6804
Szczegóły |
Tytuł |
6804 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6804 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6804 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6804 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Cezary Czy�ewski
Wracaj
Niebo powoli zasnuwa�o si� chmurami. Olbrzymi, czarny k��b nadci�ga� z po�udnia,
tocz�c swe zwa�y po wieczornym b��kicie. Sucha, zwi�d�a trawa k�ad�a
si� pod gwa�townymi uderzeniami jesiennego wichru. Pojedyncze krzewy, stercz�ce
tu i �wdzie, szumia�y, jakby skar��c si� na bezkarno�� wiatru. Jak okiem
si�gn��, wsz�dzie ci�gn�� si� r�wny jak st� step. Pierwsze gwiazdy b�ysn�y na
niebosk�onie, zanim nie poch�on�a ich nadchodz�ca burza.
Kristen jecha� na p�noc. Okutany w wyp�owia�� opo�cz�, z twarz� os�oni�t�
szalem, siedzia� na jab�kowitej klaczy, twardo pokonuj�cej mil� za mil�.
Opr�cz pasa z mieczem, derki i niemal ju� pustych juk�w, nie wi�z� nic. Niczego
zreszt� nie potrzebowa�. Co jaki� czas ogl�da� si� za siebie, ale widnokr�g,
opr�cz mrocznej chmury po�eraj�cej �wiat, by� pusty. B�ysn�a bia�a linia
dalekiej b�yskawicy. D�ug�, bardzo d�ug� chwil� p�niej nadbieg� zduszony
grzmot.
Burza zbli�a�a si�.
Je�dziec nie ucieka� przed nawa�nic�. Bardziej ni� strug deszczu, uderze� wichru
i wszechobecnych grom�w, ba� si� czw�rki m�czyzn, jad�cych jego tropem.
Chocia� oddali� si� od nich znacznie, wiedzia� �e nadal go �cigaj�. Zna� ten typ
ludzi. By� kiedy� jednym z nich. W niejednej wojnie bra� udzia�, niejedn�
krew przela�, niejedn� dusz� pos�a� w za�wiaty. Najemnik, �o�nierz fortuny.
Klacz zar�a�a cicho. Kristen wiedzia�, �e zwierz� jest znu�one. Od trzech dni, z
kilkugodzinnymi nocnymi przerwami na spoczynek, pod��ali wci�� naprz�d.
A wcze�niej? Wcze�niej by�o podobnie, cho� cywilizowane strony dawa�y lepsze
schronienie i straw�. Od pi�ciu miesi�cy w drodze, nieustannie ogl�daj�c si�
za siebie.
Wyprawa do miasta uda�a si� znakomicie. Sprzedali ca�e wino zabrane z winnicy
Kristena. Majowy jarmark przyci�ga� t�umy, nic dziwnego, �e gronowy trunek
znajdowa� nabywc�w. Wraz z Deri, �on� i wsp�lniczk�, Kristen jecha� na wozie,
zaprz�onym w dwa silne, poci�gowe konie. Dzie� by� ciep�y i s�oneczny,
popo�udnie
skwarne, mimo �e po�owa wiosny jeszcze nie min�a. Droga prosta, bez wyboj�w.
Tak w�a�nie wyobra�a� sobie reszt� swego �ycia. Sko�czy� z wojaczk�, kiedy
stukn�a mu trzydziestka. M�ody by�, ale maj�tek zebra� spory, osiad� wi�c na
p�nocnym wybrze�u Morza �rodkowego, kupi� maj�tek, a �e by� mi�o�nikiem
wina, zamiast sia� zbo�e, za�o�y� winnic�. Pomys� by� dobry, zyski wystarcza�y
na dostatnie �ycie i wynaj�cie paru parobk�w, a i do skrzyni rokrocznie
co� si� odk�ada�o. Dochowa� si� syna, kt�ry dopiero trzynasty rok sko�czy�, ale
w gospodarstwie pomaga� jak m�g�.
Srebrzyste morze b�yska�o na po�udniu, z portu wychodzi�y okr�ty, �wiec�c biel�
�agli. Jasnow�osa Deri �mia�a si� g�o�no, powtarzaj�c m�owi plotki
zas�yszane w mie�cie. P�katy mieszek pobrz�kiwa� z�otem. Wjechali w zagajnik. Po
jego drugiej stronie rozpoczyna� si� maj�tek Kristena, pola r�wno zasadzonych
krzew�w winoro�li.
Z oddali dolecia� sw�d spalenizny. Uderzy� w nos, zabijaj�c zapach lasu.
- Co to takiego? - zapyta�a Deri, rozgl�daj�c si� dooko�a. - Kto� pali ognisko?
- Nie. - odpar� wtedy Kristen. Zbyt dobrze zna� ten zapach wojny. - Trzymaj si�,
kobieto!
Pe�en z�ych przeczu� pop�dzi� konie. W�z wytoczy� si� z lasu i wkr�tce zobaczyli
bij�cy w niebo s�up dymu zza wzg�rza.
- Bogowie, gore... - j�kn�a Deri, zakrywaj�c usta d�oni�. P�dzili w kierunku
winnicy. Czarny dym unosi� si� z�owieszczo...
S�o�ce skry�o si� za chmur�. Wiatr przycich�, zwiastuj�c nadchodz�c� nawa�nic�.
O step uderzy�y pierwsze krople deszczu. Kristen otuli� si� szczelniej
opo�cz�, chocia� wiedzia�, �e nie na wiele si� to przyda. Chwil� p�niej z nieba
run�y potoki wody, roz�wietlane co chwila blaskiem b�yskawicy Grom za
gromem przetacza� si� po r�wninie. Klacz sp�oszy�a si� i Kristen po�wi�ci� spor�
chwil� na uspokojenie zwierz�cia. Zsiad� i zacz�� prowadzi� konia za uzd�.
Nie na wiele si� to zda�o, klacz szarpa�a si� panicznie, nie chc�c i�� naprz�d.
M�czyzna wiedzia�, jak straszne potrafi� by� burze na r�wninach takich,
jak ta. Znalaz� ma�e obni�enie terenu, takie zaledwie, aby dawa� jedynie
nadziej� schronienia.
- Takie dobre miejsce, jak ka�de inne - powiedzia� bardziej do siebie ni� do
konia. - K�ad� si�, malutka. Przeczekamy tu noc. Jak my nie mo�emy jecha�,
oni tym bardziej.
Zwierz� us�ucha�o polecenia i chwil� p�niej oboje le�eli w zag��bieniu,
ws�uchuj�c si� w straszne teatrum, rozgrywaj�ce si� nad ich g�owami. Klacz
po�o�y�a po sobie uszy, ale g�askana po szyi zachowywa�a si� spokojnie.
B�yskawica za b�yskawic�, grzmot za grzmotem. Kaskady wody przelewaj�ce si�
przez niebo. Wiatr wciskaj�cy si� w ka�d� szczelin�, w ka�dy zakamarek
cia�a. Le�eli tak ponad godzin�, czekaj�c a� gniew niebios przeminie. W ko�cu
burza przesz�a w regularn� ulew�. Kristen wsta� i zmusi� klacz do podniesienia
si�. Ich do�ek wype�niony by� wod�.
- Idziemy, ma�a.
Ruszyli przez step. Na p�noc. Szlakiem burzy. M�czyzna wyj�� z juk�w kawa�ek
przemoczonego chleba i zacz�� �u� go powoli. Smakowa� paskudnie, ale
Kristen wiedzia�, �e w tej okolicy nie znajdzie nic innego do jedzenia. Gdzie�
za zas�on� deszczu us�ysza� wycie. Powt�rzy�o si� po chwili i urwa�o nagle.
- Wilki stepowe. Niech id� do diab�a. Albo lepiej niech wezm� si� za tamtych.
Cztery konie i czterech ludzi to zawsze lepiej ni� jeden - m�wi� tak,
cho� sam nie wiedzia�, do kogo. Woda s�czy�a mu si� z karku na plecy. Nie
przejmowa� si� tym. Nie przejmowa� si� ju� niczym...
Mrok �wi�tyni rozja�nia�y tylko w�skie smugi �wiat�a, wpadaj�ce przez okienka
pod sklepieniem, i tr�jnogi z p�on�c� oliw�. Pogrzeb si� sko�czy� i �a�obnicy
rozeszli si� do dom�w. Jedynie Kristen i Deri pozostali, aby towarzyszy� swemu
synowi w ostatniej drodze. Takie by�o ich �yczenie, nikt nie �mia� protestowa�.
Wyszli na zewn�trz, na przylegaj�cy cmentarz. Kap�an zm�wi� ostatni� modlitw� i
cia�o ch�opca, owini�te w ca�un, spocz�o w p�ytkim dole. Chwil� p�niej
przykry�a je ��ta ziemia. Deri za�ka�a cicho. Kristen podszed� do duchownego.
- Ojcze, prosz� zaopiekowa� si� moj� �on�. Ja wyruszam.
- Dok�d, synu? - siwow�osy Gerhan uni�s� brwi. - Szuka� winowajc�w? Szuka�
zemsty? Czy ukojenia?
- Wszystkiego po trochu, ojcze.
Kap�an pokr�ci� g�ow�.
- Mo�esz zgin��. Mo�esz si� zem�ci�, ale nie przywr�ci to �ycia twemu synowi. A
ukojenia i tak nie zaznasz.
- Wobec tego pojad� szuka� �mierci. - Rzek� Kristen cicho, �eby p�acz�ca obok
Deri nie us�ysza�a.
Duchowny nabra� tchu w p�uca, ale widz�c wzrok m�czyzny, westchn�� tylko.
- Krzywdzisz j�. - Skin�� w stron� �ony Kristena. - Teraz macie tylko siebie
nawzajem. Przysz�o�� nale�y do �ywych, nie do umar�ych. Martwy na nic
jej si� nie przydasz.
- Wiem ojcze, ale nie mog� tego tak zostawi�. Tych �o�dak�w musi spotka� kara.
Zabrali mi nie tylko syna. Spalili m�j maj�tek i zabrali pieni�dze.
Bez tego jeste�my jedynie �ebrakami. Musz� jecha� chocia�by po to, �eby odebra�
nasze z�oto.
- Zanim ich znajdziesz, roztrwoni� je po karczmach i wydadz� na wszetecznice.
- Trudno. Tym bardziej zas�uguj� na �mier�.
- Kt� wie lepiej od samej �mierci, kto na ni� zas�uguje? - Gerhan spojrza�
gro�nie. - Blu�nisz synu.
Kristen wzruszy� ramionami.
- Nie pr�buj mnie zatrzymywa�. - Rzuci� w stron� kap�ana. Podszed� do �ony i
uca�owa� j� w usta. Chcia� co� powiedzie�, ale odwr�ci� si� tylko i ruszy�
w stron� bramy cmentarza.
Wilki okr��a�y ich. Kr�g zacie�nia� si� coraz bardziej. Kristen nie mia� nawet
kawa�ka suchego drewna, �eby rozpali� ogie�. Burza przesz�a i na czarnym
niebie l�ni� miliard gwiazd. Z po�udnia wia� zimny wiatr. Tu, na p�nocy, jesie�
mija�a szybko, ust�puj�c zimie.
W mroku b�ysn�y �lepia. Klacz rzuca�a si� na prawo i lewo, ale m�czyzna
trzyma� uzd� mocno. Rozgl�da� si� dooko�a. Przeklina� ksi�yc za to, �e akurat
dzi� zrobi� sobie wolne. Z tego, co uda�o mu si� zaobserwowa�, wilki by�y co
najmniej cztery. Ca�y czas kr��y�y dooko�a, wyczekuj�c na odpowiedni� chwil�.
Kristen s�ysza� nieraz o wilkach z p�nocnych step�w. By�y szczuplejsze,
silniejsze i bardziej zwinne od tych na po�udniu. I bardziej zuchwa�e. Rozgl�da�
si� dooko�a, cho� w takich ciemno�ciach powinien bardziej polega� na s�uchu ni�
wzroku. Tu i �wdzie rozlega�o si� kr�tkie szczekni�cie lub warkni�cie,
�owcy nie starali si� nawet kry�. Czekali. A cz�owiek i ko� brn�li naprz�d,
modl�c si� o pierwszy blask �witu, cho� jeszcze nie min�a p�noc.
Klacz stan�a nagle d�ba. Kristen us�ysza� co� przed sob�. Wyrwa� z pochwy bro�
i pchn�� ciemno��. Ciemno�� wybuch�a gniewnym warczeniem, kt�re natychmiast
ucich�o, kiedy klacz rzuci�a naprz�d kopytami. Rozleg� si� trzask p�kaj�cej
czaszki. Ciep�e, kosmate cielsko zwali�o si� na traw�.
- Dobrze, malutka - Kristen przeszed� nad trupem wilka. - Jak tak dalej p�jdzie,
to mo�e do�yjemy �witu.
Kiedy oddalili si� nieco, z ty�u rozgorza�a nagle szarpanina. �owcy zadowalali
si� swoim kompanem, robi�c przerw� w polowaniu. Kristen uni�s� d�o�
ku gwiazdom. W ich nik�ym blasku dostrzeg� kontur miecza. Miecza o z�amanym
ostrzu.
Znalaz� ich na skraju lasu w starej szopie. Dwa konie spokojnie �ar�y owies,
rozsypany na ziemi. Wrota by�y uchylone. Ze �rodka dochodzi�y ciche g�osy.
M�czy�ni rozmawiali o planach na najbli�sz� przysz�o��.
- Stary, jak przejdziemy granic�, to sobie zafunduj� tak� dziwk�, jakiej jeszcze
w �yciu nie mia�em. B�dzie mi ci�gn�a przez ca�� noc.
- O ile b�dzie mia�a co ci�gn��. - Prychn�� drugi.
- B�dzie, b�dzie...
- He, ja kupi� sobie nowe szmaty, bo spodnie mi si� przecieraj� na dupie. I nowe
siod�o, wygodniejsze. A wieczorem wpadn� do najdro�szej knajpy...
Mat, ju� wr�cili�cie?
Kristen stan�� w drzwiach. Miecz trzyma� w d�oni.
- Kim jeste�, co? - Jeden z zaro�ni�tych drab�w podni�s� si� z siana - Bierz
dup� w troki, zanim i ja wyjm� miecz. Poka�� ci, jak nale�y go trzyma�.
- Zobaczymy. - Kristen post�pi� krok naprz�d. - Dwa tygodnie temu pu�cili�cie z
dymem moj� winnic�.
Na twarzach m�czyzn pojawi�o si� zrozumienie. Obaj wyci�gn�li miecze. Nie
spieszyli si�. Nie spodziewali si� po Kristenie wi�kszych umiej�tno�ci.
- G�upi jeste�, co? Po choler� przyjecha�e� za nami? �ycie ci niemi�e? Za�atwimy
ci� teraz, jak tamtego parobka na majdanie. Potrzebne ci to by�o?
- Ten ch�opak by� moim synem. - Wycedzi� przez z�by Kristen i ruszy� z
uniesionym mieczem.
Pierwszego zabi� raczej dzi�ki szcz�ciu ni� wysi�kowi. M�czyzna, najwyra�niej
maj�cy jeszcze w g�owie resztki trunku, potkn�� si� o wystaj�cy z ziemi
ko�ek. Jeden mocny cios w kark za�atwi� spraw� Trup zwali� si� na ziemi�. Drugi
zb�jca skoczy� naprz�d i star� si� z Kristenem. Pojedynek nie trwa� d�ugo,
zbir wkr�tce straci� miecz, kt�ry wytr�cony z d�oni pofrun�� na stert� siana.
- Ilu was by�o? - Kristen przy�o�y� sztych do grdyki przeciwnika. Nacisn��
lekko.
- Yyy... siedmiu... My�my nie chcieli zabija�, jeno z�oto wzi��.. Ale Mat
powiedzia�, �eby �wiadk�w nie zostawia�...
- I dlatego wyci�li�cie w pie� pi�ciu parobk�w i mojego syna? - Kristen zaci��
zbira. Pop�yn�a w�ska stru�ka krwi. - Co to za jeden, ten Mat?
- Noo... On jest najstarszy... Po �mierci ojca on zawsze dowodzi�...
- Jeste�cie rodze�stwem? Ca�a si�demka?
- Nnie... Tylko ja i Dort, ale on pojecha� z Matem do wsi za lasem. Maj� wr�ci�
lada chwila...
- To dobrze. Poczekam na nich - Kristen popchn�� oprycha tak, �e ten opar� si�
plecami o �cian�. - Ale ty tego nie zobaczysz. �mier� za �mier�, krew
za krew, �mieciu...
Ostrze rozp�ata�o krta� m�czyzny. Bezw�adne cia�o osun�o si� na klepisko.
Kristen przeszuka� oba trupy, ale nie znalaz� nic wi�cej ponad kilka srebrnych
monet. Postanowi� ruszy� do wsi, nie czekaj�c na powr�t bandy.
Kolejn� noc sp�dzi� pod os�on� piaszczystej skarpy. Znalaz� nieco drewna i
o�mieli� si� rozpali� niewielkie ognisko. Wiedzia�, �e Mat i pozosta�a tr�jka
s� zaledwie kilka mil za nim. Widzia� ich ze szczytu ostatniego mijanego
wzg�rza. Pod��ali za nim. U�miechn�� si� do siebie. Nie zrezygnowali. To nawet
lepiej. Ko�czy�a mu si� �ywno��. W oddali, na p�nocnym horyzoncie widnia�
�a�cuch nagich, grafitowych wzg�rz. Ju� dawno opu�ci� znane ziemie. Tak daleko
nie zapuszcza� si� nikt, chyba �e szuka� �mierci na pustkowiu. Kristen liczy�
si� z tym, by� nawet pewien, �e nie ujrzy ju� zielonych oczu Deri, ale wiedzia�
te�, �e i jego prze�ladowcy maj� niewielkie szanse na powr�t. Szanse malej�ce z
ka�d� mil� w�dr�wki ku p�nocy.
W nocy �ni�. Nie po raz pierwszy. Im bardziej posuwa� si� na p�noc, tym sny
by�y intensywniejsze. �ni� o �nie�nej jaskini po�r�d bia�ych, stromych
wzg�rz. Przy jej wyj�ciu sta� nagi ch�opiec. Kristen nie m�g� rozpozna� rys�w
twarzy, za ka�dym razem co� mu przeszkadza�o. Raz by� za daleko, raz widok
zas�ania�a mu mg�a, a kiedy indziej nie m�g� spojrze�, bo powieki mia� tak
ci�kie, �e nie by� w stanie ich unie��. Dzi� po raz pierwszy ujrza� dok�adnie
twarz ch�opca. Jego syn sta� bez ruchu, blady ale jednak �ywy. Za nim by�a
ciemno��. Ciemno�� czarniejsza od nocy, czarniejsza nawet od mroku loch�w.
Kristen
czu� rodz�ce si� w nim szale�stwo. Wiedzia�, �e ch�opak nie �yje, ale za ka�dym
razem po przebudzeniu dusi� w sobie iskr� nadziei. Za ka�dym razem z coraz
wi�kszym trudem i b�lem. Dzi� uwierzy� szale�stwu. Postanowi� znale�� �nie�n�
jaskini� na jawie. Wiedzia�, �e jest gdzie� na p�nocy, skryta pomi�dzy martwymi
wzg�rzami.
Przed �witem obudzi�o go przera�liwe zimno. Wkr�tce z szarego nieba zacz�� pada�
�nieg. Ca�a r�wnina pokry�a si� bia�ym ca�unem. Osiod�a� konia i ruszy�
ku wzg�rzom, kt�re w nocy zmieni�y kolor z grafitowego na jasnoszary.
Nadje�d�ali przez las. Ca�� pi�tk�. Zauwa�yli go, kiedy wychodzi� z szopy. Nie
mia� czasu na ukrycie si�, byli zaledwie trzydzie�ci krok�w od niego.
Zd��y� wskoczy� na konia, kiedy tu� obok niego przemkn�a strza�a. Nie bacz�c na
nic, rzuci� si� na morderc�w. Dostrzeg� herszta i zamar� na chwil�. Ju�
w szopie, kiedy tamten oprych m�wi� o rodze�stwie, co� �wita�o Kristenowi. Teraz
nie mia� w�tpliwo�ci. Mat Yeldin, jego towarzysz z wojny o sukcesj�. Razem
stawali po stronie korony i walczyli a� do zwyci�stwa nad rebeli�. Potem ich
drogi rozesz�y si�.
Ta chwila drogo go kosztowa�a. Je�d�cy run�li naprz�d. Nie by�o szans na
jakikolwiek ruch.
- Maaaat! Zabij� ci�! - Kristen z w�ciek�o�ci� uni�s� bro� i star� si� z dawnym
przyjacielem. - Zamordowa�e� mi syna... Zap�acisz za to!
- Zawsze by�e� idiot�, Kristen. Chcia�em, �eby� si� do nas przy��czy�, ale ty
wola�e� �y� jak prostak. - Wysycza� Mat i odbi� cios. - Ch�opaki, �ywcem
go!
Co� ci�kiego spad�o na kark Kristena. Osun�� si� z konia. Upadek jeszcze go
og�uszy�. Nie straci� przytomno�ci, ale nie mia� si� si� broni�. Sp�tany
leg� w trawie. Kiedy Mat wr�ci� z szopy, na jego twarzy pulsowa� zimny gniew.
- Mo�e bym ci� pu�ci� wolno, ale po tym, co zrobi�e�, zabij� ci� tak samo jak ty
mojego brata. Rozp�atam ci gard�o twoim w�asnym mieczem. - Podni�s�
bro� z ziemi.
- Dlaczego w�a�nie moj� winnic�? - zapyta� Kristen pe�nym b�lu g�osem. -
Dlaczego akurat mojego syna?
- Przypadek, bracie. Przypadek. Mogli�my wybra� ka�dy inny folwark, ale pad�o na
ciebie. To i tak bez znaczenia. - Mat pochyli� si� nad wi�niem. -
Za moment b�dziesz martwy.
Kristen zwin�� si� i z ca�ej si�y kopn�� najemnika w krocze. Ten, kul�c si�, z
j�kiem zaskoczenia upad� na ziemi�. Tym razem Kristen nie marnowa� czasu.
Jednym szarpni�ciem rozci�� wi�zy o miecz Mata. Chwyci� bro� akurat w por�, by
zas�oni� si� przed ciosem topora. Ostrze p�k�o, ale zbi�o uderzenie na bok.
M�czyzna, trzymaj�c wyci�gni�ty przed siebie kikut miecza, skoczy� na
topornika. Przewr�ci� go i rozci�� mu gard�o od ucha do ucha. Pozostali
b�yskawicznie
rzucili si� na uciekiniera, wyci�gaj�c bro� Kristen zerwa� si� i pomi�dzy
drzewami pobieg� w stron� koni. Jab�kowita klacz sta�a najbli�ej. Nie bacz�c
na przelatuj�ce strza�y, dosiad� konia i ruszy� w las. Goni�y go przekle�stwa
Mata i okrzyki jego kompan�w.
�nieg by� wsz�dzie. Kristen brn�� przeze� po kolana. Ko�, cho� r�wnie zm�czony,
szed� dzielnie za nim. Mijali strome �ciany, obsypane bia�ym py�em,
przykryte l�ni�cymi czapami. Na b��kitnym niebie �wieci�o s�o�ce, ale nie dawa�o
ciep�a. Mr�z by� wszechw�adny. M�czyzna czu� piek�cy b�l w stopach. Odmro�enia
zaczyna�y mu doskwiera� coraz bardziej. Nie dba� o to. Pogodzi� si� ju� z my�l�,
�e nie opu�ci tej upiornej krainy, �e jego ko�ci na zawsze spoczn� po�r�d
martwych wzg�rz. Chcia� jedynie dotrze� do jaskini. Sny zjawia�y si� ju� co noc.
Zna� niemal�e dok�adnie drog� do mrocznej pieczary. Jego w�dr�wce towarzyszy�a
niezachwiana wiara w to, co zobaczy za czterema wzg�rzami. Trzema, dwoma... Ju�
nie dopuszcza� my�li o szale�stwie. Zanurzy� si� w nim ca�kowicie, �y�
syc�c si� nim i rozkoszuj�c wizjami stworzonymi przez nie. Kto� czeka� na niego.
I nie mia�o to znaczenia, czy b�dzie to jego syn, kt�ry� z bog�w czy tylko
�mier�. Nie dba� o to. Cieszy� si� zemst� Mat i tr�jka jego towarzyszy nadal
pod��ali jego �ladem. Widzia� ich i oni jego te�. Dwa dni temu stali po dw�ch
stronach prze��czy. Wygl�dali nie lepiej od niego. Poszarpane ubrania, d�ugie
w�osy, zmierzwione brody i sine od mrozu twarze. Czw�rka �ywych trup�w. Kristen
zastanawia� si�, czy im te� udzieli�o si� to tajemne szale�stwo. Czy ich
zawzi�to�� w po�cigu bra�a si� li i jedynie z ch�ci zemsty, czy te� z czego�
wi�cej.
Min�� ostatnie siod�o. Przed nim, po drugiej stronie p�ytkiej kotliny, czerni�
si� otw�r jaskini. I nagle ca�e szale�stwo opad�o z Kristena. M�czyzna
spojrza� doko�a i serce w nim zamar�o.
- Bogowie, gdzie ja dotar�em...
Biel rozci�ga�a si� dooko�a. Niebieskie niebo by�o daleko. Daleko i wysoko. Za
plecami Kristena, w odleg�o�ci ledwie p� mili czerni�y si� cztery punkciki.
Prze�ladowcy.
M�czyzna rozgl�da� si� bezradnie. Czu� si� jak dziecko pozostawione bez opieki.
To nie by� �wiat �ywych. Spojrza� na swego wierzchowca. Poszarza�a
sier��, starte kopyta, wychudzone boki. Spod ledwo trzymaj�cego si� na popr�gach
siod�a wida� by�o �ebra. Klacz odwr�ci�a g�ow� w stron� swojego pana,
parskn�a cicho i osun�a si� w �nieg. Oczy zasz�y mg��, z nozdrzy uciek�
ostatni ob�oczek pary. Kristen odwr�ci� wzrok. Patrz�c w mrok jaskini ruszy�
przed siebie, po pas zapadaj�c si� w �nieg. Gdzie� musia� istnie� kres tej
w�dr�wki. Czy w tej przekl�tej kotlinie?
Sople lodu zwisa�y niczym z�by �nie�nej bestii. Z wn�trza groty bi� mr�z jeszcze
pot�niejszy ni� zimno tej �nie�nej krainy. Jaskinia by�a ziszczeniem
szale�czych sn�w Kristena. Zna� ka�dy szczeg� tego wej�cia. Przez d�ug� chwil�
sta�, nie my�l�c o niczym. Jego �wiat zosta� gdzie� daleko. Czy istnia�
kiedykolwiek? Teraz by�o tu i teraz. Post�pi� krok w ciemno��.
Szed� przed siebie z wyci�gni�tymi r�koma, ale nie natrafi� na �adn� przeszkod�.
Jego nogi st�pa�y po drobnym �wirze, cho� r�wnie dobrze mog�y to by�
diamenty. Nie czu� ju� zimna. Jego um�czone cia�o nie czu�o ju� nic.
- Czy umar�em? Ju�? - zapyta� sam siebie, ale nie by� pewien, czy wypowiedzia�
te s�owa na g�os, czy zabrzmia�y jedynie w jego my�lach.
- Jeszcze nie. - odpar� mu g�os cichy jak pustka, a jednocze�nie dono�ny i
wszechw�adny. - Jeszcze nie.
- Przyby�em tutaj - Kristen zatrzyma� si�. - wezwany jak�� si��. Nie wiem, czym
jeste�, ale...
- Nie otrzymasz tego, czego pragniesz - g�os by� cichy jak poprzednio, ale
dochodzi� zewsz�d i wype�nia� g�ow� Kristena jak huk wodospadu. - Nikt nie
otrzyma...
- On nie powinien zgin�� - j�kn�� m�czyzna - Nie tak powinno by�...
- O tym, co powinno by�, a co nie - g�os by� pot�ny ale spokojny i beznami�tny
- nie tobie rozstrzyga�...
- Zwr�� mi syna, kimkolwiek jeste�!!!
Kristen pad� na kolana. Poczu� wyczerpanie. Mi�nie odmawia�y pos�usze�stwa.
- Zabierz mnie, ale oddaj syna...
- Nikomu nic nie oddaj�... Od nikogo niczego nie chc�...
- Ty jeste�... Ty jeste�... - s�owo uwi�z�o Kristenowi w gardle. Usi�owa� je
wykrzycze�, ale p�ucom zabrak�o si�.
- Nie nadszed� tw�j czas... Odejd� st�d... To nie jest miejsce dla ciebie...
Id�... Wracaj do �wiata �ywych...
- Nie... chc�...
- Wracaj... wracaj... wracaj... wracaj... - s�owa milk�y niesione echem.
- Wracaj - us�ysza� kobiecy g�os. To by� g�os kogo�, kogo zna�, gdzie� dawno
temu... Nie pami�ta� imienia, ale przez chwil� wdzia� znajome, zielone
oczy. Wsta�. Dostrzeg� wyj�cie z jaskini, zaledwie kilka krok�w przed sob�.
Kiedy znalaz� si� na zewn�trz, jeden z czterech stoj�cych opodal wierzchowc�w
zar�a� cicho, otaczaj�c si� k��bami pary. W�a�cicieli nie by�o nigdzie wida�.
Jedynie ich �lady prowadzi�y do wn�trza groty.
Ksi�yc, niczym srebrny denar wisia� nad horyzontem. Miasto spa�o, u�o�one do
snu przez ciep��, marcow� noc. Na topolach otaczaj�cych cmentarz szumia�y
cicho pierwsze listki. Gdzie� za�wierka� przebudzony ptak, gdzie indziej
zaszczeka� pies. D�ugie, delikatne cienie k�ad�y si� na ziemi.
M�czyzna cicho zako�ata� do drzwi �wi�tyni. Sta� d�ug� chwil�, ale w ko�cu
us�ysza� zgrzytanie zasuwy i z ciemno�ci wyjrza�a twarz Gerhana.
- W czym ci mog� pom�c o tak p�nej porze? - zapyta�.
- Chc� zobaczy� si� z �on�, ojcze.
- Na mi�o�� bosk�! Kristen! - kap�an za�ama� r�ce. - Wchod�, synu, wchod�. Ino
cicho, �eby nie zbudzi� Deri. Musi teraz du�o odpoczywa� - Gerhan wzi��
m�czyzn� pod rami� i poprowadzi� na ty�y �wi�tyni.
Weszli do pokoiku na ko�cu w�skiego korytarzyka. W nik�ym �wietle pal�cego si�
na p�ce kaganka, Kristen ujrza� Deri le��c� w �o�u. Burza z�otych w�os�w
przykrywa�a jej pe�ne piersi. Kobieta oddycha�a cicho. W ciemnym rogu izby sta�y
dwie dzieci�ce ko�yski.
- Bli�niaki. Ch�opiec i dziewczynka - szepn�� Gerhan.
- Jak? Z kim? - Kristen spojrza� z w�ciek�o�ci� na starca.
- Rusz �bem idioto i policz miesi�ce - kap�an popuka� si� w czo�o. - Powi�a je
nieca�e cztery tygodnie temu.
Kristen przymkn�� na chwil� oczy. Po chwili rozchmurzy� si� i podszed� najciszej
jak potrafi� do ko�ysek.
- Chod�. Niech �pi�. Nie masz poj�cia co si� zacznie, kiedy si� obudz� - Gerhan
wypchn�� Kristena z izby i cicho zamkn�� drzwi.
Bydgoszcz, 5 wrze�nia '99.