6802
Szczegóły |
Tytuł |
6802 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6802 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6802 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6802 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Cezary Czy�ewski
Kaprys
O tej porze cmentarz by� pusty. W �rodku nocy odwiedza�y go tylko duchy.
Przewa�nie duchy. Bezg�o�ne, niewidzialne, snu�y si� pomi�dzy nagrobkami,
powoli polatuj�c nad w�skimi alejkami, zanurza�y si� w cienie rzucane przez
wiekowe buki. W wiecznym milczeniu, beznami�tnie. O tej porze cmentarz nale�a�
do istot z za�wiat�w, nie do ludzi. Wi�kszo�� mieszka�c�w miasta spa�a w swych
domostwach, �ni�c sny o lepszym jutrze, poleciwszy si� bogom w wieczornej
modlitwie. Inni pracowali, wykonuj�c swe zlecenia pod peleryn� nocy.
Ksi�yc powoli zakry� si� brudnoszar� chmur�. Na wie�y ratuszowej zegar uderzy�
dwa razy. Kiedy metaliczny, lekko fa�szywy d�wi�k umilk� w ciemno�ciach,
wyszed�em powoli zza rozszczepionego pnia starego buka i spokojnym krokiem
ruszy�em ku wyznaczonej mogile. Trzymany w d�oni szpadel zdawa� si� by� dwakro�
ci�szy, ni� zwykle. Krok za krokiem, szed�em b�otnist� alejka, pomi�dzy
szpalerem drzew. Pochmurna noc, wszechobecna wilgo�, ch��d na karku. Cichy plusk
b�ota pod butami.
Dotar�em do skrzy�owania i skr�ci�em pomi�dzy groby. Na grubym konarze jednego z
drzew dostrzeg�em cie� ciemniejszy ni� wszystko dooko�a Wyczu�em siln�
aur� g�odu, nadziei na ciep�o �ycia i ch�ci zaspokojenia pragnienia, kt�re po
chwili przesz�y w rozczarowanie i zoboj�tnienie. Rozpozna� mnie. Wiedzia�,
�e moj� krwi� nie zaspokoi g�odu. Z�a to krew. Trucizna dla takich, jak on.
Znalaz�em odpowiedni gr�b. Dok�adnie wed�ug wskaz�wek. Kobieta zmar�a przed
trzynastu laty. By�em wtedy pi�cioletnim brzd�cem, sierot�, dzieckiem ulicy,
wychowywanym przez star� �ebraczk�, mieszkaj�c� na rynku. Ju� wtedy dla zabawy
rozrywa�em wzrokiem szczury, przebiegaj�ce uliczny bruk, czerpi�c satysfakcj�
z widoku resztek zwierz�cia, padaj�cych na kocie �by. Inni te� to widzieli, ale
nikt nie kojarzy� tych zdarze� z umorusanym pi�ciolatkiem, biegaj�cym boso
po zau�kach. Ot, jeszcze jedna atrakcja przekl�tego miasta.
Ziemia poddawa�a si� ciosom szpadla. Schodzi�em g��biej i g��biej. Podkopana
p�yta nagrobna, przewr�ci�a si� cicho na kup� li�ci. Pracowa�em w niemal
zupe�nej ciemno�ci i dopiero, kiedy szpadel przebi� zgni�e deski trumny,
pozwoli�em sobie na zapalenie �wieczki.
Zegar ratuszowy wybi� pi�t�. W izbie pali�y si� dwie pochodnie, dodatkowo mrok
rozja�nia�y �wiece, stoj�ce na stole.
Grubas trzyma� ��toszary czerep. D�oni�, zdobn� w z�ote pier�cienie, odgarnia�
z niego resztki ziemi. Sta�em w p�mroku, z g�ow� ukryt� pod kapturem,
nie z ch�ci ukrycia si� przed grubasem, ale na wypadek, gdyby do komnaty wszed�
kto� trzeci. Otwarte okno by�o dwa kroki ode mnie.
- Bardzo dobrze, Capricho. Bardzo dobrze. - chodz�ca kupa t�uszczu odezwa�a si�
wreszcie, odk�adaj�c czaszk� na st�. - Czerep i piszczele, dok�adnie
tak jak ustalili�my.
Spojrza� na mnie swoim prawym okiem. Zamiast lewego w oczodole tkwi� du�y,
zielonkawy opal, do z�udzenia przypominaj�cy oko zasz�e bielmem. Ten, co
mu je wstawi�, zna� si� na rzeczy.
- Domagasz si� zap�aty co, hieno? - rzuci� pogardliwie.
- Owszem, Jospin. I to teraz. - odpar�em spokojnie, cho� co� zaczyna�o we mnie
drga�. Ju� sam widok �ysego �ba Jospina, osadzonego w �rodku koronkowego
ko�nierza, dzia�a� mi na nerwy.
M�czyzna wyci�gn�� zza pasa mieszek i rzuci� w moj� stron�. Chwyci�em, zanim
upad� na ziemi�. Ma�o.
- Umawiali�my si� na dwie�cie gulden�w Jospin. Tutaj nie ma nawet setki. -
powiedzia�em, odrzucaj�c woreczek na st�. Z�ote monety wysypa�y si� z brz�kiem.
- Pi��dziesi�t starczy ci na �arcie i t� twoj� dziwk� do ko�ca tygodnia. -
Jospin u�miechn�� si� paskudnie. - Reszt� otrzymasz p�niej.
- Umowa by�a na dwie�cie. Ca�o�� zaraz po robocie!
- Nie uno� si�, Capricho, bo sobie krzywd� zrobisz. - odrzek� z jadowit�
s�odycz� Jospin.
- Uwa�aj, �ebym ja ci krzywdy nie zrobi�, sukinsynu.
- Bacz na to, do kogo m�wisz, kundlu. - Jego twarz przybra�a nagle wyraz gro�nej
powagi. - Nie zapominaj, �e jestem rajc� miejskim.
Cholerny opal. Rozerwa�bym grubasa na strz�py a za jego pier�cienie i �a�cuch
dosta�bym bez problemu dwie setki, gdyby nie ten kamie�. Moje zdolno�ci
wi�d�y w pobli�u opali. Wiedzia� o tym? Pewnie tak, skoro stara� si� mnie
wyprowadzi� z r�wnowagi. Przekl�ty t�u�cioch. Zawsze zostawa� mi jeszcze sztylet
z zatrutej miedzi, trzymany w cholewie...
Jospin zebra� z powrotem monety do worka i podszed� do mnie.
- Uspok�j si�, Capricho. Na tym, co mam ci do zaproponowania, mo�esz zarobi�
dziesi�ciokro� wi�cej, ni� jest tutaj. - poda� mi mieszek. Zaciekawiony,
wzi��em pieni�dze.
- M�w.
- Zapewne znana jest ci posta� Mauriaca Bouche, cz�onka czcigodnej rady naszego
miasta? Ot� zacny m�� ten, mianowany ostatnio s�dzi� miejskiego trybuna�u,
zaczyna gromadzi� w swym r�ku zbyt wiele zaszczyt�w. A na dodatek jest trudny w
rozmowach i - co najgorsze - nieprzekupny.
- Co mam mu ukra��? A mo�e zgwa�ci� mu c�rk�? Podobno jest �adna.
- Nienajgorsza. A co do Bouche... Chc�, �eby� zabra� mu... �ycie.
- Mam go zabi�? - uda�em przera�enie. - Jospin, jestem z�odziejem, czasem nawet
hien� cmentarn�, ale nie morderc�. Nie zabijam ludzi!
- Kiedy� trzeba zacz��, Capricho - grubas odwr�ci� si� i ruszy� w kierunku
sto�u. Spojrza�em na jego szerokie plecy. Dwa szybkie ruchy... prosto mi�dzy
�ebra... Zd��y�bym?
- Wynajmij kogo� od Darniera. To oni s� specjalistami od zabijania. - odp�dzi�em
pokus�.
- Pi��set gulden�w, Capricho. I tym razem dotrzymam s�owa. P�atne na pogrzebie
Mauriaca.
- Dlaczego ja?
- Kto� od Darniera zawsze m�g�by pu�ci� farb�. Zostawi� �lady czy nawet wpa��. A
ty? Zawsze wy�gasz si�, �e chcia�e� zawin�� srebrn� koli� �ony Bouche.
Posiedzisz najwy�ej miesi�c w cytadeli. O zab�jstwo nikt ci� nie b�dzie
podejrzewa�. Jeste� z�odziejem, czasem nawet hien� cmentarn�, ale przecie� nie
morderc�?
Ujrza�em znowu jego obrzydliwy u�miech. Ten cz�owiek rzeczywi�cie dzia�a� mi na
nerwy.
- Sze��set pi��dziesi�t - powiedzia�em po chwili zastanowienia. Jospin zatrz�s�
si� niczym w drgawkach. Bogowie, jak oble�nie mo�e wygl�da� �miej�cy
si� grubas.
- Widz�, �e nie dajesz za wygran�. Niech b�dzie sze��set pi��dziesi�t. I jeszcze
co�, co mo�e u�atwi� ci robot�: Mauriac Bouche nie lubi opali - uni�s�
d�o� do twarzy i znacz�co postuka� palcem w sztuczne oko. Sukinsyn.
Margit le�a�a obok mnie. Wtulona w poduszk�, pochrapywa�a cicho. W�osy, niczym
czarna kotara, przykrywa�y plecy i cz�� ramienia, sp�ywaj�c mi�kko
ku kszta�tnej, okr�g�ej piersi. Spa�a. Dzi� w nocy by�o nam dobrze. Wczoraj
wcze�niej sko�czy�a prac� w knajpie na dole i razem ze mn� uda�a si� do pokoiku
na poddaszu. Pragn�li�my siebie. Nie pami�tam nawet, w jaki spos�b znalaz�em si�
nagi w jej obj�ciach, zacz�li�my si� ca�owa� ju� na schodach, przed drzwiami.
A potem... Potem by�a ciemno��, szybkie oddechy, zapach jej wilgotnej sk�ry i
krzyk...
Mokra od potu po�ciel klei�a mi si� do cia�a. S�dz�c po gwarze na ulicy, musia�o
by� ko�o po�udnia. Nie chcia�o mi si� wstawa�. Spojrza�em na dziewczyn�.
U�miecha�a si� przez sen. Przewr�ci�em si� na plecy. Popatrzy�em na pochy�e
deski nad swoj� g�ow�. Dzisiaj, po zapadni�ciu zmroku, kiedy radca Mauriac
Bouche p�jdzie spa�, zjawi� si� w jego sypialni, by go zabi�. �mier� za sze��set
pi��dziesi�t gulden�w. Ten palant Jospin wiedzia� o mnie du�o, ale nie
zna� ca�ej prawdy. W swoim �yciu ju� nie raz zabija�em. Jak przy ka�dej robocie,
najgorzej by�o za pierwszym razem. Potem widok umieraj�cego nie robi�
ju� na mnie �adnego wra�enia. Bardzo szybko oswoi�em si� ze �mierci�. Czy to
kolejny dar mojej krwi? Z�ej, przekl�tej? A mo�e b�ogos�awionej? Nigdy w �yciu
nie ba�em si�. Strach by� dla mnie czym� obcym, zupe�nie nieznanym. Zawsze,
kiedy grozi�o mi niebezpiecze�stwo, w miejsce strachu pojawia�a si� ch�odna
kalkulacja. W u�amku chwili decydowa�em si� na najw�a�ciwszy krok. Raz czy dwa
zdarzy�o mi si� by� w sytuacji niemal beznadziejnej, ale nawet wtedy mia�em
pe�n� �wiadomo�� swego po�o�enia. Czy jestem wariatem? Moja matka podobno by�a
szalona, o ojcu nie wiem nic. Zupe�nie nic.
Powoli zwlok�em si� z ��ka i odszuka�em swoje spodnie. Margit nadal spa�a.
Dw�r Bouche wznosi� si� na pag�rku, po�r�d zamo�nych rezydencji w p�nocnej
cz�ci miasta. Mieszkali tu tylko bogaci, patrz�c z okien swych dom�w na
reszt� miasta. Brudn�, zat�ch�� i kryj�c� w sobie niejeden wrz�d. M�wi�o si�, �e
tu na wzg�rzach nawet szczury by�y lepiej od�ywione w por�wnaniu ze swoimi
pobratymcami z zau�k�w otaczaj�cych dolny rynek.
Noc, cicha i spokojna, skry�a mnie przed oczyma ciekawskich. Dotar�em do p�otu,
oddzielaj�cego rezydencj� od ulicy. Przechodz�c t�dy po po�udniu, nie
zauwa�y�em �adnych ps�w. Mo�e wypuszczali je po zmroku.
Przedosta�em si� na ty�y rezydencji. Znalaz�em star�, niemal ca�kowicie
zaro�ni�t� furtk� w �ywop�ocie. Rozerwanie zardzewia�ego �a�cucha zaj�o mi
tylko chwil�. Ruszy�em poprzez mroczny ogr�d, staraj�c si� i�� jak najciszej po
�wirowej alejce. Czarna sylweta dworu powoli ros�a mi przed oczyma, �wiec�c
nik�ym �wiate�kiem jednego okna. Min��em fontann�, wype�nion� zamiast czystej
wody �mierdz�c� deszcz�wk�, pe�n� gnij�cych li�ci, opadaj�cych z drzew.
Przekroczy�em zaniedbany trawnik i podszed�em pod �cian� budynku. Po g�stych
pn�czach winoro�li wspi��em si� na gzyms. Zajrza�em przez okno. W �wietle
�wiecy m�oda kobieta o lekko pofalowanych, ciemnorudych w�osach siedzia�a przed
lustrem i rozczesywa�a warkocz. Jospin w jednym mia� racj�, c�rka Mauriaca
rzeczywi�cie by�a ca�kiem do rzeczy. Ostro�nie, przytrzymuj�c si� kamiennych
kolumienek, przesun��em si� w lewo. Uchylone okno. Ze �rodka dochodzi�o
rytmiczne
chrapanie. Otworzy�em szerzej okno. Siad�em na parapecie i powoli wsun��em nogi
do wn�trza. Stan��em na pod�odze. Z cholewy wyj��em sztylet i post�pi�em
kilka krok�w naprz�d.
Mauriac Bouche le�a� w swoim �o�u na wznak. Oddycha� ci�ko. Poczu�em wo�
alkoholu. Zbli�y�em si� nieco. Mocniej chwyci�em r�koje�� sztyletu i nachyli�em
si� nad �pi�cym. Lew� d�oni� zas�oni�em mu usta. Miedziane ostrze b�yskawicznie
rozp�ata�o mu gard�o. Nawet nie otworzy� oczu. Cofn��em si�, patrz�c jak
ciemna posoka b�yskawicznie zalewa �o�e i po�ciel. Bouche zabulgota� i przesta�
oddycha�.
Powoli wycofa�em si� ku oknu. W ostatniej chwili zda�em sobie spraw�, ze co�
jest nie tak.
- Bra� go! - us�ysza�em w momencie, kiedy co� ci�kiego spad�o mi na plecy. Co
najmniej dw�ch ludzi przydusi�o mnie do ziemi, kto�, prawie wy�amuj�c
mi palce, wyrwa� z d�oni sztylet. Na g�ow� narzucono mi jakie� p��tno.
Pr�bowa�em szarpn�� si�, kopn�� kogokolwiek lub cokolwiek, ale bezskutecznie.
B�ysn�o
�wiat�o.
- Posz�o g�adko.
- M�wi�em, �e si� uda - rozpozna�em g�os Jospina. - Mamy dwie pieczenie przy
jednym ogniu. Zwi�za� go i na d�. Nie zapomnijcie o rzemieniu z opalem.
Po�o�yli mnie na zimnej, kamiennej pod�odze. Roz�o�yli ramiona i nogi, zakuwaj�c
w �elazne obr�cze. Kiedy �ci�gni�to mi szmat� z oczu, ujrza�em kamienne
sklepienie jakiej� groty. Kilka pochodni o�wietla�o j�, rzucaj�c chwiejne cienie
naoko�o. Sprawia�o to wra�enie, jakby �ciany i sufit jaskini wykonane
by�y z czego� niematerialnego, dr��cego i nietrwa�ego.
Odwr�ci�em g�ow�. Le�a�em na ziemi. Tu� obok twarzy dojrza�em wy��obiony rowek,
biegn�cy w kierunku mojego barku i znikaj�cy tu� pod ramieniem. Z drugiej
strony podobnie. Zacz��em rozumie�. Na mojej piersi, na grubym rzemieniu
spoczywa� du�y kamie�. Opal.
Gdzie� z ty�u podszed� Jospin odziany w czarn�, lu�n� szat�. W r�ku trzyma�
dziwacznie rze�biony sztylet. Jego pomara�czowo czerwone ostrze pulsowa�o
niepokoj�co. Na piersi grubasa widnia� wyhaftowany czerwon� nici� jaki� symbol.
Pozornie bezsensowny uk�ad p�koli, kresek i kropek wyda� mi si� znajomy.
By�em pewien, �e nie widzia�em go nigdy w �yciu, ale mog�em przysi�c, �e zna�em
go. Jospin nachyli� si� nade mn�.
- I co, szczurku? Wygodnie ci na tym pentagramie? Nawet je�eli nie, to niewygoda
nie potrwa d�ugo.
- Gdzie jeste�my? - zapyta�em.
- W jaskiniach pod miastem - us�ysza�em nowy g�os. Wygi��em szyj� i dostrzeg�em
wysokiego, szczup�ego starca, ubranego identycznie jak Jospin. W r�ku
trzyma� grub�, oprawion� w czerwon� sk�r�, ksi�g�. Twarz skrywa� pod kapturem
ale i tak pozna�em go. Miejski skarbnik.
Z ty�u, w odleg�o�ci kilku krok�w, sta�a niewielka grupka ludzi. Wszyscy nosili
czarne szaty. Przez chwil� dostrzeg�em blask ciemnorudych w�os�w. Sta�y
obie. �ona i c�rka Bouche. Wymienia�y ciche uwagi z pozosta�ymi.
- Co tu ma si� sta�? - spojrza�em ponownie na Jospina.
- Jeszcze si� nie domy�lasz? - t�u�cioch zacz�� bawi� si� trzymanym w d�oni
sztyletem. - Jeste� g��wn� atrakcj� dzisiejszego rytua�u, Capricho. Nasz
go�� niew�tpliwie ucieszy si� z ofiary, obdarzonej takimi zdolno�ciami jak
twoje.
Przymkn��em oczy. Wpad�em. I to jak g�upio. Zosta� ofiar� jakiego� mrocznego
rytua�u. Swoj� drog� to pewna nobilitacja, cho� wola�bym jednak by� prowadz�cym
rytua�. Gdzie� poza zasi�giem mojego wzroku da�y si� s�ysze� g�o�ne kroki i gwar
rozm�w. Do jaskini wesz�a kolejna grupa ludzi. Jospin i skarbnik odwr�cili
si�, by powita� nowoprzyby�ych.
- Dzi� w nocy zamordowano Mauriaca - nieznajomy g�os przebi� si� przez pl�tanin�
s��w.
- Wiem, panie s�dzio. Z�apali morderc� na gor�cym uczynku - odrzek� mu Jospin. -
Le�y ju� w pentagramie.
- To doskonale. - g�os s�dziego wyra�a� zadowolenie. - Trzeba dba� o prawo i
porz�dek w mie�cie. - og�lny �miech odbi� si� echem po grocie.
Chwil� p�niej rozmowy umilk�y i wszyscy zebrani zbli�yli si� do miejsca, w
kt�rym le�a�em. Otoczy� mnie kr�g czarnych postaci. Widzia�em ich twarze,
jedne znajome, inne zupe�nie obce. Jospin, skarbnik, dow�dca stra�y miejskiej,
dw�ch rajc�w, �ona i c�rka Bouche, van Bode'owie, znane ma��e�stwo kupieckie.
Wszyscy wpatrywali si� w moj� twarz.
- Ju� czas. - us�ysza�em.
Po raz kolejny zamkn��em oczy. Miarowe mruczenie wype�ni�o jaskini�. Tu� poni�ej
nadgarstk�w rozci�to mi �y�y. Gor�cy, ostry b�l przeszy� moje przedramiona.
Poczu�em ciep�o w�asnej krwi. Jeden wyra�ny g�os zacz�� wypowiada� zupe�nie obce
dla mnie s�owa. W�r�d nich powtarza�o si� jedno, jedyne, kt�re - jak �w
znak na piersiach zebranych - zdawa�o mi si� znajome. Arksanness.
G�osy przybra�y na sile. Zacz�y wibrowa� mi w g�owie. Jednocze�nie poczu�em
ch��d kamienia na plecach i nogach. �piew otacza� mnie zupe�nie, b�l
przedramienia
zel�a�, przechodz�c w t�pe odr�twienie. Palce moich n�g i r�k zacz�y bezwiednie
kurczy� si� i prostowa�. Pod zamkni�tymi powiekami pojawi�y si� krwawe
kr�gi. Straci�em zupe�nie orientacj�. Wydawa�o mi si�, �e spadam w otch�a�, by
po chwili zwisa� bezw�adnie z jakiej� ska�y. �piewy zacz�y przechodzi�
w j�ki i spazmatyczne wycia. Nagle odzyska�em pe�n� �wiadomo��. B�l w ko�czynach
usta� zupe�nie. Kamienny pentagram dr�a�, czu�em to wyra�nie.
Wtem poprzez rytualne za�piewy przebi� si� kobiecy g�os:
- Jest! Jest! Nadchodzi pan!
Co� b�ysn�o mi przed oczyma, do nosa dotar� nieznany, s�odko md�y zapach. Teraz
ju� wszyscy krzyczeli:
- Witaj w�adco!
- B�d� pozdrowiony Arksannessie!
- Przyjmij nasz� ofiar�, o pot�ny!
- B�d� z nami!
Powietrze przeci�� wysoki wrzask. Powieki odm�wi�y mi pos�usze�stwa i rozwar�y
si�. W�r�d k��b�w niebieskawego dymu ujrza�em wielkie, czerwone oczy.
Zna�em je! Wpatrywa�y si� we mnie z beznami�tnym skupieniem. Co� przebieg�o moje
cia�o i bole�nie skurczy�o �o��dek. Wi�c to jest strach?
Oczy znikn�y w k��bach dymu. Oczekiwa�em ko�ca. Ostrych k��w, szpon�w,
piek�cego ognia czy czego� podobnego. Ale zamiast tego uszy przebi� mi w�ciek�y
i tak pot�ny ryk, �e my�la�em, i� rozsadzi mi czaszk�. Rozlegaj�ce si� j�ki i
�piewy nagle przesz�y w pe�ne przera�enia i niedowierzania wrzaski. Ziemia
dr�a�a, zebrani ludzie krzyczeli, jak op�tani. Co� chlusn�o i trzasn�o g�o�no.
Po�r�d panuj�cego chaosu s�ysza�em popl�tane s�owa i spazmatyczny p�acz,
kt�ry nagle przeszed� w histeryczny pisk, urywaj�c si� gwa�townie. Pr�bowa�em
tak wykr�ci� szyj�, aby dojrze� cokolwiek, ale b��kitne opary utrudnia�y
mi to skutecznie. Tu� obok mnie z g�o�nym chlapni�ciem wyl�dowa�o zakrwawione
p�uco. Odwr�ci�em wzrok. Co� lub kto� szala� po jaskini, siej�c �mier�.
Nie wiem, kiedy si� to wszystko sko�czy�o. Nagle kr�puj�ce mnie kajdany
znikn�y. Podnios�em si� powoli i rozejrza�em. Jaskinia gin�a w b��kitnym,
�wiec�cym dymie, kt�ry jak dywan pokrywa� ziemi� i niczym pn�cza wspina� si� po
�cianach. Spojrza�em na pentagram, wype�niony bulgocz�c�, �wiec�c� jasno
krwi�. Moj� krwi�.
Sta� w przeciwleg�ym ko�cu sali i patrzy� na mnie. Widzia�em tylko jego czerwone
oczy, reszta gin�a w mroku i niebieskiej po�wiacie. Nie ba�em si�.
Je�li tamto uczucie by�o strachem, przemin�o.
- Wi�c tak wygl�dasz, Capricho - odezwa� si� powoli, cedz�c ka�de s�owo. Niski,
niesamowicie g��boki g�os przenika� moje cia�o.
- Wiesz, kim jestem? - wpatrywa�em si� nieprzerwanie w jego oczy. Znajome oczy!
- Wiem. - Roze�mia� si� ponuro. - Jeste� kaprysem. Moim kaprysem. Dlatego nadal
�yjesz.
- Nie rozumiem. - odpar�em.
- Nic dziwnego - jedno oko zamkn�o si� powoli. - Nikt nie by� w stanie ci tego
wyja�ni�.
- Czego?
Milcza� przez chwil�. D�ug� chwil�. W ko�cu odezwa� si�:
- Dobrze, opowiem ci. Jestem ci to winien, o ile Arksanness jest cokolwiek
winien komukolwiek.
Komnat� przebieg� nieziemski �miech. B��kitne opary zafalowa�y rytmicznie.
- Dwadzie�cia lat temu - rzek� - grupa tutejszych wyznawc�w mrocznych kult�w
zaku�a w tym pentagramie m�od� kobiet�. Mia�a by� ofiar�, zap�at� za moje
przybycie. I wtedy w�a�nie uleg�em kaprysowi. Nie zabi�em jej, ale...
Pokiwa�em g�ow�. Zrozumia�em. Wszystko nagle sta�o si� jasne.
- Udowodnij to - odpar�em, broni�c si� jeszcze przed �wiadomo�ci� tej prawdy.
- Udowodni�? Najlepszym dowodem jeste� ty, a raczej twoja nieludzka po�owa.
- Wi�c dlatego �yj�? - mrukn��em. Nie potrafi�em oprze� si� prawdzie.
- Nie. Nie dlatego. Nie jestem sentymentalny. To takie parszywie ludzkie...
- Wi�c?
- Jaki mia�bym interes zabijaj�c ci�? Sp�jrz prawdzie w oczy, Capricho. Czynisz
z�o. Zabijasz, kradniesz. A czy rezygnuje si� z dobrego �o�nierza z
w�asnej woli? Tylko dlatego pozwalam ci �y�. Tylko dlatego, �e nadal b�dziesz
krad� i zabija�. To jest mi na r�k�.
- A oni wszyscy? - spojrza�em dooko�a. - Oni te� nie byli anio�ami, a jednak nie
�yj�...
- Oni... P�otki si� nie licz�... Mali ludkowie, kt�rym wydaje si�, �e rz�dz� tym
miastem... Nie byli mi potrzebni.
Dwadzie�cia lat... Za miesi�c b�d� mia� urodziny... Dwudzieste... Nie, to nie
mog�a by� prawda.
- Ale ja przecie� potrafi� te� kocha�. Kocham Margit i nigdy nie m�g�bym uczyni�
jej krzywdy.
- Kochasz? Nie, m�j Capricho. To nie mi�o��, to po��danie. Zwyk�e po��danie. Nie
ma czego� takiego jak mi�o��. A nawet je�li... Przecie� twoja matka
by�a zwyk�� kobiet�. O ile nawet pami�tam, dziewic�. Jeste� wi�c mieszank� dobra
i z�a. Z przewag� tego drugiego.
Zn�w si� roze�mia�.
- Wi�c jestem... - zacz��em.
- Tak, jeste� - przerwa� mi, ci�gle si� �miej�c. - I b�dziesz, a� twoja ludzka
cz�� poci�gnie reszt� ku �mierci. Pami�taj o tym... synu.
Diaboliczny �miech wype�ni� jaskini�. Oczy znikn�y, b��kitne opary zawirowa�y i
zacz�y sp�ywa� ku pentagramowi. W�r�d szumu i g�o�nego syku znika�y
w centrum gwiazdy, coraz szybciej i szybciej, a� w ko�cu pentagram wessa�
resztk� dymu i wszystko umilk�o. Bulgocz�ca krew znikn�a.
Wi�ksza cz�� pochodni zgas�a. Pali�a si� tylko jedna, najbli�ej wyj�cia.
Ruszy�em w tamt� stron�, omijaj�c straszliwie zmasakrowane szcz�tki ludzkie
i ka�u�e krwi. Przeszed�em nad zmia�d�on� g�ow� Jospina. Jego opal le�a� tu�
obok. Kiedy dotar�em do schod�w prowadz�cych ku g�rze, zobaczy�em g�rn�, prawie
nie naruszon� cz�� cia�a rudow�osej dziewczyny. Ramiona le�a�y wyci�gni�te w
ostatnim ge�cie ratunku. Palce prawej d�oni dotyka�y pierwszego stopnia schod�w.
Rude w�osy po�yskiwa�y w blasku ognia.
Wyci�gn��em pochodni� z uchwytu i ruszy�em dalej.
Toru�, maj 1998.