Cezary Czyżewski Kaprys O tej porze cmentarz był pusty. W środku nocy odwiedzały go tylko duchy. Przeważnie duchy. Bezgłośne, niewidzialne, snuły się pomiędzy nagrobkami, powoli polatując nad wąskimi alejkami, zanurzały się w cienie rzucane przez wiekowe buki. W wiecznym milczeniu, beznamiętnie. O tej porze cmentarz należał do istot z zaświatów, nie do ludzi. Większość mieszkańców miasta spała w swych domostwach, śniąc sny o lepszym jutrze, poleciwszy się bogom w wieczornej modlitwie. Inni pracowali, wykonując swe zlecenia pod peleryną nocy. Księżyc powoli zakrył się brudnoszarą chmurą. Na wieży ratuszowej zegar uderzył dwa razy. Kiedy metaliczny, lekko fałszywy dźwięk umilkł w ciemnościach, wyszedłem powoli zza rozszczepionego pnia starego buka i spokojnym krokiem ruszyłem ku wyznaczonej mogile. Trzymany w dłoni szpadel zdawał się być dwakroć cięższy, niż zwykle. Krok za krokiem, szedłem błotnistą alejka, pomiędzy szpalerem drzew. Pochmurna noc, wszechobecna wilgoć, chłód na karku. Cichy plusk błota pod butami. Dotarłem do skrzyżowania i skręciłem pomiędzy groby. Na grubym konarze jednego z drzew dostrzegłem cień ciemniejszy niż wszystko dookoła Wyczułem silną aurę głodu, nadziei na ciepło życia i chęci zaspokojenia pragnienia, które po chwili przeszły w rozczarowanie i zobojętnienie. Rozpoznał mnie. Wiedział, że moją krwią nie zaspokoi głodu. Zła to krew. Trucizna dla takich, jak on. Znalazłem odpowiedni grób. Dokładnie według wskazówek. Kobieta zmarła przed trzynastu laty. Byłem wtedy pięcioletnim brzdącem, sierotą, dzieckiem ulicy, wychowywanym przez starą żebraczkę, mieszkającą na rynku. Już wtedy dla zabawy rozrywałem wzrokiem szczury, przebiegające uliczny bruk, czerpiąc satysfakcję z widoku resztek zwierzęcia, padających na kocie łby. Inni też to widzieli, ale nikt nie kojarzył tych zdarzeń z umorusanym pięciolatkiem, biegającym boso po zaułkach. Ot, jeszcze jedna atrakcja przeklętego miasta. Ziemia poddawała się ciosom szpadla. Schodziłem głębiej i głębiej. Podkopana płyta nagrobna, przewróciła się cicho na kupę liści. Pracowałem w niemal zupełnej ciemności i dopiero, kiedy szpadel przebił zgniłe deski trumny, pozwoliłem sobie na zapalenie świeczki. Zegar ratuszowy wybił piątą. W izbie paliły się dwie pochodnie, dodatkowo mrok rozjaśniały świece, stojące na stole. Grubas trzymał żółtoszary czerep. Dłonią, zdobną w złote pierścienie, odgarniał z niego resztki ziemi. Stałem w półmroku, z głową ukrytą pod kapturem, nie z chęci ukrycia się przed grubasem, ale na wypadek, gdyby do komnaty wszedł ktoś trzeci. Otwarte okno było dwa kroki ode mnie. - Bardzo dobrze, Capricho. Bardzo dobrze. - chodząca kupa tłuszczu odezwała się wreszcie, odkładając czaszkę na stół. - Czerep i piszczele, dokładnie tak jak ustaliliśmy. Spojrzał na mnie swoim prawym okiem. Zamiast lewego w oczodole tkwił duży, zielonkawy opal, do złudzenia przypominający oko zaszłe bielmem. Ten, co mu je wstawił, znał się na rzeczy. - Domagasz się zapłaty co, hieno? - rzucił pogardliwie. - Owszem, Jospin. I to teraz. - odparłem spokojnie, choć coś zaczynało we mnie drgać. Już sam widok łysego łba Jospina, osadzonego w środku koronkowego kołnierza, działał mi na nerwy. Mężczyzna wyciągnął zza pasa mieszek i rzucił w moją stronę. Chwyciłem, zanim upadł na ziemię. Mało. - Umawialiśmy się na dwieście guldenów Jospin. Tutaj nie ma nawet setki. - powiedziałem, odrzucając woreczek na stół. Złote monety wysypały się z brzękiem. - Pięćdziesiąt starczy ci na żarcie i tę twoją dziwkę do końca tygodnia. - Jospin uśmiechnął się paskudnie. - Resztę otrzymasz później. - Umowa była na dwieście. Całość zaraz po robocie! - Nie unoś się, Capricho, bo sobie krzywdę zrobisz. - odrzekł z jadowitą słodyczą Jospin. - Uważaj, żebym ja ci krzywdy nie zrobił, sukinsynu. - Bacz na to, do kogo mówisz, kundlu. - Jego twarz przybrała nagle wyraz groźnej powagi. - Nie zapominaj, że jestem rajcą miejskim. Cholerny opal. Rozerwałbym grubasa na strzępy a za jego pierścienie i łańcuch dostałbym bez problemu dwie setki, gdyby nie ten kamień. Moje zdolności więdły w pobliżu opali. Wiedział o tym? Pewnie tak, skoro starał się mnie wyprowadzić z równowagi. Przeklęty tłuścioch. Zawsze zostawał mi jeszcze sztylet z zatrutej miedzi, trzymany w cholewie... Jospin zebrał z powrotem monety do worka i podszedł do mnie. - Uspokój się, Capricho. Na tym, co mam ci do zaproponowania, możesz zarobić dziesięciokroć więcej, niż jest tutaj. - podał mi mieszek. Zaciekawiony, wziąłem pieniądze. - Mów. - Zapewne znana jest ci postać Mauriaca Bouche, członka czcigodnej rady naszego miasta? Otóż zacny mąż ten, mianowany ostatnio sędzią miejskiego trybunału, zaczyna gromadzić w swym ręku zbyt wiele zaszczytów. A na dodatek jest trudny w rozmowach i - co najgorsze - nieprzekupny. - Co mam mu ukraść? A może zgwałcić mu córkę? Podobno jest ładna. - Nienajgorsza. A co do Bouche... Chcę, żebyś zabrał mu... życie. - Mam go zabić? - udałem przerażenie. - Jospin, jestem złodziejem, czasem nawet hieną cmentarną, ale nie mordercą. Nie zabijam ludzi! - Kiedyś trzeba zacząć, Capricho - grubas odwrócił się i ruszył w kierunku stołu. Spojrzałem na jego szerokie plecy. Dwa szybkie ruchy... prosto między żebra... Zdążyłbym? - Wynajmij kogoś od Darniera. To oni są specjalistami od zabijania. - odpędziłem pokusę. - Pięćset guldenów, Capricho. I tym razem dotrzymam słowa. Płatne na pogrzebie Mauriaca. - Dlaczego ja? - Ktoś od Darniera zawsze mógłby puścić farbę. Zostawić ślady czy nawet wpaść. A ty? Zawsze wyłgasz się, że chciałeś zawinąć srebrną kolię żony Bouche. Posiedzisz najwyżej miesiąc w cytadeli. O zabójstwo nikt cię nie będzie podejrzewał. Jesteś złodziejem, czasem nawet hieną cmentarną, ale przecież nie mordercą? Ujrzałem znowu jego obrzydliwy uśmiech. Ten człowiek rzeczywiście działał mi na nerwy. - Sześćset pięćdziesiąt - powiedziałem po chwili zastanowienia. Jospin zatrząsł się niczym w drgawkach. Bogowie, jak obleśnie może wyglądać śmiejący się grubas. - Widzę, że nie dajesz za wygraną. Niech będzie sześćset pięćdziesiąt. I jeszcze coś, co może ułatwić ci robotę: Mauriac Bouche nie lubi opali - uniósł dłoń do twarzy i znacząco postukał palcem w sztuczne oko. Sukinsyn. Margit leżała obok mnie. Wtulona w poduszkę, pochrapywała cicho. Włosy, niczym czarna kotara, przykrywały plecy i część ramienia, spływając miękko ku kształtnej, okrągłej piersi. Spała. Dziś w nocy było nam dobrze. Wczoraj wcześniej skończyła pracę w knajpie na dole i razem ze mną udała się do pokoiku na poddaszu. Pragnęliśmy siebie. Nie pamiętam nawet, w jaki sposób znalazłem się nagi w jej objęciach, zaczęliśmy się całować już na schodach, przed drzwiami. A potem... Potem była ciemność, szybkie oddechy, zapach jej wilgotnej skóry i krzyk... Mokra od potu pościel kleiła mi się do ciała. Sądząc po gwarze na ulicy, musiało być koło południa. Nie chciało mi się wstawać. Spojrzałem na dziewczynę. Uśmiechała się przez sen. Przewróciłem się na plecy. Popatrzyłem na pochyłe deski nad swoją głową. Dzisiaj, po zapadnięciu zmroku, kiedy radca Mauriac Bouche pójdzie spać, zjawię się w jego sypialni, by go zabić. Śmierć za sześćset pięćdziesiąt guldenów. Ten palant Jospin wiedział o mnie dużo, ale nie znał całej prawdy. W swoim życiu już nie raz zabijałem. Jak przy każdej robocie, najgorzej było za pierwszym razem. Potem widok umierającego nie robił już na mnie żadnego wrażenia. Bardzo szybko oswoiłem się ze śmiercią. Czy to kolejny dar mojej krwi? Złej, przeklętej? A może błogosławionej? Nigdy w życiu nie bałem się. Strach był dla mnie czymś obcym, zupełnie nieznanym. Zawsze, kiedy groziło mi niebezpieczeństwo, w miejsce strachu pojawiała się chłodna kalkulacja. W ułamku chwili decydowałem się na najwłaściwszy krok. Raz czy dwa zdarzyło mi się być w sytuacji niemal beznadziejnej, ale nawet wtedy miałem pełną świadomość swego położenia. Czy jestem wariatem? Moja matka podobno była szalona, o ojcu nie wiem nic. Zupełnie nic. Powoli zwlokłem się z łóżka i odszukałem swoje spodnie. Margit nadal spała. Dwór Bouche wznosił się na pagórku, pośród zamożnych rezydencji w północnej części miasta. Mieszkali tu tylko bogaci, patrząc z okien swych domów na resztę miasta. Brudną, zatęchłą i kryjącą w sobie niejeden wrzód. Mówiło się, że tu na wzgórzach nawet szczury były lepiej odżywione w porównaniu ze swoimi pobratymcami z zaułków otaczających dolny rynek. Noc, cicha i spokojna, skryła mnie przed oczyma ciekawskich. Dotarłem do płotu, oddzielającego rezydencję od ulicy. Przechodząc tędy po południu, nie zauważyłem żadnych psów. Może wypuszczali je po zmroku. Przedostałem się na tyły rezydencji. Znalazłem starą, niemal całkowicie zarośniętą furtkę w żywopłocie. Rozerwanie zardzewiałego łańcucha zajęło mi tylko chwilę. Ruszyłem poprzez mroczny ogród, starając się iść jak najciszej po żwirowej alejce. Czarna sylweta dworu powoli rosła mi przed oczyma, świecąc nikłym światełkiem jednego okna. Minąłem fontannę, wypełnioną zamiast czystej wody śmierdzącą deszczówką, pełną gnijących liści, opadających z drzew. Przekroczyłem zaniedbany trawnik i podszedłem pod ścianę budynku. Po gęstych pnączach winorośli wspiąłem się na gzyms. Zajrzałem przez okno. W świetle świecy młoda kobieta o lekko pofalowanych, ciemnorudych włosach siedziała przed lustrem i rozczesywała warkocz. Jospin w jednym miał rację, córka Mauriaca rzeczywiście była całkiem do rzeczy. Ostrożnie, przytrzymując się kamiennych kolumienek, przesunąłem się w lewo. Uchylone okno. Ze środka dochodziło rytmiczne chrapanie. Otworzyłem szerzej okno. Siadłem na parapecie i powoli wsunąłem nogi do wnętrza. Stanąłem na podłodze. Z cholewy wyjąłem sztylet i postąpiłem kilka kroków naprzód. Mauriac Bouche leżał w swoim łożu na wznak. Oddychał ciężko. Poczułem woń alkoholu. Zbliżyłem się nieco. Mocniej chwyciłem rękojeść sztyletu i nachyliłem się nad śpiącym. Lewą dłonią zasłoniłem mu usta. Miedziane ostrze błyskawicznie rozpłatało mu gardło. Nawet nie otworzył oczu. Cofnąłem się, patrząc jak ciemna posoka błyskawicznie zalewa łoże i pościel. Bouche zabulgotał i przestał oddychać. Powoli wycofałem się ku oknu. W ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, ze coś jest nie tak. - Brać go! - usłyszałem w momencie, kiedy coś ciężkiego spadło mi na plecy. Co najmniej dwóch ludzi przydusiło mnie do ziemi, ktoś, prawie wyłamując mi palce, wyrwał z dłoni sztylet. Na głowę narzucono mi jakieś płótno. Próbowałem szarpnąć się, kopnąć kogokolwiek lub cokolwiek, ale bezskutecznie. Błysnęło światło. - Poszło gładko. - Mówiłem, że się uda - rozpoznałem głos Jospina. - Mamy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Związać go i na dół. Nie zapomnijcie o rzemieniu z opalem. Położyli mnie na zimnej, kamiennej podłodze. Rozłożyli ramiona i nogi, zakuwając w żelazne obręcze. Kiedy ściągnięto mi szmatę z oczu, ujrzałem kamienne sklepienie jakiejś groty. Kilka pochodni oświetlało ją, rzucając chwiejne cienie naokoło. Sprawiało to wrażenie, jakby ściany i sufit jaskini wykonane były z czegoś niematerialnego, drżącego i nietrwałego. Odwróciłem głowę. Leżałem na ziemi. Tuż obok twarzy dojrzałem wyżłobiony rowek, biegnący w kierunku mojego barku i znikający tuż pod ramieniem. Z drugiej strony podobnie. Zacząłem rozumieć. Na mojej piersi, na grubym rzemieniu spoczywał duży kamień. Opal. Gdzieś z tyłu podszedł Jospin odziany w czarną, luźną szatę. W ręku trzymał dziwacznie rzeźbiony sztylet. Jego pomarańczowo czerwone ostrze pulsowało niepokojąco. Na piersi grubasa widniał wyhaftowany czerwoną nicią jakiś symbol. Pozornie bezsensowny układ półkoli, kresek i kropek wydał mi się znajomy. Byłem pewien, że nie widziałem go nigdy w życiu, ale mogłem przysiąc, że znałem go. Jospin nachylił się nade mną. - I co, szczurku? Wygodnie ci na tym pentagramie? Nawet jeżeli nie, to niewygoda nie potrwa długo. - Gdzie jesteśmy? - zapytałem. - W jaskiniach pod miastem - usłyszałem nowy głos. Wygiąłem szyję i dostrzegłem wysokiego, szczupłego starca, ubranego identycznie jak Jospin. W ręku trzymał grubą, oprawioną w czerwoną skórę, księgę. Twarz skrywał pod kapturem ale i tak poznałem go. Miejski skarbnik. Z tyłu, w odległości kilku kroków, stała niewielka grupka ludzi. Wszyscy nosili czarne szaty. Przez chwilę dostrzegłem blask ciemnorudych włosów. Stały obie. Żona i córka Bouche. Wymieniały ciche uwagi z pozostałymi. - Co tu ma się stać? - spojrzałem ponownie na Jospina. - Jeszcze się nie domyślasz? - tłuścioch zaczął bawić się trzymanym w dłoni sztyletem. - Jesteś główną atrakcją dzisiejszego rytuału, Capricho. Nasz gość niewątpliwie ucieszy się z ofiary, obdarzonej takimi zdolnościami jak twoje. Przymknąłem oczy. Wpadłem. I to jak głupio. Zostać ofiarą jakiegoś mrocznego rytuału. Swoją drogą to pewna nobilitacja, choć wolałbym jednak być prowadzącym rytuał. Gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku dały się słyszeć głośne kroki i gwar rozmów. Do jaskini weszła kolejna grupa ludzi. Jospin i skarbnik odwrócili się, by powitać nowoprzybyłych. - Dziś w nocy zamordowano Mauriaca - nieznajomy głos przebił się przez plątaninę słów. - Wiem, panie sędzio. Złapali mordercę na gorącym uczynku - odrzekł mu Jospin. - Leży już w pentagramie. - To doskonale. - głos sędziego wyrażał zadowolenie. - Trzeba dbać o prawo i porządek w mieście. - ogólny śmiech odbił się echem po grocie. Chwilę później rozmowy umilkły i wszyscy zebrani zbliżyli się do miejsca, w którym leżałem. Otoczył mnie krąg czarnych postaci. Widziałem ich twarze, jedne znajome, inne zupełnie obce. Jospin, skarbnik, dowódca straży miejskiej, dwóch rajców, żona i córka Bouche, van Bode'owie, znane małżeństwo kupieckie. Wszyscy wpatrywali się w moją twarz. - Już czas. - usłyszałem. Po raz kolejny zamknąłem oczy. Miarowe mruczenie wypełniło jaskinię. Tuż poniżej nadgarstków rozcięto mi żyły. Gorący, ostry ból przeszył moje przedramiona. Poczułem ciepło własnej krwi. Jeden wyraźny głos zaczął wypowiadać zupełnie obce dla mnie słowa. Wśród nich powtarzało się jedno, jedyne, które - jak ów znak na piersiach zebranych - zdawało mi się znajome. Arksanness. Głosy przybrały na sile. Zaczęły wibrować mi w głowie. Jednocześnie poczułem chłód kamienia na plecach i nogach. Śpiew otaczał mnie zupełnie, ból przedramienia zelżał, przechodząc w tępe odrętwienie. Palce moich nóg i rąk zaczęły bezwiednie kurczyć się i prostować. Pod zamkniętymi powiekami pojawiły się krwawe kręgi. Straciłem zupełnie orientację. Wydawało mi się, że spadam w otchłań, by po chwili zwisać bezwładnie z jakiejś skały. Śpiewy zaczęły przechodzić w jęki i spazmatyczne wycia. Nagle odzyskałem pełną świadomość. Ból w kończynach ustał zupełnie. Kamienny pentagram drżał, czułem to wyraźnie. Wtem poprzez rytualne zaśpiewy przebił się kobiecy głos: - Jest! Jest! Nadchodzi pan! Coś błysnęło mi przed oczyma, do nosa dotarł nieznany, słodko mdły zapach. Teraz już wszyscy krzyczeli: - Witaj władco! - Bądź pozdrowiony Arksannessie! - Przyjmij naszą ofiarę, o potężny! - Bądź z nami! Powietrze przeciął wysoki wrzask. Powieki odmówiły mi posłuszeństwa i rozwarły się. Wśród kłębów niebieskawego dymu ujrzałem wielkie, czerwone oczy. Znałem je! Wpatrywały się we mnie z beznamiętnym skupieniem. Coś przebiegło moje ciało i boleśnie skurczyło żołądek. Więc to jest strach? Oczy zniknęły w kłębach dymu. Oczekiwałem końca. Ostrych kłów, szponów, piekącego ognia czy czegoś podobnego. Ale zamiast tego uszy przebił mi wściekły i tak potężny ryk, że myślałem, iż rozsadzi mi czaszkę. Rozlegające się jęki i śpiewy nagle przeszły w pełne przerażenia i niedowierzania wrzaski. Ziemia drżała, zebrani ludzie krzyczeli, jak opętani. Coś chlusnęło i trzasnęło głośno. Pośród panującego chaosu słyszałem poplątane słowa i spazmatyczny płacz, który nagle przeszedł w histeryczny pisk, urywając się gwałtownie. Próbowałem tak wykręcić szyję, aby dojrzeć cokolwiek, ale błękitne opary utrudniały mi to skutecznie. Tuż obok mnie z głośnym chlapnięciem wylądowało zakrwawione płuco. Odwróciłem wzrok. Coś lub ktoś szalał po jaskini, siejąc śmierć. Nie wiem, kiedy się to wszystko skończyło. Nagle krępujące mnie kajdany zniknęły. Podniosłem się powoli i rozejrzałem. Jaskinia ginęła w błękitnym, świecącym dymie, który jak dywan pokrywał ziemię i niczym pnącza wspinał się po ścianach. Spojrzałem na pentagram, wypełniony bulgoczącą, świecącą jasno krwią. Moją krwią. Stał w przeciwległym końcu sali i patrzył na mnie. Widziałem tylko jego czerwone oczy, reszta ginęła w mroku i niebieskiej poświacie. Nie bałem się. Jeśli tamto uczucie było strachem, przeminęło. - Więc tak wyglądasz, Capricho - odezwał się powoli, cedząc każde słowo. Niski, niesamowicie głęboki głos przenikał moje ciało. - Wiesz, kim jestem? - wpatrywałem się nieprzerwanie w jego oczy. Znajome oczy! - Wiem. - Roześmiał się ponuro. - Jesteś kaprysem. Moim kaprysem. Dlatego nadal żyjesz. - Nie rozumiem. - odparłem. - Nic dziwnego - jedno oko zamknęło się powoli. - Nikt nie był w stanie ci tego wyjaśnić. - Czego? Milczał przez chwilę. Długą chwilę. W końcu odezwał się: - Dobrze, opowiem ci. Jestem ci to winien, o ile Arksanness jest cokolwiek winien komukolwiek. Komnatę przebiegł nieziemski śmiech. Błękitne opary zafalowały rytmicznie. - Dwadzieścia lat temu - rzekł - grupa tutejszych wyznawców mrocznych kultów zakuła w tym pentagramie młodą kobietę. Miała być ofiarą, zapłatą za moje przybycie. I wtedy właśnie uległem kaprysowi. Nie zabiłem jej, ale... Pokiwałem głową. Zrozumiałem. Wszystko nagle stało się jasne. - Udowodnij to - odparłem, broniąc się jeszcze przed świadomością tej prawdy. - Udowodnić? Najlepszym dowodem jesteś ty, a raczej twoja nieludzka połowa. - Więc dlatego żyję? - mruknąłem. Nie potrafiłem oprzeć się prawdzie. - Nie. Nie dlatego. Nie jestem sentymentalny. To takie parszywie ludzkie... - Więc? - Jaki miałbym interes zabijając cię? Spójrz prawdzie w oczy, Capricho. Czynisz zło. Zabijasz, kradniesz. A czy rezygnuje się z dobrego żołnierza z własnej woli? Tylko dlatego pozwalam ci żyć. Tylko dlatego, że nadal będziesz kradł i zabijał. To jest mi na rękę. - A oni wszyscy? - spojrzałem dookoła. - Oni też nie byli aniołami, a jednak nie żyją... - Oni... Płotki się nie liczą... Mali ludkowie, którym wydaje się, że rządzą tym miastem... Nie byli mi potrzebni. Dwadzieścia lat... Za miesiąc będę miał urodziny... Dwudzieste... Nie, to nie mogła być prawda. - Ale ja przecież potrafię też kochać. Kocham Margit i nigdy nie mógłbym uczynić jej krzywdy. - Kochasz? Nie, mój Capricho. To nie miłość, to pożądanie. Zwykłe pożądanie. Nie ma czegoś takiego jak miłość. A nawet jeśli... Przecież twoja matka była zwykłą kobietą. O ile nawet pamiętam, dziewicą. Jesteś więc mieszanką dobra i zła. Z przewagą tego drugiego. Znów się roześmiał. - Więc jestem... - zacząłem. - Tak, jesteś - przerwał mi, ciągle się śmiejąc. - I będziesz, aż twoja ludzka część pociągnie resztę ku śmierci. Pamiętaj o tym... synu. Diaboliczny śmiech wypełnił jaskinię. Oczy zniknęły, błękitne opary zawirowały i zaczęły spływać ku pentagramowi. Wśród szumu i głośnego syku znikały w centrum gwiazdy, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu pentagram wessał resztkę dymu i wszystko umilkło. Bulgocząca krew zniknęła. Większa część pochodni zgasła. Paliła się tylko jedna, najbliżej wyjścia. Ruszyłem w tamtą stronę, omijając straszliwie zmasakrowane szczątki ludzkie i kałuże krwi. Przeszedłem nad zmiażdżoną głową Jospina. Jego opal leżał tuż obok. Kiedy dotarłem do schodów prowadzących ku górze, zobaczyłem górną, prawie nie naruszoną część ciała rudowłosej dziewczyny. Ramiona leżały wyciągnięte w ostatnim geście ratunku. Palce prawej dłoni dotykały pierwszego stopnia schodów. Rude włosy połyskiwały w blasku ognia. Wyciągnąłem pochodnię z uchwytu i ruszyłem dalej. Toruń, maj 1998.