego
twarzy bi�o zadowolenie. On te� lubi tajg� i dzikie �ycie. W�a�nie dlatego
wybra� zaw�d geologa i
w ci�gu ostatnich dziesi�ciu lat odby� ju� wiele s�u�bowych podr�y po puszczy.
Ze wzgl�du na
jego zaw�d, jego umi�owanie do dzikiego �ycia i do�wiadczenie oraz na sympati�,
jak� poczu�em
do niego przy pierwszym naszym spotkaniu, zaproponowa�em mu uczestnictwo w
wyprawie.
By�o to osiem miesi�cy temu, przy okazji jednego z moich licznych wyjazd�w
przygotowawczych
na Syberi�. On i jego towarzysze sami zaproponowali mi pomoc. Byli to ludzie
powa�ni, sprawni w
dzia�aniu, pe�ni entuzjazmu. Zgodzi�em si�. Potem porozumieli si� i za�o�yli
niewielkie
przedsi�biorstwo prywatne. Dzi�ki temu mogli uzyskiwa� zezwolenia na korzystanie
ze
�mig�owc�w i ci�ar�wek, mogli wynajmowa� konie i renifery, mogli porusza� si�
po kraju i
otworzy� konto bankowe... czyli wszystko to, czego potrzebowa�em do zapewnienia
sobie punkt�w
etapowych, do werbowania ludzi (pi�� zespo��w w ci�gu p�tora roku), do przewozu
sprz�tu i
ps�w, do sprawdzenia trasy i za�o�enia niekt�rych sk�ad�w �ywno�ci.
By�em dobrej my�li. Wiedzia�em jednak r�wnie�, �e w tym rozregulowanym i
ca�kowicie
zdezorganizowanym kraju wsz�dzie spotkam si� z trudno�ciami. Jeszcze jeden
pow�d, by zapewni�
sobie pomoc miejscowych. Przyjaciele Wo�odi byli Sybirakami. Bez nich
za�atwienie wielu spraw
okaza�oby si� niemo�liwe. Niestety, brak im przebojowo�ci. W genach zakodowane
maj� co� w
rodzaju kr�puj�cego ich strachu, kt�ry nie pozwala im na popychanie niekt�rych
spraw. Ot, na
przyk�ad celnicy ko�cz� urz�dowanie o godzinie siedemnastej i trzeba nimi
potrz�sn��, �eby
otworzyli magazyn o siedemnastej pi�tna�cie, bo inaczej nie zdo�amy odebra�
baga�y.
- Takie ju� prawo, niczego nie zrobisz - m�wi� z fatalizmem.
Po czym wyba�uszaj� oczy widz�c, �e Benoit wali w drzwi jak w b�ben, wdziera si�
do pokoju
celnik�w i odbiera sw�j baga�, t�umacz�c spraw� w spos�b tak zagmatwany, �e
celnicy dla
�wi�tego spokoju przepuszczaj� nas.
- Mi�czaki - wzdycha Alain.
- Nie, Rosjanie.
Poczucie bezsilno�ci wobec prawa. Strach przed sankcjami. Ca�e wieki historii.
Pami�� ludzka nie
jest a� tak kr�tka.
P��tno jest ju� dobrze naci�gni�te i namiot stoi w cieniu wielkich sosen. Konie
mamy niedaleko. Na
ogniu syczy czajnik. Wszystko jest w porz�dku. Wo�odia przedstawia nam naszych
towarzyszy
podr�y: Sasza, lat dwadzie�cia trzy, my�liwy; Witia, lat dwadzie�cia sze��,
my�liwy.
Obaj s� Tofalarami, ale tak bardzo si� r�ni�, �e rzuca si� to nam natychmiast w
oczy.
Sasza przez ca�y czas si� �mieje, troch� dla przyjemno�ci, a troch� po to, �eby
sobie po�artowa� -
wszystko jedno, z siebie czy z nas. Kroczy niby to niedbale i mo�na by s�dzi�,
�e zaraz si� wywali,
cho� w rzeczywisto�ci potrafi�by przej�� po linie nad przepa�ci�.
G�ow� wci�� uwa�nie przekr�ca to w jedn� stron�, to w drug�, prawym okiem wpija
si� w ka�dy
szczeg� (a zauwa�a wszystko), lewym omiata otoczenie. Taki jest Sasza, ca�y
pe�en sprzeczno�ci.
Z miejsca mi si� spodoba�. Sam nie wiem dlaczego.
Witia nosi si� znacznie dumniej. To wcielenie dumy. Spryciarz z niego, to wida�.
Jest troszk� i
kpiarzem.
Czuj�, �e je�li b�dziemy mieli k�opoty, to przez niego.
Jest jeszcze Pawka, szef ca�ej tr�jki, b�dzie nam towarzyszy� tylko przez kilka
dni, bo potem musi
uda� si� w g�ry. Przy okazji sprawdzi, czy wszystko jest w porz�dku i czy dobrze
wybrano konie.
Cz�owiek ten dra�ni mnie. Od pierwszej chwili.
Spok�j, Nicolas...
Dobieramy juki i siod�a dla poszczeg�lnych koni.
- Namiot na tego - radzi Witia.
- Rzeczy t�uk�ce si� we�mie ten siwek - dodaje Sasza.
- Co on m�wi? - pyta Alain. Wo�odia t�umaczy.
Zapada wiecz�r. S�jki i orzech�wki wylatuj� z lasu i kr��� z krzykiem nad
polank�. Po wodzie
sunie kilka kaczek i cyranek oraz para traczy. Omijaj� ska�y i tylko lekko je
muskaj�, jak gdyby dla
zabawy.
Alain i ja oddalamy si� i zarzucamy w�dki w wirach rzecznych powy�ej obozu.
Srebrzysta woda
bije o ska�y, kt�re ociekaj� po�yskuj�cymi kropelkami. W promieniach
zachodz�cego s�o�ca mieni�
si� jak diamenty.
Rozkoszuj� si� chwil�.
Bia�a w czerwone c�tki b�ystka na ko�cu �y�ki ko�ysze si� spokojnie na w�dzisku.
Zataczam ni� w
powietrzu p�kole, b�ystka pada, odbija si� i zatrzymuje o trzydzie�ci metr�w
dalej. �ci�gam powoli
�y�k� i u�miecham si� do �licznego kowalika spaceruj�cego sobie po skale.
Wzniesiony wysoko
ogon pozwala mu utrzymywa� r�wnowag�, idzie �ebkiem w d� i jakby na mnie zerka�
spod oka.
Troch� dalej Alain pilnie sonduje w�dk� wielk� jam�, wy��obion� przez wodospad,
w
poszukiwaniu jakiego� dorodnego pstr�ga. U�miecha si�, a przej�ty jest tak, jak
gdyby znalaz� si�
wreszcie w raju.
W dziesi�� minut p�niej moja b�ystka chowa si� za ska�� i czuj�, �e w�dka si�
ugina. Na haczyku
jest pi�kny pstr�g, zanurza si� w rzecznym pr�dzie i poci�ga za sob� �y�k�.
�adna sztuka!
Ko�owrotek a� �piewa. C� to za wra�enie czu�, �e co� �ywego wprawia w�dk� w
drgania!
Chcia�oby si� szybko wybra� �y�k�, ale trzeba poczeka� i zm�czy� ryb�.
No, jest wreszcie. Ostatnie szarpni�cie i k�ad� na trawie wspania�ego
dwukilowego pstr�ga o
po�yskuj�cych srebrzy�cie �uskach.
- Ale si� uraczymy - cieszy si� Alain, cho� troch� markotny, �e to nie jemu si�
poszcz�ci�o.
- Okaza�e� si� prawdziwym zerem, mia�e� przecie� lepsze miejsce - m�wi� z
oczywist� przesad�.
Wo�odia ma nasze spory w nosie. Zabiera pi�kn� ryb�, by oczy�ci� j� i pokraja�.
W pi�� minut
potem kawa�ki pstr�ga piek� si� ju� nad ogniem. Pe�ni podziwu Sasza i Witia
zastanawiaj� si�,
jakim sposobem potrafili�my z�apa� taak� ryb� w tak kr�tkim czasie i w zupe�nie
nie znanej nam
rzece.
Alain patrzy na mnie z zachwytem.
My�l�, ze jest jeden do zera dla nas.
3
Wydaje nam si� zawsze, �e chwila wyjazdu b�dzie czym� nie do zapomnienia.
�nili�my o niej. Tak
d�ugo jawi�a nam si� w wyobra�ni i tyle�my na ni� czekali.
Wcale tak nie jest.
Wyjazd to zawsze k�opoty. Przede wszystkim z ko�mi, zw�aszcza gdy trzeba je
objuczy�.
W marszu konie zawadzaj� baga�em, zwykle kruchym, o drzewa. Niekt�re chcia�yby
si� wytarza�.
Ludzie s� spi�ci i zdenerwowani. Kto� krzyczy, bo baga� si� kolebie. Alain
klnie, bo zerwa� mu si�
w�a�nie popr�g.
Nawet spokojnemu zwykle Wo�odi puszczaj� nerwy.
Trzeba rusza�. Pojedynczo, dla unikni�cia trudno�ci.
Alain nie czuje si� pewnie w siodle. Trzeba tu doda�, �e na koniu siedzi
pierwszy lub prawie
pierwszy raz w �yciu.
- Jak si� skr�ca? Kt�r� r�k� przytrzymujesz jucznego? - nagabuje ka�dego, kto ma
ochot� go
s�ucha�.
Ledwie zd��yli�my mu odpowiedzie�, a on, jako� tam sobie radz�c z trzema ko�mi,
ju� wchodzi
pieszo na �cie�k� wiod�c� w g��b lasu. Niech si� dzieje, co chce!
Kilka koni wyrywa do przodu, kt�ry� r�y i zarzuca zadem. Sasza i Witia kln�.
Potem na nasz� karawan� sp�ywa spok�j, tak jak na pola k�adzie si� bia�y �nieg.
Konie i ludzie
odnajduj� powoli sw�j rytm. Sadowimy si� w siod�ach. �cie�ka biegnie wzd�u�
biegu rzeki pod
wielkimi sosnami.
No, nareszcie naprawd� odje�d�amy!
Przez g�ow� przewalaj� mi si� setki obraz�w z innych odjazd�w i podr�y. W
jednej chwili widz�
wszystko, co poprzedzi�o t� wypraw�, wszystkie starania, wszystkie niepewno�ci,
rado�ci i
zniech�cenia. Oto wyruszam, maj�c dobre konie i dobrych towarzyszy, a przede mn�
jedyna w
�wiecie przygoda, bo przecie� Syberia to jedna z ostatnich dzikich jeszcze krain
kuli ziemskiej.
Wchodz� do niej z szacunkiem, przemierza� j� b�d� z pokor�, a wpatrywa� si� w
ni� i ws�uchiwa� -
bez po�piechu.
B�dziemy t�dy szli z umi�owaniem i szacunkiem.
Nie chcemy by� bohaterami. Jeste�my zwyk�ymi zapale�cami, rozmi�owanymi w
ogromie, przez
kt�ry idziemy. I zostaniemy nimi. Bardziej ni� kiedykolwiek.
Tak sobie jeszcze rozmy�lam, gdy jakie� dziwne zwierz�tko (wa�y ze dwana�cie
kilo) przemyka
p�dem mi�dzy koniem Alaina a moim. Kolor ma jak sarna, mo�e troch� ciemniejszy,
sprawia
wra�enie istoty bardzo �wawej i zwinnej. G��wk�, kt�r� ledwie dostrzeg�em,
przypomina m�odego
kangura, wystaj� z niej zabawne ma�e k�y, odchylaj�ce si� ku do�owi.
Wygl�da jak �art.
- Kabarga* - wyja�nia z lekkim u�miechem Sasza. - Dzi� wieczorem b�dzie bum... -
dodaje i
pokazuje gestem kawa� mi�sa piek�cego si� nad ogniem.
* Tu i dalej autor u�ywa s�owa rosyjskiego Po polsku pi�mowiec - przyp t�um.
Kabargi to nie jedyni mieszka�cy tajgi. Wsz�dzie widzimy zryt� ziemi�, a
szerokie �lady m�wi�, �e
przechodzi�y t�dy watahy dzik�w.
Gdy przeprawiamy si� przez rzek�, zauwa�am r�wnie� �lady wielkiego jelenia
syberyjskiego.
Je�li chodzi o ptaki, wystarczy skierowa� wzrok ku czubkom drzew: cedr�w
syberyjskich, sosen i
brz�z, by ujrze�, ile ich tu jest. Ale� feta!
Jeste�my w drodze ju� od sze�ciu godzin.
Na kilku trudniejszych odcinkach musimy przek�ada� baga�e, na og� jednak
�cie�ka jest wygodna,
tote� dzie� up�ywa nam spokojnie, w dobrym nastroju i w harmonii z tajg�.
Oko�o sz�stej wieczorem znajdujemy miejsce pod obozowisko nad rzek�. Alain
spogl�da wzrokiem
pe�nym nadziei. Gestami pokazuje Witi pstr�ga i r�k� wyci�ga w stron� rzeki.
Witia potwierdza
jego domys�y. Tu s� pstr�gi!
Ja zaraz po rozsiod�aniu i sp�taniu koni zarzucam bro� na rami� i wychodz� z
obozu na tradycyjn�
wieczorn� przechadzk�. Jaka� to rozkosz i�� tak samemu, w zupe�nej ciszy, pod
sklepieniem
wielkich cedr�w syberyjskich i sosen. Wdycham powietrze, upajam si� pe�ni� tych
zapach�w i
dokonuj� coraz to nowych odkry�. Po niebie kr��y kania. Piaskowiec podskakuje
w�r�d ska� ma�ej
wysepki na rzece; widz� �lady olbrzymiej sarny.
Id� w uniesieniu, jakbym si� znalaz� w jaskini Ali Baby. To� to skarb te
wszystkie ptaki, te kwiaty,
te nieznane drzewa! Znajduj� przecie� i troch� bliskich przyjaci�; jarz�bek,
bekas, sikorka i
oczywi�cie ten dobry druh - wr�bel, kt�rego spotka� mo�na wsz�dzie.
Mimo wszystko jestem jak u siebie.
A te �lady na piaszczystym dnie strumyka? Czy to nie tropy tej �mieszki kabargi?
Po dw�ch godzinach zn�w jestem w obozie. Alain z�owi� tymczasem kilka ma�ych
pstr�g�w.
W�a�nie je przygotowujemy, gdy pojawia si� Sasza, nios�c na plecach kabarg�.
Po�wistuje z min�
tak oboj�tn�, jak gdyby przynosi� nam codzienn� gazet�.
Zwierz� jest samcem, wi�c jego pi�mo - jak wyja�nia Wo�odia - jest na wag�
z�ota. Sasza odcina
kieszonk� z gruczo�em (ma wielko�� orzecha) i suszy j� przy ogniu. Zarobi na tym
z pi��dziesi�t
rubli, czyli wed�ug si�y nabywczej jakie� pi��set frank�w*. W dodatku mi�so
okazuje si� ca�kiem
smaczne.
- Sasza i Witia ubijaj� po pi��dziesi�t sztuk rocznie - m�wi Wo�odia. - Poka��
nam, jak to si� robi.
* Oko�o 270 z� w 1997 r - przyp t�um
Sasza wyci�ga z kieszeni ma�� �wistawk� z kory brzozowej i wk�adaj� sobie mi�dzy
z�by. Z tego
prymitywnego instrumentu wychodzi ostry, modulowany d�wi�k, rozbrzmiewaj�cy niby
skarga.
Sasza wyja�nia nam, �e chodzi tu o na�ladowanie g�osu m�odej kabargi. Je�li
gdzie� w pobli�u jest
jaki� pi�mowiec, to na og� przybiega.
Sasza nie sko�czy� jeszcze m�wi�, a my z Alainem ju� ruszamy na poszukiwanie
szerokich
kawa�k�w kory brzozowej. Wycinamy z niej kilka �wistawek i... wszystkie okazuj�
si� do niczego.
Sasza i Witia bynajmniej si� nie �miej�, wprost przeciwnie, odnosimy wra�enie,
�e doceniaj� nasz
wysi�ek i zainteresowanie, jakie okazujemy dla ich metod �owieckich.
Pod koniec wieczoru �wistawki nasze zaczynaj� od biedy brzmie� troch� podobnie
jak �wistawki
naszych profesor�w. Tak czy owak czas jako� up�ywa. Wiecz�r mamy wspania�y.
Pstr�gi, a potem
pieczone mi�so mi�o dra�ni� nasze kubki smakowe. Na zako�czenie Alain
przygotowuje smaczny
kompot z zebranego nad rzek� rabarbaru.
Tego wieczoru jeste�my kr�lami.
4
Z pierwszym blaskiem zorzy, czyli oko�o pi�tej rano, �apiemy konie, kt�re
poroz�azi�y si� po
nadrzecznych polanach. Nad lasem unosi si� g�sta mg�a, k��bi si� i osiada.
Wysoko w koronach
drzew �wiergoc� ch�ralnie drozdy. Gdzie� w oddali odzywa si� puchacz. Tajga
budzi si�. Wracaj�c
z ko�mi, zauwa�amy nagle sarenk�. Zlizuje ros� z g�stej trawy nad rzek�. W kilku
susach
wdzi�czne zwierz�tko umyka w las.
Wczoraj wieczorem przygotowali�my wszystkie pakunki, plandeki, popr�gi, torby i
uprz��, tak �e
juczenie idzie nam wzgl�dnie szybko. W ka�dym razie poranny ch��d nie sk�ania do
bezczynno�ci.
Mamy szesna�cie koni, w tym osiem pod baga�e, mo�emy wi�c codziennie je
wymienia�. Jednego
dnia pod siod�o, drugiego pod juki i zasady tej si� trzymamy.
Konie s� wspania�e, od pierwszej chwili zaimponowa�y nam zwinno�ci�, zr�czno�ci�
i si��.
Prawdziwe konie g�rskie, jakby dla nas stworzone.
Po obfitym �niadaniu ruszamy w drog�. S�o�ce przebi�o si� w�a�nie przez mg�� i
wysuwa si� zza
wierzcho�ka wysokich g�r, ku kt�rym zmierzamy.
�cie�ka, jeszcze wczoraj na tyle szeroka, �e mo�na by�o i�� ni� dw�jkami, dzi�
ju� na to nie
pozwala. W�a�ciwie starcza jej akurat na szeroko�� konia. Co gorsza, �atwo j�
zgubi�, bo na
wszystkie strony odchodz� od niej dr�ki wydeptane przez jelenie. Na szcz�cie
dla naszych
Tofalar�w to wci�� ich strony. Mogliby i�� t�dy z zawi�zanymi oczami, gdyby nie
fakt, �e przez
ca�y dzie� to spogl�daj� na tropy, to wpatruj� si� w kr���cego wysoko or�a albo
w k��bek
nied�wiedziej
sier�ci, kt�ra zaczepi�a si� na krzaku je�yny, lub wreszcie w kawa�ek jakiej�
ko�ci. Nic nie ujdzie
ich oczom. A� nie do wiary!
Przede wszystkim jednak interesuj� ich tropy pi�mowc�w. Sasza coraz to schodzi z
konia, idzie
kilka metr�w w bok od �cie�ki i �wiszcz� w nadziei przywabienia samca. Samica
nie ma ani pi�ma,
ani k��w, tak �e �atwo j� odr�ni�, nawet gdy biegnie.
Marsz robi si� coraz uci��liwszy. Posuwamy si� teraz w�sk� dolin� wzd�u� Oki,
zw�aj�cej si� tu
do szeroko�ci strumienia. Wci�� tylko osypiska skalne, parowy i g�ste lasy, a
w�r�d nich to bagno,
to m�odniak, to stroma skarpa. Idziemy piechot�, trzymaj�c konie, kt�re trzeba
prowadzi�,
zach�ca�, miejscami nawet ci�gn��.
W miejscach trudniejszych jako pierwszy idzie ko� wierzchowy i zawsze
przechodzi. Gorzej jest z
ko�mi jucznymi. Id� jeden za drugim, zwi�zane link� na tyle cienk�, �eby przy
gwa�towniejszym
szarpni�ciu mog�a si� zerwa�. Swobod� ruch�w maj� bardzo ograniczon�. Ko�
wierzchowy mo�e
si� waha�, zatrzymywa� przed przeszkod�, gdy jednak ju� j� pokona, linka napina
si� i zwierz�
id�ce za nim musi i�� do przodu. Prowadz�cego konia trzeba wi�c miarkowa�. W
zasadzie trzeba
przy tym patrze� nie na niego, ale na zwierz� id�ce z ty�u. Jest to ca�a sztuka
i Alain jeszcze jej nie
posiad�.
Po godzinie mamy wypadek. Ko� zsuwa si� do parowu i poci�ga za sob� Alaina,
kt�ry pada na
skaliste dno i cudem unika przygniecenia.
Ca�e szcz�cie, �e linka si� zerwa�a i juczny ko� Alaina (przydzielili�my mu
tylko jednego!) do
parowu nie wpad�.
Koniowi nic si� nie sta�o, tyle �e lekko skaleczy� sobie udo. Natomiast Alain
rozharata� sobie d�o�
na d�ugo�� ponad o�miu centymetr�w.
- Panie doktorze, kilka szw�w prosz�! - wo�a, ani na chwil� nie trac�c dobrego
humoru.
Krew tryska z rany, barwi na czerwono p��cienne spodnie, kt�re zabarwi�a ju�
przedtem podr�.
Dobywamy ig�� i nici, szczypce i gaz�. Przeprowadzamy operacj� pod okiem tr�jki
towarzyszy,
czyli Saszy, Witi i Wo�odi, kt�ry wyci�gn�� tymczasem manierk� z w�dk�.
Takich szw�w zak�ada�em ju� ca�e metry, nigdy jednak na d�oni i jestem a�
zaskoczony, jak gruba
jest tu sk�ra.
Trzeba stwierdzi�, �e Alain, ch�opisko jak rugbista (zreszt� istotnie gra w
rugby), nie ma w sobie
nic z dziewcz�cia. Wciskam ig��, napieraj�c na ni� z ca�ej si�y, przek�uwam ran�
i staram si� ig��
przewlec. Ci�gn�� trzeba bardzo mocno. O, za mocno - ig�a rozrywa sk�r�.
Musz� zaczyna� od pocz�tku.
Pot sp�ywa po mnie wielkimi kroplami. Krew, kt�ra przy ka�dym poci�ni�ciu dobywa
si� z rany,
nie u�atwia mi pracy.
A trzeba za�o�y� przynajmniej trzy szwy.
- Idzie jako�? - pyta Alain, nie widz�c, co si� dzieje.
- Tak, tak, zaraz ko�cz�, b�dzie wi�cej ni� dwa szwy.
A w rzeczywisto�ci wszystko zaczynam od nowa.
Robi� g��boki wdech i zn�w wciskam ig�� w zakrwawion� sk�r�. Ciemnieje mi przed
oczyma.
Prostuj� si�. Alain patrzy na mnie z przestrachem.
- Ale� ty zblad�e�!
Ech, ty lekarzu, co w�a�nie mdlejesz!
Wo�odia podaje mi manierk�. �ykam dwa pot�ne �yki w�dki i jako� mi przechodzi.
Czuj� si�
lepiej.
Alain siedzi na trawie pod drzewem i ogl�da swoj� rozharatan� r�k�. Maj�c
takiego lekarza nie
odwa�y si� powiedzie�, �e czuje si� doprawdy nie najlepiej.
Udaje mi si� wreszcie za�o�y� pierwszy szew. Alain czuje b�l, ale nie krzyczy.
Szybko, �eby to raz
sko�czy�!
Drugi szew puszcza.
�eby trzyma�, musz� wbija� ig�� g��boko w cia�o. Alain t�umi krzyk i wci��
trzyma si� dzielnie.
Jest wreszcie drugi szew, a potem od razu i trzeci.
- Dobra jest.
- Nie za wcze�nie!
- Well done - stwierdza Wo�odia. W�dka dla wszystkich.
Alain wci�ga r�kawiczk� i przechodzi do innych spraw, jak gdyby nic si� nie
sta�o.
Odkrywam Alaina. Zna�em go s�abo. Po prawdzie widywa�em si� z nim we Francji,
ale zawsze
kr�tko i wszystkiego ze trzy, cztery razy. W czasie, gdy ja w�drowa�em przez
Alask�, Alain wraz z
Benoit (moim przyjacielem z dzieci�stwa) p�ywa� kajakiem po dalekiej p�nocy z
Quebecu a� na
Labrador. I gdy Benoit opowiada� mi, jak kocha on lasy i uwielbia dzikie �ycie,
ile ma w sobie
�agodno�ci i zapa�u, uzna�em, �e kogo� takiego chcia�bym mie� ze sob� na
Syberii.
Alain waha� si� przez... dwie sekundy.
Nie �a�uj�. Lubi� to pot�nie zbudowane ch�opisko, kt�re patrz�c na par�
uganiaj�cych si� w
powietrzu sikorek, przybiera min� dziewcz�cia. Lubi� jego od�ywki, gdy na
przyk�ad zakleszcza
si� klamra i s�ysz�: �Nie ma co, �adnie si� zaczyna�.
Obaj a� si� trz�siemy do tej podr�y.
Co b�dzie za cztery miesi�ce? Tego nikt nie wie, ja jednak jestem dobrej my�li.
Dwie godziny p�niej docieramy do niewielkiej �wierkowej chaty pokrytej kor�
brzozow� i
postanawiamy si� tu zatrzyma�. Tofalarowie natychmiast wyruszaj� na �owy.
- Dobry czas na kabarg� - wyja�nia Wo�odia.
Ja wychodz� przyjrze� si� g�rom wznosz�cym si� w tym miejscu nad rzek�.
Dostrzegam mn�stwo
�lad�w pi�mowca, jednak�e ani jedna kabarga nie raczy odpowiedzie� na moje
wezwania.
W drodze powrotnej mam jednak przyjemno�� przyjrzenia si� �aniom. Ca�e stadko
wraz z m�odymi
stoi na polanie o trzysta metr�w ode mnie. W tej�e chwili po drugiej stronie
doliny rozlegaj� si�
cztery wystrza�y. Stara, czujna �ania kr�ci g�ow� na wszystkie strony, potem
przezornie kieruje
stadko w le�ne chaszcze.
Do obozu wracam w chwili, gdy Witia przeprawia si� przez rzek�. Ko�, p�yn�c,
zwraca si� �bem
prawie ca�kowicie pod pr�d, ale Witia, kt�rego chyba nic nie potrafi poruszy�,
wci�� zachowuje
dumn� i oboj�tn� min�. Ci�gnie za sob� miotane pr�dem dwie kabargi.
Pi�kny to widok. I dziki.
5
Pi�ty dzie�.
Wo�odia jest ca�y w nerwach. Czekamy na �mig�owiec, kt�ry ma lata� wzd�u� doliny
i nas szuka�.
�mig�owcem tym leci nasz wiemy towarzysz podr�y Benoit wraz z ekip� filmow�,
przybywaj�c�
tu z zamiarem nakr�cenia scen do filmu ukazuj�cego nasz� przygod�.
Jak jednak �mig�owiec zdo�a nas odnale��, skoro przez ca�y prawie czas idziemy
tak g�stym lasem,
�e nie mo�emy z niego ujrze� nawet skrawka nieba?
St�d w�a�nie bierze si� zaniepokojenie Wo�odi, kt�ry ani na chwil� nie rozstaje
si� z rakietnic� w
nadziei, �e uda mu si� wystrzeli� rakiet� ponad wierzcho�ki drzew.
Jest inne rozwi�zanie - czeka� na �mig�owiec gdzie� na le�nej polanie, sk�d
da�oby si� go
wypatrzy�, ale ze wzgl�du na pogod� (w tych stronach doprawdy niepewn�) mo�e on
przylecie�
r�wnie dobrze dzi�, jak i za cztery dni.
A przecie� mamy ju� dziesi�� dni op�nienia wzgl�dem pierwotnego planu
(moskiewski personel
Aerof�otu nie m�g� znale�� p� tony naszego frachtu). Nad Bajka� mieli�my
dotrze� w po�owie
sierpnia, a zostaje nam jeszcze oko�o p�tora tysi�ca kilometr�w marszu przez
g�ry.
Czekanie na hipotetyczny �mig�owiec by�oby wi�c pust� strat� trzech dni.
Jednak�e cuda si� zdarzaj�, wi�c mamy szans�.
I cud si� spe�nia.
Dok�adnie pi�tna�cie po trzeciej, gdy mamy ju� za sob� siedem godzin marszu
przez g�ste i w
dodatku spl�tane chaszcze le�ne, �mig�owiec nadlatuje - w�a�nie w chwili, gdy
wychodzimy na
rozleg�� polan� ko�o prze��czy wiod�cej nad jakie� jeziorko.
Wyobra�am sobie wzruszenie Benoit, kt�ry ju� od tygodnia i w Pary�u, i w Moskwie
p�onie z
niecierpliwo�ci ujrzenia wreszcie tej karawany, takiej samej jak ta, kt�r�
formowali�my kiedy�,
przedzieraj�c si� przez G�ry Skaliste. On te� jako pierwszy wyskakuje z
radzieckiej maszyny
wojskowej MI-8 i biegnie nam naprzeciw. N� wetkn�� sobie za pas i ju� wci�ga
swe stare
p��cienne portki podr�ne.
- No, ciesz� si�, �e wreszcie tu jestem - m�wi i przygl�da si� z ciekawo�ci�
(ale i troszk�
krytycznie), w jaki to spos�b wszystko�my zorganizowali.
Za nim pod��a ekipa filmowc�w w mniej lub bardziej jaskrawych niebiesko-��tych
ubraniach,
wraz z ca�ym swoim rynsztunkiem pochowanym w worki o r�wnie w�ciek�ych kolorach.
Rajd
Pary�-Dakar mo�na powiedzie�!
Czuj�, �e przez te pi�� dni b�dzie nam ci�ko.
A tak bardzo chcieliby�my znale�� si� w�r�d tych g�r sami, tylko w sz�stk�.
Niestety, ten film to
konieczno��. Bez niego ca�a wyprawa nie dosz�aby do skutku. W dodatku za� lubi�
przywozi� ze
sob� widoki ukazuj�ce pi�kno tych wielkich, dzikich przestrzeni i bogactwo tych
ludzi, �yj�cych w
harmonii z przyrod�, od kt�rej wsp�czesny nam cz�owiek za bardzo si� odci��.
Mam wra�enie, �e
co� przywo��, jakie� �wiadectwa.
Jest to jednak trudne. �a�uj� tak�e, �e ci filmowcy pojawili si� tak wcze�nie.
Jeszcze�my si� nie
dotarli.
Rzeczywi�cie, nic si� nie klei. Do przodu nie idziemy, bo jest ich za wielu
(czterech) i maj� za du�o
sprz�tu. Zadowalamy si� przebyciem w pi�� dni dziesi�ciu kilometr�w (a i to z
trudem), potem
przemaszerowaniem w k�ko dooko�a obozu, �eby mogli zrobi� troch� zdj��
(oczywi�cie ma�o
ciekawych).
Od czasu do czasu Alain, Benoit i ja - na podobie�stwo pary�an wyje�d�aj�cych z
ko�cem tygodnia
na wie� - wymykamy si� do tajgi na kr�tkie przechadzki, kt�re pomagaj� nam
wytrzyma� to
wszystko.
Stosunki mi�dzy Tofalarami a ekip� filmow� s� napi�te do granic. Nawet my
utracili�my ni�
porozumienia, kt�ra ��czy�a nas z Sasz� i Witi�. Tak, nic si� ju� nie uk�ada.
Pawka wci�� tylko
sarka i klnie kolejno na wszystkich, grozi, �e opu�ci ob�z, zabierze swoje konie
i wr�ci do domu.
Pr�buj� rozmawia� na stronie z Sasz�, potem z Witi�; t�umacz� im, �e sam nie
lubi� takiej sytuacji i
�e wszystko si� u�o�y, gdy tylko p�jdzie nam lepiej.
Nic to nie daje. Odchodzi Pawka, co nie jest kl�sk�, ale zabiera dwa konie, na
kt�re liczyli�my.
Na domiar z�ego �mig�owiec mia� przylecie� we wtorek rano, jest ju� czwartek
wiecz�r, a jego
wci�� nie ma.
Mam ju� tego do�� i zarz�dzam wymarsz, zostawiaj�c filmowcom �ywno�� na trzy dni
i... niech
sobie czekaj� sami! Zreszt� zrozumieli i s�dz�, �e im te� robi si� l�ej.
Czego� takiego nigdy wi�cej! Mamy nauczk�.
Ruszamy wi�c z Benoit, Wo�odi� i Alainem, a tak�e z Sasz� i Witi� (zatrzymali�my
go w ostatniej
chwili, chcia� ju� wraca� do siebie) i chyba rzeczywi�cie jest to wymarsz.
Idziemy w komplecie
(wreszcie!) i mamy przed sob� setki i tysi�ce kilometr�w tajgi.
Gdy tylko weszli�my mi�dzy pierwsze drzewa tajgi i spojrzeli�my na kolorowy las,
nasze twarze
odzyska�y w�a�ciwy kolor.
Naprz�d!
Kierunek - Mongolia, a potem prosto na p�noc a� do Bajka�u.
Gdy wieczorem po siedmiu godzinach marszu zatrzymujemy si� i m�wimy o trzech
jeleniach, kt�re
przemkn�y nam przed nosem, tak ze Witia nie zd��y� nawet wystrzeli�, gdy
�miejemy si� z Benoit,
kt�ry jucz�c konia zapl�ta� si� nogami w rzemienie, gdy raczymy si� golcami,
kt�re Alain z�owi� w
rzece, pami�� o wszystkich przej�ciach mamy ju� za sob�.
�ycie wr�ci�o do normy. A norm� jest las. Ta norma zawsze powinna by�a
obowi�zywa�. Je�li
kiedy� znowu odwiedzi nas jaka� ekipa filmowa, to przyjmiemy najwy�ej dw�ch
ludzi, kt�rzy
p�jd� i z�yj� si� z wypraw�.
Tak� b�dziemy mieli zasad�. A film tylko na tym zyska.
Suche polana trzaskaj� w ogniu. Zapada noc, ci�ka i czarna. Budz� si� zwierz�ta
nocne. W g�rach
ujada lis.
Sp�oszone przez kilka dzik�w s�jki zdaj� si� je przeklina�, a dwie szare kuku�ki
odpowiadaj� sobie
z dw�ch stron lasu.
My ju� zamilkli�my. Powoli ogarnia nas zm�czenie. Oczy zamykaj� si� same. Do
ogniska zbli�a si�
kilka koni, zr�cznie podskakuj�c na sp�tanych nogach. Dwa bekasy goni� si� w
mi�osnych zalotach
na tle rozgwie�d�onego nieba.
Zapowiada si� �adny dzie�.
6
Rano mamy minus cztery stopnie. W miar� jednak jak s�o�ce wznosi si� coraz wy�ej
ponad szczyty
otaczaj�cych nas g�r, wznosi si� i rt�� w termometrze. Ziemia paruje. Korzystaj�
z tego komary i
b�ki, atakuj�c konie i ludzi. Ju� oko�o dziesi�tej robi si� nie do zniesienia -
upa�u trzydzie�ci pi�� -
czterdzie�ci stopni. Idziemy w cieniu wielkich drzew. Na otwartej przestrzeni i
w pe�nym s�o�cu
by�oby nie do wytrzymania. Na szcz�cie mamy kapelusze, kt�re os�aniaj� nam
g�owy i twarze.
Zimo, przybywaj!
W lesie jest do�� cicho. Upa� przygniata i rozleniwia zwierz�ta. Tylko dzi�cio�y
�wawo opukuj�
suche drzewa. Z daleka s�ycha� ich g�o�ne tuk-tuk-tuk.
W pobli�u bagna, gdzie baraszkuje kilka cyranek, zauwa�amy �lady wielkiej
nied�wiedzicy i
nied�wiedzi�tek. Konie przejawiaj� niepok�j. Nied�wiedzie pozostawi�y na ziemi i
na trawie sw�j
ostry zapach drapie�nik�w.
Bagno mamy ju� za sob� i znowu wchodzimy do lasu. Sasza chwyta za strzelb� i
strzela do
m�odego jelenia, kt�ry galopem przebiega mu drog�. Pud�o! Sasza jest w�ciek�y.
Mi�sa potrzeba, a
on ju� od czterech dni niczego nie upolowa�.
Ile� tu za to ryb! Nie ma wieczora, �eby Alain nie przyni�s� kilku kilogram�w
golc�w, pstr�g�w i
szczupak�w. Sprawia to wielkie wra�enie na naszych Tofalarach, kt�rzy godzinami
patrz�, jak on
to robi, i g�o�no protestuj�, gdy nadmiar zdobyczy chce z powrotem wrzuci� do
wody.
Sasza i Witia, je�li nie mog� zje�� ryb natychmiast, to je w�dz�. Taszczymy wi�c
ze sob� kilogramy
suszonych i w�dzonych ryb i Alain musi si� kry�, wrzucaj�c zb�dne sztuki do
wody.
Mijamy w�a�nie �lady obozowiska hodowc�w ren�w. Na ziemi wala si� mn�stwo
porozrzucanych
kawa�k�w drewna, a wok� miejsc, gdzie sta�y namioty, tkwi� w ziemi dziesi�tki
ko�k�w.
- Wi��e si� do nich renifery - wyja�nia Wo�odia.
Niekiedy zauwa�amy w g��bi lasu co� w rodzaju prymitywnych zagr�d, w kt�rych
zamyka si�
zwierz�ta.
- Szkoda, �e obozowisko jest puste! To przygn�bia - wzdycha Benoit. Mijamy kilka
nie
zamieszkanych chat, potem wchodzimy w dolink�,
za kt�r� zaczyna si� rozleg�e bagno.
�cie�ka urwa�a si� i Tofalarowie nie mog� nam w niczym pom�c. Nie s� ju� w
swoich stronach.
Dziesi�� dni temu opu�cili�my ich ziemie i obszary, gdzie �yj� kabargi. Troch�
nam markotno, bo
�aden z nas - ani Alain, ani ja - nie potrafi� przywabi� cho�by jednej sztuki.
No, mo�e troch� dalej,
w kraju Buriat�w, p�jdzie nam lepiej.
Idziemy wi�c przed siebie, tak jak mo�emy, unikaj�c teren�w zbyt podmok�ych,
wkr�tce jednak
pakujemy si� w k�opoty, wci�ni�ci mi�dzy g�ry, rzek� i mokrad�o, gdzie nasze
konie zapadaj� si�
coraz g��biej. Trzeba przej�� przez rzek� i dotrze� do po�o�onych z drugiej
strony stok�w g�rskich.
Musimy w tym celu pokona� sto metr�w niezbyt przyjemnego bagna. Benoit nie
uszed� jeszcze
dziesi�ciu metr�w, gdy jego ko� zapada si� nagle w jam�. Benoit zach�ca zwierz�,
ale nie jest w
stanie go wydoby�. W�azimy po pas w wod�, �ci�gamy z konia sprz�t, �piwory,
kilka ubra� i
przesi�kni�ty b�otnist� wod� namiot. Wreszcie oswobadzamy konia, kt�ry dysz�c,
ci�ko napiera
tylnymi nogami. S�dzimy, �e to ju� koniec k�opot�w, ali�ci zapada si� w jam� ko�
Alaina, potem
przychodzi kolej na mojego.
Trzeba wiedzie�, �e taka sytuacja jest niezwykle gro�na, je�li bowiem ko� nie
wydob�dzie si�
szybko, to zm�czy si� i ju� nie wygrzebie. Zdany jest ca�kowicie na swoje si�y.
Bo czy�
zdo�aliby�my wyci�gn�� konia r�kami?
Liczy� na sprowadzenie d�wigu by�oby raczej trudno.
�ci�gamy szybko baga�e, przecinamy zawadzaj�ce rzemienie i pop�dzamy konie do
wydobywania
si� z jam, krzycz�c i ci�gn�c je za uzdy. Jako� wy�a��, a o krok dalej zn�w si�
zapadaj�.
Tak ci�gn�c, popychaj�c i pokrzykuj�c, ka�dy z nas dochodzi wreszcie do rzeki i
od razu przez ni�
przechodzi, maj�c wod� po piersi.
Wkr�tce na bagnie zostaje ju� tylko jeden ko�. Wracamy i wsp�lnym wysi�kiem
usi�ujemy
wydoby� biedne zwierz� z jamy.
- Naprz�d, jeszcze tylko sto metr�w - zach�ca Benoit.
Wo�odia, Sasza i Witia okazali si� bardziej przezorni i obeszli bagno lasem.
Na�o�yli sporo drogi,
ale dobrze na tym wyszli.
Jeden do zera.
Idziemy podn�em wysokich g�r. Krajobraz tu tak pi�kny, �e a� zapiera nam dech.
Ca�y czas
jeste�my zachwyceni czarem tych okolic.
Wyobra�cie sobie kolisko wysokich g�r o o�nie�onych szczytach, szafirowe jeziora
okolone
oczeretami, kt�rych jasnozielony kolor kontrastuje z ciemn� zieleni� brzozowego
lasu, bujne ��ki
pokryte dywanem wielobarwnych kwiat�w, ptaki, jelenie i wiewi�rki, kt�re latem
wiod� tu �ywot
tak beztroski.
- �eby tylko nie te w�ciek�e komary - wzdycha Alain. Rzeczywi�cie, komary
chwilami tn� nie do
wytrzymania.
Na szcz�cie wchodzimy coraz wy�ej ku g�rskim halom i doliny, gdzie roi si� od
komar�w, mamy
ju� za sob�.
Bie�ka, m�oda suka Saszy i maskotka naszej wyprawy, bez ustanku szczeka na
wszystkie strony. To
z�owi mysz poln�, to m�odego zaj�ca. Przyjemnie patrze�, jak skacze i jak upaja
si� swobod� w
tajdze.
Las ko�czy si� i wkraczamy na kamieniste go�oborze. Konie �le si� tu czuj� i
posuwamy si� wolno,
co chwila poprawiaj�c przesuwaj�ce si� baga�e.
Dolina jeszcze bardziej si� zw�a, idziemy ju� wzd�u� potoku, huk wody g�uszy
nasze s�owa.
Rozrywa si� plandeka, p�ka jeden ze sznur�w.
- Biedne baga�e - wzdycha Benoit, kt�ry zada� sobie tyle trudu przy ich
pakowaniu.
Docieramy wreszcie do prze��czy po�o�onej na wysoko�ci 2700 metr�w. O�lepiaj�ca
biel firnu
kontrastuje z ciemnym br�zem ska� poro�ni�tych p�o��cymi si� kar�owatymi
krzaczkami, kt�re jak
gdyby maskowa�y pu�apki pod�o�a.
Sasza kroczy na czele, pewnym okiem wyszukuje najlepsze przej�cia. Z k�pki
krzak�w wylatuje z
�opotem parka pardw z kilkorgiem ma�ych. Bie�ka z ujadaniem rzuca si� za nimi w
po�cig. Ich bia�e
skrzyd�a po�yskuj� przez chwil� na tle sk�panej w s�o�cu prze��czy.
Ka�dy prowadzi konia i idzie po swojemu. Benoit wlecze si� z ty�u. Wszed� na
g�r� pieszo, chc�c
oszcz�dzi� konia, kt�remu noga wcisn�a si� w szczelin� skaln� i teraz troch�
utyka.
Przyjemnie znale�� si� czasami samemu w zespoleniu z tym, co nas otacza.
Wieczorem przy
ognisku ka�dy opowie, co widzia�: jelenia, lec�ce pardwy, szybuj�cego nad g�rami
or�a. Ka�dy
powie, co zechce, zachowuj�c niekt�re rzeczy dla siebie. Nie powiedzia�em na
przyk�ad, jak po
pasjonuj�cych podchodach wytropi�em wielkiego jelenia.
By�o to wczoraj wieczorem. Przez d�ugi czas podpatrywa�em stoj�c� nad rzek�
�ani� i trafi�em na
�wie�e �lady wielkiego jelenia. Przez ca�� godzin�, czasami gubi�c trop, ale za
ka�dym razem go
odnajduj�c, szed�em za zwierz�ciem a� do ostatniego �ladu, gdzie kopyto jelenia
wciska�o si�
jeszcze w ziemi�.
Nie strzeli�em. By� dla nas za wielki, tyle mi�sa to by�oby za du�o, a poza tym
by� mo�e i... za
pi�kny.
Sasza i Witia nabijaliby si� pewnie ze mnie, �e si� tak po drobnomieszcza�sku
roztkliwiam.
A mi�sa rzeczywi�cie brakuje. Wci�� szukamy w�r�d ska� jakiego� muflona albo
kozioro�ca,
kt�rego upolowanie za�atwi�oby nam spraw�.
O tej porze powinny by si� ukrywa� gdzie� w cieniu niewidocznych ska�. Dzi�
wieczorem si�
zobaczy.
Oko�o dziewi�tnastej znajdujemy wreszcie miejsce na ob�z, z traw� dla koni, z
drewnem i na
ognisko, i do ustawienia namiotu, a wreszcie z wod�, kt�rej potrzebuj� i ludzie,
i konie.
Rozbijamy namiot w pobli�u jeziora Hara. Wok� strzelaj� w niebo g�ry, na ich
zboczach -
stromych, wspania�ych, porytych w bruzdy - trzyma si� jeszcze jak wspomnienie
zimy kilka
lodowych j�zor�w.
Alain przygotowa� ju� swoj� w�dk�, a Sasza i ja wychodzimy z obozu na
poszukiwanie jakiego�
muflona.
Benoit, w�ciek�y, �e przez ca�e popo�udnie zostawiali�my go z ty�u, d�sa si� na
stronie. Nawet nie
chcia� nam pom�c przy rozbijaniu namiotu.
Gdy jednak wracamy z pustymi r�kami, zn�w ma na twarzy ten sw�j u�miech, kt�ry
nie opuszcza
go prawie nigdy.
Sasza i Witia zerkaj� podejrzliwym wzrokiem w stron� kocio�ka, gdzie pichci si�
kolacja,
przygotowana z kt�rego� spo�r�d przywiezionych z Francji suchych koncentrat�w.
- Woleliby mi�so albo ryb� - stwierdza wesolutki Wo�odia.
- My te�.
My�liwi przyznaj� jednak, �e nasze koncentraty wcale nie s� takie z�e.
Por�wnywalne z ud�cem
jelenim lub sarnim.
Wiecz�r przebiega w o�ywieniu. Warto popatrze� na nasze rozmowy z my�liwymi. Co
s�owo to
gest. Namiot - i d�onie pokazuj� kszta�t namiotu; jele� - i palce wysuwaj� si�
nad g�ow�. Strzelba - i
ramiona sk�adaj� si� do strza�u... i tak dalej, i tak dalej. Je�li nawet
poszczeg�lnych s��w nie
chwytamy od razu, to i tak szybko porozumiewamy si� na migi, gdy� w wyniku
ci�g�ego
powtarzania staj� si� one zrozumia�e. Tworzy si� wkr�tce ca�y j�zyk, w kt�rym
s�owa i sytuacje
zostaj� zast�pione odpowiednimi gestami i kt�ry umo�liwia nam porozumiewanie si�
z Sasz� i
Witi�.
Zdecydowanie najlepiej radzi sobie Alain. Ca�ymi godzinami przesiaduje przy
ognisku i rozmawia
z Sasz� i Witi� o Francji, potem o polowaniu i �owieniu ryb. Tym scenom
towarzysz� �miechy, od
kt�rych nawet Wo�odia nie potrafi si� powstrzyma�.
Wo�odia te� si� uczy, bo cho� Benoit jest bezsprzecznie bardzo z�ym uczniem w
sztuce
pos�ugiwania si� j�zykiem gest�w, to okazuje si� znakomitym profesorem
angielskiego i
francuskiego i Wo�odia zawsze si� do niego zwraca, ilekro� potknie si� o jakie�
s�owo nale��ce do
jednego z tych j�zyk�w.
Tym sposobem tocz� si� przy ognisku przedziwne i przezabawne rozmowy, gdzie
mieszaj� si� trzy
j�zyki, a do tego gesty i wybuchy �miechu.
Kaczki, kt�re oddali�y si� od rzeki, o �wicie zn�w si� zlecia�y, ale nie do��
blisko, �eby znale�� si�
w zasi�gu strzelby Witi, kt�ry ch�tnie upiek�by ze dwie sztuki.
Wyruszamy. Konie pas�y si� niedaleko miejsca, gdzie ros�a najlepsza trawa. W
oddali wznosi si�
wulkan. �atwo go pozna� po kszta�cie i po kolorze odcinaj�cym si� od t�a tak jak
kruk od stada
pardw. Wo�odia jako geolog bada z bliska t� osobliwo�� i co chwila si� schyla,
by podnie�� z ziemi
wyrzucone przez wulkan od�amki skalne. Podkowy naszych koni zgrzytaj� po szlace,
ale trzymaj�
si� jej tak dobrze, �e konie dokazuj� cud�w sprawno�ci w�r�d tego zwa�owiska pod
wulkanem.
Nag�y krzyk Benoit:
- Nied�wied�!
Rzeczywi�cie, po drugiej stronie g�r, r�wnolegle z nami idzie wielki nied�wied�
brunatny. Tu i
�wdzie zrywa jagody, potem swym ci�kim i niedba�ym krokiem wchodzi w g�ste
krzaki i wkr�tce
znika nam z oczu.
Mijamy wulkan i schodzimy na olbrzymi� hal�, wok� kt�rej wznosz� si� o�nie�one
szczyty.
Wo�odia i Benoit nie potrafili si� powstrzyma� i wspi�li si� na krater wulkanu.
Wo�odia bowiem
jest nie tylko geologiem, ale r�wnie� i przede wszystkim alpinist�, wi�c...
jak�e tu nie zaliczy�
wierzcho�ka wulkanu.
My bowiem wszystkiemu potrafimy si� oprze�, tylko nie pokusom.
Przy okazji robi� kilka zdj��, a w godzin� p�niej znajdujemy si� w samym �rodku
stada... kr�w.
Wkr�tce widzimy i pasterzy; zbli�a si� do nas dw�ch kilkunastoletnich Buriat�w.
Jeste�my wi�c w kraju Buriat�w. Sasza, Witia i Wo�odia zawzi�cie dyskutuj�,
kt�r�dy dosta� si� do
pewnej ma�ej wioski. M�wi�, �e le�y o siedem godzin marszu. Buriaci powiedzieli
Saszy i Witi, �e
bije tam �r�d�o gor�cej wody, wi�c szkoda czasu na dyskusj�.
Chc� dotrze� tam jeszcze dzi� wieczorem.
Wola Tofalara - wola boska.
Tutejsze krowy, og�lnie rzecz bior�c, wygl�daj� z grubsza tak jak nasze, ale
jedna z nich zas�uguje
na medal za niesamowity wygl�d.
Sam nie wiem, od czego zacz�� jej opis. Mo�e to i krowa, ale ow�osiona tak
bardzo, �e sier��
szoruje po ziemi, a sko�tuniona tak strasznie, �e gdy si� nie rusza, trudno
rozezna�, gdzie ma prz�d,
a gdzie ty�.
Nogi okrywa jej g�ste futro i w og�le ca�a stanowi taki k��b, taki zbitek
sier�ci, �e Bie�ka stoi jak
os�upia�a. Przysiad�a, przygl�da si�, od czasu do czasu szczeknie, jak gdyby
chcia�a zapyta�: �A ty,
co� ty za stw�r?� Krowa w odpowiedzi wykonuje nag�� szar��, a� suka zmyka ile
si� w nogach.
Szcz�ciem potw�r z syberyjskiego Gevaudanu* szybko si� zatrzymuje, gdy� Bie�ka
uciekaj�c nie
znajduje nic lepszego, jak tylko schroni� si� w�r�d nas.
Idziemy dalej, ale wspomina� t� krow� b�dziemy.
Wchodzimy jeszcze jakie� sze��set metr�w i docieramy do za�nie�onej prze��czy,
poza kt�r�
powinni�my trafi� na �cie�k� prowadz�c� w d� a� do wioski.
Zbocze jest strome i sprowadzenie koni idzie mi bardzo ci�ko.
Wkr�tce, nie maj�c innej drogi, musimy wej�� na szerokie pole firnu zalegaj�cego
w du�ej cz�ci
na stoku opadaj�cym w stron� zamarzni�tego jeszcze jeziora.
Jeste�my na wysoko�ci trzech tysi�cy metr�w. Panuje tu wci�� zima, jak gdyby
nigdy nie
opuszcza�a tych wysoko�ci. Po rozmowie z Sasz� i Wo�odi� uznajemy, �e konie
trzeba b�dzie
przeprowadza� pojedynczo.
Benoit i Wo�odia, stoj�c ka�dy po jednej stronie pola, pilnuj� koni, natomiast
Alain, Sasza, Witia i
ja przeprowadzamy je.
Pierwszy ko� le�y jak d�ugi!
- �adnie si� zaczyna!
*Gevaudan - region w Masywie Centralnym we Francji. W latach 1765-1768 zagin�o
tu tajemniczo kilkudziesi�ciu
ludzi i wyobra�nia ludowa przypisa�a to stworzonemu przez siebie �potworowi z
Gevaudanu� - przyp. t�um.
Ko� podnosi si�, ale gubi jedn� z toreb, kt�ra zsuwa si� w stron� jeziora. Na
szcz�cie zatrzymuje
si� na wyst�pie skalnym. Przyznaj�, �e nie czuj� si� bardzo pewnie. Zbocze,
niezbyt pochyle w
miejscu gdzie stoimy, robi si� coraz bardziej strome i do jeziora spada prawie
pionowo. Wystarczy
mocniej si� po�lizn��, a nast�pi niepowstrzymany spadek z wysoko�ci trzystu
metr�w wprost na
zamarzni�t� powierzchni� jeziora, gdzie roztrzaska si� i cz�owiek, i ko�.
Nie napawa to otuch�.
A jednak innego przej�cia nie ma.
Zrywaj� si� podmuchy wiatru ze �niegiem. �nieg z deszczem, mokry i ci�ki. W
dodatku niebo
pokrywaj� g�ste chmury i wszystko nam zas�aniaj�. Konie grz�zn� a� po piersi w
mokrym �niegu,
podnosz� si� i zn�w padaj�. Sasza i Witia trzymaj� je z ca�ej si�y za uzdy, a ja
i Alain rozwi�zujemy
sznury. Benoit, pilnuj�cy koni przy wej�ciu na pole firnowe, obserwuje to
wszystko z niepokojem.
Nie objuczony ko� przechodzi lepiej. Baga�e niesiemy sami, wybieraj�c takie
przej�cia, gdzie �nieg
jest p�ytszy.
Dwa konie przechodz�. Z trudem, ale bez wypadku.
Sasza i Witia, zwykle tacy spokojni, teraz s� spi�ci.
Zosta�y ju� tylko trzy konie.
Na �rodku pola, w niebezpiecznym miejscu, ko� Saszy nagle zapada si� i wywraca,
pr�buje si�
wygrzeba� i pada na grzbiet. Szamoce si� i coraz szybciej zsuwa w stron�
przepa�ci, ci�gn�c za
sob� Sasz�, kt�ry uczepiony ko�ca sznura sunie po firnie, jakby nic prawie nie
wa�y�. Na pomoc
rzuca si� Alain i ci�gnie ze wszystkich si�. Ko� zsuwa si� jeszcze troch� i
zatrzymuje si�.
Do kraw�dzi, gdzie �ciana opada prawie pionowo w stron� jeziora, zosta�o ledwie
kilka metr�w.
Kilka chwil niepewno�ci. Stoimy nieporuszeni, bo wystarczy jeden fa�szywy krok,
a nast�pi
�miertelny upadek, tak jak w zako�czeniu sekwencji sensacyjnego filmu, gdzie
jednak samoch�d po
szalonym po�cigu zatrzymuje si�, cho� zwisa ko�ami nad przepa�ci�.
Ani