7232

Szczegóły
Tytuł 7232
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7232 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7232 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7232 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nicolas Varnier TRANSSYBERIA Tytu� orygina�u TRANSSIBERIE Projekt ok�adki Macieja Sadowskiego Redakcja Barbary Kaczarowskiej Redakcja graficzno-techniczna S�awomira Grzmiela Korekta Magdaleny Szroeder � Editions Robert Laffont, Paris 1992 � for the Polish translation by Zygmunt Burakowski � for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1998 ISBN 83-7200-048-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1998 Spis tre�ci Wst�p Karawana w tajdze Przy wios�ach Wielka zima Droga przez lody Nomadowie mroz�w Ku brzegom Oceanu Lodowatego Zako�czenie Dodatek Podzi�kowania Koli i jego rodakom, by nigdy nie czuli si� cudzoziemcami na swojej w�asnej ziemi Wst�p 21 marca*, godzina 15.30 Jestem sam w swoim paryskim pokoiku. Rok temu sko�czy�a si� moja wielka p�toraroczna wyprawa przez G�ry Skaliste i Alask�. W ci�gu tego roku na przemian pisa�em ksi��k�, montowa�em filmy i wyprawia�em si� znowu na Dalek� P�noc, kt�ra od dziesi�ciu ju� lat wci�� mnie przyzywa. Puls bije mi szybciej. Jest godzina 15.35. Wstaj� i podchodz� do wielkiej mapy �wiata, na kt�rej rozci�ga si� ogromna, gigantyczna Syberia. Od wielu lat jest to kraina moich marze�. Palcem trafiam gdzie� w g�ry na po�udnie od Bajka�u. Potem palec sunie wy�ej, przechodzi przez jezioro i okalaj�ce je od p�nocy grzbiety, idzie z biegiem Leny, przecina jeszcze inne g�ry i tundr�. P�tora roku w dzikiej i mitycznej Syberii! Godzina 15.40. Bior� tekturow� teczk� i pisz� na ok�adce: 21 marca (to dla w�asnej pami�ci) oraz wielkimi literami: PRZEZ SYBERI�. Potem dzwoni� do biura numer�w i pytam o telefon ambasady ZSRR w Pary�u. Tak w�a�nie si� to wszystko zacz�o. * 1989 r - przyp t�um Mi�dzy t� dat� a dniem wyjazdu up�yn�� przesz�o rok pe�en zabieg�w, by�o ponad dziesi�� tysi�cy telefon�w, przynajmniej pi�� setek r�nych dokument�w, kopie list�w, siedem podr�y do Moskwy i na Syberi�. By�y wielkie nadzieje, by�y chwile g��bokiego zniech�cenia. By� Francois Pinault, kt�ry po czterdziestominutowej rozmowie zgodzi� si� wzi�� na siebie ca�kowite sponsorowanie nas, nie maj�c �adnej pewno�ci, czy uda nam si� cho�by wyjecha�. - Niemo�liwe - m�wiono mi wsz�dzie - pa�ska trasa jest w dziewi��dziesi�ciu procentach obj�ta zakazem. A jednak uda�o mi si�. Pomaga� mi nawet Francois Mitterrand, ale przede wszystkim sam sobie wiele pomog�em. Na dwa tygodnie przed odjazdem radziecki urz�d, w�adny wyda� nam wszystkie zezwolenia i wymagane wizy, uciek� si� do ohydnego szanta�u. Mieli�my albo zap�aci� niewiarygodn� wr�cz sum�, albo nie wyjecha� w og�le. Nie zap�aci�em. A mimo to wyjecha�em. 1 Jest pi��dziesi�t pi�� stopni poni�ej zera. Rzadka mg�a unosi si� nad rzek�, w dali dostrzegam jaki� stromy brzeg. Psy zapadaj� si� w g��bokim �niegu, a para z ich oddech�w zamarza w mro�nym powietrzu. Tysi�ce drobnych p�atk�w przes�aniaj� mi ca�y zaprz�g, tylko gdzie� daleko w tyle dostrzegam nieostro ruchomy punkcik na �ladach odci�ni�tych przez moje rakiety. Cisza panuje tak zupe�na, �e gdy uderzam kijem o l�d, by sprawdzi� jego grubo��, powstaj�cy przy tym d�wi�k wydaje mi si� bardzo g�o�ny. A przecie� tu i �wdzie ze z�owrogim szumem wybija spod lodu woda. Zima uwi�zi�a j�, wi�c wyje z gniewu. Nag�y trzask po zewn�trznej stronie zakr�tu przejmuje mnie parali�uj�cym strachem. Grunt usuwa mi si� spod rakiet i wraz z szerokim p�atem �niegu poci�ga mnie w ty�. W otworze, jak w �miertelnej pu�apce, pojawia si� woda i powoli zsuwam si� bezradnie w g��b. W u�amku sekundy widz� jasno i przejrzy�cie ca�� groz� po�o�enia, tak jak jasna i przejrzysta jest lodowata woda, wsi�kaj�ca w moj� we�nian� odzie�, kt�ra piecze mi cia�o i wyrywa z ust krzyk b�lu i trwogi. L�d p�ka i s�ysz� drwi�cy, szyderczy ryk pr�du wody, kt�ry chce mnie porwa�. Tysi�c r�k wpija si� w moje cia�o i wci�ga w czarny otw�r, ku czyhaj�cej tam �mierci. Rozpaczliwym ruchem czepiam si� jakiej� nier�wno�ci, kt�ra chroni mnie przed ze�lizgni�ciem w podziemne wody, w moj� ostatni� podr�. Niestety, mr�z dokona� ju� swego dzie�a. W d�oni wciskaj�cej si� w nier�wno�� odczuwam ju� tylko niewyra�ny b�l. Moje cia�o ko�ysze si� bezw�adnie w nurcie rzeki niby pie� drzewa, kt�ry jako� si� jeszcze trzyma na jednej z ga��zi. Czuj�, jak gdyby co� poci�ga�o mnie ku temu otworowi. W por�wnaniu z panuj�cym wok� mrozem woda wydaje mi si� ciep�a. Po co wychodzi�, je�li poza ni� grozi �mier�? Pr�d zwalnia nagle sw�j u�cisk, jakby pu�ci�a jedna z wczepionych we mnie r�k. To od��czy�y si� obie rakiety, mo�e jakim� cudem, a mo�e dlatego, �e machaj�c nogami, rozlu�ni�em wi�zania. Ostatnim wysi�kiem, przy kt�rym nie odczuwam nawet pieczenia w obola�ych mi�niach, odruchowo i instynktownie udaje mi si� prze�o�y� na l�d nog�, a potem wyci�gn�� po�ow� cia�a. Czepiaj�c si� lodowego bloku, mog� wreszcie wyj�� i odczo�ga� si� na kilka krok�w od otworu. Daremny to wysi�ek, szczeniacka pr�ba, gdy� nasi�kni�ta wod� odzie� sta�a si� twarda jak granit i przymarz�a do lodu tak, jakby przyciska�y mnie do niego jakie� ogromne �apska, uniemo�liwiaj�c najmniejsze cho�by poruszenie. Nawet mi nie zimno. Gdyby tylko nie ten b�l w g��bi resztek �wiadomo�ci, bo wiem przecie�, �e zaraz umr�, �e moja �cie�ka, tak jak trop powalonego kul� �osia, urywa si� tu, nad t� wodn� jam�... Malutka, skostnia�a od zimowego mrozu �mieszna cz�stka �ycia w�r�d ogromu syberyjskiej tajgi. - Popatrz, dolatujemy! Alain potr�ca mnie, chc�c mnie obudzi�. Otwieram oczy w chwili, gdy wojskowy �mig�owiec radziecki, wielki MI-8, przebi� si� w�a�nie przez chmury; ich we�nista masa jawi�a mi si� we �nie jako olbrzymia �nie�na r�wnina, po kt�rej sun��em na rakietach i gdzie czeka� mnie koszmar. �oskot wiruj�cego w powietrzu �mig�a zmieni� si� w huk wybijaj�cej spod lodu rzeki; wstrz�sy maszyny rzucanej podmuchami wiatru przekszta�ci�y si� w pr�d wodny, a strumie� mro�nego powietrza bij�cy przez otwarte okienko w plecy stanowi� uzupe�nienie odczuwanych wra�e�. Nie, jak najbardziej �yj�! Jestem na pok�adzie �mig�owca, kt�ry unosi mnie ku wymarzonej Syberii, wielkiej, dzikiej Syberii. Zima jeszcze tu nie przysz�a. Od Mongolii do czarodziejskiego jeziora Bajka� zostaj� mi jeszcze cztery miesi�ce jazdy wierzchem przez g�ry i dwa tysi�ce kilometr�w. Oto przed nami wtulona w zakole rzeki i wci�ni�ta pomi�dzy g�ry ma�a tofalarska wioska A�ygzer; odci�ta od �wiata, �yje w rytmie p�r roku - b�dzie tak i z nami w czasie szesnastomiesi�cznej podr�y przez ogrom syberyjskiej tajgi. T� tajg� przemierza� b�dziemy konno, �odzi�, ci�gni�ci przez psy, kucyki i renifery, cz�nami - sze�� razy w ci�gu p�tora roku zmieniaj�c zaprz�gi i pojazdy. Oto chaty zbudowane z okr�glak�w, uszczelnione ziemi� i mchem, pokryte dachami z kory brzozowej. Stoi przed nimi kilkunastu tofalarskich my�liwych; za oboj�tnymi minami kryj� ciekawo��, ca�kiem zreszt� zrozumia��, gdy� po raz pierwszy w �yciu widz� cudzoziemc�w. Pilot nie wy��czy� silnika. Nasz sprz�t zostaje z�o�ony wprost na trawie i �mig�owiec odlatuje, a wraz z nim oddala si� jego przera�liwy warkot. Teraz nic ju� nie zak��ca ciszy, majestatu i wielko�ci tego miejsca. Wci�gam w p�uca pot�ny �yk powietrza. Aromat tajgi, wszystkich kwiat�w rosn�cych w jej poszyciu mi�o �echce nas w nozdrza i z miejsca ka�e zapomnie� o roku pracy, ci�kiej, ale koniecznej, �eby przygoda taka mog�a si� w og�le zacz��. R�ce wyci�gaj� si� i oto wybucha �miech, gdy� jeden z Tofalar�w ze sterty naszych sprz�t�w wyci�ga z triumfem siod�o. Ustaje, gdy kto� inny z zachwytem pokazuje pi�kny winchester w sk�rzanym pokrowcu, zn�w jednak si� rozlega na widok jednej ze skrzynek w naszych jukach. - M�wi�, �e bro� jest dobra, ale ca�a reszta niewarta �wieka - t�umaczy Wo�odia. - Ju� poj��em. �miechy. Bro�, siod�a, juki... Znale�li�my ju� wsp�lny j�zyk. �mig�owiec znika za g�rami, my za� wraz z jego znikni�ciem odk�adamy na bok tera�niejszo��. Postaramy si� zapomnie� o niej i odnale�� z tymi lud�mi pot�g� przesz�o�ci, kt�ra w tej cz�ci �wiata wci�� jeszcze si� trzyma; jest ni� tajga. Karawana w tajdze 2 - Tu b�dzie nam dobrze - wyja�nia jeden z Tofalar�w. Miejsce jest rzeczywi�cie cudowne. Niczego lepszego nie mogliby�my sobie wymarzy�. W ca�ym lesie �piewaj� ptaki. Tu mama jarz�bek przywo�uje swe rozproszone piskl�ta, tam strzy�yki chowaj� si� pomi�dzy ga��zie brzozy. Kilka biegus�w ko�uje nad brzegiem rzeki, a dalej w g�stwinie lasu pohukuje sowa. Tajga, jak gdyby chc�c nas powita�, prezentuje nam najpi�kniejszy sw�j widok. Rozigrana, przejrzysta Oka omywa ci�gn�c� si� a� po skraj lasu ��k�, usian� wielobarwnymi kwiatami. W cieniu wielkich drzew odpoczywaj� sobie konie. To tu w�a�nie rozbijemy namiot z grubego p��tna, tu za�o�ymy nasz pierwszy ob�z. Jego �cianami b�d� g�ry o o�nie�onych szczytach, wyk�adzin� zast�pi nam soczysta trawa, sufitem b�dzie jednolicie przejrzyste niebo, a drzwiami - ta dolina, wzd�u� kt�rej ruszymy jutro ku g�rskim halom. Najpierw konie. Wspania�e, umi�nione, silne, pysznie wygl�daj� w swojej letniej sier�ci, na kt�rej odprawiaj� gody b�ki i komary. Wo�odia przechodzi od konia do konia, ka�dego klepie po pysku, a Sasza wychwala zalety zwierz�t. - Ten jest bardzo szybki. - Ten b�dzie niezawodny w g�rach - orzeka Wo�odia. Przelatuje nad nami kilka uganiaj�cych si� w powietrzu pliszek. Sasza ka�e mi spojrze� na kopyta koni. Wo�odia u�miecha si�. On te� czuje si� tu dobrze. Nic nie m�wi, ale z jego zachowania wida�, co odczuwa. Gdy z wielkiego p��ciennego wora wyjmowa� n�, �eby go sobie przypasa�, z jego twarzy bi�o zadowolenie. On te� lubi tajg� i dzikie �ycie. W�a�nie dlatego wybra� zaw�d geologa i w ci�gu ostatnich dziesi�ciu lat odby� ju� wiele s�u�bowych podr�y po puszczy. Ze wzgl�du na jego zaw�d, jego umi�owanie do dzikiego �ycia i do�wiadczenie oraz na sympati�, jak� poczu�em do niego przy pierwszym naszym spotkaniu, zaproponowa�em mu uczestnictwo w wyprawie. By�o to osiem miesi�cy temu, przy okazji jednego z moich licznych wyjazd�w przygotowawczych na Syberi�. On i jego towarzysze sami zaproponowali mi pomoc. Byli to ludzie powa�ni, sprawni w dzia�aniu, pe�ni entuzjazmu. Zgodzi�em si�. Potem porozumieli si� i za�o�yli niewielkie przedsi�biorstwo prywatne. Dzi�ki temu mogli uzyskiwa� zezwolenia na korzystanie ze �mig�owc�w i ci�ar�wek, mogli wynajmowa� konie i renifery, mogli porusza� si� po kraju i otworzy� konto bankowe... czyli wszystko to, czego potrzebowa�em do zapewnienia sobie punkt�w etapowych, do werbowania ludzi (pi�� zespo��w w ci�gu p�tora roku), do przewozu sprz�tu i ps�w, do sprawdzenia trasy i za�o�enia niekt�rych sk�ad�w �ywno�ci. By�em dobrej my�li. Wiedzia�em jednak r�wnie�, �e w tym rozregulowanym i ca�kowicie zdezorganizowanym kraju wsz�dzie spotkam si� z trudno�ciami. Jeszcze jeden pow�d, by zapewni� sobie pomoc miejscowych. Przyjaciele Wo�odi byli Sybirakami. Bez nich za�atwienie wielu spraw okaza�oby si� niemo�liwe. Niestety, brak im przebojowo�ci. W genach zakodowane maj� co� w rodzaju kr�puj�cego ich strachu, kt�ry nie pozwala im na popychanie niekt�rych spraw. Ot, na przyk�ad celnicy ko�cz� urz�dowanie o godzinie siedemnastej i trzeba nimi potrz�sn��, �eby otworzyli magazyn o siedemnastej pi�tna�cie, bo inaczej nie zdo�amy odebra� baga�y. - Takie ju� prawo, niczego nie zrobisz - m�wi� z fatalizmem. Po czym wyba�uszaj� oczy widz�c, �e Benoit wali w drzwi jak w b�ben, wdziera si� do pokoju celnik�w i odbiera sw�j baga�, t�umacz�c spraw� w spos�b tak zagmatwany, �e celnicy dla �wi�tego spokoju przepuszczaj� nas. - Mi�czaki - wzdycha Alain. - Nie, Rosjanie. Poczucie bezsilno�ci wobec prawa. Strach przed sankcjami. Ca�e wieki historii. Pami�� ludzka nie jest a� tak kr�tka. P��tno jest ju� dobrze naci�gni�te i namiot stoi w cieniu wielkich sosen. Konie mamy niedaleko. Na ogniu syczy czajnik. Wszystko jest w porz�dku. Wo�odia przedstawia nam naszych towarzyszy podr�y: Sasza, lat dwadzie�cia trzy, my�liwy; Witia, lat dwadzie�cia sze��, my�liwy. Obaj s� Tofalarami, ale tak bardzo si� r�ni�, �e rzuca si� to nam natychmiast w oczy. Sasza przez ca�y czas si� �mieje, troch� dla przyjemno�ci, a troch� po to, �eby sobie po�artowa� - wszystko jedno, z siebie czy z nas. Kroczy niby to niedbale i mo�na by s�dzi�, �e zaraz si� wywali, cho� w rzeczywisto�ci potrafi�by przej�� po linie nad przepa�ci�. G�ow� wci�� uwa�nie przekr�ca to w jedn� stron�, to w drug�, prawym okiem wpija si� w ka�dy szczeg� (a zauwa�a wszystko), lewym omiata otoczenie. Taki jest Sasza, ca�y pe�en sprzeczno�ci. Z miejsca mi si� spodoba�. Sam nie wiem dlaczego. Witia nosi si� znacznie dumniej. To wcielenie dumy. Spryciarz z niego, to wida�. Jest troszk� i kpiarzem. Czuj�, �e je�li b�dziemy mieli k�opoty, to przez niego. Jest jeszcze Pawka, szef ca�ej tr�jki, b�dzie nam towarzyszy� tylko przez kilka dni, bo potem musi uda� si� w g�ry. Przy okazji sprawdzi, czy wszystko jest w porz�dku i czy dobrze wybrano konie. Cz�owiek ten dra�ni mnie. Od pierwszej chwili. Spok�j, Nicolas... Dobieramy juki i siod�a dla poszczeg�lnych koni. - Namiot na tego - radzi Witia. - Rzeczy t�uk�ce si� we�mie ten siwek - dodaje Sasza. - Co on m�wi? - pyta Alain. Wo�odia t�umaczy. Zapada wiecz�r. S�jki i orzech�wki wylatuj� z lasu i kr��� z krzykiem nad polank�. Po wodzie sunie kilka kaczek i cyranek oraz para traczy. Omijaj� ska�y i tylko lekko je muskaj�, jak gdyby dla zabawy. Alain i ja oddalamy si� i zarzucamy w�dki w wirach rzecznych powy�ej obozu. Srebrzysta woda bije o ska�y, kt�re ociekaj� po�yskuj�cymi kropelkami. W promieniach zachodz�cego s�o�ca mieni� si� jak diamenty. Rozkoszuj� si� chwil�. Bia�a w czerwone c�tki b�ystka na ko�cu �y�ki ko�ysze si� spokojnie na w�dzisku. Zataczam ni� w powietrzu p�kole, b�ystka pada, odbija si� i zatrzymuje o trzydzie�ci metr�w dalej. �ci�gam powoli �y�k� i u�miecham si� do �licznego kowalika spaceruj�cego sobie po skale. Wzniesiony wysoko ogon pozwala mu utrzymywa� r�wnowag�, idzie �ebkiem w d� i jakby na mnie zerka� spod oka. Troch� dalej Alain pilnie sonduje w�dk� wielk� jam�, wy��obion� przez wodospad, w poszukiwaniu jakiego� dorodnego pstr�ga. U�miecha si�, a przej�ty jest tak, jak gdyby znalaz� si� wreszcie w raju. W dziesi�� minut p�niej moja b�ystka chowa si� za ska�� i czuj�, �e w�dka si� ugina. Na haczyku jest pi�kny pstr�g, zanurza si� w rzecznym pr�dzie i poci�ga za sob� �y�k�. �adna sztuka! Ko�owrotek a� �piewa. C� to za wra�enie czu�, �e co� �ywego wprawia w�dk� w drgania! Chcia�oby si� szybko wybra� �y�k�, ale trzeba poczeka� i zm�czy� ryb�. No, jest wreszcie. Ostatnie szarpni�cie i k�ad� na trawie wspania�ego dwukilowego pstr�ga o po�yskuj�cych srebrzy�cie �uskach. - Ale si� uraczymy - cieszy si� Alain, cho� troch� markotny, �e to nie jemu si� poszcz�ci�o. - Okaza�e� si� prawdziwym zerem, mia�e� przecie� lepsze miejsce - m�wi� z oczywist� przesad�. Wo�odia ma nasze spory w nosie. Zabiera pi�kn� ryb�, by oczy�ci� j� i pokraja�. W pi�� minut potem kawa�ki pstr�ga piek� si� ju� nad ogniem. Pe�ni podziwu Sasza i Witia zastanawiaj� si�, jakim sposobem potrafili�my z�apa� taak� ryb� w tak kr�tkim czasie i w zupe�nie nie znanej nam rzece. Alain patrzy na mnie z zachwytem. My�l�, ze jest jeden do zera dla nas. 3 Wydaje nam si� zawsze, �e chwila wyjazdu b�dzie czym� nie do zapomnienia. �nili�my o niej. Tak d�ugo jawi�a nam si� w wyobra�ni i tyle�my na ni� czekali. Wcale tak nie jest. Wyjazd to zawsze k�opoty. Przede wszystkim z ko�mi, zw�aszcza gdy trzeba je objuczy�. W marszu konie zawadzaj� baga�em, zwykle kruchym, o drzewa. Niekt�re chcia�yby si� wytarza�. Ludzie s� spi�ci i zdenerwowani. Kto� krzyczy, bo baga� si� kolebie. Alain klnie, bo zerwa� mu si� w�a�nie popr�g. Nawet spokojnemu zwykle Wo�odi puszczaj� nerwy. Trzeba rusza�. Pojedynczo, dla unikni�cia trudno�ci. Alain nie czuje si� pewnie w siodle. Trzeba tu doda�, �e na koniu siedzi pierwszy lub prawie pierwszy raz w �yciu. - Jak si� skr�ca? Kt�r� r�k� przytrzymujesz jucznego? - nagabuje ka�dego, kto ma ochot� go s�ucha�. Ledwie zd��yli�my mu odpowiedzie�, a on, jako� tam sobie radz�c z trzema ko�mi, ju� wchodzi pieszo na �cie�k� wiod�c� w g��b lasu. Niech si� dzieje, co chce! Kilka koni wyrywa do przodu, kt�ry� r�y i zarzuca zadem. Sasza i Witia kln�. Potem na nasz� karawan� sp�ywa spok�j, tak jak na pola k�adzie si� bia�y �nieg. Konie i ludzie odnajduj� powoli sw�j rytm. Sadowimy si� w siod�ach. �cie�ka biegnie wzd�u� biegu rzeki pod wielkimi sosnami. No, nareszcie naprawd� odje�d�amy! Przez g�ow� przewalaj� mi si� setki obraz�w z innych odjazd�w i podr�y. W jednej chwili widz� wszystko, co poprzedzi�o t� wypraw�, wszystkie starania, wszystkie niepewno�ci, rado�ci i zniech�cenia. Oto wyruszam, maj�c dobre konie i dobrych towarzyszy, a przede mn� jedyna w �wiecie przygoda, bo przecie� Syberia to jedna z ostatnich dzikich jeszcze krain kuli ziemskiej. Wchodz� do niej z szacunkiem, przemierza� j� b�d� z pokor�, a wpatrywa� si� w ni� i ws�uchiwa� - bez po�piechu. B�dziemy t�dy szli z umi�owaniem i szacunkiem. Nie chcemy by� bohaterami. Jeste�my zwyk�ymi zapale�cami, rozmi�owanymi w ogromie, przez kt�ry idziemy. I zostaniemy nimi. Bardziej ni� kiedykolwiek. Tak sobie jeszcze rozmy�lam, gdy jakie� dziwne zwierz�tko (wa�y ze dwana�cie kilo) przemyka p�dem mi�dzy koniem Alaina a moim. Kolor ma jak sarna, mo�e troch� ciemniejszy, sprawia wra�enie istoty bardzo �wawej i zwinnej. G��wk�, kt�r� ledwie dostrzeg�em, przypomina m�odego kangura, wystaj� z niej zabawne ma�e k�y, odchylaj�ce si� ku do�owi. Wygl�da jak �art. - Kabarga* - wyja�nia z lekkim u�miechem Sasza. - Dzi� wieczorem b�dzie bum... - dodaje i pokazuje gestem kawa� mi�sa piek�cego si� nad ogniem. * Tu i dalej autor u�ywa s�owa rosyjskiego Po polsku pi�mowiec - przyp t�um. Kabargi to nie jedyni mieszka�cy tajgi. Wsz�dzie widzimy zryt� ziemi�, a szerokie �lady m�wi�, �e przechodzi�y t�dy watahy dzik�w. Gdy przeprawiamy si� przez rzek�, zauwa�am r�wnie� �lady wielkiego jelenia syberyjskiego. Je�li chodzi o ptaki, wystarczy skierowa� wzrok ku czubkom drzew: cedr�w syberyjskich, sosen i brz�z, by ujrze�, ile ich tu jest. Ale� feta! Jeste�my w drodze ju� od sze�ciu godzin. Na kilku trudniejszych odcinkach musimy przek�ada� baga�e, na og� jednak �cie�ka jest wygodna, tote� dzie� up�ywa nam spokojnie, w dobrym nastroju i w harmonii z tajg�. Oko�o sz�stej wieczorem znajdujemy miejsce pod obozowisko nad rzek�. Alain spogl�da wzrokiem pe�nym nadziei. Gestami pokazuje Witi pstr�ga i r�k� wyci�ga w stron� rzeki. Witia potwierdza jego domys�y. Tu s� pstr�gi! Ja zaraz po rozsiod�aniu i sp�taniu koni zarzucam bro� na rami� i wychodz� z obozu na tradycyjn� wieczorn� przechadzk�. Jaka� to rozkosz i�� tak samemu, w zupe�nej ciszy, pod sklepieniem wielkich cedr�w syberyjskich i sosen. Wdycham powietrze, upajam si� pe�ni� tych zapach�w i dokonuj� coraz to nowych odkry�. Po niebie kr��y kania. Piaskowiec podskakuje w�r�d ska� ma�ej wysepki na rzece; widz� �lady olbrzymiej sarny. Id� w uniesieniu, jakbym si� znalaz� w jaskini Ali Baby. To� to skarb te wszystkie ptaki, te kwiaty, te nieznane drzewa! Znajduj� przecie� i troch� bliskich przyjaci�; jarz�bek, bekas, sikorka i oczywi�cie ten dobry druh - wr�bel, kt�rego spotka� mo�na wsz�dzie. Mimo wszystko jestem jak u siebie. A te �lady na piaszczystym dnie strumyka? Czy to nie tropy tej �mieszki kabargi? Po dw�ch godzinach zn�w jestem w obozie. Alain z�owi� tymczasem kilka ma�ych pstr�g�w. W�a�nie je przygotowujemy, gdy pojawia si� Sasza, nios�c na plecach kabarg�. Po�wistuje z min� tak oboj�tn�, jak gdyby przynosi� nam codzienn� gazet�. Zwierz� jest samcem, wi�c jego pi�mo - jak wyja�nia Wo�odia - jest na wag� z�ota. Sasza odcina kieszonk� z gruczo�em (ma wielko�� orzecha) i suszy j� przy ogniu. Zarobi na tym z pi��dziesi�t rubli, czyli wed�ug si�y nabywczej jakie� pi��set frank�w*. W dodatku mi�so okazuje si� ca�kiem smaczne. - Sasza i Witia ubijaj� po pi��dziesi�t sztuk rocznie - m�wi Wo�odia. - Poka�� nam, jak to si� robi. * Oko�o 270 z� w 1997 r - przyp t�um Sasza wyci�ga z kieszeni ma�� �wistawk� z kory brzozowej i wk�adaj� sobie mi�dzy z�by. Z tego prymitywnego instrumentu wychodzi ostry, modulowany d�wi�k, rozbrzmiewaj�cy niby skarga. Sasza wyja�nia nam, �e chodzi tu o na�ladowanie g�osu m�odej kabargi. Je�li gdzie� w pobli�u jest jaki� pi�mowiec, to na og� przybiega. Sasza nie sko�czy� jeszcze m�wi�, a my z Alainem ju� ruszamy na poszukiwanie szerokich kawa�k�w kory brzozowej. Wycinamy z niej kilka �wistawek i... wszystkie okazuj� si� do niczego. Sasza i Witia bynajmniej si� nie �miej�, wprost przeciwnie, odnosimy wra�enie, �e doceniaj� nasz wysi�ek i zainteresowanie, jakie okazujemy dla ich metod �owieckich. Pod koniec wieczoru �wistawki nasze zaczynaj� od biedy brzmie� troch� podobnie jak �wistawki naszych profesor�w. Tak czy owak czas jako� up�ywa. Wiecz�r mamy wspania�y. Pstr�gi, a potem pieczone mi�so mi�o dra�ni� nasze kubki smakowe. Na zako�czenie Alain przygotowuje smaczny kompot z zebranego nad rzek� rabarbaru. Tego wieczoru jeste�my kr�lami. 4 Z pierwszym blaskiem zorzy, czyli oko�o pi�tej rano, �apiemy konie, kt�re poroz�azi�y si� po nadrzecznych polanach. Nad lasem unosi si� g�sta mg�a, k��bi si� i osiada. Wysoko w koronach drzew �wiergoc� ch�ralnie drozdy. Gdzie� w oddali odzywa si� puchacz. Tajga budzi si�. Wracaj�c z ko�mi, zauwa�amy nagle sarenk�. Zlizuje ros� z g�stej trawy nad rzek�. W kilku susach wdzi�czne zwierz�tko umyka w las. Wczoraj wieczorem przygotowali�my wszystkie pakunki, plandeki, popr�gi, torby i uprz��, tak �e juczenie idzie nam wzgl�dnie szybko. W ka�dym razie poranny ch��d nie sk�ania do bezczynno�ci. Mamy szesna�cie koni, w tym osiem pod baga�e, mo�emy wi�c codziennie je wymienia�. Jednego dnia pod siod�o, drugiego pod juki i zasady tej si� trzymamy. Konie s� wspania�e, od pierwszej chwili zaimponowa�y nam zwinno�ci�, zr�czno�ci� i si��. Prawdziwe konie g�rskie, jakby dla nas stworzone. Po obfitym �niadaniu ruszamy w drog�. S�o�ce przebi�o si� w�a�nie przez mg�� i wysuwa si� zza wierzcho�ka wysokich g�r, ku kt�rym zmierzamy. �cie�ka, jeszcze wczoraj na tyle szeroka, �e mo�na by�o i�� ni� dw�jkami, dzi� ju� na to nie pozwala. W�a�ciwie starcza jej akurat na szeroko�� konia. Co gorsza, �atwo j� zgubi�, bo na wszystkie strony odchodz� od niej dr�ki wydeptane przez jelenie. Na szcz�cie dla naszych Tofalar�w to wci�� ich strony. Mogliby i�� t�dy z zawi�zanymi oczami, gdyby nie fakt, �e przez ca�y dzie� to spogl�daj� na tropy, to wpatruj� si� w kr���cego wysoko or�a albo w k��bek nied�wiedziej sier�ci, kt�ra zaczepi�a si� na krzaku je�yny, lub wreszcie w kawa�ek jakiej� ko�ci. Nic nie ujdzie ich oczom. A� nie do wiary! Przede wszystkim jednak interesuj� ich tropy pi�mowc�w. Sasza coraz to schodzi z konia, idzie kilka metr�w w bok od �cie�ki i �wiszcz� w nadziei przywabienia samca. Samica nie ma ani pi�ma, ani k��w, tak �e �atwo j� odr�ni�, nawet gdy biegnie. Marsz robi si� coraz uci��liwszy. Posuwamy si� teraz w�sk� dolin� wzd�u� Oki, zw�aj�cej si� tu do szeroko�ci strumienia. Wci�� tylko osypiska skalne, parowy i g�ste lasy, a w�r�d nich to bagno, to m�odniak, to stroma skarpa. Idziemy piechot�, trzymaj�c konie, kt�re trzeba prowadzi�, zach�ca�, miejscami nawet ci�gn��. W miejscach trudniejszych jako pierwszy idzie ko� wierzchowy i zawsze przechodzi. Gorzej jest z ko�mi jucznymi. Id� jeden za drugim, zwi�zane link� na tyle cienk�, �eby przy gwa�towniejszym szarpni�ciu mog�a si� zerwa�. Swobod� ruch�w maj� bardzo ograniczon�. Ko� wierzchowy mo�e si� waha�, zatrzymywa� przed przeszkod�, gdy jednak ju� j� pokona, linka napina si� i zwierz� id�ce za nim musi i�� do przodu. Prowadz�cego konia trzeba wi�c miarkowa�. W zasadzie trzeba przy tym patrze� nie na niego, ale na zwierz� id�ce z ty�u. Jest to ca�a sztuka i Alain jeszcze jej nie posiad�. Po godzinie mamy wypadek. Ko� zsuwa si� do parowu i poci�ga za sob� Alaina, kt�ry pada na skaliste dno i cudem unika przygniecenia. Ca�e szcz�cie, �e linka si� zerwa�a i juczny ko� Alaina (przydzielili�my mu tylko jednego!) do parowu nie wpad�. Koniowi nic si� nie sta�o, tyle �e lekko skaleczy� sobie udo. Natomiast Alain rozharata� sobie d�o� na d�ugo�� ponad o�miu centymetr�w. - Panie doktorze, kilka szw�w prosz�! - wo�a, ani na chwil� nie trac�c dobrego humoru. Krew tryska z rany, barwi na czerwono p��cienne spodnie, kt�re zabarwi�a ju� przedtem podr�. Dobywamy ig�� i nici, szczypce i gaz�. Przeprowadzamy operacj� pod okiem tr�jki towarzyszy, czyli Saszy, Witi i Wo�odi, kt�ry wyci�gn�� tymczasem manierk� z w�dk�. Takich szw�w zak�ada�em ju� ca�e metry, nigdy jednak na d�oni i jestem a� zaskoczony, jak gruba jest tu sk�ra. Trzeba stwierdzi�, �e Alain, ch�opisko jak rugbista (zreszt� istotnie gra w rugby), nie ma w sobie nic z dziewcz�cia. Wciskam ig��, napieraj�c na ni� z ca�ej si�y, przek�uwam ran� i staram si� ig�� przewlec. Ci�gn�� trzeba bardzo mocno. O, za mocno - ig�a rozrywa sk�r�. Musz� zaczyna� od pocz�tku. Pot sp�ywa po mnie wielkimi kroplami. Krew, kt�ra przy ka�dym poci�ni�ciu dobywa si� z rany, nie u�atwia mi pracy. A trzeba za�o�y� przynajmniej trzy szwy. - Idzie jako�? - pyta Alain, nie widz�c, co si� dzieje. - Tak, tak, zaraz ko�cz�, b�dzie wi�cej ni� dwa szwy. A w rzeczywisto�ci wszystko zaczynam od nowa. Robi� g��boki wdech i zn�w wciskam ig�� w zakrwawion� sk�r�. Ciemnieje mi przed oczyma. Prostuj� si�. Alain patrzy na mnie z przestrachem. - Ale� ty zblad�e�! Ech, ty lekarzu, co w�a�nie mdlejesz! Wo�odia podaje mi manierk�. �ykam dwa pot�ne �yki w�dki i jako� mi przechodzi. Czuj� si� lepiej. Alain siedzi na trawie pod drzewem i ogl�da swoj� rozharatan� r�k�. Maj�c takiego lekarza nie odwa�y si� powiedzie�, �e czuje si� doprawdy nie najlepiej. Udaje mi si� wreszcie za�o�y� pierwszy szew. Alain czuje b�l, ale nie krzyczy. Szybko, �eby to raz sko�czy�! Drugi szew puszcza. �eby trzyma�, musz� wbija� ig�� g��boko w cia�o. Alain t�umi krzyk i wci�� trzyma si� dzielnie. Jest wreszcie drugi szew, a potem od razu i trzeci. - Dobra jest. - Nie za wcze�nie! - Well done - stwierdza Wo�odia. W�dka dla wszystkich. Alain wci�ga r�kawiczk� i przechodzi do innych spraw, jak gdyby nic si� nie sta�o. Odkrywam Alaina. Zna�em go s�abo. Po prawdzie widywa�em si� z nim we Francji, ale zawsze kr�tko i wszystkiego ze trzy, cztery razy. W czasie, gdy ja w�drowa�em przez Alask�, Alain wraz z Benoit (moim przyjacielem z dzieci�stwa) p�ywa� kajakiem po dalekiej p�nocy z Quebecu a� na Labrador. I gdy Benoit opowiada� mi, jak kocha on lasy i uwielbia dzikie �ycie, ile ma w sobie �agodno�ci i zapa�u, uzna�em, �e kogo� takiego chcia�bym mie� ze sob� na Syberii. Alain waha� si� przez... dwie sekundy. Nie �a�uj�. Lubi� to pot�nie zbudowane ch�opisko, kt�re patrz�c na par� uganiaj�cych si� w powietrzu sikorek, przybiera min� dziewcz�cia. Lubi� jego od�ywki, gdy na przyk�ad zakleszcza si� klamra i s�ysz�: �Nie ma co, �adnie si� zaczyna�. Obaj a� si� trz�siemy do tej podr�y. Co b�dzie za cztery miesi�ce? Tego nikt nie wie, ja jednak jestem dobrej my�li. Dwie godziny p�niej docieramy do niewielkiej �wierkowej chaty pokrytej kor� brzozow� i postanawiamy si� tu zatrzyma�. Tofalarowie natychmiast wyruszaj� na �owy. - Dobry czas na kabarg� - wyja�nia Wo�odia. Ja wychodz� przyjrze� si� g�rom wznosz�cym si� w tym miejscu nad rzek�. Dostrzegam mn�stwo �lad�w pi�mowca, jednak�e ani jedna kabarga nie raczy odpowiedzie� na moje wezwania. W drodze powrotnej mam jednak przyjemno�� przyjrzenia si� �aniom. Ca�e stadko wraz z m�odymi stoi na polanie o trzysta metr�w ode mnie. W tej�e chwili po drugiej stronie doliny rozlegaj� si� cztery wystrza�y. Stara, czujna �ania kr�ci g�ow� na wszystkie strony, potem przezornie kieruje stadko w le�ne chaszcze. Do obozu wracam w chwili, gdy Witia przeprawia si� przez rzek�. Ko�, p�yn�c, zwraca si� �bem prawie ca�kowicie pod pr�d, ale Witia, kt�rego chyba nic nie potrafi poruszy�, wci�� zachowuje dumn� i oboj�tn� min�. Ci�gnie za sob� miotane pr�dem dwie kabargi. Pi�kny to widok. I dziki. 5 Pi�ty dzie�. Wo�odia jest ca�y w nerwach. Czekamy na �mig�owiec, kt�ry ma lata� wzd�u� doliny i nas szuka�. �mig�owcem tym leci nasz wiemy towarzysz podr�y Benoit wraz z ekip� filmow�, przybywaj�c� tu z zamiarem nakr�cenia scen do filmu ukazuj�cego nasz� przygod�. Jak jednak �mig�owiec zdo�a nas odnale��, skoro przez ca�y prawie czas idziemy tak g�stym lasem, �e nie mo�emy z niego ujrze� nawet skrawka nieba? St�d w�a�nie bierze si� zaniepokojenie Wo�odi, kt�ry ani na chwil� nie rozstaje si� z rakietnic� w nadziei, �e uda mu si� wystrzeli� rakiet� ponad wierzcho�ki drzew. Jest inne rozwi�zanie - czeka� na �mig�owiec gdzie� na le�nej polanie, sk�d da�oby si� go wypatrzy�, ale ze wzgl�du na pogod� (w tych stronach doprawdy niepewn�) mo�e on przylecie� r�wnie dobrze dzi�, jak i za cztery dni. A przecie� mamy ju� dziesi�� dni op�nienia wzgl�dem pierwotnego planu (moskiewski personel Aerof�otu nie m�g� znale�� p� tony naszego frachtu). Nad Bajka� mieli�my dotrze� w po�owie sierpnia, a zostaje nam jeszcze oko�o p�tora tysi�ca kilometr�w marszu przez g�ry. Czekanie na hipotetyczny �mig�owiec by�oby wi�c pust� strat� trzech dni. Jednak�e cuda si� zdarzaj�, wi�c mamy szans�. I cud si� spe�nia. Dok�adnie pi�tna�cie po trzeciej, gdy mamy ju� za sob� siedem godzin marszu przez g�ste i w dodatku spl�tane chaszcze le�ne, �mig�owiec nadlatuje - w�a�nie w chwili, gdy wychodzimy na rozleg�� polan� ko�o prze��czy wiod�cej nad jakie� jeziorko. Wyobra�am sobie wzruszenie Benoit, kt�ry ju� od tygodnia i w Pary�u, i w Moskwie p�onie z niecierpliwo�ci ujrzenia wreszcie tej karawany, takiej samej jak ta, kt�r� formowali�my kiedy�, przedzieraj�c si� przez G�ry Skaliste. On te� jako pierwszy wyskakuje z radzieckiej maszyny wojskowej MI-8 i biegnie nam naprzeciw. N� wetkn�� sobie za pas i ju� wci�ga swe stare p��cienne portki podr�ne. - No, ciesz� si�, �e wreszcie tu jestem - m�wi i przygl�da si� z ciekawo�ci� (ale i troszk� krytycznie), w jaki to spos�b wszystko�my zorganizowali. Za nim pod��a ekipa filmowc�w w mniej lub bardziej jaskrawych niebiesko-��tych ubraniach, wraz z ca�ym swoim rynsztunkiem pochowanym w worki o r�wnie w�ciek�ych kolorach. Rajd Pary�-Dakar mo�na powiedzie�! Czuj�, �e przez te pi�� dni b�dzie nam ci�ko. A tak bardzo chcieliby�my znale�� si� w�r�d tych g�r sami, tylko w sz�stk�. Niestety, ten film to konieczno��. Bez niego ca�a wyprawa nie dosz�aby do skutku. W dodatku za� lubi� przywozi� ze sob� widoki ukazuj�ce pi�kno tych wielkich, dzikich przestrzeni i bogactwo tych ludzi, �yj�cych w harmonii z przyrod�, od kt�rej wsp�czesny nam cz�owiek za bardzo si� odci��. Mam wra�enie, �e co� przywo��, jakie� �wiadectwa. Jest to jednak trudne. �a�uj� tak�e, �e ci filmowcy pojawili si� tak wcze�nie. Jeszcze�my si� nie dotarli. Rzeczywi�cie, nic si� nie klei. Do przodu nie idziemy, bo jest ich za wielu (czterech) i maj� za du�o sprz�tu. Zadowalamy si� przebyciem w pi�� dni dziesi�ciu kilometr�w (a i to z trudem), potem przemaszerowaniem w k�ko dooko�a obozu, �eby mogli zrobi� troch� zdj�� (oczywi�cie ma�o ciekawych). Od czasu do czasu Alain, Benoit i ja - na podobie�stwo pary�an wyje�d�aj�cych z ko�cem tygodnia na wie� - wymykamy si� do tajgi na kr�tkie przechadzki, kt�re pomagaj� nam wytrzyma� to wszystko. Stosunki mi�dzy Tofalarami a ekip� filmow� s� napi�te do granic. Nawet my utracili�my ni� porozumienia, kt�ra ��czy�a nas z Sasz� i Witi�. Tak, nic si� ju� nie uk�ada. Pawka wci�� tylko sarka i klnie kolejno na wszystkich, grozi, �e opu�ci ob�z, zabierze swoje konie i wr�ci do domu. Pr�buj� rozmawia� na stronie z Sasz�, potem z Witi�; t�umacz� im, �e sam nie lubi� takiej sytuacji i �e wszystko si� u�o�y, gdy tylko p�jdzie nam lepiej. Nic to nie daje. Odchodzi Pawka, co nie jest kl�sk�, ale zabiera dwa konie, na kt�re liczyli�my. Na domiar z�ego �mig�owiec mia� przylecie� we wtorek rano, jest ju� czwartek wiecz�r, a jego wci�� nie ma. Mam ju� tego do�� i zarz�dzam wymarsz, zostawiaj�c filmowcom �ywno�� na trzy dni i... niech sobie czekaj� sami! Zreszt� zrozumieli i s�dz�, �e im te� robi si� l�ej. Czego� takiego nigdy wi�cej! Mamy nauczk�. Ruszamy wi�c z Benoit, Wo�odi� i Alainem, a tak�e z Sasz� i Witi� (zatrzymali�my go w ostatniej chwili, chcia� ju� wraca� do siebie) i chyba rzeczywi�cie jest to wymarsz. Idziemy w komplecie (wreszcie!) i mamy przed sob� setki i tysi�ce kilometr�w tajgi. Gdy tylko weszli�my mi�dzy pierwsze drzewa tajgi i spojrzeli�my na kolorowy las, nasze twarze odzyska�y w�a�ciwy kolor. Naprz�d! Kierunek - Mongolia, a potem prosto na p�noc a� do Bajka�u. Gdy wieczorem po siedmiu godzinach marszu zatrzymujemy si� i m�wimy o trzech jeleniach, kt�re przemkn�y nam przed nosem, tak ze Witia nie zd��y� nawet wystrzeli�, gdy �miejemy si� z Benoit, kt�ry jucz�c konia zapl�ta� si� nogami w rzemienie, gdy raczymy si� golcami, kt�re Alain z�owi� w rzece, pami�� o wszystkich przej�ciach mamy ju� za sob�. �ycie wr�ci�o do normy. A norm� jest las. Ta norma zawsze powinna by�a obowi�zywa�. Je�li kiedy� znowu odwiedzi nas jaka� ekipa filmowa, to przyjmiemy najwy�ej dw�ch ludzi, kt�rzy p�jd� i z�yj� si� z wypraw�. Tak� b�dziemy mieli zasad�. A film tylko na tym zyska. Suche polana trzaskaj� w ogniu. Zapada noc, ci�ka i czarna. Budz� si� zwierz�ta nocne. W g�rach ujada lis. Sp�oszone przez kilka dzik�w s�jki zdaj� si� je przeklina�, a dwie szare kuku�ki odpowiadaj� sobie z dw�ch stron lasu. My ju� zamilkli�my. Powoli ogarnia nas zm�czenie. Oczy zamykaj� si� same. Do ogniska zbli�a si� kilka koni, zr�cznie podskakuj�c na sp�tanych nogach. Dwa bekasy goni� si� w mi�osnych zalotach na tle rozgwie�d�onego nieba. Zapowiada si� �adny dzie�. 6 Rano mamy minus cztery stopnie. W miar� jednak jak s�o�ce wznosi si� coraz wy�ej ponad szczyty otaczaj�cych nas g�r, wznosi si� i rt�� w termometrze. Ziemia paruje. Korzystaj� z tego komary i b�ki, atakuj�c konie i ludzi. Ju� oko�o dziesi�tej robi si� nie do zniesienia - upa�u trzydzie�ci pi�� - czterdzie�ci stopni. Idziemy w cieniu wielkich drzew. Na otwartej przestrzeni i w pe�nym s�o�cu by�oby nie do wytrzymania. Na szcz�cie mamy kapelusze, kt�re os�aniaj� nam g�owy i twarze. Zimo, przybywaj! W lesie jest do�� cicho. Upa� przygniata i rozleniwia zwierz�ta. Tylko dzi�cio�y �wawo opukuj� suche drzewa. Z daleka s�ycha� ich g�o�ne tuk-tuk-tuk. W pobli�u bagna, gdzie baraszkuje kilka cyranek, zauwa�amy �lady wielkiej nied�wiedzicy i nied�wiedzi�tek. Konie przejawiaj� niepok�j. Nied�wiedzie pozostawi�y na ziemi i na trawie sw�j ostry zapach drapie�nik�w. Bagno mamy ju� za sob� i znowu wchodzimy do lasu. Sasza chwyta za strzelb� i strzela do m�odego jelenia, kt�ry galopem przebiega mu drog�. Pud�o! Sasza jest w�ciek�y. Mi�sa potrzeba, a on ju� od czterech dni niczego nie upolowa�. Ile� tu za to ryb! Nie ma wieczora, �eby Alain nie przyni�s� kilku kilogram�w golc�w, pstr�g�w i szczupak�w. Sprawia to wielkie wra�enie na naszych Tofalarach, kt�rzy godzinami patrz�, jak on to robi, i g�o�no protestuj�, gdy nadmiar zdobyczy chce z powrotem wrzuci� do wody. Sasza i Witia, je�li nie mog� zje�� ryb natychmiast, to je w�dz�. Taszczymy wi�c ze sob� kilogramy suszonych i w�dzonych ryb i Alain musi si� kry�, wrzucaj�c zb�dne sztuki do wody. Mijamy w�a�nie �lady obozowiska hodowc�w ren�w. Na ziemi wala si� mn�stwo porozrzucanych kawa�k�w drewna, a wok� miejsc, gdzie sta�y namioty, tkwi� w ziemi dziesi�tki ko�k�w. - Wi��e si� do nich renifery - wyja�nia Wo�odia. Niekiedy zauwa�amy w g��bi lasu co� w rodzaju prymitywnych zagr�d, w kt�rych zamyka si� zwierz�ta. - Szkoda, �e obozowisko jest puste! To przygn�bia - wzdycha Benoit. Mijamy kilka nie zamieszkanych chat, potem wchodzimy w dolink�, za kt�r� zaczyna si� rozleg�e bagno. �cie�ka urwa�a si� i Tofalarowie nie mog� nam w niczym pom�c. Nie s� ju� w swoich stronach. Dziesi�� dni temu opu�cili�my ich ziemie i obszary, gdzie �yj� kabargi. Troch� nam markotno, bo �aden z nas - ani Alain, ani ja - nie potrafi� przywabi� cho�by jednej sztuki. No, mo�e troch� dalej, w kraju Buriat�w, p�jdzie nam lepiej. Idziemy wi�c przed siebie, tak jak mo�emy, unikaj�c teren�w zbyt podmok�ych, wkr�tce jednak pakujemy si� w k�opoty, wci�ni�ci mi�dzy g�ry, rzek� i mokrad�o, gdzie nasze konie zapadaj� si� coraz g��biej. Trzeba przej�� przez rzek� i dotrze� do po�o�onych z drugiej strony stok�w g�rskich. Musimy w tym celu pokona� sto metr�w niezbyt przyjemnego bagna. Benoit nie uszed� jeszcze dziesi�ciu metr�w, gdy jego ko� zapada si� nagle w jam�. Benoit zach�ca zwierz�, ale nie jest w stanie go wydoby�. W�azimy po pas w wod�, �ci�gamy z konia sprz�t, �piwory, kilka ubra� i przesi�kni�ty b�otnist� wod� namiot. Wreszcie oswobadzamy konia, kt�ry dysz�c, ci�ko napiera tylnymi nogami. S�dzimy, �e to ju� koniec k�opot�w, ali�ci zapada si� w jam� ko� Alaina, potem przychodzi kolej na mojego. Trzeba wiedzie�, �e taka sytuacja jest niezwykle gro�na, je�li bowiem ko� nie wydob�dzie si� szybko, to zm�czy si� i ju� nie wygrzebie. Zdany jest ca�kowicie na swoje si�y. Bo czy� zdo�aliby�my wyci�gn�� konia r�kami? Liczy� na sprowadzenie d�wigu by�oby raczej trudno. �ci�gamy szybko baga�e, przecinamy zawadzaj�ce rzemienie i pop�dzamy konie do wydobywania si� z jam, krzycz�c i ci�gn�c je za uzdy. Jako� wy�a��, a o krok dalej zn�w si� zapadaj�. Tak ci�gn�c, popychaj�c i pokrzykuj�c, ka�dy z nas dochodzi wreszcie do rzeki i od razu przez ni� przechodzi, maj�c wod� po piersi. Wkr�tce na bagnie zostaje ju� tylko jeden ko�. Wracamy i wsp�lnym wysi�kiem usi�ujemy wydoby� biedne zwierz� z jamy. - Naprz�d, jeszcze tylko sto metr�w - zach�ca Benoit. Wo�odia, Sasza i Witia okazali si� bardziej przezorni i obeszli bagno lasem. Na�o�yli sporo drogi, ale dobrze na tym wyszli. Jeden do zera. Idziemy podn�em wysokich g�r. Krajobraz tu tak pi�kny, �e a� zapiera nam dech. Ca�y czas jeste�my zachwyceni czarem tych okolic. Wyobra�cie sobie kolisko wysokich g�r o o�nie�onych szczytach, szafirowe jeziora okolone oczeretami, kt�rych jasnozielony kolor kontrastuje z ciemn� zieleni� brzozowego lasu, bujne ��ki pokryte dywanem wielobarwnych kwiat�w, ptaki, jelenie i wiewi�rki, kt�re latem wiod� tu �ywot tak beztroski. - �eby tylko nie te w�ciek�e komary - wzdycha Alain. Rzeczywi�cie, komary chwilami tn� nie do wytrzymania. Na szcz�cie wchodzimy coraz wy�ej ku g�rskim halom i doliny, gdzie roi si� od komar�w, mamy ju� za sob�. Bie�ka, m�oda suka Saszy i maskotka naszej wyprawy, bez ustanku szczeka na wszystkie strony. To z�owi mysz poln�, to m�odego zaj�ca. Przyjemnie patrze�, jak skacze i jak upaja si� swobod� w tajdze. Las ko�czy si� i wkraczamy na kamieniste go�oborze. Konie �le si� tu czuj� i posuwamy si� wolno, co chwila poprawiaj�c przesuwaj�ce si� baga�e. Dolina jeszcze bardziej si� zw�a, idziemy ju� wzd�u� potoku, huk wody g�uszy nasze s�owa. Rozrywa si� plandeka, p�ka jeden ze sznur�w. - Biedne baga�e - wzdycha Benoit, kt�ry zada� sobie tyle trudu przy ich pakowaniu. Docieramy wreszcie do prze��czy po�o�onej na wysoko�ci 2700 metr�w. O�lepiaj�ca biel firnu kontrastuje z ciemnym br�zem ska� poro�ni�tych p�o��cymi si� kar�owatymi krzaczkami, kt�re jak gdyby maskowa�y pu�apki pod�o�a. Sasza kroczy na czele, pewnym okiem wyszukuje najlepsze przej�cia. Z k�pki krzak�w wylatuje z �opotem parka pardw z kilkorgiem ma�ych. Bie�ka z ujadaniem rzuca si� za nimi w po�cig. Ich bia�e skrzyd�a po�yskuj� przez chwil� na tle sk�panej w s�o�cu prze��czy. Ka�dy prowadzi konia i idzie po swojemu. Benoit wlecze si� z ty�u. Wszed� na g�r� pieszo, chc�c oszcz�dzi� konia, kt�remu noga wcisn�a si� w szczelin� skaln� i teraz troch� utyka. Przyjemnie znale�� si� czasami samemu w zespoleniu z tym, co nas otacza. Wieczorem przy ognisku ka�dy opowie, co widzia�: jelenia, lec�ce pardwy, szybuj�cego nad g�rami or�a. Ka�dy powie, co zechce, zachowuj�c niekt�re rzeczy dla siebie. Nie powiedzia�em na przyk�ad, jak po pasjonuj�cych podchodach wytropi�em wielkiego jelenia. By�o to wczoraj wieczorem. Przez d�ugi czas podpatrywa�em stoj�c� nad rzek� �ani� i trafi�em na �wie�e �lady wielkiego jelenia. Przez ca�� godzin�, czasami gubi�c trop, ale za ka�dym razem go odnajduj�c, szed�em za zwierz�ciem a� do ostatniego �ladu, gdzie kopyto jelenia wciska�o si� jeszcze w ziemi�. Nie strzeli�em. By� dla nas za wielki, tyle mi�sa to by�oby za du�o, a poza tym by� mo�e i... za pi�kny. Sasza i Witia nabijaliby si� pewnie ze mnie, �e si� tak po drobnomieszcza�sku roztkliwiam. A mi�sa rzeczywi�cie brakuje. Wci�� szukamy w�r�d ska� jakiego� muflona albo kozioro�ca, kt�rego upolowanie za�atwi�oby nam spraw�. O tej porze powinny by si� ukrywa� gdzie� w cieniu niewidocznych ska�. Dzi� wieczorem si� zobaczy. Oko�o dziewi�tnastej znajdujemy wreszcie miejsce na ob�z, z traw� dla koni, z drewnem i na ognisko, i do ustawienia namiotu, a wreszcie z wod�, kt�rej potrzebuj� i ludzie, i konie. Rozbijamy namiot w pobli�u jeziora Hara. Wok� strzelaj� w niebo g�ry, na ich zboczach - stromych, wspania�ych, porytych w bruzdy - trzyma si� jeszcze jak wspomnienie zimy kilka lodowych j�zor�w. Alain przygotowa� ju� swoj� w�dk�, a Sasza i ja wychodzimy z obozu na poszukiwanie jakiego� muflona. Benoit, w�ciek�y, �e przez ca�e popo�udnie zostawiali�my go z ty�u, d�sa si� na stronie. Nawet nie chcia� nam pom�c przy rozbijaniu namiotu. Gdy jednak wracamy z pustymi r�kami, zn�w ma na twarzy ten sw�j u�miech, kt�ry nie opuszcza go prawie nigdy. Sasza i Witia zerkaj� podejrzliwym wzrokiem w stron� kocio�ka, gdzie pichci si� kolacja, przygotowana z kt�rego� spo�r�d przywiezionych z Francji suchych koncentrat�w. - Woleliby mi�so albo ryb� - stwierdza wesolutki Wo�odia. - My te�. My�liwi przyznaj� jednak, �e nasze koncentraty wcale nie s� takie z�e. Por�wnywalne z ud�cem jelenim lub sarnim. Wiecz�r przebiega w o�ywieniu. Warto popatrze� na nasze rozmowy z my�liwymi. Co s�owo to gest. Namiot - i d�onie pokazuj� kszta�t namiotu; jele� - i palce wysuwaj� si� nad g�ow�. Strzelba - i ramiona sk�adaj� si� do strza�u... i tak dalej, i tak dalej. Je�li nawet poszczeg�lnych s��w nie chwytamy od razu, to i tak szybko porozumiewamy si� na migi, gdy� w wyniku ci�g�ego powtarzania staj� si� one zrozumia�e. Tworzy si� wkr�tce ca�y j�zyk, w kt�rym s�owa i sytuacje zostaj� zast�pione odpowiednimi gestami i kt�ry umo�liwia nam porozumiewanie si� z Sasz� i Witi�. Zdecydowanie najlepiej radzi sobie Alain. Ca�ymi godzinami przesiaduje przy ognisku i rozmawia z Sasz� i Witi� o Francji, potem o polowaniu i �owieniu ryb. Tym scenom towarzysz� �miechy, od kt�rych nawet Wo�odia nie potrafi si� powstrzyma�. Wo�odia te� si� uczy, bo cho� Benoit jest bezsprzecznie bardzo z�ym uczniem w sztuce pos�ugiwania si� j�zykiem gest�w, to okazuje si� znakomitym profesorem angielskiego i francuskiego i Wo�odia zawsze si� do niego zwraca, ilekro� potknie si� o jakie� s�owo nale��ce do jednego z tych j�zyk�w. Tym sposobem tocz� si� przy ognisku przedziwne i przezabawne rozmowy, gdzie mieszaj� si� trzy j�zyki, a do tego gesty i wybuchy �miechu. Kaczki, kt�re oddali�y si� od rzeki, o �wicie zn�w si� zlecia�y, ale nie do�� blisko, �eby znale�� si� w zasi�gu strzelby Witi, kt�ry ch�tnie upiek�by ze dwie sztuki. Wyruszamy. Konie pas�y si� niedaleko miejsca, gdzie ros�a najlepsza trawa. W oddali wznosi si� wulkan. �atwo go pozna� po kszta�cie i po kolorze odcinaj�cym si� od t�a tak jak kruk od stada pardw. Wo�odia jako geolog bada z bliska t� osobliwo�� i co chwila si� schyla, by podnie�� z ziemi wyrzucone przez wulkan od�amki skalne. Podkowy naszych koni zgrzytaj� po szlace, ale trzymaj� si� jej tak dobrze, �e konie dokazuj� cud�w sprawno�ci w�r�d tego zwa�owiska pod wulkanem. Nag�y krzyk Benoit: - Nied�wied�! Rzeczywi�cie, po drugiej stronie g�r, r�wnolegle z nami idzie wielki nied�wied� brunatny. Tu i �wdzie zrywa jagody, potem swym ci�kim i niedba�ym krokiem wchodzi w g�ste krzaki i wkr�tce znika nam z oczu. Mijamy wulkan i schodzimy na olbrzymi� hal�, wok� kt�rej wznosz� si� o�nie�one szczyty. Wo�odia i Benoit nie potrafili si� powstrzyma� i wspi�li si� na krater wulkanu. Wo�odia bowiem jest nie tylko geologiem, ale r�wnie� i przede wszystkim alpinist�, wi�c... jak�e tu nie zaliczy� wierzcho�ka wulkanu. My bowiem wszystkiemu potrafimy si� oprze�, tylko nie pokusom. Przy okazji robi� kilka zdj��, a w godzin� p�niej znajdujemy si� w samym �rodku stada... kr�w. Wkr�tce widzimy i pasterzy; zbli�a si� do nas dw�ch kilkunastoletnich Buriat�w. Jeste�my wi�c w kraju Buriat�w. Sasza, Witia i Wo�odia zawzi�cie dyskutuj�, kt�r�dy dosta� si� do pewnej ma�ej wioski. M�wi�, �e le�y o siedem godzin marszu. Buriaci powiedzieli Saszy i Witi, �e bije tam �r�d�o gor�cej wody, wi�c szkoda czasu na dyskusj�. Chc� dotrze� tam jeszcze dzi� wieczorem. Wola Tofalara - wola boska. Tutejsze krowy, og�lnie rzecz bior�c, wygl�daj� z grubsza tak jak nasze, ale jedna z nich zas�uguje na medal za niesamowity wygl�d. Sam nie wiem, od czego zacz�� jej opis. Mo�e to i krowa, ale ow�osiona tak bardzo, �e sier�� szoruje po ziemi, a sko�tuniona tak strasznie, �e gdy si� nie rusza, trudno rozezna�, gdzie ma prz�d, a gdzie ty�. Nogi okrywa jej g�ste futro i w og�le ca�a stanowi taki k��b, taki zbitek sier�ci, �e Bie�ka stoi jak os�upia�a. Przysiad�a, przygl�da si�, od czasu do czasu szczeknie, jak gdyby chcia�a zapyta�: �A ty, co� ty za stw�r?� Krowa w odpowiedzi wykonuje nag�� szar��, a� suka zmyka ile si� w nogach. Szcz�ciem potw�r z syberyjskiego Gevaudanu* szybko si� zatrzymuje, gdy� Bie�ka uciekaj�c nie znajduje nic lepszego, jak tylko schroni� si� w�r�d nas. Idziemy dalej, ale wspomina� t� krow� b�dziemy. Wchodzimy jeszcze jakie� sze��set metr�w i docieramy do za�nie�onej prze��czy, poza kt�r� powinni�my trafi� na �cie�k� prowadz�c� w d� a� do wioski. Zbocze jest strome i sprowadzenie koni idzie mi bardzo ci�ko. Wkr�tce, nie maj�c innej drogi, musimy wej�� na szerokie pole firnu zalegaj�cego w du�ej cz�ci na stoku opadaj�cym w stron� zamarzni�tego jeszcze jeziora. Jeste�my na wysoko�ci trzech tysi�cy metr�w. Panuje tu wci�� zima, jak gdyby nigdy nie opuszcza�a tych wysoko�ci. Po rozmowie z Sasz� i Wo�odi� uznajemy, �e konie trzeba b�dzie przeprowadza� pojedynczo. Benoit i Wo�odia, stoj�c ka�dy po jednej stronie pola, pilnuj� koni, natomiast Alain, Sasza, Witia i ja przeprowadzamy je. Pierwszy ko� le�y jak d�ugi! - �adnie si� zaczyna! *Gevaudan - region w Masywie Centralnym we Francji. W latach 1765-1768 zagin�o tu tajemniczo kilkudziesi�ciu ludzi i wyobra�nia ludowa przypisa�a to stworzonemu przez siebie �potworowi z Gevaudanu� - przyp. t�um. Ko� podnosi si�, ale gubi jedn� z toreb, kt�ra zsuwa si� w stron� jeziora. Na szcz�cie zatrzymuje si� na wyst�pie skalnym. Przyznaj�, �e nie czuj� si� bardzo pewnie. Zbocze, niezbyt pochyle w miejscu gdzie stoimy, robi si� coraz bardziej strome i do jeziora spada prawie pionowo. Wystarczy mocniej si� po�lizn��, a nast�pi niepowstrzymany spadek z wysoko�ci trzystu metr�w wprost na zamarzni�t� powierzchni� jeziora, gdzie roztrzaska si� i cz�owiek, i ko�. Nie napawa to otuch�. A jednak innego przej�cia nie ma. Zrywaj� si� podmuchy wiatru ze �niegiem. �nieg z deszczem, mokry i ci�ki. W dodatku niebo pokrywaj� g�ste chmury i wszystko nam zas�aniaj�. Konie grz�zn� a� po piersi w mokrym �niegu, podnosz� si� i zn�w padaj�. Sasza i Witia trzymaj� je z ca�ej si�y za uzdy, a ja i Alain rozwi�zujemy sznury. Benoit, pilnuj�cy koni przy wej�ciu na pole firnowe, obserwuje to wszystko z niepokojem. Nie objuczony ko� przechodzi lepiej. Baga�e niesiemy sami, wybieraj�c takie przej�cia, gdzie �nieg jest p�ytszy. Dwa konie przechodz�. Z trudem, ale bez wypadku. Sasza i Witia, zwykle tacy spokojni, teraz s� spi�ci. Zosta�y ju� tylko trzy konie. Na �rodku pola, w niebezpiecznym miejscu, ko� Saszy nagle zapada si� i wywraca, pr�buje si� wygrzeba� i pada na grzbiet. Szamoce si� i coraz szybciej zsuwa w stron� przepa�ci, ci�gn�c za sob� Sasz�, kt�ry uczepiony ko�ca sznura sunie po firnie, jakby nic prawie nie wa�y�. Na pomoc rzuca si� Alain i ci�gnie ze wszystkich si�. Ko� zsuwa si� jeszcze troch� i zatrzymuje si�. Do kraw�dzi, gdzie �ciana opada prawie pionowo w stron� jeziora, zosta�o ledwie kilka metr�w. Kilka chwil niepewno�ci. Stoimy nieporuszeni, bo wystarczy jeden fa�szywy krok, a nast�pi �miertelny upadek, tak jak w zako�czeniu sekwencji sensacyjnego filmu, gdzie jednak samoch�d po szalonym po�cigu zatrzymuje si�, cho� zwisa ko�ami nad przepa�ci�. Ani