6164

Szczegóły
Tytuł 6164
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6164 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6164 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6164 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dave Wolverton Klucz do ciemno�ci ROZDZIA� 1 l o swoich niedawnych przygodach z Gallenem i Maggie, odwie- dziwszy potajemnie z p� tuzina planet, Orick poczu�, �e jego �ycie wreszcie nabra�o uroku. Jeszcze kilka tygodni temu nie m�g�by so- bie wyobrazi�, �e tak niewiele b�dzie go dzieli�o od zdobycia tytu�u Pierwszego Nied�wiedzia. Wzd�u� brzeg�w Obhiann Fiain setki nied�wiedzi zebra�y si� na dorocznych obchodach �wi�ta �ososi. W w�wozie szumia�y lodo- wate wody Obhiann Fiain, a na olbrzymich ska�ach rozsiad�y si� m�ode nied�wiadki, czekaj�c, a� jaki� nieostro�ny �oso� spr�buje prze- mkn�� obok nich. Z samego rana nieopodal k�py ciemnych sosen zebra�y si� star- sze nied�wiedzie. U st�p wzg�rza rozpalono niedu�e ogniska i �oso- sie, ponadziewane na �erdzie, w�dzi�y si� powoli, w unosz�cym si� tu� nad ziemi� dymie. Nied�wied� Orick nie my�la� jednak o �owieniu ryb. Po przesz�o tygodniu �wi�towania i zawod�w atletycznych czu� przesyt, przy- najmniej je�li chodzi o rozkosze kulinarne. Nadszed� czas na ostatni� dyscyplin� - oczekiwany przez wszyst- kich rzut "�wini�". Po poprzednich konkurencjach - wspinaniu si� na drzewa, zapasach, przeci�ganiu liny i �owieniu �ososi - Orickowi brakowa�o ju� tylko pi�ciu punkt�w, aby wyj�� na prowadzenie. Rzut "�wini�" zdecyduje o jego zwyci�stwie lub pora�ce. Orick mia� zszarpane nerwy. Obejrza� par� tuzin�w m�odszych nied�wiadk�w, jak rzuca�y swoje "�winie", czyli czterdziestofunto- we sk�rzane torby wype�nione kamieniami. Legenda g�osi�a, �e w za- mierzch�ych czasach nied�wiedzie rzuca�y prawdziwymi, �ywymi prosi�tami, jednak Orick nie wierzy�, �e jego przodkowie mogli wy- my�li� a� tak brutaln� zabaw�. Z niepokojem czeka� na rzut starego Mangana, nied�wiedzia o wielkim pysku, z szerok�, bia�� �at� na piersi. Od pi�ciu lat - czyli d�u�ej ni� Orick �y� - Mangan broni� tytu�u Pierwszego Nied�wie- dzia obydwu hrabstw; ten zaszczyt pozwala� mu wybiera� sobie co roku dziesi�� czy dwana�cie samic. Orick dor�wnywa� mu w prawie ka�dej konkurencji. Tymczasem zawody toczy�y si� dalej. Ka�dy nied�wied� bra� w z�by "�wini�" i ni�s� j� na pole rzutu- niewielki, kolisty plac oto- czony kamieniami. St�oczona publiczno�� gromkim g�osem wykrzy- kiwa�a s�owa drwiny lub zach�ty. Orick z zapartym tchem patrzy� na kilka pierwszych rzut�w. Chcia� wygra�, chcia� poczu� smak zwyci�stwa! Rozejrza� si� po t�umie, szukaj�c samic, kt�re do tej pory najbardziej mu si� podoba�y. Wpad�a mu w oko du�a nied�wiedzica z bujn�, l�ni�c� sier�ci�, d�ugimi, mocnymi pazurami i pi�knymi, du�ymi z�bami. Wiele innych, oka- za�ych sztuk r�wnie� by�o w okresie rui i ich zapach przyprawia� Oricka o zawr�t g�owy. Napotka� wzrok jakiej� m�odej nied�wiedzicy, jednak niepohamo- wana ��dza, jaka bi�a z jej spojrzenia, sprawi�a, �e poczu� pustk�. - Czy przypadkiem nie jestem dla niej tylko reproduktorem? - zastanowi� si�. - Samcem, kt�ry sp�odzi jej potomstwo? Wiedzia�, �e taka jest prawda. Nied�wiedzice nigdy nie przywi�- zywa�y si� na d�ugo. B�g je takimi stworzy�, �e od samca oczekiwa�y tylko jednej rzeczy i odtr�ca�y go nerwowo, kiedy zaspokoi�y sw�j seksualny apetyt. Ju� teraz wiele samic t�oczy�o si� wok� Mangana, faworyta w za- wodach. Kusi�y go swoim zapachem i spogl�da�y na niego b�agalnie du�ymi, br�zowymi oczami. Patrz�c na nie, Orick zn�w pomy�la�, �e to nie ma sensu. Je�li nawet wygra turniej, jak� otrzyma nagrod�? Kilka nocy sp�dzonych z samicami, kt�re ju� po tygodniu b�d� na niego patrzy�y z obrzydzeniem? Czy mo�na to nazwa� prawdziw� nagrod�? Od kilku miesi�cy Orick rozwa�a� mo�liwo�� wst�pienia do zakonu i po�wi�cenia si� s�u�bie Bogu i bli�nim. Uwa�a�, �e to szlachetny wyb�r, a mimo to pozwoli�, aby jego po��danie przygna- �o go na owo poga�skie �wi�to �ososi. Gdyby mia� liczne potomstwo, by� mo�e osi�gn��by pewien ro- dzaj nie�miertelno�ci. - Je�li jednak po�wi�c� si� s�u�bie Bogu - my�la� sobie - czy� nie b�d� mia� wi�kszej pewno�ci, �e stan� si� nie�miertelny? Tocz�c zaci�ty sp�r z samym sob�, Orick nie zorientowa� si�, �e stary Mangan dotar� na pole rzutu, taszcz�c w z�bach sk�rzan� "�wi- ni�". Nied�wiedzice zebrane na widowni krzycza�y: - Ci�nij j�, Mangan! Niech leci daleko! Wiele samic posy�a�o mu niedwuznaczne spojrzenia. Niekt�re sta�y na czterech �apach, wyginaj�c grzbiet i kusz�co podnosz�c ogony. ' Stary Mangan odwr�ci� si� w stron� Oricka i pos�a� mu wystu- diowane, nienawistne spojrzenie. - Wygl�da na to, �e w tym roku znowu przegrasz! - krzykn��. Stan�� na tylnych �apach. By� wysoki, a jego ramiona mia�y pra- wie siedem st�p rozpi�to�ci. W rzucie dawa�o mu to ogromn� prze- wag�, poniewa� m�g� zatoczy� szerszy �uk. W dodatku jego ramio- na by�y wyj�tkowo muskularne. Stary nied�wied� schyli� si� niedbale i chwyci� "�wini�". Kiedy wyprostowa� si� majestatycznie, nag�y podmuch wiatru rozwia� jego bujn� sier��. Zako�ysa� si� do przodu i do ty�u, zataczaj�c sk�rzan� torb� szerokie �uki, a nast�pnie z przypominaj�cym ryk okrzykiem, - wykona� pot�ny zamach i rzuci� "�wini�". Poszybowa�a nad boiskiem, mijaj�c miejsca, do kt�rych uda�o si� dorzuci� m�odszym nied�wiedziom i tak silnie uderzy�a w szary pie� sosny, �e z drzewa posypa�y si� drzazgi. T�um wok� Oricka wrzeszcza� z entuzjazmem, wykrzykuj�c imi� Mangana, ten jednak patrzy�, gdzie dolecia�a jego "�winia". Zmarsz- czy� g�rn� warg� z niezadowoleniem. Nie przewidzia�, rzecz jasna, �e trafi w drzewo. Pozostali z licz�cych si� kandydat�w do tytu�u Pierwszego Nie- d�wiedzia odwr�cili si�, aby zobaczy�, z kim b�d� musieli si� zmie- rzy�. A Orick poczu� nagle, �e zawody go nu��. Ruszy� przed siebie i popatrzy� na stos sk�rzanych "�wi�". Nie s�dzi�, aby uda�o mu si� rzuci� kt�r�� z nich dalej ni� Mangan. Rzuty nigdy nie by�y jego mocn� stron�. Doszed� do wniosku, �e wszystko zale�y tylko od szcz�cia. Zna- laz� torb�, kt�ra by�a lekko naderwana. Sta�a si� nieco d�u�sza i mo�na ni� by�o zatoczy� szerszy hak, nie ryzykuj�c, �e przy rzucie zaczepi si� o ni� pazurami. Z drugiej strony - torba mog�a si� rozerwa� w lo- cie i straci� mas�. Wtedy nie dolecia�aby tak daleko, jak sobie tego �yczy�. Nieco sfrustrowany schwyci� j� w z�by i zani�s� na pole rzutu. Prawie nie zdawa� sobie sprawy z entuzjastycznych okrzyk�w wzno- szonych przez siedz�ce za jego plecami samice. Rozejrza� si� po boisku. Potrzebowa� pi�ciu punkt�w. Aby zdoby� upragniony tytu�, musia�by pobi� rekord Mangana o ponad pi�� st�p, chocia� nawet je�li mu si� to uda, trzeba b�dzie poczeka�, aby zobaczy�, czy nie prze�cignie go kt�ry� z konkurent�w. Orick nigdy nie pr�bowa� rzuca� torby od do�u, tak jak to przed chwil� zrobi� Mangan. Mia� nad Manganem t� przewag�, �e by� m�od- szy i silniejszy, ale jego ramiona by�y kr�tsze i nie m�g� zatoczy� torb� tak szerokiego �uku. Oznacza�o to, �e b�dzie musia� rzuca� zza siebie. Odni�s� naderwan� torb� na miejsce, a zamiast niej wzi�� zupe�- nie now�. Wr�ci� na pole rzutu, zamkn�� oczy, wykona� trzy czwarte obrotu i rykn�� dono�nie, z w�ciek�o�ci� wypuszczaj�c torb�. "�winia" poszybowa�a w stron� tego samego drzewa, w kt�re trafi� Mangan, i Orick przez chwil� s�dzi�, �e powt�rzy b��d swo- jego starszego rywala, jednak torba omin�a pie� drzewa o kilka; st�p, zahaczy�a o ga��zie, po czym spad�a w rosn�c� poni�ej wyso- � k� traw�. Orick nie mia� poj�cia, w kt�rym miejscu mog�a wyl�do- wa�. T�um m�odych nied�wiadk�w, nios�cych w z�bach drewniane miarki, od razu ruszy� do akcji. W chwil� p�niej obwieszczono, �e Orick pobi� rekord Mangana o dwana�cie st�p. Wyszed� wi�c na pro- wadzenie w zawodach o tytu� Pierwszego Nied�wiedzia i zewsz�d odezwa�y si� g�osy zachwytu, gdy� oznacza�o to koniec panowania Mangana. W tym roku kto inny zdob�dzie jego tytu�. Orick wiedzia� jednak, �e jeszcze co najmniej dwa nied�wiedzie mog� wysun�� si� na prowadzenie. Kiedy szed� w stron� oklaskuj�- cego go t�umu, przez jedn� kr�tk� chwil� zamarzy�, �eby Gallen i Maggie byli tu razem z nim i zobaczyli, co osi�gn��. Oni jednak siedzieli w Clere, przygotowuj�c swoje wesele. Rozejrza� si� w t�umie za starym Manganem, kt�ry tymczasem le�a� na ziemi i j�cza� upokorzony. Orick nagle przesta� czu� si� zwyci�zc�. Wci�gn�� w nozdrza obezw�adniaj�cy zapach samic, po- patrzy� na ich bujne futra, na wpatrzone w niego l�ni�ce oczy i w jed- nej chwili zrozumia�, co powinien zrobi�. Odwr�ci� si� do nich ple- cami i odszed�. Mo�e zdoby� tytu� Pierwszego Nied�wiedzia, ale r�wnie do- brze mo�e mu si� to nie uda�. Nie zamierza� jednak d�u�ej uczest-niczy� w �wi�cie �ososi tylko po to, �eby si� przekona�, jaki b�- dzie wynik. Min�� rozkrzyczany t�um i poszed� do lasu. Wszyscy pewnie my�leli, �e oddali� si� tylko na chwil�, aby odpocz��, jednak Orick pow�drowa� �cie�k�, w�r�d wiekowych sosen i ognisk, nad kt�rymi w�dzi�y si� �ososie. Nieco dalej, na szczycie wzg�rza, �cie�ka rozwidla�a si�. Mo�na st�d by�o ruszy� na p�noc do Freeman albo na po�udniowy wsch�d do A� Cochan, a stamt�d do Clere, gdzie Gallen, najlepszy przyja- ciel Oricka, wkr�tce mia� si� o�eni�. Przez ostatni tydzie� Orick wyobra�a� sobie, �e po zako�czeniu �wi�ta zaspokoi sw� ��dz� przy- najmniej zjedna samic�, zanim zdecyduje si� na powr�t do domu. Kiedy jednak pomy�la� o weselu Gallena, ogarn�a go straszna, zbyt bolesna, by j� wyrazi�, t�sknota. Je�li splami si� z�amaniem �lub�w czysto�ci - a z�o�y� takowe przed samym sob�, chocia� nigdy nie wyrazi� tego g�o�no wobec Boga czy bli�nich - w�wczas nie b�dzie m�g� wr�ci� do domu z poczuciem prawdziwego zwyci�stwa. Podszed� do ogniska, stan�� w k��bach szaroniebieskiego dymu i za- cz�� zdejmowa� �ososie z �erdzi, po�ykaj�c je, zanim zd��y�y cho� tro- ch� ostygn��. Postanowi�, �e tym razem zaspokoi wy��cznie sw�j g��d. Ze szczytu wzg�rza dobieg� go kobiecy g�os: - Ju� nas opuszczasz? Nie zaczekasz, �eby przekona� si�, czy wygra�e�? Orick podni�s� wzrok. Pod drzewem le�a�a, m�oda nied�wiedzi- ca, czytaj�c olbrzymi� ksi��k� w sk�rzanej oprawie. Od razu przy- sz�o mu do g�owy, �e musia�a tu by�, podczas gdy wszyscy inni przy- gl�dali si� zawodom. Ju� to oznacza�o, �e nie by�a zwyk�� nied�wiedzic�. Co wi�cej, zadaj�c mu pytanie, nie spogl�da�a na niego b�agalnie ani nie przybra�a zalotnej pozy, tak jak si� tego spodzie- wa�. Ton jej g�osu zabrzmia� zdawkowo, jakby czeka�a na jego od- powied�, ale nie przywi�zywa�a do niej wi�kszej wagi. - Nie, nie zaczekam. Da�em z siebie wszystko; niczego wi�cej nie oczekuj�. - Orick przyjrza� si� nied�wiedzicy. Zauwa�y� jej by- stre, czujne spojrzenie. Oceni�, �e mia�a oko�o czterech lat, by�a jed- nak do�� ma�a jak na sw�j wiek. Nigdy przedtem jej nie widzia�; nie zna� nawet jej imienia. - A te wszystkie napalone nied�wiedzice? - zapyta�a. - One wszystkie maj� na ciebie ochot�. Widzia�am te ich spojrzenia! M�wi si�, �e "najlepsza samica to napalona nied�wiedzica" czy co� w tym rodzaju.- Nie jestem zainteresowany - odpar� Orick. Zdj�� z �erdzi ko- lejnego �ososia i po�kn�� go, delektuj�c si� smakiem w�dzonki i dro- binami popio�u. Nied�wiedzica nastawi�a uszy i wci�gn�a powietrze, jakby chcia�a wybada� Oricka, a on zrobi� to samo, zastanawiaj�c si�, czy ona jest w rui. Nie by�a. Mo�liwe zatem, �e jej pytania nie by�y wynikiem jej seksualnych potrzeb, podyktowa�a je czysta ciekawo��. W gruncie rzeczy nie by�a szczeg�lnie atrakcyjna. Mia�a matowe, czarne futro z pojedynczymi, br�zowymi kosmykami, ma�y nos i troch� za grube �apy. - Nic z tego nie rozumiem. M�g�by� tam mie� ka�d� nied�wie- dzic�. Dlaczego nie chcesz? - zapyta�a wreszcie. Wiedziony ciekawo�ci�, Orick zbli�y� si� do swej rozm�wczyni. Mia�a przed sob� ksi��k� o o�aglowaniu i olinowaniu statk�w - by�o to chyba najbardziej niepraktyczne zagadnienie, o jakim m�g� czy- ta� nied�wied�. - Nie wiem - odpar� szczerze. - Wydaje mi si�, �e chcia�bym dosta� od nied�wiedzic wi�cej, ni� maj� mi do zaoferowania. Popatrzy�a mu w oczy. - Jeste� tym nied�wiedziem, kt�ry trzyma z Gallenem O'Dayem, prawda? A wi�c czego od nich pragniesz? Wierno�ci? Orick zawaha� si� nad odpowiedzi� w obawie, �e samica si� ro- ze�mieje, jednak co� w jej zachowaniu m�wi�o mu, �e nie ma si� czego ba�. - Tak, masz racj�. Skin�a g�ow�. - S�ysza�am o nied�wiedziach, kt�re o tym marz� - stwierdzi�a. - Odzywa si� w tobie dziecko. Chcia�by�, �eby kto� nadal si� o cie- bie troszczy�, chocia� ju� dawno od��czy�e� si� od matki. Wyro�niesz z tego. - A mo�e chc� si� troszczy� o kogo� tak samo, jak chc� �eby kto� troszczy� si� o mnie? - zauwa�y� Orick. - Mo�e mam co� do zaofe- rowania? - Mo�e - pokiwa�a g�ow�. - A wi�c dok�d si� wybierasz? - Do Clere. Moi przyjaciele, Gallen i Maggie, zamierzaj� si� pobra�. - Hmmm... - zawaha�a si�. - Ja r�wnie� si� tam wybiera�am. Nie b�dziesz mia� nic przeciwko, �eby�my poszli razem? - Pod jednym warunkiem. - Jakim?- Je�li powiesz mi, jak masz na imi�... - Grits - odpar�a. Orick zmarszczy� nos z niesmakiem. - To chyba nie do ko�ca jest imi� - stwierdzi�, nazbyt szczerze by� mo�e. i - Nie do ko�ca jestem nied�wiedzic� - powiedzia�a. Zamkn�a ksi��k�, po czym ostro�nie chwyci�aj� w z�by i zanios�a do sk�rzanego plecaka, kt�ry le�a� pod drzewem. Schowa�a ksi��k�, wyprostowa�a si� i zarzuci�a plecak przez g�ow�. Kiedy zn�w stan�- �a na czterech �apach, sk�rzana torba zwisa�a jej po bokach, przez co wygl�da�a troch� jak objuczony mu�. Ruszyli dobrze wydeptan� �cie�k�. P�nym popo�udniem dotarli do Reilly Road, kt�ra prowadzi�a na po�udnie do Clere. Odk�d wy- szli z lasu, doskwiera� im upa� - tak jakby ci�gle jeszcze by�o lato. Za ka�dym razem, kiedy drog� przecina� strumie�, Orick musia� si� zatrzyma�, �eby zaspokoi� pragnienie. Zasycha�o mu w gardle, nie tyle z gor�ca i wyczerpuj�cego marszu, co raczej od ci�g�ych roz- m�w z Grits - o jego zainteresowaniu religi� i o jej zainteresowaniu budow� statk�w. Rozmawiali o odleg�ych krainach i o dziwnych plot- kach, kt�re s�yszeli na temat piekielnych i anielskich istot, kt�re ja- koby widziano w bia�y dzie� w hrabstwie Morgan, do kt�rego w�a- �nie zmierzali. Orick nie wspomnia� Grits o swojej niedawnej podr�y, jak� odby� z Gallenem O'Dayem, podczas kt�rej przekona� si�, �e �wiat jest tylko male�k� cz�stk� olbrzymiego kosmosu. Plotkowano, �e Gallen O'Day jest zamieszany w kontakty z pozaziemskimi istota- mi, ale Orick - chocia� by� przyjacielem Gallena - wola� w tej kwestii udawa� kompletnego ignoranta, maj�c nadziej�, �e Grits nie zasypie go pytaniami. Biedna nied�wiedzica po prostu nie by- �aby w stanie zrozumie� tych spraw. Orick obawia� si�, �e m�g�by j� tym odstraszy� albo �e uzna�aby jego opowie�� za jeszcze jedn� bzdurn� plotk�. Odk�d zeszli z wysokiego wzg�rza, droga prowadzi�a przez roz- leg�e, zielone pag�rki. Przed zmierzchem dotarli do wioski Mack's Landing, po�o�onej nad d�ugim jeziorem, po kt�rego spokojnej, sza- rej toni p�ywa�y g�si i �ab�dzie. Nad horyzontem k��bi�y si� postrz�- pione chmury, z kt�rych zwiesza�a si� g�sta zas�ona deszczu. Wio- sk� tworzy�o niewielkie skupisko starych drzew-dom�w, usytuowane u st�p rozleg�ego wzg�rza. Drzewa-domy porasta�y brunatne i z�ote li�cie, kt�re z wolna ko�ysa�y si� na wietrze.Polana w�r�d drzew by�a zasnuta dymem z ogniska. Znalaz�y na niej schronienie dwa du�e stada czarnych owiec. Orick przyspieszy� kroku, maj�c nadziej�, �e wraz z Grits zdo�aj� przed zmierzchem zdoby� co� do jedzenia. Kiedy jednak zbli�yli si� do osady, poczu� dziwne, bolesne k�ucie w �o��dku. Zwolni�. W wiosce roi�o si� od przyjezdnych - Orick dostrzeg� ze cztery tuziny dorodnych koni. Przyby�o tyle ludzi, �e niekt�rzy z nich nie zmie�cili si� ju� w jedynej tutejszej gospodzie. Wszyscy mieli na sobie br�zowe, sk�rzane kaftany na�o�one na zielone tuniki; nosili d�ugie miecze i w��cznie. Orick wiedzia�, �e s� szeryfami z miast na p�nocy, jednak nigdy jeszcze nie widzia� ich a� tylu zgromadzo- nych w jednym miejscu. Mog�o to oznacza� dwie rzeczy: albo �ciga- li jak�� wielk� szajk� bandyt�w, albo szykowali si� do wojny. Zatrzyma� si�, stan�� na tylnych �apach i wci�gn�� powietrze. Nie*.i wiele m�g� jednak wyw�szy�; czu� tylko zapach koni, sk�rzanych; siode� i dobrze naoliwionej broni - typowe zapachy obozowiska. - Jak s�dzisz, dlaczego si� tu zebrali? - wyszepta�a Grits. Orick nagle poczu� si� tak, jakby ton��. - Pami�tasz te wszystkie historie, jakie s�yszeli�my przez ostatni tydzie�; o anio�ach i demonach prowadz�cych otwart� walk� w h- rabstwie Morgan? Obawiam si�, �e ci ludzie nadchodz� z odsiecz� - obliza� wargi. - Zr�b co� dla mnie, Grits. Wiadomo, �e jestem przy- jacielem Gallena O'Daya, ale nie chc�, �eby oni si� o tym dowiedzieli. Nazywaj mnie, jak tylko ci si� podoba, byle nie Orick. - Ale� oczywi�cie, m�j drogi Boaz - szepn�a. Szli w milczeniu po zakurzonej drodze. Orick ca�y czas w�szy�. Wreszcie dotarli do obozowiska ukrytego w�r�d drzew. Nie ujrzeli jednak sprawnych, do�wiadczonych w boju �o�nierzy. W obozie prze- wa�ali m�odzie�cy - spragnieni przyg�d, silni i zwinni. Jeden z nich gra� na lutni, a kilku pozosta�ych, siedz�c przy ognisku, przepitym g�osem �piewa�o star� biesiadn� piosenk�: Moja dama, moja dama, by�a t�usta i du�o pi�a. : Lecz jak�e byla uwielbiana <u kiedy na stole zata�czy�a. W�r�d szeryf�w panowa� nastr�j beztroski. �miali si� i �arto- wali, graj�c w ko�ci i upijaj�c si� piwem; ledwo zauwa�yli dwa nied�wiedzie zbli�aj�ce si� do wioski. Jaki� m�czyzna z d�ugimi,ciemnymi w�osami i spiczasta br�dk� zauwa�y� Oricka i krzykn�� do niego: - A niech mnie, mamy go�ci w naszym obozie. Chcecie wrzuci� co� na z�b? W�a�nie zrobili�my gulasz z zab��kanych owiec. "Gulasz z zab��kanych owiec" oznacza� w gruncie rzeczy "gu- lasz z kradzionych owiec". Wed�ug prawa, w�drowiec m�g� zagar- n�� zab��kan� owc�, je�li od��czy�a si� od stada i jej wygl�d �wiad- czy� o tym, �e si� zab��ka�a. W praktyce, je�li podr�owa�o si� w co najmniej sz�stk�, zwykle zabija�o si� ka�d� napotkan� owc� - w na- dziei, �e onie�mielony w�a�ciciel nie b�dzie sk�onny dochodzi� swych praw. Orick poczu� gulasz, zanim jeszcze zbli�y� si� do ogniska. Potra- wa musia�a by� przyprawiona du�� ilo�ci� wina i rozmarynu. Nie- d�wiedzie cz�sto przychodzi�y do ludzkich obozowisk, �eby wy�eb- ra� co� do jedzenia, wi�c zazwyczaj nie by�y mile widziane. - C�, by�bym panom ogromnie wdzi�czny - odpar�, zaskoczo- ny niespodziewan� propozycj�. M�odzieniec podni�s� si� z g�azu, na kt�rym siedzia�. Zataczaj�c si� od nadmiaru piwa, podszed� do ogniska i na�o�y� du�e porcje gulaszu do dw�ch drewnianych misek. Wr�ci�, pochyli� si�, postawi� miski przed Orickiem i Grits, lecz po chwili zabra� je. - Ha! - za�mia� si�, widz�c jak nied�wiedzie �lini� si� na widok jedzenia. - Jeszcze nie teraz. Musicie na to zarobi�. - W jaki spos�b? - zapyta�a Grits. - Musicie co� opowiedzie� - roze�mia� si�. - Na pewno s�yszeli- �cie wi�cej historii o hrabstwie Morgan, ni� my. To co nam opowie- cie? Jakie� plotki o demonach? Tylko nie pr�bujcie kr�ci�! Orick nie by� w nastroju do snucia zabawnych opowiastek. Bez wzgl�du na to, czy ci ludzie rzeczywi�cie byli szeryfami, czy nie - stanowili przede wszystkim band� nieobliczalnych awanturni- k�w. - Nie opowiem wam �adnych plotek o demonach - oznajmi� swym najbardziej dono�nym i pewnym siebie g�osem-jako �e widzia�em demony na w�asne oczy i to, co wam opowiem, nie b�dzie wcale jedn� z tych plotek, kt�re pewnie s�yszeli�cie na p�nocy! D�wi�k lutni nagle umilk� i dwa tuziny g��w zwr�ci�y si� w stro- n� Oricka. Jakie� stary szeryf, z blizn� na lewym policzku, podni�s� wzrok i powiedzia� z powag�: - No dalej, m�w! Co�cie widzieli? - S�dz�c po tonie g�osu, nie tyle domaga� si� odpowiedzi, co raczej jej ��da�.Orick popatrzy� na szeryf�w. Byli zm�czeni podr� i z pewno- �ci� nie mieli ochoty na wys�uchiwanie d�ugich opowie�ci. Obliza� wargi, zastanawiaj�c si�, co powiedzie�. - Pewnej nocy, dwa tygodnie i jeden dzie� temu, zatrzyma�em si� w miasteczku Clere, zd��aj�c na pomoc, na �wi�to �ososi. W�a- �nie wtedy pojawi�y si� pierwsze zjawy. W �rodku nocy, podczas strasznej burzy, do miasteczka przyby� m�czyzna z kobiet�. Akurat prosi�em Johna Mahoneya - tamtejszego karczmarza - o troch� resz- tek z kolacji, kiedy tych dwoje nadesz�o... * .. .Kobieta by�a ksi�niczk�nie-z-tego-�wiata, pi�kniejsz�, silniej-, sz� i bystrzejsz� ni� jakakolwiek dama chodz�ca po tej ziemi. Ach^ � mia�a twarz, kt�rej pozazdro�ci�by jej ka�dy anio�. - Orick przypo-[ mnia� sobie twarz Everynne i pozwoli�, aby wspomnienie tego pi�k- i na zabrzmia�o w jego g�osie. � Kilku s�uchaczy westchn�o z podziwem, gdy� by�o oczywistej<.' �e Orick zakocha� si� w tej kobiecie i wszyscy byli zaskoczeni, �e; nied�wied� m�g� si� zakocha� w ksi�niczce nie-z-tego-�wiata, wi�c i przysun�li si� z zainteresowaniem. Orick postanowi� nieco przeci�g-*,; na� swoj� opowie��, chc�c wzbudzi� w s�uchaczach prawdziwy strach. - Towarzyszy� jej stra�nik, starszy cz�owiek z d�ug� brod�, silny jak trzech najsilniejszych rycerzy i zwinny niczym dziki kot. Strzeg� jej jak oka w g�owie. Mia� przypasane dwa d�ugie, cudownie b�ysz- cz�ce miecze. I mimo ulewy, kt�ra omal nie zmy�a ca�ej karczmy, oboje wygl�dali, jakby nie spad�a na nich ani kropla wody. Orick przerwa� na chwil�, aby zobaczy�, czy s�uchacze uwierzyli w istnienie ludzi, kt�rzy potrafi� nie zmokn�� w ulewnym deszczu. Kilku m�odzie�c�w mia�o wytrzeszczone oczy i otwarte usta. - S�ysza�em ju� r�ne plotki o zjawach w Clere, ale nic mi nie wiadomo o tych dwojgu - powiedzia� szeryf z blizn� na policzku. - To dlatego, �e� nigdy nie s�ysza� ca�ej historii od kogo�, kto tam by� - odpar� Orick. - Z pocz�tku nikt z nas nie wierzy� w to, co uj- rzeli�my. Ksi�niczka poprosi�a o kolacj� i nocleg, powiedzia�a te�, �e chce wynaj�� kogo�, kto zabierze j� do Geata-na-Chruinne, czyli do Wr�t-tego-�wiata. S�uchacze przysun�li si� jeszcze bli�ej. Jeden z m�odzie�c�w szepn��: - To w�a�nie tam zd��a�y wszystkie demony... - Ot� to! - podchwyci� Orick. - Gallen O'Day, o kt�rym legen- da m�wi, �e jest najlepszym spo�r�d was, prawych ludzi, by� wtedy l� w karczmie. Kiedy ksi�niczka zatrzyma�a na nim sw�j wzrok, wi- docznie - tak jak i my, wszyscy - uleg� jej czarowi, gdy� zgodzi� si� na jej propozycj� nie bacz�c na konsekwencje. Powiedziawszy to, Orick obliza� wargi. Wszyscy s�uchali w sku- pieniu jego opowie�ci. Od jakiego� czasu dociera�y do niego plotki, wed�ug kt�rych Gallen by� na us�ugach zjaw. Orick nie m�g� tak po prostu stwierdzi�, �e wszystkie te opowie�ci to k�amstwa; nie m�g� powiedzie� tym ludziom, �e Lady Everynne by�a r�wnie zwyczajn� istot�, jak oni sami, �e by�a kobiet� z innej planety, kt�ra przyby�a tu, aby pokrzy�owa� plany wrogiego Drononu, kt�ry usi�owa� za- w�adn�� ca�� galaktyk�. Jakie to mia�o znaczenie, �e by�a w stanie za pomoc� swej broni zniszczy� ca�y �wiat? Nadal by�a zwyk�� kobiet� i chocia� nie posiada�a �adnych magicznych w�a�ciwo�ci, i tak by�a o wiele wspanialsza, ni� ci ludzie mogli sobie wyobrazi�. Gallen post�pi� s�usznie, zostaj�c jej s�ug� i obro�c�. Jednak Orick wiedzia�, �e nigdy nie zdo�a przekona� do tego swoich s�uchaczy, wi�c musia� nagi�� ca�� histori�, zasugerowa�, �e Gallen nie wiedzia�, co robi, �e zosta� zniewolony. Mo�liwe, �e by�a w tym odrobina prawdy - na- wet Orick uleg� czarowi Lady Everynne! - Ksi�niczka zatem szuka�a odpoczynku i noclegu, jako �e przez d�ugi czas ucieka�a przed potworami z piek�a rodem. - Widzia�e� je na w�asne oczy? - zapyta� j eden z szeryf�w, przy- suwaj�c si� bli�ej i wychylaj�c kubek wina. R�ce mu dr�a�y. - Ot� to, widzia�em je z bliska- ci�gn�� Orick. - I nigdy ju� nie b�dzie mi dane zasn�� spokojnie. Niekt�re z nich by�y to olbrzymy tak wielkie, �e najwy�si z was nie si�galiby im nawet do p�pka. Ich sk�ra by�a zielona, a oczy - pomara�czowe i wielkie jak talerze. By�y to wyj�tkowo silne stwory. Kiedy zjawi�y si� w miasteczku, widzia- �em, jak jeden z nich potkn�� si� o ogrodzenie - natychmiast rozsy- pa�o si� w drzazgi! Inne potwory r�wnie� mia�y zielon� sk�r�, i cho- dzi�y na czterech �apach jak jakie� olbrzymie psy, w�sz�c w poszukiwaniu ksi�niczki i jej stra�nika. W�r�d nich kroczy� naj- wi�kszy diabe�. By� to stw�r o skrzyd�ach w kolorze imbiru i cielsku czarnym jak noc. Po obu stronach g�owy mia� rz�dy olbrzymich oczu, z g�owy wyrasta�y mu pot�ne czu�ki niczym w�sy suma. Jedno spoj- rzenie na� wystarczy�o, by pozna� jego imi�: by� to Belzebub, W�adca Piekie�... .. .Demony zjawi�y si� w Clere skoro �wit. Ojciec Heany stan�� na drodze ich w�adcy. Ach! ojciec Heany, c� to by� za �wi�tobliwy cz�o- wiek! Nie troszczy� si� o siebir tylko swoich parafian^ J�atychmiast2 - Klucz do Ci pobieg�, aby stan�� na drodze demonom. I wtedy Belzebub podni�s� swoje magiczne ber�o, z kt�rego wystrzeli� piorun, zabijaj�c ojca He- any'ego na miejscu, na oczach wszystkich kobiet i dzieci z Clere. Kiedy ksi�dz zosta� ra�ony, jego cia�o roztopi�o si�; odesz�o od ko�ci i sp�yn�o po nich czarn�, o�liz��, podobn� do smo�y mas�... ...P�niej demony posz�y do karczmy Mahoneya, aby zapyta� 0 ksi�niczk� i jej str�a, kt�rzy tymczasem zdo�ali si� wymkn��. Kiedy demony zorientowa�y si�, �e ksi�niczka uciek�a, Belzebub wzni�s� si� w powietrze i uk�si� Johna Mahoneya, ucinaj�c mu g�ow�. Orick zamilk�. Oczy wszystkich zgromadzonych by�y skupione na nim. - Co by�o dalej? - zapyta�a Grits. - Nie jestem pewien - odpar� Orick. - Uciek�em wtedy z Clere, aby ratowa� �ycie. Ruszy�em stamt�d wraz z porannym brzaskiem 1 nie przesta�em biec, dop�ki nie nasta�a noc. Kiedy ksi�yc zaszed�, ukry�em si�. Dotar�em wreszcie na �wi�to �ososi. Us�ysza�em tam podobne plotki, jak wy wszyscy - o tym, jak Gallen O'Day wr�ci� o �wicie, stoj�c wraz z Anio�em �mierci na czele oddzia�u zjaw. Nie- kt�rzy powiadaj�, �e uda�o im si� wyp�dzi� demony z powrotem do piek�a. Inni m�wi�, �e zjawy nadal walcz� ze sob�. Wiadomo tylko na pewno, �e nikt ju� p�niej nie widzia� �adnego �ladu demon�w czy zjaw, a Gallen O'Day odpoczywa w Clere, przygotowuj�c swo- je wesele. - Niekt�rzy m�wi�, �e to Gallen O'Day jako pierwszy otworzy� wrota Innego �wiata, kiedy dotar� do Geata-na-Chruinne - powie- dzia� szeryf z blizn� na policzku. - M�wi si�, �e aby ratowa� swe �ycie, O'Day zawar� pakt ze zjawami i otworzy� im bramy tego �wiata. Orick zastanowi� si�, jaka gro�ba wi��e si� z us�yszan� przez nie- go histori�. Je�li ci ludzie wierzyli, �e Gallen by� na us�ugach demo- n�w, by�o pewne, �e zamierzaj� go zabi�. Rozwa�a�, czy uda mu si� odwie�� tych ludzi od ich zamiar�w. - Nie wierzy�bym w takie plotki - stwierdzi�, maj�c nadziej�, �e ich uspokoi. - To nie s� plotki - odpar� szeryf z blizn�. Skin�� g�ow� w stron� niskiego, grubego m�czyzny, kt�rego Orick do tej pory nie zauwa- �y�. - Opowiedz mu. Grubas popatrzy� niepewnym wzrokiem i przygryz� warg�. - No wi�c... to w�a�nie by�o tak - wyj�ka�. Trzyma� w r�ce mi- sk� gulaszu i teraz pr�bowa� odstawi� jaw po�piechu, tak jakby zo- sta� przy�apany na ob�arstwie. - To prawda. J�� moi towarzysze chcie-li�my ograbi� jednego z klient�w Gallena O'Daya, ale on - to zna- czy Gallen - u�mierci� czterech z nas, zanim zd��yli�my si� obroni�. Tylko szcz�liwy traf sprawi�, �e wreszcie uda�o si� nam go ugodzi�, a wtedy on zacz�� g�o�no i d�ugo modli� si� do szatana. W�a�nie wtedy ukaza�a si� zjawa......Ja... ja rozumiem, �e to nic dobrego usi�owa� kogo� ograbi�, ale gdyby�my tylko wiedzieli, �e przez to wszystko zginie Bogu ducha winny ksi�dz... a teraz... teraz ju� nie chc� mie� z tym wszystkim nic wsp�lnego! Orick popatrzy� na ma�ego, t�ustego cz�owieczka i wyobrazi� so- bie, jak zag��bia z�by w jego obwis�ej szyi. Rabu� by� z siebie dum- ny, tak jakby chlubi� si� tym, � nikt nie odwa�y si� nazwa� go k�am- c�. Orick wiedzia�, �e gdyby zechcia�, m�g�by go przekrzycze�, ale nie by� to najlepszy moment na wszczynanie awantury. Cz�owiek z blizn� powiedzia�: - Zamierzamy aresztowa� Mr. O'Daya i wytoczy� mu proces. Mamy zgod� podpisan� przez biskupa Mackeya... - tu skin�� w kie- runku karczmy - .. .i towarzyszy nam Lord Inkwizytor we w�asnej osobie, a tak�e dw�ch innych �wiadk�w, kt�rzy przysi�gaj�, �e Gallen O'Day modli� si� do Ksi�cia Ciemno�ci. Ot� to, O'Day dopu�ci� si� czyn�w nieczystych, tak w�a�nie si� sta�o! Nie pozwolimy, �eby przes�uchanie prowadzi� jeden z tych ksi�y z po�udnia, oni maj� zbyt mi�kkie serce. Wydusimy z niego prawd�, cho�by�my mieli obedrze� go ze sk�ry i posoli� jego rany. S�ysz�c to, Orick uni�s� brew, a potem obliza� pysk. Biskupia inkwizycja oznacza�a wielodniowe tortury. Mo�liwe, �e ostatecz- nie Gallen zosta�by ukrzy�owany g�ow� w d�. Chocia� by� wyj�t- kowo dzielnym cz�owiekiem, w�tpliwe, aby wyszed� z tego ca�o. Wygl�da na to, �e b�dzie musia� walczy� z tymi lud�mi, aby rato- wa� swoje �ycie. - Czy jeste�cie pewni, �e zdo�acie pojma� Gallena O'Daya? - zapyta� Orick. - M�wi si�, �e to wyj�tkowo niebezpieczny cz�owiek. Zdarza�o si� ju�, �e dawa� rad� dwudziestu bandytom. Je�li Anio� �mierci naprawd� jest po jego stronie, b�dziecie potrzebowa� prze- sz�o trzydziestu ludzi, aby go schwyta� - nawet je�li jest w�r�d was sam Lord Inkwizytor. Niekt�rzy m�odzie�cy rozejrzeli si� po twarzach swoich towa- rzyszy. Walka z Gallenem O'Dayem wydawa�a im si� szale�czym pomys�em, jednak �aden z nich nie chcia� zosta� uznany za zdrajc�. - Hmmm - wymamrota� cz�owiek z blizn�. Przykucn��, �eby si� zastanowi�. - Warto b�dzie wzi�� to pod uwag�. - Wyci�gn�� z tor-f l i by manierk�, nape�ni� sw�j kielich, wreszcie pos�a� Orickowi pos�p- ne spojrzenie, zmarszczy� brwi i powiedzia�: - Zas�u�y�e� sobie na co� wi�cej ni� tylko skromna kolacja. Zo- sta� z nami dzi� wieczorem. Pij i jedz do syta, m�j drogi... Orickowi nie podoba�o si� jego badawcze spojrzenie. - .. .Boaz - odpar�a szybko Grits. - A ja jestem jego przyjaci�- �k�, Grits. - Dopilnujcie, aby niczego im nie brakowa�o - rozkaza� cz�owiek z blizn�, wr�czaj�c Orickowi kielich wina. Orick podzi�kowa� i rzuci� si� na misk� gulaszu z zab��kanych owiec. Zamierza� naje�� si� do syta. Dzisiejszej nocy b�dzie potrze- bowa� wiele energii, biegn�c do Clere, aby ostrzec Gallena przed niebezpiecze�stwem. ROZDZIA�A /V\aggie? - zawo�a� m�ski g�os. - Maggie Flynn? Jest pani tam? Dalsze s�owa zla�y si� w ci�g zniekszta�conych sylab, kt�rych Maggie nie by�a w stanie zrozumie�. Zna�a w miasteczku wszyst- kich i wiedzia�a, �e ten, kto j� wo�a�, musia� by� kim� obcym. Podnios�a wzrok znad guzik�w z ko�ci s�oniowej, kt�re przyszy- wa�a do swojej sukni �lubnej, i utkwi�a wzrok w drzwiach karczmy, s�dz�c, �e lada chwila pojawi si� w nich �w nieznajomy. By� ch�od- ny, pochmurny dzie� wczesnej jesieni. Wia� wiatr - na tyle silny, �e rybacy z Clere wci�gn�li swoje �odzie w g��b pla�y. Wielu z nich siedzia�o teraz przy kominku, �miej�c si� i popijaj�c gor�cy rum. Danny Teague, ch�opak stajenny o bujnych w�osach i �ylastej szyi, otworzy� drzwi i wyjrza� na zewn�trz. Przed karczm� sta� konny za- prz�g. Powozi� nim jaki� obcy cz�owiek w szarej, sk�rzanej pelery- nie i starym, wymi�tym, sk�rzanym kapeluszu naci�gni�tym g��bo- ko na czo�o. Mia� szare oczy o bystrym spojrzeniu i r�wno przyci�t�, popielat�, nieco siwiej�c� brod�. Maggie w pierwszej chwili rzuci� si� w oczy tylko jeden szczeg�: jego w�sy, wywoskowane tak, �e a� podkr�ca�y si� na ko�cach. - Szukam Maggie Flynn! - krzykn�� nieznajomy do Danny'ego. - Cz�owieku, nic ci nie m�wi to nazwisko? Co jest z tob�? Matka ci� nie nauczy�a m�wi�? Mo�e sama nie umia�a? Danny zamkn�� drzwi, jakby w ten spos�b chcia� si� obroni� przed zniewag�. Maggie po�o�y�a swoj� sukni� na stole. - Ju� dobrze, Danny - powiedzia�a z wyra�nym oburzeniem. - Zamieni� s��wko z panem Nieokrzesanym!Tymczasem kilku rybak�w wsta�o ze swoich miejsc i zacz�o prze- myka� w stron� drzwi. Je�li ten przyjezdny domaga� si� audytorium - a najwyra�niej domaga� si�, skoro wszczyna� awantur� przed karcz- m� - to z ca�� pewno�ci� nie zabraknie mu s�uchaczy. Cokolwiek Maggie by mu nie powiedzia�a, i tak by�o wiadomo, �e dzi� wieczo- rem b�dzie si� o tym m�wi� w ca�ym miasteczku -jakby nie do�� by�o plotek, kt�re kr��y�y przez ostatnie kilka tygodni: o demonach, anio�ach i zjawach walcz�cych w pobliskim lesie, o �mierci ksi�dza i w�a�ciciela karczmy. Maggie wsta�a, wyg�adzi�a swoj� zielon�, we�nian� sukienk� i bia- �y fartuszek, aby wygl�da� na powa�n� w�a�cicielk� gospody - praw- d� m�wi�c, wyj�tkowo m�od� w�a�cicielk�. D�ugie, ciemnorude w�osy mia�a zwi�zane w kucyk. Podesz�a do drzwi i otworzy�a je, wystawiaj�c si� na podmuchy wiatru, kt�ry ni�s� ze sob� zapach oceanu. Stoj�cy przed karczm� pow�z by� stary i zniszczony; ci�gn�� go wychudzony ko�, kt�ry wygl�da�, jakby za chwil� mia� pa��. W ku�ni po drugiej stronie uli- cy umilk�y m�oty, a kowal wyjrza� zaciekawiony przez drzwi swoje- go warsztatu. Okaza�o si� nagle, �e w ca�ym miasteczku ka�dy ma co� do zrobienia na ulicy. Nieznajomy zaci�gn�� hamulec w swoim powozie i powiedzia�: - A niech mnie, Maggie, jeste� cholernie podobna do swojej matki. Przyjrza�a mu si�. Skoro powita� j� w ten spos�b, uzna�a, �e po- winna go sk�d� zna�, jednak zupe�nie nie potrafi�a go sobie przypo- mnie�. <- - By�abym wdzi�czna, gdyby m�wi� pan w spos�b, kt�ry przy- stoi przyjezdnemu, panie... s - Jestem Thomas Flynn. Tw�j wujek. Maggie wpatrywa�a si� w niego, zastanawiaj�c si�, co powiedzie�. Jej matka zmar�a trzy lata temu, a ojciec i bracia uton�li p�tora roku wcze�niej. Przez ten czas nawet nie s�ysza�a o istnieniu Thomasa Flynna, nie m�wi�c o tym, �e nie otrzyma�a od niego �adnego listu z wyrazami wsp�czucia. - W�a�nie tak - powiedzia� Thomas Flynn. - Przyjecha� do cie- bie tw�j jedyny krewny. Nie musisz nic m�wi�. Stoj�cy naprzeciwko kowal u�miechn�� si� szeroko, chocia� nie by�o to zbyt widoczne z powodu jego bujnej, czarnej brody. - Za�piewasz nam co�, Thomasie? - krzykn��. W odpowiedzi Thomas si�gn�� do stoj�cej za nim skrzyni z pali- sandru, wyci�gn�� lutni� i pomacha� ni� nad g�ow�.-�Ju� wkr�tce za�piewam wam nie jedn� piosenk�! - krzykn��. W tej samej chwili rozchyli� si� jego p�aszcz, ods�aniaj�c pi�kn�, wi�niow� koszul�, przepasan� z�otym pasem, i ciemnozielone spodnie. Robi� wra�enie kogo� wystrojonego na pokaz, ni to ele- gancko, ni to absurdalnie -jak przysta�o na barda. Maggie u�wiado- mi�a sobie, �e jego krzyki na �rodku ulicy mia�y na celu wywo�anie zbiegowiska. Thomas by� s�awnym cz�owiekiem- pie�niarzem, kt�- rego ceniono za bystro�� i, jak m�wiono w hrabstwie Morgan, "j�- zyk tak ostry, �e przeszywa� do szpiku ko�ci". Potrafi� �piewa� i opo- wiada� o odleg�ych krainach, wplataj�c w to mn�stwo politycznych komentarzy - tak ostrych pono�, �e mo�na by�o nimi ogoli� owc�. - S�yszeli�my o tobie - powiedzia�a Maggie - nawet na tym od- ludziu. Ka�dy s�ysza� o Thomasie P�ynnie, kt�ry potrafi b�aznowa� z wielkich tego �wiata. - B�aznowa� z wielkich ludzi? Bro� Bo�e! Nigdy nie b�aznowa- �em z naprawd� wielkiego cz�owieka - Thomas u�miechn�� si� szeroko i zdj�� kapelusz, ukazuj�c g�ste, kr�tko przyci�te w�osy. - Tacy ludzie s� zbyt dziwni i zbyt wspaniali zarazem. Jednak tym, kt�rzy nazywaj� si� "wielkimi", a tak naprawd� s� tch�rzami - ta- kim nigdy nie przepuszcz�! B�aznuj�c z nich, nierzadko udowad- niam, �e chocia� udaj� "wielkich", tak naprawd� s� tylko wielkimi b�aznami. - A wi�c czemu zaszczyci�e� nas swoj� obecno�ci�, wujku Tho- masie? - zapyta�a Maggie oboj�tnym tonem, kt�ry sugerowa�, �e chcia�aby si� jak najszybciej pozby� nieoczekiwanego go�cia. -Ach, moja droga, po prostu si� o ciebie martwi�em. Wiesz, te plotki... S�ysza�em wiele niepokoj�cych rzeczy, Maggie. M�wi si�, �e zamierzasz po�lubi� cz�owieka zwanego Gallenem O'Dayem, mimo �e modli si� on do szatana i �e przez niego zgin�� tutejszy ksi�dz. - A co ty mo�esz o tym wszystkim wiedzie�? - spyta�a Maggie. By�o jasne, �e Thomas wie znacznie wi�cej, ni� zamierza�a mu zdradzi�. - Powtarzam tylko historie, kt�re zas�ysza�em po drodze - od- par� Thomas. - Historie, kt�re s�yszy si� teraz na ka�dym kroku. Nie- kt�rzy twierdz�, �e Gallen wezwa� demony i wpu�ci� je do miasta; inni m�wi�, �e demony przysz�y same, a Gallen walczy� z nimi, do- p�ki boskie anio�y nie nadesz�y mu z pomoc�. Od dw�ch tygodni plotkuje si� o tym w dwunastu okolicznych hrabstwach. - Rozumiem, �e ty, oczywi�cie, nie wierzysz w te wszystkie hi- storie? - stwierdzi�a odwa�nie Maggie, nie chc�c, aby Thomas przed-wcze�nie wyrobi� sobie opini� na temat niedawnych wydarze�. - A wi�c przyjecha�e� tu, �eby napisa� piosenk�, w kt�rej zadrwisz sobie z prawych mieszka�c�w Clere i z mojego narzeczonego Gal- lena. Mam racj�? - C�... - odpar� Thomas, rozgl�daj�c si� po zebranych gapiach. - Nie widzia�em �adnych dowod�w na to, �e te wszystkie historie s� czym� wi�cej ni� tylko wytworem czyjej� fantazji. Przejecha�em w�a�nie czterdzie�ci mil z Baille Sean i nie widzia�em �adnych gro�- nych istot, mo�e poza starym, rudym lisem, kt�ry skrada� si� od sos- ny do sosny, poluj�c na wiewi�rki. Je�li gdzie� w tym czasie prze- mkn�y jakie� zielonosk�re potwory, wida� umkn�y one mojej uwadze. A co do historii o anio�ach i cudownych postaciach miota- j�cych ogniste strza�y, nie widzia�em nigdzie �adnego ognia- chyba �e by�o to moje w�asne ognisko. Gdybym mia� teraz napisa� piosen- k�, obawiam si�, �e musia�bym was wszystkich nazwa� cholernymi k�amcami. - Nie dziwi� si�, �e nie widzia�e� w lasach niczego niezwyk�ego - odpar�a Maggie. - Dragoni m�wi�, �e drogi s� bezpieczne. - Ja te� si� nie dziwi�, �e niczego nie zobaczy�em. W dzisiej- szych czasach niewiele jest mnie w stanie zdziwi�. Prawd� m�wi�c, jedyn� rzecz�, kt�ra zaskakuje mnie w r�wnym stopniu, co zdolno�� niekt�rych ludzi do opowiadania bzdur, jest zdolno�� do ich wys�u- chiwania i dawania im wiary. Mi�dzy innymi dlatego tu przyjecha- �em - aby przekona� si�, czy jest cho� cie� prawdy w tych opowie- �ciach o demonach, anio�ach i cudownych postaciach, walcz�cych ze sob� w lesie. Maggie przymkn�a jedno oko i wpatrywa�a si� w niego. Gdzie� za karczm� odezwa�a si� owca, ta sama, kt�ra od dw�ch tygodni czeka�a na rze�. Odk�d jednak rozesz�y si� plotki o wydarzeniach w Clere, nikt nie o�miela� si� wybra� w podr�, przez co karczma ca�kiem opustosza�a. Przychodzili do niej jedynie miejscowi rybacy, �eby napi� si� rumu i wyg�osi� swoje teorie na temat tego, co si� wydarzy�o. Maggie u�miechn�a si� gorzko. - W tych opowie�ciach jest troch� prawdy. Nieca�e dwa tygodnie temu tymi oto ulicami przeszed� sam Szatan, krocz�c na czele armii demon�w, kt�re zamordowa�y ojca Heany'ego i Johna Mahoneya, jednak te demony nie mia�y nic wsp�lnego z Gallenem O'Dayem - Maggie przyjrza�a si� twarzy Thomasa, czekaj�c na jego reakcj�. - Tamtej nocy nadci�gn�y anio�y i wygna�y demony z miasta, a je-den z nich walczy� u boku Gallena - by� to archanio� Gabriel. Ta cz�� historii jest prawdziwa. Niestety, wrogowie Gallena - wszyscy z�o- dzieje i rabusie - zacz�li opowiada� o nim r�ne plotki, nazywaj�c go sprzymierze�cem diab�a. Wida� mieli nadziej�, �e zniszcz�jego reputacj�. Thomas podrapa� si� za uchem. Maggie pr�bowa�a sobie wyobra- zi�, co m�g� o tym wszystkim my�le�. Wiedzia�a, �e nie by� prostym cz�owiekiem. Z pewno�ci� nigdy nie s�ysza� opowie�ci o wcielonych demonach pojawiaj�cych si� w bia�y dzie� ani o anio�ach miotaj�- cych magiczne strza�y. Jednak w promieniu pi��dziesi�ciu mil wszy- scy przysi�gali, �e to si� wydarzy�o i ca�a historia by�a o wiele dziw- niejsza ni� jakiekolwiek plotki wymy�lone dot�d przez tych ludzi o ograniczonej wyobra�ni. Wuj Thomas rozejrza� si� po t�umie, kt�ry zgromadzi� si� wok� niego. - C� - powiedzia� - my�l�, �e taka historia wymaga napisania wi�cej ni� jednej piosenki, wi�c b�d� musia� zatrzyma� si� tu na co najmniej kilka dni. B�d� tak dobra i przygotuj staremu cz�owiekowi jaki� �adny pokoik, a mo�e nawet zagrzej troch� rumu, �ebym m�g� rozgrza� moje zzi�bni�te palce. - Najpierw chcia�abym zobaczy� twoje pieni�dze - odpar�a nie- ust�pliwie Maggie. Thomas uni�s� brew, si�gn�� pod po�� p�aszcza i wymamrota�: - Ach, wi�c takie z ciebie sk�pirad�o? Hojna niczym poborca po- datkowy! C�, lubi� t� cech� u kobiet, pod warunkiem �e nie s� one moimi bratanicami. Wyci�gn�� poka�ny mieszek i potrz�sn�� nim. Maggie us�ysza�a brz�k ci�kich, by� mo�e z�otych monet. Tylko idiota pokazuje publicznie takie pieni�dze - pomy�la�a. A wi�c jej wujek by� r�wnie ostentacyjny, co k��tliwy. Skoro mia� tyle pieni�dzy, niepr�dko uda jej si� go pozby�. Thomas chwyci� lutni� i zsiad� z powozu. Danny, ch�opak stajen- ny, musia� znie�� kolejne poni�enie - zaj�� si� koniem cz�owieka, kt�ry go zniewa�y�. Wuj Thomas wszed� do �rodka i rozejrza� si� po sali. Karczma by�a zbudowana wewn�trz wiekowej sosny mieszkalnej, kt�rej pie� mia� jakie� sze��dziesi�t st�p �rednicy. Pokoje znajdowa�y si� na trzech kondygnacjach. Jak ka�da sosna mieszkalna, ta r�wnie� za- cz�a z wiekiem butwie�, a �ciany skrzypia�y, kiedy wiatr ko�ysa� ga��ziami. W powietrzu unosi� si� zapach fajki i mocnego alkoholu.� l'l A.' Du�e okna by�y otwarte, wisia�y w nich nowe, bia�e zas�ony, kt�re Maggie uszy�a tydzie� temu. Na sali znajdowa�o si� sze�� niedu�ych sto��w oraz krzes�a ustawione p�kolem wok� kominka. Skromny bar oddziela� sal� od kuchennych drzwi. Na barze sta�y dwie beczki -jedna z piwem, druga z rumem. Piwo imbirowe, whisky i wino trzy- mano o tej porze roku na zapleczu. - Masz tu ca�kiem przyjemn� knajpk�, Maggie - wymamrota� Thomas. - Ach, jaka tam ona moja! - odpar�a Maggie. - Nale�a�a do Joh- na Mahoneya. Opiekuj� si� ni� tylko do czasu, kiedy zg�osi si� kto� z jego krewnych, aby j� przej��. -Ale� sk�d! - Thomas ziewn�� przeci�gle. - Teraz jest ju� two- ja. A raczej b�dzie, kiedy osi�gniesz pe�noletno��. Dwa lata temu Mahoney przes�a� mi kopi� swojego testamentu. Zatrzyma�em si� w Baille Sean i przepisa�em interes na ciebie. Maggie by�a zupe�nie zaskoczona tym, co us�ysza�a. John Maho- ney nigdy nie m�wi� wiele o swojej rodzinie. Raz tylko wspomnia� o starszym bracie, kt�ry mieszka� "gdzie� na po�udniu", a raz nawet wys�a� jaki� list, wi�c Maggie spodziewa�a si�, �e �w brat zjawi si�, aby przej�� karczm�. - Nic z tego nie rozumiem - odezwa�a si� nieco onie�mielona. - Dlaczego John mia�by mi j� zapisa�? To znaczy... jest to dla mnie niepoj�te. Nigdy nie przepada�am za prac� tutaj, nawet nie jestem pewna, czy chcia�abym t� karczm� prowadzi�. - C�, jak na sk�pirad�o, nie jeste� chyba zbyt zadowolona z odzie- dziczonej fortuny - stwierdzi� Thomas. - Wiesz co? Mo�e by�my tak znale�li sobie jaki� cichy k�cik i pogadali w cztery oczy? Maggie poprowadzi�a wuja do naro�nego sto�u, przy kt�rym szy- �a swoj� sukni� �lubn�. Thomas zatrzyma� si� przy barze, wzi�� wielki kufel do piwa, nape�ni� go rumem i postawi� na ruszcie na skraju kominka. - Cz�owiek, kt�ry w takie zimno powozi� przez ca�y dzie�, musi czym� rozgrza� skostnia�e r�ce. Powinna� o tym wiedzie� - doda� tonem reprymendy. Maggie popatrzy�a na pe�ny kufel. Wygl�da�o na to, �e jej wuj w p� godziny zamierza si� spi� do nieprzytomno�ci. Usiad� naprzeciw niej, z�o�y� r�ce na piersi i popatrzy� jej w oczy. Wiedzia�a, �e nie m�g� mie� wi�cej ni� pi��dziesi�t pi�� lat, jednak wygl�da� starzej. Jego twarz pomarszczy�a si� od wieloletnich pod- r�y, a brzuch zrobi� si� okr�g�y.- C�, Maggie - zacz�� Thomas. - Jecha�em przesz�o tydzie�, aby ci� znale�� i... hmm... prawd� m�wi�c, nie jestem pewien, czy spodo- ba ci si� to, co chc� ci oznajmi�. Ale b�agam, aby� przyj�a to ze spokojem. - Si�gn�� za koszul� i wyci�gn�� po��k�� kopert�. - Oto dokument, kt�ry twoja matka spisa�a na �o�u �mierci. Zawsze suszy- �a mi g�ow�, �e powinienem bra� wi�ksz� odpowiedzialno�� za ro- dzin�. Pisa�a o tym w ka�dym li�cie. A� wreszcie spisa�a sw�j testa- ment, bior�c Johna Mahoneya na �wiadka, i wys�a�a mi �w dokument poczt�. Dotar� do mnie wiele miesi�cy po jej �mierci. W testamencie twoja matka uzna�a mnie, jako jedynego �yj�cego krewnego, za two- jego prawnego opiekuna. A zatem... spad�a na mnie odpowiedzial- no�� za twoje wychowanie, rozumiesz? Maggie wyprostowa�a si� nagle, jakby kto� j� uderzy�. Wpatruj�c si� w Thomasa poczu�a, �e s�owa wi�zn�jej w gardle. - Moja matka nie �yje od kilku lat i przez ca�y ten czas nie mia- �am od ciebie �adnej wiadomo�ci! Ale teraz mam karczm� - doda�a w my�li - wia� zjawi�e� si� jako m�j prawny opiekun. Thomas uni�s� r�ce, jakby chcia� odeprze� oskar�enie zawarte w tonie j ej g�osu. - Rozumiem, rozumiem... i jest mi z tego powodu cholernie przy- kro. Niestety, jak wiesz, prowadzi�em �ywot w�drowca i, b�d�c ci�- gle w drodze, nie by�em w stanie w�a�ciwie si� o ciebie zatroszczy�. Maggie obejrza�a si� przez rami�. Kilku miejscowych rybak�w w�lizgn�o si� do karczmy, �eby pods�uchiwa�. Zebrali si� przy s�- siednich stolikach niczym stado g�si wok� gar�ci ziarna. - W ka�dym razie - ci�gn�� Thomas - twoja matka uczyni�a mnie twoim prawnym opiekunem do czasu, a� uko�czysz osiemna�cie lat. Wszystko to zosta�o potwierdzone przez szeryfa i jest ca�kowicie legalne. - Wr�czy� jej dokument, aby mog�a go przestudiowa�. Maggie, zaskoczona, wpatrywa�a si� w swojego wuja. - Nie przejmuj si� tym a� tak, moja droga - pocieszy� j� Tho- mas. - To prawda, �e nie pop�dzi�em do ciebie, kiedy tylko umar�a twoja matka, ale mia�a� wtedy czterna�cie lat, wystarczaj�co du�o, �eby pracowa�, a przecie� nic tak nie kszta�ci charakteru jak ko- nieczno�� zatroszczenia si� o siebie. Poza tym, czy widzia�a� kie- dy� nastolatk�, kt�ra chcia�aby, �eby taki staruch jak ja patrzy� jej na r�ce? Ach, wielu nocy nie przespa�em, martwi�c si� o ciebie, o to, �e mo�esz podj�� niew�a�ciwe decyzje albo zachorowa�. Ko- respondowa�em wi�c z twoim pracodawc�, Johnem Mahoneyem. Wiedzia�em, �e jeste� w r�kach dobrego, pobo�nego cz�owieka i niepotrzebujesz, �ebym wtr�ca� si� w twoje sprawy. Teraz jednak wszystko si� zmieni�o. Maggie zastanawia�a si�, co mia� na my�li, m�wi�c, �e "wszystko si� zmieni�o". Na czym polega�a ta zmiana? Na tym, �e teraz ona odziedziczy�a maj�tek? Na tym, �e m�g� bez przeszk�d ingerowa� w jej sprawy? A mo�e jedno i drugie? Thomas opar� si� wygodnie i pos�a� jej nieco sztuczny u�miech, tak jakby si� zastanawia�, co ma teraz powiedzie�. - M�j Bo�e, jeste� pi�kn�, m�od� kobiet�, Maggie - oznajmi� protekcjonalnym tonem. Przypomnia�a sobie stare przys�owie: komplementy nic nie kosz- tuj�, wi�c tylko g�upiec daje si� nimi przekupi�. - Musz� przyzna�, �e John Mahoney dobrze o ciebie dba�. Napi- sa� w swoim testamencie, �e jeste� kim� wyj�tkowym; kim�, kto nie poddaje si� biernie swojemu losowi, lecz woli wyj�� mu naprzeciw i przej�� przez �ycie jak najlepiej, pomimo wszelkich przeciwno�ci. Mia� do ciebie wielkie zaufanie. Znowu komplementy - pomy�la�a Maggie. Thomas popatrzy� na sukni� �lubn� roz�o�on� na stole. - A wi�c na kiedy zaplanowa�a� sw�j �lub? - Zamierzamy pobra� si� w sobot� - odpar�a, nie bardzo wiedz�c, co jeszcze mog�aby doda�. Thomas zmarszczy� brwi. - A kiedy ten Gallen O'Day ci si� o�wiadczy�? - Dwa tygodnie temu. - Tego dnia, kiedy zgin�� John Mahoney? - Thomas spogl�da� na ni� pow�tpiewaj�co. Maggie skin�a g�ow�. Thomas popatrzy� na swoje paznokcie i odchrz�kn��: - Wygl�da na to, �e zakocha� si� w tobie w bardzo dogodnym momencie: kiedy tylko odziedziczy�a� ca�kiem �adny maj�tek. W pierwszej chwili Maggie nie zareagowa�a. Nie wiedzia�a, od czego zacz��; tyle mia�a do powiedzenia, �e nie by�a wstanie wyrzu- ci� tego wszystkiego jednym tchem. Ani ona, ani Gallen nie wie- dzieli nic o �adnym spadku, a poza tym by�o bardzo wiele spraw, o kt�rych Thomas nie mia� poj�cia. Nie wiedzia�a, jak mu oznajmi�, �e by�a na innych planetach i �e ryzykowa�a �ycie, aby broni� takich �otr�w jak j ej wuj. - Wcale tak nie by�o! - rzuci�a Maggie. - Ty... ciebie nie obcho- dzi nic opr�cz pieni�dzy! Przez te wszystkie lata nie napisa�e� do mnie nawet listu, a teraz, kiedy odziedziczy�am maj�tek, zjawi�e� si� nagle pod mymi drzwiami! Powinnam wezwa� szeryfa, ty wstr�tny, stary, rozpustny z�odzieju! - Zagrozi�a mu wezwaniem szeryfa, cho- cia� domy�la�a si�, �e niewiele by to pomog�o, jednak postanowi�a zablefowa�. Chcia�a zdoby� nad nim przewag�. Zobaczy�a, �e Thomas zamruga� oczami i jego nozdrza zadr�a�y, kiedy wci�ga� powietrze. A wi�c przestraszy� si�. - Planowa�e� zamieszka� tu na sta�e, prawda? - powiedzia�a. - Chcia�by� zaw�adn�� t� karczm�, dop�ki nie b�d� na tyle doros�a, �eby ci� st�d wykopa�. - To jest ca�kiem bezpodstawny zarzut - odpar� Thomas spokoj- nie. - Jestem znany jako bard. Wielu pie�niarzy takich jak ja znajdu- je sobie na zim� schronienie w gospodzie, zasilaj�c kies� jej w�a�ci- ciela dzi�ki swojemu talentowi. Zarobi� dla ciebie wi�cej, ni� wyniesie ci� moje utrzymanie. - A wi�c przyznajesz, �e zamierzasz tu mieszka� - za darmo! - podczas gdy b�dziesz sprawowa� nade mn� kontrol�? Moja matka nie uczyni�aby ci� moim opiekunem! Musia�e� sfa�szowa� jej testa- ment. Thomas obliza� wargi i popatrzy� na ni� z oburzeniem. Rzecz jas- na, nie oczekiwa�, �e Maggie przejrzy jego podst�p, i nie m�g� znie��, �e b�dzie o tym m�wi� przy wszystkich. Nazwa� siebie "pie�niarzem", chocia� w rzeczywisto�ci by� specjalist� od zastraszania ludzi. Wy- najmowano go,