Nicolas Varnier TRANSSYBERIA Tytuł oryginału TRANSSIBERIE Projekt okładki Macieja Sadowskiego Redakcja Barbary Kaczarowskiej Redakcja graficzno-techniczna Sławomira Grzmiela Korekta Magdaleny Szroeder © Editions Robert Laffont, Paris 1992 © for the Polish translation by Zygmunt Burakowski © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1998 ISBN 83-7200-048-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1998 Spis treści Wstęp Karawana w tajdze Przy wiosłach Wielka zima Droga przez lody Nomadowie mrozów Ku brzegom Oceanu Lodowatego Zakończenie Dodatek Podziękowania Koli i jego rodakom, by nigdy nie czuli się cudzoziemcami na swojej własnej ziemi Wstęp 21 marca*, godzina 15.30 Jestem sam w swoim paryskim pokoiku. Rok temu skończyła się moja wielka półtoraroczna wyprawa przez Góry Skaliste i Alaskę. W ciągu tego roku na przemian pisałem książkę, montowałem filmy i wyprawiałem się znowu na Daleką Północ, która od dziesięciu już lat wciąż mnie przyzywa. Puls bije mi szybciej. Jest godzina 15.35. Wstaję i podchodzę do wielkiej mapy świata, na której rozciąga się ogromna, gigantyczna Syberia. Od wielu lat jest to kraina moich marzeń. Palcem trafiam gdzieś w góry na południe od Bajkału. Potem palec sunie wyżej, przechodzi przez jezioro i okalające je od północy grzbiety, idzie z biegiem Leny, przecina jeszcze inne góry i tundrę. Półtora roku w dzikiej i mitycznej Syberii! Godzina 15.40. Biorę tekturową teczkę i piszę na okładce: 21 marca (to dla własnej pamięci) oraz wielkimi literami: PRZEZ SYBERIĘ. Potem dzwonię do biura numerów i pytam o telefon ambasady ZSRR w Paryżu. Tak właśnie się to wszystko zaczęło. * 1989 r - przyp tłum Między tą datą a dniem wyjazdu upłynął przeszło rok pełen zabiegów, było ponad dziesięć tysięcy telefonów, przynajmniej pięć setek różnych dokumentów, kopie listów, siedem podróży do Moskwy i na Syberię. Były wielkie nadzieje, były chwile głębokiego zniechęcenia. Był Francois Pinault, który po czterdziestominutowej rozmowie zgodził się wziąć na siebie całkowite sponsorowanie nas, nie mając żadnej pewności, czy uda nam się choćby wyjechać. - Niemożliwe - mówiono mi wszędzie - pańska trasa jest w dziewięćdziesięciu procentach objęta zakazem. A jednak udało mi się. Pomagał mi nawet Francois Mitterrand, ale przede wszystkim sam sobie wiele pomogłem. Na dwa tygodnie przed odjazdem radziecki urząd, władny wydać nam wszystkie zezwolenia i wymagane wizy, uciekł się do ohydnego szantażu. Mieliśmy albo zapłacić niewiarygodną wręcz sumę, albo nie wyjechać w ogóle. Nie zapłaciłem. A mimo to wyjechałem. 1 Jest pięćdziesiąt pięć stopni poniżej zera. Rzadka mgła unosi się nad rzeką, w dali dostrzegam jakiś stromy brzeg. Psy zapadają się w głębokim śniegu, a para z ich oddechów zamarza w mroźnym powietrzu. Tysiące drobnych płatków przesłaniają mi cały zaprzęg, tylko gdzieś daleko w tyle dostrzegam nieostro ruchomy punkcik na śladach odciśniętych przez moje rakiety. Cisza panuje tak zupełna, że gdy uderzam kijem o lód, by sprawdzić jego grubość, powstający przy tym dźwięk wydaje mi się bardzo głośny. A przecież tu i ówdzie ze złowrogim szumem wybija spod lodu woda. Zima uwięziła ją, więc wyje z gniewu. Nagły trzask po zewnętrznej stronie zakrętu przejmuje mnie paraliżującym strachem. Grunt usuwa mi się spod rakiet i wraz z szerokim płatem śniegu pociąga mnie w tył. W otworze, jak w śmiertelnej pułapce, pojawia się woda i powoli zsuwam się bezradnie w głąb. W ułamku sekundy widzę jasno i przejrzyście całą grozę położenia, tak jak jasna i przejrzysta jest lodowata woda, wsiąkająca w moją wełnianą odzież, która piecze mi ciało i wyrywa z ust krzyk bólu i trwogi. Lód pęka i słyszę drwiący, szyderczy ryk prądu wody, który chce mnie porwać. Tysiąc rąk wpija się w moje ciało i wciąga w czarny otwór, ku czyhającej tam śmierci. Rozpaczliwym ruchem czepiam się jakiejś nierówności, która chroni mnie przed ześlizgnięciem w podziemne wody, w moją ostatnią podróż. Niestety, mróz dokonał już swego dzieła. W dłoni wciskającej się w nierówność odczuwam już tylko niewyraźny ból. Moje ciało kołysze się bezwładnie w nurcie rzeki niby pień drzewa, który jakoś się jeszcze trzyma na jednej z gałęzi. Czuję, jak gdyby coś pociągało mnie ku temu otworowi. W porównaniu z panującym wokół mrozem woda wydaje mi się ciepła. Po co wychodzić, jeśli poza nią grozi śmierć? Prąd zwalnia nagle swój uścisk, jakby puściła jedna z wczepionych we mnie rąk. To odłączyły się obie rakiety, może jakimś cudem, a może dlatego, że machając nogami, rozluźniłem wiązania. Ostatnim wysiłkiem, przy którym nie odczuwam nawet pieczenia w obolałych mięśniach, odruchowo i instynktownie udaje mi się przełożyć na lód nogę, a potem wyciągnąć połowę ciała. Czepiając się lodowego bloku, mogę wreszcie wyjść i odczołgać się na kilka kroków od otworu. Daremny to wysiłek, szczeniacka próba, gdyż nasiąknięta wodą odzież stała się twarda jak granit i przymarzła do lodu tak, jakby przyciskały mnie do niego jakieś ogromne łapska, uniemożliwiając najmniejsze choćby poruszenie. Nawet mi nie zimno. Gdyby tylko nie ten ból w głębi resztek świadomości, bo wiem przecież, że zaraz umrę, że moja ścieżka, tak jak trop powalonego kulą łosia, urywa się tu, nad tą wodną jamą... Malutka, skostniała od zimowego mrozu śmieszna cząstka życia wśród ogromu syberyjskiej tajgi. - Popatrz, dolatujemy! Alain potrąca mnie, chcąc mnie obudzić. Otwieram oczy w chwili, gdy wojskowy śmigłowiec radziecki, wielki MI-8, przebił się właśnie przez chmury; ich wełnista masa jawiła mi się we śnie jako olbrzymia śnieżna równina, po której sunąłem na rakietach i gdzie czekał mnie koszmar. Łoskot wirującego w powietrzu śmigła zmienił się w huk wybijającej spod lodu rzeki; wstrząsy maszyny rzucanej podmuchami wiatru przekształciły się w prąd wodny, a strumień mroźnego powietrza bijący przez otwarte okienko w plecy stanowił uzupełnienie odczuwanych wrażeń. Nie, jak najbardziej żyję! Jestem na pokładzie śmigłowca, który unosi mnie ku wymarzonej Syberii, wielkiej, dzikiej Syberii. Zima jeszcze tu nie przyszła. Od Mongolii do czarodziejskiego jeziora Bajkał zostają mi jeszcze cztery miesiące jazdy wierzchem przez góry i dwa tysiące kilometrów. Oto przed nami wtulona w zakole rzeki i wciśnięta pomiędzy góry mała tofalarska wioska Ałygzer; odcięta od świata, żyje w rytmie pór roku - będzie tak i z nami w czasie szesnastomiesięcznej podróży przez ogrom syberyjskiej tajgi. Tę tajgę przemierzać będziemy konno, łodzią, ciągnięci przez psy, kucyki i renifery, czółnami - sześć razy w ciągu półtora roku zmieniając zaprzęgi i pojazdy. Oto chaty zbudowane z okrąglaków, uszczelnione ziemią i mchem, pokryte dachami z kory brzozowej. Stoi przed nimi kilkunastu tofalarskich myśliwych; za obojętnymi minami kryją ciekawość, całkiem zresztą zrozumiałą, gdyż po raz pierwszy w życiu widzą cudzoziemców. Pilot nie wyłączył silnika. Nasz sprzęt zostaje złożony wprost na trawie i śmigłowiec odlatuje, a wraz z nim oddala się jego przeraźliwy warkot. Teraz nic już nie zakłóca ciszy, majestatu i wielkości tego miejsca. Wciągam w płuca potężny łyk powietrza. Aromat tajgi, wszystkich kwiatów rosnących w jej poszyciu miło łechce nas w nozdrza i z miejsca każe zapomnieć o roku pracy, ciężkiej, ale koniecznej, żeby przygoda taka mogła się w ogóle zacząć. Ręce wyciągają się i oto wybucha śmiech, gdyż jeden z Tofalarów ze sterty naszych sprzętów wyciąga z triumfem siodło. Ustaje, gdy ktoś inny z zachwytem pokazuje piękny winchester w skórzanym pokrowcu, znów jednak się rozlega na widok jednej ze skrzynek w naszych jukach. - Mówią, że broń jest dobra, ale cała reszta niewarta ćwieka - tłumaczy Wołodia. - Już pojąłem. Śmiechy. Broń, siodła, juki... Znaleźliśmy już wspólny język. Śmigłowiec znika za górami, my zaś wraz z jego zniknięciem odkładamy na bok teraźniejszość. Postaramy się zapomnieć o niej i odnaleźć z tymi ludźmi potęgę przeszłości, która w tej części świata wciąż jeszcze się trzyma; jest nią tajga. Karawana w tajdze 2 - Tu będzie nam dobrze - wyjaśnia jeden z Tofalarów. Miejsce jest rzeczywiście cudowne. Niczego lepszego nie moglibyśmy sobie wymarzyć. W całym lesie śpiewają ptaki. Tu mama jarząbek przywołuje swe rozproszone pisklęta, tam strzyżyki chowają się pomiędzy gałęzie brzozy. Kilka biegusów kołuje nad brzegiem rzeki, a dalej w gęstwinie lasu pohukuje sowa. Tajga, jak gdyby chcąc nas powitać, prezentuje nam najpiękniejszy swój widok. Rozigrana, przejrzysta Oka omywa ciągnącą się aż po skraj lasu łąkę, usianą wielobarwnymi kwiatami. W cieniu wielkich drzew odpoczywają sobie konie. To tu właśnie rozbijemy namiot z grubego płótna, tu założymy nasz pierwszy obóz. Jego ścianami będą góry o ośnieżonych szczytach, wykładzinę zastąpi nam soczysta trawa, sufitem będzie jednolicie przejrzyste niebo, a drzwiami - ta dolina, wzdłuż której ruszymy jutro ku górskim halom. Najpierw konie. Wspaniałe, umięśnione, silne, pysznie wyglądają w swojej letniej sierści, na której odprawiają gody bąki i komary. Wołodia przechodzi od konia do konia, każdego klepie po pysku, a Sasza wychwala zalety zwierząt. - Ten jest bardzo szybki. - Ten będzie niezawodny w górach - orzeka Wołodia. Przelatuje nad nami kilka uganiających się w powietrzu pliszek. Sasza każe mi spojrzeć na kopyta koni. Wołodia uśmiecha się. On też czuje się tu dobrze. Nic nie mówi, ale z jego zachowania widać, co odczuwa. Gdy z wielkiego płóciennego wora wyjmował nóż, żeby go sobie przypasać, z jego twarzy biło zadowolenie. On też lubi tajgę i dzikie życie. Właśnie dlatego wybrał zawód geologa i w ciągu ostatnich dziesięciu lat odbył już wiele służbowych podróży po puszczy. Ze względu na jego zawód, jego umiłowanie do dzikiego życia i doświadczenie oraz na sympatię, jaką poczułem do niego przy pierwszym naszym spotkaniu, zaproponowałem mu uczestnictwo w wyprawie. Było to osiem miesięcy temu, przy okazji jednego z moich licznych wyjazdów przygotowawczych na Syberię. On i jego towarzysze sami zaproponowali mi pomoc. Byli to ludzie poważni, sprawni w działaniu, pełni entuzjazmu. Zgodziłem się. Potem porozumieli się i założyli niewielkie przedsiębiorstwo prywatne. Dzięki temu mogli uzyskiwać zezwolenia na korzystanie ze śmigłowców i ciężarówek, mogli wynajmować konie i renifery, mogli poruszać się po kraju i otworzyć konto bankowe... czyli wszystko to, czego potrzebowałem do zapewnienia sobie punktów etapowych, do werbowania ludzi (pięć zespołów w ciągu półtora roku), do przewozu sprzętu i psów, do sprawdzenia trasy i założenia niektórych składów żywności. Byłem dobrej myśli. Wiedziałem jednak również, że w tym rozregulowanym i całkowicie zdezorganizowanym kraju wszędzie spotkam się z trudnościami. Jeszcze jeden powód, by zapewnić sobie pomoc miejscowych. Przyjaciele Wołodi byli Sybirakami. Bez nich załatwienie wielu spraw okazałoby się niemożliwe. Niestety, brak im przebojowości. W genach zakodowane mają coś w rodzaju krępującego ich strachu, który nie pozwala im na popychanie niektórych spraw. Ot, na przykład celnicy kończą urzędowanie o godzinie siedemnastej i trzeba nimi potrząsnąć, żeby otworzyli magazyn o siedemnastej piętnaście, bo inaczej nie zdołamy odebrać bagaży. - Takie już prawo, niczego nie zrobisz - mówią z fatalizmem. Po czym wybałuszają oczy widząc, że Benoit wali w drzwi jak w bęben, wdziera się do pokoju celników i odbiera swój bagaż, tłumacząc sprawę w sposób tak zagmatwany, że celnicy dla świętego spokoju przepuszczają nas. - Mięczaki - wzdycha Alain. - Nie, Rosjanie. Poczucie bezsilności wobec prawa. Strach przed sankcjami. Całe wieki historii. Pamięć ludzka nie jest aż tak krótka. Płótno jest już dobrze naciągnięte i namiot stoi w cieniu wielkich sosen. Konie mamy niedaleko. Na ogniu syczy czajnik. Wszystko jest w porządku. Wołodia przedstawia nam naszych towarzyszy podróży: Sasza, lat dwadzieścia trzy, myśliwy; Witia, lat dwadzieścia sześć, myśliwy. Obaj są Tofalarami, ale tak bardzo się różnią, że rzuca się to nam natychmiast w oczy. Sasza przez cały czas się śmieje, trochę dla przyjemności, a trochę po to, żeby sobie pożartować - wszystko jedno, z siebie czy z nas. Kroczy niby to niedbale i można by sądzić, że zaraz się wywali, choć w rzeczywistości potrafiłby przejść po linie nad przepaścią. Głowę wciąż uważnie przekręca to w jedną stronę, to w drugą, prawym okiem wpija się w każdy szczegół (a zauważa wszystko), lewym omiata otoczenie. Taki jest Sasza, cały pełen sprzeczności. Z miejsca mi się spodobał. Sam nie wiem dlaczego. Witia nosi się znacznie dumniej. To wcielenie dumy. Spryciarz z niego, to widać. Jest troszkę i kpiarzem. Czuję, że jeśli będziemy mieli kłopoty, to przez niego. Jest jeszcze Pawka, szef całej trójki, będzie nam towarzyszył tylko przez kilka dni, bo potem musi udać się w góry. Przy okazji sprawdzi, czy wszystko jest w porządku i czy dobrze wybrano konie. Człowiek ten drażni mnie. Od pierwszej chwili. Spokój, Nicolas... Dobieramy juki i siodła dla poszczególnych koni. - Namiot na tego - radzi Witia. - Rzeczy tłukące się weźmie ten siwek - dodaje Sasza. - Co on mówi? - pyta Alain. Wołodia tłumaczy. Zapada wieczór. Sójki i orzechówki wylatują z lasu i krążą z krzykiem nad polanką. Po wodzie sunie kilka kaczek i cyranek oraz para traczy. Omijają skały i tylko lekko je muskają, jak gdyby dla zabawy. Alain i ja oddalamy się i zarzucamy wędki w wirach rzecznych powyżej obozu. Srebrzysta woda bije o skały, które ociekają połyskującymi kropelkami. W promieniach zachodzącego słońca mienią się jak diamenty. Rozkoszuję się chwilą. Biała w czerwone cętki błystka na końcu żyłki kołysze się spokojnie na wędzisku. Zataczam nią w powietrzu półkole, błystka pada, odbija się i zatrzymuje o trzydzieści metrów dalej. Ściągam powoli żyłkę i uśmiecham się do ślicznego kowalika spacerującego sobie po skale. Wzniesiony wysoko ogon pozwala mu utrzymywać równowagę, idzie łebkiem w dół i jakby na mnie zerkał spod oka. Trochę dalej Alain pilnie sonduje wędką wielką jamę, wyżłobioną przez wodospad, w poszukiwaniu jakiegoś dorodnego pstrąga. Uśmiecha się, a przejęty jest tak, jak gdyby znalazł się wreszcie w raju. W dziesięć minut później moja błystka chowa się za skałę i czuję, że wędka się ugina. Na haczyku jest piękny pstrąg, zanurza się w rzecznym prądzie i pociąga za sobą żyłkę. Ładna sztuka! Kołowrotek aż śpiewa. Cóż to za wrażenie czuć, że coś żywego wprawia wędkę w drgania! Chciałoby się szybko wybrać żyłkę, ale trzeba poczekać i zmęczyć rybę. No, jest wreszcie. Ostatnie szarpnięcie i kładę na trawie wspaniałego dwukilowego pstrąga o połyskujących srebrzyście łuskach. - Ale się uraczymy - cieszy się Alain, choć trochę markotny, że to nie jemu się poszczęściło. - Okazałeś się prawdziwym zerem, miałeś przecież lepsze miejsce - mówię z oczywistą przesadą. Wołodia ma nasze spory w nosie. Zabiera piękną rybę, by oczyścić ją i pokrajać. W pięć minut potem kawałki pstrąga pieką się już nad ogniem. Pełni podziwu Sasza i Witia zastanawiają się, jakim sposobem potrafiliśmy złapać taaką rybę w tak krótkim czasie i w zupełnie nie znanej nam rzece. Alain patrzy na mnie z zachwytem. Myślę, ze jest jeden do zera dla nas. 3 Wydaje nam się zawsze, że chwila wyjazdu będzie czymś nie do zapomnienia. Śniliśmy o niej. Tak długo jawiła nam się w wyobraźni i tyleśmy na nią czekali. Wcale tak nie jest. Wyjazd to zawsze kłopoty. Przede wszystkim z końmi, zwłaszcza gdy trzeba je objuczyć. W marszu konie zawadzają bagażem, zwykle kruchym, o drzewa. Niektóre chciałyby się wytarzać. Ludzie są spięci i zdenerwowani. Ktoś krzyczy, bo bagaż się kolebie. Alain klnie, bo zerwał mu się właśnie popręg. Nawet spokojnemu zwykle Wołodi puszczają nerwy. Trzeba ruszać. Pojedynczo, dla uniknięcia trudności. Alain nie czuje się pewnie w siodle. Trzeba tu dodać, że na koniu siedzi pierwszy lub prawie pierwszy raz w życiu. - Jak się skręca? Którą ręką przytrzymujesz jucznego? - nagabuje każdego, kto ma ochotę go słuchać. Ledwie zdążyliśmy mu odpowiedzieć, a on, jakoś tam sobie radząc z trzema końmi, już wchodzi pieszo na ścieżkę wiodącą w głąb lasu. Niech się dzieje, co chce! Kilka koni wyrywa do przodu, któryś rży i zarzuca zadem. Sasza i Witia klną. Potem na naszą karawanę spływa spokój, tak jak na pola kładzie się biały śnieg. Konie i ludzie odnajdują powoli swój rytm. Sadowimy się w siodłach. Ścieżka biegnie wzdłuż biegu rzeki pod wielkimi sosnami. No, nareszcie naprawdę odjeżdżamy! Przez głowę przewalają mi się setki obrazów z innych odjazdów i podróży. W jednej chwili widzę wszystko, co poprzedziło tę wyprawę, wszystkie starania, wszystkie niepewności, radości i zniechęcenia. Oto wyruszam, mając dobre konie i dobrych towarzyszy, a przede mną jedyna w świecie przygoda, bo przecież Syberia to jedna z ostatnich dzikich jeszcze krain kuli ziemskiej. Wchodzę do niej z szacunkiem, przemierzać ją będę z pokorą, a wpatrywać się w nią i wsłuchiwać - bez pośpiechu. Będziemy tędy szli z umiłowaniem i szacunkiem. Nie chcemy być bohaterami. Jesteśmy zwykłymi zapaleńcami, rozmiłowanymi w ogromie, przez który idziemy. I zostaniemy nimi. Bardziej niż kiedykolwiek. Tak sobie jeszcze rozmyślam, gdy jakieś dziwne zwierzątko (waży ze dwanaście kilo) przemyka pędem między koniem Alaina a moim. Kolor ma jak sarna, może trochę ciemniejszy, sprawia wrażenie istoty bardzo żwawej i zwinnej. Główką, którą ledwie dostrzegłem, przypomina młodego kangura, wystają z niej zabawne małe kły, odchylające się ku dołowi. Wygląda jak żart. - Kabarga* - wyjaśnia z lekkim uśmiechem Sasza. - Dziś wieczorem będzie bum... - dodaje i pokazuje gestem kawał mięsa piekącego się nad ogniem. * Tu i dalej autor używa słowa rosyjskiego Po polsku piżmowiec - przyp tłum. Kabargi to nie jedyni mieszkańcy tajgi. Wszędzie widzimy zrytą ziemię, a szerokie ślady mówią, że przechodziły tędy watahy dzików. Gdy przeprawiamy się przez rzekę, zauważam również ślady wielkiego jelenia syberyjskiego. Jeśli chodzi o ptaki, wystarczy skierować wzrok ku czubkom drzew: cedrów syberyjskich, sosen i brzóz, by ujrzeć, ile ich tu jest. Ależ feta! Jesteśmy w drodze już od sześciu godzin. Na kilku trudniejszych odcinkach musimy przekładać bagaże, na ogół jednak ścieżka jest wygodna, toteż dzień upływa nam spokojnie, w dobrym nastroju i w harmonii z tajgą. Około szóstej wieczorem znajdujemy miejsce pod obozowisko nad rzeką. Alain spogląda wzrokiem pełnym nadziei. Gestami pokazuje Witi pstrąga i rękę wyciąga w stronę rzeki. Witia potwierdza jego domysły. Tu są pstrągi! Ja zaraz po rozsiodłaniu i spętaniu koni zarzucam broń na ramię i wychodzę z obozu na tradycyjną wieczorną przechadzkę. Jakaż to rozkosz iść tak samemu, w zupełnej ciszy, pod sklepieniem wielkich cedrów syberyjskich i sosen. Wdycham powietrze, upajam się pełnią tych zapachów i dokonuję coraz to nowych odkryć. Po niebie krąży kania. Piaskowiec podskakuje wśród skał małej wysepki na rzece; widzę ślady olbrzymiej sarny. Idę w uniesieniu, jakbym się znalazł w jaskini Ali Baby. Toż to skarb te wszystkie ptaki, te kwiaty, te nieznane drzewa! Znajduję przecież i trochę bliskich przyjaciół; jarząbek, bekas, sikorka i oczywiście ten dobry druh - wróbel, którego spotkać można wszędzie. Mimo wszystko jestem jak u siebie. A te ślady na piaszczystym dnie strumyka? Czy to nie tropy tej śmieszki kabargi? Po dwóch godzinach znów jestem w obozie. Alain złowił tymczasem kilka małych pstrągów. Właśnie je przygotowujemy, gdy pojawia się Sasza, niosąc na plecach kabargę. Poświstuje z miną tak obojętną, jak gdyby przynosił nam codzienną gazetę. Zwierzę jest samcem, więc jego piżmo - jak wyjaśnia Wołodia - jest na wagę złota. Sasza odcina kieszonkę z gruczołem (ma wielkość orzecha) i suszy ją przy ogniu. Zarobi na tym z pięćdziesiąt rubli, czyli według siły nabywczej jakieś pięćset franków*. W dodatku mięso okazuje się całkiem smaczne. - Sasza i Witia ubijają po pięćdziesiąt sztuk rocznie - mówi Wołodia. - Pokażą nam, jak to się robi. * Około 270 zł w 1997 r - przyp tłum Sasza wyciąga z kieszeni małą świstawkę z kory brzozowej i wkładają sobie między zęby. Z tego prymitywnego instrumentu wychodzi ostry, modulowany dźwięk, rozbrzmiewający niby skarga. Sasza wyjaśnia nam, że chodzi tu o naśladowanie głosu młodej kabargi. Jeśli gdzieś w pobliżu jest jakiś piżmowiec, to na ogół przybiega. Sasza nie skończył jeszcze mówić, a my z Alainem już ruszamy na poszukiwanie szerokich kawałków kory brzozowej. Wycinamy z niej kilka świstawek i... wszystkie okazują się do niczego. Sasza i Witia bynajmniej się nie śmieją, wprost przeciwnie, odnosimy wrażenie, że doceniają nasz wysiłek i zainteresowanie, jakie okazujemy dla ich metod łowieckich. Pod koniec wieczoru świstawki nasze zaczynają od biedy brzmieć trochę podobnie jak świstawki naszych profesorów. Tak czy owak czas jakoś upływa. Wieczór mamy wspaniały. Pstrągi, a potem pieczone mięso miło drażnią nasze kubki smakowe. Na zakończenie Alain przygotowuje smaczny kompot z zebranego nad rzeką rabarbaru. Tego wieczoru jesteśmy królami. 4 Z pierwszym blaskiem zorzy, czyli około piątej rano, łapiemy konie, które porozłaziły się po nadrzecznych polanach. Nad lasem unosi się gęsta mgła, kłębi się i osiada. Wysoko w koronach drzew świergocą chóralnie drozdy. Gdzieś w oddali odzywa się puchacz. Tajga budzi się. Wracając z końmi, zauważamy nagle sarenkę. Zlizuje rosę z gęstej trawy nad rzeką. W kilku susach wdzięczne zwierzątko umyka w las. Wczoraj wieczorem przygotowaliśmy wszystkie pakunki, plandeki, popręgi, torby i uprząż, tak że juczenie idzie nam względnie szybko. W każdym razie poranny chłód nie skłania do bezczynności. Mamy szesnaście koni, w tym osiem pod bagaże, możemy więc codziennie je wymieniać. Jednego dnia pod siodło, drugiego pod juki i zasady tej się trzymamy. Konie są wspaniałe, od pierwszej chwili zaimponowały nam zwinnością, zręcznością i siłą. Prawdziwe konie górskie, jakby dla nas stworzone. Po obfitym śniadaniu ruszamy w drogę. Słońce przebiło się właśnie przez mgłę i wysuwa się zza wierzchołka wysokich gór, ku którym zmierzamy. Ścieżka, jeszcze wczoraj na tyle szeroka, że można było iść nią dwójkami, dziś już na to nie pozwala. Właściwie starcza jej akurat na szerokość konia. Co gorsza, łatwo ją zgubić, bo na wszystkie strony odchodzą od niej dróżki wydeptane przez jelenie. Na szczęście dla naszych Tofalarów to wciąż ich strony. Mogliby iść tędy z zawiązanymi oczami, gdyby nie fakt, że przez cały dzień to spoglądają na tropy, to wpatrują się w krążącego wysoko orła albo w kłębek niedźwiedziej sierści, która zaczepiła się na krzaku jeżyny, lub wreszcie w kawałek jakiejś kości. Nic nie ujdzie ich oczom. Aż nie do wiary! Przede wszystkim jednak interesują ich tropy piżmowców. Sasza coraz to schodzi z konia, idzie kilka metrów w bok od ścieżki i świszczę w nadziei przywabienia samca. Samica nie ma ani piżma, ani kłów, tak że łatwo ją odróżnić, nawet gdy biegnie. Marsz robi się coraz uciążliwszy. Posuwamy się teraz wąską doliną wzdłuż Oki, zwężającej się tu do szerokości strumienia. Wciąż tylko osypiska skalne, parowy i gęste lasy, a wśród nich to bagno, to młodniak, to stroma skarpa. Idziemy piechotą, trzymając konie, które trzeba prowadzić, zachęcać, miejscami nawet ciągnąć. W miejscach trudniejszych jako pierwszy idzie koń wierzchowy i zawsze przechodzi. Gorzej jest z końmi jucznymi. Idą jeden za drugim, związane linką na tyle cienką, żeby przy gwałtowniejszym szarpnięciu mogła się zerwać. Swobodę ruchów mają bardzo ograniczoną. Koń wierzchowy może się wahać, zatrzymywać przed przeszkodą, gdy jednak już ją pokona, linka napina się i zwierzę idące za nim musi iść do przodu. Prowadzącego konia trzeba więc miarkować. W zasadzie trzeba przy tym patrzeć nie na niego, ale na zwierzę idące z tyłu. Jest to cała sztuka i Alain jeszcze jej nie posiadł. Po godzinie mamy wypadek. Koń zsuwa się do parowu i pociąga za sobą Alaina, który pada na skaliste dno i cudem unika przygniecenia. Całe szczęście, że linka się zerwała i juczny koń Alaina (przydzieliliśmy mu tylko jednego!) do parowu nie wpadł. Koniowi nic się nie stało, tyle że lekko skaleczył sobie udo. Natomiast Alain rozharatał sobie dłoń na długość ponad ośmiu centymetrów. - Panie doktorze, kilka szwów proszę! - woła, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. Krew tryska z rany, barwi na czerwono płócienne spodnie, które zabarwiła już przedtem podróż. Dobywamy igłę i nici, szczypce i gazę. Przeprowadzamy operację pod okiem trójki towarzyszy, czyli Saszy, Witi i Wołodi, który wyciągnął tymczasem manierkę z wódką. Takich szwów zakładałem już całe metry, nigdy jednak na dłoni i jestem aż zaskoczony, jak gruba jest tu skóra. Trzeba stwierdzić, że Alain, chłopisko jak rugbista (zresztą istotnie gra w rugby), nie ma w sobie nic z dziewczęcia. Wciskam igłę, napierając na nią z całej siły, przekłuwam ranę i staram się igłę przewlec. Ciągnąć trzeba bardzo mocno. O, za mocno - igła rozrywa skórę. Muszę zaczynać od początku. Pot spływa po mnie wielkimi kroplami. Krew, która przy każdym pociśnięciu dobywa się z rany, nie ułatwia mi pracy. A trzeba założyć przynajmniej trzy szwy. - Idzie jakoś? - pyta Alain, nie widząc, co się dzieje. - Tak, tak, zaraz kończę, będzie więcej niż dwa szwy. A w rzeczywistości wszystko zaczynam od nowa. Robię głęboki wdech i znów wciskam igłę w zakrwawioną skórę. Ciemnieje mi przed oczyma. Prostuję się. Alain patrzy na mnie z przestrachem. - Ależ ty zbladłeś! Ech, ty lekarzu, co właśnie mdlejesz! Wołodia podaje mi manierkę. Łykam dwa potężne łyki wódki i jakoś mi przechodzi. Czuję się lepiej. Alain siedzi na trawie pod drzewem i ogląda swoją rozharataną rękę. Mając takiego lekarza nie odważy się powiedzieć, że czuje się doprawdy nie najlepiej. Udaje mi się wreszcie założyć pierwszy szew. Alain czuje ból, ale nie krzyczy. Szybko, żeby to raz skończyć! Drugi szew puszcza. Żeby trzymał, muszę wbijać igłę głęboko w ciało. Alain tłumi krzyk i wciąż trzyma się dzielnie. Jest wreszcie drugi szew, a potem od razu i trzeci. - Dobra jest. - Nie za wcześnie! - Well done - stwierdza Wołodia. Wódka dla wszystkich. Alain wciąga rękawiczkę i przechodzi do innych spraw, jak gdyby nic się nie stało. Odkrywam Alaina. Znałem go słabo. Po prawdzie widywałem się z nim we Francji, ale zawsze krótko i wszystkiego ze trzy, cztery razy. W czasie, gdy ja wędrowałem przez Alaskę, Alain wraz z Benoit (moim przyjacielem z dzieciństwa) pływał kajakiem po dalekiej północy z Quebecu aż na Labrador. I gdy Benoit opowiadał mi, jak kocha on lasy i uwielbia dzikie życie, ile ma w sobie łagodności i zapału, uznałem, że kogoś takiego chciałbym mieć ze sobą na Syberii. Alain wahał się przez... dwie sekundy. Nie żałuję. Lubię to potężnie zbudowane chłopisko, które patrząc na parę uganiających się w powietrzu sikorek, przybiera minę dziewczęcia. Lubię jego odżywki, gdy na przykład zakleszcza się klamra i słyszę: „Nie ma co, ładnie się zaczyna”. Obaj aż się trzęsiemy do tej podróży. Co będzie za cztery miesiące? Tego nikt nie wie, ja jednak jestem dobrej myśli. Dwie godziny później docieramy do niewielkiej świerkowej chaty pokrytej korą brzozową i postanawiamy się tu zatrzymać. Tofalarowie natychmiast wyruszają na łowy. - Dobry czas na kabargę - wyjaśnia Wołodia. Ja wychodzę przyjrzeć się górom wznoszącym się w tym miejscu nad rzeką. Dostrzegam mnóstwo śladów piżmowca, jednakże ani jedna kabarga nie raczy odpowiedzieć na moje wezwania. W drodze powrotnej mam jednak przyjemność przyjrzenia się łaniom. Całe stadko wraz z młodymi stoi na polanie o trzysta metrów ode mnie. W tejże chwili po drugiej stronie doliny rozlegają się cztery wystrzały. Stara, czujna łania kręci głową na wszystkie strony, potem przezornie kieruje stadko w leśne chaszcze. Do obozu wracam w chwili, gdy Witia przeprawia się przez rzekę. Koń, płynąc, zwraca się łbem prawie całkowicie pod prąd, ale Witia, którego chyba nic nie potrafi poruszyć, wciąż zachowuje dumną i obojętną minę. Ciągnie za sobą miotane prądem dwie kabargi. Piękny to widok. I dziki. 5 Piąty dzień. Wołodia jest cały w nerwach. Czekamy na śmigłowiec, który ma latać wzdłuż doliny i nas szukać. Śmigłowcem tym leci nasz wiemy towarzysz podróży Benoit wraz z ekipą filmową, przybywającą tu z zamiarem nakręcenia scen do filmu ukazującego naszą przygodę. Jak jednak śmigłowiec zdoła nas odnaleźć, skoro przez cały prawie czas idziemy tak gęstym lasem, że nie możemy z niego ujrzeć nawet skrawka nieba? Stąd właśnie bierze się zaniepokojenie Wołodi, który ani na chwilę nie rozstaje się z rakietnicą w nadziei, że uda mu się wystrzelić rakietę ponad wierzchołki drzew. Jest inne rozwiązanie - czekać na śmigłowiec gdzieś na leśnej polanie, skąd dałoby się go wypatrzyć, ale ze względu na pogodę (w tych stronach doprawdy niepewną) może on przylecieć równie dobrze dziś, jak i za cztery dni. A przecież mamy już dziesięć dni opóźnienia względem pierwotnego planu (moskiewski personel Aerofłotu nie mógł znaleźć pół tony naszego frachtu). Nad Bajkał mieliśmy dotrzeć w połowie sierpnia, a zostaje nam jeszcze około półtora tysiąca kilometrów marszu przez góry. Czekanie na hipotetyczny śmigłowiec byłoby więc pustą stratą trzech dni. Jednakże cuda się zdarzają, więc mamy szansę. I cud się spełnia. Dokładnie piętnaście po trzeciej, gdy mamy już za sobą siedem godzin marszu przez gęste i w dodatku splątane chaszcze leśne, śmigłowiec nadlatuje - właśnie w chwili, gdy wychodzimy na rozległą polanę koło przełęczy wiodącej nad jakieś jeziorko. Wyobrażam sobie wzruszenie Benoit, który już od tygodnia i w Paryżu, i w Moskwie płonie z niecierpliwości ujrzenia wreszcie tej karawany, takiej samej jak ta, którą formowaliśmy kiedyś, przedzierając się przez Góry Skaliste. On też jako pierwszy wyskakuje z radzieckiej maszyny wojskowej MI-8 i biegnie nam naprzeciw. Nóż wetknął sobie za pas i już wciąga swe stare płócienne portki podróżne. - No, cieszę się, że wreszcie tu jestem - mówi i przygląda się z ciekawością (ale i troszkę krytycznie), w jaki to sposób wszystkośmy zorganizowali. Za nim podąża ekipa filmowców w mniej lub bardziej jaskrawych niebiesko-żółtych ubraniach, wraz z całym swoim rynsztunkiem pochowanym w worki o równie wściekłych kolorach. Rajd Paryż-Dakar można powiedzieć! Czuję, że przez te pięć dni będzie nam ciężko. A tak bardzo chcielibyśmy znaleźć się wśród tych gór sami, tylko w szóstkę. Niestety, ten film to konieczność. Bez niego cała wyprawa nie doszłaby do skutku. W dodatku zaś lubię przywozić ze sobą widoki ukazujące piękno tych wielkich, dzikich przestrzeni i bogactwo tych ludzi, żyjących w harmonii z przyrodą, od której współczesny nam człowiek za bardzo się odciął. Mam wrażenie, że coś przywożę, jakieś świadectwa. Jest to jednak trudne. Żałuję także, że ci filmowcy pojawili się tak wcześnie. Jeszcześmy się nie dotarli. Rzeczywiście, nic się nie klei. Do przodu nie idziemy, bo jest ich za wielu (czterech) i mają za dużo sprzętu. Zadowalamy się przebyciem w pięć dni dziesięciu kilometrów (a i to z trudem), potem przemaszerowaniem w kółko dookoła obozu, żeby mogli zrobić trochę zdjęć (oczywiście mało ciekawych). Od czasu do czasu Alain, Benoit i ja - na podobieństwo paryżan wyjeżdżających z końcem tygodnia na wieś - wymykamy się do tajgi na krótkie przechadzki, które pomagają nam wytrzymać to wszystko. Stosunki między Tofalarami a ekipą filmową są napięte do granic. Nawet my utraciliśmy nić porozumienia, która łączyła nas z Saszą i Witią. Tak, nic się już nie układa. Pawka wciąż tylko sarka i klnie kolejno na wszystkich, grozi, że opuści obóz, zabierze swoje konie i wróci do domu. Próbuję rozmawiać na stronie z Saszą, potem z Witią; tłumaczę im, że sam nie lubię takiej sytuacji i że wszystko się ułoży, gdy tylko pójdzie nam lepiej. Nic to nie daje. Odchodzi Pawka, co nie jest klęską, ale zabiera dwa konie, na które liczyliśmy. Na domiar złego śmigłowiec miał przylecieć we wtorek rano, jest już czwartek wieczór, a jego wciąż nie ma. Mam już tego dość i zarządzam wymarsz, zostawiając filmowcom żywność na trzy dni i... niech sobie czekają sami! Zresztą zrozumieli i sądzę, że im też robi się lżej. Czegoś takiego nigdy więcej! Mamy nauczkę. Ruszamy więc z Benoit, Wołodią i Alainem, a także z Saszą i Witią (zatrzymaliśmy go w ostatniej chwili, chciał już wracać do siebie) i chyba rzeczywiście jest to wymarsz. Idziemy w komplecie (wreszcie!) i mamy przed sobą setki i tysiące kilometrów tajgi. Gdy tylko weszliśmy między pierwsze drzewa tajgi i spojrzeliśmy na kolorowy las, nasze twarze odzyskały właściwy kolor. Naprzód! Kierunek - Mongolia, a potem prosto na północ aż do Bajkału. Gdy wieczorem po siedmiu godzinach marszu zatrzymujemy się i mówimy o trzech jeleniach, które przemknęły nam przed nosem, tak ze Witia nie zdążył nawet wystrzelić, gdy śmiejemy się z Benoit, który jucząc konia zaplątał się nogami w rzemienie, gdy raczymy się golcami, które Alain złowił w rzece, pamięć o wszystkich przejściach mamy już za sobą. Życie wróciło do normy. A normą jest las. Ta norma zawsze powinna była obowiązywać. Jeśli kiedyś znowu odwiedzi nas jakaś ekipa filmowa, to przyjmiemy najwyżej dwóch ludzi, którzy pójdą i zżyją się z wyprawą. Taką będziemy mieli zasadę. A film tylko na tym zyska. Suche polana trzaskają w ogniu. Zapada noc, ciężka i czarna. Budzą się zwierzęta nocne. W górach ujada lis. Spłoszone przez kilka dzików sójki zdają się je przeklinać, a dwie szare kukułki odpowiadają sobie z dwóch stron lasu. My już zamilkliśmy. Powoli ogarnia nas zmęczenie. Oczy zamykają się same. Do ogniska zbliża się kilka koni, zręcznie podskakując na spętanych nogach. Dwa bekasy gonią się w miłosnych zalotach na tle rozgwieżdżonego nieba. Zapowiada się ładny dzień. 6 Rano mamy minus cztery stopnie. W miarę jednak jak słońce wznosi się coraz wyżej ponad szczyty otaczających nas gór, wznosi się i rtęć w termometrze. Ziemia paruje. Korzystają z tego komary i bąki, atakując konie i ludzi. Już około dziesiątej robi się nie do zniesienia - upału trzydzieści pięć - czterdzieści stopni. Idziemy w cieniu wielkich drzew. Na otwartej przestrzeni i w pełnym słońcu byłoby nie do wytrzymania. Na szczęście mamy kapelusze, które osłaniają nam głowy i twarze. Zimo, przybywaj! W lesie jest dość cicho. Upał przygniata i rozleniwia zwierzęta. Tylko dzięcioły żwawo opukują suche drzewa. Z daleka słychać ich głośne tuk-tuk-tuk. W pobliżu bagna, gdzie baraszkuje kilka cyranek, zauważamy ślady wielkiej niedźwiedzicy i niedźwiedziątek. Konie przejawiają niepokój. Niedźwiedzie pozostawiły na ziemi i na trawie swój ostry zapach drapieżników. Bagno mamy już za sobą i znowu wchodzimy do lasu. Sasza chwyta za strzelbę i strzela do młodego jelenia, który galopem przebiega mu drogę. Pudło! Sasza jest wściekły. Mięsa potrzeba, a on już od czterech dni niczego nie upolował. Ileż tu za to ryb! Nie ma wieczora, żeby Alain nie przyniósł kilku kilogramów golców, pstrągów i szczupaków. Sprawia to wielkie wrażenie na naszych Tofalarach, którzy godzinami patrzą, jak on to robi, i głośno protestują, gdy nadmiar zdobyczy chce z powrotem wrzucić do wody. Sasza i Witia, jeśli nie mogą zjeść ryb natychmiast, to je wędzą. Taszczymy więc ze sobą kilogramy suszonych i wędzonych ryb i Alain musi się kryć, wrzucając zbędne sztuki do wody. Mijamy właśnie ślady obozowiska hodowców renów. Na ziemi wala się mnóstwo porozrzucanych kawałków drewna, a wokół miejsc, gdzie stały namioty, tkwią w ziemi dziesiątki kołków. - Wiąże się do nich renifery - wyjaśnia Wołodia. Niekiedy zauważamy w głębi lasu coś w rodzaju prymitywnych zagród, w których zamyka się zwierzęta. - Szkoda, że obozowisko jest puste! To przygnębia - wzdycha Benoit. Mijamy kilka nie zamieszkanych chat, potem wchodzimy w dolinkę, za którą zaczyna się rozległe bagno. Ścieżka urwała się i Tofalarowie nie mogą nam w niczym pomóc. Nie są już w swoich stronach. Dziesięć dni temu opuściliśmy ich ziemie i obszary, gdzie żyją kabargi. Trochę nam markotno, bo żaden z nas - ani Alain, ani ja - nie potrafił przywabić choćby jednej sztuki. No, może trochę dalej, w kraju Buriatów, pójdzie nam lepiej. Idziemy więc przed siebie, tak jak możemy, unikając terenów zbyt podmokłych, wkrótce jednak pakujemy się w kłopoty, wciśnięci między góry, rzekę i mokradło, gdzie nasze konie zapadają się coraz głębiej. Trzeba przejść przez rzekę i dotrzeć do położonych z drugiej strony stoków górskich. Musimy w tym celu pokonać sto metrów niezbyt przyjemnego bagna. Benoit nie uszedł jeszcze dziesięciu metrów, gdy jego koń zapada się nagle w jamę. Benoit zachęca zwierzę, ale nie jest w stanie go wydobyć. Włazimy po pas w wodę, ściągamy z konia sprzęt, śpiwory, kilka ubrań i przesiąknięty błotnistą wodą namiot. Wreszcie oswobadzamy konia, który dysząc, ciężko napiera tylnymi nogami. Sądzimy, że to już koniec kłopotów, aliści zapada się w jamę koń Alaina, potem przychodzi kolej na mojego. Trzeba wiedzieć, że taka sytuacja jest niezwykle groźna, jeśli bowiem koń nie wydobędzie się szybko, to zmęczy się i już nie wygrzebie. Zdany jest całkowicie na swoje siły. Bo czyż zdołalibyśmy wyciągnąć konia rękami? Liczyć na sprowadzenie dźwigu byłoby raczej trudno. Ściągamy szybko bagaże, przecinamy zawadzające rzemienie i popędzamy konie do wydobywania się z jam, krzycząc i ciągnąc je za uzdy. Jakoś wyłażą, a o krok dalej znów się zapadają. Tak ciągnąc, popychając i pokrzykując, każdy z nas dochodzi wreszcie do rzeki i od razu przez nią przechodzi, mając wodę po piersi. Wkrótce na bagnie zostaje już tylko jeden koń. Wracamy i wspólnym wysiłkiem usiłujemy wydobyć biedne zwierzę z jamy. - Naprzód, jeszcze tylko sto metrów - zachęca Benoit. Wołodia, Sasza i Witia okazali się bardziej przezorni i obeszli bagno lasem. Nałożyli sporo drogi, ale dobrze na tym wyszli. Jeden do zera. Idziemy podnóżem wysokich gór. Krajobraz tu tak piękny, że aż zapiera nam dech. Cały czas jesteśmy zachwyceni czarem tych okolic. Wyobraźcie sobie kolisko wysokich gór o ośnieżonych szczytach, szafirowe jeziora okolone oczeretami, których jasnozielony kolor kontrastuje z ciemną zielenią brzozowego lasu, bujne łąki pokryte dywanem wielobarwnych kwiatów, ptaki, jelenie i wiewiórki, które latem wiodą tu żywot tak beztroski. - Żeby tylko nie te wściekłe komary - wzdycha Alain. Rzeczywiście, komary chwilami tną nie do wytrzymania. Na szczęście wchodzimy coraz wyżej ku górskim halom i doliny, gdzie roi się od komarów, mamy już za sobą. Biełka, młoda suka Saszy i maskotka naszej wyprawy, bez ustanku szczeka na wszystkie strony. To złowi mysz polną, to młodego zająca. Przyjemnie patrzeć, jak skacze i jak upaja się swobodą w tajdze. Las kończy się i wkraczamy na kamieniste gołoborze. Konie źle się tu czują i posuwamy się wolno, co chwila poprawiając przesuwające się bagaże. Dolina jeszcze bardziej się zwęża, idziemy już wzdłuż potoku, huk wody głuszy nasze słowa. Rozrywa się plandeka, pęka jeden ze sznurów. - Biedne bagaże - wzdycha Benoit, który zadał sobie tyle trudu przy ich pakowaniu. Docieramy wreszcie do przełęczy położonej na wysokości 2700 metrów. Oślepiająca biel firnu kontrastuje z ciemnym brązem skał porośniętych płożącymi się karłowatymi krzaczkami, które jak gdyby maskowały pułapki podłoża. Sasza kroczy na czele, pewnym okiem wyszukuje najlepsze przejścia. Z kępki krzaków wylatuje z łopotem parka pardw z kilkorgiem małych. Biełka z ujadaniem rzuca się za nimi w pościg. Ich białe skrzydła połyskują przez chwilę na tle skąpanej w słońcu przełęczy. Każdy prowadzi konia i idzie po swojemu. Benoit wlecze się z tyłu. Wszedł na górę pieszo, chcąc oszczędzić konia, któremu noga wcisnęła się w szczelinę skalną i teraz trochę utyka. Przyjemnie znaleźć się czasami samemu w zespoleniu z tym, co nas otacza. Wieczorem przy ognisku każdy opowie, co widział: jelenia, lecące pardwy, szybującego nad górami orła. Każdy powie, co zechce, zachowując niektóre rzeczy dla siebie. Nie powiedziałem na przykład, jak po pasjonujących podchodach wytropiłem wielkiego jelenia. Było to wczoraj wieczorem. Przez długi czas podpatrywałem stojącą nad rzeką łanię i trafiłem na świeże ślady wielkiego jelenia. Przez całą godzinę, czasami gubiąc trop, ale za każdym razem go odnajdując, szedłem za zwierzęciem aż do ostatniego śladu, gdzie kopyto jelenia wciskało się jeszcze w ziemię. Nie strzeliłem. Był dla nas za wielki, tyle mięsa to byłoby za dużo, a poza tym był może i... za piękny. Sasza i Witia nabijaliby się pewnie ze mnie, że się tak po drobnomieszczańsku roztkliwiam. A mięsa rzeczywiście brakuje. Wciąż szukamy wśród skał jakiegoś muflona albo koziorożca, którego upolowanie załatwiłoby nam sprawę. O tej porze powinny by się ukrywać gdzieś w cieniu niewidocznych skał. Dziś wieczorem się zobaczy. Około dziewiętnastej znajdujemy wreszcie miejsce na obóz, z trawą dla koni, z drewnem i na ognisko, i do ustawienia namiotu, a wreszcie z wodą, której potrzebują i ludzie, i konie. Rozbijamy namiot w pobliżu jeziora Hara. Wokół strzelają w niebo góry, na ich zboczach - stromych, wspaniałych, porytych w bruzdy - trzyma się jeszcze jak wspomnienie zimy kilka lodowych jęzorów. Alain przygotował już swoją wędkę, a Sasza i ja wychodzimy z obozu na poszukiwanie jakiegoś muflona. Benoit, wściekły, że przez całe popołudnie zostawialiśmy go z tyłu, dąsa się na stronie. Nawet nie chciał nam pomóc przy rozbijaniu namiotu. Gdy jednak wracamy z pustymi rękami, znów ma na twarzy ten swój uśmiech, który nie opuszcza go prawie nigdy. Sasza i Witia zerkają podejrzliwym wzrokiem w stronę kociołka, gdzie pichci się kolacja, przygotowana z któregoś spośród przywiezionych z Francji suchych koncentratów. - Woleliby mięso albo rybę - stwierdza wesolutki Wołodia. - My też. Myśliwi przyznają jednak, że nasze koncentraty wcale nie są takie złe. Porównywalne z udźcem jelenim lub sarnim. Wieczór przebiega w ożywieniu. Warto popatrzeć na nasze rozmowy z myśliwymi. Co słowo to gest. Namiot - i dłonie pokazują kształt namiotu; jeleń - i palce wysuwają się nad głowę. Strzelba - i ramiona składają się do strzału... i tak dalej, i tak dalej. Jeśli nawet poszczególnych słów nie chwytamy od razu, to i tak szybko porozumiewamy się na migi, gdyż w wyniku ciągłego powtarzania stają się one zrozumiałe. Tworzy się wkrótce cały język, w którym słowa i sytuacje zostają zastąpione odpowiednimi gestami i który umożliwia nam porozumiewanie się z Saszą i Witią. Zdecydowanie najlepiej radzi sobie Alain. Całymi godzinami przesiaduje przy ognisku i rozmawia z Saszą i Witią o Francji, potem o polowaniu i łowieniu ryb. Tym scenom towarzyszą śmiechy, od których nawet Wołodia nie potrafi się powstrzymać. Wołodia też się uczy, bo choć Benoit jest bezsprzecznie bardzo złym uczniem w sztuce posługiwania się językiem gestów, to okazuje się znakomitym profesorem angielskiego i francuskiego i Wołodia zawsze się do niego zwraca, ilekroć potknie się o jakieś słowo należące do jednego z tych języków. Tym sposobem toczą się przy ognisku przedziwne i przezabawne rozmowy, gdzie mieszają się trzy języki, a do tego gesty i wybuchy śmiechu. Kaczki, które oddaliły się od rzeki, o świcie znów się zleciały, ale nie dość blisko, żeby znaleźć się w zasięgu strzelby Witi, który chętnie upiekłby ze dwie sztuki. Wyruszamy. Konie pasły się niedaleko miejsca, gdzie rosła najlepsza trawa. W oddali wznosi się wulkan. Łatwo go poznać po kształcie i po kolorze odcinającym się od tła tak jak kruk od stada pardw. Wołodia jako geolog bada z bliska tę osobliwość i co chwila się schyla, by podnieść z ziemi wyrzucone przez wulkan odłamki skalne. Podkowy naszych koni zgrzytają po szlace, ale trzymają się jej tak dobrze, że konie dokazują cudów sprawności wśród tego zwałowiska pod wulkanem. Nagły krzyk Benoit: - Niedźwiedź! Rzeczywiście, po drugiej stronie gór, równolegle z nami idzie wielki niedźwiedź brunatny. Tu i ówdzie zrywa jagody, potem swym ciężkim i niedbałym krokiem wchodzi w gęste krzaki i wkrótce znika nam z oczu. Mijamy wulkan i schodzimy na olbrzymią halę, wokół której wznoszą się ośnieżone szczyty. Wołodia i Benoit nie potrafili się powstrzymać i wspięli się na krater wulkanu. Wołodia bowiem jest nie tylko geologiem, ale również i przede wszystkim alpinistą, więc... jakże tu nie zaliczyć wierzchołka wulkanu. My bowiem wszystkiemu potrafimy się oprzeć, tylko nie pokusom. Przy okazji robię kilka zdjęć, a w godzinę później znajdujemy się w samym środku stada... krów. Wkrótce widzimy i pasterzy; zbliża się do nas dwóch kilkunastoletnich Buriatów. Jesteśmy więc w kraju Buriatów. Sasza, Witia i Wołodia zawzięcie dyskutują, którędy dostać się do pewnej małej wioski. Mówią, że leży o siedem godzin marszu. Buriaci powiedzieli Saszy i Witi, że bije tam źródło gorącej wody, więc szkoda czasu na dyskusję. Chcą dotrzeć tam jeszcze dziś wieczorem. Wola Tofalara - wola boska. Tutejsze krowy, ogólnie rzecz biorąc, wyglądają z grubsza tak jak nasze, ale jedna z nich zasługuje na medal za niesamowity wygląd. Sam nie wiem, od czego zacząć jej opis. Może to i krowa, ale owłosiona tak bardzo, że sierść szoruje po ziemi, a skołtuniona tak strasznie, że gdy się nie rusza, trudno rozeznać, gdzie ma przód, a gdzie tył. Nogi okrywa jej gęste futro i w ogóle cała stanowi taki kłąb, taki zbitek sierści, że Biełka stoi jak osłupiała. Przysiadła, przygląda się, od czasu do czasu szczeknie, jak gdyby chciała zapytać: „A ty, coś ty za stwór?” Krowa w odpowiedzi wykonuje nagłą szarżę, aż suka zmyka ile sił w nogach. Szczęściem potwór z syberyjskiego Gevaudanu* szybko się zatrzymuje, gdyż Biełka uciekając nie znajduje nic lepszego, jak tylko schronić się wśród nas. Idziemy dalej, ale wspominać tę krowę będziemy. Wchodzimy jeszcze jakieś sześćset metrów i docieramy do zaśnieżonej przełęczy, poza którą powinniśmy trafić na ścieżkę prowadzącą w dół aż do wioski. Zbocze jest strome i sprowadzenie koni idzie mi bardzo ciężko. Wkrótce, nie mając innej drogi, musimy wejść na szerokie pole firnu zalegającego w dużej części na stoku opadającym w stronę zamarzniętego jeszcze jeziora. Jesteśmy na wysokości trzech tysięcy metrów. Panuje tu wciąż zima, jak gdyby nigdy nie opuszczała tych wysokości. Po rozmowie z Saszą i Wołodią uznajemy, że konie trzeba będzie przeprowadzać pojedynczo. Benoit i Wołodia, stojąc każdy po jednej stronie pola, pilnują koni, natomiast Alain, Sasza, Witia i ja przeprowadzamy je. Pierwszy koń leży jak długi! - Ładnie się zaczyna! *Gevaudan - region w Masywie Centralnym we Francji. W latach 1765-1768 zaginęło tu tajemniczo kilkudziesięciu ludzi i wyobraźnia ludowa przypisała to stworzonemu przez siebie „potworowi z Gevaudanu” - przyp. tłum. Koń podnosi się, ale gubi jedną z toreb, która zsuwa się w stronę jeziora. Na szczęście zatrzymuje się na występie skalnym. Przyznaję, że nie czuję się bardzo pewnie. Zbocze, niezbyt pochyle w miejscu gdzie stoimy, robi się coraz bardziej strome i do jeziora spada prawie pionowo. Wystarczy mocniej się pośliznąć, a nastąpi niepowstrzymany spadek z wysokości trzystu metrów wprost na zamarzniętą powierzchnię jeziora, gdzie roztrzaska się i człowiek, i koń. Nie napawa to otuchą. A jednak innego przejścia nie ma. Zrywają się podmuchy wiatru ze śniegiem. Śnieg z deszczem, mokry i ciężki. W dodatku niebo pokrywają gęste chmury i wszystko nam zasłaniają. Konie grzęzną aż po piersi w mokrym śniegu, podnoszą się i znów padają. Sasza i Witia trzymają je z całej siły za uzdy, a ja i Alain rozwiązujemy sznury. Benoit, pilnujący koni przy wejściu na pole firnowe, obserwuje to wszystko z niepokojem. Nie objuczony koń przechodzi lepiej. Bagaże niesiemy sami, wybierając takie przejścia, gdzie śnieg jest płytszy. Dwa konie przechodzą. Z trudem, ale bez wypadku. Sasza i Witia, zwykle tacy spokojni, teraz są spięci. Zostały już tylko trzy konie. Na środku pola, w niebezpiecznym miejscu, koń Saszy nagle zapada się i wywraca, próbuje się wygrzebać i pada na grzbiet. Szamoce się i coraz szybciej zsuwa w stronę przepaści, ciągnąc za sobą Saszę, który uczepiony końca sznura sunie po firnie, jakby nic prawie nie ważył. Na pomoc rzuca się Alain i ciągnie ze wszystkich sił. Koń zsuwa się jeszcze trochę i zatrzymuje się. Do krawędzi, gdzie ściana opada prawie pionowo w stronę jeziora, zostało ledwie kilka metrów. Kilka chwil niepewności. Stoimy nieporuszeni, bo wystarczy jeden fałszywy krok, a nastąpi śmiertelny upadek, tak jak w zakończeniu sekwencji sensacyjnego filmu, gdzie jednak samochód po szalonym pościgu zatrzymuje się, choć zwisa kołami nad przepaścią. Ani jednego ruchu! Ani jednego słowa! Łagodnie, bardzo łagodnie Sasza przemawia do swego konia. Alain pojął go i ostrożnie, bo jeden błędny ruch i będzie koniec, przesuwa się pod koniem i rozładowuje go. Czyżby koń wyczuł niebezpieczeństwo? Nie rusza się. Czeka. Po zdjęciu z niego juków podnosi się powoli i idzie zboczem pod górę, potem przechodzi przez pole firnowe bez wypadku. Przejmuje go Wołodia. Uff! - Nie przypomina ci to czegoś? - pyta Benoit, który tymczasem do nas doszedł. - No pewnie, zaraz o tym pomyślałem. Chodzi o tego konia w Górach Skalistych, który osunął się nam na osypisku skalnym i przekoziołkował ze dwieście metrów po skałach. Miałem właśnie na szyi aparat fotograficzny i odruchowo nacisnąłem migawkę. Zdjęcie zrobiło furorę i ujrzeć je można na czołowym miejscu w mojej poprzedniej książce.* Rzecz nie do wiary, ale koń doznał ledwie kilku zadrapań. Przez przełęcz przechodzimy we mgle. Wszystko jest mokre. Jest już osiemnasta, a do buriackiej wioski mamy jeszcze jakieś trzy-cztery godziny marszu. Błąkamy się po górskich graniach, szukając zejścia. Ma to być stromo opadający wąwóz z krętą ścieżką, miejscami wykutą w skale przez Buriatów, którzy chodzą tędy na górskie hale. Jest to jedyne przejście przez ten masyw, którego zbocza są strome i poprzedzielane przepaściami. Nie znajdujemy jednak wejścia do wąwozu wskazanego nam przez dwóch młodych pasterzy. Alain jest cały mokry od potu. - Co oni tam barłożą! - warczy. Wołodia zniknął. Sasza i Witia poszli, każdy w inną stronę. Wszyscy szukają. Przekazuję swoje trzy konie Alainowi, wracam na grań i schodzę na ledwie widoczną ścieżkę, którą uprzednio zauważyłem za przełęczą. * Le tnathlon historique” (Historyczny trójbój). Ścieżka opada, biegnie pod granią i nagle doprowadza mnie do wąwozu. Wygląda nieprzyjemnie, ale przejść nią chyba się da. Wracam do koni i zastaję wszystkich w gromadzie. Sasza i Witia, pochyleni nad mapą, drapią się w głowę. Mówię im, że znalazłem ścieżkę wiodącą do przejścia. Jeden do jednego. Gdyby trzeba było przeprowadzić dodatkowy dowód, że nasze konie są wspaniałe, wystarczyłoby przyjrzeć się im, jak radzą sobie z tym zboczem, na ścieżce, zaznaczonej na mapie na czarno, czyli dla koni-czempionów. Zresztą puściliśmy je swobodnie, poprawiliśmy tylko źle założone torby, tak żeby nie przesuwały się na żadną stronę i nie naruszały równowagi. Trzeba widzieć nasze dzielne, uważne i czujne koniki, jak szukają dobrych przejść, jak obchodzą skałę, ostukują kopytami niepewny kamień, przeskakują przez wyrwy, zwalniają, krążą... Znakomicie! Brawo, koniki! Jutro dostaniecie dzień odpoczynku, a trawy i owsa nażrecie się tyle, że wam kałduny będzie rozsadzało. Pada gęsty śnieg z deszczem. Tworzy jakby zasłonę, a plusk kropel miesza się z chlupotem naszych gumiaków i końskich kopyt w błocie. W żałosnym stanie docieramy wreszcie nocą do buriackiej wioski; leży ona na polanie i składa się z kilku ciasno stłoczonych drewnianych domostw. Nieopodal wioski, tuż koło polany, rozstawiamy namiot i z rozkoszą zanurzamy się w ciepłej wodzie, którą zaczerpnęliśmy ze źródła i przelali do wanny, wyciosanej z pnia ogromnej sosny. Potem, już przy ognisku, dochodzimy do siebie. Zjawili się Buriaci ze swymi starymi gitarami i zaczynają się śpiewy. Wszystkie piosenki mówią o ich kraju, o górach, koniach i dzikich zwierzętach. Przyszły i dzieci - wskakują na kolana Alainowi - to wielkie chłopisko wzbudza sympatię. Opowiadamy o naszych perypetiach. Śmiejemy się do rozpuku. Śpiewamy. Jest nam dobrze. 7 Szlag mnie trafia. Od wyjścia z wioski nie ma jeszcze godziny, a my jużeśmy się zgubili i nie możemy odnaleźć drogi wskazanej nam przez wieśniaków i wiodącej na wyżyny, przez które spodziewamy się dotrzeć do granicy mongolskiej. - Zupełnie jakby mówili obcym językiem. - Przecież to nie sztuka zapytać o drogę - dodaje Benoit, wyciągając ramiona w górę. Przechodzimy przez nieprzebyty las, zatrzymujemy się przed jakąś dolinką, potem zawracamy odnogą rzeki, nad którą rozbiliśmy obóz. Studiujemy mapy, niedokładne, bo w zbyt małej skali (1:500000), i znów ruszamy. Plandeki ocierają się o drzewa i telepią o skały. Diabli mnie biorą. Znajdujemy wreszcie wskazaną dolinkę, a potem, po trzech kwadransach uciążliwego marszu po niewygodnym zboczu, zauważam równocześnie z Wołodią ścieżkę po drugiej stronie potoku. - Co to, Buriaci nie powiedzieli wam, której strony się trzymać? Sasza i Wołodia czują się dotknięci i wzruszają ramionami. Nie do wiary! Rozmawiali z półtuzinem Buriatów, przegadali ponad godzinę na temat właściwej trasy, a nie wiedzą, po której stronie biegnie ścieżka. Trzeba stwierdzić, że ścieżka w niczym nie przypomina drogi. Śmieszna, wąska drożyna, w niektórych miejscach znika, trochę dalej znów się pojawia i ledwie się zaznacza wśród trawy i błota. Jest to jednak jedyny szlak wiodący ku naszym wyżynom. Raz jeszcze idziemy pieszo, szczędząc konie. Zbocze jest strome, a na ścieżce pełno zwalonych drzew, tak że drogę musimy sobie torować siekierą. Można by wręcz przypuszczać, że od dziesiątków lat nikt tędy nie przechodził. Na jakieś trzy, cztery kilometry od przełęczy, mimo przejścia z końca w koniec całej dolinki, nie znajdujemy ani śladu ścieżki. Można by sądzić, że weszliśmy w niewłaściwą dolinkę. Mniejsza o to. Ruszamy. Idę przodem, siekierę niosę na ramieniu i szukam przejść. Konie, świeżo wczoraj podkute i wypoczęte, idą wspaniale. Po dwóch godzinach uciążliwej i niepewnej drogi wydostajemy się wreszcie na hale. Och, jak przyjemnie! Jakbyśmy po wypłynięciu złapali powietrze w płuca. Wzrok sięga stąd daleko, nie ma drzew utrudniających koniom posuwanie się, wokół tylko hale i skały, wśród których zawsze znajdziemy drogę. Sasza i Witia cieszą się, gdyż widać właśnie szałas, o którym mówili im Buriaci. Idę już od dwóch godzin przez pola szarotek i docieram wreszcie na jedną z tych położonych wysoko przełęczy, skąd chciałbym „zlornetkować” szczyty przed zapadnięciem nocy. W oddali widzę malutki biały punkcik na hali na skraju lasu i poznaję, że to namiot. Liczę konie pasące się obok nad strumieniem. Trzymają się wszystkie razem i zajadają soczystą, bujną trawę wysokogórską. Piękne obozowisko, a za nim smuga błękitnego lodu ciągnie się niby gigantyczny szklany język i przecina zielone tło lasu. Zima nigdy nie opuszcza wysokich gór Syberii i ten lód leży jakby dla przypomnienia tego. Od kilku już minut szukam miejsca, a tymczasem zaczyna walić śnieg wielkimi, ciężkimi płatami, które opadają prosto na ziemię i pokrywają ją wkrótce bielą. Nic z lornetkowania, bo śnieg zasłania wszystko. Widoczność nie przekracza dwudziestu metrów. Sadowię się w małej niszy skalnej i czekam ze schodzeniem, aż się przejaśni. Wszędzie panuje taka cisza i taki spokój, że dociera do mnie nawet aksamitny szmer padających na ziemię płatków. Jak dobrze! Jestem sam. Niekiedy potrzebuję samotności. Upływa piętnaście minut, spokojnych, zwykłych, pospolitych. I oto wychodząc z zasłony śniegu widzę nagle coś, co wygląda jak miraż. Idzie ogromna niedźwiedzica z małym, rozkosznym niedźwiedziątkiem, które przesuwa się o piętnaście metrów ode mnie niby pluszowa zabawka, łapie śnieg i - na Boga! - uśmiecha się. Bawi się w najlepsze, a tymczasem jego matka drepcze pewna siebie swym zwinnym, w zadziwiający sposób kontrastującym z jej pozorną ociężałością krokiem, zmierzając w jakimś nie znanym mi kierunku. Sierść ma szarą, przyprószoną śniegiem i otrzepuje się z niego tak jak wilki. Wszystko to trwa ledwie kilka sekund. Oto już znika, niedźwiadek idzie za nią, wciąż łapiąc śnieżynki - to z lewa, to z prawa. W języku Eskimosów istnieje słowo określające wrażenie, jakie odnoszą oni przy takich spotkaniach z dzikimi zwierzętami. Głębokie szczęście aż unosi człowieka, tak że chciałby krzyczeć, że świat jest piękny. Nazajutrz, pierwszego lipca, przełęcz, przez którą spodziewaliśmy się przejść, tonie bez reszty we mgle i pokryta jest śniegiem, który przez całą noc ani na chwilę nie przestał padać i omal nie zwalił nam namiotu. Postanawiamy przeczekać jedną dobę. Korzyść z tego mają konie. I bardzo dobrze. Trawa jest tu piękna, pełno w niej kwiatów wysuwających swe barwne główki ponad okrywający je biały całun. Kilogramami zbieramy rabarbar i zjadamy go całe menażki. Łazimy koło obozu, to poprawimy siodło, to zszyjemy plandekę, to poklepiemy ocierającego się o nas konia. Sasza i Witia śpią i budzą się tylko na kilka minut, żeby napić się herbaty lub popatrzeć na przełęcz, wciąż zatopioną we mgle. 8 Wysokość trzy tysiące sześćset metrów i cały czas mgła. Przez przełęcz wleczemy się jak widma. Z ziemi podrywa się kilka białych przepiórek, lecą i siadają o kilka metrów dalej; rzekłbyś - śnieżne kule, które ktoś rzuca z ziemi i które znów na nią spadają. Biełka nawet ich nie goni. Ze zwieszoną głową wlecze się za karawaną, przemoczona i smutna, jakby ogarnięta melancholią. Już od dziesięciu dni nie widzieliśmy słońca; wciąż tylko mgła, deszcz i śnieg. To męczy. I fizycznie, i psychicznie. Po drugiej stronie przełęczy czeka nas najpierw grad, a potem stadka pardw. Niebo zbyt wiele wylało już jednak łez i wkrótce nieśmiało pojawia się na nim skrawek błękitu. Słońce wsuwa swe żółte oko w szczelinę i pieszczotliwie ogarnia hale swoim blaskiem i ciepłem. Wspaniała jest ta dzikość. Śnieg błyszczy. Mrugają ku nam skrzące się od gradowych kulek skały. Wielkie jezioro, całe pokryte lodem, jawi się nam w całej swej wspaniałości, a górskie szczyty pochylają ku niemu ośnieżone głowy, by lepiej mu się przyglądać. Pełni zachwytu, posuwamy się w milczeniu. Każdy napawa się widokiem. Rozciągamy konie w sznur i okrążamy jezioro. Na kilku arach wolnej od lodu powierzchni baraszkuje kilka kaczek. To pada, to się przejaśnia. Waha się niebo, wahamy się i my. Nieprzemakalna kurtka czy peleryna? Tak czy siak, gdy wreszcie się decydujemy, ociekamy już wodą. Płoszymy kilka brodźców, które kręcą łebkami, krzyczą swoje klu-tu-tu, potem odlatują na środek jeziora. W oddali biegusy pokrzykują swoje tui-tuek - tak zresztą nazywają te ptaki Eskimosi. Podrywa się ciężko czarna kania i szybuje nad nami, szukając zapewne czegoś do zjedzenia. Kania, prawdę mówiąc, jest słabiutkim łowcą i żyje tylko dlatego, że zjada zwierzęta martwe lub ranne, porzucone przez inne drapieżniki. Szybuje leniwie, od czasu do czasu machnie szeroko skrzydłem. Niespecjalnie lubię kanie. Każdy ma swoje upodobania. Ja wolę myszołowa, straszliwego łowcę o wielkich i rozłożystych skrzydłach, zaokrąglonym ogonie i wyglądzie zbója. W Sologne* godzinami przyglądam się im, jak polują na myszy polne; myszołów rzuca się na nie jednym odbiciem skrzydeł i prawie nigdy nie chybia. Wraz z nieśmiało wyglądającym słońcem odzyskuje wigor i Biełka; płoszy pardwy i rzuca się za nimi z ujadaniem. Sprytne matki oddalają się od swych piskląt, każda udaje, że ma zranione skrzydło. Biełka za każdym razem daje się nabrać i łapie tylko wiatr w polu. Dzielne mamy! Ale i zmyślne. Minęliśmy już jedno jezioro, podchodzimy do drugiego, gdzie wśród przepięknej przyrody ktoś rozbił nad brzegiem namiot. W środku - nikogo. Myśliwy poszedł zapewne dokądś za tropem. Rozpalamy piecyk i suszymy przemoknięte rzeczy. Konie, puszczone swobodnie, tarzają się w trawie i zanurzają w niej pyski, żeby za każdym razem urwać jej jak najwięcej. Do granicy mongolskiej mamy już tylko dwadzieścia kilometrów. Jeszcze trochę, a będziemy w Mongolii. Symbolicznie co prawda. Znowu juczymy konie i znowu ruszamy w drogę - to przez śnieg, to po skałach, to przez górskie hale porośnięte krótką trawą. * Region Francji nad Loarą na południe od Orleanu - przyp ttum No, wreszcie pojawia się słońce. Maszerujemy ostro, po sześć, siedem kilometrów na godzinę. Wierzchołki jakoś się płaszczą, doliny wyrównują i wkrótce jesteśmy już na rozległym płaskowyżu; idziemy według kompasu, bez punktów orientacyjnych, kierując się ku położonej dalej dolinie; po jej przejściu pójdziemy do Orlika, który jest naszym pierwszym celem. - Look, it's Mongolia - odzywa się Wołodia, pokazując mi przeciwległy stok górski. Nas nie obchodzi to zupełnie, tak samo jak tego orła, który krąży wysoko w górze, trochę nad Syberią, trochę nad Mongolią, i na granice nie zwraca uwagi. - Takiemu to dobrze - wzdycha Wołodia, wpatrując się w ptaka. - Niby dlaczego, Wołodia? Przecież ty też możesz przejść granicę, no nie? - Z czym? Z rublami? - replikuje Wołodia ze wzruszeniem ramion. Rzeczywiście, orzeł może transferować przepiórki, Rosjanin natomiast rubli transferować nie może. - Co jest lepsze? - zwraca się do mnie Wołodia. - Czy sklep zamknięty tak jak granica, czy sklep pełen pięknych towarów, które człowieka kuszą, a których nie można kupić? Na tym właśnie polega dylemat. Idący przodem Benoit znajduje w zaroślach wspaniałe poroże jelenie, o ogromnej tyce z piękną odnogą, odginającą się ku górze jak otwarta ręka. Stary jeleń maral. Musiał to być prawdziwy król, cóż za majestat! Benoit nie może napatrzeć się porożu i dość zachwycić szerokością pierścieni, smukłością odnóg, kształtem tyki. Niestety, musimy zostawić to trofeum, niech sobie leży spokojnie na przepięknym jelenim cmentarzu, w tych wysokich, smaganych wiatrem górach. Chciałbym tu spoczywać. Tu albo w Sologne. Ruszamy dalej, płosząc po drodze chmary pardw, które upodobały sobie ten płaskowyż i te borówki. Rozglądamy się za jeleniami, ale bez powodzenia. Jesteśmy w drodze już od dwunastu godzin, a wciąż nie widać ani ara trawy dla koni. Musimy więc przejść przez cały płaskowyż i zejść w dolinę - spodziewamy się dotrzeć do niej przed nocą. Konie są zmęczone, a Biełka ledwie powłóczy nogami. Zsiadamy z koni, by je odciążyć. Na wszystkich twarzach maluje się zmęczenie. Ciężki dzień. Podnosi się okrąglutki księżyc w pełni. - Tak czy owak, trochę nam poświeci. Powolutku spływa na nas noc. Nad naszą posuwającą się w milczeniu karawaną przelatuje kilka kukułek, inne kukają w lasku, który wreszcie ukazuje się na jednym ze stoków. Umyka przed nami wystraszona sarna, a jednocześnie Sasza zauważa odchody kabargi. Nie wiedział, że i tutaj można znaleźć to zwierzę. Jest zachwycony. Jutro konie będą miały wypoczynek, a ludzie ruszą na polowanie. O północy wreszcie się zatrzymujemy. Jest ciemno i rozbijając obóz, nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy. 9 Słońce wzbiło się już ponad chmury i oświetla dolinę, pokrytą białym szronem. Alain z samego rana wybrał się nad rzekę, bo o świcie ryba bierze najlepiej. Plon przynosi wspaniały. Trzykilowe pstrągi i kilka srebrnych golców. - A ty? - Trochę starych tropów dzika i jelenia, ani jednej kabargi. Z apetytem pałaszujemy śniadanko (pstrąg!), po czym znów wracamy na połów i na polowanie, zupełnie tak jak chodzi się na zakupy. Benoit chce pobić pstrągowy rekord Alaina. Ja zaś próbuję upolować kilka pływających po rzece gęsi i kaczek. I tym razem jednak połów okazuje się obfitszy. Ja wracam z jedną tylko, nędzną kaczką. A jest nas sześciu! Znowu pada, jak gdyby niebo wciąż wylewało na nas cały swój smutek. Woda w rzece nabiera barwy błota i niebezpiecznie wzbiera. - Do diabła z takim latem! - psioczy Wołodia. Istotnie, deszcz leje i leje, a przejaśnienia zdarzają się rzadko. Woda jest wszędzie, płynie po ścieżkach, zbiera się w kałuże i zamienia łąkę w grzęzawisko. Brniemy w błocie i szukamy brodu do przeprawy. Próżny trud! Rzeka za bardzo wezbrała. Taka woda może człowiekowi obrzydnąć. Tofalarowie wciąż wypatrują na ziemi tropów. Brakuje nam mięsa. Całe szczęście, że mamy ryby. Do Orlika idziemy więc wielkim łukiem. Ścieżka jest podła, miejscami w ogóle jej nie widać. Przywykliśmy już do tego. Dostrzegamy jednak dobrą drogę po drugiej stronie rzeki. Jeden dzień i może udałoby się dotrzeć do miasteczka? - Czy naprawdę nie ma sposobu, żeby jakoś przedostać się przez tę cholerną rzekę? - pyta Alain. - No way - stwierdza Wołodia, uśmiechając się na widok ponurej miny Alaina. Wesolutki Benoit pokpiwa sobie z Alaina, który jest już jedną wielką bryłą błota. Sasza i Witia podchwytują te kpiny i parskają śmiechem. Alainowi pozostaje już tylko śmiać się i... dalej człapać przez wodę. Po dwóch dniach marszu bez godnych upamiętnienia wydarzeń, jeśli nie liczyć coraz częściej pojawiających się tropów kabargi, docieramy wreszcie do promu w pobliżu Orlika. Ach, cóż to za prom! Ogromna platforma ze starego żelastwa, ustawiona na blaszanych bańkach, które przesuwają się po stalowej linie. Jest ster, jest i wyciągarka, więc ta diabelska machina mogłaby przewieźć przez rzekę i nas, i konie, i sprzęt. Konie jednak mają inny pogląd na sprawę i zapierają się przed wejściem na prom. Pomaga nam kilku Buriatów z Orlika, którzy zebrali się tu w oczekiwaniu na przeprawę, ale i tak nic nam nie wychodzi. Wypada zaznaczyć, że zbita z okrąglaków kładka prowadząca do promu nie wygląda zbyt solidnie. W ciągu dwóch godzin udaje nam się załadować tylko dziewięć koni. Zostają trzy. - To całkiem nieźle - stwierdza Benoit, który od początku całej tej operacji wciąż stroi sobie żarty. Benoit uwielbia tego rodzaju skomplikowane i widowiskowe przedsięwzięcia. Zupełnie jak dziecko! Postanawiamy przepędzić konie wodą. Ku naszemu zdumieniu zwierzęta mimo prądu przeprawiają się bez kłopotów. - Żebyśmy to wiedzieli - wzdycha Wołodia. - Przecież ci o tym mówiłem - przypominam mu. - Wiem - Wołodia denerwuje się. - Ale Sasza i Witia twierdzili, że konie nie przejdą. Wołodia potrząsa głową na znak jakichś nieporozumień. Czyżby coś się nie układało między nim a naszymi dwoma myśliwymi? - Wcale nie, tylko że nie zawsze ich rozumiem. Zawsze tacy fajni, a potem, ni stąd, ni zowąd nagle głupieją - tłumaczy mi po angielsku. Oczywiste jest, że bariera językowa (chociaż porozumiewamy się już względnie łatwo) nie pozwala nam na wyłapanie wszystkich subtelności. Jednak jakoś współdziałamy ze sobą, chociaż Wołodia często czuje się niepewnie i nie ma łatwego żywota. Rano zgniewałem się, bo chciałem wyjść wcześnie, tak żeby zdążyć na prom jeszcze przed nocą. Sasza i Witia podchodzili do sprawy inaczej i Wołodia znalazł się między młotem a kowadłem. Ja prosiłem, żeby ich popędził, a oni stawiali mu się, podając rzeczywiście jakieś zupełnie bzdurne powody. Teraz, wieczorem, przyznają jednak (choć nie do końca), że wyruszając o świcie mieliśmy rację. Na drugim brzegu sprowadzamy z promu konie, znosimy sprzęt i odpowiadamy Buriatom, którzy zasypują nas pytaniami. - Wy Francuzi? A skąd? - Dlaczego? - Dokąd jedziecie? I znów ta sama odpowiedź, a po niej serdeczne śmiechy. No, nareszcie trochę słońca. Jutro będziemy w Orliku. To miasto! Stolica. Ten Nowy Jork gór ma całą setkę chałup i ośmiuset mieszkańców. Dla nas będzie tu gęsto od ludzi. Przecież w ciągu całego miesiąca spotkaliśmy tylko dwóch biednych pasterzy i kilku Buriatów. - Umyję się - przyrzeka sobie Alain. - No, rzeczywiście, nielicho już cuchniesz - zauważa Benoit. A z tyłu, z ogona karawany, dochodzą do nas wypowiedziane po francusku słowa: - Alain, szukaj sobie baby! Wołodia rzeczywiście szybko się uczy. 10 Orlik to rzeczywiście urocze miasteczko, ma wszystkie domki drewniane, a kolorowe okna nadają im świąteczny wygląd. Nie znajdujemy tu jednak ani sklepu, ani niczego, co by sklep przypominało i gdzie moglibyśmy kupić trochę chleba, masła lub mleka albo kilka jajek. Niewesoło. Przechadzamy się po ulicach, poznajemy kilku ludzi, którzy płynęli tu z nami promem, nawiązujemy z nimi rozmowy. Podchodzą inni i zapraszają nas na jutrzejsze wyścigi konne. Rzuca nam się w oczy widok ogromnych sągów drewna wznoszących się przed każdą chatą. - Zimą nie jest tu chyba nadzwyczaj ciepło - wnioskuje Benoit. Po ulicach szwendają się bez żadnego dozoru konie i psy. Cały ten światek wydaje się żyć w zupełnej harmonii. Na dachach nudzi się kilka wielkich kruków - czekają, aż spadnie im ćoś do zjedzenia. Dzieci bawią się w kałużach albo kąpią się w rzece, dorośli natomiast zajęci są w polu. Lato jest krótkie, a pracy huk. Sianokosy, zwózka drewna, łowienie ryb. Zajęć nie brakuje. Wypytawszy nas o narodowość, cel podróży i inne drobiazgi, Buriaci wracają do swoich zajęć. Prawda, niczego nadzwyczajnego ze sobą nie mamy. Konie - miejscowe, ubrania i sprzęt - prawie jak tutejsze. Chyba zawiedliśmy trochę Buriatów. Ostatecznie różnimy się od nich tylko narodowością, a przy spojrzeniu z bliska może trochę i cerą, chociaż po odbytej podróży i ona upodobniła się do buriackiej. Biełka używa sobie jak szalona. Wszystkie psy miasteczka chciałyby pojąć ją za żonę, ale szanowna pani przybiera pozy księżniczki i odtrąca konkurentów. - Szuka człowieka - mówi Wołodia. Tylko pobyt na poczcie staje się wydarzeniem, bo nadajemy pięć listów do Francji (zresztą nigdy nie dotarły). Cały następny dzień schodzi na szukaniu Biełki, która zagubiła się nam w czasie, gdy zwiedzaliśmy miasteczko. Na próżno wszędzie szukamy, wołamy, gwiżdżemy... Biełki nie ma. Kamień w wodę. Ukradł ją jakiś Buriat? Zagryzła suka zazdrośnica? Stratował koń? Szukamy, szukamy, szukamy... Trzeba jednak pogodzić się z rzeczywistością. Biełka, nasza piękna malutka psica, nie będzie już przebiegała naszym koniom pod nogami, nie wypłoszy już żadnej kuropatwy przed karawaną, a przy ognisku nikomu z nas nie położy już swego wilgotnego noska na nodze. Żegnaj, Biełko! Bardzo nam smutno bez ciebie. Sasza i Witia mają to gdzieś. Sentymentu do zwierząt nie odczuwają ani trochę, podobnie jak wielu ludzi, mających z przyrodą do czynienia na co dzień. Obchodzi ich tylko jedno, a mianowicie użyteczność zwierzęcia. Pojęcie ukochanego pieska tu nie istnieje, a skoro Biełka nie została jeszcze wytresowana do polowania na sobole (do tego właśnie najlepiej się nadaje), to... wielkiej straty nie ma. Smutno więc będzie się nam szło bez tej białej kulki. Gdzie ona jest? Czy może się zdarzyć, że pójdzie naszym śladem i nas odnajdzie? Szare niebo schodzi aż na ziemię i okrywa wszystko wilgocią. Na nic nie mamy ochoty, chyba że na trochę wygód i ciepła, i na jakieś lepsze jedzenie. Każdy marzy. Ja chciałbym dzisiaj być u siebie. Niczego innego nie chcę. Jestem załamany, a szare niebo sprawia, że mam ochotę płakać z nim razem nad marnością tego świata. Wieczorem docieramy wreszcie do suchej drogi, prowadzącej od południa do miasteczka. To tu właśnie ma nas jutro odwiedzić kilku przyjaciół Wołodi i dać nam przesyłkę z żywnością, sianem dla koni, amunicją do strzelb i nieprzemakalną odzieżą - nareszcie coś nieprzemakalnego! Potem skręcimy w stronę Gór Kitojskich, w kierunku rzeki Irkut, i podążając z jej biegiem, dotrzemy aż do najstarszego jeziora świata. Deszcz ciąż pada, więc przegryzamy tylko coś naprędce. W takich sytuacjach Benoit okazuje się doprawdy fantastyczny. Zawsze powie coś zabawnego. Nigdy nie upada na duchu. Ej, Nicolas, głowa do góry! Bierz przykład! Rano budzę się w lepszym nastroju. Niebo pokrywają ciężkie chmury, ale miejscami przezierają i skrawki błękitu. Sasza i Witia śpią pod drzewem, owinięci w koce. Nie odpowiada im nasz namiot i wolą spać pod gołym niebem - najpewniej z przyzwyczajenia. Szykuję właśnie śniadanie i oto widzę nagle... trzy metry od naszych Tofalarów skubie sobie trawkę... kabarga. Alain właśnie się obudził i chwyta za strzelbę... Za późno! Zwierzę w kilku susach umyka. Tófalarowie nadal śpią. Ech, gdyby Sasza o tym wiedział, przecież od trzech tygodni kabargi śnią mu się po nocach! Przyjaciele Wołodi zjawiają się dopiero wieczorem. Byli w drodze przez całe siedemnaście godzin. Wołodia mówi mi, że „trzy razy padali”. Jest szczęśliwy, że ma wreszcie kumpli, którzy w dodatku przynoszą mu listy i podarki. Trochę nam markotno, że dla nas nie ma nic. Wołodia zauważa to i dzieli się z nami pudełkiem czekoladek, częstuje owocami, które przysłała mu żona, pokazuje rysunki, wykonane przez dwójkę jego dzieci. Przy ognisku dobry nastrój trochę jakby (po wódce) nam wracał. Z nieba wciąż siąpi drobny deszczyk. - Czy to się nigdy nie skończy? - marudzi Alain, zakutany w swą nową nieprzemakalną (ale pełną dziur) pałatkę krasnoarmiejca. - Może się pociągnąć i miesiąc - pociesza optymistycznie Wołodia. - Ale wesoło - śmieje się Benoit. Zawsze taki sam. Choćby padła połowa z naszych dwunastu koni, choćbyśmy stracili całą żywność, pochorowali się i zgubili drogę, choćby atakowały nas trzy niedźwiedzie i całe watahy wilków - on zawsze znalazłby powód do śmiechu. Niekiedy może to jednak drażnić i Alain nie wytrzymuje. - Tak ci wesoło?! - krzyczy. Rezultat jest taki, że Benoit zaczyna się śmiać jeszcze głośniej. Deszcz wreszcie ustał. Atakują nas za to setki komarów. - Szybko, deszcz, zęby poszły w cholerę! - krzyczy Alain. Pliszki jednak wychodzą na tym dobrze. Polują na owady, chwytając je w locie, potem sadowią się na gałęziach i kręcą ogonkami, jakby chciały się z nami przywitać. Jaskółki bez ustanku to latają tuż nad ziemią, to krążą bezładnie nad naszymi głowami. Sasza marzycielsko wpatruje się w ziemię, wciąż szukając na niej świeżych tropów sarny, jelenia, kabargi. Wieczorem wszyscy ruszamy na polowanie. Na zachód od naszego obozu wznosi się łagodnie dno niewielkiej kotliny, porośniętej na przemian to lasem, to łąką. Na sypkim, piaszczystym dnie rzeki szybko odnajduję tropy saren. Trawa w kotlince rośnie bardzo wysoko i dwa razy natykam się znienacka na rogacza, za każdym jednak razem zwierzę ucieka z rykiem, tak że nie mam czasu do niego się złożyć. Noc zapada szybko, znowu więc powracam z niczym i tylko oczyma wyobraźni widzę skaczące wśród traw sarny. Witia i Alain, którzy zapuścili się wspólnie daleko w kotlinkę, wracają około pomocy. - Widzieliśmy wszystko - opowiada mi Alain. - Sarny, głuszca, nawet kabargę. Udało nam się ją przywabić, ale i tak torbę mamy pustą - kończy z miną pełną zawodu. Niestety. Nazajutrz już o czwartej jestem na nogach. Idę, idę, a tymczasem stopniowo się rozwidnia. Dzień niezauważalnie robi się coraz jaśniejszy. Chłodny wiatr napędza nad rzekę długie kłęby przezroczystej na razie mgły, która jednak coraz bardziej gęstnieje. Rosa znika powoli z nadbrzeżnych krzaków i traw. W lesie cicho, nie słychać nawet kukułek. Dziwne to stworzenie, kukułka. Ptak- rozbójnik. Pomyślmy tylko, że nigdzie na świecie - ani na Syberii, ani gdziekolwiek indziej - nie ma kukułki, która znałaby swoich rodziców. Na wiosnę samica tego ptaka upatruje sobie jakieś świeżo założone gniazdo. Potem, korzystając z nieobecności gospodarzy, składa w nim jajko. Kradnie przy tym jedno z jaj już złożonych, tak że rachunek się zgadza. Czyli - sprytne oszustwo. Z jaja po dwunastu dniach wylęga się mała kukułka, na ogół wcześniej niż jej przyrodnie rodzeństwo. Kukułcze pisklę wypycha je potem natychmiast poza gniazdo, nie oszczędzając ani jednej sztuki. Wstrętna kukułka! Chodzę już od godziny po mokrej trawie, gdy nagle zauważam z daleka rogacza. Biegnie skrajem lasu, tu i ówdzie uszczknie kilka liści z nisko zwieszonych gałązek brzozy. Zaczynam podchodzić. Jestem od dobrej strony. Kryję się za drzewami, potem na czworakach przemykam się wśród trawy. Nie liczy się nic prócz tego rogacza, którego nie spuszczam z oczu. Jeszcze sto metrów i będę mógł strzelać. Rogacz jednak prostuje się nagle i... spogląda w moją stronę. Potem jednym skokiem przepada w lesie. Ha, trudno. Znów będziemy skazani na ryby. - Dobrze się składa, dziś akurat piątek - stwierdza po powrocie Benoit, który nigdy nie zapomina ani o dobrym humorze, ani o kalendarzu. My bowiem, czyli Alain i ja, potrafimy określić datę tylko z dokładnością do tygodnia. Reszta dnia upływa nam na zbieraniu grzybów i rabarbaru. Sasza wdrapuje się na górę i na jej wierzchołku staje oko w oko z... niedźwiedziem. Po wzajemnej prezentacji każdy z panów wraca tą samą drogą, którą tu przyszedł, o nic nie pytając. Sasza śmieje się w głos i zaczyna opowiadać całą serię historyjek o niedźwiedziach. Wołodia jakoś nam je tłumaczy. Warto przytoczyć tylko najzabawniejszą. Otóż któregoś dnia, wracając z polowania, Sasza zastał swój dom otwarty, co zresztą nie budzi w nim większego niepokoju. Wchodzi, wiesza na haku kurtkę i strzelbę, zapala świecę i słyszy w pokoju chrapanie. „Tego już za wiele” - myśli sobie. I kogóż to widzi w swoim łóżku? Niedźwiedzia! Cofa się możliwie jak najciszej, sprowadził jednego czy dwóch przyjaciół, żeby pokazać im tak niewiarygodny obrazek. A niedźwiedź tymczasem wymknął się, więc obaj przyjaciele natrząsają się z Saszy, aż do chwili gdy znajdują niedźwiedzia za domem. Leży pod drzewem i pochrapuje. Trzej kumple podchodzą, niedźwiedź otwiera jedno oko, podnosi się, potem znowu pada... Jest... pijany! Upił się u Saszy kwasem chlebowym. - A najtrudniejsze do uwierzenia było to - ciągnie Sasza - że nie zareagował ani jeden pies. Najprawdopodobniej od niedźwiedzia tak jechało alkoholem, że psy go nie wyczuły. Zresztą, co tu gadać, wyżłopał dziesięć litrów kwasu! Niedźwiedź jakoś wreszcie sobie poszedł, żeby gdzieś w górach przespać kaca. Było to w lipcu, niedźwiedzia skóra niewarta jest wtedy ani ćwieka, bo inaczej spotkałby misia marny koniec. 11 Idziemy ku rzece Irkut, musimy więc przejść przez Góry Kitojskie, szerokie, strome łańcuchy, których szczyty jakby ścigały się z wysokością, byle tylko sięgnąć bliżej nieba. Oddalamy się od rzeki Uruk i idziemy w stronę rzeki Kitoj. Znowu maszerujemy przez dziewiczą tajgę, po niepewnych ścieżkach, często gubimy drogę wśród bagien i lasów. Deszcz pada bez przerwy. Stanowi część naszej podróży i naszego obciążenia. Gdy ustaje, pojawiają się komary, gdy znów zaczyna padać - znikają. Konie coraz to gubią podkowy, jakby wciągała je ziemia. Każdą podnosimy, jeśli tylko szczęśliwie ją zauważamy. Sasza i Witia znów przybijają je koniom, a Benoit przypatruje się temu bardzo krytycznie. Warto zaznaczyć, że choć nie praktykował nigdy jako kowal, z podkuwaniem radzi sobie lepiej niż oni. Witia zauważa to i czuje się urażony. Przechodzimy przez pólka poszukiwaczy złota (naprawdę znajdują tu złoto!), wymieniamy trochę nowin, potem przez dwa dni posuwamy się w gęstej mgle. Idziemy w milczeniu i jak we śnie. Dokąd właściwie zmierzamy? Świat, przez który posuwa się nasza karawana, jest jakiś nierealny. Niekiedy tracimy z oczu jucznego konia, który podąża kilka metrów z tyłu. Benoit wydaje się to bardzo zabawne. Alain nie mówi nic. Idzie swym spokojnym krokiem, słuchając, co mówi do niego milcząca tajga. Wołodia, zakutany w kilka swetrów i pałatek, nuci jakąś smętną i rzewną melodię. Sasza i Witia zaczynają się łamać. Rano nie chcieli wyruszać w drogę, mówili o złej pogodzie, o złych nastrojach i... niech im tam. Wieczorem jednak wszystko się jakoś układa. Przy ognisku panuje dobry nastrój. Sasza upolował kabargę, więc mamy ucztę. Okolica jest piękna i postanawiamy dać koniom wypoczynek. Mijają tak dwa dni, w ciągu których łowimy ryby, polujemy, wyprawiamy się konno ku przełęczy na rozpoznanie drogi. Przed nami kolejna przełęcz do przejścia. Alain idzie w góry na kabargi i wraca, niosąc na plecach pięknego piżmowca. Ja podchodzę łanie, wylegujące się na skałach, i przyglądam się niedźwiedziowi na górskiej hali. Zrywa czarne jagody i idzie za słońcem, które wreszcie pokazało się na niebie. Jesteśmy szczęśliwi i bogaci prostotą. Dziś 14 lipca. We Francji - święto. Na Syberii pada deszcz. Jak zwykle. Rzeki występują z brzegów, nie mogąc już pomieścić całej tej wody, z którą nie wiedzą, co zrobić. W czasie przepraw zdarza się, że konie tracą grunt, ale do tego są już. przyzwyczajone i dzielnie przepływają na drugi brzeg. Tak idąc, wchodząc i schodząc, we wszystkich tych dolinkach napotykamy mnóstwo piżmowców*. Na nasz świst nadbiegają galopem, potem kangurzymi susami umykają w gęste trawy. Przyroda jest tu wspaniała! To najpiękniejsze góry, przez które dane mi było przechodzić. Jeszcze bardziej bajkowe niż Góry Skaliste, a z pewnością dziksze. Od dziesięciu dni nie spotkaliśmy ani żywej duszy. Same tylko niedźwiedzie, jelenie, sarny - i to wszystko. * Rosyjskie słowo kabarga przetłumaczono jako piżmowiec, np w „Dersu Uzała” - przyp. autora. Rano okazuje się, że konie znowu dokądś sobie poszły. Szukamy ich już od trzech godzin i wciąż nie możemy znaleźć choćby najmniejszego śladu. Tym razem Benoit traci nerwy. - Trzeba zawsze ze dwa uwiązać, reszty można by szukać konno. Tofalarowie jednak nie chcą o niczym takim słyszeć, co jeszcze bardziej rozdrażnia Benoit, który nie lubi, żeby mu się ktoś sprzeciwiał. - A właśnie że nie! Wołodia też się denerwuje, a razem z nim i Alain. Trzeba zaznaczyć, że jest już popołudnie, mija trzecia, a my wciąż jeszcze nie znaleźliśmy ani śladu kopyt. Wreszcie około czwartej wraca wesolutki Sasza, prowadząc cały tabun. Oczywiście na wymarsz jest już za późno. I oczywiście Witia i Sasza znów nie zgadzają się na uwiązanie choćby dwóch koni na noc do kołków, pod pretekstem, że nie będą mogły jeść (choć w Górach Skalistych tak właśnie robiliśmy, jeden z koni zawsze był uwiązany i wszystko układało się znakomicie). Pętanie koni polega na tym, że wiąże się im - sznurem lub rzemieniem - po dwie nogi. Mimo to potrafią one z łatwością oddalić się skokami na pięć, sześć kilometrów, jeśli nie na więcej. Tak jak dzisiaj. Wypuszczamy je, zaciskając im tylko trochę mocniej pęta. Rano, oczywiście, okazuje się, że znów gdzieś zniknęły! Czuję, że Benoit zaraz się na nas rzuci. Zwłaszcza że na poszukiwania ruszamy sami, bo Sasza i Witia nie chcą wstawać. Warto na nich popatrzeć, jak leżą pod gołym niebem na deszczu, zawinęli się w koce i wściekającemu się Benoit tylko coś odburkują. Wołodia stoi obok i wzywa wszystkie moce piekielne i ziemskie, żeby skończyła się ta komedia. Wreszcie Sasza wstaje i raczy udać się ze mną na poszukiwanie koni. Schodzi nam na to ponad dwie godziny, konie odnajdujemy wreszcie na polance, ledwie zauważalnej w leśnym gąszczu. Kracze ku nam drwiąco kilka wielkich kruków. W końcu ruszamy. Wołodia mówi po rosyjsku, zły to znak. I znowu to samo. Deszcz. Ścieżka, którą gubimy gdzieś w lesie. Bagna i skały. Godziny płyną jedna za drugą. Stukot kopyt o skały, jakby to zegar cykał sekundy. Zdarzają się takie ponure dni, kiedy człowiekowi wszystko brzydnie i zastanawia się, co tu robi, po co idzie przez jakieś góry w deszczu i z pustym brzuchem. Bo żywności nie mamy już wiele, a trzeba jeszcze przejść czterysta kilometrów, nim znajdziemy się w dolinie rzeki Irkut, gdzie napotkamy ludzi i zdobędziemy może coś do zjedzenia. Na szczęście znajdujemy po drodze kabargi, są tu pstrągi, rośnie rabarbar. Ot i cały nasz wikt. Następnego dnia wyruszamy wcześniej, żeby trochę nadrobić opóźnienie. Wkrótce skończy się nam żywność, więc za miesiąc należałoby znaleźć się już nad Bajkałem. - We wrześniu są tu burze, a w październiku mrozy - powtarza nam wciąż Wołodia. Nie możemy więc opóźniać marszu. Rozstrzyga jednak przyroda. Najpierw błądziliśmy przez całe przedpołudnie, nim wreszcie odnaleźliśmy ścieżkę. A po południu, o trzeciej, zatrzymują nas wezbrane wody rzeki Kitoj. Błotnista woda pomrukuje groźnie, jakby chciała powiedzieć nam: „Nie przejdziecie”. Niestety, innej drogi nie ma. Spieszy się nam, a tkwimy w miejscu. Deszcz pada, ale przy ognisku nastrój jest doskonały. Psychika grupy ludzkiej bywa niekiedy dziwna. Deszcz właśnie ustał, więc postanawiamy przeczekać jeden dzień, dopóki woda nie opadnie. - Trudno - śmieje się Alain - przejdziemy przez Bajkał po lodzie, na łyżwach. Sasza leży na trawie, rękę podłożył sobie pod głowę, strzelbę ma obok (to jego ulubiona pozycja). Uśmiecha się do Wołodi, który coś mu tłumaczy. Witia szuka brodu na jutro. Wieczorem trzeba trochę popolować. Coś przecież musimy jeść. 12 Mgła pokrywa wszystko, jej długie strzępy zaczepiają się i nisko zwisają z gałęzi. Mgła spływa z wierzchołków górskich i niby szeroka, wełnista rzeka rozlewa się w głąb dolin. Płacze przemoknięty las. Konie śpią. Pod jakimś świerkiem znajduję kilka suchych gałęzi i rozpalam ognisko. Ogromne, jakbym chciał osuszyć przy nim cały łańcuch górski. Czajnik wkrótce już syczy. Konie otrząsają się z rosy, a nieśmiałe sikorki zaczynają podśpiewywać na różne nuty, jak na próbie generalnej przed porannym występem. Jest już ranek. Wypijam kilka łyków herbaty i idę uzbierać trochę chrustu. Woda w rzece trochę opadła, ale wciąż utrzymuje się wysoko. Prąd jest silny. Czy przyjdzie nam czekać tu jeszcze jeden dzień? Witia wstał przed innymi - jeden raz może się zdarzyć każdemu - i wspólnie ruszamy z biegiem rzeki aż do brodu. Zdaniem Witi konie mogą się tędy przeprawić mimo prądu. Tłumaczy mi, że będzie je trzeba mocno trzymać i prowadzić skosem łbami pod prąd, od tej oto kępy aż po tamtą wielką skałę po drugiej stronie. Zjadamy jak zwykle kaszę z kawałkami mięsa, zwijamy namiot i juczymy konie. Nasz zespół na tyle się już dotarł, ze nie pada ani jedno słowo. Nikt nie traci czasu, każdy zwija się jak najszybciej i jak najlepiej. Ruszamy. Prowadzi Witia. On to lubi. Rzeka pomrukuje, koń Witi boi się i strzyże uszami. Wchodzi wreszcie do wody i stawia ostrożnie kopyta - to jedno, to drugie - żeby tylko znaleźć pewne podparcie - zupełnie jak idący po linie cyrkowiec. Woda opływa mu piersi niby burtę statku. Koń jednak jest silny, trzyma się dobrze i metr po metrze posuwa się bez szwanku. Nagle traci grunt, ale szybko się odbija i... jest już na brzegu. Przeszedł! Za nim przechodzą i nasze konie, z taką samą zręcznością i takim samym talentem. Idziemy teraz w górę jednego z dopływów rzeki Kitoj, w stronę przełęczy. Zbocze jest strome, las nie do przejścia, posuwamy się więc łożyskiem potoku. Często przystajemy, czy to dla znalezienia przejścia, czy to dla wyprowadzenia konia zaklinowanego jukami między skały. Posuwamy się wolno - kilometr, dwa na godzinę. Często musimy przystawać, bo trzeba poprawić ładunek, docisnąć rzemienie. Podkowy szurają i zgrzytają po skalnym podłożu. Takie zgrzyty zaczynają po pewnym czasie być męczące dla nerwów. Zupełnie jak muzyka przed mrożącą krew w żyłach sceną filmową - przeszywająca, mordercza... oto właściwe słowo. Wąwóz wciąż się zwęża, jego ściany biorą nas jak w imadło. Dnem między nimi przetacza się potok, na szczęście płytki. Piękne to, ale i przerażające. Biada ludziom cierpiącym na klaustrofobię. Błękitne niebo patrzy na nas z wysoka, jakby szyderczo. Deszcz ustał, ale idziemy w cieniu, chociaż gdzieś tam wysoko góry kąpią się w słońcu. Cóż za niesprawiedliwość! I to właśnie wtedy, gdy mamy pogodę! Nagle jeden z koni ślizga się, pada i wciska między skały. Rzucamy się ku niemu, żeby oswobodzić go z juków, przetniemy sznury, jeśli węzłów nie da się rozwiązać. A koń - wprost nie do uwierzenia! - wykorzystuje sytuację w ten sposób, że skubie źdźbła trawy, których może dosięgnąć odwracając łeb, i wciąż leży, jak gdyby nic się nie stało. - Patrzcie go, jaki bezczelny! W dwie godziny później docieramy wreszcie do przełęczy wiodącej w dolinę Szumaku. To przedostatnia nasza dolina przed Wielkim Jeziorem. Sasza, Witia i Wołodia zatrzymują się. Na płaskim kamieniu muszą zostawić kilka podarków dla tutejszego boga gór, który - w zasadzie - chodzi sobie od czasu do czasu po różnych przełęczach i zabiera złożone dla niego ofiary. Na wbitych w ziemię kołkach trzepocą na wietrze skrawki materiałów. - To na odzież dla boga - wyjaśnia Wołodia. Na rozstawionych wokół kamieniach widać mnóstwo podarków: monety, drewniane figurki zwierząt, kawałki skóry, grawerowane kamienie. My też zostawiamy tu kilka francuskich monet, które udało nam się jeszcze wygrzebać z głębi kieszeni, oraz ładunki do strzelb. Tradycja zobowiązuje. - Bogowie są zadowoleni - zapewnia Witia. - Oby zesłali nam trochę słońca. W godzinę później reakcję bogów już widać. Niebo przecinają błyskawice i zrywa się burza. - A niech to szlag trafi! Wkrótce potem słońce zaczyna się pojawiać, przeświecając nieśmiało od czasu do czasu przez chmury. Zbocze znów pnie się stromo. Idziemy pieszo, bo trzeba i ulżyć koniom, i przytrzymywać je. Od czasu do czasu widzimy tropy koziorożców żyjących w tych górach, choć nigdy nie udaje się nam wypatrzeć choćby jednej sztuki. Potem znowu wciskamy się między dwie ściany wąwozu, który wcina się tu szczerbą w masyw górski. - Czy to jedyna droga? - Pokazano mi ją na mapie i powiedziano, że do doliny Szumaku można zejść tylko tędy - odpowiada Wołodia. W rzeczy samej, przed wyruszeniem Wołodia wypytywał pewnego Buriata, który rok w rok właśnie tędy wyprawiał się do gorących źródeł w dolinie Szumaku. - No, to naprzód! Woda wylewa się gwałtownie poza łożysko potoku i musimy iść raczej po zboczu, wąskimi i skalistymi ścieżkami. Wysokie na ponad dwieście metrów ściany wąwozu są jednak tak strome, że wciąż spychają nas w wodną kipiel. Ujdziemy najwyżej sto metrów, a już trzeba przeprawiać się przez potok i próbować przejścia ścieżką po drugiej stronie. - Ten Buriat powiedział mi, że zanim wyjdziemy z wąwozu, będziemy musieli przeprawiać się przez potok ponad sto pięćdziesiąt razy - oświadcza Wołodia, zajrzawszy do swoich notatek, zapisanych na marginesach mapy. - Ponad sto czterdzieści siedem! - woła Benoit, zachwycony myślą, że jeśli policzy te przeprawy, to będzie zapewne mógł zakwestionować podaną liczbę. Alain zaznacza z flegmą, że to właściwie wszystko jedno, czy skąpać się w deszczu, czy w wodzie rzecznej. No, niby tak... Sasza i Witia jadą po królewsku na swoich czworonożnych dżipach i dokonują takich cudów ekwilibrystyki, że każdemu, kto jeździł na koniu europejskim, zmroziłyby one krew w żyłach. Gdzieniegdzie przejście blokują śliskie, wysoko wypiętrzone skały. Niekiedy musimy skakać albo szybko przebiegać po chwiejącym się głazie, włazić do wody albo przepływać przez kipiel. Konie wszystko to potrafią. Jesteśmy pełni podziwu. - Są niesamowite - powtarza Benoit i dodaje: - Czterdzieści sześć. Słońce chyli się już ku zachodowi i cień ogarnia cały wąwóz, którego dnem sunie nasza karawana, jakoś wynajdując sobie drogę między wodą a kamienistym zboczem. Im niżej schodzimy, tym szerszy i głębszy robi się potok, ale z przyzwyczajenia wciąż przeprawiamy się to na jedną, to na drugą jego stronę. - Pięćdziesiąt trzy... - Pięćdziesiąt cztery... - Pięćdziesiąt pięć... I tak coraz częściej. Idący przodem Sasza i Witia biją wszelkie rekordy. Wołodia i Benoit próbują za nimi nadążać. Alain i ja, nie spiesząc się, zamykamy pochód. - Sześćdziesiąt dziewięć... - Siedemdziesiąt... Godziny płyną. Męczą się i konie, i ludzie. Nie ma jednak innego wyjścia i musimy iść aż do końca. Benoit obwieszcza z triumfem, że przez strumień przeprawialiśmy się sto sześćdziesiąt trzy razy. Mieliśmy przy tym czternaście upadków, szczęściem niegroźnych. Wołodia, który nie lubi, żeby ktokolwiek kwestionował jego informacje, natrząsa się z Benoit. - Ależ skąd, Benoit, skądże znowu, Francuzi zawsze muszą we wszystkim przesadzać. Sto pięćdziesiąt i ani jednego razu więcej. Wołodia ze swoją wyniosłością i rozwiniętym poczuciem wyższości okazuje niekiedy w takich sytuacjach, że on wie lepiej, i staje się wtedy rzeczywiście nieprzyjemny. Teraz jednak trafia na groźnego przeciwnika. - Zawracamy, Wołodia, zawracamy - rzuca gniewnie Benoit, gotów wszystko liczyć od początku. Rozbawiony Alain z wyrozumiałością przygląda się całej tej scenie. - Ojojoj!. Dwa uparte osły! Prawdę mówiąc, w naszym sześcioosobowym zespole wszyscy z wyjątkiem Saszy, który zawsze potrafi się dopasować, są uparci jak osły. Cóż za zespół! Noc dawno już zapadła, gdy wreszcie około jedenastej docieramy nad rzekę Szumak. Księżyc, który jest właśnie w pełni, szczodrze rozlewa swój blask na wznoszące się wokół nas wspaniałe góry. Oczy mamy zapuchnięte ze zmęczenia, ale rozładowujemy konie i zostawiamy je na pięknej, pełnej kwiatów polance nadrzecznej. Sowa, mieszkanka tych bagien, fruwa nad polanką i od czasu do czasu zniża się ślizgiem ku nam, potem znowu uderza skrzydłami i odlatuje dokądś w ciemność. 13 Dzień zrobił się już od dawna, więc siodłamy kilka koni i wyruszamy do gorących źródeł nad Szumakiem. Ku wielkiemu zdumieniu zastajemy tu ze trzydziestu Buriatów, którzy wraz z rodzinami przylecieli do osiedla na kilka tygodni śmigłowcem. Szumak to takie syberyjskie Lourdes. Kąpiele w jego gorących siarkowych wodach zapewniają każdemu zdrowie i długowieczność. Buriaci przyjeżdżają tu jak na pielgrzymkę. Odpowiadamy na kilka zwyczajowych pytań i z rozkoszą wchodzimy do wielkiego gorącego basenu, mieszczącego się we wgłębieniu skalnym. Rodziny mieszkają tu w chatach, ale obok nich rozbijają namioty. W tych namiotach śpią zwykle dzieci (bardzo liczne). Nagle jeden z Buriatów wraca bardzo wzburzony do naszej chaty i coś wykrzykuje, pokazując na nasze mydło. - Maballa, maballa! Najwidoczniej popełniliśmy jakieś świętokradztwo. Pokornie przepraszamy, wyjaśniamy, że „nie wiedzieliśmy”, przyrzekamy, że „to się więcej nie powtórzy” - zupełnie jak dzieci przyłapane na psocie. Nic to nie daje. Gdy wychodzimy, trzydziestu Buriatów nadal coś wykrzykuje. Kiedy jednak wieczorem łowimy sobie właśnie w rzece kolację, do Wołodi przychodzi jakiś Buriat i zaprasza nas na wieczorynkę. Około dziewiątej wieczorem zjawiamy się więc na polanie; od ogromnego ogniska jest na niej widno jak w dzień. Najwyraźniej incydent uznano już za zamknięty. Kobiety intonują jakąś melodię. Częstują nas mlekiem - to u Buriatów tradycyjny na powitanie napój. Potem rozpoczynają się tańce. Wszyscy śpiewają i nasze głosy ulatują wysoko ku niebu. Wtóruje nam gitarzysta. Alain, który przerasta wszystkich przynajmniej o dwie głowy (Buriaci, tak jak w ogóle Azjaci, są niscy), szybko staje się główną postacią uroczystości. Śpiewa i wciąga do śpiewania pozostałych. Sasza i Witia, choć z rezerwą, dołączają się wkrótce do tańca. Wołodia - najpierw zasypany pytaniami na nasz temat - teraz tańczy w objęciach jakiejś uroczej, starej i bezzębnej Buriatki. Buriaci mają twarze nie wypukłe, lecz wklęsłe, tak że przy patrzeniu na nie z profilu można zobaczyć (a zwrócił nam na to uwagę Benoit) obydwoje oczu naraz. - Któryś z ich bogów dostał pewnie piłką w gębę - wnioskuje Benoit. Ze wzruszeniem przysłuchujemy się starym pieśniom. Mowa w nich o ziemi przodków, o bogach, o jeziorach i górach. Potem nagle wszystko się urywa. Mam mówić. Wołodia będzie tłumaczył. Wyjaśniam, kim jesteśmy i dlaczego podróżujemy przez ich góry. Mówię o ogromnym szacunku, jaki żywimy dla ich kraju i całego ich narodu, który wciąż jeszcze potrafi żyć z przyrodą. Oznajmiam, że wywieziemy stąd zdjęcia ukazujące to, o czym śpiewają w swojej przepięknej pieśni „Naszą matką jest ziemia”, że pokażemy światu bogactwo przyrody - dzikiej, a przecież tak dobrze tu zachowanej. Dziękuję im z całego serca, raz jeszcze napomykam o perypetiach z mydłem, wyrażam z tego powodu żal... Śmiechy i oklaski następują po każdym zdaniu tłumaczenia Wołodi, choć podejrzewam, że za każdym razem dodawał on jakieś wstawki całkowicie własnego pomysłu. Wracamy do tańców. Alain śpiewa i wciąga do śpiewu Saszę i Witię, którzy śmieją się do rozpuku. Ja przez krótką chwilę rozmawiam z jakimś myśliwym, potem znów włączam się do zabawy, która ciągnie się do bardzo późna w nocy. Wciąż pada i pada, a wielkie krople deszczu dostają się wszędzie. Także do namiotu, w którym zrobiło się tymczasem kilka dziur. Podobnie jest ze śpiworami - po pewnym czasie mają w sobie więcej wody niż puchu. Konie stoją z pozwieszanymi łbami - rzekłbyś, że skamieniały. Woda ścieka nam po grzbiecie i między pośladkami. Nawet skóra kapeluszy po zamoknięciu nasiąka wodą, podobnie jak kurtki, chociaż nasmarowane tłuszczem. Skórzane pasy stają się śliskie, sznury - miękkie i ubłocone, a z plandek i płóciennych worków sączy się wilgoć. Rzygać się chce od tego deszczu! Wyruszamy, zakutani w nasze nieprzemakalne pałatki, i wzdychamy, bo jeszcze wczoraj wieczorem na czystym niebie świeciły gwiazdy, my zaś śpiewaliśmy. Dziś wszystko wygląda ponuro, smutno i szaro. Siedzimy na koniach i monotonnie posuwamy się zabłoconą ścieżką nadrzeczną, a każdy myśli o czymś dalekim. Ja - o swojej fermie w Sologne, o kominku zajmującym poczesne miejsce w głównej izbie. Widzę się przed płonącymi szczapami, u moich nóg leży zwinięty w kłębek pies i wpatruje się we mnie swymi wiernymi oczyma. Na kuchni skwierczy kawał dziczyzny, na stole stoi butelka dobrego wina... Diana naprzeciwko mnie. Niestety, jestem tu, w zapadłym kącie Syberii, w tajdze, która wypłakuje wszystkie swoje łzy, a nachodzące mnie widziadła, nabierając barw rzeczywistości, zdają mi się nagle czymś odległym i niedosiężnym, bo przecież o cieplutkim 1 wygodnym własnym mieszkanku mogę sobie teraz tylko pomarzyć. Dziwne jest to moje życie! Gdy patrzę na jego przebieg, mam niekiedy wrażenie, że widzę nie siebie, ale kogoś innego. Kimże jestem i cóż takiego zrobiłem, że jakaś straszna siła ciągnie mnie daleko w głąb dziewiczej tajgi? Kimże jestem, że z nie goloną brodą i nożem zatkniętym za pas idę przez tajgę, która przecież nie jest moją ojczyzną? Dokąd to od dziesięciu lat raz po raz wyruszam na kolejne zwariowane wyprawy, tak ze w oczach wielu ludzi, spragnionych historii takich jak moje, wyglądam jak nieustraszony traper? Czy nie przestanę któregoś dnia być naprawdę sobą i nie zacznę wyglądać jak ktoś zupełnie inny, a w dodatku będę zmuszony dbać o zachowanie tego wyglądu? Stopniowo zauważam już wokół siebie - w mojej wiosce, w rodzinie - pierwsze oznaki uznania, a może nawet i pewnego rozgłosu. - Patrz, to Nicolas Vanier... no wiesz... ten, co to... Jestem już kimś innym. Kimś, do kogo nie podchodzi się tak jak przedtem. Czuję się tak, jak gdybym był produktem sprzedawanym masowo w domach towarowych i opatrzonym etykietką „znane z telewizji” lub „znane z Paris Match”. Czy można z obojętnością i po prostu znosić takie obciążenie? Jak niczego nie udawać i pozostać sobą? Rozgłos to coś niby więzienie, żal mi tych, co w nim siedzą, i rad jestem, że takim więźniem jeszcze nie zostałem. A jednak wystawiam się na pokaz. Filmy, książki, reportaże. Więc co, mam to wszystko rzucić? Przecież chcę świadczyć o wspaniałości gór labradorskich i syberyjskich, przez które wciąż jeszcze można iść tygodniami i nie napotkać śladu drogi. Chciałbym wziąć pod ochronę te dzikie zakątki, gdzie ludzie żyją jeszcze w harmonii z ziemią... bo przecież zagrożenie i tam stuka do drzwi. Jeśli chcę, żeby mówiono, to nie o mnie, ale o krainach, które przemierzam, o ludziach, którzy tam żyją, gdyż to oni właśnie są prawdziwymi bohaterami tej historii. Jednakże „Wskażesz palcem na Księżyc, a głupiec wskaże na twój palec*”. Jestem palcem, który wskazuje na Syberię, a kilku głupców widzi tylko bohatera i jego bohaterszczyznę. Odnoszę jednak wrażenie, że ludzie zaczynają coś rozumieć, a poza tym ze sobą jestem w zgodzie. Wiem, dokąd zmierzam, i nie lękam się przyszłości. Od tej pory będę wyjeżdżał tak, jak to już nieraz robiłem, to znaczy bez kamery i bez aparatu fotograficznego, tylko dla siebie, sam na sam z tajgą, gdzie zawsze będę mógł się schronić, gdyż jest ona moim „marginesem swobody”. * Przysłowie francuskie, nie mające polskiego odpowiednika - przyp tłum - O czym rozmyślasz, Nicolas? - pyta Alain. - O butelce dobrego bordeau chateaupape Clement!* Alain uśmiecha się. Francja jest tak odległa. Wszyscy cierpimy z braku urozmaiconego pożywienia, przydałoby się coś dla uprzyjemnienia życia, na przykład kawałek czekolady, kufel piwa, butelka dobrego wina. *Gatunek wina - przyp tłum Kto nigdy nie uczestniczył w takich wyprawach, ten nie przypuszcza nawet, jak bardzo takie myśli drążą mózg podróżnika. Niektóre pragnienia nabierają charakteru wręcz obsesji, a po powrocie człowiek zwykle się dziwi, jak prędko można je zaspokoić. Ścieżka prowadzi wśród skał nad brzegiem rzeki, której łożysko przechodzi stopniowo w wąwóz. Dolina wciąż się zwęża. W Szumaku rozmawialiśmy z Buriatami o tym, którędy iść, i wahaliśmy się. Najkrótsza droga doprowadziłaby nas do przełęczy tak stromej, że Buriaci stanowczo nam ją odradzali. Rokrocznie konie zsuwają się tutaj i rozbijają o skały. Przyjęliśmy drugie rozwiązanie: Najpierw pójdziemy brzegiem rzeki Szumak, a później, idąc w górę jednego z jej dopływów, dotrzemy do innej, mniej niebezpiecznej przełęczy. - Potem zejdziecie już łatwo aż do rzeki - zapewniali nas jednogłośnie Buriaci. Przejście to znali, nie wiedzieli natomiast nic o drodze z Szumaku do tego dopływu. - W zasadzie powinno się udać. Ścieżka z całą pewnością biegnie wzdłuż rzeki - powiedział nam optymistycznie Wołodia. Zaczynają się jednak kłopoty. Nie sposób już trzymać się rzeki, która tworzy tu przełom, prawdziwą przepaść o pionowych ścianach. Nad nami gęsty las wczepia się w zbocze, pochylone w stronę wąwozu, tak jakby chciało nas do niego zepchnąć. Pod nogami mamy to płożące się korzenie i gałęzie, to kamieniste gołoborza. Znalezienie przejścia staje się coraz trudniejsze. O czwartej po południu, przeprowadziwszy niezbędny rekonesans, postanawiamy się zatrzymać. Gigantyczny obwał skalny ostatecznie zamyka nam przejście do wąwozu, który - w miarę jak idziemy - wrzyna się coraz głębiej w skały. - Trzeba wracać do Szumaku i iść potem przez tamtą przełęcz - radzą Sasza i Witia. Cofać się? Iść jeszcze raz? Wołodia waha się. Benoit postanawia sprawdzić, czy nie dałoby się może przejść jakoś górą, ponad obwałem, bliżej grzbietu górskiego. Towarzyszy mu Wołodia, Sasza i Witia natomiast wzruszają ramionami i chcą zawracać. Zawracać już nie można, bo jeszcze trzy godziny i zrobi się noc, a droga powrotna do Szumaku zajęłaby nam przynajmniej sześć godzin i nie możemy zmuszać koni do tak forsownego marszu. Na miejscu nie ma jednak trawy. Uwiązujemy więc konie, żeby wypoczęły i nie błąkały się przez całą noc w poszukiwaniu nie istniejącej tu łąki. Całe szczęście, że w Szumaku przez całe dwa dni najadały się do syta. Dzień postu to nie katastrofa. Benoit i Wołodia wracają nocą. Znaleźli i oznakowali przejście grzbietem górskim. - Będzie ciężko, ale jakoś się przejdzie - zapowiada Benoit -jelenie tamtędy chodzą, widziałem trochę świeżych tropów. Na jeleniej ścieżce - oto zapowiedź na następne dni. 14 Nigdy jeszcze nie brnęliśmy po tak straszliwym terenie. Każdy metr to walka. Nic, tylko kamieniste piargi, bagna, rozpadliny i nieprzebyte chaszcze leśne. Taką trasę należałoby polecać na konne zawody przełajowe. Poszczególne odcinki miałyby oznaczenia od 5+ do 6+*. Trzeba bezstronnie stwierdzić, że w tego rodzaju terenie konie syberyjskie odnosiłyby piorunujące zwycięstwa nad końmi ze Stanów Zjednoczonych lub Kanady. Prowadzący wciąż się zmieniają, bo tam gdzie Benoit wczoraj się nie przerąbał, trzeba torować sobie drogę siekierą. Niejednokrotnie przeprowadzamy konie pojedynczo. Najciężej jest w wąwozach. Zbocza mają strome, śliskie i tak strasznie wąskie! Przechodzimy z jednego brzegu wąwozu na drugi, chcemy dotrzeć do uskoku skalnego i posuwamy się właśnie po takim bardzo spadzistym zboczu, gdy nagle słyszę krzyk. Zadzieram głowę i widzę, że Alain... leci w dół. Zatrzymuje się na skałach kilka metrów niżej, na szczęście nie poobijał się o wielkie głazy. Za nim, tą samą napowietrzną trasą leci... jego koń. Spada na ogromną półkę skalną, potem osuwa się na Alaina, który jakimś cudem unika przygniecenia. Zsuwam się do Alaina, który wstaje jak po nokaucie. - Uff, gorąco było! *Francuska skala trudności tras górskich 5+ to przejście bardzo trudne, a 6+ niezwykle trudne - przyp. tłum. Nic mu nie jest. Koniowi też nic. A przecież naprawdę mogli się zabić — i człowiek, i zwierzę - ależ trzeba uważać! W górze słychać stuk siekier. Wołodia i Benoit niczego nie widzieli i wyrąbują przejście w miejscu na pozór nie do przebycia. Uschłe drzewa to zalegają na ziemi, to pochylone trzymają się na gałęziach sosny. A stok wznosi się coraz ostrzej. Idący z tyłu Sasza i Witia poprawiają juki, które za każdym przejściem przesuwają się to w prawo, to w lewo i trzeba wciąż je poprawiać, bo inaczej konie straciłyby pewność chodu, tak bardzo im tu potrzebną. - Ależ piekło! Alain nie wytrzymuje. - Powinniśmy już dochodzić. Według mapy zostaje wszystkiego ze dwa kilometry. W tym tempie oznacza to cztery do pięciu godzin. - Szybko! Szybko na pomoc! Szybkooo! - drze się Benoit. (Biegnę, zaczepiam o gałęzie, które chłoszczą mnie po twarzy. Krzyki dochodzą z dołu, z dna wąwozu. Dobiegam zdyszany. Benoit leży na ziemi i trzyma na sznurze konia którego tylko kilka metrów dzieli od przepaści. Daleko w dole pomrukuje woda. Istny dreszczowiec! - Jeśli zacznie się podnosić, to spadnie - stwierdza Benoit, spokojny i dokładny. W podobnych sytuacjach tak właśnie trzeba. Benoit przemyślał wszystko. Wykonuję polecenie, bo w takich razach nie dyskutuje się, a Benoit zawsze reaguje rozważnie i zachowuje nieprawdopodobnie zimną krew. Gdyby kiedykolwiek groziło mi jakieś śmiertelne niebezpieczeństwo, to chciałbym mieć obok siebie Benoit. - Znakomicie, trzymaj mocno, zaraz go rozładuję... Uważaj, jak tylko zacznie wstawać, musisz dobrze naciągać sznur... Jeśli zsunie się choćby o metr, poleci w przepaść. Koń, ledwie oswobodzony z ciężaru, podnosi się i rzeczywiście znowu by upadł, ale sznur wpijający się w białą korę drzewa trzyma mocno. Koń podnosi się i wstaje. Uff, uratowany! Torby, które niósł, leżą o pół metra od przepaści. W dół zsunęło się kilka podków i jeden płaszcz, reszta ocalała. Uśmiechamy się. - Dobrześ się spisał, Benoit! Koń stoi pod drzewem i spokojnie skubie trawę, jak gdyby nic się nie stało. Nasze konie, ocierając się o śmierć, zachowują całkowitą obojętność. Niektórzy twierdzą, że to z głupoty. Znów juczymy je i ruszamy w drogę. Benoit opowiada mi, że koń się osunął i zaczął się staczać po zboczu aż do miejsca, gdzie ich znalazłem. Mieli szczęście! Wołodi pot spływa z czoła, wciąż jednak rąbie ogromne drzewa, to idzie w górę, to schodzi i wciąż szuka przejścia. Nasz olbrzym Alain łamie się. - Rzygam już tą cholerną doliną! Pięknie wygląda nasza karawana! Wszystko w strzępach albo połatane. Na sznurach, które ustawicznie się rwą, widać tylko węzeł przy węźle, a miejscami żałośnie zwisają. Ubłocone, wykrzywione zmęczeniem twarze patrzą jak z obrazów przedstawiających odwrót Napoleona z Rosji. Idę przodem. Jestem wprawdzie znacznie słabszy od Alaina, a nawet od atletycznie zbudowanego i muskularnego Wołodi, ale za to bardzo wytrzymały, dzięki czemu w takich sytuacjach jak ta mogę pracować godzinami na pełnych obrotach. Benoit jest również bardzo wytrzymały, ale w maratonie, w wyścigu górskim zawsze go wezmę. Każdy ma jakąś mocną stronę. Posunąłbym się wręcz do stwierdzenia - a ci, co się ze mną wyprawiali, dobrze o tym wiedzą - że lubię takie dni, kiedy każdy musi dać z siebie wszystko. Lubię wyczuwać, że ciało zmuszone do maksymalnego wysiłku okazuje się sprawne. Teraz jednak mamy ze sobą i konie... Postanawiamy zatrzymać się przy strumieniu. Pod drzewami znajdujemy trochę tak potrzebnej koniom trawy. Kolacja. Piżmowiec, ustrzelony po drodze przez Saszę, szybko zostaje spałaszowany. Nie rozbijamy nawet namiotu, układamy się na gołej ziemi, okryci dziurawymi plandekami i wystawieni na ataki komarów. Około drugiej w nocy zaczyna padać. Słyszę, jak Alain mamrocze swoje. - Słowo daję, ładnie się zanosi. Benoit też się budzi i pokpiwa sobie z Alaina. - Dobra jest, no nie? Alain nawet nie odpowiada. Deszcz przechodzi w ulewę i uderzenia kropel o plandekę nie pozwalają mi zasnąć. O piątej rano Alain jest już na nogach. Ja również wstaję i razem przygotowujemy śniadanie. A deszcz wciąż pada. Ranek, tak samo zdezorganizowany jak poprzednio, upływa nam w znoju. W południe już tylko kilometr dzieli nas od doliny. Jeszcze jedno ostre podejście i jedno strome zejście po skalnym rumowisku, jeszcze mokradło i dochodzimy wreszcie do rzeki. Dolina jest szeroka i wspaniała, a nad rzeką rośnie wysoka, soczysta trawa. Zadowoleni jak rzadko kiedy, rozładowujemy konie i nakładamy im pęta. Warto popatrzeć, jak nasi dzielni towarzysze tarzają się w trawie, wyrywają ogromne kępy ostów (to ich największy smakołyk), litrami żłopią czystą wodę rzeczną. Odgrzewamy resztki kabargi. Rzeka wciąż wzbiera, więc o przeprawieniu się przez nią nie ma mowy. Z tej strony, jakieś dwanaście kilometrów od miejsca, gdzieśmy się zatrzymali, jest dopływ i boję się, że będzie nie do przejścia i zagrodzi nam drogę. Wyruszam na poszukiwanie. Dolina, na pierwszych kilometrach szeroka i gościnna, szybko się zwęża i wciska między dwie potężne góry. Woda przelewa się i kotłuje na skałach, jak gdyby pilno jej było nagle wyskoczyć z łożyska. Nawet promem nie dałoby się przepłynąć, a my w dodatku mamy jeszcze konie. Zbocze opada tu stromo ku rzece, więc marsz będzie równie uciążliwy i niebezpieczny, jak w dwóch poprzednich dniach. W dodatku deszcz bez przerwy pada już od ponad piętnastu godzin, skały są śliskie, a las zrobił się błotnistym bagnem. Przemokłem do szpiku kości i ogarnia mnie niepokój, bo góra ukazuje się nam z jak najgorszej strony. Którędy przejść? Wreszcie po dwóch kilometrach akrobacji wąwóz otwiera się na brzozowy las, przetykany tu i ówdzie olbrzymimi sosnami. Żebyśmy choć znaleźli jakąś dobrze widoczną ścieżkę jelenią, też byśmy nią przeszli! Dostrzegam mnóstwo tropów piżmowca, zauważam nawet dwie sztuki skaczące przez zagajnik. Z wysokich wierzchołków sosen zrywają się chmary jarząbków i odlatują trochę dalej. Gdy docieram wreszcie do dopływu, jest już prawie noc. Mimo to idę w poszukiwaniu brodu w górę rzeki. Widzę, że w pewnym miejscu rozszerza się ona i być może dałoby się tędy przejść. Jest już zupełnie ciemno. Pozostaje mi tylko poszukanie drewna, rozpalenie ogniska i czekanie do rana. Iść nocą przez te skały byłoby czystym szaleństwem. Zbieram pokaźny zapas drewna, znajduję wielką powaloną sosnę i jakoś się pod nią sadowię; osłonę przed deszczem już mam. Około północy przestaje wreszcie padać. Robi się cisza, zza chmur nieśmiało wygląda księżyc. Sowa (prawdopodobnie jest to sowa uszata) pohukuje łagodnie hu-hu-hu. Moje ognisko płonie równym, jasnym płomieniem i oświetla kilka stojących dookoła drzew. Wsłuchuję się w las i napawam rozkoszą odosobnienia i ciszy. 15 Spałem niewiele, bo trzeba było podtrzymywać ogień, żeby nie zmarznąć. Około piątej wstaję i ruszam w drogę. Jest już widno. Szron leży wszędzie. Nad ziemią i nad wodą snują się wielkie kłęby mgły. W oddali łania z jelonkiem przemierzają łąkę z powolnością chmury, jakbym to widział we śnie. Posuwam się krok za krokiem, cichutko i uważnie. Nagle poprzez gęstą, ale podnoszącą się już mgłę dostrzegam w oddali dwie sylwetki. Idą wprost na mnie. Wkrótce poznaję Alaina i Benoit, którzy też wstali z pierwszym brzaskiem dnia i wyszli po mnie. Jestem po prostu i szczerze wzruszony. Nasze spotkanie we mgle po nocy pełnej niepokojów to coś pięknego i głęboko znaczącego. Ta chwila na długo wryje mi się w pamięć. Przynoszą mi jedzenie. Niewiele mamy sobie do powiedzenia. Milczenie też bywa wymowne i stanowi jak gdyby przedłużenie tej niemej rozmowy z lasem. Wracamy do obozu. Wyrusza za to w drogę Wołodia. Teraz on będzie próbował znaleźć bród. Sasza i Witia śpią. Woda wzbiera i przyjmuje odcień brunatny. - Będę łowił na robaki - oznajmia Benoit. W godzinę później wraca, przynosząc dwadzieścia osiem pstrągów, które natychmiast idą na patelnię. Wieczorem przy ognisku jakoś dochodzimy do siebie i omawiamy położenie. Wołodia brodu nie znalazł. Sasza i Witia chcą wracać do Szumaku i iść przełęczą. Zapierają się. Rozważamy różne warianty. - Warto, żeby ktoś poszedł i popatrzył trochę dalej, koniom taki marsz tam i z powrotem zupełnie niepotrzebny - proponuje Wołodia. Oto najrozsądniejsze wyjście. Wołodia ofiarowuje się iść. Nalegałem na Saszę i Witię, żeby też poszli i wspólnie coś postanowili, a nie tylko wlekli się za nami i krytykowali każdą decyzję, jak to było przez kilka ostatnich dni. Odmawiają. Prawda, taka czterdziestokilometrowa rundka tam i z powrotem do przyjemności nie należy, zwłaszcza że deszcz wciąż pada i wody w rzekach przybywa. Na nasiąkniętej wodą ziemi kreślimy więc linię, stajemy po jednej stronie, po drugiej zaś, w odległości mniej więcej dziesięciu metrów, ustawiamy drewniany klocek. Szukamy idealnego kamienia - ma być nie za ciężki i nie za lekki. - Kto rzuci najdalej od klocka, idzie z Wołodia. Uwaga, potrącenie klocka oznacza przegraną. Stosujemy już zwyczajowo taką grę, gdy pojawia się jakieś ciężkie zadanie, które ktoś z nas musi wykonać (usilnie zalecam tę metodę). Alain drapie się w głowę i wzdycha. - Ja naprawdę nie mam ochoty przegrać. Rzucony przezeń kamień pada w odległości czterdziestu centymetrów od klocka. Alain jest szczęśliwy. Nie pójdzie. Kolej na mnie. Kamień pada tuż obok klocka, ale nie dotyka go. Brakuje nam żywności (zapasów nie mamy już prawie żadnych), więc Alain i ja ruszamy na polowanie na kabargę. Wołodia i Benoit wyszli już o świcie na ostatni rekonesans. Rzeka wezbrała, płyną teraz po niej całe drzewa, oderwane od brzegów. Woda w rzece zrobiła się brunatna, prawie czarna. Idziemy długo i dopiero w pobliżu wierzchołka znajdujemy wreszcie świeże ślady kabargi. Teraz rozdzielamy się. Ja schodzę nad brzeg jakiegoś strumyczka i dmę w swoją świstawkę z kory brzozowej. Nic. Przechodzę przez strumyk, idę aż na skraj sosnowego młodniaka. Piękne miejsce! Świszczę raz po raz. Trzask łamanych gałęzi i odgłosy kopyt na zboczu informują mnie, że nadbiega piżmowiec, i to pędem. Samiec, ma wspaniałe kły, odgięte w dół. Instynktownie przykładam strzelbę do ramienia, nim zwierzę skryje się za skałami. Kula trafia pod łopatkę, piżmowiec stacza się po zboczu, krzaki jagód hamują spadek. Stoję przez kilka chwil i przyglądam się zdobyczy. W takich momentach Indianie zaczynają przemowę do ofiary, gdyż według ich wierzeń dusza nie uchodzi z niej natychmiast. Dziękują za mięso i za skórę, tłumaczą się, dlaczego ją zabili. Zwyczajowy rytuał. Człowiek współczesny widzi tu tylko przesąd. Posuwa się nawet do tego, że zabijanie dla przeżycia uznaje za czyn barbarzyński. Ciekawy to paradoks, ze ludzie odcięci od przyrody potępiają tych, którzy żyją według jej reguł. Oprawiam zwierzę, sznurem związuję mu nogi i zarzucam sobie na plecy. Dziś wieczorem będziemy jedli kabargę. Nie poszczęściło się natomiast Saszy. Zastaję go, jak siedzi przy ognisku, ostrzy nóź i czeka na nasz powrót. Witia jeszcze poluje. Mówimy o wyborze drogi. Sasza chce zawracać. - Niedobra tędy - tłumaczy. Wieczorem postanowimy coś wszyscy razem. Mówię mu, że kiedyś jesienią chciałbym raz jeszcze wpaść do tej wioski. Sasza jest zachwycony, obiecuje, ze wybierzemy się zapolować razem na sarny, że przedstawi mnie swojej rodzinie. Wkrótce zjawia się Witia i kilka miłych godzin upływa nam przy ognisku na rozmowie przerywanej wybuchami śmiechu, ilekroć przekręcę jakieś słowo. Stopniowo bowiem opanowuję język rosyjski. Wołodia i Benoit wracają tuz przed zapadnięciem mroku. Cieszą się, że są wreszcie w obozie, ale padają ze zmęczenia, które spada na nich tak nagle, jakby za długo je przetrzymywali. - Trzeba się przeprawiać - twierdzi Wołodia. - Nie ma innego wyjścia - dorzuca Benoit, który raz wreszcie (rzadko mu się to zdarza) wypowiada się wprost. Niestety, przeprawa oznacza, że przynajmniej dwa dni przyjdzie nam czekać na opadnięcie wody. - A spójrz no tylko na niebo! Istotnie, niebo zasnuwa się chmurami, które niczego dobrego nie wróżą. Postanawiamy poczekać jeden dzień, ale ani chwili dłużej, żeby zorientować się w sytuacji. Istotnie, wysoko w górach woda w rzece może bardzo szybko opadać. - Zadecyduje pogoda - stwierdza Benoit i natychmiast pogrąża się w objęciach Morfeusza. I rzeczywiście decyduje pogoda. Około północy gigantyczne błyskawice przecinają niebo, a jednocześnie łoskot piorunów odbija się od górskich stoków. Jakże mali czujemy się wobec tej burzy! Jak tu nie wierzyć w bóstwa Ziemi? Jakież inne wyjaśnienie mogliby znaleźć ludzie całkowicie zależni od praw przyrody? Tej nocy bogowie gniewają się, i to straszliwie. Deszcz tworzy kałuże na ociekającym wodą namiocie. Cała przyroda wydaje się uginać pod nawałnicą. Burza huczy na górskich graniach i przetacza się powoli niby ogromny smok, ziejący ogniem i szukający ofiary, którą mógłby porazić kanonadą piorunów. Nad ranem wiatr cichnie. Ledwie gdzieś daleko widać, że trochę jednak wieje. Jest wilgotno, siąpi mżawka, która wszystko zasłania, ale odświeża powietrze. Rzeka wezbrała jeszcze bardziej, zagraża już namiotowi. Nie da rady, trzeba wycofać się z doliny i wracać do Szumaku. - Aż nie chce mi się myśleć, że znowu przyjdzie nam iść po tych wszystkich wertepach - rozpacza Alain. - Chodźmy po konie. Trzeba jak najszybciej z tym kończyć. Jedynym dla nas plusem jest to, że w Szumaku raz jeszcze wykąpiemy się w wodzie z gorących źródeł i będziemy mogli kupić u Buriatów trochę żywności, bo już zrobiło się z nią bardzo krucho. Przez dwie godziny i w coraz gwałtowniejszym deszczu szukamy koni i wciąż nie możemy wpaść na ich ślad. Schodzimy się więc przy ognisku, żeby łyknąć trochę herbaty i nieco się rozgrzać. Konie znajdujemy wreszcie około piątej po południu w głębi leśnego matecznika, tuz przy stoku góry. Wyruszamy jutro. Trzydziesty pierwszy lipca. Na urodziny Benoit - skończył właśnie dwadzieścia osiem lat - bogowie zarządzili pogodę raczej dobrą. O ósmej rano wyruszamy w stronę Szumaku. - Biedne koniki, gdyby wiedziały, że idą znowu tą samą drogą, tyle że z powrotem. - Zastrajkowałyby - orzeka Alain. Pierwszy kilometr i pierwsze wspomnienia. - Którędy teraz? - Na lewo, potem pójdziesz trochę powyżej tego drzewa i przejdziesz przez strumień poniżej tego gzymsu. Marsz przebiega i łatwiej, i szybciej. Drzewa powycinaliśmy już, idąc w tę stronę, i pamiętamy szczegółowo każdą trudność. Konie sprawują się dzielnie. Każda pokonana przeszkoda to zwycięstwo i powód do radości, gdyż jest to jeszcze jedna przeszkoda, której już nie ujrzymy. O czwartej po południu mamy za sobą połowę drogi. Postanawiamy dotrzeć do Szumaku jeszcze wieczorem, czyli zrobić w jeden dzień to, na co przedtem potrzebowaliśmy dwóch. - Konie będą miały trawę - zauważa Wołodia. Wkrótce znowu ruszamy. Obwały, wąwozy, strome zbocza, granie skalne, korzenie, mokradła... Piekła dla jeźdźców nie trzeba wymyślać. Ono już jest. Tutaj. Alain sapie jak parowóz, pot spływa z niego wielkimi kroplami. Benoit cierpi na bóle brzucha i minę ma bardzo niewesołą. Rzeczywiście smutny to pochód. Około siódmej wieczorem zostaje nam już tylko dziesięć kilometrów, w tym pięć bardzo trudnych. Po omszałych kamieniach, spośród których wystają korzenie. Mój biedny siwek ustaje. Daję mu odpocząć kwadrans, gładzę go po czole, tam gdzie zwija mu się sierść. Ociera się o mnie i potrząsa białym łbem. - No, naprzód, koniku, już niedaleko. Benoit marudzi. Chciałby się tu zatrzymać i ruszyć dopiero jutro. Alain nie ma już sił nawet na marudzenie, idzie za nami żałośnie i bezmyślnie. Sasza i Witia chcieliby jak najszybciej mieć już to wszystko za sobą, więc popędzają konie bez krzty litości. Benoit wybucha: - Poszaleli! Na śmierć je zamęczą! O północy jesteśmy wreszcie na miejscu. Alain wypuścił oba swoje konie na łąkę i natychmiast wrócił mu uśmiech. Rozpalamy ognisko i przygotowujemy porządny posiłek ze wszystkiego, co jeszcze mamy: udziec piżmowca z ryżem i kompot z całego uzbieranego przeze mnie rabarbaru. Pojutrze będziemy szli przez przełęcz. 16 - Co on mówi? Alain nie chce rozumieć. - Zastrzelić - potwierdza Wołodia. Milczymy... Przeprowadziliśmy kolejno konie, z bagażami albo i bez nich, bo większą część sprzętu przenieśliśmy na własnych plecach, po kilka razy schodząc i znów wchodząc na najwyższy punkt przełęczy. Cztery godziny mordęgi. Jeden z koni nie chce jednak wchodzić. - Zastrzelić - mówi Witia - i idziemy dalej. Tak czy owak nie potrzebujemy go. Jeszcze trochę i będziemy nad Bajkałem, do dźwigania bagaży wystarczą cztery konie. - Chce strzelbę - wyjaśnia Wołodia. - Mowy nie ma! Benoit wypowiada te słowa bardzo dobitnie i patrzy Witi prosto w oczy. Witia wzrusza ramionami. W jego oczach jesteśmy śmieszni. Myśli o nas to samo, co my myślimy o ludziach, którzy swoim pieskom na urodziny ofiarują torty, a co tydzień prowadzą je do fryzjera, by kręcił im loki. Każdy ma swoje odchylenia. My pozostajemy Francuzami. Koń szedł z nami przez trzy miesiące i dzielnie nam służył, nie możemy więc zgodzić się na jego zastrzelenie tylko dlatego, że teraz nie chce iść przez przełęcz. Tofalar rozumuje zupełnie inaczej. Nie osądzajmy go! Na jego miejscu bylibyśmy tacy sami. Tu rządzi przyroda i jej prawa. Potępianie tych ludzi byłoby tym samym co potępianie niedźwiedzia, który rozszarpuje jelonka, zęby go zjeść. Tak właśnie jest i odbieranie przyrodzie tego prawa byłoby próbą wyjałowienia jej. Zarzucano mi, ze w swoich filmach propaguję tę bezwzględność: polowania... sposób, w jaki ludzie traktują swe zwierzęta, tylko dlatego że przyroda traktuje ich podobnie; muszą przecież jakoś zyć i przetrwać. Miejscami cięto mi filmy. A zaraz po nich pokazywano (w bezpośredniej transmisji) samoloty zrzucające bomby na dzieci. Wydawało mi się, że jak na program głoszący wspieranie i ochronę przyrody było to dziwne... nawet zatrważające. A ja nadal będę głosił swoje, niczego nie ukrywając. Tak więc chodzi o jednego konia. U podnóża przełęczy dwa rozkładające się padła świadczą, ze rozegrała się tu jakaś tragedia. Po niebie krążą kruki, zataczając coraz to ciaśniej sze kręgi. Całą szóstką wspinamy się po stromym zboczu. Benoit i Sasza ciągną konia za uzdę i zachęcają go. - Naprzód, naprzód, nagroda czeka. Alain, silny jak byk, popycha konia. Pomaga mu Witia. Ja i Benoit podtrzymujemy zwierzę z obydwu stron. Pot spływa nam po twarzach, a silny odór konia przesyca ubrania czarne od błota, wilgotne i podarte. Metr po metrze wspinamy się coraz wyżej. Koń nie opiera się już i jak gdyby nabrał ufności. Jeszcze ostatnie, najcięższe sto metrów. Wchodzimy po kawałku. Dwa metry - przerwa. Dwa metry - przerwa. I tak pięćdziesiąt razy az na samą górę. Widok jest piękny. Słońce stoi wysoko i oświetla sześciu ludzi otaczających kołem konia. Jacy mali wśród tego ogromu! W oddali jawi się nam majestatyczne jezioro. Wygląda jak diament oprawiony w wysokie góry. W cieniu opodal przełęczy wyleguje się kilka koziorożców. Jesteśmy bezgranicznie szczęśliwi. Sasza i Witia też są wzruszeni. Tak daleko od swoich domów nie odchodzili nigdy. Teraz stoją nad brzegiem morza. Tym morzem jest Bajkał. Przy wiosłach 17 Wczoraj wieczorem nie rozbiliśmy namiotu. Na jasno rozgwieżdżonym niebie gwiazdy świeciły na pogodę, a dziś rano patrzę, pełen zachwytu, jak wstaje dzień. W górach wstawał po kawałku, skokami. Rozżarzały się pojedyncze szczyty, inne, niższe pozostawały w cieniu. Na morzu światło nie napotyka przeszkód i wszędzie dociera tak samo. Jasność zalewa i kąpie horyzont od jednego końca aż po drugi. Bajkał jest najstarszym jeziorem świata (dwadzieścia pięć milionów lat), a również najzasobniejszym w wodę. Dwadzieścia procent światowych zasobów wody słodkiej! Prawdziwe morze z przebogatą fauną i florą - ponad dwa tysiące sześćset gatunków, w tym tysiąc osiemdziesiąt pięć odmian glonów i około dwóch tysięcy sześciuset gatunków zwierząt! A najbardziej zaskakuje fakt, że około dziewięciuset spośród nich to gatunki endemiczne, czyli występujące tylko tutaj; na przykład foka słodkowodna, która jest unikatem w skali światowej. Płyniemy bezgłośnie naszą starą łodzią rybacką. Niezwykle przejrzysta woda omywa strome brzegi, w które wczepiają się wspaniałe sosny. Pochylają ku nam swe poskręcane gałęzie i przyglądają się, jak przepływamy obok nich, łagodnie i równo niby ciemna chmurka po czystym niebie. Dlaczego przez to najstarsze jezioro świata płyniemy na wiosłach, choć nawet rybacy używają już łodzi motorowych? Dlatego że dziś rano dostrzegliśmy sarnę - obgryzała właśnie młode pędy rosnącej nad jeziorem brzozy. Dlatego że wczoraj baraszkowały wokół nas foki i swymi wielkimi, zdziwionymi oczyma przypatrywały się temu kawałkowi drewna sunącemu po wodzie. Dlatego że jutro ujrzymy niedźwiedzia i posłuchamy, jak pomrukuje wiatr w drzewach. Dlatego że żyjemy tym jeziorem zupełnie tak, jakbyśmy płynąc po jego wodach oddychali razem z nim. Wiosłujemy już od sześciu dni i wypływamy wreszcie z południowej części jeziora. Wrażenia - przykre. Te przeklęte fabryki papiernicze zatruwają wody jeziora i wzburzają międzynarodową opinię publiczną, ale bardziej rzuca się w oczy zanieczyszczenie powodowane przez samych Sybiraków z Irkucka. Całe połacie nadbrzeżnych plaż zaśmiecane są odpadkami i puszkami po konserwach, butelki po wódce wysypują się z nigdy nie opróżnianych pojemników i leżą właściwie wszędzie, a wiatr i fale roznoszą śmieci na wszystkie strony. Potworne budowle - niby to letnie domki dla dzieci i turystów - pasują tu tak, jak wyścigowe samochody rajdu Paryż-Dakar do zapadłej afrykańskiej wioski. Budowle te wciąż jednak stoją. Wołodia jest oburzony. My - jeszcze bardziej. Jak w ogóle coś takiego jest możliwe?! Wysadzić w powietrze te fabryki, jeśli nikt nie chce ich zamknąć! Zabronić dostępu do jeziora każdemu przyłapanemu na gorącym uczynku! Nie budować byle czego i byle gdzie! Kiedyż wreszcie ludzie uświadomią sobie, że piękno i nienaruszalność przyrody to wartości cenniejsze od złota i diamentów, bo bez porównania rzadsze. Ratujmy to jezioro! Specjaliści twierdzą, że nie jest jeszcze za późno, choć już teraz każdy miesiąc oznacza zniknięcie dwóch gatunków, które padają ofiarą ludzkiej niefrasobliwości... i to bezpowrotnie. Szybko, bo jezioro wzywa pomocy. Słuchajmy go! My przy wiosłach właśnie go słuchamy, w ciszy i z uszanowaniem. Opuszczając południe, rozstaliśmy się i z ludźmi, z ich pięknymi domami, i ze śmietniskami. Północ to dziewicza część jeziora; są tu bagna i plaże pokryte miałkim piaskiem, a tutejsze brzozy już teraz nabierają ognistych kolorów i tworzą barwne plamy na tle wysoko wznoszących się gór. Te zaś swoimi białymi wierzchołkami sięgają błękitnego wreszcie nieba! Od dwóch tygodni mamy tu lato. Kanadyjczyk powiedziałby, że jest to lato indiańskie.* Lato syberyjskie wygląda podobnie. Po trzech miesiącach pluchy z rozkoszą przyjmujemy ciepłą pieszczotę promieni słonecznych. Pociemniały nam i plecy, i twarze, nabierając odcienia jak na plakatach reklamujących kremy do opalania. Nie wszystko wygląda jednak różowo. Nasza stara krypa ze wszystkich stron nabiera wody, którą bez przerwy musimy wybierać, po dwieście albo i więcej litrów na godzinę, bo inaczej poszlibyśmy na dno. Krypa nie jest duża. Ma pięć metrów długości i półtora szerokości, a musi pomieścić czterech ludzi i sprzęt. Zaprowadziliśmy porządek jak w wojsku. Jeden siedzi z tyłu przy sterze i odpoczywa po sześćdziesięciu minutach wiosłowania; drugi siedzi tuż przed nim i ma dwa wiosła, po jednym na każdą rękę (doskonałe miejsce dla Alaina); pozostali dwaj ledwie się już mieszczą, jeden wiosłuje lewym, a drugi prawym wiosłem. A zmieniamy się co dwadzieścia minut. * Indian Summer, Polski odpowiednik babie lato - przyp tłum - Oszukujesz, dwadzieścia minut już minęło, a my wciąż wiosłujemy - stwierdza Alain, którego zdaniem Benoit dodaje nam po kilka nader istotnych minut (mamy tylko jeden zegarek, a należy on właśnie do Benoit!). - Wiosłuj i cicho siedź! - powtarza za każdym razem Benoit. Wiosłujemy więc po sześć, siedem godzin dziennie z godzinną przerwą w południe i ewentualnie kilkoma minutami na łowienie ryb i strzelanie do kaczek, a niekiedy na czekanie, aż uspokoi się północny wiatr, nasz wróg. Atmosfera jest dobra, chociaż czasami ogarnia nas tęsknota za Saszą, Witią, końmi. O, nasze koniki, jesteście już tam, w tych górach, któreśmy tak ukochali. Wiemy jednak, że jeszcze tam wrócimy, i nasze wspomnienia stają się wtedy weselsze. Benoit jest spokojny, trochę smutny, a często zamyślony. Tuż przed wyjazdem stracił ojca i bardzo tę stratę odczuwa. Potem zrezygnował z pracy, bo niezbyt go pociągała, i teraz będzie musiał znaleźć sobie inną. Nasza wyprawa wkrótce się skończy, a on szuka w sobie jakiejś motywacji, żeby znów wziąć się za bary z życiem. Mnie też smutno, bo właśnie odwróciła się kolejna kartka. Wielokrotnie wyprawialiśmy się razem. Byliśmy w Laponii, na Labradorze, w Górach Skalistych i na Alasce. Teraz - koniec. Jeśli jeszcze raz dokądś się wybierzemy, będzie to już coś innego. Nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego. Ale czuję to. Alain okazał się idealnym towarzyszem podróży. Po trzech spędzonych wspólnie miesiącach osiągnęliśmy ten rodzaj nienaruszalnej równowagi, który łączy stare małżeństwo. Doceniliśmy się wzajemnie, znamy swoje zalety i swoje wady i przyjmujemy je takimi, jakie są, bez osłonek. Wołodia jest tajemniczy, co z pewnością wynika z jego rosyjskości. Nadal obserwujemy się i wzajemnie oceniamy, a przecież wciąż jeszcze nie poznaliśmy swoich cech. Myślę o wszystkich tych sprawach, cały czas energicznie wiosłując na pomoc. Tę Północ, która mnie przyzywa. Jestem szczęśliwy, wolny. Tam nadeszła już jesień, żółto-czerwona, pełna światła i radości. Porykują jelenie, a niedźwiedzie opychają się borówkami. My tymczasem delektujemy się grzybami z kawałkiem sarniny lub kaczki. Przyroda nie jest nieużyta. Zatrzymujemy się często - to na pogawędkę z rybakiem, to na zjedzenie ryby z traperem. W wioskach próbujemy jakoś łatać naszą biedną krypę, która nabiera coraz więcej wody przez szpary w ale nic z tego nie wychodzi. Nigdzie nie widzimy jakiejś większej osady. Po stu, dwustu mieszkańców utrzymuje się z łowienia omuli (od kilku lat łowi się je nadmiernie) i z polowań na foki (tu reglamentacja jest bardzo dobra, gdyż ich pogłowie wciąż się utrzymuje). Wciągnęliśmy żagiel, ale wiatr wieje z północy, jak gdyby nie chciał nas tam wpuścić. A jeśli zmienia się na południowy, to zaraz potem przychodzi burza. Trzeba wtedy przybijać do brzegu i czekać, aż potwór się uspokoi. Krzyże ustawione na niektórych skalistych cyplach wyraźnie świadczą o sile żywiołów i o tym, co może spotkać nieostrożnych. Groźne są te burze. Powtarzano nam to setki razy i nie udajemy tu zuchów, bo przegrana oznacza utratę życia. Kaczki - najpierw stadkami, a potem całymi tysiącami - opuszczają jezioro i odlatują na południe. Górskie wierzchołki pokrywają się śniegiem, a wiejskie psy utraciły już letnią sierść. Zima zbliża się wielkimi krokami. Noce są mroźne i niedźwiedzie włażą do swoich barłogów. Czwartego października, po czterdziestu sześciu dniach spędzonych przy wiosłach, dopływamy do Bajkalska, czyli do północnego krańca Bajkału. Za trzy tygodnie nadejdzie zima i dostaniemy wreszcie psy. Wielka zima 18 Tego ranka półhektarowa wysepka, gdzie wraz z trzydziestoma psami przebywamy od tygodnia, stała się lądem. Z bagnami (50 tysięcy hektarów!) ciągnącymi się na północ od Bajkału mamy już połączenie po lodzie; południowa, głębsza część jeziora jeszcze nie zamarzła. Psy skaczą z niecierpliwości, a ich zapał szybko udziela się również ludziom. Uznajemy, ze trzeba natychmiast wyjeżdżać na pierwszy trening. - Naprzód! - woła Jeannot, który nie może już usiedzieć na miejscu. - A jużci, naprzód! Bruno, a potem Alain zdejmują uprząż i zakładają ją pierwszym psom. Pozostałe szarpią się na łańcuchach, zęby ich broń Boże nie zapomniano. Wszyscy wylegli na dwór. Wołodia nie kryje swego entuzjazmu na myśl, że po raz pierwszy w życiu będzie jechał psim zaprzęgiem po zlodowaciałej przestrzeni. Polubił już naszych towarzyszy. Wystarczy popatrzeć, jak je głaszcze i jak z nimi rozmawia, nacierając im energicznie pyski. - Trzeba będzie mimo wszystko uważać na oczka wodne - mówię do Bruna, który gotów już jest do wymarszu. - Ruszaj pierwszy - proponuje Bruno - dla mnie lód to czarna magia, takie sanki widzę pierwszy raz w życiu i przyznaję, że wcale nie czuję się pewny. - Okay, widzisz te błyszczące bloki skalne? Dociągniemy tam, będzie w sam raz. Oszalałe z radości psy gnają już do przodu po błękitnym świeżym lodzie. Wkrótce wydostajemy się z trzcin, psy chciałyby się zatrzymać, ale rozpędzone sanie suną jak okręt i ciągną za sobą psy, które wczepiając się pazurami w podłoże usiłują utrzymać równowagę. - A pewnie, coś takiego widzą pierwszy raz w życiu! - Bruno wybucha śmiechem. Psy, nieco zdezorientowane, wahają się, potem szybko znów puszczają się pędem po mniej już śliskiej powierzchni. Bruno wyrzuca z siebie kilka radosnych okrzyków. I my, i zwierzęta - wszyscy przeżywamy to samo wzruszenie. Psy z Paryża do Moskwy przywiózł specjalny samolot (pochłonęło to znaczną część naszego bardzo oszczędnie skalkulowanego budżetu), potem z Moskwy aż do Niżnieangarska leciały dwadzieścia sześć godzin antonowem, a wreszcie rzecznym stateczkiem dowieziono je nam na wysepkę, w nie mniejszym więc stopniu niż my zasłużyły sobie na tę dzisiejszą wycieczkę. - Najupiorniej było, gdy płynęliśmy stateczkiem - wspomina Jeannot. - Trzydziestka psów na łajbie o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych, przy minus dziesięciu stopniach Celsjusza i wietrze takim, że głowy urywał - z wściekłością w głosie wspomina tę odyseję Bruno. Dotarło dwadzieścia dziewięć psów, bo Diuk, korzystając z ciasnoty, zaczął się dobierać do samicy przewodnika sfory. A ten, to znaczy Nundunk, nawet dziesięciu sekund nie potrzebował, żeby mu przegryźć gardło. Takie prawo. Alain zachował trochę przyjemniejsze wspomnienia. Przez długi czas czekał na wyspie - ja musiałem wtedy wyskoczyć błyskawicznie do Francji dla popchnięcia spraw, bo sytuacja groziła katastrofą. Aerofłot, czyli jedyny radziecki przewoźnik, nie chciał bowiem przewieźć psów, chyba że za niebotyczną opłatą! Monopol zobowiązuje! Alain nie tracił jednak czasu. Na tej zagubionej wśród wód północnego Bajkału wysepce znalazł rybacką chatę i w miarę możliwości jakoś ją wyporządził. Przez miesiąc będziemy tu teraz mogli szkolić psy, szykować sprzęt, wypróbowywać teren i czekać, aż lód zrobi się wystarczająco gruby. Alain zaprzyjaźnił się z miejscowym traperem, udało mu się złapać kilka nutrii na bagnach i schwytać w sidła kilkanaście kaczek. W ten sposób skracał sobie oczekiwanie, a tymczasem wiatr dzień po dniu przynosił ze sobą trochę północy, przepędzając jesień i robiąc miejsce dla ogromnej zimy. Ja zaś, wściekły, bo ten nieprzewidziany wyskok do Francji pozbawił mnie wypoczynku, jakiego spodziewałem się zażyć przed kolejnym wielkim etapem, przysięgam, że... niech się dzieje, co chce, pozostanę z wyprawą aż do końca. Czyli jeszcze rok, jak Bóg da. Tak, wszyscy zapracowaliśmy na to, żeby znaleźć się teraz na tym błękitnym lodzie Bajkału, i na naszych twarzach maluje się radość. Przywiezione przez Jeannota psy w większości pochodzą z Grenlandii; są silnie zbudowane, kołyszą im się wysoko ciężkie kity; biegną pędem, ale muszą wkrótce zwolnić na tej błękitnej, śliskiej i dziwnej dla nich powierzchni. Dość spojrzeć na rozbawioną minę Inuika, który wietrzy grunt i rozdrapuje lód pazurami. - Miałem rację, zakładając koniec czekana na hamulec - stwierdza Jeannot, którego sanki ze świstem wrzynają się hamulcem w lód i zatrzymują. Jak sięgnąć wzrokiem, ciągnie się zamarznięte bagno; błękitna lodowa powierzchnia zlewa się ze złotym kolorem trzcin na tle intensywnie niebieskiego nieba. Tu i ówdzie lód jeszcze nie złapał i nad wodą unoszą się kłęby pary. W powietrzu nadal czuć cierpkawy odór bagna, które zimowy mróz wkrótce zetnie. Znowu ruszamy. Ostrożnie sprawdzamy wytrzymałość cienkiego lodu - przejeżdżamy po nim z brawurą, ale i z drżeniem serca. - To niebezpieczne - ostrzega Bruno. Uspokajam go natychmiast. - Spokojna głowa, przysięgam ci, taki lód to ja znam, jeździłem już po czymś takim przez trzy miesiące w Górach Skalistych. Miejscami lód jest tak przezroczysty, a woda na bagnie taka czyściutka, że dostrzegamy dno, gdzie niedbale kołysze się kilka trzcin, których czubki uwięzły już w lodzie. - Popatrz, ryby, okoniki! - wykrzykuje Alain. Biedne rybki! Woda zamarznie na metr, lód sięgnie dna i złapie w swe stalowe uściski wszystko, co nie umknie na czas w głąb jeziora. Taka jest przyroda, często niesprawiedliwa i surowa. Słońce kończy już swój bieg po niebie i niby żółta głowa przesuwa się nad górami, rzucając na nie swoje ostatnie spojrzenia. Błękitny dotychczas lód różowieje, a unoszące się nad wodnymi oczkami opary rozjaśniają się i wyglądają jak filujące w powietrzu płomienie. Płozy ślizgają się ze świstem, ponad który przebija się tylko od czasu do czasu zgrzyt wrzynających się w lód hamulców. W oddali unosi się foka i wskakuje do oczka wodnego, gdzie widać grę łamiących się w walce z prądem świateł. Gdy powracamy wreszcie na wysepkę, księżyc stoi już wysoko i niby biała kula unosi się nad wodami Bajkału, którego powierzchnię marszczy północny wiatr, zapowiadający zimę. Mamy 10 listopada. Wiatr, który przez cały tydzień wciąż kręcił, teraz ustala się. Wieje z północnego wschodu - pędzi stamtąd rozległy, biały, jednorodny tuman. - Przed wieczorem będziemy mieli zadymkę jak diabli - mówię. Jeannot, który czeka na to od dwóch tygodni, wierzy mi całkowicie. I rzeczywiście nie mija nawet godzina, a już po lodzie zaczynają sunąć drobniutkie białe pyłki. Tylko trawy, wciąż jeszcze wyprostowane, powstrzymują ten najazd, który wydaje się niepowstrzymany. Góry nikną nam z oczu i wkrótce wysepkę pokrywa cienka biała pierzyna. Psy łapią kilka płatków i podskakują, chwytając gwałtownie powietrze. Nundunk zaczyna żałośnie zawodzić, wkrótce wszystkie psy podchwytują jego skargę i na całym bagnie rozbrzmiewa ta muzyka, wydobyta z głębi czasów jakby na powitanie zimy. Wszystko się zgadza. Jeszcze kilka dni i będziemy mogli się wdzierać w głąb tego białego bezmiaru. Zew Północy. 19 Jest 29 listopada. Przy trzydziestu stopniach mrozu opuszczamy naszą wysepkę, zabierając ze sobą troje sań i dwadzieścia dziewięć psów. Angara ledwie zamarzła, ale czeka nas długa droga, postanawiamy więc spróbować szczęścia i wyruszyć trochę za wcześnie, choć mamy świadomość, że to jeszcze nie pełnia zimy. Przemykamy pędem obok hokejowego lodowiska, które wyszykowaliśmy sobie tu na bagnach, codziennie je odśnieżając za pomocą brzozowych mioteł. Po kolei rozgrywaliśmy tu mecze - to z dziennikarzami, to z przyjaciółmi, którzy odwiedzali nas w ciągu tych czterech tygodni przeznaczonych na przygotowania do wyprawy. Coś szczypie nas leciutko w serce, gdy oddalamy się od tej malutkiej wysepki, która stała się naszym domem i skąd wyruszamy na bezludzia Północy. Alain odjechał od nas przedwczoraj, teraz jest już pewnie we Francji. Spotkamy się pierwszego marca po drugiej stronie gór, na rzece Lenie, gdzie zamiast psów będziemy już mieli kucyki. Będzie mi ciebie brakowało, mój wielki dryblasie! Następnego dnia rano odjeżdżają również Denis, Thomas i Diana - dogonili nas tu motorowymi saniami, żeby zabrać do Francji trochę zdjęć. Warkot silnika przy ich samach kojarzy mi się ze śmigłowcem do Ałygzeru. Te same odczucia - mieszanina niepokoju i radość, że oto znów wstępujemy na zarośniętą ścieżkę wiodącą przez białą tajgę. A jednak z trudem przychodzi mi ukrywać uczucie pustki, spowodowane nagłym odjazdem Diany, której ostatnie spojrzenie mocno wryło mi się w serce. Zalega głęboki śnieg, przywiązuję więc rzemienie do rakiet i wyruszam, żeby wydeptywać ścieżkę dla psów. Rzeka Angara rozciąga się szeroką wstęgą między dwoma rzędami świerczków, których zaostrzone czubki odcinają się na tle ciemnego, zakrytego śniegiem nieba. Skrzypienie rzemieni ocierających się o skórę moich mokasynów miesza się z chrzęstem ugniatanego śniegu. Po miękkiej powierzchni za mną suną bezszelestnie sanie i ogromną ciszę zakłóca tylko chóralne sapanie psów. Właśnie wyruszyliśmy, a jedyny bagaż, jaki ze sobą wieziemy, to wspomnienia. Będą nam towarzyszyły przez miesiące samotnej wędrówki. Serce mi się ściska na myśl, że na całej tej milczącej drodze ku Północy godzina upływać będzie za godziną, a ja niestrudzenie będę rozmyślał o tych, których kocham, i o tym wszystkim, com pozostawił. I czuję się nagle bardzo osamotniony. Widzę już, że w tej podróży przed nikim nie będę mógł się wywnętrzyć, z nikim nie podzielę się ani radością, ani smutkiem. Powoli coś tam zaczyna mnie wiązać z Brunem i Jeannotem, ale wobec żadnego z nich nie czuję takiej przyjaźni, żeby mu się zwierzać, tak jak oni robią to między sobą przy każdej sposobności. Zaprzyjaźniony jestem oczywiście z Wołodią, ale nasze spojrzenia na świat są tak całkowicie odmienne! Bariera językowa nie przeszkadza nam wzajemnie się szanować, ale to wszystko. Współodczuwać nie potrafimy. Tak więc radość z tego wyjazdu miesza się we mnie ze smutkiem, a jednocześnie odczuwam ogromną pustkę. Straszliwie brak mi Pierre'a, mego towarzysza z poprzednich wypraw, który miał i teraz być z nami. Trochę lękam się o ten zespół, który z konieczności składa się z ludzi ledwie się znających, a tak bardzo różnych. W czasie przygotowań proponowałem Louisowi Baviere'owi, byśmy i na tę wyprawę ruszyli razem. Przyjaźń między nami zawiązała się już wcześniej, w czasie trudnej wędrówki przez Góry Skaliste, i przyrzekliśmy sobie wyprawiać się od tej pory wspólnie. Dzielić z nim marzenie o Syberii było najgorętszym moim pragnieniem. Tymczasem jednak Louis z jakichś przyczyn, wypowiedzianych i nie wypowiedzianych, przestał zajmować się psami, nie odnawiał swej sfory grenlandczyków, a to, co z niej zostało, przekazał Jeannotowi. Zatrzymał tylko znakomitego i wiernego przewodnika sfory, starego, dobrego Narsuaka. Louis przez kilka tygodni się wahał i w końcu powiedział mi „nie”, zmartwiony, ale i wyzwolony, odważył się bowiem oprzeć ostatniej pokusie wyjazdu. - Powinieneś wyprawić się z Jeannotem. Dam mu Toroka, Tuksajuka, a do tego Arnaka, będzie to trochę tak, jakbyś wyruszał ze mną. Pierre i Jeannot, który ujął nas swoją bezpośredniością, okazali się tak samo spokojni i pogodni jak Louis. Potem, na kilka miesięcy przed odjazdem, Pierre zadzwonił do mnie ze szpitala, gdzie właśnie wykryto u niego raka jelit. Spodziewając się najgorszego, poszedłem odwiedzić mojego Pierre'a. Wyszedłem z jego pokoju pokrzepiony i pewien, że się podźwignie dzięki hartowi ducha i wyjątkowej odwadze, jakiej dowiódł. Tylko smutno mi było, że tracę bardzo wartościowego uczestnika wyprawy. Jeannot zaproponował mi wtedy na jego miejsce Brana. Ten nie spodobał mi się z wyglądu, ale nie miałem już ani dość sił, ani wielkiego wyboru, więc musiałem go zaakceptować. Już w ciągu pierwszych dni nad Bajkałem stwierdziłem z radością, że moje pierwotne obawy były nieuzasadnione. Bruno okazał się wartościowym towarzyszem, odważnym i wesołym, a choć trochę porywczy, potrafił zjednywać sobie ludzi otwartością i bezpośredniością. Skoro wszystko układa się jak najlepiej, to właściwie dlaczego czuję się taki samotny? Duchem jestem to z Dianą, to z Pierre'em i serce mi się ściska. Powoli przestępując z rakiety na rakietę, idę po zamarzniętej rzece, aż wreszcie słyszę dobiegający z daleka warkot silnika. W górę rzeki jedzie Buriat. Na motorowych saniach ma mięso i ryby i chce to wszystko dowieźć do jednego ze swoich szałasów myśliwskich. Zostawia za sobą wspaniały ślad, na który ochoczo wbiegają psy. Koło ujścia Angary przechodzimy przez śliczną niewielką wioskę. Składa się z drewnianych domków o oknach pomalowanych na wszelkie kolory, jakby dla ożywienia tej niezmierzonej, jednostajnej bieli. Jest niedziela i mieszkańcy wioski łowią ryby w przeręblach, gdyż słońce przebiło się właśnie przez chmury i zalewa Angarę pełnią swojego blasku. Wioskowe psy trzymają się na szczęście z daleka od naszych bestii. Skośnoocy malcy o krągłych buziach z nie ukrywanym zdziwieniem i palcem w ustach przyglądają się sunącemu przed nimi korowodowi psów i sań. Nie zatrzymujemy się. Nasze psy pożarłyby się z miejscowymi. Dotarcie do wylotu dolinki, przez którą spodziewamy się wyjść na przełęcz, a potem dotrzeć do rzeki Mamy, zabiera nam wszystkiego dwa dni. Z polnej drogi biegnącej tuż przy szynach kolejowych śnieg jakoś odgarnięto na boki, więc idzie się nią dobrze. Psy ciągną równiutko, a my od czasu do czasu biegniemy za saniami, trochę dla rozgrzewki, a trochę dla zachęcenia psów. Temperatura doskonała, bo minus trzydzieści. Ideał! Oby tylko tak dalej! - Ciężkie sanie i dobre psy, naprzód! - komenderuje Jeannot. Szybko rusza za nim Wołodia, jadący dzielnie z tyłu na niewielkich saniach, zaprzężonych w osiem psów. - Otóż to właśnie - uściśla Wołodia. Przecinamy tor kolejowy, potem wstępujemy na wąską leśną dróżkę i wkrótce zanurzamy się w gąszcz brzózek wyrastających u stóp wielkich sosen. Dwudziestocentymetrowa warstwa świeżego śniegu niby piękny biały płaszcz pokrywa dróżkę, a potem dalej widzimy biegnący w poprzek trop sarny. - Tym razem to już naprawdę wyruszyliśmy - stwierdza Jeannot. - Tak, mamy przed sobą tylko góry, przełęcze, rzeki i lasy, może gdzieniegdzie z rzadka zobaczymy traperów. - No to naprzód, jeszcze trochę, zanim rozbijemy obóz! Jeannot energicznie popycha sanie. Potężnie zbudowani bracia Torok i Tutsiuk pociągają za szleje, za nimi jak jedna masa ruszają wszystkie psy. Z tyłu podąża Brano, za nim Wołodia i suniemy spokojnie jeszcze przez dwie godziny, aż wreszcie przychodzi czas na postój. Natychmiast idą w ruch siekiery. Jeannot i Brano wiążą psy i karmią je, Wołodia i ja wycinamy tymczasem trzy wielkie żerdzie na namiot, naciągamy na nie płótno, z gałęzi robimy posłanie, a potem ustawiamy piecyk. Gdy zapada noc i między dwiema wysokimi sosnami pojawia się sierp księżyca, wszystko jest już gotowe. W namiocie panuje miłe ciepło, a my wskrzeszamy minione bohaterskie czasy i wielkie czyny innych traperów, Indian i... nas samych w poprzednich wyprawach. Jesteśmy szczęśliwi. Wyruszyliśmy! Naprawdę wyruszyliśmy! 20 - To niemożliwe! - szaleje Jeannot. - Nigdy się nie wyrwiemy z tego cholernego labiryntu! - Żeby szlag trafił taki las! - mamrocze znad nie ogolonej brody stojący z tyłu Bruno. Ja i Wołodia próbujemy wyszukać na mapie - bardzo niedokładnej i o zbyt małej skali - jakąś wskazówkę, która by naprowadziła nas na właściwą drogę. Od czterech dni błąkamy się po tym lesie, próbując szczęścia to na jednej, to na drugiej drodze, wracamy do punktu wyjścia, znowu idziemy i... klęska, bo trafiamy na porębę. Zwalone pnie zmuszają nas do zawrócenia. Iść według kompasu nie sposób, bo drogę trzeba by torować sobie siekierą i na każde sto metrów należałoby zrąbać setkę drzew. A przecież wiemy od drwali, że jakaś droga istnieje. Niestety, w ciągu trzech dni zaszliśmy tak daleko w las, że nie spotykamy już nikogo, a drogi wszystkie są podobne. Już wielokrotnie psy rzucały się gwałtownie ku zagajnikom, szlejami wplątywały się w gałęzie, a szarpały przy tym i ujadały jak opętane. Raz chodziło o sarnę, innym razem zwietrzyły, mimo grubej przesłony drzew, całe stadko jeleni. Musieliśmy się zatrzymywać, wyplątywać i uspokajać podniecone zwierzęta, dopiero potem można było ruszać dalej. - Banda dzikusów - mamrocze Jeannot, choć jest zachwycony. Dostrzegamy tropy dwóch wilków, które szły tędy przed nami. A potem gdy tylko mijamy jakąś skałkę albo pieniek, gdzie jeden z wilków się załatwiał, natychmiast któryś z naszych psów usiłuje dokonać trudnego ćwiczenia i wypróżnić pęcherz w pełnym biegu. Rzadko mu się to udaje i na ogół cała ciecz ląduje na pysku psa biegnącego bezpośrednio z tyłu. Ten warczy, jak gdyby chciał powiedzieć: - Poczekaj do postoju, to ci pokażę. Wreszcie po zatoczeniu jeszcze jednej pętli trafiamy na dróżkę wiodącą we właściwym kierunku, czyli takim, jaki wskazywali nam drwale. Powoli zbliżamy się do doliny, która otwiera się w masywie górskim, jak gdyby ktoś rozciął go tu ogromną siekierą. Około trzeciej nad ranem budzi mnie zimno od lodu i szronu, które pokryły mi i śpiwór, i brodę. Wkrótce potem słyszę, że wstaje Wołodia. Płótno jego śpiwora trzeszczy jak blacha. Jest mróz, silny mróz, może nawet minus pięćdziesiąt. Przeczuwaliśmy go już w przeddzień wieczorem. Niebo, choć rozgwieżdżone, było czarne jak atrament, a gwiazdy rzucały blask jak lodowe diamenciki. Wołodia rozpala ogień i długo stoi, szczękając zębami i nie mogąc doczekać się ciepła, bo piecyk rozpala się bardzo wolno. - Słowo daję, ależ mróz - narzeka Bruno, który wciąż nie może wyjść z osłupienia, że płótno namiotu aż tak zesztywniało. - Przecież to jak blacha. Ani tego cholerstwa zgiąć - stwierdza Jeannot, uderzając w płótno otwartą dłonią. Nie rozwidniło się i na dworze wciąż jeszcze noc, gdy wychodzimy zwijać namiot. Z pozostałych z poprzedniego dnia polan rozpalamy wielkie ognisko i po zwinięciu sznurów i zesztywniałych płócien oraz po rozplataniu uprzęży, na której nawet pot zamienił się w lód, kolejno grzejemy sobie przy nim ręce. - Niech to szlag trafi! - stwierdza Jeannot, na poły rozbawiony odkryciem, że w ogóle istnieją tak niskie temperatury i że mogą dostarczać tylu wrażeń, a na poły przerażony perspektywą tej długiej i srogiej zimy, która nas czeka. - Zmarzły mi stopy, a tobie nie? - pyta Bruno, bojąc się, że tylko jemu zimno. - Nie, tylko łapy, paluchów nie mogę sobie rozgrzać. Każdy zabija ręce i podchodzi jak najbliżej ognia, bo co innego ma robić? - Albo się przypiekasz, albo trzęsiesz się z zimna... Ależ zima! Pierwsze brzaski zorzy zaczynają wreszcie prześwitywać między drzewami i układać się na śniegu, jak gdyby chciały go zbudzić, a nam przypomnieć o wymarszu. Szinuk - wielki, czarny kłąb kudłów - unosi łeb naszpikowany szronem. - Naprzód, psy! Idziemy kilka kilometrów jak gdyby na spotkanie wschodzącego słońca i raz jeszcze zatrzymujemy się w niepewności, gdyż droga najpierw kręci, a potem zawraca prosto na południe. Ja i Wołodia studiujemy mapę, a Bruno i Jeannot wymieniają się tymczasem wrażeniami, zupełnie jakby brali udział w jakiejś nowej zabawie. Psy układają się na śniegu i zbijają w ciasną kupkę, żeby tracić jak najmniej ciepła. - Widziałeś, jak nie opuścisz nauszników, to gębę sobie odmrozisz - Bruno nie może wyjść z podziwu, że coś takiego jest w ogóle możliwe. - I łapy sobie poodmrażasz, jeśli nie będziesz wciągał palców w rękawice. - A dla mnie najgorsze jest to, że mróz włazi mi przez podeszwy. - Trzeba iść za sankami. Wilcze futrzanki, które okrywają nam twarze, otacza biała obwódka połyskującego w słońcu szronu. Kryształki lodu przylegają do bród i rzęs i trzeba je usuwać, żeby nie przywarły do powiek. Musimy roztapiać je w palcach. Niestety, palce marzną i trzeba je potem rozgrzewać, a w tym czasie na rzęsach znowu pojawia się lód. - Jak się dobrze zawiążesz pod brodą, powstanie niewielka ciepła przestrzeń i przynajmniej rzęsy nie będą ci zamarzały - tłumaczę Brunowi. - Tak, tylko że jeśli z takim owiązanym łbem przelecę się kawałek za sankami, żeby rozgrzać sobie stopy, to od razu jestem spocony. - Tak, to najgorsze - przytakuję. - No to co robić? - pyta nieufnie Bruno. - Trzeba sobie radzić. Bo jak mróz, to mróz. Ubrać się tu grubiej, tam cieniej i jakoś wszystko się wyrównuje. Mnie na przykład marznie twarz, a nogi bardzo mało. Wiem o tym i odpowiednio się ubieram. Jeszcze trochę, a i ty poznasz sam siebie. Poznać samego siebie! Dziesięć lat wędrówek, a wciąż szukam prostoty, pokory i tolerancji. Uczę się przy tym wielu rzeczy. Bardzo wielu! Po długich a jałowych dyskusjach, co przy tej temperaturze może doprowadzić człowieka do szału, postanawiamy wreszcie przeprowadzić rekonesans. Wołodia pójdzie na południe, a ja na północ (zawsze lubiłem północ!). Brano i Jeannot zostaną z psami. Ruszam. Nie upływa nawet osiem minut, a już widzę, jak nad drzewami unosi się dym z ogniska. - Oho, jacy szybcy! Dochodzę do jeziora i skręcam prosto na wschód. Rakiety wyciskają w śniegu głębokie ślady. Chciałbym dotrzeć aż do rzeki, która wypływa z doliny i wpada do Angary. - Jeśli zamarzła, to tak czy owak będzie do przejścia - mówię sam do siebie. Idę wzdłuż jeziora po świeżym tropie łosia, potem po dawniejszych tropach sarny, która ogryzała tu wierzby. Nigdzie ani jednego ptaka. Ależ cisza! Nietrudno iść po śniegu przez rzadki las sosnowy, tu i ówdzie omijam tylko kępy młodych brzóz. W pół godziny dochodzę do rzeki przepięknie skąpanej w promieniach słońca, które jednocześnie wyziera nieśmiało zza gór, jak gdyby bało się poszybować wyżej w niebo. Lód sprawia wrażenie mocnego, widzę za to tu i ówdzie trochę śnieżnej brei. Środkiem rzeki dałoby się przejść przynajmniej ze dwadzieścia kilometrów, aż do jej przewężenia. „Tak czy owak, to jest coś” - myślę i pośpiesznie zawracam. Płatki śniegu wyrzucanego w górę przez rakiety mieszają się z wydychaną przeze mnie mgiełką, która w lodowato zimnym powietrzu natychmiast zamarza i pomału opada na ziemię. Wracam równo z Wołodią. - Good coordination - zauważa Wołodia. Uśmiecha się przy tym, gdyż znalazł właściwą drogę. - Jesteś pewien, że tym razem będzie właściwa? - pyta Bruno. - Maybe. Jeannot nawet nie prosi o przetłumaczenie. Poznał właśnie nowe słowo angielskie. Droga okazuje się właściwa. Radość pojawia się nam na twarzach skrzywionych od pięciodniowego błąkania się po tym labiryncie. Na śniegu widać ślady grubych i owłosionych łap rysia, a dalej mieszają się z nimi tropy zająca, który najwidoczniej umykał przed drapieżnikiem. Śnieg padał od pięciu dni i na drodze usypało go już tyle, że psy nurzają się w nim aż po piersi. Włazi im w sierść, już i tak nabitą szronem. Idę przodem, wkrótce zmienia mnie Jeannot. - Pot mnie oblewa. Jeśli się zatrzymam, zrobi się ze mnie sopel lodu - mówi. Wieczorem przy rozbijaniu namiotu nie tracimy ani chwili. Każdy bez słowa robi, co do niego należy. Byle najprędzej! Odłupuję właśnie kawałki kory brzozowej na podpałkę, gdy mija mnie Bruno. Trzyma na rękach Inuk. - U diabła, ależ zimno - mówi. - Co jej jest? - pytam - Nie wiem. Zmęczona. Położę ją pod jodłami. Psy dostają wkrótce jeść, potem zbijają się w ciasną kupkę i zagrzebują w śniegu dla ochrony przed mrozem. Nundunk przytula się lekko do swojej Finskan, która udaje nieprzystępną. Spryciarz Szinuk domaga się repety. Obok dwa husky kotłują się z powodu kilku chrupek, których i tak żaden z nich nie może dosięgnąć. Starannie zasznurowany namiot napełnia się miłym ciepłem i dochodzimy wkrótce do siebie. Siadamy w krąg przy trzaskającym ogniu, zajadamy zupę, potem danie z liofilizowanego ryżu i wspominamy przejścia tego dnia. - Ten wschód słońca nad zaśnieżoną tajgą to było coś pięknego - odzywa się Bruno. Chwila ciszy. Każdy coś sobie wspomina, wsłuchując się w krzepiący trzask ognia. - Nie rozumiem Arnaka - mówi w zamyśleniu Jeannot. - Dostał kręćka. Mam wrażenie, że dzieje się z nim coś niedobrego. Ja sam nie poznaję psa, choć przemierzyłem z nim całe Góry Skaliste. Louis wytresował go na przewodnika zaprzęgu i twierdził, że jest to nadzwyczaj inteligentne zwierzę. - Sprawował się dobrze - zauważa Bruno. Znowu zapada cisza. Trzeszczą suche polana. W oddali, gdzieś w górach odzywa się wilk. Psy zbite w ciasny krąg śpią już w swojej wygrzebanej w śniegu jamie, a i na nas powoli spływa zmęczenie. Tego wieczoru przygotowujemy się do wielkich mrozów. Każdy w pełnej odzieży układa się na reniferowych skórach, oddzielony od śniegu kilkoma warstwami świerkowych gałęzi, czapkę podbitą ciepłym wilczym futrem zawiązuje sobie pod brodą, zwija się w kłębek i wkrótce zasypia. W nocy kilka razy wyrywa nas ze snu szron lub strumień mroźnego powietrza. Słychać wtedy, jak ten i ów przewraca się, mocniej zawiązuje futrzankę, odłamuje lód i sapie. Potem znowu robi się cisza. Wilk podszedł już bliżej nas i rzuca w mrok nocy swą długą skargę. Nie jesteśmy tu sami. Wyobrażam sobie to piękne zwierzę, jak siedzi na śnieżnym kopczyku, dobrze widoczne w mętnym blasku księżyca, łeb zadarło do tyłu i wyje najprzeraźliwszym wyciem tajgi. 21 Około piątej rano znów budzi mnie mróz. Wciąż ten mróz! Pora wstawać. Lenię się jeszcze przez kilka minut, wreszcie jednak opuszczam swoje puchowe gniazdko, by na tym mrozie rozpalić ogień w piecyku. Żeby nie tracić czasu, przypominam sobie wszystko, co mam na dzisiaj do zrobienia. Z kieszeni wyciągam zapalniczkę, otwieram plecak. Mróz - jakby od wielu godzin tylko na to czekał - rzuca się na mnie i kąsa skórę. Szybko chwytam przygotowane na podpałkę papier i gałązki, wkładam to wszystko do piecyka i podpalam. Pojawia się malutki płomyk i stopniowo rośnie wśród chmury szronu z wydychanego przeze mnie powietrza. Trzęsę się z zimna, ale oto zajmuje się już chrust, a od niego większe i suche kawałki drewna, które jak gdyby wołały o ogień. Jeszcze pięć minut i już będę mógł rozgrzać sobie ręce, a potem zrobi się ciepło. Poprawiam w piecyku kilka bardzo suchych, ułożonych na krzyż polan i zapalam świecę. Nie czuję już palców. Piecyk wreszcie się rozżarza, zaczyna rozchodzić się ciepło, a wraz z nim krew, która na chwilę odpłynęła mi z rąk, wraca do nich i wywołuje trochę krótkotrwałego bólu. W miłym cieple szykuję śniadanie. Trzeba zagotować wodę na herbatę i kawę, potem przyrządzić kaszę - gęstą i osłodzoną, żeby starczyła żołądkom aż do wieczora. W uśpionym namiocie panuje cisza. Cicho jest i na dworze, gdzie psy zbiły się zmyślnie w ciasny kłąb, byleby tylko nie wpuścić między siebie ani odrobiny zimna. Lubię tę porę, cichą i spokojną, kiedy to szykując śniadanie, mogę wsłuchiwać się w odgłosy nocy. Upływa godzina. W ciągu lat taka godzina z samym sobą stała się dla mnie koniecznością. Wzmacnia mnie i daje więcej wypoczynku niż trzy godziny snu. - Gotowe! Jest godzina szósta dziesięć. Brano, głodny jak wilk, wstaje pierwszy, za nim podnosi się Wołodia z oczami jeszcze pełnymi snu. Jeannot nie może się wygrzebać i dopiero widok dymiącej menażki wyciąga go wreszcie ze śpiwora. - Jakoś lepiej mi się spało - stwierdza z zadowoleniem. , - Znowu wchodzisz w rytm. Czternasty grudnia. To już dwa tygodnie, jak opuściliśmy naszą wyspę. Łagodnym zboczem zbliżamy się do przełęczy. Psy drepczą wąską ścieżką leśną. Są w dobrej formie, rozglądają się na wszystkie strony i wciągają powietrze, węsząc miły zapach zwierzyny. Żyją tu wszędzie zające i nieraz już na widok białej kuli, przemykającej w poprzek ścieżki i wzbijającej za sobą tuman śniegu, zaprzęg podrywał się gwałtownie. Gęsty młodniak szybko jednak powstrzymywał rozpędzone zwierzęta. Szleje zaczepiały o gałęzie, psy stawały, a my wraz z nimi, bo trzeba było wyplątywać je z gąszczu. - Miał szczęście zając, że psy szły w zaprzęgu - mamrocze Jeannot, zapewne z lekkim rozbawieniem. Im wyżej wchodzimy, tym rzadszy staje się las, tu i ówdzie pojawiają się puste przestrzenie, gdzie wzrok sięga daleko. Wszędzie wznoszą się góry, ich wierzchołki toną w słońcu, choć doliny pogrążone są w cieniu. Stadko jarząbków z łopotem wylatuje ze zbitej kępy sosen i psy raz jeszcze się podrywają. - To właśnie lubię w grenlandczykach - mówi mi Jeannot. - Ich upodobanie do zabawy. Zając, jarząbek, byle odgłos i psy natychmiast zrywają się do biegu. Całą sforą. Zawsze sprawiają jakieś niespodzianki. Podzielam to zdanie. Psy husky, malamuty, samojedy mają inne zalety - pierwsze są zwykle szybsze, drugie dość rosłe, a trzecie równiejsze - nie mają jednak cech grenlandczyków. Właśnie ze względu na te cechy wielu poganiaczy psich zaprzęgów nie chce mieć do czynienia z grenlandczykami, gdyż trzeba je mocno trzymać. - A ja to lubię! I Jeannot popędza wielkiego Nundunka, przewodnika sfory, który po uszy zakochany w swojej grubej białej Finskan nie przepuszcza żadnej okazji, żeby liznąć ją ozorem po kufie. A ta dziwka jawnie go prowokuje, wystawia w jego stronę uniesiony w górę zadek, a potem, gdy tylko Nundunk wtyka tam nos, warczy na niego groźnie. - Patrzcie ją - mruczy Jeannot. - A on aż szaleje. Dzisiaj w prowadzeniu zaprzęgu Arnaka zastępuje Inuk, piękna grenlandka o czarnej, gęstej i jedwabistej sierści. Trzeba widzieć Inuk, jak ze swoim wysoko zadartym puszystym ogonem dumnie prowadzi zaprzęg. Leśna dróżka, którą wydeptał tu jakiś traper, wije się kreto, omijając doły i wertepy. Co trochę musimy przystawać i to popchnąć sanki, to lekko pociągnąć za szleje, żeby nieco ulżyć psom, które wtedy już ruszą. Gdy docieramy wreszcie do trzech jezior i rozbijamy obozowisko, jest już ciemno i na okolone świerczkami jezioro kładą się długie cienie. Wołodia dochodzi do nas ze sporym opóźnieniem. - Jutro zdejmę mu kilka toreb, żeby nie zostawał w drodze - postanawia Jeannot. Nazajutrz wychodzę z obozu na krótko przed wschodem słońca; strzelbę mam przewieszoną przez ramię w nadziei, że w półmroku upoluję na dróżce jakiegoś zająca. Idę tak przez dwie godziny, wciąż nie spotykając żadnego zwierzęcia, docieram wreszcie do trzech jezior, które leżą na dziale wodnym oddzielającym dorzecza Angary i Mamy. Teraz niepostrzeżenie znowu schodzę starą dróżką wiodącą przez wysoki las świerkowy, gdzie obsypane śniegiem gałęzie uginają się pod jego ciężarem aż do ziemi. „Szczęście, że jest chociaż ta dróżka” - myślę, wychodząc nagle na rzekę Mamę, wzdłuż której będziemy się teraz posuwali. Dwieście metrów dalej widzę, że nad drzewami unosi się biały dym, słyszę szczekanie psa i dostrzegam skrytą w leśnym gąszczu śliczną chatkę z okrąglaków i trapera, który stoi przed nią i daje mi znaki. Podchodzę i poznaję Kolę, z którym spotkaliśmy się już poprzedniego dnia na drodze ku przełęczy. Grenlandczyki Jeannota omal nie zagryzły wtedy jego psa, Kola jednak, jak się wydaje, nie zachował z tego powodu specjalnie złych wspomnień. Natychmiast zaprasza mnie do środka. - Czaj kipit - oświadcza. Wchodzę do izdebki. Powierzchni ma ze cztery metry kwadratowe. W środku - dwie prycze z okrąglaków i stół, a przy drzwiach piecyk i trochę narąbanego drewna. Przy użyciu kilku słów rosyjskich, których się już wyuczyłem, głównie jednak na migi, udaje mi się nawiązać rozmowę o sidłach, polowaniu, dróżce i rzece. To nasz wspólny język. W godzinę później na rzece pojawia się Jeannot, prowadząc pełnym pędem zaprzęg swoich dziesięciu rozszalałych psów. - Na kilometr stąd zupełnie już powariowały - mówi mi. - Zwietrzyły chatę, a poza tym przez las ciągnęło się nam wygodnie. Żebyś mógł widzieć, jak pędziły! Zakotwiczamy się więc, wkrótce zjawia się Bruno, a po nim Wołodia. Kola proponuje nam u siebie nocleg. - Wieczorem napalimy w saunie - mówi. - Upieczemy kawał jeleniego mięsa, a potem Nicolas, jeśli zechcesz, pokażę ci moją linię sideł. Muszę trochę ich pozakładać, trochę pozdejmować. Nie sposób wyobrazić sobie trapera doskonalszego niż Kola. Istny pierwowzór leśnego człowieka, tak jak wyobrażają go sobie chłopcy w dzieciństwie. Odziany jest w filce i skóry, jego niebieskie oczy okala czarny zarost, twarz ma ogorzałą od wiatru i słońca, przez plecy przewiesił starą flintę i skórzaną torbę. Zupełnie jak z dziewiętnastowiecznego sztychu. Wypijamy herbatę i natychmiast ruszamy na linię sideł. Idziemy w górę rzeki, omijając liczne oczka wodne. Kilkakrotnie lód trzeszczy nam pod nogami. Na szczęście wody pod lodem jest na dziesięć centymetrów lub niewiele więcej. Tu i ówdzie wystający ze śniegu krzaczek wskazuje, że odchodzi stąd od rzeki dróżka. Idziemy w las i znajdujemy pułapkę. Kola wymienia przynętę, odgarnia wejście do ogrodzenia i maskuje pułapkę, przysypując ją śniegiem. Traperzy stosują tu te same metody co w Kanadzie. Kilka wbitych w ziemię gałązek, długich na trzydzieści centymetrów, tworzy niewielkie ogrodzenie, wewnątrz którego umieszcza się przynętę, a przed wejściem ustawia się potrzask. Układ huśtawkowy unosi i potrzask, i ewentualnego sobola w powietrze, tak żeby przechodzący tędy rosomak lub wilk nie mógł traperowi ukraść jego zdobyczy. Miejscami, a zwłaszcza na wyspach, Kola stosuje inny, bardziej przemyślny system, a mianowicie „na kłodę”. Przynętę układa się na gałęzi. Jeśli zbliża się soból, potrąca o małe drewienko, które wysuwa się wtedy z nacięcia gałęzi i uwalnia ciężką kłodę, która zwala się na zwierzę. Założona w ten sposób przez Kolę linia sideł rozciąga się na pięćdziesiąt kilometrów i składa z przeszło dwustu pułapek, regularnie sprawdzanych i wymienianych. Ogromna to praca! A wszystko to za dwadzieścia do trzydziestu soboli, które Kola sprzedaje w państwowym punkcie skupu po dwieście do czterystu rubli za sztukę, zależnie od jakości futra. Kierownik punktu przydziela corocznie każdemu z traperów obszar o wielkości francuskiego departamentu*. Jesienią Kola zabiera ze sobą psa gończego, czasami dwa psy, i poluje na jelenie na rykowiskach lub na sobole. Zimą poluje w górach na renifery i zastawia pułapki na sobole. Takie życie, na pozór fantastyczne, w rzeczywistości jest bardzo ciężkie, wymaga w dodatku ogromnej odwagi i talentu. Zresztą... wieczorem wracamy, nie znalazłszy ani jednego sobola w pułapce. * 5-6 tysięcy km kwadratowych - przyp tłum Kola proponuje mi, że następnego dnia zaprowadzi mnie w miejsce, gdzie leży padły jesienią łoś. - Możesz go pociąć i zabrać dla psów - tłumaczy jego słowa Wołodia. - Fajnie - odpowiadają jednocześnie Bruno i Jeannot, zachwyceni, że będą mogli dać psom trochę mięsa. Przez dobrą godzinę kręcimy się w kółko po lesie, nim wreszcie odnajdujemy zamrożonego głęboko pod śniegiem łosia. Musimy rozcinać go piłą na dwudziestokilowe kawałki, potem rozrąbywać je siekierą - zabiera to nam znowu ponad godzinę, tak że obóz rozbijamy przy wyjściu z lasu, nad rzeką. Niebo od dwóch dni stopniowo pokrywało się chmurami, więc w powietrzu robiło się coraz cieplej - termometr pokazywał już minus dwadzieścia pięć stopni w dzień i minus trzydzieści pięć stopni w nocy. Teraz jednak, wieczorem, w chmurach zrobiła się ziejąca wyrwa, wkrótce pokazuje się w niej kilka gwiazd i wdziera się przez nią mróz. - Oho, znów się zaczyna - narzeka Bruno, który wychodził na siusiu i jeszcze trzęsie się z zimna. - It's Siberia - uśmiecha się Wołodia. Psy nażarty się mięsa i wieczorem nie wyły. Gdzieś w górach poszczekuje w ciemnościach samotny wilk. Potem zaczyna wyć niskim, daleko rozchodzącym się głosem. Uschłe drzewa, nasiąknięte wodą, pękają z hukiem, który rozchodzi się w nocy jak wystrzały. - Mróz bierze - mówię. - Uhu... Jeannot wciska się z głową w śpiwór z reniferowej skóry, do którego może wchodzić ledwie cienki strumyk powietrza. Tyle tylko, żeby wewnątrz nie skraplała się para. Przed świtem stwierdzamy brak jednego psa. To Cook z zaprzęgu Jeannota. Jest jeszcze ciemno, ale Jeannot idzie do miejsca, gdzie leży padły łoś, Cooka jednak tam nie ma. Dokąd mógł poleźć? Ten wilk (a może była to wilczyca?), który wył przez całą noc, nie daje mi spokoju. Aż nazbyt znany wilczy podstęp łowiecki. Wilczyca - niby syrena tajgi - wydaje wabiący zew, pies przybiega, a wtedy cała wataha otacza go i błyskawicznie zżera. - Poczekaj, obejrzymy ślady, gdy się rozwidni - radzę Jeannotowi. Jeannot nie potrafi jednak czekać, jest zbyt niespokojny. Świeci latarką, szuka wszędzie śladów. Znajdujemy je wreszcie, ale już za dnia. Prowadzą do lasku i kończą się pod świerkiem, gdzie nasz Cook, głuchy na wszystkie wezwania, śpi sobie w najlepsze, zwinąwszy się w kłębek pod gęstymi gałęziami. - Łajdak - Jeannot wzdycha z ulgą i energicznie naciera psu pysk. Cook mruży oczy z zadowolenia i grzecznie wraca do obozu. Zaprzęgamy psy i ruszamy. Jedne sanki, z tyłu drugie i trzecie. Prowadzi Jeannot, za nim Bruno i Wołodia. Ja w charakterze szpicy idę daleko w przodzie, wybieram przejścia i ubijam śnieg rakietami, żeby psom lżej było ciągnąć. Moje górskie rakiety (plecionka z łosiej skóry rozpięta na jesionowej ramie) są elastyczne, mocno i głośno chrzęszczą w tej ciszy; chrrr, chrrr, chrrr... Na rzece co krok to pułapka. Często przystaję. Szukam. Zawracam, znów ruszam do przodu. Jeannot, Bruno i Wołodia wkrótce mnie doganiają. Ostukuję lód kijem. Staram się omijać oczka wodne oraz miejsca, gdzie lód wydaje pusty odgłos, gdyż sanki już trzykrotnie zapadały się w wodę. Niby to niegroźne, bo jest tu płytko, trzeba się jednak było zatrzymywać, popychać, ciągnąć, oskrobywać płozy i... stać w miejscu. A przecież za tydzień musimy być w Konkuderze, małej stacji meteorologicznej położonej nad rzeką Mamą, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Jedzenia starczy nam na siedem dni, a tam jeszcze przed naszym wymarszem śmigłowiec zostawił w jednej z trzech drewnianych chat dwadzieścia worków żywności. Wysepka życia na tym ogromnym odludziu. Na szczęście im rzeka szersza, tym grubszy i mocniejszy pokrywa ją lód. Jesienią osunął się i ułożył w kształt rzecznego koryta. Widać tu, jak plastyczny jest lód; w jednym miejscu powyginał się na skałach, gdzie indziej w bystrym nurcie leży pofałdowany jak krem na wielkim torcie. Dlaczego na torcie? Dlatego że wciąż o czymś takim myślimy. O połówce bagietki posmarowanej masłem i przełożonej szynką, o ciastku czekoladowym. Zaczynamy odczuwać głód, a wraz z nim pojawia się znane w psychologii zjawisko - poczucie, że czegoś brakuje. Trochę dalej śnieg robi się głębszy i torowanie szlaku znów staje się uciążliwe. Popołudnie przebiega tak samo jak ranek, to znaczy w trudzie. Na szczęście około czwartej udaje mi się ustrzelić cztery jarząbki w kępie świerków, co wszystkich nas podnosi na duchu. Zaraz potem szukamy miejsca na obóz, gdyż zaczyna się już ściemniać. Podchodzę do brzegu i nagle łamie się pode mną cały kawał lodu. Natychmiast wpadam aż po pierś w lodowatą wodę. Próbuję się wydostać, ale lód kruszy się, znajduję wreszcie miejsce, gdzie jest mocniejszy, podpieram się i wychodzę. Jeannot reaguje prawidłowo. Natychmiast zdejmuje z sanek moją torbę z zapasową odzieżą i rozpala ogień. Ściągam koszulę i spodnie, które w mroźnym powietrzu błyskawicznie robią się twarde jak kawałki drewna, wkładam zapasowe ubranie. Czas rozbijać obóz. Bruno i Wołodia wyciągali sanki z wody i też nalało się im wody do butów, które są teraz twarde jak z betonu. Przygotowujemy wielką stertę drewna i wkrótce w piecyku buzuje ogień, a jednocześnie dach namiotu aż się zapada pod ciężarem zwisającej z niego mokrej odzieży. 22 Rano już o czwartej rozpalam ogień w piecyku i próbuję wysuszyć to, co nie zdążyło wyschnąć w przeddzień. Wszyscy są skwaszeni, bo nasze rzeczy są mokre, a znowu zrobiło się bardzo mroźno. Śniadanie zjadamy pospiesznie i w milczeniu, jeśli nie liczyć takich zwrotów jak „podaj mi cukier” albo „podłóż drewna do ognia”. Wyruszamy na krótko przed wschodem słońca. Śnieg zalega głęboko, idę więc na rakietach z trudem i rozmyślam o naszym zespole, w którym czuję się tak obco i tak nieswojo. Od trzech tygodni nikt nie wybuchnął śmiechem, nikt się nawet nie uśmiechnął, chyba że w podziękowaniu za przysługi, które z konieczności nawzajem sobie świadczymy. Przychodzi poczucie, że w kółko to samo trwać będzie wiecznie, bo przecież nic się nie dzieje, wciąż tylko psy, temperatura, lód, liczenie przebytych kilometrów... Różnimy się tak bardzo, że w trzy zaledwie tygodnie wytworzyła się między nami przygniatająca mnie bariera milczenia. Ani razu nikt nie podniósł głosu, ale wciąż unosi się nad nami jakiś swoisty smutek, bez przerwy trzeba go odganiać, a nikt nie ma na to sił. Pierre, wracaj! Niech pośmieję się razem z tobą z tej kąpieli w lodowatej wodzie i z tego wełnianego trykotu, który spaliłem chcąc go wysuszyć. Niech dane nam będzie wspólnie podziwiać wszystkie te cuda, które nas otaczają, i całą tę grę świateł na zamarzniętej rzece. Tak bujam w obłokach przez cztery godziny i dopiero obiad, przełknięty przy rozpalonym pospiesznie ognisku, przypomina mi o twardej rzeczywistości. Nadal nie pada ani jedno słowo. Czasami tylko ktoś westchnie, trzeszczą płonące drewna, chrupią w zębach ziarna kaszy i... to wszystko. Nie wytrzymuję. - Co, do cholery, się dzieje, zupełnie jakbyśmy przeżyli straszną katastrofę! Bruno aż się podrywa z zaskoczenia. ', - Nie, nie, po prostu drepczemy w miejscu i to nas przygniata. - Co ty gadasz! Rzeka jak szosa, śnieg dobry, lód twardy, nie taplamy się w brei, drogi ubywa... Czego jeszcze chcesz? - Nie wiem, mam wrażenie, że drepczemy w miejscu. Drażni mnie to. - Gdzie tam, popatrz, na tej rzece robimy po dwadzieścia kilometrów dziennie i nawet jeśli cały czas będę musiał iść przodem i torować drogę, to i tak zdążymy. Na chwilę pojawia się słońce. Popołudnie jest cudowne. W tej części rzeki lód złapał później niż zwykle o tej porze roku i śniegu właściwie na nim nie ma. Drogi nie trzeba już przecierać. Sadowimy się z Jeannotem na jego sankach. Stawiamy Inuk na czele zaprzęgu i jedzie nam się dobrze. Późnym popołudniem na wzgórku nieopodal rzeki zauważamy nie zamieszkaną chatkę. - Stajemy - proponuje Jeannot. Wszyscy zgadzają się. Tegośmy właśnie szukali. Trzeba wysuszyć trochę rzeczy, poreperować sanki. Wypoczną ludzie, a przede wszystkim wypoczną psy. - Na cały dzień - dodaje Wołodia. Zgadzamy się jednomyślnie. Perspektywa dnia wypoczynku podnosi oddział na duchu. Wieczór upływa przyjemnie. Jeannot opowiada nam o czasach, kiedy miał czternaście lat i sposobił się na cukiernika, oraz o tym zawodzie, w którym pracował następnie przez lat piętnaście. - Bardzo lubiłem tę pracę - wspomina. - Najbardziej drażni człowieka tylko to, że przez wiele godzin pracuje nad piętrowym tortem, a ma świadomość, że i tak następnego dnia cała jego robota znajdzie się w wygódce. Nie zostanie nic. No, niby prawda. - Któregoś dnia - ciągnie Jeannot - tak się rozeźliłem po piętnastu godzinach mordęgi, że powiedziałem sobie „dość”, i od tej pory zajmuję się wyłącznie psami. Potem Jeannot i Brano zaczynają rozprawiać o tym, jakie trudności sprawiają im psy. Wołodia, któremu tłumaczymy fragmenty tej dyskusji, interesuje się tematem i stawia mnóstwo pytań, na które Brano odpowiada swoją zabawną angielszczyzną. Potem zaczyna wspominać, jak to praktykował u rzeźnika, po chwili znów wraca do psów. Wspólne zainteresowania zbliżają trochę bardziej tych ludzi. Czy nie za bardzo? Nazajutrz nikt jakoś nie rwie się do swoich zajęć. Wołodia wyciąga puszkę mięsa i podgrzewa je sobie. Jeannot i Brano coś majstrują przy sankach i spuszczają z uwięzi kilka psów. Inuk nadal jest chora. Nie mamy pojęcia, co się stało. Z czymś takim nie spotkaliśmy się nigdy. Jest osłabiona i osowiała. Postanawiamy, że aż do Konkudery będzie jechała na saniach. Mnie dzień upływa na uganianiu się po lesie za głuszcem, który nie daje się podejść, i za kilkoma jarząbkami, które nie pozwalają mi się zbliżyć. Mniejsza z tym, przynajmniej się rozluźniłem. Temperatura znów robi się znośna, chmury jak olbrzymia pierzyna znów otulają zmrożoną ziemię, która bardzo czegoś takiego potrzebuje. Powstaje oczywiście efekt szklarniowy. Rano idzie się nam dobrze. Na trudnych odcinkach przecieram szlak; na zakrętach nasypało dużo śniegu, gdzieniegdzie na podobieństwo spiętrzonej kry zalegają zwaliska lodowych bloków. A przecież drogę trzeba jakoś wyszukać. Około południa mijamy jeden z niewielkich dopływów Mamy. Na lód wybija woda, jej warstwy błyskawicznie zamarzają i układają się w piramidę, która rzuca błękitno-różowe odblaski i skrzy się światłem, przeskakującym od warstewki do warstewki. Lód, który więzi płynącą pod nim wodę, jest tu gdzieniegdzie zbyt cienki, schodzimy więc z niego i atakujemy nadrzeczną skarpę. Psy nie lubią tego i sanki zatrzymują się na pochyłości. - Ciągniemy prosto lasem - krzyczę do Jeannota - a potem od razu zjeżdżamy na środek rzeki. Tam lód jest mocny. Jeannot krzywi się. Nie lubi takiego lodu, który miejscami się zapada, i nigdy nie wiadomo, czy jego druga, spodnia warstwa utrzyma ciężar sanek, czy nie. Popędza jednak psy, zaprzęg rusza i jakoś wciąga aż na szczyt skarpy. Potem Jeannot zjeżdża na rzekę. Klnie tylko, gdy lód łamie się pod płozami, które jednak zatrzymują się w wodzie o kilka centymetrów niżej. - Widzisz, wytrzymał - mówię mu, gdy jesteśmy już na suchym lodzie. Jeannot, roztrzęsiony, nie odpowiada, co bardzo mnie przygnębia. - No to jak, łamiesz się z powodu kilku centymetrów wody, a co będzie dalej? - pytam go na tyle cicho, żeby nikt inny mnie nie usłyszał. Na szczęście Bruno, który próbował tego samego manewru, zawadza nogami o krzak, wywraca się i pada jak długi w lodowatą wodę. Wołodia nie może się powstrzymać, parska śmiechem, a zaraz po nim wybuchają śmiechem i inni. W takich chwilach jak ta śmiech pomaga. Głowy Bruno sobie nie zamoczył, więc ruszamy. Rzekę pokrywa tu wspaniały lód, błękitny i przezroczysty. Gdzieniegdzie prześwituje skaliste dno, dobywają się z niego bańki powietrza, które w zielonej wodzie pod lodem poruszają się jak pająki. Kilka kilometrów szybkiego marszu, potem znów zaczyna się śnieg. Rakiety. Kijki. Do tego jednak już przywykliśmy. Tylko idący w przodzie Jeannot znowu klnie i znowu się wścieka, bo psy nie chcą iść dalej. Zbuntowały się. - Naprzód, ho-o-o-p! - wrzeszczy. Psy - i te, co położyły się na śniegu, i te, co stoją - zwracają głowy w jego stronę i... ani drgną. Nie reaguje nawet Nundunk. Jeannot wścieka się, ciągnie za szleje, podnosi psy z ziemi i daje im do zrozumienia, że nie jest w nastroju do żartów. Wszystko na nic. - Szlag by to trafił, co jest do cholery! - wydziera się. To właśnie tak go dzisiaj gnębiło, a mianowicie zachowanie psów. Ciągnie, popycha, podnosi to jednego, to drugiego psa... Sanki wreszcie ruszają, ale aż do wieczora posuwamy się bardzo powoli. Pod namiotem rozmowa toczy się jednak całkiem normalnie. Nareszcie! - Nie kapuję - zaczyna Jeannot. - Padły duchem - stwierdza Bruno. - Nie mam pojęcia, pewnie ta rzeka tak im obrzydła. Moje psy to tak jak ja. Lubią zmiany, las, góry... a ta rzeka ciągnie się i ciągnie kilometrami. - Myślę, że za bardzo je sztorcujecie - mówię. - Mam wrażenie, .że gdy sprawują się dobrze, to dostają za mało pochwał, a jak idzie im trochę gorzej, to od razu podnosicie wrzask. To je deprymuje... Tak nie można. - No, niech ci będzie, ale na takiej wyprawie jak nasza zachować Bobry kontakt z psami to wcale nie takie proste. Od następnego dnia psom jakoś idzie lepiej, bo... pogorszyły się warunki. Wielkie kawały lodu przegradzają rzekę i grenlandczyki poświęceniem pokonują ten miniłańcuch górski. - Widzisz, to właśnie lubią, ja nic tu nie poradzę. Tak właśnie jest z nimi - Jeannot prawie się tłumaczy, w gruncie rzeczy rad, ze psy znowu sprawują się dobrze. Zaprzęg Bruna, złożony z psów husky, samojedów oraz grenlandzkich (te ostatnie wyhodował Jeannot i dołączył do zaprzęgu, żeby go wzmocnić), spokojnie posuwa się równym tempem, podobnie jak trzeci zaprzęg, którym kieruje Wołodia i z którego Jeannot jest dumny. - Całą tę zbieraninę w jeden rok wytresowałem. Niektóre trafiły do mnie wprost z paryskich salonów! Moje gratulacje! Swojego czasu Jeannot nie liczył! Psy tresował, szkolił, wdrażał do trudów i zimą, i latem. Po dwóch kilometrach coraz cięższe staje się przedzieranie przez zwały lodu, wśród lodowych bloków, pogruchotanych i pozwalanych jedne na drugie jak stare samochody na złomowisku. Wychodzę na brzeg i znajduję tam ścieżkę, którą traperzy (przecież nie głupcy) zimą zapewne wykorzystują, choć śladów na niej nie zauważam, nawet starych. Obchodzimy w ten sposób przeszkodę, znów wkraczamy na rzekę i szybko nadrabiamy poranne opóźnienie. Jutro będziemy już może w Konkuderze. Od dwóch dni czujemy się psychicznie znacznie lepiej, wciąż jednak dręczy mnie niespokojna myśl, że do Leny zrobiliśmy dopiero ćwierć drogi. A mrozy, a nasz zespół, a wszystkie te góry? Usypiam więc z ciężkim sercem, sny mam dziwaczne, wszystko w nich się miesza. 23 Jedziemy wreszcie śladem sań motorowych! Prawda, przykrywa go piętnastocentymetrowa warstwa śniegu, ale Tinka, stara suka prowadząca zaprzęg Bruna, dokonuje cudów. Temperatura znów spadła do minus czterdziestu pięciu stopni, a drewno na opał mieliśmy tak podłe, ze ani wczoraj wieczorem, ani dziś rano nie udało się nam nagrzać namiotu do temperatury wyższej niż minus pięć stopni. - Niech to szlag trafi! - wzdycha z wściekłością Jeannot. - Przysięgam ci, ze następnym razem nagrzeje się lepiej. Wieczorem nie dotarliśmy do Konkudery. Zostało dwadzieścia kilometrów. Znaleźliśmy natomiast wspaniałe miejsce na obóz. Obok wznoszą się dwie wysokie, uschnięte sosny i Jeannot spogląda na nie wzrokiem tak wymownym, jak Bruno na obiadową porcję, jeśli znajduje się w niej mus czekoladowy na deser, co zdarza się raz na dziesięć dni. Rzeczywiście. Wiążemy psy i zaraz potem oba drzewa padają na ziemię z głośnym trzaskiem łamiących się gałęzi. Wkrótce piętrzy się już przed namiotem ogromny stos okrąglaków, które Wołodia z podziwu godną zręcznością czym prędzej łupie na szczapy. Mamy już mniej więcej dwa razy tyle drewna, ile potrzeba nam na wieczór i na rano, ale i tak nikt nie może powstrzymać Jeannota, który namawia Bruna, by razem ściąć jeszcze jedno drzewo. - Przysięgam ci, już nigdy nie będziemy marzli - zapewnia Jeannot, na którego psychice to zimno w namiocie pozostawiło chyba ślad. Nikt nie zamierza mu się sprzeciwiać. Wieczorem w piecyku ogień buzuje jak nigdy. Na dworze mróz sięga minus pięćdziesięciu stopni, a my możemy pozwolić sobie na to, żeby do kolacji zasiąść w samych tylko koszulach. Jeannot jest zachwycony, a Brunowi do pełni szczęścia brakuje tylko kurczaka (albo dwóch kurczaków) na przystawkę, potem porcji (albo dwóch porcji) steku z frytkami i kiszoną kapustą, a wreszcie piętrowego tortu, wysokiego aż po dach namiotu. Bruno bowiem zjadłby i wilka z kopytami. - Jeść mi się chce, i to jeszcze jak - wzdycha, spoglądając pełnym rozpaczy wzrokiem na swoją pustą już menażkę. Potem idzie spać, mając nadzieję, że przyśni mu się półmisek - wielki jak sanki i pełen ziemniaków z kiełbaskami. Słońce, które od dnia naszego wymarszu pokazywało się na kilka minut w tygodniu, teraz na jednym z południowych stoków przygrzewa przez cały kwadrans. Potem znów idziemy w szarym cieniu. Ślady sań motorowych urwały się gdzieś pod zwałami lodu, które wciąż przegradzają rzekę. W południe wciąż jeszcze nie jesteśmy w Konkuderze. To może człowieka załamać. Mróz trzyma siarczysty, dokuczliwy. Z bród zwisają nam sople lodu i wrastają w wełniane pilotki i w futro kapturów. Gdy odwracam głowę, czuję, jak po plecach spływają mi krople lodowatej wody z topniejącego szronu. Byle tylko dojść, myślimy wyłącznie o tym, zupełnie nie obchodzi nas piękno tych lodowych kryształków, na których połyskują i łamią się promienie słońca. W dwie godziny później wydostajemy się wreszcie z lodowego rumowiska i nagle psy Jeannota ruszają pełnym pędem. - Ach, łajdaki! - krzyczy rozradowany Jeannot. - Popatrz, teraz to im się chce! Psy zauważyły sanie motorowe, stojące w pobliżu trzech murowanych domków, które wreszcie i my dostrzegamy. Dwie opatulone w grube filcowe palta postaci niosą wodę z rzeki. Szybko podchodzą do nas, pokazują nam, gdzie zostawić psy. Zatrzymujemy się w lasku nieopodal zabudowań. Meteorolog i jego żona proszą nas do siebie, podają na stół wszystko, co mają najlepszego, wkrótce zjawia się jeszcze dwóch traperów. Zebrało się tu całe miasto! Oczy Bruna błyszczą pożądaniem i przeskakują z garnuszka z miodem na chleb, potem ze słoniny na dymiący talerz, z którego rozchodzi się rozkoszny zapach rosołu z ziemniakami. Prawdziwe święto! Wieczorem z nieukrywaną rozkoszą, lekko odziani, wsuwamy się do naszych śpiworów. Na dworze minus czterdzieści osiem stopni, a w izbie, gdzie nas umieszczono, panuje rozkoszne ciepło, które nie ulotni się wraz z wygaśnięciem ognia w piecyku. Prawdziwe święto, powiadam wam! Robimy sobie dzień wypoczynku i każdy wykorzystuje go na swój „sposób. Jeannot próbuje uczyć Arnaka rzeczy niemożliwych, a Bruno naprawia sanki, które stuknęły o coś wśród lodów. Ja i Wołodia studiujemy mapy. Niepokoi mnie długość drogi, jaką mamy jeszcze przed sobą. Przeszliśmy dopiero połowę, a ta druga połowa będzie cięższa. - Styczeń, very cold - powtarza Wołodia. Również przełęcze, przez które będziemy musieli przechodzić, nie sprawiają wrażenia łatwych. Zwłoka nie wchodzi jednak w rachubę: żywność dla psów mamy ściśle wyliczoną, a tropy grubej zwierzyny spotyka się tutaj tak rzadko, że na i ewentualne zdobycie dodatkowego pożywienia trudno liczyć. Na miejscu dla psów nie ma nic oprócz kilku kilogramów tłuszczu, którym natychmiast je obdzielamy. Tak więc już następnego dnia rano ruszamy w kierunku na rzekę Witim, chociaż każdy wolałby mieć jeszcze jeden dzień wypoczynku. Choćby po to, żeby Boże Narodzenie świętować w cieple, bo dziś właśnie przypada 24 grudnia. Już! Do wymarszu trudno nam się jednak zmusić i picia herbaty nie możemy skończyć - w izbie tak miło i ciepło, a na dworze tak mroźno! Niestety, trzeba wreszcie ruszać. Ślady nart pokrywa cienka warstwa śniegu, a wkrótce w ogóle się urywają. Dwie godziny marszu i oto jesteśmy już sami, nie ma nawet tych słabych śladów, które jak nić łączyły nas z resztą żywego świata. Witimskij - wioska, gdzie znajduje się nasz najbliższy skład - ma dwustu mieszkańców i leży o czterysta kilometrów stąd. Czterysta kilometrów w trzy tygodnie, w tym przełęcz na wysokości tysiąca ośmiuset metrów, dopiero za nią płynie Witim. Termometr ani drgnie - niebo jest kryształowo czyste, a temperatura ustaliła się gdzieś między minus czterdzieści pięć stopni a minus pięćdziesiąt. Idę bez rakiet, więc brnę aż po kolana w śniegu. Nie chcę ich jednak zakładać. Tor nie byłby wystarczająco głęboki dla psów, które i tak za bardzo by się zapadały. Między nimi a mną tworzyłby się zbyt duży odstęp. Zaprzęgi widzę tylko w postaci trzech słupów białej pary, unoszących się ku niebu. Coś wspaniałego! Cisza panuje zupełna i tak ogromna, jak lodowaty jest mróz. Stoję nieporuszenie przez kilka minut i podziwiam widok tych trzech słupów, sunących powoli po kolejnych płatach śniegu i lodu. Rzeka nie wszędzie zamarzła, nad miejscami wolnymi od lodu kłębi się para, której promienie słońca nadają czerwony odcień. Posuwamy się tak przez cztery godziny, w końcu sanki doganiają mnie. Jestem wyczerpany i każde stąpnięcie w ten głęboki śnieg, z którego potem trzeba się wyrwać, to po prostu tortura. Gdy marsz staje się naprawdę ciężki, a mróz naprawdę nie do wytrzymania, pomagam sobie samooszustwem i przenoszę się daleko stąd. Opuszczam Północ i wracam do Sologne. Przystaję i skupiam się. Niewiele potrzeba. Oto jestem u siebie, stoję na schodkach swojego wiejskiego domku. Idę przed siebie. Wchodzę na polną drogę, wijącą się wśród ogromnych łanów zboża - wszystko to dzieje się oczywiście w pełni lata. Po niebie uwijają się jaskółki. Gdzieś w dali parka dzikich kaczek nurkuje w stawie. Czuję się dobrze. (A teraz idę na skrót, żeby podejść do prawego brzegu rzeki, gdzie warstwa śniegu wydaje się cieńsza, i tracę sanki z oczu). Już jestem prawie nad stawem. Po prawej - niewielkie błotniste bajorko i żywopłot z głogów. Za niskim ceglanym murkiem ciągnie się w dali warzywnik. Po lewej - dom, wydaje mi się, że widzę w środku siedzącą przy piecu moją babcię. Przede mną - wielkie świerki, rosną za gęsto, trzeba będzie niektóre wyciąć. Za nimi - lasek Granica. Jest tu i staw, cichy, spokojny, kojący. W mętnej wodzie pływa leniwie kilka karpi, grzbiety wystawiły na słońce. Pod wierzbami cicho pokwakuje kilka kaczek. Między brzegami rzeki lata diamentowobłękitny zimorodek. Szczupak w gwałtownym skręcie atakuje kilka płoci - spadają wokół niego w wodę jak kropelki. Śpiewają pliszki. Okukuje mnie kukułka. (Jestem już na prawym brzegu, warstwa śniegu jest tu grubsza, daję sobie minutę wytchnienia). Można jeszcze trochę popatrzeć na staw. Po wysepkach łażą sobie wrony. Gołąb grzywacz wlatuje na „Ławeczkę”, gwałtownie bije skrzydłami, startuje pionowo w górę, zawisa wysoko w powietrzu, potem nagle spada, przez chwilę szybuje i znowu się wzbija. (Mama płynie między dwiema górami. Ruszamy dalej. Jeśli ominę zwały lodu po prawej, to chyba marsz przez pewien czas nie będzie kłopotliwy). Oto Aleja Opojów, wrzosy, dęby i brzozy. Na lewo w zaroślach kryją się i nawołują kuropatwy. Po prawo w Lasku Kurkowym żyją sarny, a odkąd z młodniaka zrobił się gęsty i dobrze podszyty las, także i dziki go polubiły. Sójki wydają krzyk przerażenia i odlatują. W oddali przez drogę przebiega sarna z koziołkiem. Posuwam się powoli. Każde drzewo, każdy metr kwadratowy tej ziemi to dla mnie odrobina szczęścia. Wszystko pamiętam. Kocham las i ziemię. O, jakże gorąco kocham tę ziemię mojego kraju - Sologne! Czuję, że krew w moich żyłach pachnie dębami i wrzosem. Ta ziemia to moja krew. Nikt i nic nigdy nie zdoła mnie od niej oderwać. A przecież, gdy jestem w Sologne, czuję zew Dalekiej Północy. Więc jak to jest? Czy kiedykolwiek mogę być szczęśliwy? Zawsze gdzie indziej? Nie, między Sologne a Daleką Północą osiągnąłem jakąś równowagę. Swoją własną. A kiedy nie będę już sam? Pomyślę o tym jutro, spacerując sobie po zagajnikach w Sologne i idąc przez las od stawu des Chalands do stawu des Ralloys. To moja francuska tajga. Spoglądam zazdrośnie na Wołodię, który sunie z tyłu po trasie już dobrze przetartej przez wyprzedzające go sanki. On też marzy. O czym? Każdy ma swój tajemniczy ogród. W ten bożonarodzeniowy wieczór jakoś się nam nie wiedzie. Nie znajdujemy żadnego dobrego miejsca na biwak. Wreszcie, będąc już u kresu sił, zauważam nad rzeką półkę skalną i z biedą rozbijamy tam świąteczny obóz. Przecież Józef zadowolił się lichą stajenką... Bruno z triumfem wyciąga ze swojego zestawu kawałek słoniny, tabliczkę czekolady i buteleczkę whisky. Ja w swojej porcji znajduję kiełbasę i posiłek ten smakuje nam jak nic innego na świecie. Plastry wędzonej słoniny pieką się przy piecyku, a jednocześnie Jeannot przypomina sobie o swoich dawnych umiejętnościach i miesi ciasto na chleb. Boże Narodzenie. W wyobraźni widzę ulice miast oświetlone tysiącem świateł i pełne rozbawionego tłumu. Widzę, jak do suto zastawionych stołów siadają w komplecie całe rodziny. Myślę o swoich bliskich i coś mnie przy tym wzrusza, bo przecież tego wieczoru ktoś tam daleko i o mnie myśli. Piękny, radosny to wieczór. Jesteśmy szczęśliwi, choć nasze myśli błądzą gdzieś hen daleko od tej skutej mrozem ziemi. 24 - Co to takiego? - zwracam się do Wołodi, który wyraźnie wolałby nie odpowiadać. - Stary gułag. - O Boże! Z pewnym zmieszaniem patrzymy na nędzne baraczki, stłoczone u podnóża skały, w której powycinano szerokie rowy odpływowe. - Kamienie szlifierskie... W tych górach więźniowie wycinali je i latem, i zimą - wzdycha Wołodia. Nie mogę odpędzić od siebie myśli, co byśmy zrobili, gdybyśmy znaleźli się tu w czasach, kiedy to obóz, otoczony wieżami strażniczymi (stoją do dzisiaj), funkcjonował w najlepsze. Czy moglibyśmy kontynuować podróż? A może spróbowaliśmy czegoś, co by któremuś z uwięzionych tu nieszczęśników dopomogło w ucieczce? Takie myśli, a za nimi i inne, chodzą za mną przez cały dzień. Obrazy to pojawiają się, to znikają, przypominam sobie opowiadania Nikołaja (mój paryski nauczyciel rosyjskiego), który nauczył mnie kilku słów i który był więziony w syberyjskim gułagu. Spędził tam trzydzieści lat, nim wreszcie udało mu się wydostać. Trzydzieści lat! Teraz mieszka w Paryżu, prowadzi niewielką restauracyjkę, zatrudnił kilku Rosjan i Polaków, którzy dzięki niemu jakoś żyją. Nikołaju, myślę o tobie i czuję się nikim. Spojrzenie masz tak łagodne, a odwagę tak wielką, serce mimo wszystkich przeżyć potrafiłeś zachować dla innych... Doprawdy, w porównaniu z tobą czuję się bardzo malutki. Wyspę, na której rozbiliśmy obóz, opuszczamy wczesnym rankiem. Spodziewamy się dotrzeć przed wieczorem do rzeczki, która doprowadzi nas aż do przełęczy, potem będziemy już schodzili do rzeki Witim. Szmat drogi! Mróz nie zelżał. Idę przodem i próbuję wymacać pod śniegiem stary ślad, pozostawiony przez sanie motorowe, bo po takim śladzie sanki jadą lekko. W oddali przebiega przez rzeczkę kabarga, wkrótce widzę na śniegu odciski jej szpiczastych kopytek. Jeszcze dalej krzyżują się ze ścieżką liczne tropy wilków. Uwaga, przyjacielu! Powinieneś na siebie uważać! Tropy zawsze mnie przyciągają. Mógłbym iść po nich godzinami aż do końca, czyli tam gdzie noga zwierzęcia zostawia jeszcze ślad. Lubię tropić! Jestem tropicielem, to porywające zajęcie. Kto rozumie, dlaczego zwierzę zakręca, przystaje, odchodzi w bok, ten pozna, z jakim zwierzęciem ma do czynienia; określi jego wiek, płeć, zachowanie. Zwierzę naprawdę można poznać i określić wyłącznie na podstawie jego śladów, więc myślę tu i o tych śladach, których ja sam zostawiłem na Północy tysiące kilometrów. Wydeptałem dziwaczne, kręte ścieżki w najdzikszych, najbardziej zapadłych ostępach Dalekiej Północy. Kimże jestem? I oto zaczynam cofać się po swoich śladach, jeszcze raz przecinam przełęcze Alaski, Gór Skalistych i Labradoru, jeszcze raz spoglądam na ławice lodów, na skalne i lodowe pustynie, raz jeszcze widzę uśmiechy i twarze, które pojawiają się i znikają w gorączkowym rytmie moich rakiet. Te zaś rozgrzebują śnieg i znaczą nową dróżkę, która kiedyś też się urwie. Patrzę przed siebie i zastanawiam się, dokąd mnie zaprowadzi, do jakiej odległej krainy. Oczywiście, dokądś na Północ, znowu na Północ, wciąż dalej na Północ. Zew Północy. Następnego dnia późnym popołudniem dostrzegam chatkę. Najwyraźniej przed Bożym Narodzeniem był tu traper. Jest to właśnie szlak, którym po rzece idziemy już od dwóch dni. Jutro psy będą miały wypoczynek, a ludzie pójdą na rekonesans. - A mnie chce się jeść! I Brano proponuje podwójne porcje na dziś wieczór. Do zmierzchu jest jeszcze trochę czasu, więc wychodzę pozakładać trochę wnyków na dróżkach, którymi biegają zające. A przy okazji rozpoznaję nadrzeczne tereny, jutro przetrę tu drogę, tak żeby na pojutrze ścieżka zdążyła zamarznąć. Marsz w górę rzeki chyba nie będzie łatwy. Lód wszędzie się kruszy, a las rośnie zbyt gęsto, by można było liczyć na przejście tamtędy. A przecież ten traper jakoś sobie poradził! Zresztą jego dróżka okazuje się najlepsza, chociaż niektóre odcinki są niebezpieczne i trzeba iść ostrożnie. Wieczorem Brana nachodzą marzenia o wiośnie. Wydaje mu się, że siedzi w łódce na zamarzniętej jeszcze rzece, która latem przyjmuje kolor nieba, że widzi lasy i łąki, które wiosna zabarwi w kolorowe kropki. Marzyć o wiośnie już teraz?! W grudniu?! Ja też marzę o rzece. Nazywa się Jana i leży po drugiej stronie Gór Wierchojańskich, mam nadzieję, że kiedyś - po tej długiej zimowej wędrówce z psami, kucykami i renami - wreszcie do niej dotrę. Następnego dnia rekonesans potwierdza, że trzeba jednak iść tą samą ścieżką co traper, trochę przez las, a trochę po rzece. Pułapki pozastawiałem po trosze wszędzie, a na przynętę wziąłem resztki głuszca, który okazał się zbyt łykowaty, żebyśmy go zjedli na święta jak indyka. Byleby tylko ta ścieżka doprowadziła nas do przełęczy. Wracając zbieram pozastawiane w przeddzień wnyki, w które nie dał się złapać ani I jeden szaraczek. - A zjadłoby się potrawkę z zająca - wzdycha Brano. Rzeka - szeroka na kilka metrów i obrośnięta po brzegach wierzbami, a potem na przemian brzozami i sosnami - wygląda doprawdy wspaniale. Bryzgi wody zostawiają na drzewach szron, pod jego ciężarem gałęzie uginają się aż do ziemi. Nie docierają tam promienie światła, jest jednak ta charakterystyczna dla wielkich mrozów poświata, która spływa w dolinę jak świetlista, metalicznie połyskująca mgła. Temperatura spadła jeszcze bardziej i gdy uruchamiam aparat filmowy, urywa się taśma - świadczy to o niezwykle ostrym mrozie, przynajmniej minus pięćdziesiąt pięć. Do takich mrozów człowiek nie jest w stanie przywyknąć, jednakże hartujemy się i uczymy, a przede wszystkim poznajemy mnóstwo sposobów radzenia sobie. Mróz to jak zły pies. Jest silniejszy od człowieka, ale jeśli go oswoić, nie będzie gryzł. Stopniowo przyzwyczajamy się do życia z tą groźbą, tym lodem, który czepia się bród i rzęs; przywykamy do mroźnego powietrza, które wszędzie chciałoby się wcisnąć. - To jednak straszne cholerstwo, taki mróz - twierdzi Jeannot, choć dostosowuje się bardzo dobrze do okoliczności i pilotkę zsuwa na nos dopiero wtedy, gdy mróz mocno już szczypie. Marsz nie przebiega łatwo. W lesie psy wplątują się uprzężą między drzewa, zaczepiają się i sanki. Na rzece lód miejscami się załamuje. Wody pod nim praktycznie nie ma, trzeba jednak wyciągać zaklinowane płozy, podnosić wywrócone sanki - wszystko to oznacza stratę czasu. Mimo to do wieczora robimy dwanaście kilometrów. - Jak na tego rodzaju teren, to całkiem nieźle. Jeannot ma rację. Przechodziło tędy stadko łosi, więc ruszam ich tropem. Inni w tym czasie zakładają obóz. Szybko rezygnuję, gdyż łosie weszły w las już wczesnym rankiem i na dogonienie ich zeszłoby mi pół doby, nawet gdyby nie zauważyły, że wszedłem do tego sosnowego młodniaka. Wciąż nie mamy mięsa i gdy wracam, psy spoglądają na mnie, jak gdyby pytały: - No i co, kiedy będzie ten stek? A przecież każdy z nich dobrze zasłużył sobie na wielki kawał mięsa. Obóz wznieśliśmy na niewielkim pagórku. Wzrok sięga stąd daleko - poza otaczającymi nas kilkoma górami wznoszą się inne góry, a za nimi jeszcze inne. To kraina gór; wyglądają jak wielkie białe grzywacze, które gwałtowny atak mrozu zamienił w lód na powierzchni wzburzonego morza. Lodowe, białe morze. 25 Od godziny wspinamy się ku przełęczy zboczem, gdyż rzeką iść już się nie da. Odwracam głowę, szukam wzrokiem sanek i staję na chwilę w osłupieniu. Znów idę po stoku w górę, spoglądam to przed siebie, to do tyłu. Nie do wiary! Las palił się w tym miejscu i od strony podnóża zwęglone drzewa pokrywa gruba warstwa szronu. Z drugiej natomiast kontrast aż bije w oczy. Pnie wyglądają jak z hebanu i zdumionemu obserwatorowi (więc i mnie!) wydaje się, że ma przed sobą czarny ekran. Z przodu śnieżna biel, z tyłu atramentowa czerń. Zaskakuje to każdego, kto przez godzinę idzie w górę i patrzy tylko przed siebie, a potem nagle się odwróci. Niestety, zjawiska nie da się sfilmować, gdyż jest zbyt ciemno. A piękna byłaby to sekwencja, takie sanki, które wyłaniają się z czerni, a potem powolutku zapadają w biel. Cudowna sprawa! - Trudno, zostawimy to dla siebie - mówię do Bruna, chowając kamerę. Zarzucam strzelbę na ramię i ruszam do przodu na kilka kilometrów. Koledzy tymczasem grzeją się przy rozpalonym pospiesznie ognisku. Miejsce znaleźli wymarzone, bo chrust leży tu wszędzie. Wychodząc na rekonesans, spodziewałem się znaleźć świeżą dróżkę, a przy okazji może i przydybać jakiegoś zwierzaka ogryzającego pędy wierzby nad rzeką, która zwęziła się tu do strumienia. Idę już jednak trzy godziny i wciąż nie widzę nic ciekawego prócz starych śladów licznej gromadki jeleni, a potem klępy z małym. Obóz rozbijamy na lodzie strumyka, bo w promieniu kilku kilometrów jest to jedyny płaski kawałek terenu. Na przebycie szesnastu kilometrów potrzebowaliśmy siedmiu godzin! Jeannot znowu się wścieka, tym razem na jednego ze swoich psów, co wywołuje uśmiech nas wszystkich. - Zgłupiał pies, zgłupiał, zgłupiał! I widzimy, że ciągnie za obrożę Cooka, który znowu coś narozrabiał. Namiotu nie naciągnęliśmy najpiękniej. Utrzymujące go kołki nie są wystarczająco grube i uginają się pod jego ciężarem. Nie mówiąc już o tym, że przy najsłabszym wstrząsie mogą wypaść z dołków, które wycięliśmy w lodzie dla ich osadzenia. Oznacza to, że z dreszczem trwogi patrzymy na Brana, którego długachne nogi nigdzie się nie mieszczą i który wciąż macha niebezpiecznie rękami. - Uważaj, Brano - powtarza przez zaciśnięte zęby Jeannot. - A czy to moja wina, że nie mam półtora metra wzrostu? - w zdenerwowaniu tłumaczy się Brano. Brano pod namiotem to prawdziwe nieszczęście. Gdy tylko zaczyna się ruszać i chce wyjść, każdy zrywa się i ratuje, co może. Stojący na śpiworze kubek, opartą na kawałku drewna menażkę, suszące się na kołku rękawice. Potem już łatwiej. Można się przygotować na jego powrót i dać mu przejście, które nigdy nie będzie wystarczająco szerokie. Dziś w dodatku namiot ledwie się trzyma i nie nadaje się dla kogoś takiego. Jeannot doradza więc grzecznie Brunowi, żeby położył się w kącie i nie odważył się poruszać. - Podamy ci wszystko, czego będziesz chciał - mówi ze śmiechem - tylko, na miłość boską, nie ruszaj się! Brano robi zdziwioną minę i pyta dlaczego, Wołodia natomiast, który rozumie znacznie więcej, niż można by sądzić, wyraźnie się uśmiecha. Pojętny chłopak, ten Wołodia. Następnego dnia mróz wciska się już wszędzie. Płótno namiotu stwardniało do tego stopnia, że namiot trzyma się sam. Skrzypi tylko 1 trzeszczy, gdy we trójkę usiłujemy go zwijać. Lodu na zagięciach nagromadziło się tyle, że płótno podwoiło swój ciężar i potroiło objętość. Pasy musimy długo trzymać nad ogniem – nie po to, żeby je wysuszyć, bo to niemożliwe, lecz po to, by zmiękły. Wszystko to zabiera czas, a w dodatku przy każdej trochę bardziej skomplikowanej czynności, na przykład przy wiązaniu węzłów, trzeba ściągać rękawice i marzną nam ręce. Musimy rozgrzewać je przy ognisku i czekać, aż krew znowu zacznie krążyć. Tracimy masę czasu. Gdy wreszcie ruszamy, jest już dobrze widno. Liczymy, że będzie to ostatni dzień drogi przed przełęczą. Znów idę przodem, strzelbę mam przewieszoną przez ramię, gdyż ślady zajęcy widać tu wszędzie, nie jestem jednak w nastroju do polowania. Przez cały ranek myślę tylko o tym, żeby nie zmarznąć. Osłonić nos, do jednego z palców nie dopływa krew, te cholerne sople sczepiły mi brodę z odzieżą. Nie mogę dopiąć zamka błyskawicznego. Po załatwieniu się tracę czucie w palcach. W końcu z trudem rozpalam jakoś ognisko, a to dzięki świecy, którą zawsze noszę w kieszeni. Wszystko wraca do normy. Zaczyna także krążyć krew, ale jak to boli! Ach, ognisko! Te pełgające płomyki, które w tej głuchej, ściętej zimą tajdze oznaczają życie, choć martwy tu jest nawet wiatr. Nie być samemu, słyszeć w oddali okrzyki zachęty dla psów - okrzyki życia. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego syberyjscy traperzy nigdy nie wyprawiają się do tajgi w styczniu. Przecież w ciągu tych straszliwych tygodni temperatura nie wznosi się ponad minus pięćdziesiąt stopni, a niekiedy przez wiele dni utrzymuje się poniżej minus pięćdziesięciu pięciu. Stwierdzimy to później na podstawie danych meteorologicznych z lat poprzednich. Zima syberyjska to nie mit. Jest surowa. Trzyma kraj w swoich okowach i nie rozluźnia uścisku. My oczywiście zaczynamy do niej przywykać, ale co z psami? Czy wytrzymają? Czy ruszając w drogę nie przeceniliśmy swoich sił i wytrzymałości psów? Przecież radzono nam poczekać do pierwszych dni lutego! Nie jestem całkowicie spokojny. Ścinam drzewa, żeby ułatwić sankom przejazd na zbyt ostrych zakrętach, i praca ta pochłania mnie całkowicie. Jeannot idzie z tyłu, zaprzęg ma dłuższy, więc nie mieści się tam, gdzie inni przejeżdżają. W każdym jednak razie zbliżamy się do przełęczy i wkrótce mamy przed sobą ostatnie już podejście. Ogromne podejście. Ciężkie! U stóp przełęczy rozpalamy ognisko i przełykamy naprędce trochę chleba i czekolady, psy natomiast nie domagają się niczego, tylko urządzają sobie dobrze zasłużoną sjestę w głębokim śniegu. Potem zaczynamy podejście. Prowadzi Brano. Stok jest stromy, więc posuwamy się po kilka metrów, to popychając, to ciągnąc sanki, tak że niebawem mimo mrozu rozpinamy kurtki i zrzucamy rękawice. - Jestem wypompowany - mówi Brano w połowie zbocza. - Naprzód, psy! Ciągniemy więc i popychamy, zziajani tak samo jak psy na tym podejściu, które wreszcie zaczyna przechodzić w płaski teren. Schodzę aż do połowy zbocza i pomagam Wołodi, który wspina się metr po metrze, powoli, spokojnie, ale pewnie - jego mały, dobry zaprzęg zawsze postępował podobnie, z poświęceniem wykonując swoje zadania. Oczum - młody, ośmiomiesięczny pies syberyjski, dołączony niedawno do zaprzęgu - dumnie ciągnie na przodzie. Postawiono go tam wraz z Titim i teraz z poświęceniem ciągną wspólnie sanki w stronę przełęczy. - Doobry Oczum... Pies spogląda na mnie małymi, figlarnymi oczami, z których wyziera inteligencja, i zdaje się mówić: - Zobaczysz, zaraz będziemy na górce. Będę ciągnął jak szatan. Spokojna głowa. Dzielny piesek! Potem znów trochę schodzę i pomagam Jeannotowi, któremu wchodzi się już łatwiej. - Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi - zwierza mi się u kresu sił. Wieczorem ścieram się z Wołodią - on chciałby przechodzić przez jakąś przełęcz, która istnieje tylko na mapie, bo teren przez dwa kilometry jest tu zupełnie płaski, ja natomiast chcę zostać na miejscu, żeby w pierwszym brzasku dnia sfilmować przejście przez ten niesamowity krajobraz. Ostatecznie zatrzymujemy się. Wołodia udaje, że mnie rozumie, twierdzi jednak, że lepiej by było obozować już po drugiej stronie. Bruno i Jeannot milczą, co jest wymowniejsze niż wszelka dyskusja. Mam już tego dość! Jestem osamotniony, a praca nad filmem, który muszę kręcić w takich warunkach, zupełnie się nie posuwa. Manipulowaniem przy kamerach i aparatach fotograficznych pokancerowałem już sobie końce palców. Całą tę pracę muszę wykonywać zupełnie sam! Nazajutrz jednak kawałek filmu wychodzi i każdy ma w tym swój udział. Przechodzimy przez przełęcz i gubimy drogę, która gdzieś tutaj się urywa, nie dostrzegamy bowiem ani jednej pułapki, a co więcej ani jednego śladu sobola. Na szczęście na tych wysokościach śnieg został ubity przez wiatr, więc rakiety nie zapadają się głęboko. Teren jest cudowny, szeroko odkryty, i po tygodniach spędzonych w lesie, gdzie zatykał nas nizinny mróz, możemy wreszcie odetchnąć. Zrywa się wiatr i niesie trochę chmur, które zasłaniają niebo. Niebawem robi się cieplej, a wkrótce zaczyna prószyć śnieg. Zdezorientowani, błądzimy po tym płaskowyżu i szukamy drogi na północny wschód, ku tundrze, gdzie wznosi się kilka gór. Nagle z głośnym gdakaniem zrywa się gromadka bielutkich jak wielkie płatki śniegowe pardw, wbiega na zbocze i wkrótce znika za zasłoną unoszonego przez wiatr śniegu, który tworzy nad ziemią jakby mgłę. No, nareszcie trochę żywych istot. Zatrzymujemy się co kilometr i studiuję mapę - jest niedokładna, bo w zbyt małej skali (1: 250000). Za pomocą kompasu wyznaczam azymut, wybierając jak najlepszą trasę z wykorzystaniem stoków i wąwozów. I oto po trzech godzinach marszu wchodzimy przypadkiem do wąwozu, który ciągnie się i ciągnie. - Ależ to rzeka! To musi być rzeka - zwracam się do idącego za mną Bruna. Przyglądamy się mapie i sprawdzamy. - It's here - potwierdza, dochodząc do nas, zachwycony Wołodia. Postanawiamy rozbić tu obóz, na granicy lasów, które wyżej, na skraju płaskowyżu, gdzie bierze początek rzeka, już nie rosną. Okolica taka tu piękna! 31 grudnia. Dziś wieczorem - święto. Jeannot jednak znowu się piekli, gdyż jego zdaniem brakuje tu drewna na opał. - Dobra, idziemy gdzie indziej - proponuję. - Teraz, kiedyśmy tu doszli!? Jeannot otwiera swoje sanki, zabiera łańcuch i wciąż się piekląc odchodzi. - Dobra! Zaraz będzie wesolutko. Ja mam już tego dość. Dość! Potem, w miarę jak przed namiotem rośnie sterta suchego drewna, stopniowo humor nam się poprawia. Ma w tym udział i Bruno, bo wyciąga ze swojej torby porcję słoniny i ostatni kawałek kiełbasy - jedno i drugie zachowane na dzisiejsze święto. Każdy wnosi coś od siebie i wieczorem, trochę pod wpływem wódki, cała czwórka wesołych kolesiów wychodzi z namiotu i podziwia wspaniałe niebo. A Wołodia urządza mały pokaz ogni sztucznych. Cała drużyna jednogłośnie postanawia, że dla uczczenia tego wydarzenia dzień jutrzejszy będzie dniem odpoczynku. 26 Mróz jest trzaskający. Słupek w termometrze opadł do minus sześćdziesięciu stopni i w ciągu dnia niewiele się podnosi. Znów trzeba zejść w dolinę. Osiemset metrów niżej to zarazem kilka stopni cieplej. Mimo to już o świcie, opatulony w kilka warstw wełny, wychodzę na poszukiwanie tego stadka pardw. Idę skrajem lasu, potem przecinam płaskowyż, chcę dotrzeć do południowego stoku góry, znajduję wreszcie świeże ślady głuszca. Ścieżką wchodzę niegłęboko w las. Podrywa mnie nagły łopot skrzydeł, a jednocześnie ogromny cień wzbija się w górę i nieruchomieje na szczycie wysokiej sosny. Stąpam ostrożnie, cały czas staram się kryć to za jednym, to za drugim drzewem, wreszcie zbliżam się na odległość strzału. Piękny ptak! Samiec-- ogromny, cały czarny. Starannie celuję i naciskam spust. Suchy trzask. - Co u diabła, to niemożliwe! Mechanizm zamarzł. Jestem wściekły, przybity i całkowicie załamany. Dwie godziny marszu przy tej temperaturze i... taki rezultat! Próbuję wyjąć zamek - stal zmarzła tak, że aż parzy mnie w palce! Ptak tymczasem zdążył już mnie zauważyć, znów słyszę łopot jego skrzydeł. Leci w stronę zbocza i wkrótce widzę go już tylko jako malutki czarny punkcik po drugiej stronie płaskowyżu. Wracam do obozu. Nad piecykiem rozmrażam sobie brodę z lodu. Jeannot rozebrał tymczasem broń, ogląda zamek i szuka, co takiego mogło spowodować zacięcie. - Jest - mówi z triumfem, pokazując mi końcem noża kilka malutkich ziarenek tłuszczu, twardych jak stalowe kulki. - Przy tej temperaturze... Czyścimy wszystko starannie i broń działa, tylko że nie zjawia się już żaden ptak, choć pilnie przetrząsamy całą okolicę. Wściekły, chowam strzelbę, odwiązuję Oczuma i ruszam z nim na przechadzkę. Pies szaleje z radości i ze szczekaniem pędzi przed siebie, wzbijając wokół tumany śniegu. Ależ ma zdrowie! Kto mógłby przewidzieć, że ten młody pies syberyjski, którego podarowano nam nad Bajkałem, kiedy to szkoliliśmy właśnie psy, okaże się tak znakomitym zwierzęciem pociągowym, tak pracowitym i posłusznym. Ma figlarne oczki, lisie uszy (kręci nimi na wszystkie strony) i w ogóle jest kochany. Coraz bardziej przywiązuję się do tego dzielnego pieska. Następnego dnia na krótko przed wschodem słońca pardwy - jakby kpiąc sobie ze mnie - gdaczą hałaśliwie w koronach drzew. Niestety, pogoda nie sprzyja polowaniu. Straszliwy mróz nie popuścił ani trochę. Bruno odmroził sobie czubek nosa, osłania go teraz plastrem, z którego zaczynają już zwisać lodowe sople, odłamujące się w miarę narastania. Ależ wygląda! Szron pokrywa nas całkowicie, mieszając się z lodem wczepionym w brody, brwi i futrzane czapki. Poruszamy się wolno, a każdy ruch sprawia ból. Założenie uprzęży zabiera mnóstwo czasu, rozwiązanie sznurów namiotowych, całkowicie pokrytych szronem, wymaga nie byle jakiej zręczności, bo przecież o zdjęciu rękawic nie może być mowy. - A ten szron wczepia się we wszystko! Przy takich temperaturach należałoby oddychać przez węża umieszczonego z tyłu głowy na podobieństwo rury wydechowej. Bruno i Wołodia walczą z wczepiającym im się w brody lodem w ten sposób, że golą się przy każdej nadarzającej się okazji. Ja wolę zachować tę grubą warstwę włosianego runa, które przecież osłania mi podbródek i policzki, chociaż wczepiające się w nie sople są bardzo dokuczliwe. Jeannot stworzony został przez naturę tak, że nie musi się tym martwić, i trzeba przyznać, że spośród nas wszystkich on właśnie najmniej boi się o swoją twarz. A mimo to i on dziś rano ugiął się przed wielkim mrozem i opuścił nauszniki. Wreszcie ruszamy. Na płaskowyżu wiatr ubił śnieg i posuwamy się szybko, ledwie jednak wchodzimy na zbocze, śnieg znów staje się głęboki i miękki. Trzeba zakładać rakiety. Idę przodem i ubijam śnieg. Kręta rzeka wije się wśród skalnych bloków jak wielki biały wąż i wpływa do wąskiego wąwozu. Potem toczy się leniwie wśród lasów, to się rozszerza, to zwęża, nagle wali się w przepaść, po czym wypływa szersza. Wynajdywanie drogi wśród takiego chaosu oczek wodnych i spiętrzonych lodów, przez pola i zaspy śnieżne to niełatwa sprawa. Staram się więc, jak mogę, i w poszukiwaniu przejść to idę do przodu, to się cofam. Ci z tyłu przy sankach też nie mają łatwo. Grzęzną w zaspach, wywracają się na stromych stokach, a musimy iść właśnie tędy, bo na rzekę wejść nie sposób. Psy jednak sprawują się dzielnie i mają miny, jakby mówiły: - Spokojna głowa, możecie na nas liczyć. Do południa nie zrobiliśmy nawet sześciu kilometrów. - To wcale nie tak źle - stwierdza Jeannot, wsuwając jednocześnie palce w gęste futro Nundunka, tak głęboko, jak tylko się da. A gruby Nundunk przyjmuje postawę kota. - Jesteś pewien? Pod sam koniec dnia, gdy słońce zeszło już nawet z wyżej położonych obszarów górskich, znajdujemy wreszcie miejsce na obóz. - Jestem wypompowany, wypompowany - zwierza mi się Bruno. - Ze mną wcale nie lepiej, zapewniam cię. Obóz rozbijamy jednak szybko. Perspektywa schronienia się zaraz po ukończeniu pracy w ciepłym namiocie dodaje nam sił. W dodatku dotarliśmy się już całkowicie. Ani jednego słówka, ani jednego zbędnego ruchu. Każdy dokładnie zna swoje obowiązki, a wykonuje je szybko i sprawnie. Lubię ten nastrój, jaki zimą panuje pod namiotem; w kącie, w ustawionym na dwóch świeżo ściętych pieńkach piecyku buzuje ogień, a zapach skór reniferowych miesza się z zapachami świerku, kuchni, ludzi i psów. Namiot to mała „kajutka”, pełna pachnącego życia i ciepła wśród mroźnego ogromu, skąd z nadejściem zimy uciekły nawet zapachy. Lubię ten żywy blask, jakiego dostarcza płomień świecy; ten blask, który rumieni twarze i rzuca na płótno ruchome cienie, podrygujące w tańcu. Tego wieczoru widzę się w wyobraźni gdzie indziej, w jakiejś krainie znanej tylko mnie jednemu, gdzieś w górach, z dala od wszystkiego. Widzę siebie, jak stoję przed namiotem, dzieci baraszkują na reniferowych skórach, a Diana karmi najmłodsze, odziane w malutkie mokasyny z łosiej skóry. Widzę również, jak wędruję przez góry, cały tydzień spędzam tam na polowaniu i na łowieniu ryb w przeręblach, a potem, oszołomiony swobodą, znów ruszam na wschód albo i na zachód. Dzikie życie. Jeannot i Bruno pościągali buty i grzeją sobie stopy przy piecyku. - Jak przyjemnie - szepce Bruno. Za przykładem kolegów ja też ściągam buty, zwłaszcza że już od rana czuję w stopach zimno. - O, cholera! Trzy palce są białe jak śnieg i zimne jak lód. - O, do diabła! - wykrzykuje Bruno, podchodząc i przyglądając się. Szczypię się w palce, drapię je paznokciem. Nic. Bólu nie ma. Utrata wrażliwości. Czuję, jak gorąco uderza mi na twarz i coś ugniata mi piersi. Żeby w tak głupi sposób stracić palce! - Rakiety - mówi Jeannot. - Za mocno je przywiązałeś. - Wołodia, co o tym myślisz? - It's bad. Wołodia bierze do ręki moją nogę, wciska ją sobie między kolana i rozciera grubą wełnianą skarpetą. Powoli, powoli w dwóch palcach znów zaczyna krążyć krew. Po kwadransie takich zabiegów Wołodia doradza mi ciepłą wodę. Słucham go, bo nie wiem, co robić, nie mam pojęcia o możliwych skutkach, nigdy przecież na żadnej z wypraw nie zdarzyły mi się tak poważne odmrożenia. Ostatecznie utrata jednego palca u nogi to jeszcze nie tragedia - powtarzam sobie i z taką myślą kładę się spać, starannie przygotowawszy porcję drewna na rano. Przy tej temperaturze nie ma żartów... w zupełności wystarczy. Nazajutrz w krnąbrnym małym palcu krew nadal nie krąży. Postanawiamy, że od tej pory będziemy bardzo uważali na nogi, ja przecież niczego nie czułem oprócz niewyraźnego wrażenia zimna, co przy tych temperaturach mogło się wydać zjawiskiem zupełnie normalnym. Dzień płynie chaotycznie i burzliwie na podobieństwo tej rzeki, która dyktuje nam swoje prawa. Mróz jest straszliwy, tym straszliwszy, że wzrosła wilgotność powietrza. Dolina szybko się zwęża i przechodzi w wąwóz. Rzeka na całej długości jest wolna od lodu, w mroźnym powietrzu nad wodą kłębią się opary szronu, przenikając nawet przez najgrubszą odzież. Maszeruje się ciężko, mróz jest straszliwy, a mimo to nie pozostajemy nieczuli na piękno tego zakątka, tego małego, zapomnianego przez świat wąwozu, którym nikt nigdy nie przechodzi. Idę samotnie przodem i wybieram przejścia, ale co kilka kroków odwracam się i spoglądam pełen zachwytu. To szarostalowe światło spływające do wąwozu, gdzie białe od szronu opary wstają znad rzeki i powoli wznoszą się ku ciemnoniebieskiemu, prawie czarnemu niebu, ma w sobie coś tragicznego. To kolor burzy. Zima zamroziła ją, a ona mimo to wybucha, choć z innym arsenałem środków, takich jak mróz, cisza, wzburzone wody huczące pod lodem, setki pułapek. Dokąd uda nam się dotrzeć tym wąwozem? Już wiele razy myślałem, że dalej nie pójdziemy, potem okazywało się, że jednak jakieś przejście można znaleźć - czy to pod skałami, czy to po jakimś śmiesznym mostku lodowym. Czy tuż przed Witimiem nie zatrzyma nas choćby wodospad? Przejść się nie da, zbocza górskie opadają tu pionowo aż do strumienia i nie przepuszczą nikogo. Sanki skrzypią i obijają się o zwały lodów, unieruchomionych tu wśród skał między kolejnymi wodospadami. Niespodziewanie na niebezpiecznym przejściu łamie się nagle płoza. - To było do przewidzenia - jęczy Jeannot, choć wcześniej gotów był przysiąc, że płozy z szerokiej na dziesięć centymetrów drewnianej listwy nie mają prawa się łamać. Nie da rady, trzeba ciągnąć tak, jak jest, zreperujemy sanki w Witimskim. Trochę dalej wywraca się Bruno, a potem Wołodia. Posuwamy się kawałek po kawałku i z duszą na ramieniu, czy na najbliższym przejściu nie utkniemy, czy nie trzeba będzie zawracać, bo przecież silna wola przejścia nie wystarczy i zawrócenie będzie konieczne. Poza rzeką nie ma innej drogi. - Zawsze da się zbudować most, jeśli tylko przejście nie będzie zbyt niebezpieczne - stwierdza Bruno. - Jeśli w ogóle będzie przejście - zauważa sceptycznie Jeannot. Wołodia wpatruje się w mapy, potem pełnym wątpliwości wzrokiem spogląda na wciśnięty między ściany wąwozu potok. - We'll see. Wieczorem nie składa się zupełnie nic. Jeannot daremnie łazi po ścianach wąwozu, gdzie w miejscach mniej pochyłych rośnie trochę sosen, ale o znalezieniu ładnego uschniętego drzewa nie ma co marzyć. Zwala wreszcie jedno, potem z Brunem i Wołodia drugie i za każdym razem po pierwszym przyłożeniu piły Wołodia orzeka to samo: - Grucha! Szajs! Nocą, w całkowitych już ciemnościach, znów ruszają. Bruno idzie z tyłu i jęczy, że „nie ma co, idzie jak cholera”, ja natomiast usiłuję przygotować gorący posiłek na mokrym i spróchniałym drewnie, które tylko niesamowicie dymi. - Nic z tego, nie mamy drewna - wzdycha Jeannot po powrocie. Okładamy wreszcie piecyk szczapkami, które trochę schną i w końcu zaczynają się tlić, wydzielając śladowe ilości ciepła. W odmrożonym palcu krążenie krwi trochę mi wróciło, koniuszek wciąż jednak pozostaje nieczuły. Niepokoję się. Przełykamy pospiesznie kolację i szybko wsuwamy się do śpiworów (nasiąkają już wilgocią), żeby choć tam znaleźć trochę ciepła. Jeannotowi marzy się, że siedzi z gołą piersią przed rozgrzanym do czerwoności piecykiem u siebie w domu w Contamines*. Brunowi wydaje się, że leży na plaży i piecze się w słońcu, a przed nim stoi talerz kiszonej kapusty z dodatkami. Wołodia i ja już śpimy, zresztą i nam coś się śni. Noc już zapadła i mróz trzyma. * Gmina w departamencie Górnej Sabaudii, w pobliżu granicy włoskiej - przyp. tłum. 27 - Znowu najciężej będzie psom - wzdycha Jeannot, w chwili gdy zakładamy zwierzętom sztywną jak z żelaza uprząż. - Wszystkie kalorie zużywają na walkę z mrozem - ciągnie. - Trzeba by im dużo dziczyzny. Istotnie, psy chudną w oczach, a rytm, jaki narzucamy im od tygodnia, nie polepsza sytuacji. A co dotyczy polowania... Pomyśleć, że w czasie jednej z poprzednich wypraw upolowałem dla psów ponad dziesięć łosi. Wydaje się, że z nadejściem zimy życie opuszcza Syberię. A przecież zwierzęta powinny tu gdzieś być... - W każdym razie nie tutaj! Ruszamy. Co kilkadziesiąt metrów wydaje się nam, że dalej nie pójdziemy; to rozlewisko, to ogromna skała, to wodospad. Za każdym jednak razem jakoś przechodzimy, tyle że tracąc na to trochę czasu. Znowu o ileś tam metrów bliżej do rzeki Witim. Około pierwszej po południu zjadamy pospiesznie lunch i wkrótce dochodzimy do niełatwego przejścia. Drogę przegradzają: po prawej ręce - skała, w środku - otwarty i wzburzony potok, a dalej po lewej - druga skała. - Musimy tędy przejść - tłumaczę Brunowi. - Psy przeprowadzimy pojedynczo, jeśli pójdziemy ostrożnie, to powinno się udać. Potem we trójkę będziemy przytrzymywali sanki, żeby nie wpadły w wodę. Jeannot i Wołodia po raz chyba dziesiąty tego dnia zakotwiczają swoje sanki i idą mi z pomocą. Oczum z zaciekawieniem przygląda się tej scenie. Psy przechodzą, potem przesuwamy po gołej skale sanki - skrzypią, zatrzymują się na chwilę, wreszcie, popchnięte wspólnym wysiłkiem naszych ramion, spadają na jęzor grubego lodu o szerokości ledwie wystarczającej dla płóz. - Mimo wszystko mamy fart - stwierdza Bruno. Potem bez kłopotów przechodzi Wołodia. Teraz kolej na Jeannota. Wstrzymujemy oddech. Jego sanki - dłuższe i cięższe - wykręcają się, zsuwają się bokiem wprost na lód i nieruchomieją dosłownie o kilka centymetrów od wody. Ma fart chłopak! Pięćdziesiąt metrów, i to tak, że Jeannot nie może już nimi kierować, wysuwając nogi i wpierając je w podłoże to z jednej, to z drugiej strony. Postanawiamy zdjąć trochę ładunku z sanek, gdyż wywracają się co kilka metrów, a obciążone są tak, że do podniesienia ich potrzeba dwóch, a nawet trzech ludzi. Tracimy mnóstwo czasu. Około trzeciej po południu rzeka robi się szersza. Wąwóz rozwiera się, lód odzyskał swoje właściwości i równym już szlakiem mkniemy ku rzece Witim. Pojawia się nam ona nagle, cała skąpana w świetle. Wspaniały prezent! Coś wspaniałego ta fala światłości, zalewająca wielką rzekę. Po tygodniu spędzonym w cieniu rozpromieniają nam się twarze. Na naszą zmęczoną karawanę spływa radość i jak gorąca fala dochodzi aż do serca. - Waouh! - wykrzykuje Bruno. Wołodia wznosi ramiona ku niebu, Jeannot zaś, wciąż biegnąc za sankami, na których nie może już usiąść, zatrzymuje się wreszcie w pełnym słońcu. Jest rad, ale nie mówi nic. Zachowuje wszystko dla siebie - ma do tego prawo. - No, ładnie, pieski, bardzo ładnie... Nundunk mruży ślepia i podstawia grzbiet, jakby głaskany pochwałą. Jestem szczęśliwy. Jest to zwycięstwo i zawdzięczam je Pierre'owi. On też toczy we Francji walkę. Do Witimia zostaje nam sześćdziesiąt kilometrów i... dwa worki żywności dla psów. Mróz odrobinę zelżał, minus czterdzieści osiem stopni, ale przy tym wietrze jest wciąż dokuczliwy. Na rzece znaleźliśmy twardą dróżkę wiodącą wprost do Witimia i teraz pozostaje nam już tylko pędzić i pędzić. Żeby nie zamarznąć, biegniemy za sankami, zabijając ręce i wynajdując tysiące ruchów, byleby pobudzić krążenie krwi i odegnać ten mróz, który jednak wraca i wciąż stara się wedrzeć coraz głębiej. Zatrzymujemy się dopiero w nocy. Zostało nam już tylko dwadzieścia pięć kilometrów. Ustawiamy namiot obok jakiejś na pół rozwalonej chaty. Wszyscy są wykończeni. Szybko do Witimskiego! Ta mała osada - wysepka życia wśród bezludnego ogromu - rozpala naszą wyobraźnię. Ciepłe chałupy, chleb, może nawet z masłem, a potem wypoczynek i dla nas, i dla psów. Nadzieja ubarwia marzenia. O trzeciej nad ranem rozpalam ogień w piecyku w straszliwie wyziębniętym namiocie i czekam w półśnie do piątej, by przyrządzić śniadanie. W namiocie pojawia się nagle jakiś niezwykły blask. - Pali się! - krzyczę. Szybko! Wstawać! Żar z piecyka rozpuścił śnieg i zajęła się gęsta trawa pod spodem. Koszmar! Płomienie sięgają aż pod dach namiotu, już go osmaliły. Rzucam się na ogień, zadeptuję go, staram się zdusić pokrywką. Bruno, Jeannot i Wołodia reagują natychmiast. Zrywają się, podbiegają do ognia, jeden z polanem, drugi z miską, i tłuką płomienie na wszystkie strony. Ogień cofa się i wkrótce zostaje po nim już tylko mocny smród spalenizny. A w całej tej historii najbardziej nieprawdopodobne jest to, że Bruno wstając nie rozwalił namiotu, nie rozerwał śpiwora, nie złamał ani jednego kołka. Jeannot z niedowierzaniem wszystko sprawdza, nic jednak nie znajduje. - No, no, dajcie spokój - oburza się Bruno, już w śpiworze. Wołodia stracił jeden but. Tak czy owak nasze wyściełane wojłokiem wojskowe buty kanadyjskie nie wytrzymują. Od rana do wieczora marzną nam stopy i uznajemy, że w osiedlu trzeba będzie znaleźć coś lepszego. Te buty są wystarczająco ciepłe na zimę kanadyjską i alaskańską, ale nie na syberyjską. Nazajutrz, po siedmiu godzinach ciężkiego marszu po rzece, wzdłuż której hula arktyczny wicher, pojawia się wreszcie na wielkim zakolu rzeki osiedle Witimskij. Będzie portem dla nas - marynarzy tajgi, błąkających się po niej od tygodnia. Czekają tu na nas, natychmiast przyjmują i wszystko przebiega bardzo szybko. Doskonałe miejsce dla psów, a dla nas - dwa pokoje w wielkim domu, gdzie mieszkają przemili staruszkowie. Potem posiłek. Witimskij! Przedostatni skład przed Leną, chociaż przebyliśmy dopiero trzecią część trasy. Myślenie o dalszej drodze męczy mnie. W naszym zespole coś się psuje. W osiedlu zostajemy przez cztery dni, w tym czasie Jeannot i Bruno zajmują się sobą, a ja też tylko sobą. Jestem osamotniony i coraz mocniej odczuwam tę samotność. Naprawdę mam tego dość. Dobija mnie, że nie mam do kogo otworzyć ust. Pierre, przyjedź do mnie, do tego małego osiedla, żebyśmy powspominali sobie ten pierwszy, tak piękny etap naszej wyprawy i te kolory, które mróz malował na rzece; pochodzilibyśmy sobie razem od domu do domu, popijając herbatę i podziwiając futra; miałbym wreszcie z kim dzielić trudy wyprawy, mógłbym przebywać nie tylko z samym sobą. Następnego dnia na poczcie przychodzi mi do głowy zwariowany pomysł. - Wołodia - mówię - zwróć się, proszę, do pani z okienka, czy nie mogłaby połączyć się z Irkuckiem i poprosić o Moskwę, a Moskwa niech połączy się z Paryżem i sprawdzi, czy stamtąd nie dałoby się przez kolejne poczty przywołać mnie tu do aparatu. Wołodia - najpierw zdziwiony, a potem rozbawiony - robi, o co go proszę. Zaintrygowana pani z okienka słucha go, widzę w jej oczach błysk wyzwania i nadziei. Może wreszcie wydarzy się tu coś niezwykłego, na tej poczcie, gdzie nikomu nawet do głowy nie przychodziło, że coś takiego ożywi codzienną szarzyznę. Szpera w jakichś książkach, wykręca jeden numer, potem drugi, krzyczy, żeby ją było lepiej słychać, rozłącza się, zmienia poczty, łączy się wreszcie z jakąś stacją radiową w Irkucku. Coś tłumaczy, przekonuje, błaga, wreszcie wymyśla komuś, ten ktoś łączy się na koniec z Moskwą, bo przecież stąd nie można jej mieć bezpośrednio. Zresztą w czerwcu nawet z Irkucka nie udawało się nam dostać połączenia z Paryżem, choć próbowaliśmy wielokrotnie. Na poczcie zebrał się już tłum. Padają słowa: - Pariż! Chce dzwonić w Pariż. Coś niesamowitego! W ciągu popołudnia nowina rozchodzi się błyskawicznie. Poczciarka próbuje dostać Pariż, tak Pariż, ten we Francji! W osiedlu każdy napotkany przechodzień zagaduje mnie: - Co, telefon w Pariż? Za pomocą kilku znanych mi słów rosyjskich wyjaśniam, że pod wieczór będę musiał znów przyjść na pocztę. Irkuck ma dzisiaj połączyć się z Moskwą i wezwie mnie po południu. Tak więc pod koniec dnia zjawiam się na poczcie. Poczciarka nie posiada się z radości. - Dodzwoniłam się do Irkucka, połączyli się z Moskwą, Moskwa spróbuje dostać Paryż pojutrze o dziesiątej. Niech mi pan poda swój numer. Nie mogę wyjść z podziwu i nie ja jeden. Całe osiedle szaleje z radosnego podniecenia i żyje tylko tym telefonem. - Pomyśl no, sąsiedzie, Paryż z naszego nic nie znaczącego osiedla. Francja! I wszyscy nagle zauważają, że te druciki, które dochodzą do każdego domu, łączą ich z całą resztą świata. - Nie zdajesz sobie sprawy - tłumaczy mi Wołodia - że dla wszystkich tych ludzi, którzy tkwią tu od trzydziestu, czterdziestu lat, taki telefon to coś zupełnie nieprawdopodobnego. W dwa dni później o dziesiątej rano na poczcie kłębi się tłum. W przeddzień poczciarka dzwoniła chyba z dziesięć razy, upewniając się co do numeru i godziny. I oto nagle brzęczy telefon. Na poczcie cisza jak makiem zasiał, ludzie spoglądają na siebie z napięciem. - To Irkuck. I wszyscy powtarzają: - To Irkuck. Upływa kilka sekund. - No, już mają Moskwę. Każdy nadstawia ucha i wiadomość wędruje od sąsiada do sąsiada. - Mają Moskwę. Już samo to jest cudem. Upływa minuta, która wydaje się godziną. Kilku świeżo przybyłych prosi o wyjaśnienia. - Mają już Moskwę. A potem pada słowo: PARIŻ. PARIŻ! Robi się gwar. Jakiś staruszek przykłada ręce do piersi. - Nieprawdopodobne! Biorę słuchawkę i krzyczę: - Halo! Odpowiada mi daleki głos: - O co chodzi? Poznaję Ghislaine, matkę Diany. I znowu cisza. Potem słyszalność się poprawia i docierają do mnie słowa: - Dobra, odkładam słuchawkę, ktoś się wygłupia. Wydzieram się: - To ja, Nicolas, Nicolas Varnier! Słyszę głos: - Niemożliwe! Och, Boże, a Diana akurat wyszła! Jestem przybity, bo wszystko na nic. Ledwie udaje mi się przekazać trochę wiadomości i zaraz połączenie się urywa. Stoję przez chwilę w milczeniu. Widzę w wyobraźni telefon stojący na stoliku w salonie, gdzie Diana często przebywa. To tak daleko! Wszystko na nic! Ledwie się jednak odwracam, a pojmuję, ze wcale nie na nic. Mimo woli ofiarowałem temu małemu osiedlu wspaniały prezent. - Pariż! Rozmawiał z Paryżem. Dziękuję. Podaję swój francuski numer, gdyż sporo ludzi, nie bacząc na koszt (osiemdziesiąt rubli) przyrzeka mi, że kiedyś do mnie zadzwoni. Byle tylko usłyszeć „Pariż”. To przecież dziesięć tysięcy kilometrów stąd! 28 Wokół Sławy piętrzy się sterta grubych na centymetr kawałków wojłoku. - W czymś takim - mówi - nie przemrozi już pan sobie stóp. Sława jest traperem znad Witimia i z kilku metrów kwadratowych wojłoku potrafi uszyć buty, w których największe nawet mrozy nie są straszne. Godzinami wkłuwamy więc wielkie igły w dwu-trzycentymentrowe warstwy filcu, zszywając wyściółki, podeszwy, cholewki. Wychodząc z Witimskiego jesteśmy więc przygotowani na najstraszliwsze mrozy styczniowe. Mamy na sobie czapki, rękawice i skarpety z psiego futra. Sybiracy hodują wiele psów ze względu na ich futro, które z całą pewnością lepiej chroni przed mrozem niż wszelkie wyroby z tworzyw sztucznych. I niechże pani BB* nie próbuje ich umoralniać, wszak we Francji też hoduje się wiele świń na szynkę i nikt nie protestuje. A przecież, biorąc wszystko pod uwagę, to nam, Francuzom, w mniejszym stopniu potrzebna jest szynka niż Sybirakom ciepła odzież. *Brigitte Bardot walczy o zakaz noszenia naturalnych futer – przyp tłum W osiedlu lekarz ściął mi z trzech palców zmartwiałe części i zapewnił, że cała sprawa zakończy się utratą jednego paznokcia i czubka palca. Dobra nowina. - Ale musisz uważać! Te trzy palce są teraz nadwrażliwe - tłumaczy Wołodia. Wyruszam więc mając stopy zakutane w kilka warstw wełny, wojłoku i futer. - Wyglądamy jak cztery niedźwiedzie – zauważa Bruno. - Niedźwiedzie czy nie niedźwiedzie, a ja nie chciałbym wszystk sobie odmrozić – stwierdza Jeannot. Traper nie dość, że przez dwa dni szył dla nas buty, to jeszcze chce sprawić nam prezent. On i jego trzej koledzy – też traperzy – zamierzają przetrzeć nam drogę aż do przełęczy. Pojadą saniami motorowymi i przewiozą połowę naszych bagaży, czyli żywność dla psów. Porządny facet. W rezultacie wyruszamy mniej obładowani i poruszamy się pięknym szlakiem ku przełęczy. Spodziewamy się dotrzeć potem do źródeł rzeczki Mamy, która wpada do rzeki Patom, jednego z dopływów Leny. Tam będzie koniec naszego drugiego etapu. Kawał drogi. W Witimskim Jeannot znalazł wszystko, co było mu potrzebne do naprawienia sanek, i rzeczywiście, gdy wyruszamy, sprzęt jest jak nowy. A ludzie i psy też. Ja wróciłem już do siebie całkowicie i gotów jestem zrobić wszystko, byleby tylko scementować nasz zespół. Ten postój wyszedł nam na dobre. Wypoczęliśmy i fizycznie, i psychicznie. Polepszyła się również pogoda, bo jest minus wszystkiego dziewięć stopni. Toż to raj! Wakacje! Na dość stromym podejściu Bruno pozwala sobie nawet na zrzucenie kurtki i swetra. Lato, mówię wam! Afryka! Z wysoka widok mamy wspaniały, w oddali dostrzegamy wtłoczoną między góry rzekę Witim. Potem zaczynają się inne góry, mniej wysokie i bardziej majestatyczne, a za nimi – szersze już doliny. Krok za krokiem, ale przecież posuwamy się na północ, toteż roślinność zmienia się i rzednie. Pojawiają się rachityczne świerczki, a górne partie zboczy to już gołoborza. Pierwszego dnia idziemy ponad sześćset metrów w górę. Do przejścia pozostaje nam odcinek o długości trzydziestu kilometrów i różnicy poziomów nie przekraczającej wszystkie metrów. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za dwa dni będziemy na przełęczy. Namiotu ustawiać nie musimy, gdyż Sława pokazał nam małą chatkę, zagrzebaną do połowy w ziemi i przywaloną śniegiem. Przy odpowiednim ułożeniu mieścimy się w niej wszyscy czterej. Nastrój jest dobry. Niepokoi nas tylko Inuk. W osiedlu wypoczęła, ale nadal jest słaba i raczej szarpie, niż ciągnie. Natomiast Witim, nasz nowy nabytek (otrzymaliśmy go od jednego z traperów w zamian za zmęczonego Sargona), chyba dostroił się już do tej obcej sobie sfory. Zostawiony w Witimskim Sargon wróci do sił i wniesie trochę świeżej krwi do tutejszej rasy psów wszystkiego, szkolonych do polowania na śniegu na sobole. - Za tydzień wciągnie się już zupełnie – zapewnia Brano, głaszcząc Witima. - Oby tylko był taki dobry jak Oczum. wszystkie, czyli wszystkiego_ stycznia, wciąż mamy lato, bo termometr pokazuje minus wszystkiego osiem. Prószy śnieg, a im wyżej, tym grubszą zalega warstwą: średnio półtora metra. - Dziękuję ci, Sława. Gdybyś nie przetarł szlaku, mnie na rakietach starczyłoby sił najwyżej na wszystkiego kilometrów! Powolutku wchodzimy coraz wyżej. Psy wspinają się bez trudu swoim tempem i wieczorem jesteśmy już na płaskowyżu, przez który przebiega dział wodny między rzekami Witim i Patom. Tu zaczyna się tundra. - It’s good here for reindeers (dobry teren dla reniferów) – zauważa Wołodia. - Tak, to dobrze! Jak zwykle jednak niczego nie widać, ani żadnego zwierzaka, ani tropów – odpowiadam. - Further (dalej) – wyjaśnia Wołodia. - Ciągle dalej i dalej! Jeszcze trochę, a nie będziemy mogli przejść, tyle tu będzie karibu – zauważa z przekąsem Jeannot. - Takie życie – wzdycha Wołodia. - O, właśnie, chętnie zobaczyłbym trochę życia. Jakieś wilki, łosie, karibu… A tu niczego ani widu – zaperza się Brano. Następnego dnia niebo przejaśnia się i znów chwyta mróz. Ale już od dziesiątej rano słońce liże swoimi promieniami płaskowyż. Nie staje tu na ich drodze żadne wzniesienie, więc cienie świerków wydłużają się w nieskończoność i wyglądają jak równoległe koleiny wyżłobione w śniegu. Sanki suną przez te ścieżki światłocienia, zostawiając tylko za sobą w górze obłoki szronu dobywającego się z psich pysków. Mijamy pierwszą przełęcz, potem drugą. Rosnące tu gdzieniegdzie iglarki są tak pooblepiane śniegiem, że wyglądają jak śniegowe stożki. Nie wysuwa się z nich ani jedna gałązka, co najwyżej kształty sugerują nam, że to jednak modrzewie. Zachwyceni i urzeczeni pięknem tej przyrody, suniemy w ciszy po białej dróżce. Potem schodzimy w stronę rzeki Mamy. Czar znika. Bruno denerwuje się, gdyż na zjeździe sanki zaczepiają o drzewa i stają. - Kopfertomi nur a mali! – przeklina Bruno jako dobry, szanujący się Alzatczyk (nieprzetłumaczalne)*. Psy zaś pojmują, że nie pora na figle. Musimy ściąć kilka drzew, a sanki ściągać bokiem na dróżkę, hamować, potem popychać. Praca ta trudniejsza jest dla dw?ch ludzi niż dla jednego, bo przy unoszeniu sanek ten drugi przeszkadza. Bruno denerwuje się coraz bardziej, zostawiam go więc samego i na piechotę oddalam się, żeby nie wybuchnąć. Czuję, że z nim dzieje się to samo. Znów się zaczyna. W takich razach moja postawa, moje flegmatyczne i pobłażliwe reakcje (jestem tego świadom) zwiększają tylko jego zdenerwowanie i rodzą nienawiść. W naszym niezbyt dobranym zespole najsilniejsze napięcie wytworzyło się z pewnością między Brunem a mną. Jeannota nie potrafię rozgryźć. Nigdy nie wiem, jak się wobec niego zachować, i wciąż spotykam się z niespodziankami – to w jedną, to w drugą stronę. * Alzatczycy między sobą mówią zwykle w miejscowej odmianie języka niemieckiego – przyp tłum Każdy z nas przestrzega pewnych zasad współżycia. Jest to uciążliwe, ale głosu nikt z nas nie podnosi. Wszystko odbywa się bez słów. Wołodia pozostaje wierny sobie, idzie swoją drogą i w obecnym zespole czuje się chyba lepiej, niż czuł się latem. Pozostaje w dobrych układach z Brunem i z Jeannotem, dyskutuje z nimi częściej, niż robił to podczas wszystkieg etapu. Ze mną nie szuka jednak zbliżenia. Jestem więc sam. W pewnym sensie dobrze mi z tym. Trzeba wytrzymać. Za sześć tygodni przyjedzie Alain. Myśl o nim i o tym, że aż do końca zimy będziemy wszystko już przeżywali razem, dodaje mi otuchy. Naprzód, Nicolas, śmiało i… uszy do góry! Ale jak to ciężko, jak ciężko. 29 U stóp góry pojawia się nagle skąpana w słońcu rzeczka Mama, malutka Mama, niby wielki biały wąż, rozciągnięty na śniegu i pogrążony w głębokim śnie. Za nią wznoszą się wspaniałe góry. Ich białe szczyty odcinają się wyraźnie na tle jednolicie błekitnego nieba. Zielony, przyprószony śniegiem las okrywa wąwozy i stoki górskie, wycinając na nich jak gdyby długie szare szramy. - Jak tu pięknie – wzdycha Bruno, któremu wybuchy gniewu przechodzą tak szybko, jak przyszły. Na zachodnim brzegu rzeki na zalanym przez światło słoneczne zboczu górskim stoi malutka chatka, do połowy zagrzebana w ziemi. Rzeka nie jest tu szeroka, ot, piętnaście metrów wszystkiego. Wiatr hulający ponad wierzchołkami drzew nie porusza gęstego śniegu. Jutro będę go musiał udeptywać, żeby psy mogły biec twardą dróżką. Jakże tu jednak pięknie! Nastrój w zespole jest dobry, ale tylko powierzchownie. Niby każdy się stara, ale oznaki przesadnej grzeczności zdradzają, ze coś jest nie w porządku i chyba nie da się temu zaradzić. Dni jednak jakoś płyną i koniec jest coraz bliżej. Wszyscy go pragniemy, choć jednocześnie staramy się jak najpełniej wykorzystać te piękne dni, o które tyle stoczyliśmy walk. wszystkiego cztery stopnie mrozu. Wciąż mamy więc lato i pozwalamy sobie na rzadki zbytek, bo rozpalamy wielkie ognisko na dworze i przyrządzamy na nim posiłek. Gdzieś w głębi lasu ujada lis, my zaś korzystamy z ostatnich promieni dnia. wszystkie Wołodia, choć nadal jest ciepło (rano było minus wszystkiego), wciąż paraduje ubrany „na cebulkę”, a po opuszczeniu osiedla wciągnął jeszcze na siebie ogromny obcisły trykot wełniany. Nie do wiary! Ma na sobie siedem warstw! Rekord nie do pobicia! Moglibyśmy nazywać Wołodię Panem Przekładanką. Bruno wszystkie tak zmachał się przy sankach, że dyszał na trasie jak juczne zwierzę i teraz kończy dzień w samej koszuli. Ja w przodzie wcale nie mam lżej. Źle owinąłem sobie stopy i teraz gołe palce, choć oklejone plastrem, ocierają o buty i nieznośnie bolą. Pod koniec dnia zakrzepła krew przymarza do buta. Składam onuce na dwoje, co najwyżej będę miał na nogach tylko jedną parę skarpet, ale przy tej temperaturze można sobie na to pozwolić. Następnego dnia prószy śnieg i jego warstwa robi się coraz grubsza, co wcale nie ułatwia nam życia. Wciąż nie spotykamy żadnych śladów łosia poza starym, co najmniej dziesięciodniowym tropem. Zniechęca to nas, a psy mimo względnie łaskawych temperatur wciąż chudną. Idziemy aż do wieczora, wciąż wypatrując chaty, która widnieje na mapie, choć w rzeczywistości od dawna jej nie ma. - Nigdy nie można wierzyć mapom – ciska się Bruno. – Za każdym razem idziemy, idziemy i wciąż nic z tego! Uśmiecham się. W takich okolicznościach jak teraz Bruno kaprysi jak dziecko: „A właśnie że nie” – i trochę nas to zbliża, o ile w ogóle coś może zbliżyć dwóch ludzi różniących się między sobą tak bardzo jak my. Dwudziestego stycznia, minus wszystkiego stopni. Wciąż prószy śnieg i etap dzień w dzień przebiega tak samo. Posuwamy się powoli. Jeannot i Bruno zmieniają się na czele wszystkie, ja idę w przodzie i szerokimi rakietami udeptuję śnieg. Cisza jest tak wielka, że słychać najsłabszy szept, najlżejszy szmer rzemieni ocierających o drewno, poskrzypywanie sanek sunących jak okręty, sapanie psów. Wszystkie te odgłosy zlewają się ze sobą i tworzą dźwiękowe tło, które należy do tego świata, tak jak należą doń barwy albo używane przez nas materiały – skóry, drewno, płótna i futra. Stopniowo dzień po dniu przekonujemy się, że tylko materiały naturalne są trwałe, trzymają ciepło i dają się naprawiać. Cóż łatwiejszego, niż wystrugać drążek do sanek z kawałka prostej gałęzi, wyciąć ze skóry nowy rzemień, zszyć płótno lub jeden kawałek skóry zastąpić drugim? Tak więc odnosimy się do przyrody z umiłowaniem i szacunkiem. Postanowiłem, że po powrocie wydam walkę tym wszystkim, co wędrują po tych ostatnich dziewiczych jeszcze ziemiach, kalecząc i przyrodę, i żyjących w harmonii z nią ludzi. Walczyć będę bronią, jaką posiadam. Pokażę tym, którzy o tym zapominają – ludzie bowiem odcięli się już od świata przyrody – jak bardzo piękna jest Ziemia, jak bardzo powinniśmy ją szanować, bo przecież – powiadają starzy Indianie – „Ziemia jest naszą matką” i zabijać ją to zabijać również i siebie. W głębi syberyjskiej tajgi znalazłem oznaki świadczące, że świat jest chory. Zwały siarczanu wprost na śniegu, chore drzewa iglaste. W najstarszym jeziorze świata, tym ogromnym, leżącym w samym sercu tajgi diamentowym diademie oprawionym w wysokie góry, widziałem oznaki rozszerzającego się wciąż skażenia. Na Labradorze spotykałem tubylc?w Indian zmuszonych do znoszenia skażeń, jakie wnieśliśmy do ich kraju, i widziałem w ich spojrzeniach tę ogromną trwogę, która kiedyś ogarnie cały świat, jeśli temu nie zapobiegniemy. Nie mogę już żyć wśród przyrody, która mi daje tak wiele, i zarazem pozostać głuchym na jej krzyk skierowany do tych, co przez nią wędrują. Sądzę, że znam trochę tę przyrodę i żyjących wśród niej ludzi i że wkrótce znajdę sposoby, by jej pomóc. Następnego dnia wyruszamy, licząc, że uda nam się przed wieczorem dotrzeć do rzeki Patom, ale śnieżna breja pokrywająca miejscami rzekę utrudnia marsz. Trzeba wycofywać sanki, kruszyć zwały lodu, a psy ruszają potem bardzo niechętnie. Warstwa śniegu jest tak gruba, że wszystkie muszę trzy razy udeptywać ją rakietami, bo inaczej psy za bardzo by ugrzęzły i nie dałyby rady ciągnąć. Na sanki nie siadamy już od tygodnia – trzeba oszczędzać psy, nawet gdyby miały siłę pociągnąć. Co rano i co wiecz?r podajemy im wodę. Inuk wciąż nie jest zdrowa i niepokoi to nas. - Naprzód, Inuk, śmiało! Jeannot bardzo szybko nauczył się techniki djee-bar –jest to drewniana żerdź, którą mocuje się z przodu sanek i można dzięki niej iść między zaprzęgiem a sankami, utrzymując je w osi drogi. Wypr?bowaliśmy już tę technikę w roku 1981*. W czasie jednej z naszych wypraw na Labrador poleciłem ją Jeannotowi, a on wszystkiego ją ode mnie przejął. *Alain Rastoin „Grand Nord” (Daleka Północ), wyd Robert Laffont – przyp autora Bruno natomiast nie lubi tego urządzenia i robi wszystko, byle tylko go nie stosować. Woli iść za sankami, wybiega co najwyżej do przodu, gdy trzeba naprowadzić je na właściwy kierunek. Jeannot jednak nalega, przekonuje, zaczyna się denerwować, na koniec sporządza djee-bar dla Bruna i ten musi wreszcie ustąpić. Początki jednak nie są zwykle łatwe. Przy zjeździe Bruno nadziewa się na żerdź i wywraca z krzykiem: - Kopfertomi nur a mali, mam to gdzieś! Na szczęście ucierpiały tylko spodnie. Na rzece Wołodia zszywa je, Bruno bowiem, który do szycia rwie się tak samo jak do drążka djee-har chciałby, ot tak po prostu, ruszyć dalej (a jest minus czterdzieści. W południe jednak zrywa się wiatr i Bruno sam przyznaje: - Całe szczęście, Wołodia, żeś mi te spodnie zszył, bo wcale nie ma upału. W końcu jednak Bruno przedłuża szleje przy sankach, żeby dać swoim długim nogom więcej miejsca, przejawia co nieco dobrej woli i jakoś się dopasowuje. Dzięki temu trzej „poganiacze” tak właśnie się posuwają, wszystkie „galernik” (czyli ja, bo tak nazywa mnie Jeannot) udeptuje śnieg i wyszukuje co lepsze (a właściwie najmniej złe) przejścia. Wędrujemy tak przez kilka dni, choć nierzadko mam chęć, żeby mnie ktoś zastąpił. Wołodia, co prawda, wyraża kilkakrotnie taką gotowość, ale weszliśmy już w rytm i niczego nie będziemy zmieniali na podobieństwo staruszków, którzy nie odstępują od swoich przyzwyczajeń. Nadal jest szaro i nie najgorzej, bo temperatura trzyma około minus dwudziestu pięciu stopni i tylko rano spada do minus czterdziestu. Doceniamy wszystkiego tej zimy, w pełni świadomi, że bez takiej szansy nigdy nie doszlibyśmy do celu. Zdarzają się bowiem nad rzeką Patom takie zimy, kiedy przez osiem tygodni temperatura nie wznosi się powyżej minus pięćdziesięciu czterech stopni! - Psy nie wytrzymałyby tego – zauważa Jeannot. Wiemy o tym dobrze. Mamy szczęście! Czyżbyśmy na nie zasłużyli? Jest jednak ciężko. Posuwamy się wolno i z wysiłkiem, robiąc najwyżej po piętnaście kilometrów dziennie. Miejscami warstwa śniegu jest tak gruba, że wszyscy trzej razem musimy przepychać sanki. Wieczorem padamy ze zmęczenia, a rano wyruszamy z opóźnieniem, bo i tak siły ledwie, ledwie wracają. Jak daleko zdołamy tak dojść? 30 Daleka Północ przypomina chwilami morze. Góry są jak gigantyczne fale, ciągnące się w nieskończoność jedna za drugą; uczepione do g?rskich zboczy lasy to niby strzępy piany wodnej, a my jesteśmy jak marynarze, przypominający ten biały przestwór. Obchodzi nas tylko to, ile zrobiliśmy kilometrów, jaka będzie wkrótce pogoda, czy nie pojawi się coś (ziemia, tropy, człowiek), co rozproszyłoby trochę codzienną szarzyznę. Mijają dni, wszystkie takie same. Żyjemy wspomnieniami, a każdy z nas ciężko powłóczy nogami i szuka w swoim życiorysie czegoś, co rozgrzałoby mu serce. Ja całymi dniami jestem u siebie w Solone.. Wreszcie dwudziestego piątego stycznia znajdujemy w rozszerzeniu rzeki nie zamieszkaną chatkę traperską. Góry odsunęły się i uśpiły miejsca czemuś w rodzaju tundry, po której wędruje sobie kilka (niewidocznych!) reniferów. Dostrzegamy tylko stare odciski ich kopyt, a na nich – świeższe ślady watahy wilków, które jak my wybrały się na polowanie, ale powiodło im się lepiej, o czym świadczy kilka doszczętnie ogryzionych szkieletów. Nie idziemy z wyprzedzeniem, pozwalamy sobie jednak na dzień wypoczynku. Psom jest on bardzo potrzebny. Ludziom też. Wstaję jeszcze przed świtem, bo może uda mi się dopaść na rzecznych wysepkach jakiegoś zająca, a może nawet, kto wie, kilka zbłąkanych wszystkie? Stanowczo nie mam jednak szczęścia i po dwóch godzinach decyduję się na powrót, gdy nagle dostrzegam w oddali za sobą podążające naszą ścieżką dwa czarne punkty. - Traperzy! Zajmuję miejsce na rzecznej skarpie, wznoszącej się obok ścieżki, i postanawiam czekać. Ku wszystkie zaskoczeniu zauważam, że zza wzgórka, który przez pewien czas przesłaniał mi widok, wyłaniają się dwa wspaniałe wilki! Ogromny wilczur z potężną piersią, okrytą niby grzywą gęstym, brunatnym, czarno połyskującym futrem, a za nim trochę mniejsza wilczyca. Jej sierść, czarna na piersiach, robi się ruda bliżej zadu. Spokojnie obwąchują ścieżkę, po której przeszło tyle psów, i idą najwyraźniej bez celu – po prostu sobie łażą. Ścieżka przebiega w odległości najwyżej piętnastu metrów od mojej kryjówki i słyszę, jak serce wali mi z emocji. Wilczur jest tak wielki, że podświadomie mocniej ściskam lufę winchestera, jak gdyby dla pokonania strachu, który już tyle razy próbowałem w sobie zwalczać nad brzegiem Jukonu, kiedy to zdarzało mi się iść samemu w świetle księżyca, a za mną podążała gromada wilków. Już podchodzą, ja zaś nie spuszczam ich z oczu, bo o taki właśnie widok mi chodzi. Piękniejszego nie widziałem! Królewski wilczur kroczy niby władca i nagle odskakuje. Płatki śniegu, wyrzucone w górę jego gwałtownym ruchem, szybują powoli przez powietrze, potem opadają na ziemię, a futro zwierzęcia wydaje się jeszcze ciemniejsze. Wilczyca ociera się o wilczura, ten zaś zwinnym i wdzięcznym ruchem odwraca głowę i liże ją po nosie, jakby szeptał miłosne słowa. Wilczyca mruży ślepia i oboje odchodzą. Idą ścieżką. Słyszę nawet odgłosy ich stąpań po śniegu. Cóż to się ze mną dzieje? Przecież nie mogę pozwolić, żeby tak po prostu sobie przeszły, i z moich ust wyrywa się skarga – chciałbym, by zabrzmiała jak wszystkie. - Oooh! Wilki zatrzymują się natychmiast i to nagłe ich znieruchomienie aż mnie podrywa. Wilczur powoli odwraca głowę i urzeka mnie ta powolność, bo świadczy o sile. Kieruje na mnie wzrok, jego oczy jak gdyby wbijały się w moje. Wciąż się nie rusza. Zaczynam mówić – głosem łagodnym, rytmicznym i ta wiązka moich słów, podobna do szemrania strumyka, chyba do niego dociera. Ile czasu upływa w ten sposób? Minuta, dwie minuty? Chciałbym, by te minuty trwały wiecznie. Nagle jednak wilczyca odbiega. Wilczur nie goni jej, przez jakiś czas stoi nieruchomo, powoli dołącza do niej i odwracając się raz po raz, przechodzi na drugą stronę rzeki. Tam zatrzymuje się, a wkrótce znika w gąszczu tajgi. Mam chęć krzyczeć, wrzeszczeć ze szczęścia. Dla takiego spotkania, choćby miało okazać się jedyne, warto było miesiącami przedzierać się przez tajgę. Pamięć o nim będzie mi towarzyszyła przez wiele, wiele dni, i długo po zakończeniu wyprawy. Tak, czuję, że za otrzymany właśnie prezent powinienem podziękować. Tylko… komu właściwie winien jestem to podziękowanie? Następnego dnia zachodzą ważne wydarzenia, wpływające na układy między nami. Rano Jeannot po raz pierwszy w czasie tej wyprawy daje upust wściekłości, jaka zapewne kipi w nim od wielu dni. Wybucha i wyrywa mi z rąk wiadro, z którego podaję wodę jego psom. Spokojnie, a nawet z pewnym zadowoleniem, że podniósł wreszcie głos, pytam go, co mu się nie podoba. Jeannot, najwyraźniej wściekły, wyrzuca z siebie kilka zdań. Niczego nie pojmuję. Chodzi o to, że „psy już nie wytrzymują”, że ja „wiecznie się spieszę”, że „wszyscy tylko się migają”, oraz o kilka innych spraw, które dotykają mnie do żywego. Nie polemizuję z nim i poranek jakoś mija, a przy obiedzie Jeannot udaje, że o wszystkim zapomniał. Aż za bardzo podobny jest teraz do Bruna. Gniew przechodzi mu szybko, ja jednak nie potrafię zamilczeć, choć wiele mnie to kosztuje (zawsze byłem taki!). Najspokojniejszym w świecie tonem pytam, co mu się nie podoba, dając do zrozumienia, że po prostu odczuwam potrzebę rozmowy. Jeannot odpowiada mi równie spokojnie: - To wcale nie nasza wina, że psy biegną nie tak szybko jak te, które zabierałeś na poprzednie swoje wyprawy. Ach, więc o to chodzi. Odpowiadam, że zarzuty są bezpodstawne. - Prawda, wasze psy nie są szybkie, przecież to nie charty wyścigowe, ale myślę, że ciągną doskonale. Chyba zresztą nieraz to powtarzałem. A jeśli idzie o marnowanie czasu, to wcale nie myślę, że troszczenie się o psy jest marnowaniem czasu. I dalej mówię: - Prawda, czasami zdana, mi się rano wszystkich popędzać, ale przecież wcześniej wyjść, to i przyjemniej, i bardziej safe* w razie czego, no nie? Bruno i Jeannot przytakują. Potem mówię jeszcze, że boleśnie odczuwam wszystkie, na jaką mnie skazują, rozmawiając wyłącznie między sobą. - Dołożę wszelkich starań, żeby polepszyć układy między nami, ale musicie mi powiedzieć, co mam robić. I niech nie będę sam! Wieczorem Bruno wraca do porannej rozmowy. Jeannot zgadza się, rozumie i wszyscy obiecują się postarać. Na jak długo? Następnego dnia, gdy idziemy w ponurym nastroju – „galernik” w przodzie, za nim troje sanek, jedne za drugimi, w nienaruszalnym szyku indiańskim – zauważamy nagle wyłaniającą się z lasu postać. To traper. Gwałtownie macha w naszą stronę rękami i podjeżdża pełnym pędem na drewnianych, obitych skórami nartach. Już od tygodni nie widzieliśmy żywej istoty ludzkiej, wciąż oglądaliśmy tylko trasę, nasze wzruszenie nie ma więc granic. Wiktor czekał na nas. Przez radio dowiedział się, że mamy tędy przechodzić, i domyślił się, że będziemy szli rzeką. * Przezornie, ostrożnie (ang) – przyp tłum - Francuzi tutaj, z psami, to coś nieprawdopodobnego – powtarza, klepiąc nas kolejno po plecach. – Chodźcie do mnie do chaty, zrobię herbatę. Wiktor to zwariowany traper (zwariowany w dobrym znaczeniu tego słowa). Jest jak żywe srebro, nie potrafi usiedzieć na miejscu. W jeden wieczór może zamęczyć. Na chwilę nie spocznie, zawsze znajdzie coś do zrobienia, choć wszyscy by chcieli, by sobie wreszcie odsapnął. Nawet w nocy nie daje spokoju. Ledwie się położy, a już wstaje, to skrobie sobole skóry, to naprawia siekierę. Na linii sideł jest już przed świtem. Sunie na swoich wielkich nartach, wślizguje się i trafia do najbardziej zapadłych dolinek, potem przynosi imponującą liczbę skór. Taki jest ten cholerny Wiktor. Odwagę ma też cholerną! Żyć samemu wśród tego ogromu, w takim oddaleniu od wszystkiego! W ciągu następnych dni Wołodia nie wypuszcza z rąk karabinu. Wiktor bowiem opowiedział nam przedziwną historię (potem potwierdzili ją inni traperzy). W okolicach zaginęło podobno wielu ludzi, w tym dwóch traperów i jeden Jakut z żoną. Jednego znaleziono powieszonego w jego chatce (śledztwo wykluczyło hipotezę samobójstwa). Dwóch innych miało brzuchy rozprute nożami, jeszcze kogoś innego znaleziono z kulą w głowie, na pół zżartego przez wilki. Wiktor szepnął nam również, że ten ślad po saniach motorowych, którym podążaliśmy wzdłuż rzeki Patom, to tylko on mógłby zostawić, a... wcale tamtędy nie przejeżdżał i... nikogo nie widział. Co myśleć? Mamy się na baczności, gdyż to już nie pierwszy raz spotykamy się z ostrzeżeniem przed bandytami, którzy zawsze krążyli po tajdze. 31 W ciągu następnych dni warunki mamy wcale nie lepsze. Wraca mróz, a śnieg wciąż zalega grubą warstwą. Roztrząsamy problem na wszystkie strony i, niestety, nie wiemy, jak przyspieszyć marsz. - Mniej ładować na pierwsze sanki, będą przecierały szlak drugim i trzecim - proponuje Bruno. - Mniej czy bardziej załadowane, nie ma znaczenia, ja idę za tobą, a i tak się zapadam - sprzeciwia się Jeannot. - Zaprzęgnąć osiemnaście psów do dwojga sanek - odzywam się. - Tak, tylko ze nie będziemy wtedy mogli się zmieniać - zauważa Wołodia, który każe sobie tłumaczyć każde zdanie. Nie da rady, trzeba będzie iść z wysiłkiem i powolutku. Mijamy jeden z tych nieskończenie długich łuków, za którymi góry znów opadają pionowo ku rzece, i nagle pojawia się lód. Niedługo musimy czekać, by pojąć przyczyny tej nagłej zmiany. W tę wąską dolinę wdziera się wiatr, przekopuje śnieg i nadaje zaspom przedziwne kształty. Nareszcie posuwamy się szybko. Jakieś pięć, sześć dni przed nami przechodziły tędy renifery. Za nimi szła wataha wilków, przynajmniej dwanaście sztuk. - Drażnią mnie te ślady - mówi Jeannot. - Zawsze w przodzie, a z tyłu... Reniferów (tak pożądanych!) jakoś nie widać, zauważamy natomiast w oddali kilka soboli. Przechodzą właśnie przez rzekę. Zwały brei tu i ówdzie przegradzają rzekę, między nimi ciągną się wąskie połacie lodu. Przechodzimy z jednej na drugą, wjeżdżając niekiedy na bloki lodowe, gdzie nasze sanki skrzypią, jakby się chciały poskarżyć. Droga przebiega gładko. Psychicznie czujemy się prawie dobrze, spodziewamy się nawet dotrzeć do traperskiej chatki, która stoi w miejscu, gdzie Patom łączy się z jednym ze swoich dopływów. Na pierwszego lutego, czyli za pięć dni, umówieni tam jesteśmy z Denisem (operator filmowy) i Christianem (operator dźwięku). Przylecą z Lenska (trzysta kilometrów w linii prostej) śmigłowcem, potem mają podjechać w górę rzeki Patom i spotkać się z nami. Chcą sfilmować trochę scen jako uzupełnienie tego, co ja nakręciłem. Często rozmawiamy o ich przyjeździe. Nowe twarze - choćby przez kilka dni - dobrze wpłyną na nasz znerwicowany zespół, a ponadto każdy z ledwie skrywaną niecierpliwością oczekuje listów i paczek z żywnością. - Mnie matka na pewno włożyła trochę słoniny i kiełbasek - mówi Bruno i od razu cieknie mu ślinka. - Mnie przyślą czekoladę - domyśla się Jeannot. I każdy w milczeniu marzy o tym, co go czeka. - Dostanę pewnie list od braci! W południe opowiadam Jeannotowi i Brunowi, jak to na Labradorze zwiększaliśmy tempo marszu, wypuszczając jednego z psów do przodu. - To podrywa całą resztę - zapewniam. - A jak go tresujesz? - interesuje się Bruno. - Tylko jeden nowy rozkaz: „Czekaj!”. Takie słowa, jak „prawo” i „lewo”, psy już rozumieją. Bruno natychmiast rozpoczyna próby ze swoim doskonałym przewodnikiem zaprzęgu, suką Tinką. Ta na początku jest trochę zdezorientowana, ale bardzo szybko chwyta, czego się od niej wymaga. Po dwóch kwadransach reaguje już na rozkaz i „czeka”, toruje wspaniały szlak, a psy, pełne zapału, biegną za nią kłusem, jakby chodziło o nową zabawę. - Lewo! Prawo! Czekaj! - komenderuje Bruno i jest zachwycony, bo Tinka ciągnie wprost cudownie. W ciągu godziny wysforowaliśmy się już przynajmniej o pięć kilometrów przed drugie i trzecie sanki. Jeannot, którego znużyło ciągłe czekanie na Wołodię, przywiązuje jego sanki do swoich, formuje zaprzęg ze wszystkich osiemnastu psów i rusza naprzód. - Ależ to zaprzęg! - mówi do mnie Bruno i podziwiamy nasze pieski, ciągnące długim sznurem po rzece, z której schodzi ostatni promień zaróżowionego słońca. Przynajmniej raz mamy to samo odczucie, i to wspólnie. Jeśli wszystko potoczy się dobrze, to zdążymy. Niestety, nie mamy już ani jednej torby żywności dla psów. Śmigłowiec wiozący Denisa i Christiana ma nam dostarczyć ich piętnaście, na dotarcie do Leny wystarczy. Ale to dopiero za cztery dni. - Aż mnie serce boli - wzdycha Jeannot, patrząc, jak jego potężne psiska skomlą, ilekroć zdejmujemy z sanek jakąś torbę. - Mają świetne wyczucie czasu - stwierdza Wołodia. Wśród koncertu ujadań rozdzielamy resztę żywności. Nazajutrz znów uśmiecha się do nas szczęście. Na środku rzeki znajdujemy porzuconego przez wilki martwego renifera. Brak mu tylko łopatki. Dziękujemy wam, wilki! Opatrzność. Wprost nie do wiary! Radość ogarnia nas jak powiew ciepłego wiatru w mroźnym powietrzu. Już tylko dziesięć kilometrów... już tylko pięć... - Naprzód, pieski! Wymizerniała Inuk śpi od trzech dni na sankach, gdy podjeżdżamy wreszcie do chatek. Niestety, zwalone. Ciężki to cios. Potem, trochę dalej, dostrzegam nagle słup dymu nad drzewami. - Tam ktoś jest! Ludzie! Dwaj traperzy (z przymusu!) Leonid i Sława podejmują nas, pomagają nawet uwiązać psy i rozładować sanki. Natychmiast zapraszają na wspólny posiłek i podają, co tylko mają najlepszego. Z Inuk jest bardzo źle. Przenosimy ją do chaty, ale nic się już nie da zrobić. Kona. Wkrótce w lesie strzał z winchestera kładzie kres cierpieniom suki i wszystkich nas ogarnia smutek. Inuczko, dobrze zasłużyłaś sobie na psi raj. Życzę ci, byś mogła uganiać się tam po pięknym, świeżym śniegu za tysiącami zajęcy i karibu i żebyś znalazła sobie pieseczka o lśniących, figlarnych ślepkach. Żegnaj, Inuk! Potem ogarnia nas niepokój, bo u Wagsuka i Ungi pojawiają się te same objawy: suche i białe wnętrze pyska, ciągnąca się skóra na grzbiecie, ogólne osłabienie. Choroba? Nie pojmujemy. Uznajemy, że bez względu na koszty trzeba będzie sprowadzić weterynarza. Przyleci śmigłowcem, który za osiem dni zabierać stąd będzie ekipę filmowców. Denis i Christian przylatują następnego dnia rano. Warcząca ważka ląduje wśród wielkiej białej ciszy. Przywożą wiadomości. Wojna w Zatoce Perskiej! Dla nas jest to coś całkowicie głupiego i całkowicie nonsensownego. Przybywa i korespondencja. Napisała oczywiście Diana, ale są również listy od rodziców i od braci. Pięknie napisał do mnie Pierre. Nicolas, brniesz po śniegu i jakbym słyszał w głowie odgłosy twoich stąpań. Widzę cię ustawicznie na tle białego śniegu, jak z pochyloną głową stąpasz po nim, swym kołyszącym, potężnym i pewnym krokiem. Z umiłowaniem i ogromnym szacunkiem obejmujesz tę przyrodę. Słyszę śnieg, który wzbijasz i który opada za tobą tak głucho. Stamtąd, gdzie w obliczu zimy wszystko milknie i gdzie przyroda jawi się w całej swej nagiej istocie, aż tutaj dochodzi do mnie rytmiczny odgłos twoich kroków na mrozie. Ty wsłuchujesz się w przyrodę, mnie zaś urzeka twoje milczenie. Wyruszasz ku tej najtrudniejszej z prostot, w przestrzeń tak mroźną i tak ogromną. Słowa zamierają. Odgłosy od ciebie sieką mnie prosto w serce, a jeśli tylko nic mnie nie odciąga, łomoczesz o nie mocno, i słyszę cię bardzo głośno. Czekam na ciebie, Nicolas. Czytam raz jeszcze: „Czekam na ciebie, Nicolas”. Łza spływa mi po twarzy, żłobi chyba na niej szary ślad i rozpływa się w gęstej, czarnej brodzie. Tak bardzo potrzebuję takich kilku słów. 32 Upływa osiem spokojnych dni w nieco lepszej atmosferze w towarzystwie Denisa i Christiana, którzy wnoszą trochę wesołości w naszą codzienność. Wreszcie po tygodniach marszu przez bezdroża docieramy do chatki, z której do osiedla Patom wiedzie dróżka, wyjeżdżona w śniegu przez dwóch traperów. Ale i tak przez cały czas marszu sanki trzymamy na szlaku za pomocą drążka djee-bar i będzie tak przez dwieście kilometrów aż do Patomia. Dzielnie maszerują Denis i Christian. Na szczęście pogodę mamy ładną, a temperaturę idealną - trzydzieści, czterdzieści stopni mrozu. Ostatecznie nie sprowadziliśmy weterynarza, zabraliśmy za to tyle żywności, ile się tylko dało. Porcje dla psów możemy podwoić. Mają się lepiej. Mija tydzień. Wraca mróz - zrobiło się minus pięćdziesiąt. Na szczęście do Leny coraz bliżej i już prawie codziennie znajdujemy wieczorami jakieś chatki, to traperską, to rybacką. Rano każdego dnia wstaję za dziesięć piąta. - Myślałby kto, żeś taki robotny - pokpiwa Jeannot. Atmosfera w zespole pogarsza się, jak gdyby w chwili, gdy ten gorąco upragniony koniec etapu już widać, każdy rozprężył się nagle po zbyt długo trwającym wysiłku. A przecież to jeszcze przynajmniej dwa tygodnie. Oj, ciężko, ciężko! Sprawujemy się jak dobrze wyregulowane fabryczne automaty. Jeannot ma rację - wymarsz o ósmej, przerwa w południe, koniec etapu o czwartej, potem rąbanie drewna na opał, karmienie psów... Sanki, robota, lulu... Sanki, robota, lulu... Z tych ośmiu dni chciałbym zachować tylko jedno wspomnienie. Dzięcioł pstry przelatywał z gałęzi na gałąź, przyglądał mi się ze zdziwieniem i wykrzykiwał swoje kui-kui, a było to jakoś wieczorem, kiedy to ledwie tłumiąc w sobie wściekłość, wyszedłem z obozu na przechadzkę dla zdrowia. Mam tego stanowczo dość. Nie wytrzymuję. Już w pobliżu osiedla spotykamy mnóstwo kucyków, na które psy gwałtownie reagują. Niewielkie osiedle jakuckie, wzniesione w całości z drewna, prezentuje się wspaniale. Czeka nas tu dzień spokojnego i przyjemnego wypoczynku. Wszędzie spotykamy się z tym samym przyjęciem. Jak w bajce! Nie ma domu, który by się przed nami zamykał. Nie ma mieszkańca, który by nie chciał czymś nas obdarować. Dziękuję ci, Patomie. Jutro będziemy już nad Leną. Nad ogromną, baśniową Leną. To wreszcie Jakucja. Pojawia się nagle między drzewami, ogromna, wspaniała, potężna. Instynktownie odwracam się w stronę jedynego człowieka, który może odczuwać to, co i ja odczuwam po dojściu do tej rzeki, ku której zdążamy od dziewięciu miesięcy. Wołodia wznosi ręce do góry. Nasze spojrzenia się krzyżują. Jesteśmy wzruszeni. Na Lenie ubito drogę na lodzie, tak że można jeździć z osiedla do osiedla. To jedyna droga na świecie, która co rok dostaje nową nawierzchnię. Posuwamy się więc szybko, robiąc po czterdzieści kilometrów dziennie, mijając wioski i osiedla. Raz na dzień lub niewiele częściej mija nas samochód osobowy lub ciężarówka. Jadący wskazują nam bądź chatę, bądź zagrodę, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. Mróz nie popuszcza, ale słońce z każdym dniem wznosi się na niebie coraz wyżej, a jego ciepłe pocałunki są tym milsze, że przez wszystkie te mroczne tygodnie bardzo nam ich brakowało. Na dwa dni przed dotarciem tutaj odszedł od nas Wagsuk. Objawy były te same co u Inuk. A przecież co wieczór zabieraliśmy go do chaty, karmiliśmy mięsem, dawaliśmy mu świeże mleko. Tego dnia ułożyliśmy go w śpiworze z reniferowej skóry. Wszystko na nic. Powoli oczy mu się zamykały i wreszcie życie zeń uszło. Niepojęte. Nic nas już nie pociąga, rozmawiamy mało, każdy idzie ze zwieszoną głową i patrzy, jak powoli przesuwają się przed nim wspaniałe skądinąd brzegi tej pełnej majestatu rzeki. Pojawia się wreszcie wioska Nieruchta. Jesteśmy u celu. Za kilka dni przyleci tu Antonow 26 i zabierze psy. A za tydzień Jeannot i Brano będą już we Francji. - Nareszcie najem się po uszy - cieszy się Brano. Jeannot myśli o synu i żonie. Oczy błyszczą mu wesoło. Dumny jest ze swoich psów. Ma do tego prawo. Umieściliśmy je w doskonałych warunkach, w miejscu osłoniętym od wiatru, i mogą korzystać z zasłużonego odpoczynku. Opychają się rybami, od rana do wieczora przeciągają się w słońcu i... leniuchują. Nie będę już donikąd wyprawiał się ani z Branem, ani z Jeannotem. Teraz jednak pojawia się między nami coś, co nie ma związku ani z nienawiścią, ani z przyjaźnią, coś nieokreślonego, czego sedno tkwi gdzie indziej. To tak, jak gdyby dwa drzewa, należące do dwóch różnych gatunków, najpierw konkurowały ze sobą w walce o światło, a potem - osiągnąwszy je - uśmiechały się do siebie, choć poraniły się wzajemnie, chcąc wzrastać razem; a chciały, bo tylko w ten sposób oba mogły przeżyć. Droga przez lody 33 Nazajutrz przylatuje mój kochany dryblas Alain. Z ledwie ukrywanym wzruszeniem rzucamy się sobie w objęcia. Chyba nawet uroniłem łezkę. Alain natychmiast wyczuwa, że w naszym zespole coś się nie układa. Zasypuję go słowami. Pytam o nowiny, staram się powetować sobie trzy miesiące osamotnienia i poczucia obcości. Śmiechy, rozmowa, zrozumienie - odbieram to wszystko tak, jakbym po trzech miesiącach wędrówki przez pustynię ujrzał nagle przed sobą jezioro pełne chłodnej wody. Z perspektywy czasu aż się dziwię, że tak długo wytrzymałem. Organizujemy odwiezienie psów. Specjalny samolot wyląduje w Olek-minsku i odleci do Moskwy z krótkim międzylądowaniem w Irkucku, potem aż do Paryża psy pojadą ciężarówką. O wszystko zatroszczył się Thomas. Thomas to jak czwarty uczestnik trzeciego etapu. To głównie on kierował organizacją tej wyprawy. Nie ma nikogo, kto miałby z nią coś wspólnego, a nie znał pana Thomasa. Thomas bowiem jest niesamowity. Istny fenomen! Po dwudziestu godzinach podróży wysiada właśnie w Olekminsku z porannego samolotu. Minę majak zwykle. Wiecznie sprawia wrażenie, jakby się do czegoś spieszył, nawet tu, w głuchym zakątku tajgi. Thomas to jednak rzadki klejnot. Ma wielkie serce, wobec którego blakną takie jego cechy jak pewna porywczość charakteru i roztrzepanie (niekiedy groźne w skutkach). Zapomina na przykład uprzedzić jakiegoś dziennikarza, że połączenie samolotowe przez Jakuck (a nie przez Irkuck) oznacza zysk ośmiu godzin; albo planuje, że dwie sceny filmowe, w których powinna wystąpić ta sama osoba i w tym samym czasie, będzie się kręciło w miejscach odległych od siebie o pięć tysięcy kilometrów. Niesamowity jest ten Thomas. Trudno go nie lubić! Następnego dnia o ósmej rano wpychamy dwadzieścia osiem psów do samolotu. W osiedlu Jeannot wszedł w posiadanie pewnej suczki. Z pewnym chłodem (wręcz z zadowoleniem!) podaję rękę obydwu kolegom, a scenie tej z drwiną w oku przypatruje się Alain, którego bardzo bawi taka głupia sytuacja. Wyobraźcie sobie, proszę, trzech facetów, którzy spędziwszy razem w takich warunkach pięć miesięcy, teraz podają sobie czubki palców i szukają banalnych słów, byleby tylko głupio nie milczeć. Głupio, tak jak głupie były te miesiące wspólnego życia. Thomas zresztą sfilmował całą scenę i spieszno mi ją obejrzeć. - Trzeba będzie odczekać - zauważa Alain. Na pewno. Gorąco natomiast ściskam swoje dwa wielkie psy - Toroka i Tutsajuka, życząc im przyjemnego, a dobrze zasłużonego wypoczynku. Wylegujcie się na soczystej, górskiej trawie, opalajcie sobie mordeczki w słońcu!... I serdecznie gładzę oburącz dwie wielkie psie głowy. Potem całuję w pysk grubego Nundunka, ślicznego Inuwika, najzabawniejszego ze wszystkich Szinuka, a na koniec przemądrą Tinkę. Każdy ma swoich ulubieńców. Oczum zostaje ze mną na stałe. Wygląda teraz wspaniale. Urósł, wydoroślał, klatka mu się rozrosła. Alain i Thomas nie mogą się nadziwić. Zostawili szczeniaka, a zastają prawdziwego przywódcę sfory. Oczum bowiem, choć najmłodszy (miał osiem miesięcy, gdy wyruszaliśmy znad Bajkału), szuka teraz zwady z każdym, kto podważa jego stanowisko przywódcy zaprzęgu, czyli w szczególności z Titim. Zdaje się przy tym mówić: „Ej, ja tu jestem gospodarzem”. Titi nie należy jednak do tych, co łatwo się poddają - o, bynajmniej! - i gdyby nie nasze interwencje, Oczum dawno by już był na tamtym (psim) świecie. Ale i tak wie, że kiedyś będzie dowódcą sfory. Oczywiście mojej sfory, bo choć jestem pewien, że już nigdy i na żadną wyprawę nie wybiorę się z Brunonem ani z Jeannotem, to wiem również, że nigdy nie wyprawię się z cudzymi psami. A ponieważ zimą planuję wyprawę... i to z psami... więc... Po samolocie, który zabrał stąd dwóch towarzyszy i ich psy, zostaje już tylko cienka biała smuga na jaskrawoniebieskim niebie i nasz zespół wraca w komplecie do bazy. Kierownik kołchozu przydzielił nam dom, mamy więc gdzie przygotować się do kolejnego etapu. Wołodia zdaje się być w znakomitej formie. Cztery dni spędził u siebie z żoną i dwojgiem dzieci, więc akumulatory ma dobrze naładowane. Zespół wyrusza w nowym składzie, i to jakim! Żarty, śmiechy i dowcipy sypią się bez przerwy. W takim zespole nie będę sam, taki zespół akceptuję. Mamy ledwie miesiąc na dotarcie do podnóży Gór Wierchojańskich, gdzie czekają na nas renifery. To z nimi przemierzać będziemy w poprzek ten wielki łańcuch aż do rzeki Jany, potem zaś popłyniemy łodzią w dół rzeki aż do Oceanu Lodowatego. To jeszcze siedem miesięcy wędrówki i kilka tysięcy kilometrów. Naprzód! 34 Ruszamy do czwartego etapu i przebiega to w charakterystyczny dla nowego zespołu sposób - wszyscy się śmieją. Alain nie może wystartować i kręci się w kółko. Thomas i ja wchodzimy kłusem w pierwszy zakręt, choć należałoby wjechać stępa, i Karl (to skrót od Karłowicza), widząc nas w tak głupim położeniu, nie może się powstrzymać i parska śmiechem. My też się śmiejemy, bo to ludzi zbliża. Karl to najprawdziwszy Jakut. Z zawodu jest traperem, zna się na kucykach, zna również tajgę, bo w niej się urodził. To on właśnie chciał nam towarzyszyć i napierał na kierownika kołchozu, do którego zwróciliśmy się w sprawie wynajęcia kucyków. Odnoszę wrażenie, że łatwo znajdziemy wspólny język. Przy wyjeździe z osiedla i wjeździe na lód pokrywający Lenę trzeba wziąć kilka zakrętów, co wymaga pewnej zręczności, o ile nie umiejętności. Alain mocno ścina wiraż i skręcając zbyt ostro, omal się nie wywraca. Thomas i ja (a mamy cztery spośród pięciu sanek) wpadamy w poślizg na lodowej płycie, którą zresztą Karl radził nam objechać z prawej. Szczęściem sanki zatrzymują się na zjeździe, choć w ostatniej chwili, na samym dole. Wołodia, który wybrał drogę po prostej, omal nas nie rozjeżdża, a ratunek zawdzięcza wyłącznie dzielnemu kucykowi, który potrafił w porę się zatrzymać. Uczymy się jednak szybko i już po kilku minutach jesteśmy na gładkim, lśniącym lodzie, gdzie kierowanie jest łatwe. Majestatyczna Lena przybrała lodową szatę. Jesteśmy pełni podziwu dla kucyków. Bezbłędnie reagują na najsłabsze pociągnięcie lejcami i wszystko potrafią wykonać zadziwiająco sprawnie. Cofnięcie, nawrót, skręt pod kątem prostym. Można by się wręcz zastanawiać, czy przy lekkim naporze z naszej strony nie nauczyłyby się skakać wraz z sankami przez przeszkody. Uprząż mają prostą i dobrze pomyślaną. Drewniane chomąto obciągnięte skórą, zakładane przez łeb aż do podstawy szyi. Układ postronków od dołu i z boków utrzymuje je w równowadze i zapobiega nadmiernemu ocieraniu. Hołoble umocowane na łuku, który odciąga chomąto od szyi, przywiązane są do sanek rzemieniami. Założenie uprzęży zajmuje najwyżej kilka minut, wystarczy nauczyć się, jak wyglądają poszczególne części i w jakiej kolejności się je zakłada; siodło, chomąto, łuk, potem idą hołoble i sanki. Załadowanie sanek (sporządzone są z drewna i skóry, tylko płozy mają od spodu stalową listwę) wymaga trochę czasu, gdyż po tych bardzo podłych dróżkach sanki nie suną gładko. Kierujący nimi musi bez przerwy równoważyć je ciężarem swojego ciała, wychylając się to w jedną, to w drugą stronę. Pochód dociera się i odnajduje swój rytm. Na przemian stępa (cztery kilometry na godzinę) i kłus (siedem do dziesięciu kilometrów na godzinę). Karl dosiadł jednego z kucyków i dumnie jedzie na przodzie. Mijamy kilka domostw, od czasu do czasu spotykamy kucyki ciągnące sanki z drewnem, lodem, zbożem. Karl zamienia wtedy kilka słów z Jakutami i jedziemy dalej. Droga jest doskonała, prowadzi to po pokrytej lodem rzece, to skarpą, mijamy lasy, gospodarstwa, pola. Mróz trzyma dość ostry i na nie ogolonej twarzy Thomasa zuważyć można kryształki lodu. Szron pojawia się również na kucykach; zbieramy go z ich gęstej sierści małą, specjalnie do tego przeznaczoną skrobaczką. Żyjące na swobodzie kucyki wszędzie pozostawiały ślady na świeżym śniegu. Krów nie widać, bo zamyka się je w ogromnych, zbudowanych z okrąglaków oborach, nad którymi wznoszą się kominy, a dobywające się z nich wielkie słupy dymu są oznakami życia. Życie. Ludzie. Osiedla. Po dziewięciu miesiącach włóczęgi po najgłębszych ostępach dzikiej tajgi ten etap zaspokoi naszą potrzebę spotykania się z ludźmi, przyglądania się ich życiu, rozumienia ich, a może nawet poznania niektórych ich sekretów. W miejscowości Nieruchta poproszono mnie, bym opowiedział o swojej podróży dzieciom w szkole. Zarzucono mnie pytaniami: - Czy to prawda, że we Francji zawsze jest lato? - Czy Francuzi znają Jakucję? - Dlaczego wybrałeś się do naszego kraju? Dorośli mówią mi o przywiązaniu do ziemi i o swoich tradycjach. Wszyscy są dumni, ale i niespokojni, gdyż ich niebo zasnuwają złowróżbne chmury. Rubel nie jest wart nawet papieru, na którym go wydrukowano; projektuje się prywatyzację kołchozów, choć nie są do tego przygotowane; Japończycy zakładają wciąż nowe joint-ventures i robią nadużycia; a... Francuzi marzą tylko o tym, by przez piękną jakucką tajgę organizować wyścigi sań motorowych na podobieństwo rajdu Paryż-Dakar. Niektórzy wzdychają wręcz za czasami Breżniewa. Oczywiście, człowiek nie mógł wtedy mówić tego, co myślał, więc... Ale przecież było co jeść, sklepy były pełne, a żyło się w spokoju. Chcieliby jednak wierzyć w tę sławetną pieriestrojkę. Oto dylemat. Chcieliby otworzyć się na świat. Można się założyć, że nie zrobią tego ot tak po prostu. Są zbyt przywiązani do swojej ziemi i do swoich tradycji, dzięki którym czują się Jakutami, a nie Rosjanami. Czy jednak wystarczy im sił, czy oprą się twardym walutom, oferowanym za wpuszczenie na ich ziemie czegoś takiego jak rajd Paryż-Dakar? Czy zdołamy zrozumieć, że tego kraju nie należy zdobywać siłą? Czy ZSRR* i Zachód uczynią z tajgi prostytutkę wystawiającą swoje wdzięki na sprzedaż, czy zachowa się ona jak przedmiot pragnień i miłości na podobieństwo pięknej kobiety? Wątpliwe. Kilometr leci za kilometrem. Kucyki idą dobrze, sypią się dowcipy. - Spójrz no na swojego kucyka. Aż się ciebie boi, takie wygibasy wyczyniasz, żeby nie spaść. *W czasie pisania tej książki ZSRR jeszcze istniał - przyp. tłum. - Uważaj na ładunek, bo go rozwalisz, ty niedzielny traperze! Kończy się na tym, że ktoś potrąca z boku sąsiednie sanki, zwala z nich jadącego, a kucyka popędza lejcami. Poszkodowany - wściekły, że oto leży jak długi na śniegu - musi pędzić jak szalony za sankami, żeby je dogonić. Zupełnie jak nastolatki. Nie zaprzestaje wygłupów i Karl. Lubię taki zespół. Znów staję się sobą. Jak to dobrze, że możemy wreszcie rozkoszować się urokiem małej wioski, przez którą właśnie przejeżdżamy, możemy pomówić o sprawowaniu się kucyków, podzielić się wrażeniami o pięknie szczytów górskich, które rysują się w dali na tle nieba, tak niebieskiego jak morska woda. Oczum na dziś „wychodne” i upojony wolnością zdaje się podzielać naszą wspólną radość. Biega od sanek do sanek, wszędzie węszy, mknie do przodu, łapie kawałek drewna i bawi się nim przez chwilę, pędem zawraca, wzbijając za sobą tuman śniegu, który potem powoli za nim opada. Szaleje! Po trzydziestu kilometrach takich szaleństw opada z sił i wskakuje na moje sanki. Rozkłada się wygodnie na reniferowych skórach i natychmiast zasypia, a wyboje na drodze wręcz zdają się go kołysać. Upływa tak pół godziny. Oczum smacznie chrapie, gdy nagle sanki wpadają w wykrot, pochylają się niebiezpiecznie i... biedny pies leży w śniegu. Oszołomiony i zły, patrzy na mnie groźnie. Wybucham śmiechem, co dumnego pana Oczuma wprost dobija. Zwiesza łeb, mruży powieki i truchtem wraca na sanki, co przy ich pełnej prędkości wymaga dobrze wymierzonego skoku. Jest obrażony i aż do wieczora nie daje się nawet pogłaskać. Ależ zawzięty! O zmierzchu docieramy do małej wioski - około setki mieszkańców. Karl zgadza się na przenocowanie tu, choć planowaliśmy dotrzeć dalej. Thomas zatrzymuje sanki bardzo zręcznie, co w jego przypadku jest wynikiem wyłącznie pomyślnego zbiegu okoliczności. Chwilowo bowiem nie można stwierdzić, żeby celował w sztuce kierowania kucykami. Alain natomiast i sanki, i kucyka uznał już za swoją własność. Mówi „mój kucyk, moje sanki”, żeby nikt nie spróbował nawet mu ich odebrać. Uczy się szybko. Wszystko gra. Ja, tak samo jak Wołodia, mam wrażenie, że radzę już sobie całkiem nieźle, choć na początku szło mi trudno. Trzeba przyznać, że te kucyki są przemiłe. Dostają wygodne pomieszczenie, my zaś idziemy do mało luksusowej chałupy, którą przydzielił nam sołtys. - Wstrętny komuch - mówi do mnie Wołodia. Mimo całej tej pieriestrojki. Noc jest krótka i poszarpana. Alain i Wołodia chrapią, a Karl budzi nas co dwie godziny, pytając o godzinę. Przy pierwszym brzasku dnia jest już na nogach. - Śpij, jeszcze noc - marudzi Thomas. - Wcale nie, jest już piąta. Alain i ja nie przepuszczamy tak wspaniałej okazji, żeby popastwić się trochę nad Thomasem, który tylko częściowo chwyta, o co chodzi. Zwracamy się więc do Wołodi, czemu to Karl przez całą noc wciąż nas budził i pytał o godzinę. Wołodia wyjaśnia, że zegarek naszego trapera staje, jeśli nie podkręcać go co godzina. Od tej pory Karl będzie spał z dwoma zegarkami. Swoim oraz jednym z naszych. Wychodzimy dać owsa kucykom i podziwiamy wschód słońca, które oblewa czerwienią opary unoszące się ponad wioską. Jest trzydzieści pięć stopni mrozu. Każdy szykuje swoje sanki do drogi. Starannie układa torbę i skóry, żeby jak najlepiej wymościć sobie siedzenie. Efekt jest taki, że musimy zagrać w końcu w „kamień”, żeby ustalić, kto będzie wiózł ostatni worek, bo jakoś wszyscyśmy o nim zapomnieli. Oczum skacze z radości, widząc, że ruszamy. - Więc to prawda! Ten wczorajszy dzień to nie był sen! Ruszamy! - wydaje się mówić. O pół do ósmej słońce nie stoi jeszcze wysoko na niebie. Góry raczej muska, niż rozgrzewa. Szybko zbliżamy się do Olekminska i docieramy do niego około pierwszej. Jest tu poczta, korzystamy z tego i wysyłamy telegram do Irkucka, skąd teleksem ma on zostać przekazany do Paryża. PILNIE POTRZEBNE BŁONY FOTO KIEDY PRZYJEŻDŻA ALAIN RASTOIN PROSIMY PILNA ODPOWIEDZ Jeśli będziemy mieli szczęście, to te zdania dotrą do adresata za trzy, cztery dni, a jak dojdzie do nas odpowiedź, to tylko Bogu wiadomo. Z Olekminska wyruszamy w siódemkę, bo dosiadło się do nas (na sanki Alaina) dwóch małych Jakutków (mają po dwanaście, trzynaście lat) i nie chcą zejść. Mówią, że w najbliższym osiedlu złapią jakiś samochód i wrócą. Niech im będzie. Droga wygląda wspaniale. Posuwamy się najpierw przez las modrzewiowy poprzecinany brzeziną, potem wzdłuż rzeczki i przez pola, mijamy zabudowania gospodarskie, wreszcie znowu dostajemy się na majestatyczną Lenę. Lody na niej - niby ogromne potłuczone lustra - przesyłają sobie wzajemnie odbite promienie słońca. Białe od szronu kucyki idą żwawym truchtem i nie sprawiają wrażenia zmęczonych. Są niezmordowane! Naprzód, malutkie! Jeszcze dwadzieścia kilometrów, a dostaniecie i siana, i owsa. Dobrzeście sobie na nie zasłużyły! Mamy czworo sanek, nas jest pięciu (nie licząc chłopców), możemy się więc wymieniać. Na sankach można usiąść to z tym, to z tamtym i połączonymi siłami zaatakować podstępnie kogoś trzeciego i zwalić go w śnieg. Jakuci bez przerwy bombardują Alaina pytaniami, on zaś - to na migi, to za pomocą kilku znanych sobie słów rosyjskich - wdaje się z nimi w rozmowę. - Żonaty jesteś? - Dzieci masz? - Mieszkasz w Paryżu? Alain opowiada, potem sam zaczyna pytać, wywołując tym wybuchy radosnego śmiechu. Około piątej po południu docieramy do osiedla, gdzie planowaliśmy się zatrzymać. Sołtys wpuszcza nas do swego urzędu, pali się tu piecyk i jest ciepło. Całkiem nieźle. Naszym dwóm małym Jakutkom policzki zaróżowiły się od mroźnego powietrza. Do domu wrócą z rozwozicielem benzyny, który łaskawie zgodził się ich zabrać. Będą mogli teraz szpanować wobec kolegów, bo przecież wszędzie tutaj jesteśmy pierwszymi cudzoziemcami, a to nie byle co! Z tego też powodu odwiedza nas spora część mieszkańców osiedla. Niektórym wystarcza sam nasz widok, inni nawiązują rozmowę, inni wreszcie rozsiadają się w nadziei (która często się spełnia) uzyskania jakiegoś trofeum, na przykład papierosa, autografu, zapalniczki. Biednego Wołodię zasypują bez przerwy gradem pytań. Skąd przyjeżdżacie? Dokąd jedziecie? Dlaczego? Jak? Pod koniec wieczora Wołodia po prostu pada i ledwie ośmielamy się prosić go o przetłumaczenie takiego czy innego zdania. Karl trzyma w rękach filiżankę dymiącej herbaty, wygodnie usadowił się w kącie i patrzy na to wszystko rozbawionym wzrokiem. Oczum w towarzystwie psiej panienki (a takie towarzystwo znajduje sobie w każdym osiedlu) wypuścił się na nocny spacer po okolicy. Kucyki dostały smacznego obroku i korzystają z dobrze zasłużonego odpoczynku. Noc jest jasna i mroźna. Niebo lśni tysiącem gwiazd. Wokół - wszędzie cisza. 35 O piątej rano Thomas ma jeszcze oczy pełne snu. Dużo dałby, żeby poleżeć sobie trochę w cieplutkim łóżku. Nie on jeden. Trzeba jednak się zbierać. Do najbliższej osady mamy osiemdziesiąt kilometrów. Wyruszamy około pół do siódmej, dzięki czemu możemy oglądać wschód słońca na Lenie. - Coś nam się należy - stwierdza Thomas, który po tak wczesnym wstaniu wciąż nie może dojść do siebie. Słońce pełza po górach, ślizga się po rzece i pieści lód swymi złocistymi rękami. Oddechy wydobywające się naszym kucykom z nozdrzy natychmiast zamarzają w mroźnym powietrzu i okrywają zaprzęg obłokiem białego, wirującego w słonecznym świetle szronu. Żelazne płozy skrzypią po błękitnym lodzie. Oczum ugania się po nim pędem i szczeka z radości. Ludzi spotykamy rzadko. Na tej drodze, łączącej Jakuck z całym kompleksem osiedli położonych nad Leną, jest wprawdzie trochę ruchu, ale i tak zdarza się nam niekiedy jechać przez cały dzień i nie napotkać ani śladu żywej istoty. Gdy już jednak pojawi się jakaś ciężarówka (każda ma tu napęd na cztery koła), to zawsze następuje postój i pogawędka pod tradycyjny kieliszek (albo i pod butelkę!) wódki. Po trzech dniach podróży wszyscy już o nas wiedzą i wszyscy nas wypatrują - i kierowcy, i mieszkańcy osiedli. Przemiłe! Nie powiem, nawet podoba mi się taka wędrówka z kucykami przez sam środek syberyjskiej cywilizacji. Po dziewięciu miesiącach włóczęgi po dzikiej tajdze wciąż jeszcze niewiele wiem o Sybirakach z wyjątkiem tych, co zwykle przebywają w tajdze. Spotykam przecież niekiedy traperów, myśliwych, rybaków. Nowoczesność - tak jak pojmuje się ją na przykład w podobnych okolicach Kanady - tu nie skaziła jeszcze wszystkich tych osiedli, do których nie doprowadzono nawet elektryczności. Dostarczają jej co prawda zespoły prądnico we, ale działają zwykle od przypadku do przypadku. Wodę trzeba czerpać z Leny, i to w każdym osiedlu, bez względu na jego wielkość (od pięćdziesięciu do tysiąca mieszkańców z wyjątkiem Olekminska). Zimą dla oszczędności czasu mieszkańcy składują przed domami wypiłowane z rzeki bryły lodu (po dziesięć, dwadzieścia kilogramów). Za potrzebą wychodzić trzeba na dwór do rowów, wykopanych w tym właśnie celu i osłoniętych ściankami przed wiatrem. Poza tym wszystko jest tu z drewna, skóry i płótna, osiedla mają więc swoisty urok, który należałoby zachować mimo wprowadzania szeregu udogodnień. Osiedla te żyją z hodowli kucyków, świń oraz krów, które zimą przetrzymuje się swobodnie w ogromnych, zbudowanych z drewna i pomalowanych oborach. Tutejsi ludzie nie sprawiają wrażenia nieszczęśliwych. W każdym razie żyje się im lepiej niż mieszkańcom wielkich miast ZSRR, gdzie smętek rzuca się w oczy. Tak jak wszędzie skarżą się oczywiście na niedostatek żywności, paliwa, odzieży i żałują dobrych czasów, kiedy to w sklepach było tego wszystkiego więcej. Ale ostatecznie tutaj nie ma ograniczeń na mięso (w miastach człowiek radziecki ma prawo do jednego kilograma wyrobów mięsnych na miesiąc). Wędrując przez ten kraj, z ciekawością przyglądamy się, jak wzbiera gniew. - Mamy tego dość! - krzyczą zgodnym chórem Sybiracy (a pewnie i większość obywateli ZSRR). Gniew przeradza się w rozruchy, w miarę jak spada wartość rubla, a ceny tych kilku podstawowych surowców i artykułów, które jeszcze można kupić (w praktyce nie ma już nic), skaczą o sto pięćdziesiąt procent. - Pieriestrojkę to ja mam... wiesz gdzie - mówi mi kierowca ciężarówki, który właśnie rano został powiadomiony przez agenta KGB (jeszcze tacy są!) o naszym ewentualnym przybyciu. Na imię ma Kola. Nalewa nam właśnie do kubków „wódkę dla biednych”, czyli dziesięcioprocentową mieszankę spirytusu i wody. - Na zdrowie! Dzięki pieriestrojce mogę przynajmniej raz w życiu zobaczyć Europejczyka. Wzdycha, wychyla kubek jednym haustem i dodaje: - No, powiedzmy, że teraz można łatwiej zdobyć film pornograficzny... w telewizji mniej głupot... a wreszcie... Wołodia jest bardziej prozaiczny i należy do tych, którzy bezwzględnie odcinając się od epoki breżniewowskiej, coraz gwałtowniej krytykują niejakiego Gorbaczowa, którego popularność wciąż chyba spada, i skłaniają się w stronę niejakiego Jełcyna, o którym słychać chyba coraz głośniej nawet w najodleglejszych zakątkach Syberii. Tak czy owak, sytuacja jest rozpaczliwa, a w takich razach krytykowanie przychodzi bardzo łatwo. Dzień upływa nam spokojnie pod powolny, rytmiczny stukot kopyt naszych kucyków o niebieski lód rzeki. Mijamy jakąś chatę, potem gospodarstwo i wchodzimy wreszcie na leśną ścieżkę wiodącą do osiedla. Miejsce pod nie wybrano znakomicie - niedaleko od rzeki i w kotlinie, do której nie docierają wichury. Już przy pierwszych zabudowaniach otacza nas gromada kucyków (ze trzydzieści sztuk) i Oczum używa na całego. Goni je ze szczekaniem i wyobraża sobie, że się go boją. W rzeczywistości zupełnie go ignorują. Gdy zatrzymują się, Oczum - dzielny syberyjski pies myśliwski - też staje i tylko wyraźnie traktuje je na dystans. Domy ciągną się po obu stronach głównej (i jedynej!) ulicy. Jest ich około setki, wszystkie zbudowane z drewna, od starości już poczerniały, tylko ramy okienne mają pomalowane na kolorowo. Jest tu tym piękniej, że atmosfery nie truje ani jeden samochód. Przed każdym domem i na ulicy widać tylko wozy konne. Jakuckie dzieci są śliczne, mają malutkie skośne oczy, które nadają im niezwykły urok, zwłaszcza dziewczętom. Z wielką pompą witają nas wójt, sekretarz partii, przewodniczący kołchozu oraz wszyscy inni mieszkający w osiedlu kierownicy (a każdy tu czymś kieruje). Natychmiast przydzielają nam dom oraz saunę, gdzie bezzwłocznie urządzamy sobie kąpiel parową. - Zaczynałem już cuchnąć jak kozioł - stwierdza Alain, zerkając znacząco na panienkę z sauny. Dziewczyna, krzywiąc się z odrazą, daje nam do zrozumienia, że więcej szans mielibyśmy u kucyków. Bo i pewnie! Rzeczywiście, do pięknego wyglądu nam daleko. Gęby zarośnięte, włosy jak sierść na koźle, a na koszulach tłustych plam nie mniej niż na spodniach. Ja swoich portek nie prałem już od pięciu miesięcy i teraz miło mi stwierdzić, że zapach kucyków zwyciężył utrzymujący się na nich uprzednio zapach psów (choć mocny i trwały). Była to z pewnością zażarta walka. Nie wyglądamy pięknie, to prawda, jesteśmy jednak pierwszymi cudzoziemcami, jacy tu zawitali, należą się więc nam związane z tym honory. Ofiarowujemy wójtowi plakat przedstawiający naszą trasę; wójt czym prędzej wiesza go na poczesnym miejscu (czyli w witrynie) w muzeum z objaśnieniem: „Pierwszy cudzoziemiec w Kirunichcie, marzec 1991”. Było nie było, to już coś! O piątej rano Karl wciąż jeszcze leży (jeden raz każdemu może się zdarzyć) i z trudem wyciągam go ze śpiwora. Wczoraj wieczorem odwiedzili nas kierownicy, Karl padł i dzisiaj jest do niczego. Nie trafia do drzwi, wali się na podłogę i mszcząc się uderza z całej siły pięścią w ścianę. Podnosi się (zabiera to trochę czasu), wykonuje (bez wywrotki) wspaniały sześćdziesięciometrowy przełaj aż do stojącej na stole butelki z wódką, ale w ostatniej chwili sprzątam mu ją sprzed nosa. - Wódki niet! Z lekka oszołomiony, wpatruje się we mnie błędnymi oczyma i wybucha śmiechem. Potem błaga, ażeby mu nalać chociaż jeden mały kieliszek. Ustępuję, a resztę wyrzucam. Alain, Thomas i Wołodia podnoszą się nie bez trudności, wyraźnie widać, że mają kaca. Jeśli chodzi o mnie, to od pewnego wieczoru nad Bajkałem piję tę zdradziecką mieszankę z umiarem, więc trzymam się lepiej od innych. Na dworze jest minus trzydzieści osiem stopni. Mróz chyba jednak nie rozprasza alkoholowych oparów unoszących się pod czaszką Karla, bo łazi od kucyka do kucyka. Trzy razy wywraca się w śnieg. Półprzytomny podnosi się chwiejnie, próbuje odzyskać równowagę, odchyla się trochę za bardzo do tyłu i znowu pada (na tyłek). - Jeszcześmy nie wyszli - stwierdza Thomas, pękając ze śmiechu przy każdym upadku Karla. A jednak - rzecz godna uwagi - co tylko udaje się Karłowi zrobić (choć niewiele zrobił), wykonuje bezbłędnie. Każdy rzemień leży na swoim miejscu, każde siodło zostaje dokładnie przypięte i tak jest ze wszystkim. Działa nie myśląc, jak automat. Wyłazi z niego pięćdziesiąt lat doświadczenia. Niestety, przy zakładaniu wędzidła zdarzył się naszemu bohaterowi upadek (w bardzo niestosownej chwili) i mały kucyk kasztan, który miał ciągnąć sanki Alaina, poniósł. Uganiamy się więc za nim po miasteczku ku wielkiej uciesze Jakutów, którzy pękają ze śmiechu, widząc, jak rozbawiony kucyk nas zwodzi. - Pamiętasz ostatnie lato? - krzyczy do mnie Alain, który wszystko to traktuje na wesoło. W końcu udaje nam się zapędzić zwierzę w kąt zagrody i doprowadzamy je wreszcie do reszty jego towarzyszy. Wyruszamy dopiero około ósmej. Karl siedzi na swoich sankach i wyśpiewuje na całe gardło jakąś starą pieśń. Refren powtarzają wszyscy. Cóż za zespół! Do najbliższego osiedla mamy sześćdziesiąt kilometrów. Kucyki żwawym truchtem biegną już od trzech godzin po lodowej drodze, a Karl stopniowo przytomnieje. Podziwiamy czerwonoamarantowe, coraz to wyższe urwiska obramujące rzekę. Zerwał się wiatr, a przy minus trzydziestu ośmiu stopniach lodowate jego podmuchy nie są niczym przyjemnym. Wszyscy pokrywamy się wkrótce szronem - i ludzie, i kucyki. Przy nosach wyrastają nam sople - odłamują się co chwila. Dla rozgrzewki biegniemy od czasu do czasu za sankami, zostawiając za sobą w powietrzu białe smugi, które zamarzają i opadają na ziemię. Wiatr wgryza się w skórę, aż przychodzi ochota samemu gryźć. - Ależ mroźno! Kiedyż to się wreszcie skończy?! Chwilami ogarnia mnie wściekłość. Mózg kurczy mi się do rozmiarów orzecha i boleśnie, z maniakalnym uporem przyjmuje tylko jedno: mróz. Właściwie to nie jest zimno, lecz jesteśmy wśród zimna, kręcimy się wokół zimna i szukamy nie istniejącego wyjścia. - No, dziś wieczorem się pogrzeję. Powtarzamy te słowa z taką wściekłością, jakbyśmy przysięgali komuś zemstę. - Mówcie, co chcecie, a ja się pogrzeję. Niech stopy skwierczą mi w ogniu, ale się pogrzeję. Jakby po to, żeby im dać nauczkę. Jedziemy tak i jedziemy godzinami, skuleni na sankach jak bezkształtne tłumoki. Czas przestał się liczyć. Minuta czy sekunda - co to za różnica? Sennie i jak automaty błąkamy się przez ten suchy mróz. Dobiega nas nagle szczekanie psa i w odległości niespełna trzystu metrów dostrzegamy światła. Wraca rzeczywistość. 36 - Dokąd, u diabła, nas wiozą? Obaj z Alainem czujemy się trochę niepewnie. Wołodia zniknął, a Thomas wolał pójść spać, niż jechać z nami w towarzystwie tego co najmniej dziwnego typa - agenta KGB. Już od pół godziny jedziemy w kierunku jakiegoś osiedla i wciąż nie możemy dowiedzieć się, dokąd ten osobnik nas wiezie. Denerwuje mnie to. - Uspokój się, zobaczymy - mówi Alain. - Jeśli za bardzo nas zdenerwuje, to dam mu w mordę, zabiorę samochód, wrócimy i pójdziemy spać. Dobra! Typek podjeżdża wreszcie pod drewniany domek, otwiera drzwiczki samochodu (od środka są zamknięte) i gestem zaprasza do wejścia. Popycham drzwi. Wita nas olbrzymi gwar, ponad który przebijają się krzyki i śmiechy. Izba, gdzie pali się tylko kilka świec, pogrążona jest w mroku. Gdy oswajamy się już z nim, oczy aż wyłażą nam na wierzch. Wielki, zajmujący całą izbę stół ugina się pod ciężarem jedzenia, a wokół niego siedzi przynajmniej dwadzieścia pięć kobiet, które wciąż śmieją się i krzyczą. - Co tu się dzieje? Obaj z Alainem wybuchamy śmiechem. Typek z KGB czuje się zachwycony swoim pomysłem. My zaś nic nie możemy zrozumieć. Wskazują nam dwa miejsca, stawiają szklanki i talerze, podają wędzoną rybę i szaszłyki. Sądząc po spojrzeniach, jakimi wszyscy nas obrzucają, jesteśmy tu książętami z bajki. Alain stoi pełen zachwytu jak dziecko przed bożonarodzeniową choinką. Tylko pomyśleć - dwadzieścia pięć kobiet, wódka, bufet typu „chcesz, proszę bardzo...”. O czymże więcej mogli marzyć wędrowcy, którzy zabłąkali się aż tu, do tego zapadłego zakątka Syberii? - Ja nigdzie się stąd nie ruszam - oświadcza Alain i już widzi oczyma wyobraźni, jak w tym przemiłym osiedlu otwiera ambasadę Francji. Agent KGB, którego zdążyliśmy już przezwać Kriuczkowem, przez chwilę stoi spokojnie, potem ciągnie nas w kąt i przedstawia nam miejscową nauczycielkę francuskiego, Jakutkę. - Uczę francuskiego już od dwudziestu pięciu lat, ale dopiero pierwszy raz mam możność porozmawiania w tym języku. Czy pan mnie rozumie? - Jak najbardziej. Jakutka nie może dojść do siebie. To coś cudownego. - Pański przyjaciel (?) chciałby zadać panu kilka pytań i prosi mnie o tłumaczenie. Więc o to chodziło! Kriuczkow robi mądrą minę i rozpoczyna przesłuchanie. - Po co pan tu przyjechał? Nie uprzedzono mnie, a jestem tu szefem od turystyki. Komu pan płaci? Kim jest Wołodia? Czy zapłacił pan za prawa do nakręcenia filmów? Itd., itd... Szybko przerywam mu. - Słuchaj, zaprosił mnie oficjalnie wasz rząd, a popiera nas osobiście wasz prezydent Michaił Gorbaczow. Jeśli cię nie uprzedzono, to pretensje możesz tylko tam wnosić, zatelefonuj do nich. Nim zdołał odzyskać oddech, wróciliśmy już z Alainem na swoje miejsca, nałożyliśmy sobie jedzenia na talerze i wznieśliśmy toast za kobiety jakuckie i za ich gościnność. Odpowiedziały nam rzęsfste oklaski. Kriuczkow przez cały kwadrans gryzie wędzidło, potem wstaje, wznosi toast, dziękuje gospodyniom i oświadcza, że musimy wracać. Podnoszę się i mówię po rosyjsku: - Kruszkof, wracać... my zostać... Szał radości. Kobiety wstają i klaszczą. Chyba nawet któraś nas ucałowała (a może i dwie?). Kriuczkow ze wstydu i gniewu czerwieni się aż po uszy, trzaska drzwiami i wychodzi. Kobiety na powrót siadają i intonują jakąś pieśń, tak rzewną i melodyjną, że przenika człowieka do głębi. - Jakież to piękne. Alain, cały szczęśliwy, robi miny zakochanego dziewczęcia i kołysze ciałem. Kolej, żeby i on zaśpiewał. Po śpiewach Jakutek rozlega się więc i jego piękny niski głos. A po skończonym posiłku pora na tańce. Nauczycielka francuskiego jest przeurocza, choć niezbyt piękna, jak zresztą wszystkie zebrane tu kobiety. Rozmawiamy ojej osiedlu, o sytuacji politycznej i o najbliższych wyborach. Około północy Alain, bojąc się o swoją cnotę, zgadza się wracać w towarzystwie łagodnego jak baranek Kriuczkowa. Odnoszę wrażenie, że z żalem. Rano odnajduje się Wołodia. W sprawie nocnych przeżyć zachowuje daleko posuniętą dyskrecję, tak samo zresztą jak Oczum. A przed nami rekordowej długości etap - osiemdziesiąt osiem kilometrów. Mróz trzyma nadal, ale znosimy go o tyle łatwiej, że Lena jest tu wyjątkowo piękna. Po obu jej brzegach majestatycznie wznoszą się coraz to wyższe urwiska. Brunatne, prawie czarne skały kontrastują z błękitną powierzchnią pokrywającego rzekę lodu. Kucyki biegną po nim bez trudności. Na brzegach w wielu miejscach powycinano drzewka aż do gołego śniegu. - Lato było bardzo suche - tłumaczy nam Wołodia. - Jakutom brakuje paszy dla zwierząt, więc wycinają młode drzewka i krają je na paszę dla krów i kucyków. Zbliżamy się do Jakucka i już następnego dnia zatrzymuje nas na drodze cała gromada miejscowych dziennikarzy. Zasypują nas pytaniami. - Co myślicie o Jakucji i o jej sytuacji politycznej? Polubiliście nasz kraj? Nie szczędząc pochwał ani krajowi, ani jego mieszkańcom, wyrażamy swoje obawy o los tutejszych, tak charakterystycznych osad, dewastowanych przez nie kontrolowaną turystykę. Mówimy o groźbach wiszących nad fauną - kłusownictwo wokół Jakucka przybiera zatrważające rozmiary. W samej rzeczy już od tygodnia nie zauważyliśmy ani jednego śladu dzikiego zwierzęcia. - Wiejmy czym prędzej do tajgi - zwierza mi się Alain. - Dość już mam tych osiedli, tych ciężarówek i oficjalnych przyjęć. Po krótkim obchodzie wokół stolicy Jakucji wzdychamy już tylko do jednego - znaleźć się na dziewiczych dróżkach wśród gór, które wznoszą się w oddali na północ stąd. To legendarne Góry Wierchojańskie. 37 Dojeżdża do nas Alain Rastoin, ale żegna się z nami Karl. Rozstanie jest wzruszające. Wczoraj Karl trochę przesadził z wódką i wciąż jeszcze nie wytrzeźwiał. Bez końca ściska nam ręce. Z dziesięć razy (bo na pewno nie jeden raz) każe nam przyrzekać, że jeszcze go odwiedzimy i że do niego napiszemy. Przyrzekamy sto razy i słowa dotrzymamy. Macha nam ręką znad opuszczonej szyby w ciężarówce, która i jego, i kucyki odwozi z powrotem do ich osiedla. Do zobaczenia, Karl. Alain Rastoin to coś innego, to przypadek zupełnie specjalny. Stary przyjaciel, bo przecież znamy się od dziesięciu lat. Odbyliśmy wspólnie trzy wyprawy na daleką północ Kanady. Krzepki, choć niespecjalnie wysoki, jest przebojowy, ma poczucie humoru i wolny jest od kompleksów. Zna swoje wady i śmieje się ze swojej niezręczności. Wbić gwóźdź, zawiązać węzeł - to ponad jego siły, co w pierwszej chwili wydaje się zastanawiające. Alain, który czytał jego książki, wyrobił sobie inny wizerunek ich autora i teraz nie wie, co o nim myśleć. - Nie do uwierzenia, że facet, który ma dwie lewe ręce, zdołał aż tyle zrobić! - woła patrząc, jak tamten przywiązuje bagaże do sanek. Thomas, dobrze znający tego osobnika, aż się skręca ze śmiechu. Obaj mają to samo poczucie humoru i są przez to groźni. Czy trzeba przypominać o ostatniej przygodzie tandemu Rastoin--Thomas? Kręcili razem film o kajmanach. Po piętnastu dniach pracy mieli już dziesięć kaset, a na nich ani jednego kajmana - tylko raz złapali w kałuży jakiegoś zabawnego krokodylka, wyglądającego zupełnie jak jaszczurka. Alain, który nigdy nie uznaje się za pokonanego (jedna z jego wielkich zalet), postanawia wynająć śmigłowiec, zabrać dmuchany ponton i wybrać się w miejsce, gdzie od krokodyli aż się roi. Założono, że śmigłowiec wysadzi obu towarzyszy na bagnie, z pontonu przez dwa dni będą filmowali, a potem śmigłowiec wróci i ich zabierze. Spać będą mogli w hamakach. Przylatują. Rzeczywiście w bagnie kajmanów jest mnóstwo, i. to ogromnych, niektóre osobniki mają aż po osiem metrów. Śmigłowiec zniża się, ponton dotyka wody. Alain gorączkowo filmuje otaczające go wokół krokodyle, Thomas natomiast ma odczepić linę łączącą ponton ze śmigłowcem. Kto miał odczepić drugą, nie dowiedziano się nigdy. W każdym razie dają znać pilotowi, że wszystko jest OK. Śmigłowiec wznosi się, ciągnie za sobą linę, ponton idzie w górę i wywala obydwu głowami w bagno. Pilot niczego nie podejrzewa i odlatuje. Proszę wyobrazić sobie tę scenę: Thomas i Alain tkwią po szyje w wodzie, gdzie pełno krokodyli. Co pomyślały sobie krokodyle? Może nie uwierzyły, że trafia im się tak wspaniała gratka? Może wyczuły jakąś pułapkę? Tak czy owak nasi dwaj kolesie (obaj się jeszcze z tego śmieją) zdołali jakoś wydostać się na brzeg, podczas gdy pilot, zauważywszy wreszcie, co się stało, wracał na pełnej szybkości. Oto pokrótce Alain. Bardzo specjalny przypadek, powtarzam. Mamy nowe kucyki. Wyszukał je dla nas Nikita, przyjaciel Wołodi. To on również zajął się powrotem Karla, przywiezieniem Alaina Rastoina, zgromadził sprzęt i żywność. Temperatura gwałtownie wzrasta. Śnieg w lesie robi się miękki i mokry. Sanie szurają po ziemi. Pot spływa po nas wielkimi kroplami, choć jesteśmy tylko w koszulach. W osiedlach pojawia się goła ziemia, topnieje śnieg na dachach. Gromadnie wracają ptaki: wróble, sikory, zięby. Spieszymy się z trwogą w sercu. Na piątego kwietnia jesteśmy umówieni z Ewenkami. Mają przyprowadzić renifery i czekać na nas na podgórzu, w pobliżu osady Batamaj. Co jednak będzie, jeśli wiosna pospieszy się o miesiąc? - Przecież mówiłem - powtarza Wołodia. - Straciliśmy zbyt wiele czasu na tym etapie. Trzeba było ściąć zakończenie. Alain wzrusza ramionami. Thomas marszczy brwi i robi minę obitego psiaka, jakby mówił: „Zawaliliśmy sprawę”. Natomiast Alain Rastoin jest zdania, że „na tym właśnie polega przygoda”. 38 Pietia to zupełnie niezły chłopina, byłby nawet sympatyczny, gdyby nie znęcał się tak nad kucykami. Karl kochał kucyki. Pietia jest tylko ich użytkownikiem. Nie waha się nawet dźgać je nożem po nogach, jeśli nie chcą ciągnąć. - Zatłukłbym łajdaka - mówi Thomas, relacjonując mi to wydarzenie. Od tej pory stosunki między nami zrobiły się chłodne. Thomas zdołał się powstrzymać. Ja nie potrafiłem i zaciskając pięści wywaliłem Pieti w oczy, co o nim myślę. Razem byliśmy tylko przez cztery dni i zrobiliśmy ze dwieście kilometrów, posuwając się od chaty do chaty i bocznymi drogami, zęby ominąć Jakuck. Ale i tego było dość. W następnym osiedlu rozstajemy się. Wójt - pełen zrozumienia, choć komunista, co bardzo nie podoba się Wołodi - zgadza się wypożyczyć nam sześć kucyków, tak żebyśmy mogli dojechać do najbliższej wioski, gdzie mają na nas czekać renifery. Pojedzie z nami Jakut i przyprowadzi zwierzęta z powrotem. Termometr wciąż pokazuje minus dwadzieścia stopni. Jesteśmy spięci. Jedziemy przez piękne brzozowo-sosnowe lasy, a myślimy tylko o górach i reniferach. Gdzie są te renifery? Ilekroć kogoś spotykamy, pada zawsze to samo pytanie: - Nie widzieliście reniferów w Batamaju? - Niet oleniej. Niepokoi to nas tym bardziej, że do osiedla mamy już tylko jeden dzień drogi. W Batamaju znajdujemy wreszcie kogoś, kto widział... ślady reniferów. To tyle na początek. - Myślę, że zmieniają miejsce w poszukiwaniu paszy - tłumaczy nam Sierioza, który zgadza się dowieźć nas ciężarówką w miejsce, gdzie widział ślady. - Kucyki zostawicie w zagrodzie, moje dzieci zadbają o nie. Wyjeżdżamy więc na poszukiwanie reniferów. Nomadowie mrozów 39 - Są tu w lesie, idźcie tą ścieżką, a wyjdziecie prosto na namioty - mówi Sierioża, wysadzając nas i wystawiając bagaże. Istotnie, wąska, wydeptana w śniegu ścieżka wiedzie w głąb tajgi. Zauważamy wkrótce widoczne na śniegu ślady reniferów. - Nie ma wątpliwości, to tutaj - cieszy się Alain. Z biciem serca idę ścieżką. Wije się pomiędzy sosnami, wychodzi wreszcie na niewielką polankę, na której stoją dwa płócienne namioty. Trochę dalej, już w lesie, podźwiękują wesoło dzwoneczki. To renifery. Z namiotów wychodzi dwóch Ewenków. Podchodzą do nas. Wołodia każdemu serdecznie ściska ręce i po kolei nas przedstawia. - Szukamy was już od czterech dni - mówi. - Gdybyście dziś się nie zjawili, to byliśmy gotowi jutro odchodzić, pasza tu do niczego. Trzeba szybko wracać w góry - wyjaśnia nam Borys (jeszcze jeden!), starszy z Ewenków, ma około trzydziestki. - Zgoda. Jutro ruszamy. Podchodzimy do reniferów. O tej porze roku poroża jeszcze im nie odrosły i nie można powiedzieć, żeby prezentowały się pięknie. - Ot, takie pomniejszone krowy - stwierdza Alain. - Nie wyjkdają na specjalnie inteligentne - dodaje Thomas, którego jeden z reniferów obejmuje właśnie swym typowo krowim spojrzeniem. Renifery, choć udomowione, pozostają zwierzętami dzikimi. Oczum, nasz syberyjski pies myśliwski, szarpie się na uwięzi i szczeka jak oszalały. Chętnie zagryzłby ze dwie sztuki. - Nie będzie źle - zapowiada Alain, podchodząc do nas. Borys pokazuje nam budowę sań, a jest ona szczytem prostoty. Mają one około trzech metrów długości i około siedemdziesięciu centymetrów szerokości i wszystko w nich łączy się na kołki. Poszczególne części, czyli trzy deski, dwie drewniane płozy i kilka listew łączących wszystko w całość, powiązane są rzemieniami z nie wyprawionej skóry. Przedni zderzak trzyma się na szerokim skórzanym pasie. Ten zderzak to wygięta w półkole gałąź, przyprzęga się do niej dwa reny idące obok siebie. Uprząż - uproszczona do granic możliwości. Zwykły pas skórzany przechodzący przez kark i potem pod przednimi nogami zwierzęcia. Oba reny wiąże się do poprzedzających je sanek, te w podobny sposób łączy się z poprzednimi i tak dalej. Taki wąż z sanek i reniferów może mieć nawet dwieście metrów długości. - Czasami sprzęga się tak po osiemdziesiąt, sto reniferów i po czterdzieścioro, pięćdziesięcioro sanek, dwa renifery na każde sanki. - No a my? - pyta z niepokojem Thomas. - Będziemy mieli dwanaścioro sanek i trzydzieści reniferów. Dwadzieścia cztery do zaprzęgów, sześć pójdzie uwiązanych z tyłu, żeby w razie potrzeby było czym zastąpić chorą sztukę. Ewenkowie zawsze tak wędrują, dzięki czemu mają się czym żywić. Wieczorem nie musimy nawet pytać o jadłospis. Renifery. - Coś wspaniałego - oświadcza Wołodia, podsuwając nam michę, z której wywalają się jelita i inne bebechy, okraszone kawałkami reniferowego łajna. Uczta! Dziś rano Ewenkowie zabili renifera i zgodnie z tradycją zaczęli od upieczenia wszystkich, jak leci, wnętrzności. - Sprawa przyzwyczajenia - twierdzi Alain Rastoin. Stanowczo odmawia, wymawiając się bólami brzucha. Dyskusja jest żywa. Wszystko chcemy wiedzieć natychmiast. - Ile kilometrów dziennie? - De kilometrów na godzinę po dobrym śniegu? - Jak sądzicie, kiedy ruszą lody? - Czy w górach są wilki? - Czy na trasie spotkamy innych Ewenków i inne renifery? Na wiele pytań nie uzyskujemy odpowiedzi, a jeśli nawet, to tak mgliste jak mgła unosząca się nad górami. Całą uwagę skupiamy więc na tych skąpych informacjach, które udaje się wycisnąć z Ewenków. - Pojutrze będziemy u nich w górach, zatrzymamy się na dwa dni, tak że i renifery trochę odpoczną, i my będziemy mogli nałowić na drogę ryb w jeziorze. Potem wyruszymy w stronę przełęczy i będziemy zbierali wielkie stado, teraz rozproszone. - Hę reniferów? Borys odgarnia kilka gałęzi leżących na spodzie namiotu i izolujących nas od gołej ziemi, potem wypisuje na śniegu: dwa tysiące. - Dwa tysiące reniferów! I z takim stadem przyjdzie nam wędrować! Wołodia wdaje się w wielką dyskusję z Borysem i Siergiejem, którzy nagle się ożywiają. - Zbliża się wiosna - tłumaczy Wołodia. - Muszą pozbierać stado, bo zimą się rozeszło, i oddzielić ciężarne samice od reszty zwierząt. Potem popędzimy je w góry na wypas, latem będą przechodziły z jednej góry na drugą. Oznacza to, że pójdziemy z prawdziwym redykiem. Spoglądamy z Alainem na siebie, a oczy mamy pełne szczęścia. Widzimy się już, jak wędrujemy tak przez góry, otoczeni wielkim stadem. Nigdy nie spodziewalibyśmy się, że będzie nam dane przeżyć tak ogromną i tak bujną przygodę. Pełni entuzjazmu, śmiejemy się wesoło pod namiotem, gdzie na środku króluje piecyk na drewno, a na nim stoi kilka czajników z wrzątkiem. Ogarnia nas taki nastrój, jaki nieraz przeżywaliśmy już w Kanadzie w obozowiskach Indian i Eskimosów. Takie same czynności wieczorne, taki sam sprzęt - płócienny namiot, rozpięty na młodych świerczkach; blaszany piecyk; sosnowe gałązki rzucone na gołą ziemię; reniferowe skóry; czajniki; w kącie kilka toreb z herbatą, cukrem i solą. Ta sama upajająca woń młodych, świeżo ściętych gałązek miesza się z bardziej cierpkim zapachem herbaty oraz leżącego w kącie mięsa i wilgotnych skór. Takiego pomieszczenia nie oddałbym za apartament w hotelu Ritz. Przynajmniej nie dzisiaj. Borys i Siergiej podobają się nam. Są bardzo dumni, ale nie wyniośli. Mają poczucie humoru i żartują przy każdej sposobności, jak gdyby życie było tylko zabawą, a nieszczęścia i niezręczności jednego miały na celu wyłącznie rozśmieszenie drugiego. Uderza nas, jacy są zrównoważeni - zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Są szorstcy i twardzi, natura obrobiła ich na swoje podobieństwo tak jak i góry - wszystkie podobne i wytarte przez wiatry. Są zrównoważeni i harmonijni - tak to trzeba określić. Zupełnie jak góry, których wierzchołki patrzą z wysoka na urzekające piękno tego świata. - Zobaczycie, jak cudownie wygląda nasz kraj - zapowiada Borys. - Jest tam wszystko. Renifery, w dolinach łosie, w górach muflony, w jeziorach i rzekach mnóstwo ryb, są zające i niedźwiedzie. Tutaj zaś to wszystko diabła warte - dodaje, dość lekceważąco pokazując palcem na równiny. - Zobaczycie jutro. 40 Idziemy jak w bajce. Zupełnie jakbyśmy znaleźli się w innym świecie. Postukują kopyta, w ciszy wesoło pobrzękują dzwonki, skrzypią ocierające się o drewno rzemienie - wszystko to jest jak baśń, jak wigilijna opowieść. Borys swym wielkim kijem macha to w prawo, to w lewo, ukazując kierunek reniferowi, który idzie na czele naszego ogromnego, szarożółtego węża sanek. Im dalej wchodzimy w dolinę, tym wyższe otaczają nas majestatyczne białe góry. Od czasu do czasu stadko śniegowych kuropatw z łopotem podrywa się przed Oczumem, który pędzi przez głęboki śnieg za saniami. Nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, ze reny swym wydłużonym truchtem mogą biec tak szybko i tak wytrwale. Powyciągały szyje, pospuszczały łby i przez całe godziny wywalają ozory, co nadaje im dość głupawy wygląd. Kilometr leci za kilometrem. Kierujący sankami siedzi na nich z tyłu i niełatwo mu utrzymać je w równowadze. Siedzi jak w siodle, zamiast strzemion ma płozy i zęby nie spaść, przechyla się to w jedną, to w drugą stronę. Biegnące za nim renifery poszturchują go niekiedy w plecy i musi je odganiać. Jest to dobrze obmyślony system, zwłaszcza dla reniferów, którym natura poskąpiła inteligencji. W samej rzeczy bowiem szleja ciągnąca sanki nie jest do nich przywiązana, lecz tylko przeciągnięta przez drewniany zderzak, tak że renifer, który ciągnie słabiej niż jego sąsiad, ląduje... na sankach z tyłu. Wymarsz przypomina zabawę w domki z kart; domki - każdy ustawiony z dwóch kart - stoją blisko siebie, tak że upadek pierwszej karty powoduje upadek wszystkich. Gdy rusza renifer prowadzący karawanę, wszystkie inne biegną za nim, czy chcą, czy nie chcą. Biedne renifery! Niewiele jednak potrzeba doświadczenia, a widać, że jest to jedyny sposób, żeby wszystkie szły w tym samym kierunku, z tą samą prędkością, a w dodatku ciągnąc obładowane sanie. I słowo daję, renifery czują się z tym całkiem nieźle. - Stooop! Odwracam się natychmiast i widzę, że po śniegu biegnie za raną Thomas i gwałtownie macha rękami. - Stop! Rozkaz, przekazywany z sanek do sanek, dociera wreszcie do kierującego karawaną. Zatrzymujemy się. Thomas spadł na ziemię i nie mógł dopędzić szybko jadących sanek. Z miną winowajcy wraca teraz na miejsce, zakutany w swą kurtkę z reniferowego futra, która nadaje mu niesamowity wygląd. Im wyżej, tym robi się mroźniej. Sople pojawiły się nam na brodach, a igiełki szronu - na futrach. - Zmarzły mi stopy - skarży się Thomas. Słońce zachodzi, przekazując księżycowi przywilej oświetlania gór i pokazywania drogi podróżującym. Stopniowo przyzwyczajamy się do nowego sposbu podróżowania, nie przychodzi nam to jednak łatwo. Bez przerwy trzeba piklować równowagi, bo upadek oznacza zatrzymanie całej karawany. Dogonić jej nie można, nawet biegiem, bo renifery idą za szybko. Sanie, na które załadowaliśmy bagaże (mniej więcej po sześćdziesiąt kilogramów na każde), często się wywracają, zwłaszcza podczas jazdy przez las lub po nadrzecznych zboczach. Co pewien czas musimy przystawać, podnosić je, na nowo przywiązywać bagaż. Oczum, upojony szczęściem, bez przerwy gdzieś biega, potem dogania nas pędem. To podskoczy na wyspę, gdzie jest mnóstwo kuropatw śniegowych, które podrywają się z głośnym gdakaniem kok-kok-kok-ko-ko-ko; to pogoni za zającem, wraca i tak ujada, jakby chciał zaprosić nas do wspólnego biegania. Niekiedy odłącza się od karawany na cały kwadrans i goni za jakąś zwierzyną górską. Wraca zziajany, przez pewien czas trzyma się z tyłu, a potem wyskakuje jak z procy, gdy tylko w lesie zagdacze gdzieś kuropatwa. Wieczorem opada z sił. Gdzieś w pobliżu ogniska wygrzebuje sobie dołek u stóp drzewa, łeb układa na przednie łapy i martwym wzrokiem przygląda się obozowi, ale niech tylko w dali rozlegnie się krakanie kruka, od razu nastawia uszu. - No to co, Oczum, co myślisz o porządnym kawałku mięsa? Natychmiast zrywa się, chwyta połówkę reniferowej nogi i jak szalony macha swym pięknym, zwiniętym w trąbkę ogonem. Oto król! Ewenkowie boją się wilków. A ślady są świeże. - Nawet dziś w nocy mogą zaatakować nasze renifery - mówi Wołodia. Wilczą ścieżkę przecięliśmy, dochodząc do miejsca, gdzie teraz jest obóz. Na żer wyszły cztery wilki. Oczum zwietrzył je, ale powietrze wciągał bardzo ostrożnie. Miejsce jest wspaniałe - na wzgórku nad rzeką, która wije się meandrami przez dolinę jak wielki, niebiesko-biały wąż. Wszędzie wokół wznoszą się wspaniałe góry, które na tle zaróżowionego zachodzącym słońcem nieba wydają się tak wysokie, że aż niedostępne. Temperatura przyjemna - ledwie minus dwadzieścia stopni. Rozpalamy wielkie ognisko, by nacieszyć się widokiem. Reny rozgrzebują wokół namiotów śnieg, szukając pod nim porostów. Słyszymy, jak pomiędzy drzewami wesoło dźwięczą dzwoneczki. Od czasu do czasu któryś z reniferów wchodzi w krąg światła. Borys macha wtedy kijem i ciekawskie zwierzę wraca w las do reszty stada. Pojął to Oczum, strzeże teraz stada wielce rad, że ma prawo popędzić ze szczekaniem renifera o kilka metrów. W oddali słychać wycie polujących wilków. Dobierają się do jakiegoś bezpańskiego stadka. - Doskonale - cieszy się Borys. - To znaczy, że dziś w nocy tu nie przyjdą. Ewenkowie odprężyli się, są rozbawieni i serdeczni. Znajdują się w górach, w swoich górach. Dzień minął szczęśliwie, a przejechaliśmy siedemdziesiąt kilometrów. - Twierdzą, że doskonale sobie radzimy - mówi Wołodia i dodaje: - Pierwszy raz wychodzą poza swoje góry i bali się podróżować z cudzoziemcami. Wieczór przebiega wspaniale. Ognisko mocno się rozżarzyło i pieczemy mięso, śmiejąc się ze wszystkiego, a między innymi z naszych nieporadności językowych. Z pomocą słowniczka francusko-rosyjskiego rozmawiamy z Ewenkami na rozmaite tematy; ciekawi są wszystkiego i wypytują o nasze przekonania polityczne i religijne, o nasze rodziny, o Francję, tryb życia. My mówimy oczywiście o reniferach, polowaniach, łowieniu ryb. Przy okazji Borys opowiada swoją przygodę z wilkami. Szedł w towarzystwie tylko brata, wiedli stado czterystu reniferów, składające się z samic i urodzonych tego roku maleństw. Prowadzili je na wysokogórskie hale. Była to wędrówka na tydzień. Już drugiego dnia podeszła do nich wataha jedenastu wilków i usiłowała porwać kilka zwierząt. Szalenie odważny myśliwski pies Borysa, Łajka, rzucił się ze wściekłym ujadaniem, ale wilki zarżnęły go, nim Borys zdążył nadbiec, a wtedy uciekły w las poza zasięg strzału. Szły jednak za stadem i z nadejściem nocy ponowiły ataki. Borys i jego brat nie mogli nic zrobić. Do rana wilki zarżnęły co najmniej sześć reniferów. Bracia szli jeszcze przez cały dzień, zmieniając się z tyłu stada, żeby zawsze któryś mógł odpędzić napastników. Wielokrotnie widzieli z daleka, że za stadem idzie jedenaście ogromnych wilków pod przywództwem wielkiej samicy o rudym, przerażającym łbie. Następnej nocy stracili jeszcze cztery renifery. Nazajutrz Borys zdecydował się na kontratak. Około południa zagrzebał się od zawietrznej w śniegu za drzewem i czekał. Wilki zbliżają się, idą jeden za drugim tropem stada, a pyski mają jeszcze unurzane we krwi. Borys odczekał, aż podeszły na trzydzieści metrów, i otworzył ogień. Zastrzelił cztery sztuki, do dwóch chybił. W tym wszystkim nie ma nic nadzwyczajnego. Takie jest życie każdego Ewenka - hodowcy renów. Niezwykłe natomiast jest to, co nastąpiło potem. Zwierzęta, zaskoczone strzałami, rzuciły się pędem w stronę Borysa. Ten błyskawicznie załadował swój sześciostrzałowy karabin, ale rozpędzone wilki były już o dziesięć metrów od niego. Strzelił i jeden z napastników padł, ugodzony kulą w szyję. Reszta watahy, powstrzymana w swym rozpędzie, natychmiast umknęła i popędziła ku rzece z zamiarem ucieczki na przeciwny brzeg. Ku wielkiemu jednak zdumieniu Borysa jeden z wilków został i zaatakował go. Borys strzelił w ostatniej chwili i... chybił. Ogromny wilk skoczył, obalił go na śnieg i chciał mu się dobrać do gardła. Borys zdołał się uchylić, złapał za nóż i trzymając od dołu napastnika za szyję, dźgnął go w brzuch. Wilk, zaciekle się broniąc, rozszarpał Borysowi ramię, dostał w odpowiedzi nożem w brzuch i wkrótce zwalił się na śnieg. Borys wybucha śmiechem. - Wiecie, dlaczego się na mnie rzucił? Bo oszalał. Na rzece jedna z kul roztrzaskała mu jądro! Oczywiście. Jako pamiątkę po tym wydarzeniu zachował Borys wilczą skórę i wielką bliznę na ramieniu. Gdy wracamy do namiotów, jest już po pomocy. Na skraju lasu, koło obozu oświetlonego blaskiem księżyca, który odbija się na śniegu, śpią, zbite w ciasną gromadkę, renifery. Jutro będziemy łowili ryby w rzece. Ewenkowie chcą przygotować zapas ryb przed wymarszem. Alain nie posiada się z radości. 41 Łowienie ryb trzeba zacząć od wybicia otworów w lodzie, tak by dotrzeć do wody. Wielkim żelaznym łomem przebijamy więc grubą na przeszło metr skorupę, z niej pod ciśnieniem wytryskuje ze świstem woda. Trzeba jeszcze poszerzyć otwór i wybrać z niego wszystkie pływające kawałki lodu. W głębi poprzez przezroczystą wodę widzimy pstrągi, pływające leniwie koło kamiennego dna. Alain dokonuje cudów i sam jeden wyławia więcej pstrągów niż wszyscy Ewenkowie razem wzięci. Pokazał, co umie! Pokonać Ewenka w łowieniu ryb, czyli w jego specjalności, to tak, jak okazać się lepszym od Siuksa w polowaniu na bizony na prerii. - Chcieliby wypróbować twój sprzęt - mówi Wołodia do Alaina, który tak zwija się nad jednym z wybitych przez siebie otworów (a wybił ich kilka), jak gdyby chodziło o jego życie. Thomas, który łowi ryby na przemian z Alainem w tym samym otworze i tym samym sprzętem, denerwuje się. - Szlag by to trafił! Nic mi nie idzie! Alainowi zaś serce jeszcze bardziej rośnie z radości. Rano doszło jeszcze trzech Ewenków. Przybyli tu po nas, przyprowadzając czterdzieści reniferów, razem przyłączymy się do wielkiego stada. Jest między nimi jeden staruszek, który pomaga nam w zapuszczaniu sieci pod lód. Do obozu wracamy niosąc jedenaście okazałych pstrągów. Dziś rano wrócił mróz - jest minus trzydzieści stopni; wspaniałe, intensywnie niebieskie niebo odcina się od jaskrawej bieli gór. Mróz mrozem, a widać już pierwsze oznaki wiosny. Pojawiają się niektóre ptaki: sójki, sikorki, jest nawet parka białorzytek (ten dość niezwykły ptak w swojej corocznej wędrówce przelatuje ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów, licząc tam i z powrotem). Jest tu również kilka polarnych zięb w bogatym upierzeniu godowym - jasnopomarańczowe brzuszki, wspaniała, lśniąca czerń na główkach i grzbietach. Cóż za radość znów ujrzeć ptaki, posłuchać nieśmiałego ich świergotu w koronach świerków. To już zapowiedź lata, które choć krótkie, jest tu tak bogate, gdyż w ciągu kilku tygodni - trzech, najwyżej czterech - musi dokonać się całkowity cykl życiowy. Na zamarzniętych rzekach, po których wędrujemy, miejscami na lodzie pojawia się już woda. Renifery śmiało przechodzą przez te niebezpieczne obszary, rozbijając wysoko unoszonymi kopytami cienką warstwę okrywającego wodę śniegu. Klap! Klap! Niebezpieczeństwo stwarza woda, która przeciskając się przez szczeliny w lodzie, tworzy w nim szerokie wyrwy. Błękitną powierzchnię lodu musimy wypróbowywać kijem, sprawdzać jej wytrzymałość, wyszukiwać słabe miejsca i dziury. Tu i ówdzie po zamarzniętej powierzchni rzeki płynie druga rzeka. Niebawem woda osłabi lód i obie rzeki się połączą. Skorupa lodowa trzaśnie i rzeki ruszą. My zaś będziemy musieli przerwać podróż, gdyż rzeka to jedyna dla nas droga. - Ewenkowie mówią, że musimy się spieszyć, bo wiosna tuż-tuż - informuje mnie Wołodia. Istotnie, miejscami woda zalewa wszystko, tworząc istne jeziora, otoczone tą mieszaniną wody i śniegu, którą nazywamy breją. Szare, zbite błoto tworzy na powierzchni grudę, taką, że sanie ledwie po niej przejeżdżają. Renifery grzęzną, sanki trzeba to popychać, to ciągnąć. Ten topniejący śnieg zmieszany z wodą wciska się wszędzie i błyskawicznie oblepia płozy. Sanki trzeba przewracać i odłupywać kawały lodu. Po zboczach płyną lśniące strumyczki wody z topniejącego śniegu. Na dnie doliny woda miesza się ze śniegiem, zalewa lód i miejscami zamarza. Dolina szamoce się i opiera, a spływającą z gór wodę zamienia w lód. Walka tytanów. Bez przerwy mamy to zimę, to lato. Chwilami posuwamy się po lodzie bez kłopotów, potem nagle pojawia się przed nami wypełniona wodą szczelina. Znika śnieg na nadrzecznych skarpach. Tu i ówdzie zakwitły krokusy. Omijając te trudne odcinki posuwamy się lasem. Tu drzewa nie przepuszczają słońca i śnieg nie topnieje, ale za to ktoś musi iść w przodzie i torować drogę. Nieraz musimy stawać i szukać przejścia. Borys waha się i w końcu radzi przejście na drugą stronę rzeki. Rusza ze swoim wielkim kijem do przodu. Renifery ślizgają się po lśniącej, gładkiej powierzchni, a ich kopyta uderzając o lód wydają dźwięki jak kastaniety. Nagle rozlega się złowieszczy trzask. To zwala się wielka bryła spękanego lodu. Renifery płoszą się, ich kopyta tracą przyczepność, zwierzęta ślizgają się na grzbietach i brzuchach. Jedne z sanek zsuwają się do wody. Borys wbiega na gruby lód, wciąga renifery, ale oto wali się już ze zgrzytem następny kawał lodu. Zaprzęg rozlatuje się. Borys puszcza renifery i włazi w wodę, która sięga mu do połowy ud. Pęka któryś z pasów i sanki koziołkują. Renifery grupkami po trzy, cztery sztuki gramolą się z wody wśród odgłosów pękającej tafli lodowej, stukotu i skrzypienia kopyt na lodzie. Wkrótce Borys jest już na drugim brzegu. Teraz my, a z nami piętnaście reniferów. Idę pierwszy i szukam najlepszego miejsca. Prowadzący zwierzęta Alain idzie za mną. Bez przeszkód dociera aż do środka rzeki, tu lód nagle pęka. - Żeby to cholera! Alain skacze jak może najdalej, ale i tam lód trzeszczy. Szczęściem pół metra pod powierzchnią wody leży druga, mocna skorupa lodu. Uff! Alain biegnie przez wodę, stara się odszukać złośliwą szczelinę. Położenie bardzo groźne. W końcu jednak Alain znajduje lepszy lód i wydostaje się na drugi brzeg. - Kiepska sprawa, tu naprawdę niebezpiecznie - mówi Wołodia do Alaina. - Nie lubię tego. I Wołodia przybiera swoją nieco paternalistyczną minę, dorzucając jeszcze kilka cennych uwag: - Jeśli naprawdę trzaśnie, to nie martw się ani o renifery, ani o sanki, tylko kładź się na brzuch i pełznij do brzegu. - Tak jest, panie kierowniku. Bardzo lubię, gdy Alain tak ze śmiechem podkpiwa sobie z Wołodi. Ten zaś - znienacka zaskoczony (a bardzo tego nie lubi) - kontratakuje i zaczynają się krótkie przyjacielskie starcia. Alain i Wołodia rozumieją się dobrze i dochodzi między nimi do pewnych poufałości, na które Wołodia ze mną by sobie nie pozwolił. Trochę mi z tego powodu przykro, nie wiem jednak, jak przełamać tę barierę wynikającą z pewnego rodzaju szacunku wobec mojego stanowiska w tej wyprawie -jestem kierownikiem. Wołodia nie odstąpi na cal. Rozmawiać ze mną może godzinami, ale zawsze poważnie. Rozmowa sprawia przyjemność nam obu, żebym to jednak choć raz mógł popchnąć go i przewrócić w śnieg, tak jak to ciągle robię z Alainem i Thomasem. Trzeba stwierdzić, że jak dotychczas tylko Alain potrafił wejść z Wołodia w tak wielką zażyłość. Do tego Alain nadaje się doskonale. Ja zachowuję się z większą rezerwą i chłodem. Nieraz wręcz cierpię z tego powodu. - Wiesz, na początku doprawdy nie wiedziałem, jak do ciebie podejść - tłumaczy mi Alain. - Idziesz samotnie w las, wracasz i nikomu nic nie mówisz. Nie jesteś łatwy. Żyjesz własnymi sprawami. - Wiem. Natomiast stosunki między Wołodia a Thomasem są dość napięte. Wołodia patrzy na Thomasa trochę z góry, traktuje go niekiedy z politowaniem, a zawsze z wyższością. Można by sądzić, że skoro wobec mnie jako kierownika wyprawy odczuwa pewną niższość, to koniecznie chce się wcisnąć między mnie i Thomasa, bo w ten sposób potwierdzi wobec kogoś swoją wyższość. Alain natomiast zupełnie na tego rodzaju kompleksy nie cierpi (ma za to inne) i znajduje nawet pewną przyjemność w przyglądaniu się tym układom. Trzeba jednak przyznać, że Wołodia świetnie radzi sobie z Ewenkami, Jakutami i w ogóle z miejscowymi. A jak wiadomo, to wcale nie takie proste. Myślę, że nigdy nie dowiemy się, jak bardzo Wołodia w mrocznych chatach i osiedlach „urobił” Saszę, Witię, Borysa i innych, by zapewnić naszej wyprawie sukces. Wołodia jest przebojowy, fizycznie i psychicznie nastawiony na zwyciężanie i pod tym względem znakomity. Nie należy mu się jednak sprzeciwiać, bo wtedy bardzo przypomina Benoit. Biada śmiałkowi! Alain Rastoin już całkowicie wrósł w nasz zespół i wszyscy lubimy jego dobry humor, który go nigdy nie opuszcza. 42 Jest już od dawna ciemna noc, gdy wychodzimy na rozległą polanę, gdzie wznosi się piękny budynek z okrąglaków. To baza wyjściowa. Mróz trzyma - jest minus trzydzieści pięć stopni. Wbiegamy więc do środka, pogrzać się przy piecyku. Odmarzają nam brody... kap, kap, kap. Przyjemnie. Są tu już i czekają na nas dwaj Ewenkowie -jeden z nich to przywódca klanu liczącego jedenaścioro ludzi. Stawiają na stół wielki kocioł pełen mięsiwa, zjadamy łapczywie zawartość, rozprawiając o trudnościach minionego dnia. Następny dzień upływa nam na przeglądaniu sanek, naprawianiu uprzęży i namiotów. Pracujemy na dworze, w pełnym słońcu i w samych tylko koszulach, gdyż zrobiło się przyjemnie ciepło - jest minus piętnaście stopni. Wiosna. Rozmawiamy i śmiejemy się wraz z Ewenkami, którym najwyraźniej podoba się nasza bezpośredniość. Dookoła baraku wypoczywa stado renów - ze trzysta, czterysta sztuk. Oczum oswoił się z nimi i już ich nawet nie gania. On tez korzysta z ciepłej pieszczoty słońca, wyciąga się na całą swoją długość i rozkosznie ziewa. Już od pięciu godzin jesteśmy w drodze, gdy Walerij (przywódca klanu) raz jeszcze się zatrzymuje, żeby przyjrzeć się górom przez lornetkę. - Renifery już są - z niezwykłym podnieceniem mówi mi Wołodia. Rzeczywiście w górach coś się rusza. Widać w lesie malutkie brunatne plamki, przesuwające się między drzewami. Są wszędzie. Trzej Ewenkowie, podpierając się na swoich długich kijach, natychmiast wskakują na siodła i ruszają kłusem w stronę gór. Bardzo dumnie wyglądają ci Ewenkowie na reniferach! Okrążyli górę i już ich nie widać. Z lasu dochodzą do nas okrzyki. Dźwięk, biegnąc przez czyste, wolne od pyłów powietrze, nic nie traci ze swej pierwotnej wyrazistości. Tiii, tiii, tsiiii, tsiiiiii... Pierwsze renifery już wychodzą. Ewenkowie, którzy zostali przy nas, przywołują je, a Borys i jego brat okrążają stado. Wkrótce pięć setek reniferów wali prosto na nas. Rozlega się głuche, acz głębokie dudnienie. Biały tuman niby obłok szronu spowija stado. Wspaniały widok! - Cudownie - zachwyca się Alain Rastoin, a jego kamera przyjemnie furczy. Do przodu wysuwa się jeden z Ewenków z workiem soli; co śmielsze zwierzęta podchodzą i liżą. - Jest tu w sumie osiemset reniferów, licząc te, które myśmy przyprowadzili - mówi Wołodia. - Brakuje jeszcze tysiąca. Wyruszamy. Zapada noc, ale świeci księżyc w pełni, więc jasno jest jak w dzień. Nasza karawana, złożona z przeszło stu reniferów, ciągnących czterdzieścioro drewnianych sań, idzie w przodzie. Za nami ciągnie stado czterystu reniferów; pędzą je Ewenkowie z siodła - jadą na wielkich bykach. Przedzieramy się przez góry, mijamy jezioro, potem jedziemy wzdłuż jakiejś rzeczki. Rzemienie szurają o ciężko obładowane sanki, a stukot kopyt miesza się ze skrzypieniem płóz po lodzie i śniegu. Ja jadę na samym końcu karawany, starannie opatulony w kożuszek z reniferowej skóry - rzadko kiedy mogę tak głęboko rozkoszować się widokiem. Oto moja biała nuta, Charlelie*. *Charlelie Couture będzie opracowywała muzykę do dlugometrazowego filmu - przyp autora Pomyślałem o tobie dziś wieczorem, bo przecież na krótko przed odjazdem mówiłaś mi o „błękitnej nucie”, którą każdy muzyk ma nadzieję kiedyś osiągnąć. Nuta to doskonała. DOSKONAŁA! Któregoś dnia osiągnęłaś ją. To było tak piękne, tak mocne i tak wzruszające, że aż cię zabolało. Potem, już na koncercie, tak szlifowałaś swoją piosenkę, tak się starałaś, by trafić na tę błękitną nutę, wciąż jednak na nią nie trafiłaś. Doskonałym można być tylko raz. Moją białą nutą jest ten wieczór z reniferami wśród ogromu Syberii. Chciałbym, by chwila ta trwała wiecznie. Zostanę tu, w górach, z Ewenkami i reniferami, wolny i dziki wśród najdoskonalszej i najpiękniejszej prostoty. Około jedenastej w nocy docieramy do ogromnego drewnianego ogrodzenia, gdzie przed wyruszeniem zwierzęta będą przeglądane i cechowane. Nieopodal wznosi się spory barak, gdzie znajdujemy pomieszczenie i my, i dziewięciu Ewenków. Zostajemy tu cztery dni, towarzysząc przy spędzaniu reniferów to jednym, to drugim Ewenkom. Tu pięćdziesiąt sztuk, tam dwadzieścia... Stopniowo wielkie stado zbiera się w całość. Uczymy się jeździć na reniferach, co wcale nie jest proste, gdyż skóra ślizga się na ich grzbiecie. Przy skręcaniu trzeba kierować zwierzę kolanami, zwracając mu jednocześnie łeb w pożądanym kierunku, reniferom bowiem nie zakłada się uzdy. Jeździec w jednej ręce trzyma dla równowagi kij, drugą zaś przytrzymuje sznur, który, przywiązany do szyi zwierzęcia, służy do zatrzymywania go. Piekielna technika, ale Ewenkowie uczą się jej w wieku... kilku dni, gdyż latem oseski przytracza się do reniferów! Trzeciego dnia wieczorem Walerij jest już zadowolony, bo stado wreszcie się zebrało - tysiąc osiemset reniferów! Ciężko poruszają się samice, gdyż wkrótce czeka je poród. Pokryte meszkiem łopaty byków zaczynają odrastać; wyrosną całkowicie na sierpień, na okres rui i walk o samice. Potem, w listopadzie, odpadną. Następnego roku znowu odrosną, wyższe, większe i bardziej rozłożyste. Niestety, ten naturalny porządek od kilku lat został zakłócony. W czerwcu Ewenkowie częściowo ścinają odrastające reniferom łopaty i sprzedają je Japończykom, którzy płacą za nie jak za złoto, potem tną na cieniutkie blaszki i sprzedają jako... afrodyzjak! Rok w rok pojawia się tu więc z końcem czerwca śmigłowiec i następuje skup. Przywódca wioski Sebian Kiujol dokonuje transakcji, a dochód ze sprzedaży rozdziela między poszczególne klany. Za dolary kupuje się samochody terenowe, opłaca się śmigłowce dowożące zaopatrzenie, można nabyć taki czy inny sprzęt pierwszej potrzeby, którego nie ma nawet na czarnym rynku. Takie są oznaki nadciągającej przemiany. - Ach, ci Japończycy, są wszędzie - stwierdza Thomas. Wieczorem za pośrednictwem radia pracującego na prądnicę (o napędzie ręcznym) udaje się nam połączyć z osiedlem Sebian Kiujol. Przyleci tu śmigłowiec wiozący sprzęt do jednego z obozów. Z jego pokładu będziemy mogli porobić trochę zdjęć, on również zabierze do Jakucka Thomasa, który musi wracać do Francji. Wieczór spędzam z Wołodią. Obaj Alainowie i Pierre studiują tymczasem mapy i obmyślają różne rozwiązania. - Terytorium Walerija tutaj się kończy - oznajmia Wołodia. - Jeśli chcemy iść na zachód, to już z innym zaprzęgiem. Niestety, właśnie ruszają lody. W takiej porze nikt nie zechce wybrać się w podróż. To zbyt niepezpieczne. A przecież musimy ruszać. Obaj z Wołodią mamy umówione spotkanie z ostatnim zespołem pierwszego lipca nad brzegiem Jany. Po wielu dyskusjach Walerij zgadza się odstawić nas aż do osiedla leżącego po drugiej stronie przełęczy. Tam znajdziemy pewnie jakieś rozwiązanie. - Przedtem muszę przeliczyć i porozdzielać renifery - mówi. - Zrobimy to jutro. A potem ruszamy. 43 Tysiąc osiemset reniferów w jednej zagrodzie to i ścisk, i hałas! - Szkoda, że Thomas nie może już tego oglądać... - He, he, o tej porze popija już sobie dobre piwko na lotnisku - stwierdza z zazdrością Alain. - Możność oglądania reniferów to coś więcej niż dobre, schłodzone piwko, jeśli nawet trzeba czekać przez sześć miesięcy. - Z pewnością. Alain filmuje, ile wlezie. Kamera przegrzewa się. Ewenkowie zaś nie tracą czasu. Już od szóstej rano księgują, cechują, rozdzielają, łapią, wypuszczają, a przy sposobności zarżną jakiegoś zwierzaka na mięso. - Rok mamy nienadzwyczajny - mówi Wołodia. - Sześćset pięćdziesiąt cielnych samic. W ubiegłym roku było siedemset czterdzieści. Zdarzały się napady wilków, sporo samic poroniło. Barak, w którym mieszkaliśmy, to bardzo ważna stacja postojowa. W ciągu czterech dni przewinęło się tu przynajmniej siedem karawan. Każda zjawiła się tu na noc albo i na całą dobę, wypytywała o nowiny, wymieniała trochę produktów żywnościowych, po czym wynosiła się tak, jak przybyła. Wszystkich przyjeżdżających czeka przyjęcie wydawane na ich cześć. Raz zjawia się tu małżeństwo Ewenków - pędzi piętnaście reniferów i wraca do siebie do osiedla. Innym razem jest to cała rodzina - z kobietami, dziećmi i setką reniferów - wracają na lato do swego klanu. Renifery są wszędzie. Tu ktoś uwiązał pięć sztuk do drzewa, dalej widać niewielkie stadko w zagrodzie, jeszcze dalej stoi ze dwadzieścia zwierząt, uwiązanych do młodych sosenek. Na ziemi pozostawiono bez ładu i składu sanki - puste i załadowane. Z drzew zwisają sznury i skórzane części uprzęży, a na ziemi rzucone byle jak siodła, strzelba, torba, kawał mięsa, wilcza skóra... Dobytku tego pilnują psy i natychmiast wybuchają między nimi spory o dominację. Pierwszą pozycję zdobywa Oczum i jest bezspornie przywódcą. Wspaniale wyrósł, zrobił się silny, wysoki i potężny. Co chwila zaczepia nas któryś z Ewenków. - Ile za tego psa? - pyta. - Kupuję go, dam w zamian renifery. - Nie. Pies nie jest na sprzedaż. - No, dobrze... to niech zrobi małe którejś z naszych suk. Potrzeba świeżej krwi. Sukces! Co prawda tego rodzaju usługi Oczum świadczy bardzo chętnie. Jest pełen godności i wszystko mu jedno, czy to będzie psia piękność, czy obła klucha na łapach. Minę ma, jakby mówił: „Zawsze to coś, nigdy nie wiadomo, co nas czeka w przyszłości”. Ojcem jest już chyba dwustukrotnym, czym wcale się nie martwi. Patrząc na niego, zawsze mam wrażenie, że mruga do mnie znacząco, jak kumpel do kumpla po dobrym zagraniu. Ech, ten Oczum. Lubię go. Około siódmej wieczorem kończy się wreszcie liczenie i przegląd zwierząt. Walerij jest zadowolony. - Szybko im poszło, bo mają w tym roku nowego rodzaju zagrodę - wyjaśnia Wołodia. - Jutro możemy ruszać. Będzie nas trzydziestu, w zaprzęgach pójdzie dwieście pięćdziesiąt reniferów, a za nimi tysiąc osiemset sztuk luzem. Coraz lepiej. Wyruszamy około południa w trzech grupach. Pierwsza jedzie w dwadzieścioro sanek za wielkim stadem; w drugiej, mającej szesnaścioro sanek, jedziemy my i Walerija; ostatnia grupa z osiemdziesiątką reniferów i czworgiem straszliwie obładowanych sanek zamyka pochód. Dolina, którą jedziemy, wygląda przecudnie. Pogodę mamy idealną, a temperaturę doskonałą, bo minus dziesięć stopni. Wspaniałe słońce oblewa nas swym światłem i rozpłomienia górskie szczyty. Nad karawaną przelatuje mnóstwo białych kuropatw, spłoszonych przez Oczuma. W pełne popołudnie wyjeżdżamy z doliny i po zamarzniętym potoku posuwamy się w stronę przełęczy. Wielkie stado i klan Walerija udają się na górskie hale. Gorąco i ze wzruszeniem ściskamy ręce naszym przyjaciołom, wzajemnie życzymy sobie powodzenia. Znowu zejście. Na tym stoku wiosnę widać już w pełni. Poznikały całe płaty śniegu i wyłoniła się spod spodu goła ziemia. Sanki skrzypią na kamieniach i skarżą się krrrrr, krrrrr... Zapada noc. Biały sierp księżyca świeci mętnym blaskiem. Oczum nie biega. Zmęczył się i drepce potulnie obok nas. Żadnego odgłosu, słychać tylko sanki, stukają kopyta tuk-tuk-tuk, a gdzieś w oddali pohukuje sowa. Około pierwszej po północy docieramy do osiedla Sebian Kiujol. Zrobił się mróz, jest minus dwadzieścia, a może i trochę poniżej. Kolację jemy z Walerijem, jego żoną i gromadką ich dzieci (jedenaście sztuk!), które nie spodziewały się taty tak wcześnie. Lokujemy się w chatce wyznaczonej nam na nocleg. Na dachach śnieg już stopniał, na ulicach pełno błota, a wielkie, pokryte lodem, ale głębokie kałuże świadczą, że wiosna coraz bliżej. A przecież do źródeł Jany mamy jeszcze czterysta kilometrów górskich dróg, a to już koniec kwietnia. - Sanki na nic - oświadcza mi Wołodia. - Walerij przedstawił naszą sprawę Ewenkom, ale żaden nie chce teraz puszczać się w drogę. Wiosna. To zbyt niebezpieczne. - Nie dałoby się załadować bagaży na renifery? - Za wcześnie. Póki lody nie ruszą, nie ma co myśleć o przeprawianiu się przez rzeki. W dodatku śnieg zalega jeszcze bardzo głęboko i jest zbyt lepki, a w górach miejscami zmieszany z błotem. Kładę się, ale usnąć nie potrafię. W głowie mam tylko te dzikie góry, wielkie stada, teraz już wypędzane na górskie hale, muflony skaczące po niedostępnych prawie szczytach. Trzeba jednak będzie zostać w tym osiedlu, nie myśląc ani o reniferach, ani o górskich halach, choć tak do nich blisko, ledwie kilka dni marszu. Trzy tygodnie bezczynności, a może więcej, dopóki nie ruszą lody na rzekach. Leżę w śpiworze i przewracam się z boku na bok. Ogarnia mnie myśl, żeby spakować manatki do torby, obudzić Alaina i ruszyć... na piechotę. Już od czterech dni przebywamy w osiedlu Sebian Kiujol, szwendamy się po ulicach, tu i ówdzie porozmawiamy z dziećmi, które bawią się w kałużach i grzecznie nas zagadują: - Ej, Francuz, Francuz, szto ty diełajesz? Wołodia swoim zwyczajem znika na godziny, a nawet na całe dnie, nie dając znaku życia. Potem nagle pojawia się w towarzystwie dwóch Ewenków. Pierwszego sprowadził, żeby omówić z nim powrót Alaina Rastoina, który już szykuje się do drogi; drugi ma mu załatwić połączenie radiowe z Irkuckiem. Znowu wychodzi i widzimy z daleka, jak wstępuje to do jednego domu, to do drugiego. Wraca rozpromieniony i zawiadamia nas, że udało mu się zamówić saunę na wieczór. Diabli mnie biorą. - Wołodia... Wiesz, gdzie ja mam saunę? Z reniferami czy bez reniferów, ale trzeba ruszać. Zmitrężyliśmy tu już cztery dni, a ty szukasz sauny! Wybucha i Wołodia. - Bez przerwy czegoś chcesz i myślisz, że wszystko się da załatwić. Nikt nie chce pójść, sam się przekonałeś! - Ależ, Wołodia, musi przecież być jakieś rozwiązanie. Jest przecież jakaś droga w góry do Ewenków. Przecież tam da się jakoś przeczekać. iMtem w Arktyce słonce daje blask nawet o północy W środku dnia upał jest me do wytrzymania. Ludzie robią wówczas to samo, co zwierzęta, czyli zanurzają się w rzece Wołodia uspokaja się i wpada w zadumę. - Przepraszam cię, Wołodia, ale ani Alain, ani ja nie wytrzymujemy już tego szwendania się w kółko po osiedlu. Wołodia uśmiecha się. - Dobra, spróbuję. Dziś wieczorem mam spotkanie z przywódcą klanu. Właśnie wrócił ze swoich ziem, lezą gdzieś nad Jana. Zobaczę, co się da zrobić. - Okay, pójdę z tobą. - Nie, nie, lepiej, żebyś tu został. Sam go przyprowadzę. Nalegać nie warto. Zbyt dobrze znam Wołodię i wiem, ze w takich sprawach jak ta znajdzie tysiące powodów, i to z pewnością słusznych, żeby nie dopuścić mnie do rozmów z Rosjanami. Z jakichś przyczyn woli sam wszystko załatwić. Zaczyna mnie to wszystko mierzić. Alain nie może sobie znaleźć miejsca. Wychodzi na dwór, obchodzi wkoło osiedle (trwa to pięć minut), wraca, wypija herbatę, znowu wychodzi i marudzi, że „wszystko doprawdy zaczyna się świetnie układać”. O siódmej Wołodia wraca. Oczy mu błyszczą - przyprowadził Kolę, przywódcę klanu. Rosły Ewenk pod pięćdziesiątkę z twarzą osmaganą przez górskie wiatry. Prawdziwy Dersu Uzała, człowiek lasu. - Załatwione - oświadcza Wołodia. - Kola gotów jest zaprowadzić nas do siebie. Jego ludzie zebrali już swoje stado i wkrótce, czyli pod koniec maja, ruszają na wielki letni redyk. Ewenk proponuje, żebyśmy zostali u niego przez trzy tygodnie. Przyda mu się nasza pomoc. Wkrótce przychodzić zaczną na świat małe reniferzątka i będzie huk roboty. Potem wyruszymy razem, droga przechodzi o dwieście kilometrów od Jany. Uśmiecha się i mówi po rosyjsku, że jego ziemie to najpiękniejsze obszary w całym łańcuchu górskim. - Pełno muflonów, mnóstwo zajęcy, są nawet niedźwiedzie. Wołodia mruga do mnie znacząco. Gorąco ściskam rękę Koli i dziękuję za ofertę. Mnie też rozpłomieniają się oczy. Wyruszamy. 45 Raj istnieje. Jest tutaj, w samym sercu Gór Wierchojańskich, czterysta kilometrów w prostej linii od koła podbiegunowego i o tygodnie, nawet miesiące marszu od bitej drogi. Jedyne połączenie ze światem zewnętrznym, czyli osiedle Ewenków Sebian Kiujol, odległe jest o dwa dni jazdy (w tym trzy przełęcze) na reniferze. Są to ziemie Koli. Hoduje tu dwa tysiące reniferów, które „produkują” po sześćset reniferząt rocznie. Trzy czwarte „produkcji” pędzi się jesienią do osiedla, a potem wywozi do Jakucka. Bazę swą Kola założył w przepięknej dolinie, wśród wysokich gór, aż do połowy wysokości pokrytych świerkowym lasem i poszatkowanych na czerwone, brązowe i czarne pasy - kolor szczytów zależy tu od rodzaju tworzących je skał. Wszędzie napotykamy ślady wielkich muflonów. - Jutro pójdziemy im się przyjrzeć - obiecuje mi Kola. - Znam jedno miejsce na zamarzniętym jeziorze, gdzie przychodzą lizać sól. Namiot rozbijamy nieopodal rzeki, o sto metrów od chaty Koli, gdzie mieszka jego brat z żoną i dwójką dzieci. Góry podchodzą tu tak blisko, że spoglądając na ich wierzchołki musimy mocno zadzierać głowy. Tu i ówdzie odzywają się białe kuropatwy. Biegają zające. Las budzi się. Zjawiło się już kilka bekasów, za nimi wnet przyleciały pierwsze kaczki, a nawet kilka pliszek, które jak świetliste kłębki wyłaniają się nagle z leśnych ciemności. Nad rzeką pojawiają się brodźce, kręcą się wokół swych małżonek, szarmancko poruszając łebkami. Na trzy tygodnie zostajemy tu tylko ja i Alain. Wołodia skorzystał ze śmigłowca, odwożącego Alaina Rastoina do Jakucka, i pojechał na trochę do rodziny. Wróci z Karlem Gerinem i jednym z jego przyjaciół, Nicolasem Tozim - obaj mają nam towarzyszyć aż do Jany. Oczumowi zimowa sierść wyłazi całymi kępkami. Wygląda dość zabawnie, zupełnie jak żebrak w połatanej ze wszystkich stron kurtce. Kola miał rację. Pracy nie brakuje. Jednego dnia trzeba przepędzić renifery na inne miejsce; nazajutrz wilk zarzyna trzy cielne samice, trzeba go więc wytropić i jeśli się uda, to zabić. Trzeciego dnia olbrzymi orzeł porywa malutkie jednodniowe reniferzątko. Potrzeba nam mięsa, więc polujemy na muflony, a w wysokogórskich jeziorach łowimy golce i pstrągi. Wciąż wędrujemy po górach - to na reniferach, to sankami, to pieszo z torbą przewieszoną przez plecy, doglądając młodzieży i zbierając rozproszone stado. Gdzieś na grani zauważamy niedźwiedzia, więc trzeba go upolować. Pojawia się muflon, na nowo więc zaczynamy podchody. Wieczorem padamy ze zmęczenia; przed oczyma wciąż migają nam góry, renifery, muflony. Siedzimy z Kolą przy ognisku, przy którym piecze się kilka kawałków mięsa; całymi godzinami rozprawiamy o naszych krajach, snujemy rozważania zarówno o przeszłości, jak i o przyszłości Ewenków. Kola to zadziwiająca osobowość; zaskakuje zdrowym rozsądkiem, przenikliwością spojrzenia i inteligencją. Wszystko widzi jasno, bardzo jasno. Wpatrzył się właśnie w szczyt góry i mówiąc wciąż wodzi po nim wzrokiem. Potem opuszcza oczy na biegnącą nisko ścieżkę. Całe jego zachowanie świadczy o ogromnym przywiązaniu do tej ziemi. Poważnieje i na moment przez jego twarz przemyka cień niby chmura, zasnuwająca na chwilę błękit nieba. Lęka się przyszłości. Rokrocznie o tej porze przylatują tu Japończycy; skupują reniferowe poroża i mamucie kły, roztaczają projekty rozwoju turystyki łowieckiej i rybackiej. Już wkrótce przyjdzie być może sprzedać góry i kupować to, czego dostarczają. Przybywa dolarów, ale i kłopotów. Wkrótce zmuszać się będzie Ewenków do występów folklorystycznych, a zdumieni turyści będą potem mówili: „Jakie to piękne, zupełnie jak na folderze”. - Turystyka, proszę bardzo - rozmyśla głośno Kola. - Ale grupowa; grupy żyłyby tak jak my, uczyłyby się jeździć na reniferach. Kola wie, że rozwoju nie da się uniknąć. Nie jest również dzikusem, który boi się wyściubiać nosa poza swoje góry. Sam chce być kowalem swego losu. Nie odrzuca postępu, pragnie tylko nim kierować. Oby Ewenkom - tak jak górom i na ich podobieństwo - udało się zachować swą dumę i prawość; oby zachowali jeszcze swą tożsamość bez względu na to, co się zdarzy. Już od czterech godzin stoimy z Kolą na czatach, ukryci za skałą koło górskiego zbocza, gdzie renifery skubią porosty. Wilk znowu zarżnął dwie cielne samice. Jego ślad biegnie o pięćdziesiąt metrów od nas. - Nie ma sensu czekać - mówi wreszcie Kola. - Już za późno. Chodźmy polować w góry. Wczoraj widziałem trzy wielkie muflony. Ledwie ruszyliśmy, a natychmiast zaczyna padać śnieg. Jego wielkie płaty powoli opadają, jakby chciały jak najdłużej tak szybować i jak najpóźniej zetknąć się z ziemią. Kola nasunął na głowę futrzany kaptur, zarzucił na plecy karabin i spokojnie, wyprostowany, sunie przodem na reniferze, który biegnie równym krokiem. - Długo nie popada - zapewnia mnie. Istotnie już po godzinie przestaje padać, my zaś zbliżamy się właśnie do stadka drzemiących w najlepsze muflonów. W odległości osiemdziesięciu metrów od zwierząt, które wciąż nas nie zwietrzyły - podchodzimy od zawietrznej - Kola zatrzymuje się. - To samice, dajmy im spokój. Są cielne. Nie postępujmy tak jak wilk. - O wilku mówi się, że zabija tylko zwierzęta chore i osłabione. - Mówi się różne bzdury! Wilk nie jest głupi i jeśli może zarżnąć piękne, mięsiste zwierzę, zrobi to na pewno - zapewnia mnie Kola. Wracamy nocą. Po drodze ustrzeliliśmy kilka wielkich zajęcy bielaków, od których w dolinie aż się roi. Alain upolował wielkiego piżmowca samca. Na najbliższe dni jesteśmy zaopatrzeni w jedzenie. Wieczorem piątego maja kończę dwadzieścia dziewięć lat. Myślę o rodzinie i o Dianie. Jak corocznie sporządzam tego wieczoru bilans. Rok temu pakowałem bagaże, dzisiaj swoje marzenia już realizuję. Myślę o czekającym mnie za cztery miesiące powrocie - to prawie tak jak jutro. W wyniku tej wyprawy jeszcze bardziej pogłębiłem przepaść dzielącą mnie od tych, wśród których wzrastałem - krewnych, niektórych przyjaciół. W pewnym sensie stałem się dziwakiem, ludzie niekiedy zazdroszczą mi, ale częściej odcinają się ode mnie. Jestem dla nich postacią z innego świata, wręcz dzikusem. Dla mnie to prawie komplement, ale nie wszyscy tak to pojmują. Są również tacy, co z dumą twierdzić będą, że mnie znają, poproszą mnie o dedykację i będą wypytywali, „czy wilki są złośliwe” i „czy na Syberii nie zmarzłem”. Różnię się od ludzi i cierpię z tego powodu, ale udawać nie potrafię. Nie umiem słuchać wakacyjnych wspomnień ani sensacji z Med' o tym, jak jakieś dziecko zawołało „tata”, z taką samą uwagą jak opowiadań Koli o wilkach, górach i mamutach. Wyboru już dokonałem. Na coś trzeba się zdecydować. Niekiedy to ciężkie, bardzo ciężkie. 46 Od tygodnia wiosna i lato to się zbliżają, to cofają, jakby nie mogły się zdecydować. Jednego dnia pada śnieg i jest minus piętnaście stopni, nazajutrz woda leje się z gór i słońce przypieka. Jak w ping-pongu. Ping - zima! Pong - lato! Na szczęście zwierzęta - jakby chciały nam dowieść, że jednak do lata coraz bliżej - przywdziewają najpiękniejsze swoje barwy. Pardwom poczerwieniały już szyje, a zające zmieniły sierść i przystroiły się na brązowo. Północna przyroda zachowuje się jak kameleon. Któregoś ranka pijemy właśnie z Alainem codzienną kawę i jak zwykle słuchamy odgłosów lasu, gdy nagle obaj nieruchomiejemy. Spoglądamy na siebie. Gdzieś znad chmur, które tego ranka zasnuły niebo nad doliną, dobiega krzyk gęsi. - No, nareszcie przyleciały! Jakby to był sygnał. Cudowna to rzecz usłyszeć po roku głosy gęsi. Człowiek uświadamia sobie nagle, jak potężna jest przyroda i jak nieubłaganym biegnie rytmem. Jeszcze trochę, a podrzucilibyśmy do góry kapelusze i zawołalibyśmy: - Witajcie, gąski... Witajcie, wszystkiego najlepszego! Zachowujemy jednak milczenie. Słowa nie są nam potrzebne. Obaj z Alainem mamy te same odczucia -jak dwie stare gęsi, które od dawna latają razem. Gdybym wyprawiał się dokądś z małym, dwu-, trzyosobowym zespołem, na pewno znalazłby się w nim Alain. A po głowie chodzi mi mnóstwo myśli. Wyruszę z psami na Północ, Daleką Północ, nawet bardzo daleką, tam gdzie noc trwa sześć miesięcy. Pojadę również do krainy Dersu Uzały, będę chodził po tropach syberyjskich tygrysów. Wyjadę z Dianą -jak arktyczny koczownik, który wędruje z żoną i dziećmi. Wciąż jednak będzie istniała moja ferma w Sologne; jako baza i ostoja. Trzynastego maja, z czterodniowym opóźnieniem spowodowanym złą pogodą, przylatuje wreszcie śmigłowiec, przywożąc Wołodię, Karla i Nicolasa. Wygląda jak wielka pszczoła i wzbija przy lądowaniu olbrzymie tumany śniegu. Jak zawsze w takich przypadkach jesteśmy wzruszeni. Przyjeżdża zespół, przywozi najświeższe wiadomości z Francji, paczki-niespodzianki z żywnością, pocztę. Szeroki uśmiech rozjaśnia ogorzałą od górskiego słońca twarz Wołodi. Rzucamy się sobie w objęcia. - Zaczynało mi już was brakować - przyznaje ze wzruszeniem rozpromieniony Wołodia. Karl tez jest szczęśliwy. Od dawna spodziewaliśmy się przeżyć wspólnie taką przygodę. Karl dobrze sobie na nią zasłużył. Pracował nad jej projektem z pasją, sercem i wielkim poświęceniem. Jakże cieszymy się z tego spotkania. Karl przedstawia mi Nicolasa, który początkowo wywołuje we mnie mieszane i nie najlepsze wrażenia. Czuję, że ze swoją fałszywą pewnością siebie i miną znawcy nie zagrzeje tu miejsca. Szepczę o tym kilka słów Alainowi, który stara się mnie ułagodzić. - Nie martw się, jakoś pójdzie. W każdym jednak razie pierwsze wrażenie nie jest najlepsze. Rzucamy się na listy, dzienniki, żywność. Karl pomyślał nawet o przywiezieniu nam dwóch camembertów i dwóch butelek wina. Wersal, słowo daję! Jest jeszcze kilka zdjęć wywołanych dla Koli, do tego radiomagnetofon, ale poruszenie wywołuje dopiero wódka Wołodi, która natychmiast zostaje rozlana. - Za naszych przyjaciół! - Kola stuka się z nami, wypija i czym prędzej znów napełnia sobie kieliszek. Przed nami piękny wieczór. 47 Piętnasty maja. Z nieba sypią się płaty śniegu, grube, ciężkie i wielkie, jakby to była bawełna. Zaczynam rozumieć syberyjskie przysłowie: „na Syberii zima trwa dwanaście miesięcy, a potem lato i lato”*. Kiedyż wreszcie skończy się ten śnieg, ta biel i te mrozy? - Ten śnieg wciąż nas wstrzymuje - stwierdza Kola. - Na hale ruszymy dopiero wtedy, gdy przestanie sypać. * W rzeczywistości Sybiracy mówią - „U nas zima trwa od początku września do końca czerwca, a potem wciąż tylko lato i lato, i lato - przyp. tłum. Prawie wszędzie skaczą sobie małe reniferzątka, bawią się koło matek, a beczą jak szalone. Biegają na wszystkie strony na swych długich nóżkach, które wyglądają jak obite aksamitem szczudła. Tarzają się w śniegu, wstają wymiętoszone i białe, energicznie się otrząsają. Bratankowie Koli, Żenią i Sierioża, całymi dniami uganiają się po górach w poszukiwaniu odłączonych stadek. Wołodia tłumaczy mi, że póki leży śnieg, można będzie przewieźć część sprzętu do pierwszego obozu, leżącego o czterdzieści kilometrów stąd. - Zaraz po roztopach ruszamy w góry. Nazajutrz wyruszamy z Wołodia na poszukiwania pięciu kucyków Koli, po których już od trzech dni nie znajdujemy w dolinie ani śladu. Wychodzą również Karl, Alain i Kola, bo trzeba rozebrać kilka drewnianych zagród, w których zamyka się renifery. Niektóre zbudowano wprost na rzecznym lodzie i gdyby ich nie rozebrać, rzeka uniosłaby je wraz z topniejącym lodami. Wracamy wieczorem, nie odnalazłszy żadnych świeżych śladów po kucykach. Daleko w górach zauważyliśmy natomiast niedźwiedzia, którego Kola szuka już od tygodnia. - Trzeba go zabić, bo inaczej wszystko nam pozżera, gdy tylko odejdziemy - twierdzi. - Jutro pójdziesz go tropić. Kola bardzo lubi rolę przywódcy, co drażni Alaina, a trochę już i Karla. Następny dzień upływa mi więc na tropieniu niedźwiedzia. Niestety, nie trafiam na żaden świeży ślad. Płoszę tylko mnóstwo kaczek, obsiadających górskie szczyty i wygrzebujących borówki, które przetrwały zimą pod śniegiem. Alain i Karl ruszają na polowanie i przynoszą piżmowca, natomiast Wołodia i Siergiej coraz dalej szukają swoich kucyków, niestety wciąż bez skutku. Wracają po dwóch dniach - z muflonami, ale bez kucyków. - Poważna sprawa - mówi mi Wołodia. - Kola potrzebuje ich na letni redyk. Istotnie, do Koli lepiej nie podchodzić. Z powodu tej historii z kucykami stał się nerwowy i trochę opryskliwy. Już przedtem zresztą bywał taki - i w dobrych, i w złych chwilach - ale tylko co do formy. W gruncie rzeczy jest to niezwykle sympatyczny i ujmujący człowiek. Przyjaźń między nami zacieśnia się z dnia na dzień. Lubię pogadać z nim, czy to w jego chacie, czy to w górach wśród reniferów. Spędzamy razem drugie godziny, wymieniamy poglądy na tysiąc i jedną sprawę. Postępy w rosyjskim czynię z dnia na dzień. - Gdy wrócisz, będziesz już musiał dobrze mówić po rosyjsku - zauważa ze śmiechem - tak, żebyśmy mogli rozmawiać o sprawach złożonych. Całymi godzinami leżymy na reniferowej skórze, wyściełającej spód namiotu Koli, i rozmawiamy o naszych krajach, naszych problemach i projektach. Trzeszczą płonące drwa. Renifery wokół namiotu wygrzewają się w słońcu. W lesie gdaczą kuropatwy, a wysoko, wysoko w górze niestrudzenie krążą orły. - Znowu porwie jakiegoś noworodka - niepokoi się Kola, który przez otwarte wejście do namiotu nie spuszcza wzroku z wielkich drapieżników. Zapada noc i wracamy na reniferach do chaty. Paruje herbata. Każdy opowiada o przejściach dnia. Dowiadujemy się, że zające szaleją, bo to okres rui; ktoś długo chodził po górskich szczytach szukając stadka reniferów; ktoś wytropił niedźwiedzia; ktoś inny słyszał świergot arktycznej sikorki. Karl wpatruje się w nas, jakby chciał ujrzeć to, o czym mówimy. Zastanawia się, jaką wartość ma wszystko to, co tak mocno właśnie przezywamy w tych dalekich, dzikich górach u wrót Arktyki. 48 Kola przez dwa dni szuka śladów w dolinie biegnącej równolegle do naszej. Wraca wreszcie, wiodąc triumfalnie pięć kucyków, które odnalazł gdzieś w dalszej dolinie. Śnieg już właściwie nie pada i Kola uznaje, że trzeba ruszać. Zaczynają się przygotowania. Potrzebować będziemy dwóch dni na zebranie reniferów i obcięcie im poroży (zabierze je najbliższy śmigłowiec), zamknięcie chaty, powieszenie na drzewach tego wszystkiego, co mógłby zniszczyć niedźwiedź, spakowanie niezbędnego sprzętu dla szesnastu osób na cztery miesiące. Kola bowiem i jego rodzina będą aż do września wędrowali po górach, przenosząc się z miejsca na miejsce, żeby renifery miały przez całe lato jak najlepszy pokarm. Pierwsza grupa, złożona z Koli, brata i bratowej z dziećmi, opuszcza obóz. Nazajutrz wychodzimy z Wasylem. Prowadzimy sześćdziesiąt objuczonych reniferów. Już od tygodnia dzień trwa dwadzieścia cztery godziny i nie musimy się martwić, że wyruszamy późną porą dnia (jak zwykle zresztą). Około drugiej w nocy, po sześciu godzinach marszu, rozjuczamy renifery, żeby mogły trochę odpocząć przed forsowaniem wysoko położonej i zaśnieżonej przełęczy. Do obozu mamy jeszcze dwadzieścia kilometrów. Kola zapewne już tam jest wraz z wielkim stadem, które wspólnie z Żenią zabrali z przełęczy, gdzie przebywało od tygodnia. Rozjuczone renifery natychmiast puszczają w ruch szczęki, wyrywając i łapczywie połykając porosty. Zaparzamy herbatę i pieczemy kilka szaszłyków na ognisku z sosnowych gałęzi. Czerwone słońce rozżarza góry. Na niebie widać mnóstwo gęsi - lecą na północ. Wszyscy zadzieramy głowy i lecimy w myślach razem z ptakami. Oczum wesoło ujada, żebrząc o resztki jedzenia. - Trzeba będzie dobrze trzymać renifery na podejściu - mówi Wołodia. - Ten śnieg nie podoba mi się. Znowu zbieramy zwierzęta i znów juczymy je, mocno zaciskając skórzane popręgi, tak aby torby nie „tańczyły” na grzbietach. Sczepiamy rzędem po siedem, osiem sztuk. Potem atakujemy przełęcz; omijamy rumowiska skalne i płaty śniegu, potok i miejsca rozmyte, czyli takie, gdzie śnieg zmieszał się z wodą, i to na głębokość ponad pół metra. Droga się wlecze. Oczumowi sierść tak namokła, że wygląda nader smętnie, tak samo zresztą jak my wszyscy. Idziemy z wysiłkiem, a w charakterze podkładu muzycznego mamy przekleństwa i szum wody. Renifery zapadają się w mokrym śniegu, zbitym i szarym, jakby to jakiś smar pokrył skały, ale również i pułapki. Upada reniferzyca, trzeba ją ciągnąć i popychać. Potem wywraca się renifer i trzeba ściągnąć z niego bagaż. Zupełnie jak przed rokiem, o pięć tysięcy kilometrów na południe stąd, kiedy to mieliśmy konie i zbliżaliśmy się do Bajkału. To już rok temu... Na przełęczy okazuje się jednak, że widok wart jest poniesionych wysiłków. Minęła czwarta i słońce wysuwa swą grubą czerwoną głowę znad wierzchołków. Słońce zalewa tundrę, jakby ktoś pomalował pędzlem barwne smugi na potokach i jeziorach. W oddali na gołym zboczu górskim dostrzegamy rozproszone renifery, które przesuwają się niepostrzeżenie w stronę wschodzącego słońca. To nie one sie poruszają, to cała góra się rusza, jakby pokryta ruchliwą, czarną skórą. - Są tam namioty - oznajmia Wasyl. Istotnie, daleko na ogromnej hali, okolonej wysokimi górami, dostrzegamy malutkie białe punkciki, stojące kupką nad potokiem. - Jakże tu pięknie - wzdycha z podziwem Karl. Podzielamy jego wzruszenie. Na niebie unoszą się gromady kszyków i siewek, wydając gniewne psiit, psiit. Oczum poluje. Gdy dochodzimy do namiotów, podbiegają ku nam rozbawione dzieci, kobiety zaś spieszą do ogniska, by podsycić płomienie i przygotować posiłek. Zachwycony Kola nie szczędzi nam pochwał. - Patrzyłem, jak tu idziecie. Jesteście jak prawdziwi Ewenkowie. Po czym swoim zwyczajem obejmuje mnie i mocno klepie po plecach. - Czaj kipit. Jest to tradycja. Wszędzie po przybyciu trzeba się napić herbaty, nawet zwierzęta schodzą na drugi plan. Potem, wciąż rozmawiając, rozjucza się i uwalnia renifery, wszyscy siadają do jedzenia i picia przy okrągłym stole, ustawionym na trawie. Znowu pije się herbatę, wiele herbaty, a rozmowa toczy się o górach, reniferach, niedźwiedziach i muflonach. Nigdzie na świecie nie ma piękniejszej jadalni, piękniejszego wystroju, piękniejszego widoku! Siedzimy na gołej ziemi z twarzami zwróconymi ku halom. Dwóch młodych ludzi przyprowadza wielkie stado. To synowie Wasyla. Jadą na kucykach i kierują stadem z siodła. Krzycząc i galopując to tu, to tam, zaganiają każde oddalające się zwierzę z powrotem do stada. Maleństwa o sierści bardzo ciemnej, prawie brązowej, trzymają się matek i wyprawiają wszelkiego rodzaju harce, jakby oczarowane sprawnością swoich mięśni i nóg. To już nie odgłosy, nie oddzielne pobekiwania i nie wezwania. Ziemia, o którą tłucze czterdzieści tysięcy kopyt, wydaje potężny łoskot. Dudnienie aż ściska w dołku i podnieca. A wszystkie te zwierzęta sapią, biegną, przechodzą przez zarośla i rzeczki, stukają o kamienie i walą prosto na nas. Kola wstaje, wychodzi przed stado i zatrzymuje je wymachiwaniem rąk. Natychmiast podbiegają dzieci z płóciennymi workami pełnymi soli - rozdzielają ją reniferom, naśladując przy tym ich ryki. Wasyl i Kola wynajdują tymczasem dobrze wypasione zwierzę, dwuletniego samca. Łapią go na lasso, a jednocześnie dwaj młodzi ludzie odcinają zwierzęciu drogę. Całe stado ogarnia popłoch. Trzysta reniferów galopuje w stronę rzeki, ale zostają natychmiast dogonione. Potem wymyka się jeszcze około dwustu sztuk, reszta natomiast, spędzona przez psy i otoczona przez cały klan wraz z nami, wykręca i idzie naprzód. Kola podchodzi do złapanego samca, który jak gdyby rozumiał, co go czeka. Jeszcze raz się wymyka, ale skórzane lasso znów zaciska mu się na szyi i zatrzymuje go w pełnym pędzie. Wasyl, przygotowany na szarpnięcie, biegnie za reniferem i powstrzymuje go odchylając się do tyłu. Z pomocą natychmiast przybiegają dzieci, wszyscy razem zaciągają zwierzę nad rzekę, tam cios noża między żebra kładzie kres jego życiu. Tym sposobem Kola i Wasyl załatwili sprawunki w tundrowym supermarkecie. Wieczorem będziemy mieli święto. 49 Spokojnie i w rytm przyrody upływa nam pobyt wśród gór i reniferów. Tu, w pierwszym obozie, jesteśmy już od dziesięciu dni. Jutro mamy ruszyć do drugiego, leżącego bliżej źródeł Jany. Pracy nie brakuje. Jednego dnia trzeba iść na poszukiwanie zabłąkanego stadka, nazajutrz trzeba zejść w dolinę i zapolować na łosia. Łowimy prócz tego pstrągi w zamarzniętych jeszcze jeziorach, polujemy na zające. Trzeba również zawczasu pomyśleć o porobieniu zapasów żywności na następne obozowiska. Nasz namiot tak jak wszystkie inne stoi nad rzeką. Jest tu i namiot Koli, i namiot Wasyla - bardzo duży, bo mieszka w nim dziewiątka jego dzieci, które bawią się i hasają wesoło. Jest i namiot Żeni - mieszka w nim z żoną i synem-jedynakiem. Sąsiedni natomiast zajmuje brat Koli z żoną i trzymiesięczną córeczką. W ubiegłym roku Żenią stracił w bójce nogę, przestrzelono mu piszczel i kończynę trzeba było amputować na wysokości kolana. Żenią nadal jednak dosiada konia, zimą jeździ na sankach. Łowi ryby. Jakoś żyje, choć „w jego oczach widać cień smutku i rezygnacji. Czujemy się już jak członkowie klanu. Kola tak właśnie nas traktuje i każdemu co wieczór przydziela zajęcie na następny dzień. - Alain i Żenią pójdą łowić ryby na jeziorze, Karla wezmę ze sobą na łosia, a Kola i Wasyl przyprowadzą stadko, które zauważyli wczoraj. Potem zwraca się do bratanków: - Wy sprawdzicie, czy znowu nie przyszły wilki i nie zeżarły resztek tego renifera, co go dopadły przedwczoraj. Rozstawicie dookoła pułapki. Wołodia, pójdziesz z nimi, tylko nie zapomnij zabrać karabinu. - Tak jest, szefie - odpowiada z ironią Wołodia. Wszyscy się uśmiechają. Kola bardzo lubi takie chwile, kiedy to, rozdzielając zadania, potwierdza swoją władzę. Alain, choć sam niekiedy nazywa mnie szefem - z pewnością dlatego, że po pierwsze nie nadużywam swojego szefostwa, a po drugie wiadomo, że tego nie lubię - dość boleśnie odczuwa rozkazy Koli. - Drażnią mnie te jego maniery. Jednakże w kwadrans później Kola zdejmuje swą królewską koronę i zaczyna grać z nami i resztą klanu w „zabił i otkatim”; po przeciwległych bokach boiska o wymiarach kortu tenisowego wtyka się w ziemię po pięć palików, do walki stają dwie drużyny z kijami; wygrywa ta, która pierwsza zwali pięć palików. Są to ulubione rozrywki na długie letnie wieczory, kiedy to noc w ogóle nie zapada. Nasze krzyki, upadki, bieganina płoszą renifery, które w osłupieniu przyglądają się tym scenom. Tak tutaj płynie nam czas. Kola biega na wszystkie strony, a pot wielkimi kroplami spływa mu z czoła. Wyruszamy do drugiego obozu. Trzeba połapać renifery, które mają nieść bagaż (około dwustu), osiodłać je, wyrównać i umocować ładunek, powsadzać na zwierzęta małe dzieci (też się je przywiązuje), zwinąć namioty, powiązać kołki (wozi się je z obozu do obozu), złapać renifera, który gdzieś się zapodział, znaleźć siodło, które się gdzieś zawieruszyło, pokrzyczeć, pozrzędzić, pośmiać się i pożartować sobie na przykład z Nicolasa, który dał się kucykowi wysadzić z siodła. Cały obóz jest w stanie wrzenia. Upływa przynajmniej sześć godzin, nim wszystko jest wreszcie gotowe i długi nasz pochód rusza w drogę. Widok godny podziwu. Osiemdziesiąt reniferów kroczy przez czerwoną tundrę. Rozwinęły się w długą linię, niosą namioty, piecyki na drewno, strzelby, skrzynki, torby... Kola z dostojną postawą i królewską miną sunie jak wodzirej na czele, dumnie wyprostowany na swoim wierzchowcu. W tej chwili rzeczywiście może być dumny. Wszystko tu piękne i dzikie. I przysięgam, że Kola jest tego świadom. Taka karawana, taki koczowniczy żywot, to upojenie swobodą, to wielkie stado, ta tundra i te góry, które aż męczą wzrok swoim ogromem, stanowią sens jego istnienia. Oby jego dzieciom i wnukom dane było kiedyś jechać tak samo na czele karawany i wielkiego stada, z taką samą dumą i poczuciem szczęścia. Tego szczęścia, które bierze się ze spokojnego i tradycyjnego życia. Oby z ich oczu nie wyzierała nigdy rozpacz, jaką widać w spojrzeniach pogrążonych w nędzy Indian i trutych alkoholem Eskimosów. Tego właśnie życzy sobie Kola. Dziś zapewne chciałby zawołać z wysokości gór, tak żeby jego głos niósł się poza widnokrąg i dotarł tam, gdzie rozstrzygają się losy jego zagrożonego ludu. 50 Karl i Nicolas są z nami już od miesiąca. Był to miesiąc włóczęgi przy wtórze wiatru, po porostach, przez tundrę, gdzie pokrzykiwały pardwy. Rok temu wyruszaliśmy z Wołodią znad granicy mongolskiej. Był to dziki rok. Pełnia szczęścia i najwspanialsza nagroda czekały nas dopiero tu z Kolą, jego klanem, jego wielkim stadem i górami. Dziś wieczorem usnąłem w tundrze o kilka kilometrów od obozowiska. Byłem oszołomiony słońcem, przygnieciony ciężarem powietrza. Budząc się odwróciłem powoli głowę, by popatrzeć, co dzieje się wokół. Podświadomie wyczułem w pobliżu czyjąś obecność i ujrzałem nagle małego liska, który przyglądał mi się skulony za kamieniem. Wyczytałem z jego postawy, ze mnie słucha, tak jakby czekał, że się do niego odezwę. Nie zrobiłem nic, by przedłużyć tę cudowną chwilę. Niewiele rzeczy działa na mnie tak, jak spotkanie z dzikim zwierzęciem. Tego wieczoru długo rozmyślałem nad mądrością zrodzoną z tego doskonałego zżycia się z przyrodą. Mnie z nią tak dobrze, a ludzkość tak strasznie niszczy świat, na którym żyje... Gdy idę przez tundrę, gdy napotykam wzrok lisa, przygnębia mnie kruchość ludzkiej mądrości. Tego wieczoru doszedłem do wniosku, że ludzkość musi dokonać kroku wstecz i znów związać się z przyrodą. Mądrość człowieka bowiem winna wywodzić się z ziemi. Czas już nie istnieje. Odczuwam spokój i odprężenie. Dobrze mi tu. Wtopiłem się w ten kraj. Drugie obozowisko na podobieństwo pierwszego i na obraz następnych wznosi się na wprost gór. Wokół nich Kola i jego klan zatoczą wielki, sześćsetkilometrowy krąg, wciąż powyżej granicy lasów, po halach zarośniętych porostami. - Przylatują komary. Wkrótce będą ich miliony, renifery będą się bez przerwy wierciły - tłumaczy mi Kola. Jest wieczór, magiczna chwila, kiedy to renifery schodzą zboczem do obozu, gdzie codziennie zbiera się je razem. Jutro ma przylecieć śmigłowiec. Zabierze Karla, Alaina i Nicolasa, którzy wracają do Francji, oraz Wołodię, który na trzy tygodnie wyjeżdża do siebie. Wróci do nas, gdy będziemy już wraz z ostatnim zespołem koło źródeł Jany. Ze mną zostaje tylko Kola i poprowadzi mnie w swoje strony, tak jak przyrzekł. - Za miesiąc będziemy o dwieście kilometrów od Jany, odprowadzę i ciebie, i kucyki. Jadąc po dwanaście godzin dziennie, zdołamy przebyć tę odległość w ciągu trzech dni. Ze dwa dni odpocznę i wrócę już bez pośpiechu w jakieś cztery, pięć dni. Dziewięć dni rozłąki z rodziną i czterysta kilometrów po górskich drogach, licząc tam i z powrotem! Kola najwyraźniej bardzo mnie polubił. Następne dni zdają się nie mieć końca. Kola bez przerwy kręci korbką radia i chce połączyć się ze swoim osiedlem. Udaje mu się to dopiero drugiego dnia wieczorem. - No weather, zła pogoda - komunikuje Wołodia. Wiemy zatem, dlaczego opóźnia się śmigłowiec, który miał przywieźć przedwczoraj czwórkę moich przyjaciół. Pozostajemy w obozie i wpatrujemy się w niebo, wciąż szare i groźne. - To może potrwać i kilka dni - rozpacza Nicolas, który czuje się coraz gorzej w naszym zespole. Brakuje żywności i Karl całymi dniami siedzi przy ognisku i piecze ohydne podpłomyki, które nam jednak wydają się wyśmienite. Alain myślami jest daleko. Pędzony nostalgią już wyjechał i teraz szczęśliwy przebywa gdzie indziej. Oto dwa przeciwstawne uczucia, których doznaje każdy, kto odjeżdża z miejsca ukochanego, ale przez innych. Ja sam jestem rozdarty. Z jednej strony chciałbym polecieć do Francji, na fermę do Diany, do wszystkiego, co tam kocham i czego mi brakuje po tak długiej nieobecności; z drugiej strony odczuwam radość, że tu jestem i mogę w tej dzikiej Syberii realizować swoje marzenia. W dwa dni później, gdy już straciliśmy nadzieję, zjawia się wreszcie śmigłowiec - leci pod powłoką chmur, prawie dotykając ziemi. Trzy godziny trudnego lotu. Pilot wychodzi z kabiny, oczy ma poczerwieniałe ze zmęczenia. - Była podła widoczność - stwierdza. Kola natychmiast zaprasza go na herbatę i pieczeń z renifera. W godzinę później odlatują. 51 Stałem się Ewenkiem, jadam po eweńsku, mówię po eweńsku, myślę po eweńsku, co wprawia w zachwyt mojego nauczyciela, czyli Kolę. Są dni, kiedy nie schodzimy z reniferów lub z kucyków i bez przerwy uganiamy się za stadem. Kiedy indziej polujemy na muflony. Wieczorami w nieskończoność gramy i gramy w jakąś grę, popijamy herbatę i opowiadamy sobie przeróżne historie. - Znam miejsce - zwierza mi się pewnego wieczoru Kola - gdzie leżą cztery mamuty, trzy z nich mają ogromne kły, zakonserwowane w lodzie, każdy przynajmniej po sto kilo. Te mamuty Kola znalazł jesienią, w czasie jednej ze swoich wypraw myśliwskich. Ogromne kły zostawił, żeby się zbytnio nie obciążać; wolał zabrać mięso na zimę. - Gdy wrócisz, pójdziemy tam razem, pokażę ci te mamuty - obiecuje. Rzeczywiście przyrzekliśmy sobie spotkać się następnego roku we wrześniu na wielkim polowaniu na muflony w górach. - Przyjadę po ciebie do osiedla z sankami i dwunastką reniferów. W dwa, trzy dni dojedziemy do pewnej chaty, a stamtąd przez cały tydzień będziemy wyprawiali się z psami w góry. Gdy upolujemy ze trzydzieści sztuk, wrócimy z mięsem do osiedla. Spotkanie zostało więc umówione. Moje stosunki z Wasylem polepszają się z dnia na dzień. A przecież początki były trudne. Dzisiaj już się lubimy, często wstępuję do jego namiotu na herbatę i pogawędkę. Podoba mi się jego tubalny śmiech i niezwykła uprzejmość. Żenią, który zajmuje trzeci namiot, jest bardziej skryty, tak samo jak jego żona, która nigdy nie odzywa się ani słowem, a podając herbatę nawet na mnie nie patrzy. Żenią, a również jego syn imponują mi swoją postawą i dumą. Należą do ludzi, którzy od razu wzbudzają szacunek. Wydaje mi się, że Żenią bardzo mnie lubi, choć właściwie nigdy tego nie okazuje. Z dziećmi idzie mi trudniej. Nie potrafią używać prostych, zrozumiałych dla mnie słów. Gdy próbuję z nimi rozmawiać, pękają ze śmiechu przy każdym wypowiedzianym przeze mnie słowie. Mam jednak i tu swoich kumpli. Są nimi ośmiolatek Wadim, którego piwne oczy błyszczą inteligencją i z którym często wybieram się po drewno do nędznych świerczkowych lasów porastających góry, oraz dwunastoletni Sierioża, z którym urządzamy sobie wyścigi na reniferach. Jestem członkiem rodziny i myślę, że dziś, czyli na kilka dni przed moim odjazdem, w całości podziela ona mój smutek. Kola z maniakalną prawie starannością przygotowuje się do tego, co wszystkim tu jawi się jako wyprawa w nieznane. Istotnie bowiem ani on sam, ani nikt z jego klanu nie zapuszczał się nigdy aż nad Janę. To już nie ich ziemie. To prawie inny świat. - Ja jestem Ewenkiem. Żyję w górach, tak jak ryba żyje w wodzie. Jak myślisz, co mógłbym robić w dolinie, bez reniferów, bez muflonów, bez moich gór? - I Kola okręca się wokół, pokazując mi całą wspaniałość otaczających nas gór. - Jak myślisz, co mógłbym robić w dolinie? Dusiłbym się tam bez powietrza, za to z komarami. Cieszy się jednak na tę podróż, a okazuje to, szykując się do niej z taką radością, że aż udziela się ona całemu obozowi. - Upiekę ci chlebki - obiecuje mi żona Wasyla. - A ja podpłomyki, piękne, grube podpłomyki - przebija ją synowa Koli. Pierwszego lipca wieczorem zaczyna sypać śnieg. - Nie wyjedziemy jutro - oświadcza Kola. - Dlaczego? Będzie zadymka. Istotnie, następnego dnia rano obóz leży pod grubą warstwą śniegu, a zadymka wciąż trwa. Kola nie pomylił się. Łażąc od namiotu do namiotu wypijam ze trzydzieści herbat. Wszędzie pomrukują piecyki na drewno. Na dworze zimno i wilgotno. Wieczorem Kola spogląda na niebo i góry. - Jutro będzie można jechać. Zapowiada się ładnie. 52 Żegna mnie cały klan, zgromadziwszy się wokół czterech ciężko obładowanych kucyków. Wasyl dopilnował, żebym napił się jeszcze u niego herbaty, a w prezencie wręczył mi nóż. Żenią z żoną wyszli z namiotu i machają po przyjacielsku ręką. Dzieci spoglądają na mnie ze smutkiem. - Kiedy wrócisz, Nicolas? - Niedługo. Naprawdę. Popatrz, zostawiłem tu swój karabin. Strzeż go pilnie, Sieriożka... - Dawaj! Przy pożegnaniu świeci słońce. Temperatura nagle podskoczyła i śnieg taje z niewiarygodną szybkością. Wkrótce obóz jest już tylko małą białą plamką na tle ogromnej hali. Coś ściska mi serce. Dlaczego zawsze muszę odjeżdżać? Czegóż więcej mam szukać teraz, kiedy już wszystko znalazłem? Kola proponował mi, bym zamieszkał z jego klanem. Dałby mi kucyki, pomógłby zbudować chatę. Mam namiot, piecyk na drewno, karabin i parę krzepkich nóg do wędrowania po górach. Czegóż mi więcej trzeba? Oczum ugania się za zającami, które umykają przed nim po kilka sztuk naraz. Po jednolicie błękitnym niebie przelatują z szumem wielkie stada gęsi. Kucyki zapadają się prawie po brzuchy. Okrążamy wielkie jezioro, nad którym Kola i Karl upolowali kiedyś łosia. - Żebyś ty widział, jak szybko Karl biega - wspomina Kola. - A jak celnie strzela! Zatrzymujemy się na kwadrans, żeby „polornetkować” otaczające nas wokół bagno, potem znów ruszamy. Ścieżek tu nie ma. Idziemy przez bagna, góry i hale, a prowadzi nas intuicja Koli, który zresztą nigdy nie bywał aż tutaj, w wielkiej dolinie Jany. - Tędy - mówi. Wspinamy się na grzbiet górski, przecinamy dolinę, bagno i rzeczkę, znów się wspinamy... Do wieczora w ciągu jedenastu godzin przebyliśmy osiemdziesiąt kilometrów. Rozładowujemy koniki, rozpalamy ogień dla odpędzenia komarów, które atakują nas tysiącami, potem pijemy herbatę, czekając, aż się upiecze mięso. Jesteśmy zmęczeni. Dzień był długi i ciężki. - Jutro będzie jeszcze gorzej. Wody wciąż będzie przybywało - uprzedza Kola. Istotnie, przez bitych osiem godzin, z wyjątkiem krótkiej przerwy na pospieszne wypicie herbaty, przedzieramy się przez mokradła, lasy i kamieniste zbocza górskie. U stóp wzgórza - góry już mamy za sobą - pochylamy się nad mapą. Do Jany zostało nam najwyżej dziesięć kilometrów. - Dawaj, idiom! Woda jest wszędzie i chlap-chlap końskich kopyt akompaniuje nam bez ustanku. Otaczają nas chmary komarów i bąków, które wysysają krew zwierzętom. Tłuczemy je całymi tuzinami, ale natychmiast pchają się inne. Co pewien czas zatrzymujemy się i oblepiamy kucykom łby błotem - zawsze to jakaś osłona. - Ach, moje góry, moje góry - skarży się umordowany Kola. Wieczorem jesteśmy już nad Jana. W głębi lasu zjadamy przy ognisku kolację. To ostatni nasz wspólny wieczór. Jutro będziemy już szli wzdłuż rzeki. Czterdzieści kilometrów z jej biegiem, aż dojdziemy do miejscowości Suordach, jakuckiej wioski, gdzie mamy umówione spotkanie z Wołodią, Totoche'em, Jeanem-Christophe'em i Richardem. Rozmawiamy tylko o jednym - o przyszłym roku, kiedy to znów spotkamy się na wielkich łowach jesiennych. - Kiedy dokładnie przyjedziesz? - pyta mnie Kola. - Z początkiem września, może nawet pod koniec sierpnia. Chyba żebym przyjechał na okres redyku z tobą. - Będę czekał, a przyjedziesz, kiedy zechcesz. Wystarczy, że zawiadomisz osiedla, a wyjadę po ciebie z reniferami albo z kucykami, będzie to zależało od stanu śniegu. Około piątej po południu docieramy do Suordachu. W ciągu trzech dni przebyliśmy ponad dwieście kilometrów przez mokradła, góry i lasy! Jakutom aż trudno w to uwierzyć. - Mam dobre kucyki - oświadcza skromnie Kola. Przechodzimy przez osiedle i jeden z Jakutów wyciąga rękę w stronę Jany. Stoi tam już nad brzegiem namiot, a na rzece unoszą się nasze drewniane łodzie. Totoche widzi mnie, ale nie poznaje. Gdy potem sam przyjrzałem się sobie w lustrze - pierwszy raz od sześciu miesięcy - zrozumiałem dlaczego. Ku brzegom Oceanu Lodowatego 53 Jana kręci i kręci. Niewiele jest rzek, które by tak kluczyły. Płynie w jedną stronę, potem zawraca i zmienia kierunek na przeciwny. Wije się i zapętla, znów toczy się prosto, zygzakuje, zostawia po sobie zakola i martwe odnogi. Wiosłujemy już od kilku godzin, płynąc poskręcanym jej nurtem, ona zaś wciąż zwija się i rozwija, jakby się z nami bawiła. To deprymuje. - Spójrz! Nie do wiary, ale słońce mamy teraz w plecy! - wykrzykuje Totoche. Istotnie, zatoczyliśmy wielką pętlę i dopływamy właśnie do góry, którą mijaliśmy już rano. I tak od dnia wyjazdu, czyli przez cały tydzień. Po dziesięć razy dziennie. Słońce świeci przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, obiegając dookoła całe niebo. Upał doskwiera straszliwy, nie do zniesienia. W miejscach ocienionych atakują nas tysiące komarów i bąków. Zostaje nam tylko rzeka, wskakujemy więc do niej co godzina, tak jak czynią łosie, szukające schronienia przed owadami i słońcem. - Przyjechać na Syberię, żeby padać z upału, toż to niemożliwe - użala się Totoche. Richard - raczej filozof - jest zdania, że to nie potrwa długo. Jean-Christophe lubi wodę i słońce. Jednego i drugiego ma pod dostatkiem. Wołodia przestał się już przejmować. W czasie wyprawy, tak jak w życiu, przychodzi taka chwila, kiedy człowiek ma już wszystko za sobą i patrzy tylko na siebie - z zadowoleniem albo z żalem. Wyprawa dobiega końca. Jeszcze tylko dwa miesiące i tysiąc kilometrów po rzece, która tak czy owak doprowadzi nas do Oceanu Lodowatego. W każdym razie wytrwamy do końca. Czeka nas sukces i wszyscy o tym wiemy. Ja też już sobie odpuściłem. Motywacja zniknęła, a serce zostało hen, w górach, z Kolą i jego reniferami. Między Wołodią i mną z jednej strony a resztą zespołu z drugiej istnieje w sensie psychicznym wielka przepaść. My dojeżdżamy, już dojechaliśmy, natomiast Totoche, Richard i Jean-Chnstophe dołączyli do nas dopiero w Suordachu i dla nich wyprawa się zaczyna. Wyprawa, o której tak długo marzyli, do której tak długo się szykowali. Próbuję robić dobrą minę i uchodzić za człowieka, który widzi cel i dodaje innym ducha. Trudno jednak zwieść Totoche'a. Stary wyga, za dobrze mnie zna, żebym mógł go wyprowadzić w pole. Zresztą brak nacisku z mojej strony całkowicie go urządza, gdyż - trzeba przyznać - Totoche jest straszliwym leniem. Do rozpaczy doprowadza to Richarda, który jest pełen zapału i dobrych chęci. - Tylko spokojnie, spokojnie - radzi mu z ojcowską dobrotliwością Totoche, dodając, że „kto zaczyna jak lew, ten nieodmiennie kończy jak głupek”. - Ja zawsze mocno finiszuję - zapewnia. - Na początek chodzi o to, żeby się oszczędzać. Trzeba przyznać, ze Totoche rzeczywiście się oszczędza. „Jak najmniej i jak najwolniej” - to druga jego dewiza. Tak czy owak Totoche jest rzadkim przypadkiem, wręcz fenomenem. Stary wyga, ma pięćdziesiąt sześć lat, ale warto wiedzieć, że już od trzydziestu jest w wieku przedemerytalnym. Spędził ten okres albo w lasach, albo w knajpach. Trzydzieści lat przygód, o których zresztą mówi wprost cudownie. Temu właśnie gawędziarskiemu talentowi zawdzięcza swoją pozycję. Przy ognisku nigdy nie daje się prosić i niestrudzenie opowiada historyjki ze swego niewyczerpanego repertuaru. - A jak to było w więzieniu? - pyta Richard. Totoche opowiada więc historyjkę z więzienia. - Co wieczór popijałem sobie pastis*. Wiesz, jak mi go dostarczano? Richard szeroko otwiera oczy. *Pastis - francuska anyzówka, lekko słodka. Francuzi mocno rozcieńczają ją wodą i dodają kilka kostek lodu, tak ze otrzymywany trunek zawiera ledwie kilka procent alkoholu - przyp tłum - Moja żona Francoise zanurzała ręczniki w miednicy z pastisem. Gdy wyschły, przynosiła mi je w worku z bielizną. Nikt oczywiście niczego się nie domyślał. Gdy tylko chciałem coś sobie łyknąć, wkładałem róg ręcznika do pół szklanki wody. He, he... I Totoche z przejęciem kontynuuje swe wspomnienia. Przybiera zabawną minę figlarza, a twarz układa mu się w uszczypliwą gębę wikinga. Tak jest, właśnie gębę! Totoche nadawałby się na aktora. Talent z pewnością ma. W naszym zespole gra weterana, bo i wiek ma po temu, i wagę (sto pięć kilogramów), a w dodatku to już trzecia jego wyprawa. Razem płynęliśmy czółnem przez Labrador i tratwą przez Alaskę. Obaj z przyjemnością snujemy wspomnienia - niedźwiedź na nad-jukońskiej skarpie, eskimoskie osiedle na Labradorze, wiry rzeczne, burze, wichury... Rad jestem, że i na Syberii mam koło siebie tego wygę. Mało z kim czuję się tak związany. Totoche to jak gdyby nasz dziadek i Wołodia natychmiast go uznał. Richard z racji swego wieku (dwadzieścia siedem lat), wyglądu i braku doświadczenia sprawia wrażenie chłopca na posyłki. W tym zgranym, zahartowanym w bojach zespole czuje się trochę niepewnie. Szuka swoich znaczków. Totoche chowa mu je dla zabawy, ilekroć je znajdzie. Wołodia, który nie odznacza się wyrozumiałością, też mu nie pomaga. Richard jest jednak cierpliwy i trzyma się twardo w oczekiwaniu lepszych dni. - Co o tym myślisz, Nicolas? Mam wrażenie, że Totoche traktuje mnie jak popychadło. - Myślę, że nie trzeba tak od razu się poddawać, ale nie trzeba również wpadać w przesadę w drugą stronę. Zbyt często odmawiasz pomagania mu. - Dobra! Postaram się. I rzeczywiście, Richard zaczyna wyłazić ze skóry, żeby się z nami zintegrować. Z zachwytem odkrywa wspaniałości Dalekiej Pomocy, jej feerię świateł i jej niezmierzoność. Jakiż to kontrast z Jeanem-Christo-phe'em. Ten bowiem zgrywa się na starego wyjadacza, nic go już nie zadziwi i tylko zdaje się mówić: „Nie ta-akie rzeczy się już widziało, moi chłopcy...” W drodze na szczęście Jean-Christophe jest sympatyczny i niekłopot-liwy. Takie przynajmniej sprawia wrażenie, choć często wydaje się nam, że to on sam tworzy sobie ten wizerunek. Ma trzydzieści dwa lata, prowadzi dwie niewielkie firmy w Bretanii i urywa się, gdy tylko może. Za pierwszym razem na Alaskę, teraz na Syberię. Oto nasz zespół. Nie wiem, jak moglibyśmy spać bez moskitier, bo upał już o siódmej rano staje się wprost nie do wytrzymania i zmusza nas do opuszczenia śpiworów. Komary pozżerałyby nas. Niestety, przez najlepszą nawet moskitierę trochę komarów zawsze przejdzie. Nocą słychać więc tylko przeklinania i głośne (acz niezbyt skuteczne) klapnięcia. Rano znajdujemy na ziemi komary tak opite krwią, że nie mogą już latać. Albo Totoche ciska się, że Jean-Christophe chrapie, albo na odwrót; a tymczasem Oczum bawi się w mamę dwóch malutkich suczek, które przygarnęliśmy w mijanym ostatnio osiedlu. Warto popatrzeć, jak zwinąwszy się w kulę trzyma między łapami szczeniaczki. Cudowny wprost widok. Płyniemy, zależnie od nastroju, to dniem, to nocą; sypiamy to na plażach, to w lesie, to gdzieś u podnóża gór, zawsze tam, gdzie znajdujemy cień. Zależy mi wprawdzie na zmianach obsady, ale przyzwyczajeń nabiera się prędko, toteż Totoche, Jean-Christophe i Wołodia płyną katamaranem, ja zaś i Richard - łodzią. Oczum i obie suczki, które nazwaliśmy Jana i Żana, stoją na katamaranie. Wołodia, który uwielbia kombinować, wypróbowuje dziś nowy sposób wiosłowania, znany nam już z krypy, którą latem płynęliśmy przez Bajkał. Dwóch wiosłuje, trzeci siedzi przy sterze i odpoczywa, a co pewien czas następuje zmiana. Znużone upałem psy położyły się na deskach katamaranu. Co jakiś czas zatrzymujemy się, żeby wsadzić głowę do wody, zagotować herbatę lub upolować ze dwa zające. Między Suordachem a Dugalarkiem nie napotykamy żywej duszy. Zające, kaczki i to wszystko. Na zakolach, tam gdzie woda podmywa brzegi, widać jeszcze gruby, lśniący lód. - Żeby choć skąd trochę pastisu! - wzdycha Totoche. - Zdajesz sobie sprawę? Jedna szklaneczka z kostką lodu sprzed trzydziestu tysięcy lat! Istotnie, pod cienką warstwą ziemi, odmarzającą w czasie krótkotrwałego lata leży do głębokości stu albo i więcej metrów wieczna zmarzlina. Zachowały się w niej dziesiątki tysiącleci historii - mamuty, przodkowie bizonów oraz inne zaginione gatunki. Ku naszemu przerażeniu dowiadujemy się od Wołodi, że w odległości dwustu kilometrów od Jany odkryto rzekę zatrutą setkami, a może i tysiącami zwłok ludzkich. Niedaleko tej rzeki (płynie równolegle do Jany) istniał kiedyś obóz. Tu nad każdą arktyczną rzeką były ich dziesiątki. Zwłoki rzucano do olbrzymich rowów, wykopywanych w nadrzecznych skarpach, i stopniowo rowy te zasypywano. W ubiegłym roku rzeka podmyła brzeg i zalała lód pokrywający ciała. Ciała te pojedynczo dostawały się do rzeki, rozdęte i rozkładające się zaczęły płynąć po jej powierzchni, tak jak wiosną spływają uschłe drzewa. Wołodi ciężko przychodzi opowiadać nam o historii swojego kraju. Gdy wywołuje bolesne wspomnienia, spluwa na ziemię i zaciska pięści. 54 Poza północnym kołem podbiegunowym temperatura z miejsca spada, jakby spełniając to, czego po tej symbolicznej linii na mapie można by się spodziewać. Wkładamy swetry i kurtki i ciągniemy pod północny wiatr, wzbijający fale na coraz to szerszej rzece. Jednakże w dwa dni później upał wraca z całą siłą, a z nim wracają również tysiące komarów i bąków, nie dających nam żyć. Oczum wygrzebuje sobie dołki w ziemi, szukając tam chłodu i schronienia przed owadami. Rano wyłazi cały uwalany ziemią i strzepuje ją z siebie, energicznie się otrząsając. Jana i Żana rosną w oczach. Całymi dniami bawią się i figlują, biegają i tarzają się po ziemi z głośnym ujadaniem. Jana będzie prowadziła zaprzęg, który zamierza sformować Wołodia. Żana zostanie narzeczoną Oczuma. Problem w tym, żeby całe to towarzystwo gdzieś się zebrało przed nową wyprawą na Pomoc. Bardzo zbliżyliśmy się z Wołodią. Rozmawiamy o wszystkim, choć wcześniej nie przychodziła nam nawet do głowy możliwość poruszania niektórych tematów. Kreślimy przede wszystkim wspólne projekty na przyszłość, upewniając się w ten sposób, że to jeszcze nie koniec. Cenię taką przyjaźń - trwałą, budowaną przez długi czas, na podobieństwo gmachu wzniesionego z wielkich głazów; układa się je powoli, ale budowli nic nie zdoła zniszczyć. Przesiadując godzinami przy ognisku, rozprawiamy również o przeszłości, często wspominamy ten tak trudny etap z psami i w ogóle wszystko, cośmy razem przeżyli w ciągu ostatnich czternastu miesięcy. Jedno z wyznań Wołodi porusza mnie do głębi. - Wiesz, Nicolas, przed tą wyprawą chciałem tak samo jak wielu moich rodaków uciec ze swojego kraju. Dopiero dzięki tobie uświadomiłem sobie jego wielkość i jego piękno. Nauczyłem się kochać to, co jest w nim dobrego. Chcę ci za to podziękować. Łzy napływają mi do oczu. Pierwszego sierpnia docieramy do Batagaju, stolicy regionu. Większość spośród sześciotysięcznej ludności miasteczka żyje z pracy w czynnych jeszcze w tych stronach kopalniach złota i miedzi. Batagaj posiada światowy rekord rozpiętości temperatur - prawie minus siedemdziesiąt dwa stopnie zimą i plus czterdzieści pięć latem! Wszystkie domy są w miasteczku drewniane. Drewno chroni przed mrozami w zimie, która w tych stronach może trwać dziesięć, a nawet jedenaście miesięcy, i osłania przed upałami w lecie, nie dłuższym na ogół niż trzy, cztery tygodnie. - Macie szczęście, dużo szczęścia - słyszymy. - Lato tego roku jest wyjątkowe. Przy takich upałach nie ma komarów. Niektóre lata to coś strasznego. Rzeka robi się jeszcze szersza. Codziennie napotykamy statki rybackie, barki transportowe. Powiewające obok siebie na katamaranie flagi radziecka i francuska wzbudzają powszechny entuzjazm. Ludzie zatrzymują się, dają nam to rybę, to butelkę świeżego mleka, to chleb. W wioskach, obejmujących niekiedy po dwie, trzy zagrody z kilkoma krowami, mieszkańcy spontanicznie oferują nam gościnę. Ludzie są tu wzruszająco i wyjątkowo serdeczni. Prześcigają się w pomaganiu nam, i to bezpłatnie, dla przyjemności! Jakiż to kontrast z niektórymi regionami Kanady i Alaski, gdzie najdrobniejszą nawet przysługę przeliczano na pieniądze. Wymieniamy adresy i przyrzekamy napisać z Francji. Minąwszy Wierchojańsk (dwa tysiące mieszkańców), płyniemy przez obszary nie zamieszkane. Całymi dniami nie widzimy nikogo. Wiosłujemy w milczeniu. Teraz Jean-Christophe psioczy razem z Totoche'em. - Ależ to nudy! Wiosłuj tak i wiosłuj dzień w dzień po tej rzece. Rzeczywiście, jeśli nie liczyć rzadkich teraz spotkań, to rzeka nie wygląda atrakcyjnie. Zwierząt niewiele - co najwyżej trochę zajęcy. Krajobraz smętny i płaski, a sama podróż nieciekawa i właściwie bez trudności; nic, tylko kilometry i północny wiatr, zaznaczający się coraz mocniej. Ponad sześćset kilometrów... Pięćset... Czterysta... Po trzydzieści kilometrów dziennie. Wiosłuj tylko i wiosłuj... Z nadejściem sierpnia lato ustępuje powoli jesieni. - To wcale nie za wcześnie - wzdycha Totoche. - Myśleliśmy już, że to Afryka. Znad wybrzeży Oceanu Lodowatego zaczynają wracać kaczki, jakby przypominając nam o pośpiechu. Figlarna rzeka wciąż nie chce płynąć prosto na północ, wije się i kręci przez pozbawioną drzew tundrę, która pojawiła się na miejsce tajgi. Szczeniaki wyrosły na duże psy, biegają już coraz dalej, polują na zające i kuropatwy w lasach. Do Oceanu Lodowatego mamy jeszcze dwieście kilometrów. Dwudziestego sierpnia docieramy do miejscowości Kozaczje. Jest to małe osiedle eskimoskie*, podobno tu właśnie Amundsen wybierał sobie psy przed jedną ze swoich antarktycznych wypraw. Mieszkańcy żyją z hodowli reniferów. * Tu i dalej oczywisty błąd autora, gdyż Eskimosi żyją wyłącznie na Grenlandii i w Ameryce Północnej - przyp. tłum. Są to więc Eskimosi od reniferów, tak jak inni są Eskimosami od fok. Wstępujemy do miejscowego sklepu. Jest to grota wykuta w wiecznie zmarzniętej skale. Ryby leżą tu tonami - łososie, szczupaki, pstrągi. Jest tu również około setki tusz reniferowych, leżą stertami wprost na ziemi, w przegrodach, gdzie ściany są białe od połyskującego szronu, a temperatura latem i zimą wynosi minus trzydzieści pięć stopni. Jest to jedna z niewielu na świecie zamrażarek, którym nie grozi awaria. Tu, w tundrze, poza kręgiem polarnym życie też musi mieć pewne zalety. Osiedle wita nas uroczyście. Przewodniczący włożył na tę okoliczność krawat, pstryknięto zwyczajowo trochę zdjęć. A przy odjeździe towarzyszy nam chmara dzieci. - Czy to prawda, że idziecie aż z Mongolii? - No... tak! Opuszczamy Kozaczje w strugach deszczu, a jednocześnie północny wiatr nadal spycha nas na południe, jakby wzbraniając dostępu do Oceanu Lodowatego. 55 Między czółnem, na którym ja i Richard wiosłujemy przez długie godziny ile sił, ani na chwilę nie ustając, a katamaranem, którego załoga, czyli Totoche, Jean-Christophe i Wołodia, szczerze mówiąc, nie przemęcza się, tworzy się spora odległość. W rezultacie tego dnia, czyli dziewiętnastego sierpnia, nie dziwi nas, że jesteśmy już na brzegu, rozpaliliśmy ognisko i gotujemy sobie herbatę, a katamaran przypływa dopiero półtorej godziny później. Dziwi nas natomiast, że na skrzyżowanych drewnianych żerdziach, zmontowanych przez Wołodię, żeby było na co wciągać flagi, powiewa tylko jedna - francuska. - Co się stało? Wystarczy spojrzeć na Wołodię. Jakaż to sprzeczka mogła spowodować tak wielką zmianę w jego postawie? Podchodzi do mnie i marszczy brwi, a oczy ma pełne łez. - To już koniec, Nicolas. Tym razem kraj przepadł! I nie dodając ani słowa, robi sobie herbatę. Wzrok odwrócił, jest bardzo przybity. I moje, i Richarda zdziwienie nie ma granic. - Ależ, na Boga, co się stało? Totoche informuje nas, że od pewnego rybaka dowiedzieli się, iż w nocy siły zbrojne i KGB dokonały zamachu stanu. Gorbaczowa pod pretekstem choroby internowano w willi, gdzie spędzał właśnie tygodniowy urlop, rząd tymczasem pod kierownictwem niejakiego Janajewa przejął na sześć miesięcy całą władzę. Wprost nie do uwierzenia. Ręce mi opadają. - Wszystko przepadło - twierdzi Totoche. - Z KGB, armią i całą resztą tej komunistycznej swołoczy nie da rady. Wołodia odwraca się. - Nigdy nie pojadę do Francji. To już koniec. Wszystko wróci do stanu poprzedniego. Znowu pozamykają granice. To już koniec. Jest u kresu rozpaczy. Totoche, z natury dość pesymistyczny, już widzi, jak przez sześć miesięcy nie będziemy mogli wydostać się z Syberii. Ja ani przez chwilę nie wierzę w powodzenie tego puczu. Pieriestrojka poszła za daleko. Taki krok wstecz jest już niemożliwy. - Jelcyn do tego nie dopuści, powstanie naród - odzywam się do Wołodi. - Jego też zamkną, a w razie potrzeby rozstrzelają. Ty ich nie znasz. Ty nie widziałeś, jak wyglądał ten kraj jeszcze dziesięć lat temu. Nie potrafisz sobie wyobrazić, do czego oni są zdolni. - No a naród? Wołodia tylko spluwa. - Jeśli powstanie naród, to będą strzelali... nawet z karabinów maszynowych. Nie wierzę. Ani przez moment. Wyobrażam sobie, że naród już powstaje, mobilizuje się. Ten pucz z innej epoki nie może się udać. Za późno! Gorbaczow zrobił już zbyt wiele i zbyt wielu ludzi ma za sobą. Bardzo gnębi nas fakt, że z braku radia nie możemy otrzymywać żadnych świeżych wiadomości. Nigdy nie czułem się tak samotny i rzucony tak daleko. Dopiero ten zamach stanu nagle mi to uświadomił. Jean-Christophe pobladł. - Spójrz, jest blady jak ściana - zwraca mi uwagę Totoche. Rzeczywiście. Jean- Christophe cały czas milczy. Co robić? Wszystko staje się tak bardzo nieważne. Rozkładamy mapy. O trzydzieści kilometrów stąd znajduje się stacja meteorologiczna. - Tam powinni coś wiedzieć! - Dawaj! Do wioseł! Na stacji meteorologicznej jest nawet telewizor, wypełniający samotność czterem przebywającym tu naukowcom. Oglądamy konferencję prasową, zorganizowaną przez nowy rząd. Za stołem siedzi gromada ludzi przypominających zepsute kukiełki. W otoczeniu tych zakazanych gąb, tych ministrów, którzy nie potrafią nawet trzech słów sklecić - Janajew. Trzęsie się cały jak schorowany starzec. Dla Wołodi, który z przerażeniem słucha wystąpienia chwilowego przywódcy, takie sceny mogą wyglądać bardzo dramatycznie, mnie jednak uspokajają. Ten pucz nie ma szans. Naród, lud radziecki na to nie pozwoli. I rzeczywiście. Już następnego dnia dowiadujemy się, ze naród pod przywództwem Jelcyna już powstał. Wołodia wciąż zachowuje sceptycyzm. - Słuchaj, Nicolas, zostanę tu jeszcze przez dwa dni, potem jadę. Moje miejsce jest w Moskwie. Jeśli stanie do walki naród, to i ja będę walczył. - Pojadę z tobą. Zerwał się wiatr i hula po gołej tundrze, gdzie nie napotyka żadnych przeszkód. Wszystko jest szare, zanurzone w wilgotnym powietrzu. Wychodzę na kilka chwil z przegrzanego budynku, żeby zaczerpnąć trochę tchu. Na rzece spokojnie kołyszą się czółna. Dziś wieczorem doszło do starć. Chce mi się wyć z wściekłości, wyrzucić ją z siebie. Decyzję już podjąłem. Będę się bił. W ten sposób zwrócę temu krajowi wszystko to, co mi dał w ciągu minionych piętnastu miesięcy. O drugiej w nocy Wołodia wyciąga mnie z łóżka. Jest niezwykle podniecony, szaleje z radości, z oczu płyną mu łzy. - Chodź, Nicolas, zobacz! Jednym skokiem jestem przy telewizorze. W Moskwie święto. Młodzi ludzie stoją na czołgach i krzyczą ze szczęścia. Gorbaczow wraca. Koniec puczu! Spoglądam na Wołodię i rzucamy się sobie w objęcia. Nie potrafimy powstrzymać wzruszenia. Wydaje mi się, że w tej chwili podobni jesteśmy do dwóch alpinistów, którzy właśnie wdarli się na szczyt wielkiej góry. Nadajmy tej górze imię Wolność. Na końcowych dwustu kilometrach droga staje się naprawdę ciężka. W płaskiej tundrze nie ma gdzie zawiesić oka i wzrok się męczy. Zakutani w kurtki, wiosłujemy i wiosłujemy, na głowy wciągnęliśmy czapki, gdyż północny wiatr dmucha już zimą. Wysoko w górze widać setki kaczek odlatujących na południe. Pardwy łączą się w hałaśliwe stada i cała niezmierzona tundra rozbrzmiewa ich głosami. Na szarym niebie szybuje kilka mew i innych ptaków morskich. Morze Łaptiewów. Do Oceanu Lodowatego niedaleko. Drugiego września, po dziewięciu godzinach nieustannego wiosłowania, docieramy wreszcie do Niżniejańska. Kiedyś była to mała wioska rybacka, teraz jest tu port, gdzie zatrzymują się statki pływające latem po wodach arktycznych. Czeka na nas kilkaset osób, o naszym przybyciu dowiedzieli się od tych, których ostatnio mijaliśmy po drodze. Odzywają się syreny wszystkich statków. Dzieci machają rękami. Koniec się zbliża. Jutro będziemy płynęli po słonych wodach Arktyki. Przy wypływaniu na morze jest tylko bezmiar. Nie ma horyzontu, gdyż błękit nieba zlewa się z błękitem wody. Nie ma docelowej linii. Wokół wszędzie cisza, zakłócana tylko przez silniki statku, który towarzyszy nam od Niżniejańska. Oddalamy się od statku, który wyłącza silnik. W oddali, tuż nad wodą, leci kilka kaczek. Spoglądamy na siebie z Wołodią i uśmiechamy się z głębokim wzruszeniem. Stoimy tak długo i nieruchomo, wciąż wpatrzeni w morze. Sologne, ferma des Villoings Październik - listopad 1991 r. Zakończenie List wręczony panom Michaiłowi Gorbaczowowi i Borysowi Jelcynowi 6 września 1991 roku w czasie naszego pobytu w Moskwie. Szanowny Panie Prezydencie, W ciągu półtora roku ja i kilku innych Francuzów wraz z naszym radzieckim towarzyszem podróży Władimirem Glazunowem przewędrowaliśmy w poprzek dziką Syberię od granicy mongolskiej aż po Ocean Lodowaty Północny. Z umiłowaniem i szacunkiem obchodziliśmy się z przyrodą, żyjąc w harmonii z tajgą, tak samo jak wielu tych, co w niej mieszkają. Wędrowaliśmy przez niektóre spośród niewielu już obszarów kuli ziemskiej, gdzie ludzie wciąż jeszcze żyją w więzi z przyrodą, od której współczesny nam człowiek nieodwołalnie już się odciął. Niech wolno mi będzie po upływie tych osiemnastu miesięcy spędzonych w tajdze wyrazić pogląd, że dla zachowania tradycyjnych wartości tych ludzi należy uruchomić wszystkie środki, a wartości tych trzeba szukać wszędzie, gdzie jest to jeszcze możliwe, i to bez względu na koszty. W trudnych warunkach społecznych, politycznych i ekonomicznych nie należy ani zapominać o ekologii, ani odsuwać jej na drugi plan. Ziemia w naszym kraju, a miejscami i w Pańskim jest ogólnie rzecz biorąc chora w wyniku ślepych, a często nieprzemyślanych przemian. Dziś powinniśmy wstąpić na inną drogę, podpisać z Ziemią - używając zwrotu Michela Serre'a - „Umowę przyrodnią”. Powinniśmy szanować Ziemię i żyć z nią w zgodzie. Oby nasza wyprawa zdołała ukazać światu urzekające piękno nie oskalpowanej jeszcze ziemi. Chcielibyśmy z całego serca, żeby nasze filmy, nasze książki i zdjęcia były hymnem na cześć przyrody i pomogły w zachowaniu jej. Jeszcze jest na to czas. Na koniec w imieniu całego zespołu chciałbym podziękować Pańskiemu krajowi za tak bardzo gorące przyjęcie. Pański naród godzien jest podziwu. Nie zapomnimy o nim nigdy. Zechce Pan przyjąć, Panie Prezydencie, wyrazy naszego bardzo głębokiego szacunku. Nicolas Vanier Podziękowania* * W nawiasach nazwy przedsiębiorstw, instytucji itp - przyp tłum Jean Affonasief - za jego rysunki i dobry, pełen zrozumienia nastrój. Pan Amadach (Leica) - skuteczny w działaniu, wszystko rozumiał. Jean-Pierre Bailly - nakręcił filmy (MC4) upamiętniające nasze wieczory na Syberii. Mariella Bertheas i Laurent Attali (Kronenbourg) - gościli nas w swoim wspaniałym ośrodku. Philippe Bissieres - gdy wróciliśmy, przyjął nas u siebie. Pan Dyrektor Walerij Bolszedworskij (Stalker) - zapewnił logistykę wyprawy. Pani Boutalbi - za trzy tysiące papierosów Mars. Pani Brouty-Boye (Marlboro Classics) - wyposażyła nas na dwa letnie etapy. Dominique Cantien (TF1) - popchnął maszynę, gdy trzeba było przejść na wyższy bieg. Państwo Cellurowie - za wyrządzoną nam krzywdę i niech wiedzą, że o nich nie zapominam. Sandrine Chartier - zechciała przeczytać tę książkę. Maxime Chavane - kapitan drużyny hokejowej na zamarzniętym Bajkale. Genevieve Coste-Bounoure - wiernie kibicowała. Stephane Bounoure - gdy wróciliśmy, okazał nam bardzo cenną pomoc. Pan Dyrektor Gilles Couet (Chlorophylle) - bez Niego w żaden sposób nie moglibyśmy spać przy minus sześćdziesięciu stopniach. Charlelie Couture - przez półtora roku była przy nas myślami. Skomponuje muzykę do długometrazowego filmu. Francoise Doux - nasza stała rozmówczyni w TF1. Pan Dufourcą - ambasador Francji w Moskwie. Pan Gillain i Pani Guerin (Royal Canin) - wielkie podziękowania od piesków. Herve Guillaume - za Pańskie wzruszające przemówienie przy powitaniu mnie. Lionel Hoebeke - wyda album ze zdjęciami z wyprawy. Thomas Hugues i jego zespół - na pamiątkę tego miłego dnia z psami. Nicolas Hulot - na wspomnienie pewnej przechadzki po lesie „na spotkanie łań”, z żalem, że nie zrobiliśmy tego, cośmy zaplanowali. Pan Ifli (Kettner) - za wysokiej jakości sprzęt. Pan Doktor Klein - z rzadko spotykaną uprzejmością leczył mojego Oczuma. Laurel Laffont - za pomoc i zrozumienie. Bernard Lamy - dziękujemy Ci, żeś poświęcił cały dzień na szukanie samolotu, który przewiózłby na Syberię trzydziestkę naszych psów. Pan Jack Lang - za poparcie. Pan Łatkin - wierny przyjaciel. Bez Niego cała nasza wyprawa w ogóle nie doszłaby do skutku. Podziękowania ogromne jak mamut. Christophe Ledisse - za pomoc po naszym powrocie. Pan Leib i Pani Delacoste (Browning Chasse et Peche) - za pstrągi, piżmowce i kaczki, które piekły się na naszych polowych ogniskach. Hugues de Leon - dla upamiętnienia tego pięknego dnia na Morzu Łaptiewów. Państwo Marques - wierni kibice, przez półtora roku opiekowali się moją fermą. Olivier Massina - za piękne logo wyprawy. Państwo May (Distrutil) - za Ich uprzejmość i jakość Ich wyrobów. Pan Mielnik, który zastąpił Pana Łatkina w Ambasadzie ZSRR w Paryżu - z serdeczną wdzięcznością. Pan Francois Mitterrand - za Jego cenną pomoc - oraz Pan Michel Poirrier, który Jemu przekazał moją „prozę”, mnie zaś Jego odpowiedź. Jean-Francois Mongibeau - objąwszy patronat nad wyprawą, pomagał nam w kontaktach z trudną redakcją „Figaro Magazine”. Stephane Murignieux - na wspomnienie Zuzi oraz wielu jeszcze innych spraw. Regis Picard - na wspomnienie Twoich odwiedzin w naszej syberyjskiej chacie. Olivier Pighetti - za piękne zdjęcia naszej tratwy. Pan Francois Pinault - na wspomnienie tego obiadu, kiedy to po trzydziestu dziewięciu minutach powiedział mi Pan: „Tak”. Francois-Henri Pinault - na wspomnienie Twojego pobytu na wielkim jeziorze i z podziękowaniami za poparcie. Patrick Poivre d'Arbor - za słowa zachęty i cenną pomoc. Panowie Roussel i Guidal (Pinault Bretagne) - za gotowość i cenną pomoc. Bernard Schbath - za pewną podróż na Korsykę. Świetlana - na wspomnienie naszego pobytu w Moskwie. Dominique Trochut - przyjaciel i wspaniały dziennikarz, przybył aż na Syberię, by za nami świadczyć. Thierry Vanier (Vallot) - spędził cały wieczór w swej pracowni, żeby uszyć nam nieprzemakalną odzież. Clude, Marie-Laure, Pierre i Bruno Vanierowie - najbliższa moja rodzina, wszyscy mi pomagali. Pan Jean-Luis Varlet-Bertrand, radca prawny - służył radami traperom, nie obeznanym z problemami prawnymi, jakie zawsze wyłaniają się przy organizowaniu takiej wyprawy. Christan Weill - zaopatrzył nas między innymi w aparaty fotograficzne (które co prawda potonęły). Na koniec pragnę w szczególności podziękować mojej „drużynie” w składzie Thomas Bounoure, Karl Gerin i Dianę Maury-Laribiere, która towarzyszyła mi na początku i pod koniec wyprawy, a pracowała, nie licząc na sukces. Jakże nie wspomnieć o pełnych oddania, a wymienionych w tej książce wszystkich towarzyszach wyprawy oraz o Sybirakach, których lista byłaby, zbyt długa - drzwi ich domostw zawsze były dla nas otwarte, udzielali nam gościny i zawsze gotowi byli spieszyć z pomocą. Ogromne dzięki.