6464
Szczegóły |
Tytuł |
6464 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6464 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6464 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6464 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J�zef Ignacy Kraszewski
Kr�lewscy synowie
Cz�� I
I
S�o�ce zachodzi�o za lasy z�oc�c niebiosa, kt�re si� gorze� zdawa�y; tam nawet,
gdzie blad�y jego blaski, lazur si� mieni� w barw� o�owian�, jak� po skwarach
przybiera. Wiecz�r by� duszny, najmniejszego ruchu w powietrzu. Niebo bez
chmurki nie zapowiada�a zmiany.
Na starych drzewach, kt�re cichy klasztor otacza�y, li�cie wisia�y jakby
powi�d�e od gor�ca. Co �y�o - szuka�o cienia a w nim spoczynku i orze�wienia.
W klasztorze i poza tynem, kt�ry opasywa� jego podw�rza, cisza panowa�a g�ucha;
niekiedy szmer jakby powolnego, znu�onego chodu ludzkiego przerywa� j� na kr�tk�
chwil� i gin�� gdzie� w dali. Uko�ne promienie s�o�ca, zabarwione gor�co, pada�y
na czo�o ma�ego ko�cio�ka, na mury i �ciany Klasztorne silnymi cieniami
odznaczaj�c ka�de wg��bienie, gzyms, kamie�, zarysowan� pow�ok�.
Jak pustka wygl�da�y teraz te budowy ze drzwiami pozamykanymi, z pozasuwanymi
oknami, oko�o kt�rych ani cz�owiek, ani zwierz, ani nawet ma�a ptaszyna nigdzie
si� nie pokazywa�a. Wszystko, co �y�o, chroni�o si� w mury, czeka�o, a� wiecz�r
od�ywi powietrze ros�, a noc �wie�o�� z sob� przyniesie.
Klasztor, stoj�cy w�r�d puszcz niedawno przetrzebionych, cho� na owe czasy
rozleg�y, wspania�ej nie mia� powierzchowno�ci. Zna� na nim by�o i trudno�ci
budowania, i po�piech mo�e, i ma�� trosk� o kszta�ty jego zewn�trzne. Ko�ci�
si� niewiele nad nim podnosi�, a w skromnej wie�yczce jego zaledwie para z
blachy kutych dzwon�w wisia�a. Mury, z kt�rych si� sk�ada�y budowy, by�y z
kamieni polnych grubo i nie bardzo foremnie polepione. Cz�� budowli do nich
przytykaj�ca, z drewnianych brus�w zaledwie ociosanych z�o�ona, ciemniejsz�
barw� odbija�a od �cian kamiennych.
Obok tych gmach�w do�� rozleg�ych a niepozornych zna� jednak by�o w podw�rcach i
ogrodach przytykaj�cych troskliw� r�k�, kt�ra oko�o nich chodzi�a. Bujnie tu
ros�y pozasadzane krzewy, kt�rym dostarczano wody ze studni, jak �wiadczy�y
le��ce na ziemi korytka; nieznane pod p�nocnym niebem ro�liny kwit�y tu,
rozwija�y si� na podziw bujnie i pi�knie. Na wbitych w ziemi� ko�ach obwija�y
si� latoro�le winne mi�dzy li��mi, w�r�d kt�rych zafarbowa�y si� ju� ciemne
grona; na grz�dach roz�ciela�y si� zio�a, woni� aromatyczn� nape�niaj�ce
powietrze.
Wpo�r�d sadu za�o�onego na pochy�o�ci wzg�rza ku po�udniowi zwr�conego r�ka, co
trzebi�a las tam niegdy� rosn�cy pozostawi�a kilka starszych drzew roz�o�ystych,
ocieniaj�cych szerokie przestrzenie zielon� okryte muraw�. Pod kilku z nich
sta�y ule z pszczo�ami, pod innymi le�a�y kamienie dla spoczynku; lecz teraz ani
pszcz� oko�o ul�w, ni ludzi na siedzeniach wida� nie by�o.
W rogu sadu, gdzie zosta�o kilka lip starych, a krzaki pod nimi promieni s�o�ca
nie dopuszcza�y, sta� przyparty do parkanu daszek s�om� okryty, a pod nim le�a�a
�awa z jednego kloca drzewa.
Dw�ch ludzi ukrytych tu siedzia�o w milczeniu. Oba odziani byli w suknie czarne
braciszk�w klasztornych odznaczaj�ce, nie mieli jednak ani kapturk�w, ni
zwierzchnich sukni kap�a�skich. Oba m�odzi byli, a cho� ubiorem nie r�nili si�
od siebie, najmniej wprawne oko musia�o w nich dojrze� je�li nie r�nic� stanu,
to charakter�w i usposobienia.
Jeden z nich siedzia� w rogu �awy sparty na r�kach, kt�re na kolanach trzyma�
jak wbite; drugi, patrz�cy na� z rodzajem obawy i podziwienia, nieco opodal si�
umie�ci� i z oka go nie spuszcza�. W rysach twarzy jego malowa�a si� zarazem
lito��, podziwienie i trwoga.
Ten drugi mia� twarz wyrazu �agodnego, blad�, oczy niebieskie, w�os jasny,
kr�tko postrzy�ony, cia�o w�t�e i delikatne i r�ce ma�e. Suknia czarna, zbyt
dla� obszerna, w szerokich a grubych fa�dach opada�a z wychudzonych jego ramion,
pas, kt�rym by� �ci�ni�ty, osuwa� si� i zdawa� rozpuszcza�.
Ten, na kt�rego patrza�, jak gdyby tylko co m�wi� poprzesta�, a ostatnimi s�owy
trwog� nape�ni� towarzysza, mimo sukni zakonnej nie mia� pozoru mnicha. Odzie�,
kt�r� mia� na sobie, zdawa�a si� dla� za ciasn� i wyszarzana by�a, jakby
obchodzeniem si� z ni� niedba�ym i dzikim; w kilku miejscach wida� by�o na niej
dziury jakby ga��mi wyszarpane, plamy od t�uszczu i kurzawy, kt�ra przylgn�a
do niej. Twarz i posta� ca�a stan ten sukni t�umaczy�y.
Ch�opiec by� zaledwie zm�nia�y, bujno si� jeszcze rozrastaj�cy, na wojownika
mo�e bardziej stworzony ni� na spokojnego mnicha. R�ce wystaj�ce z r�kaw�w silne
by�y i do d�wigania miecza lub siekiery jakby ulane; kark obna�ony, ogorza�y,
ponad ko�nierz wychodz�cy, nadawa� g�owie charakter zwierz�cej jakiej� si�y.
Wyrazistsz� jeszcze nad te kszta�ty by�a g�owa sama z twarz� blad�, d�ug� i
wielk�, kt�ra mia�a w sobie co� dzikiego. Ponad ni� je�y� si� w�os obci�ty;
twardy i popl�tany.
Mimo wieku m�odego oblicze by�o prawie stare, zblad�e, z��k�e i patrz�ce srogo
a szydersko. Rysy jego niepi�kne, wyciosane grubo a twardo, odpycha�y dum� i
jakby z�o�ci� t�umion�, trawi�c� wn�trze cz�owieka. Du�e usta warg nie mia�y
prawie, jednym w�skim pasem przecinaj�c policzki. Nad oczami brwi zmarszczone,
pofa�dowane, ruchome wisia�y, jakby j� my�l jaka� �ci�gn�a gniewna. Z bladych
ocz�w patrz�cych bystro groz� tylko t�umionej z�o�ci mo�na by�o wyczyta�. Spod
sukni wysuni�te nogi w chodakach zaniedbanych i okurzonych tak silnie wry�y si�
w ziemi�, jakby je w ni� gniew jaki� i miotanie si� wkopa�o.
Na ca�ym te� m�odzie�cu wida� by�o wyraz buntowniczy bezsilnego oporu.
Milczeli tak dwaj pod daszkiem siedz�cy dosy� d�ugo; ostatnie promienie s�o�ca
zapada�y za lasy, a ogr�d okrywa� si� p�mrokiem zwiastuj�cym ch��d wieczorny.
- Wracajmy do celi - rzek� w ko�cu cicho, boja�liwie niemal m�odszy brat
siedz�cy na rogu �awy.
Zadumany smutnie m�odzian odwr�ci� ku m�wi�cemu g�ow� i potrz�sn�� ni� tylko na
znak, �e tego uczyni� nie my�li. Po niejakim czasie towarzysz znowu cicho
powt�rzy� to� samo ��danie. Us�yszawszy je, jakby gniewem zatrz�s� si�
s�uchaj�cy i nagle, zwracaj�c si� ca�y do m�wi�cego, zawo�a�:
- Nie chc�! Dosy� si� w niej nasiedz�... Dusi mnie ta celka wasza, zdaje mi si�
w niej, �em w trumnie.
- Bracie Aleksy - ozwa� si� �agodnym g�osem drugi - bracie Aleksy, ju� by wam
czas by�o z tym si� po�o�eniem oswoi�, a o dawnym zapomnie�. Co by� nie mo�e,
tego si� daremnie spodziewaj�c cz�owiek dr�czy si� tylko... Trzeba si� podda�...
- Tak! Tak! - dziwnym, be�kotliwym g�osem wybuchn�� brat Aleksy, w kt�rym czu�
by�o razem z�o�� i szyderstwo. Chcecie, to wam powiem to, co wy mnie mieli�cie
m�wi�? Rozum mie� trzeba, rezygnacj� mie� nale�y, g�ow� sk�oni�, ca�owa� r�k�,
co ch�oszcze. milcze�, u�miechaj si�, jakby to by�o szcz�ciem, co jest kar� i
tyra�stwem... H�?
- A tak, tak! - potwierdzi� m�ody, kt�ry s�ucha� z troch� podziwienia. -
Wyrwali�cie mi to z ust. A czemu� nie czynicie tego, co tak dobrze znacie?
- Bo nie mog�! - zawo�a� brat Aleksy. - Bo nie jestem bratem Aleksym, tak jak wy
jeste�cie bratem �ukaszem, ale ksi�ciem jestem i kr�lewskim synem! Na mnicham
si� nie rodzi�, suknia ta ci�y mi i �ciska jak �elazna, pali jak ogie�, parkany
te mnie dusz�, klasztor mi si� wydaje wi�zieniem, wy katami i str�ami, a ojciec
prze�o�ony - oprawc�...
Z trwog� obejrza� si� m�odszy i za�amuj�c r�ce zawo�a�:
- Na Boga! Co�cie to rzekli! Id�cie i spowiadajcie si� ze s��w waszych, bunt to
grzeszny!
- Id�, id�, zdrad� mnie, powiedz, �e mi si� te s�owa wyrwa�y, je�li chcesz! -
krzykn�� wstaj�c z �awy i na powr�t si� na ni� rzucaj�c kr�lewski syn z min�
pogardliw�.
Braciszek �ukasz zarumieniony spu�ci� g�ow� i zamilk�.
- Nie potrzebuj� was zdradza� - odezwa� si� po przestanku �agodnym g�osem
politowania - wy si� co dzie� zdradzacie sami mow�, wzrokiem, milczeniem nawet.
�al mi was!
- A co mi po twojej lito�ci! - roz�mia� si� kr�lewicz. Ona mi tej sukni nie
�ci�gnie i nie da swobody!
Westchn�� ci�ko.
- Gdybym cho� zapomnie� m�g� dziecinnych lat i moich nadziei, i czyja to krew
p�ynie we mnie, i co mi wydarto!
- Zapomnie� by�cie mogli, gdyby wola - odezwa� si� brat �ukasz. - Wy si�
daremnie tym trujecie i j�trzycie. Wszystko to sny s� tylko i marzenia
niezdrowe.
- Jakie sny! - wybuchn�� kr�lewicz, znowu zrywaj�c si� z �awy i opadaj�c na ni�.
- Matka moja by�a tak dobrze �on� kr�lewsk� czy ksi���c� jak Judyta, dla kt�rej
j� precz odegnano gdyby na�o�nic�. Ojcem moim by� kr�l, czeka�o mnie panowanie!
C� z tego, �e z ksi���cego nie sz�a rodu, kiedy �o�e pa�skie podziela�a przez
lat tyle! Gdybym nie by� kr�lewskim synem, gdyby si� mnie nie bali, czyby mnie
byli postrzygli i gwa�tem zaparli w tych murach obrzyd�ych?
Brat �ukasz rusza� tylko ramionami.
- Ach! - rzek� cicho - czy� mo�e by� wi�ksze szcz�cie nad to, jakie my tu mamy?
Zaprawd�, ja bym go na �adn� stolic� ksi���c� nie mienia�. Czeg� nam brak?
Jeste�my s�ugami najwi�kszego z pan�w, Pana pan�w, nie znamy trosk �ycia, w
ciszy mo�emy chwali� Boga zarabiaj�c na kr�lestwo niebieskie. Na tronie, na
wojnie, �adna chwila �ycia niepewna, brat morduje brata, wrogi ci� otaczaj�,
wojna sieje niebezpiecze�stwy...
- Tak - odpar� szydersko kr�lewicz - a tu, co za rozkosze? W murach ciasnych
jedne �cie�ki o jednej co dzie� wydeptywa� godzinie, milcze�, �piewa�; po�ci�,
s�ucha� i powoli uwiera�. Tak, bracie �ukaszu... Dla ciebie to wszystko dobre,
ale nie dla mnie, nie dla mnie! Mnie nale�a�o i nale�y panowanie, mnie wydarto
ziemie moje, imi� moje, godno�� moj�, starsze�stwo moje, cze�� matki, prawo,
w�asno��... wszystko!
Brat �ukasz wsta�, stan�� przed m�wi�cym i przypatrywa� mu si� bacznie.
- A nie powinni�cie Bogu dzi�kowa�, �e wam, jak drugim, �ycia albo ocz�w nie
wydarto?
Podni�s� g�ow� z gro�nym wejrzeniem kr�lewicz.
- Ty, ma�y cz�ecze! - krzykn��. - Ty� si� gdzie� rodzi� w ubogiej chacie; tobie
przysta�o za wszystko dzi�kowa�, bo� nie mia� nic! A ja si� burz�, bo mi wydarto
wszystko! Rozumiesz?! Do�� tego!
- Zaraz zadzwoni� na ch�r wieczorny - rzek� �ukasz chod�my� ju�.
- Id�, jam chory, zostan� w ogrodzie - rzek� na r�ku si� podpieraj�c kr�lewicz.
- Bez was mi si� nie godzi.
- Bo�cie do mnie �a�cuszkiem przykuci, str�u m�j - za�mia� si� kr�lewicz. -
We��e mnie si��! Nie chc� i nie id�!
- Si�y nie mam, a gdybym i mia� - nie u�y�bym jej - rzek� �ukasz.
- Widzisz, �e� stworzony do niewoli - za�mia� si� z�o�liwie drugi. - Ja gdybym
m�g�, gdyby si� to na co zda�o, cho� ci� lubi�, zdusi�bym ci� jak �ab�, aby by�
wolnym. Ciebie, twoj� braci� zakonn� i samego prze�o�onego.
- Cz�owiecze! - krzykn�� przera�ony brat �ukasz.
Kr�lewicz �mia� si� z�o�liwie, wsta� z siedzenia, wyci�gn�� si� tak silnie, �e
ciasna suknia zakonna p�ka� na nim pocz�a, r�ce do g�ry podni�s� z d�oniami
zaci�ni�tymi, popatrza� z pogard� na towarzysza i zdawa� si� mimo to, co m�wi�,
zabiera� do pochodu; gdy nagle, jakby zmieniwszy postanowienie, by mie�
przyjemno�� dr�czy� dodanego mu towarzysza, znowu pad� ci�ko na k�od� i po�o�y�
si� na niej.
Odetchn�� ca�� piersi�; powietrze zaczyna�o ostyga� nieco, otar� czo�o, po
kt�rym krople potu sp�ywa�y... �ukasz sta� zdaj�c si� niecierpliwie oczekiwa� na
niego, spozieraj�c niekiedy ku klasztorowi.
Mrok pada�, ptastwo w ga��ziach ruszy�o si� przed snem czyni�c przygotowania,
oko�o gniazd polatuj�c z krzykiem. Jask�ki pokaza�y si� g�r� szybuj�c ponad ich
g�owami, leciuchny wietrzyk zaszemra� w ga��ziach.
- Chod�my ju� - prosi� brat �ukasz.
- I�� i w dusznych marach si� zamkn�� teraz, gdy w�a�nie jest tu czym odetchn��.
Bodaj was wszystkich z tym waszym klasztorem!
Zamilk�, wzi�� li�� z drzewa i odwil�y� nim usta, ale wnet z�bami poszarpa� go w
kawa�ki i odrzuci�.
- Co wam dzi� jest? - zapyta� stoj�cy i oczekuj�cy braciszek.
- Dzi�? A, macie s�uszno�� - odpar� �ywo kr�lewicz - prawda! Dzi� jestem gorszy,
rw� si� z powroza jak ciel�, kt�re do rze�ni prowadz�. Wiesz, czemu?
- C� si� nowego sta�o?
- Mia�em sen - odpar� kr�lewicz.
- Sen - Sny zsy�aj� z�e duchy, aby kusi�y ludzi. Snom nie potrzeba dawa� wiary -
rzek� �ukasz.
- Nieprawda, s� sny prorocze - zawo�a� kr�lewicz. - Nie czyta�e��e w Biblii o
snach wyk�adanych przez J�zefa?
- Ale wy nie jeste�cie faraonem - szepn�� braciszek.
- Jestem synem kr�lewskim! - odpar� z dum� zagadniony. - Sen by� straszny,
dziwny, wsta�em po nim, jakbym wyszed� z �a�ni, d�ugo oprzytomnie� nie mog�em.
�ni�a mi si� dawno zmar�a matka moja; widzia�em j� przed sob� tak, jak oto was
widz�; tak� pi�kn�, siln�, zdrow�, jak j� niegdy� pami�tam. Ale mia�a w�os
rozpuszczony, szaty podarte, wzrok z gniewu ciskaj�cy pioruny. Cho� u�miecha�a
si� do mnie, straszna by�a. Wyci�gn�a r�k� ku mnie i pocz�a g�osem, w kt�rym
gniew miesza� si� z p�aczem, cho� po ustach jej �miech si� przesuwa�. - Zby�! -
tak mnie nazywa�a. - Zby�! Wstawaj! Zrzu� t� sukni� plugaw�, zbroje wdziej,
drzwi wy�am, ko� tam stoi i czeka na ciebie. Id�! Spiesz! Pami�taj, �e wolno��
ci dam na to, aby� si� m�ci� na nich wszystkich, wszystkich do ostatniego, na
ojcu nawet, tak, na w�asnym ojcu. M�cij, m�cij!
- A, okropny sen! - zawo�a� kleryk dr��cy.
- Dopiero nad ranem okrutn� t� m�czarni� zn�kany zerwa�em si� z krzykiem! Dzwon
na jutrzni� wo�a� do ch�ru; obejrza�em si� - matki nie by�o, ale g�os jej, g�os
ten mam jeszcze w uszach, w pami�ci...
- Sen mara, Pan B�g wiara! - szepn�� braciszek. - By�o si� prze�egna� i
pomodli�, ust�pi�yby si�y nieczyste.
S��w tych domawia�, gdy nagle kr�lewicz si� zerwa�.
- Tst! - krzykn�� g�osem st�umionym. - Tst! S�yszysz? Milczeli oba.
Na drodze wiod�cej do klasztoru, kt�ra przechodzi�a poza parkanem ogrodowym,
s�ycha� by�o coraz wyra�niej zbli�aj�cy si� t�tent koni. Ucho kr�lewicza
rozr�nia�o ju� brz�k rycerskich zbroi i miecz�w, g�osy jakie� obce. Lice mu si�
mieni�o.
Go�ci�cem jechali niewidzialni, bo parkanem zakryci, je�d�cy jacy�, kt�rych
kilkunastu lub kilkudziesi�ciu by� musia�o. D�ugo tak s�ycha� by�o wolne
st�panie koni, pobrz�kiwanie or�a i zbroi.
Kr�lewicz uczepi� si� �awy, aby spojrze� na drog�, ale dach spuszczaj�cy si� na
ogrodzenie nie przepu�ci� wzroku. Ciche jakie� szepty dostawa�y si� od tej
gromady je�d�c�w do sadu klasztornego. W d�wi�kach ich zdawa� si� kr�lewicz
rozpoznawa� mow� znan�, t� pierwsz�, kt�r� z ust matki s�ysza� w dzieci�stwie.
Po czole jego przep�ywa�y �wiat�a i cienie.
Teraz ju� i on chcia� co rychlej do klasztoru powraca�, bo rzecz� by�o pewn�, �e
ktokolwiek byli ci podr�ni, pod noc znajduj�cy si� na go�ci�cu, w�r�d lasu,
musieli u mnich�w szuka� spoczynku i do go�cinnej furty zapuka�. Kr�lewski syn
rad by� zobaczy� tych obcych ludzi rycerskich, co� od nich pos�ysze�, zw�aszcza
�e z pochwyconych kilku wyraz�w domy�la� si� Czech�w lub Polak�w.
- Chod�my! - odezwa� si� krokiem szybkim wyprzedzaj�c towarzysza. - Chod�my,
�ywo!
Brat �ukasz z trudno�ci� m�g� za nim pod��y�, tak szybko przesuwa� si� kr�lewicz
przez w�skie �cie�ki mi�dzy krzewami i zielem zostawiane, ci�gle towarzysza
swego i str�a wyprzedzaj�c. W�a�nie bram� drewnian�, przez ca�� szeroko��
klasztoru z sadu na dziedziniec wiod�c�, dostawali si� w pierwsze podw�rze, gdy
do zewn�trznych wr�t stuka� zacz�to.
Od�wierny, cz�ek stary, wl�k� si� mrucz�c powoli z p�kiem kluczy; nie otworzy�
jednak zrazu bramy, wst�pi� na wschodki przy furcie, z kt�rych go�ciniec wida�
by�o, i wyjrza� za wysokie ogrodzenie.
Rozmowy, kt�ra si� mi�dzy nim a podr�nymi rozpocz�a, dos�ysze� nie by�o mo�na.
Stary zdawa� si� waha� z otwarciem i uk�ada� z podr�nymi o warunki, gdy
przyszed� mu w pomoc zakonnik drugi.
Uk�adano si� jeszcze; na ostatek od�wierny zst�pi� i otworzy� nie wrota ca�e,
ale furt� z boku, przez kt�r� jednego z przyby�ych wpu�ci� do wn�trza.
Ca�y wychylony, rozciekawiony, oczyma po�era� przybywaj�cego brat Aleksy.
Ten, kt�ry wszed�, niem�odym by� ju� m�czyzn�, silnym, rycerskiego oblicza, w
�elazne blachy odzianym, z he�mem kowanym na g�owie, mieczem u pasa, ostrog� u
nogi, ca�y kurzem okryty. Zna� przybywa� z daleka...
Barwy jego w�os�w dla py�u rozpozna� nie by�o mo�na, twarz te� ogorza�a
pomalowa�a si� dziwnie, bo pot, kt�ry po niej sp�ywa�, jakby zasch�ym popstrzy�
j� b�otem. Wida� by�o tylko w�s ciemny i brod� na kaftan sp�ywaj�c�, siwizn� ju�
pomalowan�.
Od�wierny starzec zosta� u furty na stra�y, a drugi zakonnik powi�d� go�cia do
prze�o�onego. Nim jednak zaprowadzono go do klasztoru, rycerz �w zwr�ci� si� ku
swoim i g�o�no do nich zawo�a�:
- Sta� i czeka� na mnie, a� wr�c�!
S�owa te zad�wi�cza�y dziwnie w uszach s�uchaj�cego kr�lewicza: mowa to by�a,
kt�rej nie s�ysza� od lat kilku, a kt�ra mu dziecinne przypomnia�a lata. R�ce
zacisn�� silnie, twarz oblata si� krwi�, jasne oczy ogniem zapa�a�y. By�by si�
rzuci� naprzeciw go�cia, gdyby go kleryk stoj�cy przy nim, strwo�ony coraz
bardziej, obur�cz obj�wszy gwa�tem nie powstrzyma� ca�� si��.
- Na mi�o�� Bo��, do celi! Chod�my do celi, bracie Aleksy - b�aga� pocz��
obejmuj�c go r�kami. - Do celi. My tu nic do czynienia nie mamy, to do nas nie
nale�y.
Zrazu wyrwa� mu si� kr�lewicz i zda�o si�, jakby chcia� przebojem i��, potem
spu�ci� g�ow�, jakby go jaka� my�l z�ama�a, i s�owa nie m�wi�c da� si�
prowadzi�.
Ciemnymi wschodkami pocz�li wst�powa� na pi�tro. Tu w�ski korytarz, ciemny
tak�e, ci�gn�cy si� przez ca�� d�ugo�� budowy, zaledwie kilku w�skimi otworami
od podw�rza o�wiecony, wyci�ga� si� przed nimi cichy, pusty i smutny ze swym
wi�ziennym mrokiem i milczeniem pustki.
Tu� przy wschodach by�y dwie cele obok siebie. Do jednej z nich jakby z rozpacz�
jak�� rozdra�niony wpad� kr�lewicz, a brat �ukasz, widz�c go w takim stanie, po
kr�tkim namy�le wcisn�� si� za nim.
Cela by�a zakonna, nie lepsza od innych, po mniszemu urz�dzona. Jedno w niej
okno na sad wychodz�ce, zasuni�te okiennic�, natychmiast z trzaskiem gwa�townie
otworzy� przyby�y. W p�wietle, kt�re izb� obla�o, wida� w niej by�o �o�e
twarde, prosty kl�cznik z krzy�em nad nim, dzban u drzwi gliniany, drewnian�
mis� i skrzyni�, kt�rej wieko na p� sta�o otworem.
Kr�lewski syn nie by� tu niczym wi�cej ni� ubogim dzieci�ciem �w. Benedykta.
Kr�lewicz popatrzywszy przez okno odskoczy� od niego, rzuci� si� na twarde �o�e,
siad� na nim i g�ow� zanurzy� w d�onie. Poruszony by�, niespokojny,
rozgor�czkowany. Przybycie tych rycerzy po �nie nocnym rodzi�o w nim przeczucie
i nadzieje.
Milcza� troch�, potem g�ow� podni�s� i pocz�� g�osem niespokojnym.
- S�ysza�e�? To s� Krakowianie, to moi s�! Po mowie ich pozna�em. Sk�d oni tu?
Po co? Mi�dzy Sasami? Jak? Dlaczego?
- To mo�e Czesi od Pragi - odpar� �ukasz. - Oni� tak samo m�wi� i rozpozna� ich
od Polan trudno... Czesi si� tu cz�sto zap�dzaj�.
- Och! Och! - pocz�� kr�lewicz. - Co ty mi m�wisz? Czeska mowa pieszczona
inaczej brzmi ni� nasza. S�owa jedne a �piew inny. Moje ucho nawet �l�zaka
rozr�ni od Krakowianina, co dopiero Czech�w od Polan. To s� moi Krakowianie -
pocz�� rozgor�czkowuj�c si� coraz bardziej - moi s�! Sen m�j! Sen! - Konie stoj�
za wrotami. Siadaj, jed�, m�cij! m�cij!
Be�kota� coraz �ywiej i pi�ciami bi� po kolanach.
Cisza panowa�a w klasztorze, a �e korytarz s�siedni na podw�rze wychodzi�,
s�ysze� st�d by�o mo�na, co si� na nim dzia�o. Po chwili zaskrzypia�y szerokie
wrota: braciszkowie rozpoznali t�tent koni wchodz�cych na dziedziniec t�umnie,
wrzaw�, brz�k �elaza, rozmow� gwarn�, to cichsz�, to g�o�niejsz�. Kr�lewiczowi
twarz si� pali�a, nastawia� ucha, serce mu bi�o, zrywa� si� po kilkakro� z
siedzenia, jakby chcia� biec, a towarzysz �agodnie, ch�odno, ale uparcie spycha�
go na �o�e, w p� pro�b�, p� musem zmuszaj�c go do pozostania na miejscu.
- Cierpliwo�� miejcie! - doda�. - Je�eli ich tu ju� wpuszczono, to� i do
refektarza poprosz�, nocleg tu pewnie mie� b�d�. Zobaczycie ich, pos�yszycie,
cho�by jutro na mszy �wi�tej w ko�ciele, bo� bez niej przecie odjecha� nie mog�.
Zamilcza� brat Aleksy, ale usta zagryzaj�c rzuca� si� niecierpliwie.
Szmer, kt�ry s�yszeli w dziedzi�cu, zrazu cichy, wzm�g� si�, g�osy jakie�
gwa�towne podnosi� si� zacz�y, brzmie� gro� no. Zdawa�o si�, jakby sp�r jaki�
powsta� mi�dzy wpuszczonymi go��mi a zakonnikami.
Brat �ukasz rozpoznawa� podniesiony g�os ojca prze�o�onego, potem odpowied� na�
ha�a�liw�, niecierpliw� i okrzyk. Rycerze wt�rowali swojemu, znowu m�wi�
prze�o�ony, potem wszyscy razem rwali si� wrzawliwie g�usz�c jedni drugich. Po
kr�tkich ciszy przestankach nast�powa�y jakby wybuchy i milczenie, to znowu
krzyki uparte i postukiwania oszczepami o ziemi�. Mo�na si� by�o domy�li�, �e
sp�r o co� zaj�� musia�.
Brat �ukasz dr�a�, Aleksy podchodzi� ku drzwiom, u�miecha� si�, siada� na ��ko,
zrywa� si�.
Po burzliwej owej rozmowie nast�pi�o �agodniejsze mruczenie i umiarkowa�sze
g�osy, usta� sp�r, wr�ci�o znowu milczenie klasztorne, tak dziwnie i
niespodzianie przerwane.
Wtem na korytarzu da�y si� s�ysze� szmer i kroki, brat �ukasz niespokojny
podbieg� ku drzwiom, gdy si� one otwar�y szeroko i ojciec Abdon, prze�o�ony,
wszed� z twarz� chmurn�, krokiem powolnym. Wida� by�o na nim, �e tylko co do
gniewu by� pobudzony i teraz dopiero odzyskiwa� spok�j zwyk�y i powag�.
Niespodziane jego zjawienie si� w celi jednego z braciszk�w by�o tak dziwnym
wypadkiem, i� ujrzawszy go kr�lewicz ju� nawyk�y do karno�ci, na p� zachowuj�c
regu�� klasztorn�, kt�ra z przykl�kni�ciem i poca�owaniem r�ki wita�
prze�o�onego nakazywa�a, na p� si� z niej wy�amuj�c, pochyli� si� tylko i nie
zgi�wszy kolan zapyta�:
- Ojcze przewielebny, ojcze! To moi, Krakowianie s�!
Opat spojrza� na� surowo, zatrzyma� wzrok na nim, usta mu si� lito�ciwie
u�miechn�y i rzek� z westchnieniem.
- Bogu jednemu wiadomo, azali wy si� tym cieszy� macie czy smuci�. Tak, Polanie
to s� i Czesi, kt�rzy, nie maj�c prawa, gwa�tem wym�c chc� na mnie, abym im was
da�... Ja wojny z nimi prowadzi� nie mog�. Wdarli si� tu jako go�cie, a
post�pili jako gwa�townicy.
Kr�lewicz, zaledwie dos�uchawszy, krzykn�� z rado�ci. Rado�� ta by�a z pocz�tku
tak wielk�, i� pad� na kolana i r�k� opata niech�tnie mu podan� uca�owa�, ale
wnet zerwawszy si� z ziemi pocz�� wo�a�:
- Sen m�j! Matka moja! Ko� stoi! Ja jecha� musz� z nimi! Musz�!...
Rzuci� si� nie patrz�c na starszego ku drzwiom, wypad� nimi i s�ycha� by�o, jak
bieg� po wschodach.
Opat zwolna, zamy�lony, poszed� za nim.
II
W wielkiej izbie na dole, w kt�rej zakonnicy zwykli byli przyjmowa� go�ci, z
dawna tak t�umno i huczno nie by�o jak tego wieczora. Przy blasku kilku kagank�w
wida� by�o kilkunastu zbrojnych ludzi, kt�rzy stali oczekuj�c, pozdejmowawszy
he�my z g��w oblanych potem, z kurzawy twarz i odzie�e swe ocierali.
Byli to tylko co przybyli go�cie, do kt�rych bieg� kr�lewicz. Za ka�dym od
strony drzwi szelestem zwracali ku nim g�owy, ale ju� po kilkakro� zawiod�o ich
oczekiwanie. Zw�oka zdawa�a si� ich niepokoi�.
Ten, kt�ry pierwszy zjawi� si� u furty klasztornej, sta� na przedzie gotuj�c si�
widocznie wyr�czy� towarzysz�w w rozmowie i przyj�ciu tych, kt�rych oczekiwano,
bo na drzwi ci�gle mia� zwr�cone oczy.
By� to Bobek z Morawicy, daleki jaki� powinowaty matki kr�lewicza; przy nim
stali �reniawa, Kaniowa i Mutyna Czech, dodany im w Pradze. Siedz�cy na �awach
wszyscy byli �l�zacy lub Krakowianie.
Otwar�y si� nareszcie drzwi i opat wszed� wiod�c za r�k� kr�lewicza Zbigniewa w
tej samej sukni poszarpanej i poplamionej, w kt�rej siedzia� przed chwil� w
ogrodzie. Odmieni� mu j� chciano, ale si� opar� temu.
Nikt z przyby�ych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mieni�cy si� powinowatym
Zbigniewa, nie zna� go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali, kr�lewskiego syna,
owo dzieci� pa�skie, po kt�re przybyli - pi�knym, rys�w twarzy szlachetnych,
postawy rycerskiej. Jakie� by�o zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sob�
niezgrabnego kleryka w sukni ciasnej, rozros�ego wprawdzie i silnego, lecz do
parobka stajennego podobniejszego ni� do ksi���cia, z twarz� d�ug�, blad�,
odstraszaj�c�, na kt�rej ci� malowa�a zwierz�ca niemal rado�� jaka� rozszala�a.
Jaki� czas stali os�upieni nie mog�c przyj�� do siebie, takim zawodem wyda� si�
im ten wyrostek, kt�rego widzieli przed sob�. Zmierzyli si� oczyma, ledwie nie
pos�dzaj�c opata, �e ich oszuka� pragn��, podstawuj�c im innego kleryka w
miejsce kr�lewskiego syna.
Wtem nie czekaj�c na ich powitanie Zbigniew gwa�townym ruchem naprz�d wyst�pi�,
stan�� i pocz�� �miej�c si� g�osem dr��cym.
- Witam, mi�o�ci wasze!
Brzmienie mowy wywiod�o ich dopiero z w�tpliwo�ci i os�upienia.
Ci, co znali kr�la i s�yszeli go m�wi�cego, w g�osie znale�li jakie� z nim
podobie�stwo. Dobek z Morawicy podszed� ku niemu i he�mem, kt�ry trzyma� w r�ku,
do kolan mu si� pok�oni�.
- Czo�em a g�ow� mi�o�ci waszej - odezwa� si�. - My�my po was tu przybyli. Dosy�
tego zamkni�cia w klasztorze, pojedziemy z wami, aby odzyska�, co wam odebrano.
�miej�c si� g�o�no Zbigniew rzuci� si� go �ciska�.
- Zbawcami mi jeste�cie! - zawo�a�. - Mar�em zaszyty w tej sukni!
To m�wi�c potrz�sn�� ni�.
- Kona�em w tej ciemnicy osiem lat, wiek! Nim doros�em, zestarza�em.
�atwo�� i �mia�o��, z jak� m�wi�, poprawi�y pierwsze niemi�e wra�enie. Przybyli,
powstawszy z �aw, ko�em go otacza� zacz�li.
Opat tymczasem mowy tej nie rozumiej�cy, widz�c siebie i godno�� sw� nieco
zaniedban� - ponury sta� i milcz�cy. Dawny wychowaniec wcale si� nie zdawa�
zwa�a� na niego, poczyna� ju� sobie jako cz�ek swobodny, kt�ry prze�o�onego nad
sob� zna� nie chce.
Wyczekawszy chwil� opat skin�� na Dobka z Morawicy, kt�ry starszym si� zdawa�
mi�dzy przyby�ymi, i szepn�� mu, gdy si� zbli�y�, i� chcia�by z nim m�wi� na
osobno�ci.
Dobek, �wawy i poradny cz�ek, swoim co� rzek� i zostawuj�c na ich r�kach
kr�lewicza sam z opatem uda� si� do jego celi.
Zwolna kroczy� ojciec Abdon nic nie m�wi�c, zamy�lony. M�� to by� powa�ny,
do�wiadczenia wielkiego i zdobytego wiekiem spokoju ducha, a prze�o�e�stwo ju�
po kilkakro� w r�nych miejscach piastowa� i nawyk� by� do rozkazywania.
Nadawa�o mu to posta� i obyczaj prawie pa�ski.
Weszli do sporej izby, w kt�rej ojciec Abdon zwyk� by� go�ci dostojniejszych
przyjmowa�. Nie by�o w niej innego zbytku nad ten, jaki przysta� duchownemu:
ksi�g wiele, obraz�w z�ocistych kilka, krucyfiksy, o�tarzyk do modlitwy,
ozdobnie przybrany. Otwartymi oknami wpada�o �wiat�o, jeszcze �ywe i jaskrawe,
cho� do�em w podw�rzach mrok si� ju� poczyna�.
Opat zaj�� miejsce w krze�le swym z por�czami, na poduszce, a drugie wskazawszy
Dobkowi odezwa� si� po kr�tkim namy�le.
- Przynie�li�cie mi list i piecz�� z Pragi, abym na r�ce wasze wyda� wychowa�ca
mojego Zbigniewa. Ci, co go ��daj�, nie dali mi go, prawa do� nie maj�,
bierzecie mi go si��! Z Krakowa mi by� powierzony, z woli kr�la, jak m�wiono;
dzi� mo�e przeciw niej go bierzecie? Mi�y panie, gdym bra� tego m�odzie�ca,
niewielem o nim wiedzia�; gdy mi go zabieracie, godzi�oby si�, by�cie mnie
nauczyli, dlaczego wprz�dy odsun�� i zamkn�� go chciano od ocz�w ludzkich w
ciszy klasztornej, a dzi� go chc� st�d si�� odebra�? Ciemnym to dla mnie. Obcym
jestem zakonnikiem, o sprawach Polan tak jak nic nie wiem. Sasi to o nich tylko
wiedz�, i� si� napa�ci na siebie od kr�l�w waszych l�kaj�.
- By�e to mo�e, ojcze przewielebny - spyta� Dobek - a�eby was zostawiono w
nie�wiadomo�ci?
- Tak ono jest - odpar� opat spokojnie. - Lat temu osiem przywieziono p�acz�cego
ch�opaka gwa�tem zna� do klasztoru, ze znacznym darem dla ko�cio�a naszego. Nie
pomn�, jak si� zwa� ten, co mi go oddawa�; stoi zapisane na mszale imi� jego.
Powiedziano mi, �e dziecko jest nieprawym potomkiem ksi�cia polskiego, �e je
chc� oddali�, aby kr�l czy ksi���, �on� bior�c �lubn�, dziecka si� nie wstydzi�
i aby prawym nast�pcom jego uszczerbku nie by�o. Kazano go do zakonu sposobi�
przyrzekaj�c wyposa�enie. Imi� mu by�o Zbigniew, my�my w zakonu zwali go
Aleksym.
Dobek s�ucha� zawstydzony i nieco zdziwiony.
- Ani kr�l�w waszych, ani kr�lestwa waszego dziej�w i spraw nie znam - ko�czy�
opat. - Tyle moich uszu dosz�o, i� mieli�cie zuchwa�ego pana, kt�ry si� na ojca
swojego duchownego porwa� i zamordowa� go, �e z Rzymu ojciec nasz rzuci�
interdykt na kr�lestwo wasze, i� korony pozbawiono panuj�cego, a ta si� pono z
woli ojca naszego, biskupa rzymskiego czy cesarza, dosta�a czeskiemu kr�lowi.
Dobek ramionami ruszy�.
- Niech�e mnie przewielebno�� wasza pos�ucha - rzek� powolnie. - Ja wszystko,
jak umiem, opowiem. Prawda to jest, �e�my kr�la mieli, kt�ry jak rycerzem by�
wielkim tak niepohamowanym i zuchwa�ym, bo ani kr�l�w swych braci za r�wnych,
ani papie�a, ani cesarza za wy�szych nad siebie mie� nie chcia�. Zabi� on
biskupa naszego, m�a �wi�tobliwego, kt�ry mu grzechy na oczy wyrzuca�, ale
potem sam z kraju uchodzi� musia�. Ulitowa� si� przecie� papie� rzymski nad nami
i brat kr�la, cho� nie koronowany, kr�lestwo dzier�y, dla nas kr�lem jest. Synem
jego pierworodnym jest ten oto Zbigniew, po kt�rego my przybyli�my.
- Ale dzieci�ciem nieprawym - wtr�ci� opat.
- Jako �ywo - odpar� Dobek - my tej r�nicy nie znamy. Dawnym obyczajem naszym
domowym wzi�� W�adys�aw, pan nasz, krewn� moj� Hann�, �y� z ni� jako z ma��onk�,
cho� ko�ci� nie pob�ogos�awi� zwi�zku, bo� u nas to nie by�o w owe czasy
konieczno�ci� i duchowni si� o to nie upominali jak teraz. Z tej Hanny,
ciotecznej mojej, mia� kr�l oto tego syna, kt�ry tak jego prawym synem jest jako
i ten drugi, co mu si� p�niej z czeskiej Judyty narodzi�, za przyczyn� Idziego
�wi�tego. Gdy kr�l Judyt� bra� mia� za ma��onk� z krwi kr�lewskiej, za��dano, by
nie tylko pierwsz� �on�, ale i pierwsze dzieci� odtr�ci� od siebie i zapomnia� o
nich. Zmar�a z bole�ci wielkiej �ona, sierota zosta�a; t� wtr�cono do klasztoru
jak w studni�. Opat si� poruszy� mocno.
- Mi�y bracie - rzek� - nie na zgub�, ale na zbawieni dano go nam, nie studnia
to jest, ale wrota do wiecznej szcz�liwo�ci.
- Pewnie, pewnie - poprawi� si� zmieszany Dobek g�ow� sk�aniaj�c - ale da��e on
si� na�ama� i sk�oni�, by umi�owa� ten stan, ojcze przewielebny? Powiedzcie,
aby�cie nasze uspokoili sumienie?
Opat pomilcza� nieco, w twarzy jego zna� by�o zak�opotanie pewne, smutek, walk�
z samym sob�. Namy�la� si�, mia�li rzec, co mu na sercu le�a�o.
- Mi�o�ciwy panie - odpar� - nie zataj� prawdy przed wami. Osiem lat trzymam go
na oku, mog� rzec na pasku, zobowi�zali�my si� do tego. Dziecko przysz�o tu
zepsute i krn�brne, a daj Bo�e, aby lepszym st�d odebranym zosta�o. Natur� ma do
przezwyci�enia trudn� i nieugi�t�, umys� poj�tny, krew, burzliw�. Nie wiem, co
z nim czyni� my�licie, lecz je�li w�adz� jak� z r�k waszych ma otrzyma� -
bodajby�cie danej mu nie po�a�owali!
Ostatnie wyrazy ciszej dom�wi� opat, spu�ci� g�ow� na piersi i umilk�. Zdziwi�
si� mocno, gdy podni�s�szy oczy na Dobka ujrza� go prawie u�miechni�tym i
rozradowanym tym, co go powinno by�o nastraszy�.
- Ojcze przewielebny - odezwa� si� Dobek - takiego nam potrzeba w�a�nie, kt�ry
by r�k� siln� i wol� mia�, a strasznym by�... Stary kr�l niewiele mo�e, rz�dzi
palatyn i nas wszystkich zabiera� chce w niewol�. Niech b�dzie z�y, byle silnym
by�, a m�g� si� mu opiera�...
Opat si� poruszy�.
- Nie ��dajcie z�ego w z�� godzin�! - rzek� cicho,
- Nie odwo�uj�, com rzek� - pocz�� Dobek. - Pan nasz pobo�ny, W�adys�aw Herman,
dobrym jest, ale s�abym i boja�liwym; nie panuje on, ale nad nim panuj�. Kr�lowa
niewiast� jest i nie wie, k�dy idzie, kr�l zawojowany, wojewoda Sieciech,
faworyt obojga, bodaj na przyw�aszczenie sobie wszystkich ziem godzi i zastawia
sieci. Nie by�o rady innej, jak oto to kr�lewskie dzieci� wzi��, a nim si�
podeprze� przeciw samowoli Sieciechowej. Garnie on wszystkie ziemie pod siebie,
a ka�da chce swoje prawo i wojewod� mie�...
- Daj Bo�e, by wasze lekarstwo od choroby gorsze nie by�o! - odezwa� si� opat. -
�wieckie spray obce mi. nie rad bym te� obmawia� tego wychowa�ca mojego, ale o
niego i o was trwo�y si� dusza moja. Dzikie zwierz� w klatce niestraszne, na
wolno�ci - bieda z nim!
Umilk�.
- A c� w nim tak z�ego jest? - zapyta� Dobek.
- To najgorsze, �em dobrego w nim znale�� nie m�g�. Jak na suchej p�once, com
zaszczepi� - zmarnia�o, a dzikie wilki bujaj�. Ugi�� si�, s�ucha�, ukorzy� nie
umia� nigdy. Rozumu nie brak, s�owo ma �atwe, bystro�� wielk�, gdy zechce, ale
przewrotno�� w nim wi�ksza jeszcze...
Jakby znu�ony opat zamilk� znowu i czo�o ociera�.
- Nie pos�dzajcie mnie - doda� - abym niech�� jak� mia� ku niemu. B�g mi
�wiadkiem, kocha�em go i litowa�em. si�; trosk� z serca mi zdejmujecie
zabieraj�c go. Nie mia�bym sumienia jednak, gdybym was nie ostrzeg�, nie
oznajmi� wam, i� pilno czuwa� nad nim powinni�cie.
Dobek pochyliwszy si� do r�ki opata uca�owa� j�.
- Dzi�kujemy przewielebno�ci waszej - odezwa� si�. Bynajmniej to nie zmienia
naszych zamiar�w. Jakikolwiek on jest, wzi�� go musimy. Kto wie, czy swobodniej
puszczony nie zmieni si�, a nie stanie takim panem, jakiego nam trzeba,
- A kt� jest ten Sieciech? - rzek� opat.
- Kto Sieciech, pytacie? - roz�mia� si� przyby�y ramionami ruszaj�c, jakby go to
pytanie nie poma�u zdziwi�o. - Jak�e to rzec, kto on jest? By� g�adki
m�odzieniec, Toporczyk rodem, niewielkiego imienia, ale pi�knej postawy i �ywego
ducha, �mia�o�ci wielkiej. Kr�lowi si� podoba�, bo mu do wszystkiego s�u�y�,
mi�ym si� sta� kr�lowej, kt�ra m�odzie� lubi. Umia� si� przymili�, wyr�czy� i
obj�� powoli wszystko. Kr�la obsadzi� swoimi lud�mi, w r�ce wzi�� miecze i
klucze W�adys�awowi daj�c spoczywa�, modli� si� i za�ywa� pokoju. �o�nierz i
w�dz szcz�liwy, rozumem i nauk� cho�by z biskupami o lepsze i�� got�w. Dzi� on
pan na Sieciechowie, a jutro na ziemiach i karkach naszych panem by� mo�e.
- C� jeden taki ch�opak przeciw niemu znaczy? - odpar� prze�o�ony
- Bardzo wiele - zawo�a� Dobek. - Mamy dla� zapewniony �l�sk, gdzie go
wroc�awianie i wojewoda Magnus przyjm� za pana, aby postawi� przeciw
Sieciechowi. Ukr�cim w�adz jego i uratujemy krew pa�sk�. Pomilcza� troch� opat.
- Lepiej to zapewne wiecie, co czyni� macie - odpar� kr�tko. - R�bcie, jak was
B�g natchn��, ja z sumienia mojego zrzuci�em brzemi�. Teraz - doda� z lekka si�
podnosz�c duchowny - id�cie, mi�o�ciwy panie, sam na sam we�mijcie przysz�ego
pana, a zajrzyjcie mu w dusz�. Obaczym, co o nim powiecie.
- Po�piesz�, gdy dozwalacie - rzek� Dobek i raz jeszcze r�k� opata uca�owawszy
wyszed� z celi.
Tu stoj�cy kleryk, kt�ry na rozkazy czeka�, drog� mu do foresterium pokaza�.
Zbli�aj�c si� do wnij�cia ju� omyli� si� nie m�g� Dobek, tak� tam wrzaw�
wewn�trz s�ycha� by�o i �miechy, w kt�rych g�osy towarzysz�w swoich poznawa�.
Nad wszystkimi huczniej rozlega�o si� rychotanie dzikie, w kt�rym si� domy�la�
Zbigniewa.
Uchyliwszy drzwi ujrza� widowisko osobliwe. Polanie przybyli z Dobkiem, kt�rzy
jad�c na t� wypraw� zawczasu obmy�lili, czego potrzebowa� b�d�, zabrali z sob�
suknie i uzbrojenie stosowne dla przysz�ego ksi�cia, aby si� w nich m�g�
przystojnie wroc�awianom okaza�.
Dobek trafi� w�a�nie na t� chwil�, gdy sakwy i w�z�y na ziemi rozwi�zawszy
towarzysze jego m�odego syna kr�lewskiego na nowo przyodziewali.
Zbigniew szcz�ciem swym by� upojony i jako si� niedawno rzuca� rozpaczliwie w
niewoli, tak teraz miota� si� oszalawszy swobod� bez miary. Nie czyni�o go to
pi�kniejszym.
Rozebrany z ciasnych sukien silnym si� okaza�, ale r�wnie niezgrabnie wyciosanym
jak wprz�dy. Twarz jego blada rumieni�a si� weselem, a oczy iskrzy�y dzik� jak��
zapalczywo�ci�, niemal rozpasan�, kt�ra ju� i tych, co go otaczali, razi�a.
Gdy Dobek wszed�, ujrza� na ziemi podarty w szmaty drobne habit zakonny,
Zbigniewa ju� na p� rycersko przyodzianego, samemu sobie dziwuj�cego si� jak
dzieci�. Wszyscy doko�a pos�ugiwali mu chciwie; jeden kaftan podawa�, drugi pas
opina�, inny chcia� he�m pr�bowa�. Zbigniew nog� obut� bi� w ziemi�, �mia� si�
ur�gaj�c i wykrzykiwa� g�o�no.
- Osiem lat mi� wi�zili - wo�a� - raz wolny, wol� zgin�� ni� im si� da� oku� na
nowo! Ani panu ojcu, co si� zapar� syna, ani kr�lowej macosze, ani mi�emu bratu,
ni w �wiecie nikomu. - Wydali mi wojn�, gdym dzieckiem by�; zaprawd�, nie
poczyna�em jej, b�d� mieli wojn�, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie zna� nie
chcieli. Prawo tylko swe znam i Boga nad sob�, wi�cej nic.
Dobek nie zbli�aj�c si� przys�uchiwa� si� zza drugich. Kleryk (bo mu ju� tu
pierwszego dnia niekt�rzy nadali to przezwisko, maj�ce przy nim zosta� na
zawsze), im mu bardziej �miechami potakiwano, tym ra�niej wykrzykiwa�.
Nie wiedzia� Dobek, czy si� mia� tym radowa�, czy trwo�y�; miarkowa�, �e cz�ek
by� jeszcze nie wytrze�wiony z pierwszego sza�u a m�ody, lecz w zahukanym
dziecku nie�mia�o�ci si� zbytniej raczej by�o mo�na spodziewa� ni� takiego
nag�ego rozzuchwalenia.
- Oho! - wo�a� rychocz�c wyzwolony, gdy mu miecz przypasywano - oho, teraz mi
ju� nikt nie zabroni, gdy w�osy odrosn�, pu�ci� ich na ramiona i brodzie te� da�
buja� a je��, a pi� i na niewiasty patrze�, i pie�ni s�ucha�, i �mia� si�
dowoli.
- Na niewiasty - wtr�ci� kt�ry� - nie tylko patrze� wam wolno, ale je i bra�.
- O! - przerwa� Zbigniew - a no, cicho! Tu o nich ani m�wi�, ani ich widzie�,
ani my�le� o nich nie wolno pod kara wielk�. Ojcowie m�wi�, �e szatan siedzi w
nich.
�miali si� niekt�rzy, inni szeptali:
- Krew nie woda, teraz sobie nagrodzi!
Zbigniew dos�ysza� to i r�ce podnosz�c pocz�� wo�a�:
- Zaprawd�! Zaprawd�! Nagrodzi� sobie musz� stracone lata! G�d�by, pie�ni,
�miechu, swawoli za�y�, jak m�czy�nie przysta�o.
- Wszystko mie� b�dziecie - odezwa� si� powa�niej Dobek - ale i miecz te� nie
b�dzie pr�nowa�. Zbigniew spojrza� na wisz�cy u boku oboj�tnie jako�.
- Tym ja jeszcze nie w�adn� - rzek� - bo mi te� ani go tkn��, ani pr�bowa� nie
dano. Sk�d�ebym mia� wzi�� go tam, gdzie i pa�ka zakazan� by�a? Nauczycie mnie z
nim si� obchodzi�?
- Nauczymy! Nauczymy! - odezwali si� ch�rem wszyscy. Dobek odwi�d� Star�� na
stron�.
- A co, pan nasz? - spyta� po cichu.
- Widzicie go - rzek� Star�a, cz�ek chudy, zas�piony i frasobliwy z natury. -
Musia�o mu si� od tej nag�ej swobody w g�owie zakr�ci�. M�wi jak po pijanemu, po
mnie ciarki chodz� s�uchaj�c.
Pochyli� mu si� Dobek do ucha.
- Jeszcze by was gorsze wzi�y dreszcze - rzek� - gdyby�cie pos�yszeli, co do
mnie o nim opat rozpowiada�. A no, wyboru nie mamy.
- C� m�wi�?
- Straszy� mnie nim, azali my na nasze barki nie ostrzymy topora? - szepta�
Dobek nieco zas�piony. - Kt� wie?
Namy�li� si� Star�a.
- Gorzej ci nie b�dzie - odpar� po namy�le. - W naszych on r�kach; jake�my go
wzi�li, tak go porzuci� mo�emy...
- �acniej pono wzi�� ni� si� zby� - doko�czy� Dobek. Znajdzie sobie zawsze
takich, co go popiera� b�d�.
Spozierali z ukosa na kr�lewicza, a Star�a rzek� w ko�cu:
- Po tym, co�cie wy od opata s�yszeli, i ja si� trwo�y� b�d�. Bogiem a prawd�,
ten syn kr�lewski do serca mi nie przysta�. Suknia zakonna nie uczyni�a go
lepszym, cho� na rozumie i j�zyku mu nie zbywa. Przys�uchajmy si� im.
W�a�nie zakonni braciszkowie sto�y dla go�ci przygotowywali dla wieczerzy, gdy
Dobek ze Star�� podeszli do kr�lewicza, kt�ry odziany w szaty nowe pyszni� si�
nimi.
Siedzia� na �awie dumnie spogl�daj�c na braciszk�w, niedawno towarzysz�w swych,
z obaw� jak�� rzucaj�cych na� przestraszone wejrzenia. Przeistoczenie to
cz�owieka, kt�rego wczoraj s�dzili ju� na wieki obleczonym sukni� i �lubem,
budzi�o w nich my�li trwo�ne. Wedle nich zgubionym by� i zaprzedanym nieczystej
sile. Z poszanowaniem podnie�li z ziemi podart� sukni� zakonn�, kt�r� Zbigniew
zdepta� nogami, i jeden z nich wyni�s� j� co pr�dzej z foresterium. Na twarzy
pozosta�ych malowa�a si� groza, oburzenie, postrach kary bo�ej, kt�ra
�wi�tokradc� dosi�gn�� mia�a.
Zbigniew ur�ga� si� im rozparty na �awie.
- Bracie �ukaszu, bracie Agapicie, braciszku Odonie, patrzajcie no! Nie
wygl�damli na rycerza? Nie dobrze mi tak? Chcia�oby si� i wam takiej sukni? H�?
Braciszkowie nie spogl�dali na�, nie odpowiadali nawet, ustawiali na stole
miski, k�adli chleby, krz�tali si� oko�o kubk�w i dzban�w; spuszczali oczy.
Weso�o�� tylko co rozdzianego kleryka, cho� si� t�umaczy� da�a, nawet �wieckim
jego towarzyszom wydawa�a si� nieco dziwn�, troch� ra��c�, c� dopiero skromnemu
braciszkowi �ukaszowi! Sza� ten trwo�y� go nad wyraz wszelki, gdy� i �w sen, i
przygody uwa�a� za dzie�o z�ego ducha, wiod�cego nieszcz�liwego do zguby.
Wej�cie opata i kilku milcz�cych zakonnik�w, kt�rzy mu pokornie towarzyszyli
post�puj�c zna nim z oczyma w ziemi� wlepionymi, niewiele u�mierzy�o rozhukanego
ksi���cia. Dobek musia� go cich� przestrog� sk�oni�, aby nieco skromniej i
ciszej si� znajdowa�, za co mu wejrzeniem z�o�liwym zap�aci�.
Opat stoj�c odm�wi� b�ogos�awie�stwo, go�ciom podano miednic�, nalewki i
r�czniki, s�u�ba zastawi�a skromny posi�ek na sto�ach, na trzech jedn�, wedle
obyczaju, daj�c mis�, z kt�rej spo�em jedli.
Rozmowa sta�a si� cichsz� i nie�mia��, opat by� powa�ny i milcz�cy. Nie
biesiadowano te� nad miar�, gdy� cho� przyj�cie dostatnie by�o, zbytku w
klasztorze nie dopuszczano. Piwa po kubku postawiono przy ka�dym, jad�a bra�
ka�dy, ile chcia� i jak sta�o. Mi�so dawano tylko dla obcych, a Zbigniew, d�ugo
pozbawiony go, niepomiernie i z widoczn� �ar�oczno�ci� go u�ywa�.
Nie okazuj�c tego opat mierzy� go oczyma; spogl�dali i inni nie mog�c pozna� w
tym �mia�ym a� do zuchwa�o�ci ch�opcu, kt�ry si� im ur�ga� zdawa�, chmurnego,
milcz�cego braciszka, jakiego znali w sukni zakonnej.
Po dzi�kczynnej modlitwie mnisi, uca�owawszy z przykl�kni�ciem r�k� opata,
opu�cili jadalni�, prze�o�ony sam zosta� z obcymi. Wida� by�o, i� �yczy� sobie
m�wi� ze Zbigniewem.
O. Abdon sta� mierz�c go oczyma. Sile tego wejrzenia, kt�rego s�ucha� by�
nawyk�, ulec musia�. Gniewny czeka�, co mu opat powie.
- Powinszowa� wam chc� i pob�ogos�awi� - odezwa� si� g�osem surowym prze�o�ony.
- Zmieni� si� pono los wasz tak, jake�cie w duszy waszej po��dali; daj Bo�e, by
na szcz�cie dla was i dla tych, co was na pana ku sobie powo�uj�! Wielki ci�ar
zaprawd� spada na ramiona wasze, a ujrzycie kiedy� i� ci�szym jest od sukni
ubogiej, kt�rej nie umieliby�cie umi�owa�. Id�cie w �wiat z Bogiem; mi�o�ciwy
panie, tak, z Bogiem! Nie zapominajcie o Bogu, kt�rego wola spe�nia si� nad
wami. Jutro do dnia, nim rozpoczniecie podr�, odprawi� msz� �wi�t� na intencj�
wasz� i pob�ogos�awi�...
S�dzili wszyscy s�uchaj�c, �e si� ch�opak s�owy pe�nymi dobroci uczuje za serce
uj�ty, �e si� ugnie, jako nale�a�o, przed opatem i podzi�kuje za doznan� opiek�
i wzgl�dy - czekali. Zbigniewowe czo�o si� zachmurzy�o tylko, zmarszczy� brwi,
oczy spu�ci� w d�, zamrucza� co� niewyra�nie i nie pochyli� si� nawet do r�ki
opata.
Kap�an sta�, popatrza� chwil� i nie rzek� ju� wi�cej nic, g�ow� sk�oni� ku
otaczaj�cym si� zwracaj�c i krokiem powolnym z klerykiem, kt�ry ze �wiat�em
czeka� na� u drzwi, wyszed�.
Gdy si� te za nim zamkn�y, ksi��� dopiero podni�s� g�ow� z wyrazem niemal
gniewnym.
- Ha! - mrukn��. - Chcia�, bym mu jeszcze dzi�kowa� mo�e, �e mnie r�k� �elazn�
trzyma� przykutego bez lito�ci lat tyle. Niedoczekanie ich! Mnichy i �ycie
mnisze mi dojad�o. Jutro, jak �wit, w drog�!
- Ale nie bez mszy i b�ogos�awie�stwa - odezwa� si� Dobek. - Niepewna jeszcze,
co nas i was, mi�o�ciwy panie, czeka, jest o co Pana Boga prosi�.
- O, dla mnie byle na swobod� i za te mury! - zawo�a� Zbigniew r�ka machaj�c
przed siebie.
Wtem zbli�y� si� nie�mia�o braciszek �ukasz, dawny towarzysz, pytaj�c go, czy w
dawnej swej celi nocowa� zechce.
- Ja, w tej dziurze - krzykn�� szydersko Zbigniew. - Nie, wol� tu na go�ej
ziemi. Od moich towarzysz�w nie odejd� krokiem.
Wnet m�odsi wzi�li go mi�dzy siebie, a brat �ukasz zawstydzony, sk�oniwszy
g�ow�, spomi�dzy nich si� wy�lizn��.
III
Dzia�o si� to w roku 1096.
Zamczysko w P�ocku, k�dy kr�l (bo tak go w domu zwano, cho� koronowanym nie by�)
najcz�ciej przebywa�, ju� na�wczas nieco przystojniejszy ni� za lat dawnych
poz�r mia�o, acz i teraz obozowisko i namioty wi�cej przypomina�o ni� ogr�d
sto�eczny.
Stolic te� na�wczas sta�ych nie mieli kr�lowie, czasowo przemieszkuj�c po
grodach i ziemiach, do kt�rych ich upodobanie, obowi�zki, wojny i sprawy domowe
powo�ywa�y.
W�adys�aw Herman bezpieczniejszym si� czu� w po�rodku ziem swoich, na Mazurach,
w P�ocku ni� w Poznaniu, Gnie�nie, na �l�sku i w Krakowie. Tu wi�c i on, i dw�r,
i kr�lowa Judyta, cesarskiej krwi pani, przebywa� w nim musia�a, tu lata
pierwsze sp�dza� Bolko m�odziuchny, jedyny syn kr�lewski z Judyty czeskiej, bo z
Niemki trzy tylko c�rki rodzin� pa�sk� pomno�y�y. Wdowa po kr�lu W�gr�w, krwi� z
domem cesarskim blisko po��czona, kr�lowa Judyta p�dzi�a tu �ycie, kt�re sobie
sama zabawami i weso�o�ci� zaprawia� musia�a. Kr�l chorowity lubi� cisz�, ale
nikomu si� weseli� i wedle my�li swej zabawia� nie broni�.
Zamek w skwarne dni lata tego bardzo o�ywionym nie by�. Po�ow� budynk�w jego
zajmowa�a ze swym dworem niemiecko-w�giersko-polskim kr�lowa pani, cz��
mniejsz� zamieszkiwa� kr�l. Doko�a obojga dw�r a raczej dwa osobne dwory si�
rozk�ada�y nie licz�c trzeciego, otaczaj�cego kr�lewicza Boles�awa, na�wczas
jedenastoletniego, przy kt�rym nieodst�pnym by� ochmistrz jego Wojs�aw,
Sieciecha pokrewny, i r�wie�nicza dru�yna.
Gawied� dworska przy kr�lu i kr�lowej w wi�kszej cz�ci m�oda by�a, ra�na,
ochocza i dosy� swobodna, bo tak� i kr�lowa pani, i W�adys�aw otacza� si� lubi�.
Starszyzna s�u�y�a tylko, aby troch� �adu w�r�d niesfornej m�odzie�y utrzyma� i
z karb�w jej wyj�� nie dawa�.
Pi��dziesi�t i kilka lat maj�cy kr�l starszym si� wydawa�, ni� by� w istocie.
Zwa� si� panem i kr�lem, ale kr�lowa� si� obawia�; cugle z r�k jego dawno si�
ju� w inne d�onie dosta�y. Rad by� temu. Chorza� i st�ka�, a je�li mu si� kiedy
rozja�ni�o lice, to chyba wtenczas, gdy oznajmiono przybycie wojewody Sieciecha.
Na�wczas i kr�l, i kr�lowa, kt�ra go nad wszystkich przenosi�a, wyst�powali jak
dla najmilszego z go�ci, �ycie si� budzi�o w P�ocku, twarze ja�nia�y rado�ci�,
zamek brzmia� weselem.
Sieciech, wojewoda wojewod�w, naczelny w�dz, namiestnik pa�ski, r�ka prawa,
zjawia� si� tu cz�sto, ale bawi� kr�tko. Musia� na wszystko mie� oko, dociera�
wsz�dzie, pilnowa� granic, w �rodku strzec, by mu si� starostowie spod
zwierzchnictwa nie wy�amywali. Trzeba by�o to si� ku Krakowowi pu�ci�, to na
czeskiej granicy pods�ucha�, co si� tam dzia�o, to na �l�sk, to na niespokojne
pomorskie rubie�e, to do Gniezna i Poznania, na grody, na ziemiach, gdziekolwiek
si� co luzowa�o i psu�o.
Kr�l dawa� mu czyni�, co chcia�, a co on uczyni�, dobrym by�o.
Kr�lowa si� te� nie przeciwi�a. Z jego r�ki ludzie stali przy panu i przy pani,
krewny jego Wojs�aw by� przy kr�lewiczu, a kto nie od niego by� albo nie z nim,
d�ugo tu trwa� nie mia� nadziei.
Po skwarnych dniach lata kr�l os�ab�y si� czu� bardzo, a im si� gorzej na
zdrowiu czu�, tym Sieciecha wi�cej pragn��, bo mu tylko z nim i przy nim dobrze
by�o.
Wstaj�cego z �o�a dwu m�odych ch�opak�w wzi�o pod r�ce, aby go przeciw okna
otwartego na �wie�ym powietrzu posadzi�. Kr�l powi�d� oczyma zgas�ymi po izbie,
po dworze swym, jednego z ch�opak�w s�u��cych mu pog�aska� pod brod� i zapyta�
g�osem ochryp�ym.
- Nie ma?
- Pana wojewody? - podchwyci� odgaduj�c ch�opak, kt�ry si� nieznacznie
u�miechn��. - Nie, mi�o�ciwy panie.
- A gdzie� on jest? - odezwa� si� jakby sam do siebie kr�l. - Gdzie on jest?
Na to mu odpowiedzi nie dano.
�e kl�kn�� nie m�g� kr�l pobo�ny, siedz�c pocz�� modlitwy odmawia�, co
postrzeg�szy ch�opcy, stary szatny pa�ski i podkomorzowie, kt�rzy w progu stali,
oddalili si�.
Wzdychaj�c modli� si� kr�l, zadumywa�, czasem modlitwa mar�a mu na ustach, to
zn�w jak pokutnik bi� si� w piersi r�k� wychud�� i ko�cist�.
Doko�a cicho by�o, niekiedy wyrwa� si� �miech z dala stoj�cej m�odzie�y i wnet
przycichn��; to s�ycha� by�o goni�cych si� po podw�rzu swawolnik�w, kt�rych
rozkaz starszych precz odp�dza�. W drugiej stronie dworca u kr�lowej ha�a�liwiej
i �wawiej ranek si� poczyna�, bo ka�de z pa�stwa �y�o po swojemu, jak chcia�o.
Raniej od wszystkich wsta� kr�lewicz i ju� w lesie by�. Ten z konia prawie nie
zsiada�, a cho� jedena�cie lat liczy� dopiero, jak stary do �ow�w i do wojny
tylko wzdycha�. Mordowali si� z nim wszyscy, on nigdy dosy� nie mia�.
Gdy po sko�czonej modlitwie wesz�a s�u�ba kr�lewska i komornicy nios�c jad�o w
misach pokrytych i nap�j w dzbankach, zapyta� kr�l naprz�d s�abym g�osem o syna.
Odpowiedziano mu, �e w lesie ju� by� ze psami, a nie wraca� zwykle a� noc�. Mimo
woli oko kr�lewskie zwr�ci�o si� na rozpostart� sk�r� nied�wiedzi�.
By�a ona pami�tk� pierwszego boju dziecinnego przed laty dwoma m�odego Bolka ze
strasznym zwierzem, na kt�rego i starszy cz�ek sam jeden nie rad by si� porwa�.
Spotkawszy w borze starego nied�wiedzia, kt�ry si� z po�owic� sw� w pl�sach
zabawia� i igra� weso�o, Bolko pu�ci� si� na� m�nie i, cho� mu �mier� grozi�a
od rozjuszonej bestii dla przerwanej zabawy, oszczepem go przebi�. Sk�r� t� ojcu
pod nogi rzuci�o m�ode ch�opi� jako zdobycz pierwsz�.
By� to zadatek przysz�o�ci.
- Nie darmo on Boles�aw�w imi� nosi - odezwa� si� na�wczas kr�l, ale mu zapewne
Szczodrego losy przysz�y na pami��, bo posmutnia�.
Zapytawszy o syna spyta� kr�l potem i o kr�low�, pani sw�. Podkomorzy oznajmi�,
�e obiadowa�a ze dworem i panami, kt�rzy przybyli z pok�onem. Starczy�a ta
wiadomo�� kr�lowi i nie bada� ju� wi�cej.
Na stoj�ce przed sob� misy popatrzy� oboj�tnie i polewk� je�� pocz�wszy o czym
innym duma� si� zdawa�. Oczy jego patrza�y w jedno miejsce i nie widzia�y nic,
bo nic widzie� nie chcia�y.
Wtem w podw�rzu z dala zaszumia�o co�, zat�tnia�o, kr�lowi �y�ka wypad�a z r�ki,
zatrz�s� si� ca�y, na por�czach spar�