Cezary Czyżewski Wracaj Niebo powoli zasnuwało się chmurami. Olbrzymi, czarny kłąb nadciągał z południa, tocząc swe zwały po wieczornym błękicie. Sucha, zwiędła trawa kładła się pod gwałtownymi uderzeniami jesiennego wichru. Pojedyncze krzewy, sterczące tu i ówdzie, szumiały, jakby skarżąc się na bezkarność wiatru. Jak okiem sięgnąć, wszędzie ciągnął się równy jak stół step. Pierwsze gwiazdy błysnęły na nieboskłonie, zanim nie pochłonęła ich nadchodząca burza. Kristen jechał na północ. Okutany w wypłowiałą opończę, z twarzą osłoniętą szalem, siedział na jabłkowitej klaczy, twardo pokonującej milę za milą. Oprócz pasa z mieczem, derki i niemal już pustych juków, nie wiózł nic. Niczego zresztą nie potrzebował. Co jakiś czas oglądał się za siebie, ale widnokrąg, oprócz mrocznej chmury pożerającej świat, był pusty. Błysnęła biała linia dalekiej błyskawicy. Długą, bardzo długą chwilę później nadbiegł zduszony grzmot. Burza zbliżała się. Jeździec nie uciekał przed nawałnicą. Bardziej niż strug deszczu, uderzeń wichru i wszechobecnych gromów, bał się czwórki mężczyzn, jadących jego tropem. Chociaż oddalił się od nich znacznie, wiedział że nadal go ścigają. Znał ten typ ludzi. Był kiedyś jednym z nich. W niejednej wojnie brał udział, niejedną krew przelał, niejedną duszę posłał w zaświaty. Najemnik, żołnierz fortuny. Klacz zarżała cicho. Kristen wiedział, że zwierzę jest znużone. Od trzech dni, z kilkugodzinnymi nocnymi przerwami na spoczynek, podążali wciąż naprzód. A wcześniej? Wcześniej było podobnie, choć cywilizowane strony dawały lepsze schronienie i strawę. Od pięciu miesięcy w drodze, nieustannie oglądając się za siebie. Wyprawa do miasta udała się znakomicie. Sprzedali całe wino zabrane z winnicy Kristena. Majowy jarmark przyciągał tłumy, nic dziwnego, że gronowy trunek znajdował nabywców. Wraz z Deri, żoną i wspólniczką, Kristen jechał na wozie, zaprzężonym w dwa silne, pociągowe konie. Dzień był ciepły i słoneczny, popołudnie skwarne, mimo że połowa wiosny jeszcze nie minęła. Droga prosta, bez wybojów. Tak właśnie wyobrażał sobie resztę swego życia. Skończył z wojaczką, kiedy stuknęła mu trzydziestka. Młody był, ale majątek zebrał spory, osiadł więc na północnym wybrzeżu Morza Środkowego, kupił majątek, a że był miłośnikiem wina, zamiast siać zboże, założył winnicę. Pomysł był dobry, zyski wystarczały na dostatnie życie i wynajęcie paru parobków, a i do skrzyni rokrocznie coś się odkładało. Dochował się syna, który dopiero trzynasty rok skończył, ale w gospodarstwie pomagał jak mógł. Srebrzyste morze błyskało na południu, z portu wychodziły okręty, świecąc bielą żagli. Jasnowłosa Deri śmiała się głośno, powtarzając mężowi plotki zasłyszane w mieście. Pękaty mieszek pobrzękiwał złotem. Wjechali w zagajnik. Po jego drugiej stronie rozpoczynał się majątek Kristena, pola równo zasadzonych krzewów winorośli. Z oddali doleciał swąd spalenizny. Uderzył w nos, zabijając zapach lasu. - Co to takiego? - zapytała Deri, rozglądając się dookoła. - Ktoś pali ognisko? - Nie. - odparł wtedy Kristen. Zbyt dobrze znał ten zapach wojny. - Trzymaj się, kobieto! Pełen złych przeczuć popędził konie. Wóz wytoczył się z lasu i wkrótce zobaczyli bijący w niebo słup dymu zza wzgórza. - Bogowie, gore... - jęknęła Deri, zakrywając usta dłonią. Pędzili w kierunku winnicy. Czarny dym unosił się złowieszczo... Słońce skryło się za chmurą. Wiatr przycichł, zwiastując nadchodzącą nawałnicę. O step uderzyły pierwsze krople deszczu. Kristen otulił się szczelniej opończą, chociaż wiedział, że nie na wiele się to przyda. Chwilę później z nieba runęły potoki wody, rozświetlane co chwila blaskiem błyskawicy Grom za gromem przetaczał się po równinie. Klacz spłoszyła się i Kristen poświęcił sporą chwilę na uspokojenie zwierzęcia. Zsiadł i zaczął prowadzić konia za uzdę. Nie na wiele się to zdało, klacz szarpała się panicznie, nie chcąc iść naprzód. Mężczyzna wiedział, jak straszne potrafią być burze na równinach takich, jak ta. Znalazł małe obniżenie terenu, takie zaledwie, aby dawać jedynie nadzieję schronienia. - Takie dobre miejsce, jak każde inne - powiedział bardziej do siebie niż do konia. - Kładź się, malutka. Przeczekamy tu noc. Jak my nie możemy jechać, oni tym bardziej. Zwierzę usłuchało polecenia i chwilę później oboje leżeli w zagłębieniu, wsłuchując się w straszne teatrum, rozgrywające się nad ich głowami. Klacz położyła po sobie uszy, ale głaskana po szyi zachowywała się spokojnie. Błyskawica za błyskawicą, grzmot za grzmotem. Kaskady wody przelewające się przez niebo. Wiatr wciskający się w każdą szczelinę, w każdy zakamarek ciała. Leżeli tak ponad godzinę, czekając aż gniew niebios przeminie. W końcu burza przeszła w regularną ulewę. Kristen wstał i zmusił klacz do podniesienia się. Ich dołek wypełniony był wodą. - Idziemy, mała. Ruszyli przez step. Na północ. Szlakiem burzy. Mężczyzna wyjął z juków kawałek przemoczonego chleba i zaczął żuć go powoli. Smakował paskudnie, ale Kristen wiedział, że w tej okolicy nie znajdzie nic innego do jedzenia. Gdzieś za zasłoną deszczu usłyszał wycie. Powtórzyło się po chwili i urwało nagle. - Wilki stepowe. Niech idą do diabła. Albo lepiej niech wezmą się za tamtych. Cztery konie i czterech ludzi to zawsze lepiej niż jeden - mówił tak, choć sam nie wiedział, do kogo. Woda sączyła mu się z karku na plecy. Nie przejmował się tym. Nie przejmował się już niczym... Mrok świątyni rozjaśniały tylko wąskie smugi światła, wpadające przez okienka pod sklepieniem, i trójnogi z płonącą oliwą. Pogrzeb się skończył i żałobnicy rozeszli się do domów. Jedynie Kristen i Deri pozostali, aby towarzyszyć swemu synowi w ostatniej drodze. Takie było ich życzenie, nikt nie śmiał protestować. Wyszli na zewnątrz, na przylegający cmentarz. Kapłan zmówił ostatnią modlitwę i ciało chłopca, owinięte w całun, spoczęło w płytkim dole. Chwilę później przykryła je żółta ziemia. Deri załkała cicho. Kristen podszedł do duchownego. - Ojcze, proszę zaopiekować się moją żoną. Ja wyruszam. - Dokąd, synu? - siwowłosy Gerhan uniósł brwi. - Szukać winowajców? Szukać zemsty? Czy ukojenia? - Wszystkiego po trochu, ojcze. Kapłan pokręcił głową. - Możesz zginąć. Możesz się zemścić, ale nie przywróci to życia twemu synowi. A ukojenia i tak nie zaznasz. - Wobec tego pojadę szukać śmierci. - Rzekł Kristen cicho, żeby płacząca obok Deri nie usłyszała. Duchowny nabrał tchu w płuca, ale widząc wzrok mężczyzny, westchnął tylko. - Krzywdzisz ją. - Skinął w stronę żony Kristena. - Teraz macie tylko siebie nawzajem. Przyszłość należy do żywych, nie do umarłych. Martwy na nic jej się nie przydasz. - Wiem ojcze, ale nie mogę tego tak zostawić. Tych żołdaków musi spotkać kara. Zabrali mi nie tylko syna. Spalili mój majątek i zabrali pieniądze. Bez tego jesteśmy jedynie żebrakami. Muszę jechać chociażby po to, żeby odebrać nasze złoto. - Zanim ich znajdziesz, roztrwonią je po karczmach i wydadzą na wszetecznice. - Trudno. Tym bardziej zasługują na śmierć. - Któż wie lepiej od samej śmierci, kto na nią zasługuje? - Gerhan spojrzał groźnie. - Bluźnisz synu. Kristen wzruszył ramionami. - Nie próbuj mnie zatrzymywać. - Rzucił w stronę kapłana. Podszedł do żony i ucałował ją w usta. Chciał coś powiedzieć, ale odwrócił się tylko i ruszył w stronę bramy cmentarza. Wilki okrążały ich. Krąg zacieśniał się coraz bardziej. Kristen nie miał nawet kawałka suchego drewna, żeby rozpalić ogień. Burza przeszła i na czarnym niebie lśnił miliard gwiazd. Z południa wiał zimny wiatr. Tu, na północy, jesień mijała szybko, ustępując zimie. W mroku błysnęły ślepia. Klacz rzucała się na prawo i lewo, ale mężczyzna trzymał uzdę mocno. Rozglądał się dookoła. Przeklinał księżyc za to, że akurat dziś zrobił sobie wolne. Z tego, co udało mu się zaobserwować, wilki były co najmniej cztery. Cały czas krążyły dookoła, wyczekując na odpowiednią chwilę. Kristen słyszał nieraz o wilkach z północnych stepów. Były szczuplejsze, silniejsze i bardziej zwinne od tych na południu. I bardziej zuchwałe. Rozglądał się dookoła, choć w takich ciemnościach powinien bardziej polegać na słuchu niż wzroku. Tu i ówdzie rozlegało się krótkie szczeknięcie lub warknięcie, łowcy nie starali się nawet kryć. Czekali. A człowiek i koń brnęli naprzód, modląc się o pierwszy blask świtu, choć jeszcze nie minęła północ. Klacz stanęła nagle dęba. Kristen usłyszał coś przed sobą. Wyrwał z pochwy broń i pchnął ciemność. Ciemność wybuchła gniewnym warczeniem, które natychmiast ucichło, kiedy klacz rzuciła naprzód kopytami. Rozległ się trzask pękającej czaszki. Ciepłe, kosmate cielsko zwaliło się na trawę. - Dobrze, malutka - Kristen przeszedł nad trupem wilka. - Jak tak dalej pójdzie, to może dożyjemy świtu. Kiedy oddalili się nieco, z tyłu rozgorzała nagle szarpanina. Łowcy zadowalali się swoim kompanem, robiąc przerwę w polowaniu. Kristen uniósł dłoń ku gwiazdom. W ich nikłym blasku dostrzegł kontur miecza. Miecza o złamanym ostrzu. Znalazł ich na skraju lasu w starej szopie. Dwa konie spokojnie żarły owies, rozsypany na ziemi. Wrota były uchylone. Ze środka dochodziły ciche głosy. Mężczyźni rozmawiali o planach na najbliższą przyszłość. - Stary, jak przejdziemy granicę, to sobie zafunduję taką dziwkę, jakiej jeszcze w życiu nie miałem. Będzie mi ciągnęła przez całą noc. - O ile będzie miała co ciągnąć. - Prychnął drugi. - Będzie, będzie... - He, ja kupię sobie nowe szmaty, bo spodnie mi się przecierają na dupie. I nowe siodło, wygodniejsze. A wieczorem wpadnę do najdroższej knajpy... Mat, już wróciliście? Kristen stanął w drzwiach. Miecz trzymał w dłoni. - Kim jesteś, co? - Jeden z zarośniętych drabów podniósł się z siana - Bierz dupę w troki, zanim i ja wyjmę miecz. Pokażę ci, jak należy go trzymać. - Zobaczymy. - Kristen postąpił krok naprzód. - Dwa tygodnie temu puściliście z dymem moją winnicę. Na twarzach mężczyzn pojawiło się zrozumienie. Obaj wyciągnęli miecze. Nie spieszyli się. Nie spodziewali się po Kristenie większych umiejętności. - Głupi jesteś, co? Po cholerę przyjechałeś za nami? Życie ci niemiłe? Załatwimy cię teraz, jak tamtego parobka na majdanie. Potrzebne ci to było? - Ten chłopak był moim synem. - Wycedził przez zęby Kristen i ruszył z uniesionym mieczem. Pierwszego zabił raczej dzięki szczęściu niż wysiłkowi. Mężczyzna, najwyraźniej mający jeszcze w głowie resztki trunku, potknął się o wystający z ziemi kołek. Jeden mocny cios w kark załatwił sprawę Trup zwalił się na ziemię. Drugi zbójca skoczył naprzód i starł się z Kristenem. Pojedynek nie trwał długo, zbir wkrótce stracił miecz, który wytrącony z dłoni pofrunął na stertę siana. - Ilu was było? - Kristen przyłożył sztych do grdyki przeciwnika. Nacisnął lekko. - Yyy... siedmiu... Myśmy nie chcieli zabijać, jeno złoto wziąć.. Ale Mat powiedział, żeby świadków nie zostawiać... - I dlatego wycięliście w pień pięciu parobków i mojego syna? - Kristen zaciął zbira. Popłynęła wąska strużka krwi. - Co to za jeden, ten Mat? - Noo... On jest najstarszy... Po śmierci ojca on zawsze dowodził... - Jesteście rodzeństwem? Cała siódemka? - Nnie... Tylko ja i Dort, ale on pojechał z Matem do wsi za lasem. Mają wrócić lada chwila... - To dobrze. Poczekam na nich - Kristen popchnął oprycha tak, że ten oparł się plecami o ścianę. - Ale ty tego nie zobaczysz. Śmierć za śmierć, krew za krew, śmieciu... Ostrze rozpłatało krtań mężczyzny. Bezwładne ciało osunęło się na klepisko. Kristen przeszukał oba trupy, ale nie znalazł nic więcej ponad kilka srebrnych monet. Postanowił ruszyć do wsi, nie czekając na powrót bandy. Kolejną noc spędził pod osłoną piaszczystej skarpy. Znalazł nieco drewna i ośmielił się rozpalić niewielkie ognisko. Wiedział, że Mat i pozostała trójka są zaledwie kilka mil za nim. Widział ich ze szczytu ostatniego mijanego wzgórza. Podążali za nim. Uśmiechnął się do siebie. Nie zrezygnowali. To nawet lepiej. Kończyła mu się żywność. W oddali, na północnym horyzoncie widniał łańcuch nagich, grafitowych wzgórz. Już dawno opuścił znane ziemie. Tak daleko nie zapuszczał się nikt, chyba że szukał śmierci na pustkowiu. Kristen liczył się z tym, był nawet pewien, że nie ujrzy już zielonych oczu Deri, ale wiedział też, że i jego prześladowcy mają niewielkie szanse na powrót. Szanse malejące z każdą milą wędrówki ku północy. W nocy śnił. Nie po raz pierwszy. Im bardziej posuwał się na północ, tym sny były intensywniejsze. Śnił o śnieżnej jaskini pośród białych, stromych wzgórz. Przy jej wyjściu stał nagi chłopiec. Kristen nie mógł rozpoznać rysów twarzy, za każdym razem coś mu przeszkadzało. Raz był za daleko, raz widok zasłaniała mu mgła, a kiedy indziej nie mógł spojrzeć, bo powieki miał tak ciężkie, że nie był w stanie ich unieść. Dziś po raz pierwszy ujrzał dokładnie twarz chłopca. Jego syn stał bez ruchu, blady ale jednak żywy. Za nim była ciemność. Ciemność czarniejsza od nocy, czarniejsza nawet od mroku lochów. Kristen czuł rodzące się w nim szaleństwo. Wiedział, że chłopak nie żyje, ale za każdym razem po przebudzeniu dusił w sobie iskrę nadziei. Za każdym razem z coraz większym trudem i bólem. Dziś uwierzył szaleństwu. Postanowił znaleźć śnieżną jaskinię na jawie. Wiedział, że jest gdzieś na północy, skryta pomiędzy martwymi wzgórzami. Przed świtem obudziło go przeraźliwe zimno. Wkrótce z szarego nieba zaczął padać śnieg. Cała równina pokryła się białym całunem. Osiodłał konia i ruszył ku wzgórzom, które w nocy zmieniły kolor z grafitowego na jasnoszary. Nadjeżdżali przez las. Całą piątką. Zauważyli go, kiedy wychodził z szopy. Nie miał czasu na ukrycie się, byli zaledwie trzydzieści kroków od niego. Zdążył wskoczyć na konia, kiedy tuż obok niego przemknęła strzała. Nie bacząc na nic, rzucił się na morderców. Dostrzegł herszta i zamarł na chwilę. Już w szopie, kiedy tamten oprych mówił o rodzeństwie, coś świtało Kristenowi. Teraz nie miał wątpliwości. Mat Yeldin, jego towarzysz z wojny o sukcesję. Razem stawali po stronie korony i walczyli aż do zwycięstwa nad rebelią. Potem ich drogi rozeszły się. Ta chwila drogo go kosztowała. Jeźdźcy runęli naprzód. Nie było szans na jakikolwiek ruch. - Maaaat! Zabiję cię! - Kristen z wściekłością uniósł broń i starł się z dawnym przyjacielem. - Zamordowałeś mi syna... Zapłacisz za to! - Zawsze byłeś idiotą, Kristen. Chciałem, żebyś się do nas przyłączył, ale ty wolałeś żyć jak prostak. - Wysyczał Mat i odbił cios. - Chłopaki, żywcem go! Coś ciężkiego spadło na kark Kristena. Osunął się z konia. Upadek jeszcze go ogłuszył. Nie stracił przytomności, ale nie miał sił się bronić. Spętany legł w trawie. Kiedy Mat wrócił z szopy, na jego twarzy pulsował zimny gniew. - Może bym cię puścił wolno, ale po tym, co zrobiłeś, zabiję cię tak samo jak ty mojego brata. Rozpłatam ci gardło twoim własnym mieczem. - Podniósł broń z ziemi. - Dlaczego właśnie moją winnicę? - zapytał Kristen pełnym bólu głosem. - Dlaczego akurat mojego syna? - Przypadek, bracie. Przypadek. Mogliśmy wybrać każdy inny folwark, ale padło na ciebie. To i tak bez znaczenia. - Mat pochylił się nad więźniem. - Za moment będziesz martwy. Kristen zwinął się i z całej siły kopnął najemnika w krocze. Ten, kuląc się, z jękiem zaskoczenia upadł na ziemię. Tym razem Kristen nie marnował czasu. Jednym szarpnięciem rozciął więzy o miecz Mata. Chwycił broń akurat w porę, by zasłonić się przed ciosem topora. Ostrze pękło, ale zbiło uderzenie na bok. Mężczyzna, trzymając wyciągnięty przed siebie kikut miecza, skoczył na topornika. Przewrócił go i rozciął mu gardło od ucha do ucha. Pozostali błyskawicznie rzucili się na uciekiniera, wyciągając broń Kristen zerwał się i pomiędzy drzewami pobiegł w stronę koni. Jabłkowita klacz stała najbliżej. Nie bacząc na przelatujące strzały, dosiadł konia i ruszył w las. Goniły go przekleństwa Mata i okrzyki jego kompanów. Śnieg był wszędzie. Kristen brnął przezeń po kolana. Koń, choć równie zmęczony, szedł dzielnie za nim. Mijali strome ściany, obsypane białym pyłem, przykryte lśniącymi czapami. Na błękitnym niebie świeciło słońce, ale nie dawało ciepła. Mróz był wszechwładny. Mężczyzna czuł piekący ból w stopach. Odmrożenia zaczynały mu doskwierać coraz bardziej. Nie dbał o to. Pogodził się już z myślą, że nie opuści tej upiornej krainy, że jego kości na zawsze spoczną pośród martwych wzgórz. Chciał jedynie dotrzeć do jaskini. Sny zjawiały się już co noc. Znał niemalże dokładnie drogę do mrocznej pieczary. Jego wędrówce towarzyszyła niezachwiana wiara w to, co zobaczy za czterema wzgórzami. Trzema, dwoma... Już nie dopuszczał myśli o szaleństwie. Zanurzył się w nim całkowicie, żył sycąc się nim i rozkoszując wizjami stworzonymi przez nie. Ktoś czekał na niego. I nie miało to znaczenia, czy będzie to jego syn, któryś z bogów czy tylko śmierć. Nie dbał o to. Cieszył się zemstą Mat i trójka jego towarzyszy nadal podążali jego śladem. Widział ich i oni jego też. Dwa dni temu stali po dwóch stronach przełęczy. Wyglądali nie lepiej od niego. Poszarpane ubrania, długie włosy, zmierzwione brody i sine od mrozu twarze. Czwórka żywych trupów. Kristen zastanawiał się, czy im też udzieliło się to tajemne szaleństwo. Czy ich zawziętość w pościgu brała się li i jedynie z chęci zemsty, czy też z czegoś więcej. Minął ostatnie siodło. Przed nim, po drugiej stronie płytkiej kotliny, czernił się otwór jaskini. I nagle całe szaleństwo opadło z Kristena. Mężczyzna spojrzał dokoła i serce w nim zamarło. - Bogowie, gdzie ja dotarłem... Biel rozciągała się dookoła. Niebieskie niebo było daleko. Daleko i wysoko. Za plecami Kristena, w odległości ledwie pół mili czerniły się cztery punkciki. Prześladowcy. Mężczyzna rozglądał się bezradnie. Czuł się jak dziecko pozostawione bez opieki. To nie był świat żywych. Spojrzał na swego wierzchowca. Poszarzała sierść, starte kopyta, wychudzone boki. Spod ledwo trzymającego się na popręgach siodła widać było żebra. Klacz odwróciła głowę w stronę swojego pana, parsknęła cicho i osunęła się w śnieg. Oczy zaszły mgłą, z nozdrzy uciekł ostatni obłoczek pary. Kristen odwrócił wzrok. Patrząc w mrok jaskini ruszył przed siebie, po pas zapadając się w śnieg. Gdzieś musiał istnieć kres tej wędrówki. Czy w tej przeklętej kotlinie? Sople lodu zwisały niczym zęby śnieżnej bestii. Z wnętrza groty bił mróz jeszcze potężniejszy niż zimno tej śnieżnej krainy. Jaskinia była ziszczeniem szaleńczych snów Kristena. Znał każdy szczegół tego wejścia. Przez długą chwilę stał, nie myśląc o niczym. Jego świat został gdzieś daleko. Czy istniał kiedykolwiek? Teraz było tu i teraz. Postąpił krok w ciemność. Szedł przed siebie z wyciągniętymi rękoma, ale nie natrafił na żadną przeszkodę. Jego nogi stąpały po drobnym żwirze, choć równie dobrze mogły to być diamenty. Nie czuł już zimna. Jego umęczone ciało nie czuło już nic. - Czy umarłem? Już? - zapytał sam siebie, ale nie był pewien, czy wypowiedział te słowa na głos, czy zabrzmiały jedynie w jego myślach. - Jeszcze nie. - odparł mu głos cichy jak pustka, a jednocześnie donośny i wszechwładny. - Jeszcze nie. - Przybyłem tutaj - Kristen zatrzymał się. - wezwany jakąś siłą. Nie wiem, czym jesteś, ale... - Nie otrzymasz tego, czego pragniesz - głos był cichy jak poprzednio, ale dochodził zewsząd i wypełniał głowę Kristena jak huk wodospadu. - Nikt nie otrzyma... - On nie powinien zginąć - jęknął mężczyzna - Nie tak powinno być... - O tym, co powinno być, a co nie - głos był potężny ale spokojny i beznamiętny - nie tobie rozstrzygać... - Zwróć mi syna, kimkolwiek jesteś!!! Kristen padł na kolana. Poczuł wyczerpanie. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. - Zabierz mnie, ale oddaj syna... - Nikomu nic nie oddaję... Od nikogo niczego nie chcę... - Ty jesteś... Ty jesteś... - słowo uwięzło Kristenowi w gardle. Usiłował je wykrzyczeć, ale płucom zabrakło sił. - Nie nadszedł twój czas... Odejdź stąd... To nie jest miejsce dla ciebie... Idź... Wracaj do świata żywych... - Nie... chcę... - Wracaj... wracaj... wracaj... wracaj... - słowa milkły niesione echem. - Wracaj - usłyszał kobiecy głos. To był głos kogoś, kogo znał, gdzieś dawno temu... Nie pamiętał imienia, ale przez chwilę wdział znajome, zielone oczy. Wstał. Dostrzegł wyjście z jaskini, zaledwie kilka kroków przed sobą. Kiedy znalazł się na zewnątrz, jeden z czterech stojących opodal wierzchowców zarżał cicho, otaczając się kłębami pary. Właścicieli nie było nigdzie widać. Jedynie ich ślady prowadziły do wnętrza groty. Księżyc, niczym srebrny denar wisiał nad horyzontem. Miasto spało, ułożone do snu przez ciepłą, marcową noc. Na topolach otaczających cmentarz szumiały cicho pierwsze listki. Gdzieś zaćwierkał przebudzony ptak, gdzie indziej zaszczekał pies. Długie, delikatne cienie kładły się na ziemi. Mężczyzna cicho zakołatał do drzwi świątyni. Stał długą chwilę, ale w końcu usłyszał zgrzytanie zasuwy i z ciemności wyjrzała twarz Gerhana. - W czym ci mogę pomóc o tak późnej porze? - zapytał. - Chcę zobaczyć się z żoną, ojcze. - Na miłość boską! Kristen! - kapłan załamał ręce. - Wchodź, synu, wchodź. Ino cicho, żeby nie zbudzić Deri. Musi teraz dużo odpoczywać - Gerhan wziął mężczyznę pod ramię i poprowadził na tyły świątyni. Weszli do pokoiku na końcu wąskiego korytarzyka. W nikłym świetle palącego się na półce kaganka, Kristen ujrzał Deri leżącą w łożu. Burza złotych włosów przykrywała jej pełne piersi. Kobieta oddychała cicho. W ciemnym rogu izby stały dwie dziecięce kołyski. - Bliźniaki. Chłopiec i dziewczynka - szepnął Gerhan. - Jak? Z kim? - Kristen spojrzał z wściekłością na starca. - Rusz łbem idioto i policz miesiące - kapłan popukał się w czoło. - Powiła je niecałe cztery tygodnie temu. Kristen przymknął na chwilę oczy. Po chwili rozchmurzył się i podszedł najciszej jak potrafił do kołysek. - Chodź. Niech śpią. Nie masz pojęcia co się zacznie, kiedy się obudzą - Gerhan wypchnął Kristena z izby i cicho zamknął drzwi. Bydgoszcz, 5 września '99.