Dave Wolverton Klucz do ciemności ROZDZIAŁ 1 l o swoich niedawnych przygodach z Gallenem i Maggie, odwie- dziwszy potajemnie z pół tuzina planet, Orick poczuł, że jego życie wreszcie nabrało uroku. Jeszcze kilka tygodni temu nie mógłby so- bie wyobrazić, że tak niewiele będzie go dzieliło od zdobycia tytułu Pierwszego Niedźwiedzia. Wzdłuż brzegów Obhiann Fiain setki niedźwiedzi zebrały się na dorocznych obchodach Święta Łososi. W wąwozie szumiały lodo- wate wody Obhiann Fiain, a na olbrzymich skałach rozsiadły się młode niedźwiadki, czekając, aż jakiś nieostrożny łosoś spróbuje prze- mknąć obok nich. Z samego rana nieopodal kępy ciemnych sosen zebrały się star- sze niedźwiedzie. U stóp wzgórza rozpalono nieduże ogniska i łoso- sie, ponadziewane na żerdzie, wędziły się powoli, w unoszącym się tuż nad ziemią dymie. Niedźwiedź Orick nie myślał jednak o łowieniu ryb. Po przeszło tygodniu świętowania i zawodów atletycznych czuł przesyt, przy- najmniej jeśli chodzi o rozkosze kulinarne. Nadszedł czas na ostatnią dyscyplinę - oczekiwany przez wszyst- kich rzut "świnią". Po poprzednich konkurencjach - wspinaniu się na drzewa, zapasach, przeciąganiu liny i łowieniu łososi - Orickowi brakowało już tylko pięciu punktów, aby wyjść na prowadzenie. Rzut "świnią" zdecyduje o jego zwycięstwie lub porażce. Orick miał zszarpane nerwy. Obejrzał parę tuzinów młodszych niedźwiadków, jak rzucały swoje "świnie", czyli czterdziestofunto- we skórzane torby wypełnione kamieniami. Legenda głosiła, że w za- mierzchłych czasach niedźwiedzie rzucały prawdziwymi, żywymi prosiętami, jednak Orick nie wierzył, że jego przodkowie mogli wy- myślić aż tak brutalną zabawę. Z niepokojem czekał na rzut starego Mangana, niedźwiedzia o wielkim pysku, z szeroką, białą łatą na piersi. Od pięciu lat - czyli dłużej niż Orick żył - Mangan bronił tytułu Pierwszego Niedźwie- dzia obydwu hrabstw; ten zaszczyt pozwalał mu wybierać sobie co roku dziesięć czy dwanaście samic. Orick dorównywał mu w prawie każdej konkurencji. Tymczasem zawody toczyły się dalej. Każdy niedźwiedź brał w zęby "świnię" i niósł ją na pole rzutu- niewielki, kolisty plac oto- czony kamieniami. Stłoczona publiczność gromkim głosem wykrzy- kiwała słowa drwiny lub zachęty. Orick z zapartym tchem patrzył na kilka pierwszych rzutów. Chciał wygrać, chciał poczuć smak zwycięstwa! Rozejrzał się po tłumie, szukając samic, które do tej pory najbardziej mu się podobały. Wpadła mu w oko duża niedźwiedzica z bujną, lśniącą sierścią, długimi, mocnymi pazurami i pięknymi, dużymi zębami. Wiele innych, oka- załych sztuk również było w okresie rui i ich zapach przyprawiał Oricka o zawrót głowy. Napotkał wzrok jakiejś młodej niedźwiedzicy, jednak niepohamo- wana żądza, jaka biła z jej spojrzenia, sprawiła, że poczuł pustkę. - Czy przypadkiem nie jestem dla niej tylko reproduktorem? - zastanowił się. - Samcem, który spłodzi jej potomstwo? Wiedział, że taka jest prawda. Niedźwiedzice nigdy nie przywią- zywały się na długo. Bóg je takimi stworzył, że od samca oczekiwały tylko jednej rzeczy i odtrącały go nerwowo, kiedy zaspokoiły swój seksualny apetyt. Już teraz wiele samic tłoczyło się wokół Mangana, faworyta w za- wodach. Kusiły go swoim zapachem i spoglądały na niego błagalnie dużymi, brązowymi oczami. Patrząc na nie, Orick znów pomyślał, że to nie ma sensu. Jeśli nawet wygra turniej, jaką otrzyma nagrodę? Kilka nocy spędzonych z samicami, które już po tygodniu będą na niego patrzyły z obrzydzeniem? Czy można to nazwać prawdziwą nagrodą? Od kilku miesięcy Orick rozważał możliwość wstąpienia do zakonu i poświęcenia się służbie Bogu i bliźnim. Uważał, że to szlachetny wybór, a mimo to pozwolił, aby jego pożądanie przygna- ło go na owo pogańskie Święto Łososi. Gdyby miał liczne potomstwo, być może osiągnąłby pewien ro- dzaj nieśmiertelności. - Jeśli jednak poświęcę się służbie Bogu - myślał sobie - czyż nie będę miał większej pewności, że stanę się nieśmiertelny? Tocząc zacięty spór z samym sobą, Orick nie zorientował się, że stary Mangan dotarł na pole rzutu, taszcząc w zębach skórzaną "świ- nię". Niedźwiedzice zebrane na widowni krzyczały: - Ciśnij ją, Mangan! Niech leci daleko! Wiele samic posyłało mu niedwuznaczne spojrzenia. Niektóre stały na czterech łapach, wyginając grzbiet i kusząco podnosząc ogony. ' Stary Mangan odwrócił się w stronę Oricka i posłał mu wystu- diowane, nienawistne spojrzenie. - Wygląda na to, że w tym roku znowu przegrasz! - krzyknął. Stanął na tylnych łapach. Był wysoki, a jego ramiona miały pra- wie siedem stóp rozpiętości. W rzucie dawało mu to ogromną prze- wagę, ponieważ mógł zatoczyć szerszy łuk. W dodatku jego ramio- na były wyjątkowo muskularne. Stary niedźwiedź schylił się niedbale i chwycił "świnię". Kiedy wyprostował się majestatycznie, nagły podmuch wiatru rozwiał jego bujną sierść. Zakołysał się do przodu i do tyłu, zataczając skórzaną torbą szerokie łuki, a następnie z przypominającym ryk okrzykiem, - wykonał potężny zamach i rzucił "świnię". Poszybowała nad boiskiem, mijając miejsca, do których udało się dorzucić młodszym niedźwiedziom i tak silnie uderzyła w szary pień sosny, że z drzewa posypały się drzazgi. Tłum wokół Oricka wrzeszczał z entuzjazmem, wykrzykując imię Mangana, ten jednak patrzył, gdzie doleciała jego "świnia". Zmarsz- czył górną wargę z niezadowoleniem. Nie przewidział, rzecz jasna, że trafi w drzewo. Pozostali z liczących się kandydatów do tytułu Pierwszego Nie- dźwiedzia odwrócili się, aby zobaczyć, z kim będą musieli się zmie- rzyć. A Orick poczuł nagle, że zawody go nużą. Ruszył przed siebie i popatrzył na stos skórzanych "świń". Nie sądził, aby udało mu się rzucić którąś z nich dalej niż Mangan. Rzuty nigdy nie były jego mocną stroną. Doszedł do wniosku, że wszystko zależy tylko od szczęścia. Zna- lazł torbę, która była lekko naderwana. Stała się nieco dłuższa i można nią było zatoczyć szerszy hak, nie ryzykując, że przy rzucie zaczepi się o nią pazurami. Z drugiej strony - torba mogła się rozerwać w lo- cie i stracić masę. Wtedy nie doleciałaby tak daleko, jak sobie tego życzył. Nieco sfrustrowany schwycił ją w zęby i zaniósł na pole rzutu. Prawie nie zdawał sobie sprawy z entuzjastycznych okrzyków wzno- szonych przez siedzące za jego plecami samice. Rozejrzał się po boisku. Potrzebował pięciu punktów. Aby zdobyć upragniony tytuł, musiałby pobić rekord Mangana o ponad pięć stóp, chociaż nawet jeśli mu się to uda, trzeba będzie poczekać, aby zobaczyć, czy nie prześcignie go któryś z konkurentów. Orick nigdy nie próbował rzucać torby od dołu, tak jak to przed chwilą zrobił Mangan. Miał nad Manganem tę przewagę, że był młod- szy i silniejszy, ale jego ramiona były krótsze i nie mógł zatoczyć torbą tak szerokiego łuku. Oznaczało to, że będzie musiał rzucać zza siebie. Odniósł naderwaną torbę na miejsce, a zamiast niej wziął zupeł- nie nową. Wrócił na pole rzutu, zamknął oczy, wykonał trzy czwarte obrotu i ryknął donośnie, z wściekłością wypuszczając torbę. "Świnia" poszybowała w stronę tego samego drzewa, w które trafił Mangan, i Orick przez chwilę sądził, że powtórzy błąd swo- jego starszego rywala, jednak torba ominęła pień drzewa o kilka; stóp, zahaczyła o gałęzie, po czym spadła w rosnącą poniżej wyso- • ką trawę. Orick nie miał pojęcia, w którym miejscu mogła wylądo- wać. Tłum młodych niedźwiadków, niosących w zębach drewniane miarki, od razu ruszył do akcji. W chwilę później obwieszczono, że Orick pobił rekord Mangana o dwanaście stóp. Wyszedł więc na pro- wadzenie w zawodach o tytuł Pierwszego Niedźwiedzia i zewsząd odezwały się głosy zachwytu, gdyż oznaczało to koniec panowania Mangana. W tym roku kto inny zdobędzie jego tytuł. Orick wiedział jednak, że jeszcze co najmniej dwa niedźwiedzie mogą wysunąć się na prowadzenie. Kiedy szedł w stronę oklaskują- cego go tłumu, przez jedną krótką chwilę zamarzył, żeby Gallen i Maggie byli tu razem z nim i zobaczyli, co osiągnął. Oni jednak siedzieli w Clere, przygotowując swoje wesele. Rozejrzał się w tłumie za starym Manganem, który tymczasem leżał na ziemi i jęczał upokorzony. Orick nagle przestał czuć się zwycięzcą. Wciągnął w nozdrza obezwładniający zapach samic, po- patrzył na ich bujne futra, na wpatrzone w niego lśniące oczy i w jed- nej chwili zrozumiał, co powinien zrobić. Odwrócił się do nich ple- cami i odszedł. Może zdobyć tytuł Pierwszego Niedźwiedzia, ale równie do- brze może mu się to nie udać. Nie zamierzał jednak dłużej uczest-niczyć w Święcie Łososi tylko po to, żeby się przekonać, jaki bę- dzie wynik. Minął rozkrzyczany tłum i poszedł do lasu. Wszyscy pewnie myśleli, że oddalił się tylko na chwilę, aby odpocząć, jednak Orick powędrował ścieżką, wśród wiekowych sosen i ognisk, nad którymi wędziły się łososie. Nieco dalej, na szczycie wzgórza, ścieżka rozwidlała się. Można stąd było ruszyć na północ do Freeman albo na południowy wschód do Ań Cochan, a stamtąd do Clere, gdzie Gallen, najlepszy przyja- ciel Oricka, wkrótce miał się ożenić. Przez ostatni tydzień Orick wyobrażał sobie, że po zakończeniu święta zaspokoi swą żądzę przy- najmniej zjedna samicą, zanim zdecyduje się na powrót do domu. Kiedy jednak pomyślał o weselu Gallena, ogarnęła go straszna, zbyt bolesna, by ją wyrazić, tęsknota. Jeśli splami się złamaniem ślubów czystości - a złożył takowe przed samym sobą, chociaż nigdy nie wyraził tego głośno wobec Boga czy bliźnich - wówczas nie będzie mógł wrócić do domu z poczuciem prawdziwego zwycięstwa. Podszedł do ogniska, stanął w kłębach szaroniebieskiego dymu i za- czął zdejmować łososie z żerdzi, połykając je, zanim zdążyły choć tro- chę ostygnąć. Postanowił, że tym razem zaspokoi wyłącznie swój głód. Ze szczytu wzgórza dobiegł go kobiecy głos: - Już nas opuszczasz? Nie zaczekasz, żeby przekonać się, czy wygrałeś? Orick podniósł wzrok. Pod drzewem leżała, młoda niedźwiedzi- ca, czytając olbrzymią książkę w skórzanej oprawie. Od razu przy- szło mu do głowy, że musiała tu być, podczas gdy wszyscy inni przy- glądali się zawodom. Już to oznaczało, że nie była zwykłą niedźwiedzicą. Co więcej, zadając mu pytanie, nie spoglądała na niego błagalnie ani nie przybrała zalotnej pozy, tak jak się tego spodzie- wał. Ton jej głosu zabrzmiał zdawkowo, jakby czekała na jego od- powiedź, ale nie przywiązywała do niej większej wagi. - Nie, nie zaczekam. Dałem z siebie wszystko; niczego więcej nie oczekuję. - Orick przyjrzał się niedźwiedzicy. Zauważył jej by- stre, czujne spojrzenie. Ocenił, że miała około czterech lat, była jed- nak dość mała jak na swój wiek. Nigdy przedtem jej nie widział; nie znał nawet jej imienia. - A te wszystkie napalone niedźwiedzice? - zapytała. - One wszystkie mają na ciebie ochotę. Widziałam te ich spojrzenia! Mówi się, że "najlepsza samica to napalona niedźwiedzica" czy coś w tym rodzaju.- Nie jestem zainteresowany - odparł Orick. Zdjął z żerdzi ko- lejnego łososia i połknął go, delektując się smakiem wędzonki i dro- binami popiołu. Niedźwiedzica nastawiła uszy i wciągnęła powietrze, jakby chciała wybadać Oricka, a on zrobił to samo, zastanawiając się, czy ona jest w rui. Nie była. Możliwe zatem, że jej pytania nie były wynikiem jej seksualnych potrzeb, podyktowała je czysta ciekawość. W gruncie rzeczy nie była szczególnie atrakcyjna. Miała matowe, czarne futro z pojedynczymi, brązowymi kosmykami, mały nos i trochę za grube łapy. - Nic z tego nie rozumiem. Mógłbyś tam mieć każdą niedźwie- dzicę. Dlaczego nie chcesz? - zapytała wreszcie. Wiedziony ciekawością, Orick zbliżył się do swej rozmówczyni. Miała przed sobą książkę o ożaglowaniu i olinowaniu statków - było to chyba najbardziej niepraktyczne zagadnienie, o jakim mógł czy- tać niedźwiedź. - Nie wiem - odparł szczerze. - Wydaje mi się, że chciałbym dostać od niedźwiedzic więcej, niż mają mi do zaoferowania. Popatrzyła mu w oczy. - Jesteś tym niedźwiedziem, który trzyma z Gallenem O'Dayem, prawda? A więc czego od nich pragniesz? Wierności? Orick zawahał się nad odpowiedzią w obawie, że samica się ro- ześmieje, jednak coś w jej zachowaniu mówiło mu, że nie ma się czego bać. - Tak, masz rację. Skinęła głową. - Słyszałam o niedźwiedziach, które o tym marzą - stwierdziła. - Odzywa się w tobie dziecko. Chciałbyś, żeby ktoś nadal się o cie- bie troszczył, chociaż już dawno odłączyłeś się od matki. Wyrośniesz z tego. - A może chcę się troszczyć o kogoś tak samo, jak chcę żeby ktoś troszczył się o mnie? - zauważył Orick. - Może mam coś do zaofe- rowania? - Może - pokiwała głową. - A więc dokąd się wybierasz? - Do Clere. Moi przyjaciele, Gallen i Maggie, zamierzają się pobrać. - Hmmm... - zawahała się. - Ja również się tam wybierałam. Nie będziesz miał nic przeciwko, żebyśmy poszli razem? - Pod jednym warunkiem. - Jakim?- Jeśli powiesz mi, jak masz na imię... - Grits - odparła. Orick zmarszczył nos z niesmakiem. - To chyba nie do końca jest imię - stwierdził, nazbyt szczerze być może. i - Nie do końca jestem niedźwiedzicą - powiedziała. Zamknęła książkę, po czym ostrożnie chwyciłają w zęby i zaniosła do skórzanego plecaka, który leżał pod drzewem. Schowała książkę, wyprostowała się i zarzuciła plecak przez głowę. Kiedy znów stanę- ła na czterech łapach, skórzana torba zwisała jej po bokach, przez co wyglądała trochę jak objuczony muł. Ruszyli dobrze wydeptaną ścieżką. Późnym popołudniem dotarli do Reilly Road, która prowadziła na południe do Clere. Odkąd wy- szli z lasu, doskwierał im upał - tak jakby ciągle jeszcze było lato. Za każdym razem, kiedy drogę przecinał strumień, Orick musiał się zatrzymać, żeby zaspokoić pragnienie. Zasychało mu w gardle, nie tyle z gorąca i wyczerpującego marszu, co raczej od ciągłych roz- mów z Grits - o jego zainteresowaniu religią i o jej zainteresowaniu budową statków. Rozmawiali o odległych krainach i o dziwnych plot- kach, które słyszeli na temat piekielnych i anielskich istot, które ja- koby widziano w biały dzień w hrabstwie Morgan, do którego wła- śnie zmierzali. Orick nie wspomniał Grits o swojej niedawnej podróży, jaką odbył z Gallenem O'Dayem, podczas której przekonał się, że świat jest tylko maleńką cząstką olbrzymiego kosmosu. Plotkowano, że Gallen O'Day jest zamieszany w kontakty z pozaziemskimi istota- mi, ale Orick - chociaż był przyjacielem Gallena - wolał w tej kwestii udawać kompletnego ignoranta, mając nadzieję, że Grits nie zasypie go pytaniami. Biedna niedźwiedzica po prostu nie by- łaby w stanie zrozumieć tych spraw. Orick obawiał się, że mógłby ją tym odstraszyć albo że uznałaby jego opowieść za jeszcze jedną bzdurną plotkę. Odkąd zeszli z wysokiego wzgórza, droga prowadziła przez roz- ległe, zielone pagórki. Przed zmierzchem dotarli do wioski Mack's Landing, położonej nad długim jeziorem, po którego spokojnej, sza- rej toni pływały gęsi i łabędzie. Nad horyzontem kłębiły się postrzę- pione chmury, z których zwieszała się gęsta zasłona deszczu. Wio- skę tworzyło niewielkie skupisko starych drzew-domów, usytuowane u stóp rozległego wzgórza. Drzewa-domy porastały brunatne i złote liście, które z wolna kołysały się na wietrze.Polana wśród drzew była zasnuta dymem z ogniska. Znalazły na niej schronienie dwa duże stada czarnych owiec. Orick przyspieszył kroku, mając nadzieję, że wraz z Grits zdołają przed zmierzchem zdobyć coś do jedzenia. Kiedy jednak zbliżyli się do osady, poczuł dziwne, bolesne kłucie w żołądku. Zwolnił. W wiosce roiło się od przyjezdnych - Orick dostrzegł ze cztery tuziny dorodnych koni. Przybyło tyle ludzi, że niektórzy z nich nie zmieścili się już w jedynej tutejszej gospodzie. Wszyscy mieli na sobie brązowe, skórzane kaftany nałożone na zielone tuniki; nosili długie miecze i włócznie. Orick wiedział, że są szeryfami z miast na północy, jednak nigdy jeszcze nie widział ich aż tylu zgromadzo- nych w jednym miejscu. Mogło to oznaczać dwie rzeczy: albo ściga- li jakąś wielką szajkę bandytów, albo szykowali się do wojny. Zatrzymał się, stanął na tylnych łapach i wciągnął powietrze. Nie*.i wiele mógł jednak wywęszyć; czuł tylko zapach koni, skórzanych; siodeł i dobrze naoliwionej broni - typowe zapachy obozowiska. - Jak sądzisz, dlaczego się tu zebrali? - wyszeptała Grits. Orick nagle poczuł się tak, jakby tonął. - Pamiętasz te wszystkie historie, jakie słyszeliśmy przez ostatni tydzień; o aniołach i demonach prowadzących otwartą walkę w h- rabstwie Morgan? Obawiam się, że ci ludzie nadchodzą z odsieczą - oblizał wargi. - Zrób coś dla mnie, Grits. Wiadomo, że jestem przy- jacielem Gallena O'Daya, ale nie chcę, żeby oni się o tym dowiedzieli. Nazywaj mnie, jak tylko ci się podoba, byle nie Orick. - Ależ oczywiście, mój drogi Boaz - szepnęła. Szli w milczeniu po zakurzonej drodze. Orick cały czas węszył. Wreszcie dotarli do obozowiska ukrytego wśród drzew. Nie ujrzeli jednak sprawnych, doświadczonych w boju żołnierzy. W obozie prze- ważali młodzieńcy - spragnieni przygód, silni i zwinni. Jeden z nich grał na lutni, a kilku pozostałych, siedząc przy ognisku, przepitym głosem śpiewało starą biesiadną piosenkę: Moja dama, moja dama, była tłusta i dużo piła. : Lecz jakże byla uwielbiana iedy leżący w drzwiach sklepu Orick odzyskał przytomność, wszystko wirowało mu przed oczami. Czuł zapach brukowanej ulicy, pełnej kurzu i owczych odchodów. Miał ochotę wstać i u- ciec jak najdalej od tego mdlącego odoru. Rozległ się przeciągły świst, na którego dźwięk Orick poczuł przeszywający go dreszcz. Przypomniał sobie o Siłach Ciemności i futro na karku natych- miast mu się zjeżyło. Otworzył szeroko oczy. W świetle księży- ców dostrzegł Maggie, leżącą na plecach wśród martwych ciał. Jakiś wysoki mężczyzna pochylał się nad nią, przystawiając jej miecz do gardła. Orick leżał jeszcze przez moment, gdy usłyszał krzyki dochodzą- ce z uliczki, którą tutaj przyszli. W półmroku poruszały się dwie po- stacie -jedna z nich przypominała Boćka, druga zaś była olbrzy- mem. Obaj biegli, lecz byli za daleko, aby dotrzeć do Maggie, zanim miecz przetnie jej gardło. Orick zerwał się na nogi i chwycił w zęby jedną z porozrzuca- nych wkoło desek. Był to kawałek drzwi i Orick trzymał go tak, aby żelazne okucia wystawały z przodu, niczym potężne kolce. Niedźwiedź ryknął i człowiek pochylający się nad Maggie podnió- sł wzrok. Na widok Oricka rzucił się do ucieczki. Orick popędził za nim, ale mężczyzna skrył się w ciemnym labiryncie zaułków. Tuż przed nosem Oricka przeleciał olbrzymi nietoperz, próbując odwrócić jego uwagę. Niedźwiedź stanął na tylnych łapach i chwy- cił czarnego stwora za skrzydło. Nietoperz wymknął się jednak i od- leciał przerażony.Orick był tak wściekły, że poczuł się niepokonany; miał wraże- nie, że mógłby w nieskończoność biec za człowiekiem, który napadł na Maggie, aby wreszcie zagłębić swoje ostre kły w jego gardle. Męż- czyzna obejrzał się za siebie, krzyknął: - Nie! - i nadludzkim wysił- kiem przeskoczył przez wysoki mur zamykający zaułek. Orick za- trzymał się przed ścianą, wiedząc, że nie uda mu się na nią wskoczyć. Postanowił wrócić do Maggie. Pobiegł przed siebie i znalazł ją leżącą na plecach i trzymającą w ręku jakiegoś dziwnego owada. Miała bladą, przerażoną twarz. Olbrzym i Bock pochylali się nad nią, dysząc ze zmęczenia. - Co to jest? - zapytał Orick, wskazując na coś, co Maggie trzy- mała w ręce. Był to owad podobny do modliszki, o dziwnie powięk- szonych szczypcach, które Maggie ściskała kurczowo. - Nie wiem - odparła Maggie. - Wygląda na jakąś maszynę, ale nie jestem pewna, do czego służy. - To jest Słowo Sił Ciemności - wyjaśnił tubalnym głosem olbrzym, zabierając owada z rąk Maggie i zgniatając go w palcach. - Potrafi zmienić człowieka w ich sługę. Lepiej uważać, może ich być więcej. Olbrzym zaczął otrzepywać Maggie z kurzu, rozglądając się, czy w okolicy nie ma już więcej modliszek. Dziewczyna sięgnęła po miecz Gallena. Pod jego ostrzem ukrył się jeden z owadów. Zaczął uciekać po kamiennym bruku, lecz Maggie zdołała go zabić. Po dłuższych poszukiwaniach wszyscy czworo stwierdzili, że w pobliżu nie ma więcej Słów. Po przeciwnej stronie ulicy podobny do nietoperza stwór przysiadł na dachu i wydał z siebie donośny, urywany świst. Maggie przyjrzała mu się. - Przestań gwizdać, do cholery! - krzyknęła. - Jeśli zjawi się tu jeszcze ktokolwiek z twoich przyjaciół, potraktujemy go tak jak po- zostałych! Zwiadowca popatrzył na dziewczynę, oświetloną światłem księ- życów. Jego złociste oczy błyszczały w mroku. - Zzzapłaciszszsz zzza zzzniszszszczenie naszychchch Sssłów. - Wypuścił z ust gwizdek, popatrzył przez chwilę na Maggie, prze- tarł twarz krótkimi, wyrastającymi u nasady skrzydeł palcami i odle- ciał, przemykając tuż nad głowami stojących w dole postaci. Orick żałował, że nie ma przy sobie jakiegoś kija. Jedno celne uderzenie i czaszka olbrzymiego nietoperza pękłaby na pół. - Wybaczcie mi, że przybywam tak późno - powiedział Bock, przepraszająco wymachując ramionami. - Kiedy dotarliśmy do skal- nej niszy, was już tam nie było. Szukaliśmy was wszędzie! Maggie pokręciła głową. - Nic nie szkodzi - powiedziała, zbierając swoje rzeczy. - Chodźmy. Podążyli na północ, jednak wkrótce Bock zaczął opóźniać marsz, z przodu szedł olbrzym, niosąc w ręce swój potężny miecz. Zatrzy- mywał się na każdym skrzyżowaniu, sprawdzając, czy boczne ulicz- ki są bezpieczne. - Czy mógłbyś się pospieszyć? - ponagliła Boćka Maggie. Po- magała mu iść, ciągnąc go za ramię. - Przykro mi - powiedział Bock. - Po zmroku nie mam zbyt wie- le sił. Przed samym zachodem słońca niebo się zachmurzyło, więc musieliśmy zwolnić. Gdyby nie to, już dawno byśmy was znaleźli! Orick popatrzył na Boćka. Był to pół-człowiek, pół-roślina. Nie można go było zostawić, lecz wszyscy zaczynali już tracić cierpli- wość. Zmęczona walką i długim marszem Maggie przez chwilę przy- glądała się Orickowi. - Posłuchaj, czy dałbyś radę go ponieść? - zapytała. Niedźwiedź zastanawiał się przez chwilę. Dzwoniło mu w uszach, kręciło się w głowie, guz na czole bolał potwornie... Mimo to czuł, że byłby w stanie kogoś nieść choć, z drugiej strony, nie powinno się go traktować jak jucznego osła tylko dlatego, że chodzi na czterech łapach. - Zgoda - odpowiedział wreszcie. - Ale to poniżej mojej godności. Maggie pomogła Boćkowi wgramolić się na grzbiet niedźwie- dzia. Ruszyli żwawym krokiem i pokonali resztę drogi w całkiem niezłym czasie. Szli pod wiatr. W pewnym momencie Orick poczuł dochodzący z oddali zapach obcych ludzi. Powiedział o tym olbrzymowi i skrę- cili w jakąś przecznicę, żeby uniknąć ewentualnej zasadzki. Domy- sły Oricka znalazły wkrótce potwierdzenie. Usłyszeli za swoimi ple- cami świst zwiadowców, którzy zrozumieli, że podstęp się nie udał. Po chwili olbrzym skręcił w jakiś wąski zaułek i wszyscy czworo znaleźli się na zapleczu wielkiego sklepu. Maggie zamknęła starannie drzwi, zaryglowała je i stanęła przy nich, wpatrując się w mrok. W budynku nie było żadnego oświetle- nia i dookoła panowała nieprzenikniona ciemność. Orick stał obok Maggie. Czuł zapach jej potu i słyszał, jak dziewczyna sapie ze zmę- czenia i podniecenia zarazem. Nie wyczuwał zapachu innych ludzi. W korytarzu nie kryła się żadna zasadzka. Orick czuł, że niedawno musiał tędy przechodzić Gallen.- Oricku? - zawołała Maggie. - Gdzie jesteś? -Tutaj. - Podejdź bliżej, żebym mogła cię dotknąć. Orick podreptał do niej i dziewczyna czule pogłaskała go po no- sie. Była to najprzyjemniejsza pieszczota, jaką kiedykolwiek od niej otrzymał; przymknął oczy, pozwalając podrapać się po karku. Mruk- nął z zadowoleniem. Maggie pochyliła się i pocałowała go w pysk. - Dziękuję ci! - powiedziała. - Uratowałeś mi życie. Serce Oricka zmiękło na te słowa. Poprowadził pozostałą trójkę labiryntem mrocznych korytarzy, aż dotarli do drzwi, zza których sączyło się słabe światło. Bock zawołał Gallena. Gallen odsunął rygle i otworzył drzwi. Widząc krew na futrze Oricka, krzyknął: - Co ci się stało? Maggie opowiedziała o ich spotkaniu ze sługami Sił Ciemności, podczas gdy Ceravanne przechadzała się po pokoju ze zmarszczo- nymi brwiami. Wreszcie Gallen i Rougaire sprawdzili jeszcze raz, czy Maggie i Orick nie mająblizn na szyjach. Kiedy upewnili się, że wszystko jest w porządku, Ceravanne pokręciła głową. Była zanie- pokojona. - Miałam nadzieję, że spędzicie tu kilka dni, aby odpocząć po podróży i pójść po poradę do władców z Miasta Życia. W tej sytu- acji jednak będziemy musieli wyruszyć z samego rana. - Jak to? - zdziwił się Orick. - Zwiadowca Ciemności na pewno zapamiętał wasz zapach - wy- jaśniła Ceravanne. - Ściągnie tu swoich kolegów i jutro o zmierzchu może się okazać, że cała ich gromadka poluje na Maggie. Siły Ciem- ności nigdy nie przebaczają, jeśli ktoś zabija ich ludzi. Będziemy musieli wyruszyć o świcie! ROZDZIAŁ 13 l'a Cree usłyszał ostrzegawczy świst zwiadowcy z odległości ponad jednej mili i pobiegł ciemną uliczką, dopóki nie zobaczył nie- wyraźnych sylwetek. Zatrzymał się nad leżącymi w kałuży krwi cia- łami swoich towarzyszy. Ich postacie, widziane w podczerwieni, błyszczały niczym rozżarzone węgle; wypełniała je siatka żył peł- nych ciepłej jeszcze krwi. Pod kamiennym gzymsem najbliższego budynku siedział zwia- dowca Ssaz, opatrując sobie ranę na skrzydle. Dookoła zebrało się jeszcze trzech myśliwych ze stada Zell'a Cree'ego - dwóch z nich było Tekkarami bez imienia, odzianymi w czarne tuniki sięgające do pół uda i długie, skórzane buty, wiązane nad kola- nem. Spod obszernych kapturów połyskiwały ich purpurowe oczy. Trzeci z myśliwych, zwany Ewod, był niewysoki; mógłby nawet uchodzić za człowieka, gdyby nie to, że spod jego futrzanego wdzianka wystawała dziwnie gładka, bladożółta skóra. Ewod przy- glądał się martwym ciałom i drżał. Żeli'a Cree popatrzył na nie- go uważnie. Rzadko zdarzało mu się widzieć takie przerażenie na czyjejś twarzy. ZelPa Cree był jednak zupełnie spokojny. Przed tysiącami lat w jego przodkach całkowicie wyeliminowano uczucie strachu. Nigdy nie zdarzyło mu się, żeby w nocy zbudził go koszmarny sen, a jego serce nigdy nie biło mocniej, kiedy w mrocznym zaułku sły- szał czyjeś kroki za swoimi plecami. W tej chwili, patrząc na swoich towarzyszy, odczuwał jedynie smutek i żal. Pochylił się nad zmarłymi i zamknął im oczy.- Dla was czas się zatrzymał. My musimy iść swoją drogą. Do- łączcie do nas jak najprędzej - wyszeptał. Była to prośba o ponow- ne narodzenie. Potem sięgnął do swojej torby podróżnej, wyciągnął kilka kromek chleba i włożył je w usta zmarłych towarzyszy, aby nakarmić ich przed podróżą w zaświaty. Zell'a Cree'ego denerwował płacz Ewoda, ponieważ sam miał ochotę się rozpłakać, wiedział jednak, że jako przywódca stada nie może sobie na ten luksus pozwolić. - Czego sssię mażżżeszszsz? - syknął zwiadowca. W świetle księ- życów jego kły połyskiwały równie jasno jak złociste oczy. ZelPa Cree wyczuwał słodkawy, metaliczny zapach jego krwi, lecz nie mógł dostrzec żadnych ran. - Ci ludzie mogą tu wróciććć. Tym razzzem upoluj ą wasss! - Co się stało? - zapytał szeptem Zell'a Cree. Wszyscy obecni mieli znacznie lepszy słuch niż jakikolwiek człowiek. - Ja i moi bracia - odezwał się Ewod - trafiliśmy na niedźwie- dzia i młodą dziewczynę. Myśleliśmy, że bez problemu uda się ich nawrócić. Niedźwiedź zranił się przy ucieczce, ale dziewczyna wy- ciągnęła miecz i zabiła moich braci, zanim zdążyli zareagować. -Durnie! - burknął jeden zTekkarów. Jego głos brzmiał jak chrzęst żwiru pod stopami. Ponieważ Tekkarowie nie mieli imion, ZelPa Cree musiał nadać im przydomki, aby móc się do nich zwra- cać. Tego, który się odezwał, nazywał Czerwonorękim, ponieważ jego dłoń porośnięta była czerwonym futrem. - Powinni na siebie lepiej uważać! Należało im się! - Nikt nie zasługuje na śmierć - powiedział ZelPa Cree. - Ci, co ich zabili, zasługują! - upierał się Czerwonoręki. - Trze- ba im pokazać! Niech się nas boją! ZelPa Cree wiedział, że ludzie nie ośmielają się wychodzić z domu po zmroku w obawie przed stadem jego myśliwych. Wiedział, że tyl- ko dzięki tej obawie myśliwi mogą swobodnie działać w tym kraju. Gdyby ludzie zebrali się przeciwko nim, jego stado nie miałoby żad- nych szans. Jednak ludzie o tym nie wiedzieli. Dopóki tak się działo, ZelPa Cree był bezpieczny. Nie mógł więc odeprzeć argumentu Czer- wonorękiego, chociaż nie popierał jego sposobu myślenia. - A reszta z was co o tym myśli? - zapytał, mając nadzieję, że obdarzony wyobraźnią Ewod znajdzie jakiś powód, żeby wybaczyć mordercom. Drugi z Tekkarów, którego ZelPa Cree nazywał Sznurowcem- od grubego sznura, którego używał zamiast pasa - powiedział:- Jeśli któryś z nas zabije człowieka, ludzie zaraz nasyłają na niego mordercą! My też tak powinniśmy! - Jeśli zabijemy tych ludzi, czyż nie zniżymy się tym samym do ich poziomu? - odparł ZelFa Cree. - Droga Ciemności to droga po- koju. - No, właśnie - przytaknął nerwowo Ewod. - Chciałem to po- wiedzieć tej dziewczynie, ale ona bała się Słowa. Zell'a Cree popatrzył na swoich ludzi. - Ciemność nie szuka zemsty, tylko nawrócenia. Mimo to spra- wiedliwości musi stać się zadość. Złapiemy tę kobietę i damy jej do wyboru: przyjmie nasze Słowo albo pożegna się z życiem. ZelFa Cree na chwilę wstrzymał oddech. Jego ludzie pokiwali gło- wami na zgodę. Tekkarowie natychmiast podnieśli nosy, aby wywę- szyć, dokąd uciekła kobieta. Chociaż w nocy widzieli dużo lepiej niż ich przywódca,*Zell'a Cree miał znacznie czulsze powonienie. Czuł teraz zapach kobiety wraz z delikatną wonią jej dziwnych, pozaziem- skich perfum. Czuł też zapach niedźwiedzia i jego grubego futra. Ruszył wzdłuż ulicy, pod osłoną mroku. Jego ludzie przemykali za nim jak cienie. Krążyli tak przez godzinę. Poszukiwania nie szły łatwo; zmrok dopiero co zapadł i ulice pełne były zapachów zosta- wionych przez tysiące przyjezdnych. Zwiadowca leciał przed nimi. Za każdym razem, kiedy dostrzegł jakichś ludzi, ZelFa Cree obmyślał zasadzkę, jednak żadna nie przy- niosła rezultatu. Kiedy gubili trop, z łatwością odnajdywali go z pow- rotem. Zapach perfum, którym się kierowali, był bardzo charaktery- styczny. Wreszcie dotarli do wielkiego magazynu, który ciągnął się prawie na całą długość przecznicy. Był to stary, kamienny budynek, który kiedyś stanowił jedynie zadaszenie targowiska; teraz zamuro- wano większość wejść, zostawiając tylko jedne, wąskie drzwi ozdo- bione portykiem. Pochylony nad progiem ZelFa Cree wyczuł znajomą woń; rozpo- znał też delikatny, ziemisty zapach Boćka. Przymykając oczy, wcią- gnął powietrze w nozdrza, aby dobrze zapamiętać te zapachy. Od tej chwili będzie mógł bezbłędnie rozpoznać ich właścicieli. Nacisnął klamkę, lecz drzwi, tak jak się spodziewał, były zaryg- lowane od wewnątrz. Cofnął się i popatrzył na mury budynku. Stary magazyn miał dwa wysoko umieszczone, zakratowane okna. Ssaz usiadł na kracie, lecz nie miał dość siły, aby ją wygiąć. - Można wyważyć drzwi - zauważył jeden z Tekkarów, dysząc Zell'a Cree'emu nad uchem. Mówił znacznie głośniej niż było trzeba.- Nie wiemy, czy są w środku - powiedział ZelPa Cree. - Mogli wyjść tylnymi drzwiami. Poza tym jeśli tam zostali, mogą mieć po- mocników. Poznaję po zapachu, że całkiem niedawno wchodziło tu kilka osób. - Skinął na Tekkarów. - Okrążcie budynek, sprawdźcie tylne wejścia. Jeśli wyczujecie gdzieś zapach tej kobiety, zawołajcie nas. Nie próbujcie walczyć z nią w pojedynkę. Ja tymczasem wejdę na dach i sprawdzę, czy nie słychać ich rozmów. Miał nadzieję, że Tekkarowie posłuchają jego rozkazów. Zostali stworzeni, aby żyć w brutalnym świecie i przemoc była dla nich co- dziennością. Potrafili bez wahania zabić swoją ofiarę. Biorąc pod uwagę ich zwinność i zdolność do walki, nie sądził, aby kobieta mia- ła przy nich jakiekolwiek szansę. Przodkowie ZelPa Cree'ego zostali przystosowani do życia na planecie, której powietrze było tak gęste, że zwykły człowiek na- tychmiast się dusił, a grawitacja tak silna, że krew spływała w nogi i rozsadzała żyły. Był to mroczny, wiecznie zasnuty mgłą świat, więc ci, którzy mieli go zasiedlić, otrzymali wiele udoskonaleń: oczy idealnie widzące w ciemności, węch czulszy niż u wilka, słuch lep- szy niż u sowy. ZelPa Cree był znacznie bardziej podobny do człowieka niż któ- rykolwiek z jego towarzyszy. Miał jednak kosmate uszy, które nasta- wił, nasłuchując ludzkich głosów. - Ssaz, leć i upewnij się, czy nasze ofiary nie opuściły budynku - szepnął. - Ewod, skryjesz się w cieniu i będziesz obserwował te drzwi. Ja spróbuję wytropić ich z dachu. Zwiadowca rozwinął skrzydła i, machając nimi w zawrotnym tem- pie, wzbił się w powietrze. ZelPa Cree przywarł opuszkami palców do kamiennej ściany budynku; zahaczając o drobne szczeliny, błyskawicz- nie wspiął się na dach. Następnie pełzł po porośniętych mchem, gli- nianych dachówkach, węsząc i nasłuchując. Wkrótce jego kolana były mokre od rosy, a z palców sączyła się krew, był jednak tak zaabsorbo- wany swoim zadaniem, że nawet tego nie zauważył. Kilka razy jego uwagę przykuły odgłosy szczurów buszujących na poddaszu; popiski- wały donośnie i skrobały pazurami o drewniany strop. Jednak ZelPa Cree szedł dalej, usiłując usłyszeć coś mimo narastającego wiatru. Wreszcie dobiegło go echo czyjejś rozmowy. Zatrzymał się. Dookoła było całkiem cicho; ludzie, obdarzeni przeciętnym słu- chem, byli niczego nie świadomi. - ...Siły Ciemności nigdy nie przebaczają, jeśli ktoś zabija ich ludzi - powiedziała dziewczyna, a raczej młoda kobieta. ZelPa Creewyobraził sobie, że to ta, która zabiła jego towarzyszy. Jej głos był władczy, lecz zarazem łagodny i melodyjny. - .. .Będziemy musieli wyruszyć o świcie. - Jesteś pewna, że chcesz jechać z nami? - zapytał męski głos. - To będzie długa podróż. Jeśli mam cię chronić, chyba lepiej bę- dzie, jeśli cię tu zostawię. - Muszę wyjechać - odparła młoda kobieta. - Słudzy Ciemności często czuję respekt wobec Tharrinian. Będziesz potrzebował mojej pomocy, aby odnaleźć Wendetę. Poza tym poprosiłam o Lorda Pro- tektora, ponieważ nikomu już nie ufam. Coraz więcej ludzi przecho- dzi na stronę Sił Ciemności. Przy tobie będę bezpieczniejsza niż tu- taj. - A ten olbrzym, Rougaire? Wydaje się godny zaufania. Kobieta zniżyła głos. Zell'a Cree domyślił się, że olbrzym musi być w tym samym budynku, skoro kobieta uważa, aby nie usłyszał jej słów. - Owszem, jest godny zaufania, ale mamy z niego rycerz. W walce jest jak słoń; ma w sobie tyle sprytu, co wdzięku. To fakt, że ma dobre serce. Jeśli jednak mamy się przedostać do Moree, potrzebna nam będzie zwinność, której Rougairemu brakuje. - A Bock? Jedzie z nami? - Nie - odparła Tharrinianka. - Nie jest przystosowany do dale- kich podróży, poza tym nie potrafi się bronić. - Zawahała się. - A ty? Twierdzisz, że przysłała cię tutaj sama Lady Everynne. W jaki spo- sób zdobyłeś jej zaufanie? - Maggie i ja pokonaliśmy Władców Roju i wygnaliśmy Dronon ze światów zamieszkanych przez ludzi. Zapadła cisza. ZelFa Cree siedział oszołomiony, nie mogąc uwie- rzyć w swoje szczęście. Za jednym zamachem znalazł Tharriniankę i nowych Władców Roju! To niewiarygodne! - Naprawdę? - zapytała Tharrinianka. - Owszem - powiedział ostrożnie mężczyzna. Zmienił temat. - Mówisz, że słudzy Ciemności będą nas ścigać. Czy dziś w nocy mogą zaatakować? - Wątpię - stwierdziła Tharrinianka. - Maggie zabiła kilku z nich, więc powinni się jej obawiać. Poza tym ona w tej chwili odpoczywa, odzyskuje siły, podczas gdy oni błądzą po ulicach, rozproszeni na pojedyncze stada. Sądzę, że raczej postanowią najpierw zebrać więk- sze siły, a dopiero potem rozpoczną polowanie. Dzięki temu powin- niśmy mieć czas na ucieczkę.- W jaki sposób zdołamy się oddalić, aby nas nie wykryto? - Jedyną nadzieją jest jak najszybsza przeprawa przez ocean. Zwiadowcy mają czuły węch, lecz w dzień są całkiem ślepi. Musimy wyruszyć o świcie, nie zostawiając swojego zapachu na żadnej z dróg. Jeśli nam się poszczęści, słudzy Ciemności przez kilka dni będąprze- szukiwać miasto, zanim zorientują się, że uciekliśmy. Myślę, że mu- simy wsiąść na pierwszy statek odbijający wraz z porannym przy- pływem... Rozległ się głos jakiejś innej kobiety: - Gallenie, łóżka już pościelone... Zell'a Cree oddalił się, robiąc wszystko, aby nie zdradzić się naj- mniejszym hałasem. Rosa, która osiadła na mchu, zmoczyła mu całą tunikę. Kiedy tylko znalazł się w bezpiecznej odległości, odwrócił się niezdarnie na plecy i popatrzył na złote księżyce, wirujące na niebie niczym piłeczki do żonglowania. Odetchnął chłodnym powie- trzem i zamyślił się. Tharrinianka, wraz z Lordem Protektorem i je- go kobietą, nowymi Władcami Roju, wybierali się do Moree, aby walczyć z Siłami Ciemności. Trzeba ich będzie nawrócić! Zell'a Cree gorączkowo rozważał swoje szansę. Tutaj, na pogra- niczu, było coraz mniej egzemplarzy Słowa. Lord Protektor mógł bez trudu rozgromić Tekkarów. Żeli'a Cree doszedł do wniosku, że brak mu środków, aby podjąć walkę. Brak mu odpowiednich ludzi i technologii. Jeśli jednak jego przeciwnicy udają się do Moree... - Kiedy ujrzycie tron Wendety - szepnął Zell'a Cree -jeszcze oddacie jej pokłon... ROZDZIAŁ 14 B, - ock martwił się o Oricka, odkąd w słabym blasku świecy dostrzegł krew na jego policzku. Kiedy tylko Ceravanne i Gallen przeszli do pokoju obok, a Maggie i olbrzym poszli ścielić łóżka, Bock zapalił lampą naftową i postawił jąna najwyższej skrzynce. Następnie wy- ciągnął zza pasa woreczek z niebieskim proszkiem, którym posypał rany niedźwiedzia, dotykając ich ostrożnie swoimi długimi palcami. - Widzę krew - stwierdził Bock - lecz twoje futro jest tak gęste, że nie mogę znaleźć rany. Orick nie był pewien, czy może mu powiedzieć, dlaczego jego rany goją się szybciej niż zazwyczaj. Maggie dała mu garść mikros- kopijnych kapsułek zwanych nanodokami, dzięki którym powinien przeżyć co najmniej tysiąc lat. - Co to jest? - zapytała Maggie, wyłaniając się z drzwi sypialni i wskazując na niebieski proszek. - Glinka lecznicza - wyjaśnił Bock. - Uśmierza ból, przyspie- sza gojenie ran. To tylko małe draśnięcie. Za parę godzin nie bę- dzie śladu. Maggie podeszła bliżej i wzięła w palce szczyptę niebieskiej sub- stancji. - Skąd to masz? - Legenda mówi, że Nieśmiertelni Władcy z Miasta Życia setki lat temu rozrzucili ją po całej planecie. Teraz służy wszystkim jej mieszkańcom w leczeniu skomplikowanych ran. - Nanodoki... - szepnęła Maggie, spoglądając na proszek. - Czy ta glinka potrafi przedłużać życie? Regenerować komórki nerwowe?- Nie - odparł Bock, prostując się. - Tylko Nieśmiertelni Wład- cy w Mieście Życia mają taką moc. Lecznicza glinka goi rany, wzmacnia kości. Kiedy wybierzecie się w podróż, znajdziecie ją w wielu miejscach - przeważnie w zaroślach, gdzie ziemia jest wilgotna. Maggie pokiwała głową, zamyślona. - Powiem Gallenowi, że łóżka już pościelone. - Omijając roz- rzucone skrzynki, przeszła do sąsiedniego pokoju. Bock, nieco przygarbiony, stał absolutnie nieruchomo i spoglą- dał bezmyślnie przed siebie. - Co ci jest? - zapytał Orick. - Co takiego? - ocknął się Bock. - Cóż, zasnąłem... Jestem wy- czerpany. Wkrótce będę musiał się udać na spoczynek. - Stanął w ką- cie, podniósł ręce do okna, z którego sączyło się słabe światło, i za- mknął oczy. Bez pośpiechu zaczął wypytywać Oricka o jego zwyczaje, zainteresowanie teologią, o chęć wstąpienia do zakonu. Z każdym pytaniem Bock coraz bardziej angażował się w rozmowę. Wkrótce zapomniał, że chce mu się spać. - A więc pracujesz z Galłenem od trzech lat - dziwił się - a mi- mo to nie otrzymałeś dotąd żadnej zapłaty? Skoro nic z tego nie masz, to po co z nim jeździsz? - Cóż, Gallen od czasu do czasu kupuje mi coś do jedzenia, ale przecież tu nie chodzi tylko o pieniądze - odparł Orick. - Bądź co bądź jest przecież napisane, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu dostać się do Królestwa Niebieskiego. Poza tym musiałbym być wyjątkowo podłą kreaturą, żeby swojąprzy- jaźń opierać na pieniądzach. - Więc dlaczego z nim pracujesz? - spytał Bock, przyglądając się uważnie Orickowi swoimi brązowymi oczami. - To mój przyjaciel. - A więc przebywasz z nim dla towarzystwa? - zdziwił się Bock, jakby to było dla niego niepojęte. - Oczywiście. - A dlaczego nie szukasz towarzystwa innych niedźwiedzi? - Sam nie wiem... - mruknął Orick, nie chcąc wyznać bolesnej prawdy. Był jednak szczery, więc dodał: - W moim świecie niedźwie- dzie nie trzymają się razem. Większość samców lubi się obżerać i nie chcą się z nikim dzielić zdobyczą. Samice uwielbiają nas w sezonie godowym, ale potem stają się zrzędliwe i... no cóż, po prostu dają nam do zrozumienia, że nie chcą nas widzieć.- Czy szukałeś towarzystwa samic? - zapytał Bock. - Kilka razy - przyznał Orick. - Spotkałem pewną bardzo intere- sującą niedźwiedzicę przed samym wyjazdem. Miałem wobec niej pewne plany... - Chciałeś się z nią związać? Orick wahał się, czy przystać na tak dziwne stwierdzenie. - Cóż... małżeństwo to święty stan... tak przynajmniej jest napi- sane w Biblii. Bock zamilkł. W słabym świetle lampy widać było, że zaskoczo- ny otwiera usta, jakby właśnie przyszedł mu do głowy jakiś niesa- mowity pomysł. - Ty jesteś człowiekiem, Oricku! - powiedział podekscytowany. - Jestem niedźwiedziem! - sprzeciwił się Orick. - Mało kto jest tym, na kogo wygląda - stwierdził Bock. - Nasze ciało jest tylko maską, pod którą kryją się prawdziwe po- trzeby i zamiary. Niejeden z nas, chociaż wygląda na człowieka, jest tylko marnym ślimakiem. Dlaczego więc ty, zamieszkując w niedźwiedzim ciele, nie miałbyś mieć ludzkiego serca? Twoje myśli, przekonania i potrzeby są typowo ludzkie. Jeśli w głębi serca jesteś człowiekiem, nasze prawo mówi, że wolno ci zamiesz- kać wśród nas i cieszyć się dobrodziejstwami ludzkiego towarzy- stwa. - Ach, to wspaniale - mruknął Orick. Przez całe życie przebywał w towarzystwie ludzi, ale nie uznawał tego za szczególny przywilej. - A co mi to daje? - Bardzo wiele - odparł Bock. - Rzadko się zdarza, aby ktoś, kto nie jest człowiekiem, mógł wejść do Miasta Życia i cieszyć się tam- tejszymi przywilejami. Ci wszyscy przybysze, których spotkać moż- na w porcie, nigdy nie dostąpią takiego zaszczytu. Zamiast tego mu- szą wracać do Babelu, skąd zostali wygnani. Bock wydawał się tak przejęty nieszczęściem tych istot, że Orick zaczął im współczuć. Wyobraził sobie, jak musi wyglądać Babel: oszałamiająca mieszanina na wpół ludzkich, walczących ze sobą ga- tunków; niegościnna kraina, w której nieustannie toczy się wojna. Czuł, że żal mu tych wszystkich wygnańców, ponieważ wiedział, co to znaczy być pozbawionym ojczyzny. - A więc - mruknął Orick - Gallen będzie zaskoczony, kiedy mu powiem, że jestem takim samym człowiekiem jak on. - Jesteś pewien, że on jest człowiekiem? - spytał Bock. Ś - A kim miałby być? - zdziwił się Orick. - $- Któż to wie? Nie udało mi się jeszcze stwierdzić, czy jest czło- wiekiem, więc nie mogę obdarzyć go przywilejami, jakie należą się ludziom. -Ależ... to największy absurd, jaki kiedykolwiek słyszałem! - oburzył się Orick. - Nasze ciało jest tylko maską- powtórzył Bock. - Czy w swo- jej ojczyźnie nie spotkałeś nigdy ludzi, których myśli i uczynki wy- dawały ci się dziwne i niezrozumiałe? Orick pomyślał o złodziejach, którzy zeznawali przeciwko Gal- lenowi. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego komuś może do tego stop- nia zależeć na unicestwieniu drugiego człowieka. Było to całkiem sprzeczne z jego naturą. W tej kwestii Orick musiał się zgodzić: na zewnątrz ludzie wyglądali podobnie, jednak w środku mogli stano- wić całkiem odrębne gatunki. W tym momencie zjawili się Gallen, Rougaire, Ceravanne i Mag- gie. Orick oznajmił z radością: - Słyszałeś, Gallenie? Bock mówi, że jestem człowiekiem! - Cóż - Gallen wzruszył ramionami. - Zawsze twierdziłem, że jesteś lepszym człowiekiem ode mnie, Oricku. Myślę jednak, że po- winieneś się staranniej ogolić. Orick zachichotał, lecz Ceravanne odezwała się całkiem poważ- nie, trochę urażona: - Bock nie żartował, Oricku. Przez pięćset lat był jednym z sę- dziów w Mieście Życia. Miliony razy osądzał, kto zasługuje na mia- no człowieka, w pewnym sensie Bock wie o nas więcej niż my sami. Jeśli stwierdził, że jesteś człowiekiem, dał ci tym samym wszelkie ludzkie uprawnienia. To wielki zaszczyt, chociaż możesz nie zda- wać sobie z tego sprawy. - Cóż, w takim razie dziękuję ci, Bocku - powiedział Orick. Ceravanne zwróciła się do Boćka: - Potrafisz poznać, kto jest człowiekiem. Co sądzisz o Gallenie O'Dayu? Bock zamrugał oczami i popatrzył na nią spod przymkniętych powiek. -Stwierdzam, że Orick jest człowiekiem. Gallen nie jest. Co do Maggie, nie mogę mieć pewności, gdyż zbyt mało z nią rozmawiałem. - A dlaczego sądzisz, że Gallen nie jest człowiekiem? - dopyty- wała się Ceravanne. - Wyczuwam w nim jakiś... konflikt. Chciałby być kimś więcej niż jest.- A zatem może Gallen jest po prostu człowiekiem o wysokich aspiracjach? - Możliwe - zgodził się Bock. - Domyślam się, że to powszech- ne wśród jego rodaków. Są w minimalnym stopniu udoskonaleni genetycznie. Pod względem temperamentu przypominają swoich przodków. Właściwie mógłbym go nazwać człowiekiem, lecz oba- wiam się, że zraniłbym jego uczucia. Ceravanne roześmiała się, przymykając oczy, jakby właśnie usły- szała wyszukany dowcip. - Niewykluczone - powiedziała. - Żeby zostać Lordem Protek- torem, trzeba być kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. - Przykrę- ciła lampę i poszła z olbrzymem do sąsiedniego pokoju. Orick leżał, wdychając zapach kurzu i pajęczyn. Wyobrażał so- bie, że nad jego głowąpająki rozpięły ogromną sieć. Długo nie mógł zasnąć. Nad ranem obudził Oricka krzyk mew i słonawy zapach morza, uparcie wciskający się w szczeliny murów. Olbrzym Rougaire po- szedł zbudzić Ceravanne i jej gości. Spakowali się pospiesznie i zje- dli skromne śniadanie: chleb z serem, który Tharrinianka miała w swo- jej torbie podróżnej. Przez chwilę Gallen i Maggie zostali sami z olbrzymem, a Cera- vanne poszła do pokoju Boćka. Orick podreptał za nią, żeby zapy- tać, czy chce jeszcze coś zjeść. Stanął zaskoczony na progu: Cera- vanne i Bock stali w świetle padającym z niedużego okna, dziewczyna ściskała jego długie palce, patrząc na nie z czułościąjak na ręce ko- chanka. Orick przystanął za rzędem skrzynek. Bock powiedział: - Jesteś pewna, że chcesz z nimi jechać? Wczoraj w nocy bez wahania dopuścili się zabójstwa. - Mnie też przeraża ich przemoc, ale co mogę na to poradzić? - odparła Ceravanne. Bock zastanawiał się przez chwilę. - Przez trzysta lat byłem twoim nauczycielem. Chciałem ci poka- zać, czym jest pokój. Jesteś teraz jedną z nas, ci ludzie sadła ciebie kimś obcym. -Trzysta lat... -powtórzyła Ceravanne. -Myślę, że już czas, abym wróciła do swoich poddanych. Przekażę im to, czego nauczy- łam się od ciebie. O ile mi się uda... - Orick zastanawiał się, co Thar-j-jnianka ma na myśli, mówiąc o "swoich poddanych". Czy to zna- czyło, że mieszkańcy Babelu są jej sługami? - Pamiętaj, ze nie jesteś sama - odparł Bock. - Obawiam się, że nie zdołasz tych stworzeń nauczyć, czym jest pokój. Boję się, że prze- moc, której wśród nich doświadczysz, może cię zranić. Gdyby tak się stało, nie wahaj się pójść do któregoś z nas. W lasach, na górskich polanach znajdziesz niejednego kochającego pokój Boćka. Ceravanne nagle pochyliła się i pocałowała go w rękę. - Przy tobie te trzysta lat zleciało tak szybko... Czasami żałuję, że nie potrafię patrzeć na świat tak jak ty. Czasami chciałabym być tobą. Na twarzy Boćka pojawił się niewymowny żal. Wyciągnął swoje długie palce i pogłaskał dziewczynę po włosach. - Każdy z nas jest sobą. Mamy swoje marzenia, nadzieje, przy- wary. Jednak ty, Ceravanne, nawet wśród Tharrinian jesteś kimś wyjątkowym... - głos uwiązł mu w gardle. - Assuah n sentavah, avha- lamaehall... Ceravanne odsunęła się zaskoczona. - Ja też cię kocham - powiedziała. - Niezmiennie, od trzystu lat. Bock wyciągnął rękę i pogmerał w liściach zdobiących czubek jego głowy. Wyciągnął jakiś nieduży, zielonkawy, podobny do żołę- dzia przedmiot i wręczył go Ceravanne. Orick pamiętał, że spostrzegł owo coś już wcześniej. - Odjeżdżasz i możliwe, że już nigdy się nie zobaczymy. Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, zasadź to ziarenko, a wyrośnie z niego następny Bock. Ceravanne wzięła ostrożnie ziarenko i przycisnęła je do piersi niczym drogocenny klejnot. Bock wyciągnął swoje długie palce i zmierzwił jej włosy; dziewczyna wyglądała, jakby zaplątała się w gęstwinie gałęzi. Bock pochylił się i pocałował ją w usta. Ceravanne szlochała. Orick wymknął się po cichu i wrócił do Gallena i Maggie, nie chcąc przeszkadzać w pożegnaniu. Po chwili zjawiła się Ceravanne; spakowała ziarenko do plecaka i dokończyła śniadanie. Kiedy skoń- czyła, uściskała Rougairego. - Odprowadzisz nas do portu. Chcę, żebyś potem udał się do Miasta Życia. Powiedz Nieśmiertelnym, że zjawił się Lord Protektor i że wyruszyliśmy walczyć z Siłami Ciemności. Jeśli nie wrócimy przed zimą, na wiosnę powinni przygotować się do wojny. Olbrzym pokiwał głową. Sprawdzili jeszcze raz, czy nic nie po- zostało. Ceravanne związała włosy czerwoną chustką i naciągnęłakaptur głęboko na czoło. Zgarnęła trochę sadzy z kominka i posma- rowała nią sobie policzki, żeby wyglądać starzej i brzydziej. Rzecz jasna, nie chciała zostać rozpoznana. - Nikt nie domyśli się, że jesteś Tharrinianką- stwierdził Gallen. - Większość obecnych mieszkańców tej planety nigdy w życiu nie widziała Tharrinian - odparła Ceravanne. - Będę mówiła, że je- stem domoriańską tancerką. Domorianie są bardzo podobni do Thar- rinian. Poza tym ludzie rzadko pytają o moje pochodzenie. Mam ciało dziecka, a dzieci zwykle są ignorowane. Ściągnęła szczelnie kaptur, przygarbiła się, a jej ruchy straciły dotychczasową grację. Orick był zaskoczony tą nagłą przemianą. Wybiegli na ulicę i skierowali się w stronę portu, błądząc w po- rannej mgle, która ograniczała widoczność do zaledwie kilku kro- ków. Orick cieszył się, że znów wyrusza na wyprawę z Gallenem, Maggie i Tharrinianką. Był spragniony działania, więc w pewnym sensie czuł się rozczarowany, gdy dotarli do portu bez żadnych przy- gód i bez trudu zdobyli bilet na pierwszy statek płynący do Babelu. Z powodu gęstej mgły nie mogli ocenić, czy wsiadają na porządny statek. Musieli uwierzyć bosmanowi, że jest to zwinny, pięciomasz- towy kliper, zbudowany z najlepszego drewna, mogący prześcignąć każdy z pirackich okrętów. Pełni obaw wsiedli na pokład wraz z kilkunastoma członkami załogi. Bock i Rougaire stali na nabrzeżu, machając do nich na po- żegnanie. Po chwili zniknęli w gęstej mgle. Bosman zaprowadził ich do trzech z sześciu niedużych kajut mieszczących się w pobliżu kwatery kapitańskiej, po czym oddalił się, zajęty swoimi sprawami. Wkrótce zorientowali się, że statek jest dokładnie taki, jak im obiecano: zadbany i komfortowy. Załadowany był mnóstwem towa- rów. Orick i Maggie po raz kolejny wyszli na pokład, żeby upewnić się, czy wśród załogi nie ma sług Ciemności. Tak jak poprzednio, kręciło się tam jedynie kilkunastu marynarzy. Większość z nich była podchmielona. - Wypatruj ludzi o bladożółtej skórze - szepnęła Maggie Oric- kowi do ucha. Niedźwiedź usiadł, wsłuchując się w pojękiwanie drewnianych belek kadłuba i szmer wody za burtą. Większość marynarzy z całą pewnością nie była ludźmi. Niskie, barczyste postacie o czerwonej skórze, odziane tylko w szorty i pasy z bronią, kręciły się nerwowopo pokładzie, układając liny i sprawdzając węzły. Kilkunastu olbrzy- mów o smutnych twarzach, ubranych w skórzane tuniki i zbrojnych w wielkie, zakrzywione miecze, zajęło się najcięższą pracą- stawia- niem żagli. Reszta załogi wyglądała jeszcze dziwaczniej - były to wysokie postacie o przerażająco dużych, jasnożółtych oczach; spomiędzy ich długich, białych włosów wystawały czarne, podobne do rogów wy- rostki. Orick dostrzegł jeszcze dwóch osobników, tak szczelnie za- | kapturzonych, jak gdyby zależała im na ukryciu twarzy. Wytężył l wzrok, aby dostrzec kolor ich skóry. Kiedy wchodzili po drabinie na l główny pokład, poruszali się z niewiarygodną zwinnością. Orick dostrzegł ramię jednego z nich; miało kolor piaskowca, a ręka była wytatuowana na czerwono. Maggie i Orick mijali ich już wcześniej, kiedy schodzili do kaju- ty. Niedźwiedź zdołał wtedy zobaczyć oczy jednego z nich: były ciem- nopurpurowe, a nad nimi widniał biały tatuaż przedstawiający pają- ka. Chociaż żaden z nich nie wyglądał na sługę Ciemności, na ich widok Orick poczuł, jak sierść jeży mu się na karku. Powstrzymywał się przed obejrzeniem za nimi; kiedy w końcu nie wytrzymał, znik- nęli już z pola jego widzenia. Zastanawiał się, co mogli widzieć taki- mi niezwykłymi oczami. Kiedy obejrzeli już całą załogę, Maggie odetchnęła z ulgą. - Dzięki Bogu - szepnęła. - Nie ma wśród nich nikogo o blado- żółtej skórze ani żadnego z tych czarnych stworów w kształcie nie- toperza. Załoga postawiła jeden żagiel i statek powoli wypłynął z portu. Mgła nadal była nieprzenikniona. Orick szybko zapomniał o przerażeniu, jakie poczuł na widok dwóch zakapturzonych postaci. Wiedział przecież, że nic nie grozi jemu i jego przyjaciołom, więc ogarnął go błogi spokój. Usłyszał śmiech dzieci dochodzący zza burty. Wyjrzał. Wokół statku pływały małe, wesołe brzdące, przemykając pomiędzy setkami meduz. Orick był zaskoczony ich niezwykłą zwinnością, dopóki nie spostrzegł, że zamiast nóg mają rybie ogony. - Ahoj! - krzyknął do nich Orick, a one machały do niego i Mag- gie, wołając: -Ahoj, śmieszny człowieczku! Ahoj, śmieszna kobieto! Po chwili jedno z nich rzuciło w Oricka meduzą i cała gromad- ka zniknęła w wodzie, tak jakby obawiała się zemsty ze strony nie- dźwiedzia. - Myślisz, że jeszcze wrócą? - spytała zachwycona Maggie. Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w spienione fale, lecz nie zobaczyli już wodnych dzieci. Na najbliższe pół godziny skryli się oboje pod pokładem, czeka- jąc, aż statek wypłynie na pełne morze, gdzie nie będzie tak gęstej mgły. Orick ucieszył się, kiedy wreszcie ujrzeli bezchmurne niebo. Gromadka olbrzymów postawiła wszystkie żagle i statek błyskawicz- nie nabierał prędkości. Niedźwiedź patrzył na białe płótno żagli, napięte od wiatru. Jego serce zamarło, kiedy nagle spostrzegł trzy olbrzymie nietoperze wyłaniające się z mgły osnuwającej pobliski ląd. Czarne stwory wylądowały na czubku jednego z masztów. Maggie krzyknęła i przeszli na drugi koniec pokładu, aby zoba- czyć, co zrobią nietoperze. Wszystkie trzy rozsiadły się w bocianim gnieździe i okryły skrzydłami dla ochrony przed słońcem. Jeden z nich krzyknął: - Koniec nocnej wachty! - i zagwizdał bosmańskim gwizdkiem. Orick słyszał ten dźwięk już wcześniej, zanim wydostali się z mgły, ale nie przypuszczał, że pochodzi on od tych obrzydliwych, czar- nych stworów. - Hmm, oni po prostu są częścią załogi - Maggie roześmiała się z ulgą. - Któż by się lepiej nadawał do siedzenia w bocianim gnieź- dzie? - Chociażby bocian - mruknął Orick, przypominając sobie jak zwiadowcy Ciemności dmuchali w swoje gwizdki, kiedy wytropili ich na ulicach miasta. - Oni mi się nie podobają! - Nie możesz ich winić za wygląd - powiedziała Maggie, przy- glądając się stworom stłoczonym na szczycie masztu. Wiatr rozwie- wałjej rude włosy. Odgarnęła je z twarzy. - To, że są zwiadowcami, nie znaczy jeszcze, że są sługami Ciemności. - Ale to znaczy, że są obrzydliwi, a ja nie zamierzam w najbliż- szym czasie mieć z nimi do czynienia! - warknął Orick. - Poza tym źle mi się kojarzą. - Mów ciszej - szepnęła Maggie. - Nie wiadomo, jak czuły mają słuch. - Pochyliła się nad jego uchem. - Widzisz, Oricku, te stwory mogą wcale nie być sługami Ciemności, choć równie dobrze mogą nimi być. Znajdujemy się na statku pełnym mieszkańców Babelu; bardzo możliwe, że co najmniej jeden z nich jest sługą Ciemności. Orick westchnął, odwrócił się i podreptał po świeżo wyszorowa- nych deskach pokładu, drapiąc o nie pazurami. Mówiąc mu o zwia- dowcach, Maggie miała zupełnie spokojny głos, jednak Orick za-uważył, że dziewczyna od tej chwili nie odstępuje go ani na krok - musiała być mocno przerażona. Tego dnia wieczorem wszyscy pasażerowie jedli kolację z kapi- tanem. Była to bardziej uczta niż kolacja; podano wyjątkowo dobre wino, które jednocześnie ożywiało umysł i poprawiało nastrój; do tego pieczeń, pięć gatunków melonów, słodkie bułeczki i zapiekanki z serem. Orick był uradowany; rzadko zdarzało się, aby podano mu więcej, niż był w stanie zjeść. Kajuta kapitana była jasno oświetlona mosiężnymi lampami. Oprócz Oricka i jego przyjaciół, przy stole siedziały jeszcze tylko dwie osoby - gruby kupiec i nieśmiała albinoska. Kapitan Aherly siedział po przeciwnej stronie stołu. Przy nim stał steward w białej koszuli i nerwowa strażniczka. Przy stole wymieniano uprzejmości. Orick był ciekaw, kim są pozostali pasażerowie, więc niemalże odetchnął z ulgą, kiedy wresz- cie kapitan zwrócił się do Gallena: - Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto mówiłby tak jak ty i twoi przyjaciele. - Oni pochodzą z wioski Soorary, na północy - wyjaśniła Cera- vanne. - Ach, toż to kawał drogi - stwierdził kapitan, bezskutecznie pró- bując ukryć fakt, iż jest niezadowolony z odpowiedzi. - Wybieracie się do Babelu w interesach czy dla przyjemności? - Szukamy przygód - powiedział Gallen. - Mamy zamiar zwie- dzić cały świat, żeby przekonać się, że nie wszystko dzieje się na pomocy. Kapitan roześmiał się: - Cóż, skoro wybraliście się na południe, jestem pewien, że zo- baczycie tam parę rzeczy, które na zawsze utkwią w waszej pamięci. - A wy? - Gallen zwrócił się do pozostałych pasażerów. - Do- kąd płyniecie? Albinoska, nieśmiała dziewczyna, która dotąd nie odezwała się ani słowem, popatrzyła na kupca jakby licząc na to, że odezwie się pierwszy, lecz kiedy milczenie zbytnio się przeciągało, pochyliła się do przodu i powiedziała cicho: - Wracam z Miasta Życia, gdzie składałam petycję o sklono- wanie. - Chcesz się ponownie narodzić? Mam nadzieję, że otrzymasz do tego prawo! - powiedziała taktownie Ceravanne.Dziewczyna ze smutkiem odwróciła wzrok. - Nie wiadomo. Moja świadomość została co prawda sczytana, uznano jednak, że moje poświęcenie dla społeczeństwa jest niewy- starczające.. . - słowa uwięzły jej w gardle. Orick czuł, że wszyscy są trochę zszokowani. Zastanawiał się, jakie to uczucie - zostać uznanym za niegodnego, aby się ponownie narodzić. Pomyślał, że to prawie tak, jak otrzymać wyrok śmierci. - Jesteś jeszcze młoda - powiedziała Ceravanne. - Musisz zdwoić swoje wysiłki. Jeszcze nie wszystko stracone. Ja jestem tylko skrom- ną, domoriańską tancerką, a mimo to otrzymałam prawo do ponow- nych narodzin. Dziewczyna popatrzyła na Ceravanne; w jej różowych oczach malowała się zazdrość. - Doceniam twoje słowa - powiedziała - bo chociaż twoje ciało jest młode, oczy zdradzają, że przeżyłaś niejedno. Aleja... wśród moich rodaków jestem uważana za świetną nauczycielkę. Bardzo ciężko pracuję. Nie wiem, co jes/cze mogłabym zrobić... Spuściła głowę przepraszająco, niczym ranne zwierzę. Orick zdał sobie sprawę, że jej nieśmiałość nie byłajedynie nawykiem czy spo- sobem bycia, a miała znacznie głębsze przyczyny; możliwe, że de- terminowała całe jej życie. - Bądź uprzejma i szczodra, zgodnie ze swą naturą - doradziła Ceravanne. - Podobno Nieśmiertelni cenią sobie te cechy znacznie bardziej, niż jakiekolwiek osiągnięcia. Albinoska pokiwała głową, mrugając oczami. - Albo, zamiast żyć lepiej, postaraj się efektownie umrzeć - wtrą- ciła Tallea, strażniczka kapitana, przechadzając się po pokoju. Poru- szała się jak pantera i mówiła szybkim, urywanym głosem, jakby nie potrafiła rozmawiać spokojnie. Była doskonale umięśniona; przy prawym biodrze miała przypasany krótki miecz, a przy lewym - krót- ki, bojowy trójząb. Na szarą, ozdobioną niebieskim haftem tunikę nałożyła skórzany kaftan. Jej strój wydawał się bardziej funkcjonal- ny niż estetyczny, jednak pomimo swego wyglądu sprawiała wraże- nie osoby pogodnej i sympatycznej. - Jak to "efektownie umrzeć"? - zapytał Gallen. Tallea przechadzała się po kajucie, ze złożonymi na piersiach rękami. Na palcach miała mnóstwo pierścieni z topazami i szma- ragdami. - Wśród Wędrowników śmierć jest uważana za coś naturalnego. Przydarza się każdemu - od czasu do czasu nawet NieśmiertelnymWładcom. Wędrownicy powiadają, że obowiązkiem młodych jest żyć, troszczyć się o swoje stado. Kiedy się starzeją, ich obowiąz- kiem jest umrzeć, aby uwolnić innych od zmartwień. Śmierć, tak jak życie, powinna mieć swój cel. A zatem postaraj się o efektowną śmierć. - W jaki sposób można ją sobie zapewnić? - zapytał Gallen. - Życie ma sens tylko wtedy, gdy służy jakiemuś wyższemu celo- wi, a nie tylko samemu życiu. Trzeba poświęcić się służbie. - Masz na myśli walkę? - spytał Gallen. Kobieta wykonała gest, który równie dobrze mógł być potwier- dzeniem, co zaprzeczeniem. - Między innymi. Albo - pracę. Kapitan Aherly roześmiał się: - Musicie wybaczyć Tallei. Jest czystej krwi Kaldurianką, lecz fascynuje się tą dziwaczną ideologią Wędrowników... - Czy chciałabyś narodzić się ponownie jako Wędrownik? - za- pytała Ceravanne. Tallea odparła: - Pokój. Kaldurianie nie uznają pokoju. - Odwróciła się i znów zaczęła przechadzać się po kajucie. - Jaki jest ten "wyższy cel", któremu służysz? - spytała Ceravan- ne. Kaldurianką odwróciła się przez ramię i posłała jej bystre, drwią- ce spojrzenie. - Wychowałam się w puszczach Moree, lecz wyjechałam stam- tąd. Teraz - służę prawdzie. Kiedy wspomniała o Moree, zapadło kłopotliwe milczenie. Mó- wiąc, że służy prawdzie, najwyraźniej otwarcie przeciwstawiała się ideom Ciemności; nikt z obecnych nie byłby na tyle odważny, aby to uczynić. Wreszcie gruby kupiec, który siedział obok Oricka, ode- zwał się ze spokojem: - Nazywam się Zell'a Cree. Jestem kupcem. Podróżuję tędy od piętnastu lat. - Czym handlujesz? - spytał Gallen. - Hmm, cóż, tym i owym - odparł Zell'a Cree. - Kiedyś handel pomiędzy kontynentami kwitł, ale teraz mało kto zgadza się płynąć do Babelu. Myślę, że już czas z tym skończyć, pora wrócić do kraju i osiąść gdzieś na stałe. - A więc jesteś człowiekiem? - zapytał Orick. ZelPa Cree, nie wiedzieć czemu, działał mu na nerwy. Przez cały wieczór niedźwiedźczuł, że kupiec siedzi trochę za blisko niego. Jego ton głosu był zbyt beztroski. Przed chwilą dwie kobiety mówiły o nadziei i śmierci, o swoich najgłębszych obawach, tymczasem jego głos zdradzał, że takie sprawy nie robią na nim jakiegokolwiek wrażenia. Orick uznał, że kupiec jest pozbawiony ogłady czy też jakiejś innej cechy, której nie potrafił nazwać. W każdym razie na pewno nie wiedział, kiedy należy milczeć. - Owszem - powiedział ZelPa Cree, potwierdzając, że jest czło- wiekiem. - Kłamca! - krzyknął Gallen w nagłym przypływie wściekłości. Kupiec uniósł brwi, lecz nie odpowiedział na zarzut. Gallen za- machnął się, jakby chciał go uderzyć. ZelPa Cree patrzył na niego ze spokojem. Jego twarz nawet nie drgnęła. - Nie jesteś człowiekiem - powiedział Gallen - i nawet nie wiesz, jak go udawać. Nie potrafisz odczuwać strachu, prawda? - No cóż - wtrącił kapitan - każdy z nas ma swoje sekrety. Sto- suję zasadę niewypytywania pasażerów o ich prywatne życie. Przy- należność gatunkowa jest osobistą sprawą każdego z nas. Powiem wam, że mam na pokładzie nawet kilku Tekkarów. I co z tego? Gallen opuścił pięści, lecz nadal uważnie przyglądał się Żeli'a Cree'emu. - Tekkarów? - spytała Ceravanne. Orick poznał po jej głosie, że ci Tekkarowie musieli mieć fatalną reputację. Kapitan popatrzył na nią obojętnie. - Tak. Mamy ich dwóch. Zaprosiłem ich na kolację, ale odmówi- li. Woleli zostać w swojej kajucie. Mówią, że wracają z Miasta Ży- cia, gdzie składali petycję o sklonowanie. - Nie sądzisz, że ich sposób myślenia jest skrajnie różny od na- szego? - zapytał Gallen. - Tekkarów? - Kapitan Aherly roześmiał się. - A ty myślisz, że uda im się ponownie narodzić? Prędzej wieloryb odrodzi się w ciele gołębia. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedziała Ceravanne. - Świado- mie przewozisz na pokładzie wysłańców Ciemności? - Nie jest to coś, co mógłbym pochwalać lub potępiać - powie- dział kapitan Aherly. - Mogę podejrzewać, że ktoś jest kanalią, lecz nawet straże w Mieście Życia nie mogą nikomu odmówić prawa do ubiegania się o sklonowanie. Skoro porty na pomocy są otwarte dla wszystkich, nie mogę udowodnić, że Tekkarowie nie mieli tam do załatwienia żadnych spraw.- Podejrzewam, że Nieśmiertelni odmówią Tekkarom wstępu do Miasta Życia - powiedziała Ceravanne. - Dotąd tego nie zrobili z po- wodu obecności Drononu. Teraz, kiedy Dronon się wycofał, Tekka- rowie utracą swoje prawa. - Co za wstyd - stwierdził kapitan Aherly. - Do czego to doszło! Kiedyś, w lepszych czasach, Tharrinianie rządzili sprawiedliwie, a po- między narodami panował pokój. - Wierzysz, że kiedyś tak było? - odezwał się ZelPa Cree. - Nie- którzy twierdzą, że to tylko mit. - Port w Tylee posiada suche doki dla stu okrętów - powiedział Aherly. - Mimo to nigdy nie widziałem tam więcej niż dziesięć stat- ków na raz. Jakiś czas temu musiał tam panować znacznie większy ruch. - To prawda - wtrąciła Ceravanne. - Kiedy byłam młodsza, nie było takiej nienawiści pomiędzy narodami. Bramy do Miasta Życia nie były strzeżone, podobnie jak wszystkie porty. Ludzie handlowali bez ograniczeń; wszyscy wydawali się wtedy bogatsi niż teraz. - Jeśli rzeczywiście kiedyś tak było, to chyba dawno temu - stwier- dził Zell'a Cree. - Urodziłeś się już po wkroczeniu Drononu - odparła Ceravan- ne. - Zapytaj kogoś starszego, a usłyszysz to samo. Na naszym świecie panował pokój. - Tak - przyznał kapitan Aherly. - To fakt, że panował pokój, ale nie wszędzie. Spokojnie było na północy, lecz na południu - nawet przed pojawieniem się Drononu - życie było znacznie cięższe. Nie można pozwolić, aby takie narody jak Tekkarowie mieszkały wśród... chociażby... takich Champlianów - wskazał na siedzącą obok albi- noskę. - Wtedy nie ma co marzyć o pokoju. Równie dobrze można by hodować wilki w klatce z królikami. - Nie zapominajmy, że Champlianie mają wiernych Kaldurian za obrońców - powiedziała Ceravanne, spoglądając na strażniczkę prze- chadzającą się po kajucie. - Dopóki Kaldurianie są silni, można mieć nadzieję na pokój. Zwłaszcza teraz, kiedy Dronon się wycofał. - Cóż, Dronon się wycofał, ale zostały Siły Ciemności - west- chnął Aherly. - Obawiam się, że ci, którzy chcą pokoju, nie zdołają dojść do głosu. Podobno w Mieście Życia rozpoczęto już przygoto- wania do wojny. Na południu zaś zaczęto gromadzić wielką armię. Maggie zakrztusiła się, nie potrafiąc ukryć swojego zaskoczenia. - To ma sens - zgodził się ZelFa Cree. - Kiedy Dronon się wy- cofał, ktoś musi zająć jego miejsce.ł - Ja też słyszałam podobne plotki - przyznała niechętnie Cera- vanne, spoglądając ukradkiem na Gallena. - Zapamiętajcie jednak moje słowa: Nieśmiertelni nie pozwolą swojej armii przepłynąć przez ocean. Nie rozpętają wojny z Siłami Ciemności bez względu na to, jak zostaną sprowokowani. - Szkoda, że Siły Ciemności mają inne zasady - wtrąciła Kaldu- rianka. -Nikt nigdy nie liczył mieszkańców Babelu, lecz jest ich znacznie więcej niż ludzi. A zatem - to oni uderzą pierwsi. Uderzą z całą siłą. Ludzie nie będą w stanie się przed nimi obronić. - Mówisz to z taką pewnością... - zauważyła Ceravanne, odkła- dając widelec. Popatrzyła na Kalduriankę jakby szukając potwier- dzenia swoich słów. Strażniczka wzruszyła ramionami: s - Słyszałam to i owo. ( - To znaczy - co? - spytała Ceravanne. - Plotki - roześmiał się nerwowo Aherly. - Nikt nie słyszał nic oprócz plotek. Kaldurianka przyjrzała mu się uważnie. Najwyraźniej wyczytała w jego twarzy ostrzeżenie, że lepiej nie poruszać tego tematu. - Plotki - przyznała obojętnym tonem. Tej nocy morze było wzburzone. Statek kołysał się na fali. Orick wyciągnął się na podłodze w kajucie Gallena i Maggie. Ceravanne leżała z głową opartą na jego brzuchu; niedźwiedź służył jej za po- duszkę. Gallen i Maggie rozmawiali szeptem. - O co chodzi z tą wojną? - Gallen zwrócił się do Ceravanne le- dwie słyszalnym głosem. - Wczoraj wieczorem nic nam o tym nie mówiłaś! - To plotka, którą rozpuścili Nieśmiertelni - wyjaśniła Ceravan- ne. - Dopóki Siły Ciemności są przekonane, że mamy potężną, do- skonale przygotowaną armię, dopóty można mieć nadzieję, że nie rozpoczną wojny. A tak naprawdę- nasza armia dopiero zaczyna się zbierać. Ogłoszono mobilizację. Nasi władcy obawiają się, że po ewakuacji Drononu Siły Ciemności będą chciały zająć jego miejsce. Czy armia Ciemności rzeczywiście jest gotowa do walki - tego nie wiemy. Jak dotąd słyszeliśmy tylko plotki, równie wiarygodne, jak te, które sami rozpowszechniamy. - A jeśli te plotki są prawdziwe? - Gallen nie dał zbić się z tropu. - Chcesz przedzierać się przez kraj pełen wojska?- Nie mamy wyboru - powiedziała Ceravanne. - Ale z drugiej strony, jeśli na południu ogłoszono mobilizację, to w Moree będzie znacznie mniej żołnierzy. Widzisz, Gallenie, musisz zrozumieć pe- wien fakt. Nie wiemy, jak wielu mamy wrogów. Tak jak powiedziała Kaldurianka, mieszkańców Babelu nie da się policzyć - nie wiado- mo też, ilu z nich jest sługami Ciemności. Wiemy tylko jedno: mają tam doskonałych żołnierzy. Tekkarowie są zwinni i brutalni, a ich reakcji nie sposób przewidzieć. Mieszkają w ciemnych jamach wy- kutych w skale; nikt nie ma pojęcia, ilu ich jest. Już oni sami stano- wią dla nas poważne zagrożenie. Mająjeszcze do pomocy zwiadow- ców, którzy są w stanie odbywać dowolnie długie loty - mogą koordynować walkę w sposób, o jakim my nie możemy nawet ma- rzyć. Poza tym Babel zamieszkuje kilkaset innych narodów, z któ- rych każdy obdarzony jest mniejszą lub większą siłą... .. .Zrozum, Gallenie - ciągnęła Ceravanne - minęło już pół roku, odkąd poprosiliśmy o przysłanie cię tutaj. Dużo czasu zajęło nam skontaktowanie się z tobą. Czekałam na ciebie przez te wszystkie miesiące, a teraz może się okazać, że przybyłeś za późno, aby cokol- wiek zdziałać. Niewykluczone, że nie uda się uniknąć wojny... .. .Boję się, że Siły Ciemności przenikną na pomoc, a wtedy na- sze siły zostaną zdziesiątkowane... Jednak bez względu na to, jak zakończy się nasza misja, musimy spróbować! - Gdybym wiedział o tym wczoraj wieczorem - powiedział Gal- len - moglibyśmy się pospieszyć! - Pospieszyć? Dokąd? - zdziwiła się Ceravanne. - Byłoby głupo- tą próbować opuścić port przed świtem, nawet gdybyśmy znaleźli chęt- nego kapitana, któremu moglibyśmy zaufać. Wyruszyliśmy najszyb- ciej jak było można. Nie zmusimy wiatru, żeby wiał silniej. Wsiedliśmy na najszybszy statek, lecz dopóki nie dopłyniemy do portu w Babelu, nie mamy szans, aby przyspieszyć naszą podróż do Moree... ...Widzisz, Gallenie, być może czyha na nas więcej niebezpie- czeństw, niż ci do tej pory powiedziałam. Babel jest zamieszkany przez ludzi, którzy myślą zupełnie inaczej niż my. Możliwe, że wśród nich wcale nie będziemy bezpieczni. Niektórzy, tacy jak Derrici, są niecywilizowanymi ludożercami. Inni, jak Tekkarowie, mimo ucy- wilizowania są wyjątkowo brutalni. Pamiętaj jednak, że równie do- brze możemy tam znaleźć sprzymierzeńców. Minęło pięćset lat, od- kąd opuściłam Babel. Nie mam pojęcia, kto tam teraz mieszka. Przede wszystkim obawiam się Sił Ciemności i Tekkarów. Nie wspomnę już o innych niebezpieczeństwach...- Powiedz mi przynajmniej, dlaczego jedziesz z nami? - zapytał Gallen. - Dlaczego tak ci zależało na wyjeździe? Dlaczego upierasz się, żeby osobiście spotkać Siły Ciemności? - Mam swoje powody - odparła Ceravanne. - Jadę z wami, po- nieważ potrzebujecie przewodnika, a mało kto mógłby się podjąć tej roli. Jadę, ponieważ obawiam się, że możesz nie mieć odwagi, aby zrobić wszystko, co będzie konieczne. Mam nadzieję, że dodam ci sił i otuchy. Jeśli mi się uda, przekonam do was część mieszkańców Babelu. - Pochyliła się i dodała szeptem: - Widzisz, Gallenie, nie wystarczy zniszczyć Sił Ciemności, trzeba będzie jeszcze naprawić wyrządzone szkody. - Ho, ho! W jaki sposób chcesz tego dokonać? - zdziwił się Gallen. - Nie jestem pewna - odparła Ceravanne. - Ale wiem, że mu- szę spróbować. - Najwyraźniej nie chciała zdradzić żadnych szcze- gółów. - No, dobrze - mruknął Gallen. Odwrócił się, rozczarowany, i przygryzł wargę. Tak wielu rzeczy będzie się musiał dowiedzieć, lecz, niestety, jeszcze nie teraz. - Ale chcę mieć przynajmniej jakieś rozeznanie... Co myślicie o uczestnikach dzisiejszej kolacji? - za- pytał, spoglądając na Maggie, Oricka i Ceravanne. - Wydaje mi się, że nie tylko my mamy swoje sekrety. Nie ufam Zell'a Cree'emu. - Dlaczego? - spytała Ceravanne. - Twierdzi, że jest kupcem, ale kiedy zapytałem go, czym han- dluje, nie chciał powiedzieć. Nie spotkałem jeszcze kupca, który nie próbowałby każdemu napotkanemu człowiekowi wcisnąć swojego towaru. Zell'a Cree nie jest kupcem, tak samo jak nie jest człowie- kiem. - Jest Toskeńczykiem - odparła Ceravanne. - Z zewnątrz wyda- je się podobny do człowieka, lecz w środku jest zupełnie inny. Mimo to Toskeńczycy są pokojowo usposobionym narodem. - Nie sądzisz, że on jest niebezpieczny? - zapytał Gallen. -Nie umie odczuwać strachu -przed śmiercią, bólem, przed obcymi. Dlatego wątpię, żeby chciał nas skrzywdzić. - A kapitan? - odezwała się Maggie, przysuwając się do Gallena i chwytając go za ręce. - Praktycznie rzecz biorąc, przyznał się, że przewozi zwolenników Ciemności. - Gdyby rzeczywiście działał na rzecz Ciemności, czy przyznał- by się do przewożenia jej wysłanników? - powiedziała Ceravanne.;. - Nie sądzę. On jest człowiekiem interesu. Woli zarabiać pieniądze, niż mieszać się w konflikty. - Ale jeśli zależy mu wyłącznie na pieniądzach, to będzie lojalny wobec tych, którzy zapłacą mu najwięcej - czy raczej tych, którzy zapłacą ostatni. Nie ufałbym mu, skoro jak dotąd nie dostał od nas ani grosza. - Tallea powiedziała, że służy prawdzie - szepnęła Maggie. -Oczywiście -burknął Orick. -Jakie to sentymentalne! Jak myślicie, której prawdzie? I dlaczego opuściła Moree? Chciała uciec przez Siłami Ciemności? - Ona nie jest sługą Ciemności - orzekła Ceravanne. - Skąd wiesz? - zdziwiła się Maggie. - Nie miała pasa. - Jak to? - spytał Gallen. - Tallea jest Kaldurianką - odparła Ceravanne. - Jej rodacy są zwykle nazywani "Sprzymierzeńcami". Zostali stworzeni dawno temu - na długo przed Tharrinianami - przez władców, którzy pragnęli mieć wiernych poddanych. W młodości Kaldurianin może sobie wy- brać pana, któremu pozostanie wierny przez całe życie. Kiedy to uczyni, będzie nosił pas na znak swojego przywiązania. Tallea nie jest przywiązana do kapitana ani do kogokolwiek innego... Orick popatrzył na Ceravanne z uznaniem. Najwyraźniej miała bystre oko; niedźwiedź zrozumiał, że jej obecność może okazać się bardzo pomocna. - .. .a to oznacza, że moglibyśmy ją wynająć - dokończyła Cera- vanne. - Byłaby dla nas doskonałą eskortą. - Nie lepiej wynająć mężczyznę? - spytała Maggie. - To znaczy kogoś silniejszego? - Kaldurianki są silniejsze od większości mężczyzn - odparła Ceravanne. - Widzieliście pierścienie na jej palcach? Sześć szma- ragdowych sygnetów mistrzowskich. Cztery sygnety z topazem za umiejętności bojowe. Kiedy Kaldurianin udowodni, że posiada umie- jętności mistrzowskie, otrzymuje pierścień. Żeby zdobyć następny, musi go zdjąć z palców martwego przeciwnika... Tallea musi mieć ogromne doświadczenie w walce. Poza tym mówi się, że Kalduria- nie nie mogą zostać zwerbowani przez Siły Ciemności. - Dlaczego? - zapytał Gallen. - Niektórzy twierdzą, że to z powodu ich ogromnego zdyscypli- nowania - wyjaśniła Ceravanne. - Inni sądzą, że ich umysł tak bar- dzo różni się od naszego, że Słowo Ciemności nie może w nim sku-tecznie funkcjonować. Mówi się, że słudzy Ciemności nie próbują już nawracać Kaldurian. Zamiast tego - wolą ich zabijać. - Nie wiem, jak was - wtrącił Orick - ale mnie już zaczyna de- nerwować ta rozmowa. Myślę, że na tym statku coś jest nie w po- rządku. Widziałem tych Tekkarów. Nie potrzebuję żadnych ostrze- żeń, żeby się domyślić, jak mogą być niebezpieczni. - Owszem - przyznała Ceravanne. - Siły Ciemności depczą nam po piętach, ale czy znaj ą nasze plany? Czy wiedzą, jak je pokrzyżo- wać? - Nie sądzę, żeby nas śledzili - powiedziała Maggie. - Orick i ja obejrzeliśmy całą załogę i nie zauważyliśmy nikogo podejrzanego. - To dobry znak - zgodził się Gallen. - Słudzy Ciemności potrafią się maskować - przestrzegła ich Ceravanne. - To, że ich nie widzieliście, nie oznacza jeszcze, że ich tu nie ma. Powinniśmy uważać. Musimy przez większość czasu sie- dzieć w swoich kajutach i do końca rejsu nie rozmawiać już o naszej wyprawie. Wiem, że się niecierpliwicie, że chcielibyście poznać wię- cej szczegółów. Za jakieś sześć-siedem dni powinniśmy dotrzeć do Babelu. -1 co? - zapytał kapitan Aherly. Zell'a Cree odsunął głowę od drzwi kajuty, pod którymi podsłu- chiwał. - Zupełnie się nas nie spodziewają- oznajmił szeptem. - Nato- miast obawiają się Tekkarów. - Trzeba było nie zabierać Tekkarów na pokład - powiedział Aherly. - Przysporzą nam tylko kłopotów. Pytali mnie już, czy będą mogli zabić jakiegoś marynarza. Oczywiście odmówiłem, lecz oni nadal są żądni krwi. - Możliwe jednak, że będziemy musieli skorzystać z ich usług, zanim dopłyniemy do Babelu - szepnął Zell'a Cree. Zamyślił się. W sakiewce zostały mu już tylko trzy egzemplarze Słowa. Nie mógł nawrócić wszystkich pasażerów z sąsiedniej kajuty. Ale może to wcale nie było konieczne? Niedźwiedzia mógłby sobie darować, wiedział jednak, że ludzie o silnej woli często potrafią zwalczy ć Słowo, a więc trzy egzemplarze raczej nie wystarczą. - Ta Tharrinianka, Ceravanne, jest taka piękna - stwierdził Aherly. - Zawsze chciałem zobaczyć Tharriniankę. Myślę, że gdybym spot- kał j ą na ulicy w tym przebraniu, to pewnie przeszedłbym obok niejobojętnie; nie wiedziałbym, kim jest, widziałbym tylko, że jest pięk- na. Cokolwiek sią stanie... -jego głos przybrał rozkazujący ton - .. .nie chcę, żeby twoi ludzie ją zabili! - Ona jest nie tylko piękna, jest pożyteczna. Nakażę Tekkarom, żeby nie opuszczali swojej kajuty - zgodził się ZelFa Cree. Aherly pokręcił głową z powątpiewaniem. - Jesteś pewien, że ci ludzie są tymi, za kogo ich uważasz? Gal- len i Maggie wyglądająjak... cóż, jak zwykłe wyrostki, nie jak Wład- cy Roju. Ceravanne wygląda na ich młodszą siostrę. Toż to jeszcze dzieci! - A czy my nie byliśmy dziećmi, zanim Ciemność nas powołała? - odparł ZelPa Cree. - Niby tak - mruknął Aherly. ZelPa Cree westchnął. Był już zmęczony. - Zdobędziemy więcej egzemplarzy Słowa, kiedy dotrzemy do portu. Wygląda na to, że czas działa na niekorzyść twoich gości. Od dzisiaj co noc będziemy opuszczać żagle do połowy. - Ty świnio! - burknął Aherly. - Mam cały statek towaru. Stracę przez ciebie kilka dni! ZelPa Cree spoglądał na niego posępnie. Aherly, chociaż został nawrócony, wciąż jeszcze był chciwy. ZelPa Cree nie znosił skąp- stwa. - Jeśli narzekasz na to, jak cię traktuję - powiedział gniewnie - możesz iść na skargę do Tekkarów. - Zell'a Cree był wyjątkowo barczystym, niewiarygodnie silnym mężczyzną i chociaż tylko tro- chę przewyższał Aherly'ego, kapitan wyglądał przy nim jak karzeł. Aherly zadrżał. Zell'a Cree przyjrzał mu się z namysłem... zasta- nawiając się, czy kiedykolwiek będzie umiał udawać strach. ROZDZIAŁ 15 Te ej nocy Gallen położył się do łóżka w płaszczu. Ciężkie, meta- lowe krążki uwierały go w plecy, pobrzękując za każdym razem, kiedy przewracał się z boku na bok. Jednak Gallen nie zamierzał spać. Potrzebował nowych informacji. Przez dłuższą chwilę leżał zastanawiając się, jak przyspieszyć podróż do Moree. Dzięki sen- sorom umieszczonym w płaszczu mógł doskonale widzieć całą ka- jutę, mógł też słyszeć najcichsze dźwięki - szelest wody za burtą, pojękiwanie drewnianych belek kadłuba. Obok niego, na wąskiej koi, zwrócona twarzą do ściany spała Maggie. Gallen delektował się słodką wonią j ej pozaziemskich perfum. Leżał obok niej, sku- lony, obejmując ją i wdychając zapach jej włosów. Na zewnątrz od czasu do czasu słychać było raporty zwiadowców i kroki maryna- rzy na górnym pokładzie. Gallen próbował dowiedzieć się czegoś na temat Tekkarów, lecz miał do dyspozycji jedynie stary płaszcz Veriasse'a, który nigdy nie słyszał o takiej rasie. Płaszcz posiadał tylko informacje o planecie Tekkar - rozgrzanym do czerwoności świecie, gdzie smoki co noc polowały na ludzi. Gallen domyślał się, jakie cechy musieli posiadać mieszkańcy takiej planety. Nie miał pojęcia, dlaczego postanowiono ją skolonizować. Przejrzawszy informacje o Tekkar, Gallen poszukał danych o po- zostałych gatunkach zamieszkujących Tremonthin - o ich wzroście, kolorze skóry, cechach charakterystycznych, wrażliwości wzroko- wej, słuchowej i węchowej, o szybkości i sile. Informacje, które otrzy- mał, nie były pocieszające. Okazało się, że większość mieszkańcówBabelu ma udoskonalony wzrok, słuch, wytrzymałość, inteligencję i zwinność. Władcy Tremonthin tworzyli gatunki mające zasiedlić tysiące światów w całej galaktyce i nie tylko; Gallen zorientował się, że ce- chy, jakimi obdarzono niektóre z nich, stanowiły bardzo niebezpiecz- ne kombinacje. Pokręcił głową z zadumą. Szkoda, że Tharrinianie nie mieli nad tym procesem większej kontroli - pomyślał. W środku nocy nagle zdał sobie sprawę, że z/a drzwi dobiega stłumiony odgłos czyichś kroków. Uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu dochodziły go podejrzane dźwięki - przypominające pojęki- wanie belek kadłuba, tylko rzadsze i bardziej nieregularne. Przez chwilę patrzył na drzwi. Były zaryglowane, tak jak je zostawił, kiedy się kładł. Spojrzał na klamkę. Jego płaszcz pozwalał mu doskonale widzieć w ciemności, lecz Gallen postanowił jeszcze obejrzeć kaju- tę w podczerwieni. Zobaczył dwie sylwetki stojące po drugiej stronie drzwi - ich kształt był widoczny dzięki temu, że ciepło ich ciał odbijało się od gładkich desek. Nieznajomi stali tak przez dłuższą chwilę; potem jeden z nich nacisnął ostrożnie klamkę, żeby sprawdzić, czy drzwi są zaryglowane. Gallen bezszelestnie usiadł na łóżku, wyciągnął zza pasa sztylet i ru- szył w stronę drzwi, chcąc zaskoczyć podsłuchiwaczy. Starał się iść jak najciszej. Jego płaszcz nie wykrył żadnego dźwięku, mimo to jed- na z postaci stojących za drzwiami szepnęła przerażonym głosem: - Lord Protektor! - i obaj nieznajomi czmychnęli na górny pokład. Gallen dobiegł do drzwi, wypadł na korytarz i popędził za nimi. Na pokładzie, wśród masztów i zwojów lin, było mnóstwo zakamar- ków, w których można się było ukryć. Wiał silny, lodowaty wiatr. Gallen zobaczył kilkunastu marynarzy, lecz nie miał pojęcia, którzy z nich mogli podsłuchiwać pod jego drzwiami. Popatrzył na nich w podczerwieni: ich skóra świeciła ognistym blaskiem; wyglądali jak demony z piekła rodem. - Czy przed chwilą ktoś tędy wychodził? - zwrócił się do olbrzy- ma stojącego za sterem. Olbrzym obejrzał się przez ramię. - Nikogo nie widziałem, ale słyszałem jakiś hałas. Ktoś mógł się tędy przemknąć. Gallen pokiwał głową. W pobliżu nie było już nikogo, kto mógł- by coś zauważyć. Podniósł wzrok i spostrzegł, że żagle są opuszczo- ne do połowy.- Dlaczego nie płyniemy na pełnych żaglach? 'i Olbrzym wzruszył ramionami. - Pewnie przez ten zimny, północny wiatr. Może przynieść sztorm. Kapitan kazał opuścić żagle. On tu decyduje. f Gallen otulił się szczelniej tuniką. Wiatr rzeczywiście był wyjąt- kowo zimny. Rozejrzał się po pokładzie. Podsłuchiwacze powinni za sobą zostawić ślad termiczny, biegli jednak na tyle szybko, że Gallen nie mógł dostrzec ich tropu. Nawet czujniki umieszczone w jego płaszczu nie były w stanie nic wykryć. Polecił, aby płaszcz wzmocnił jego węch - była to funkcja, której nigdy dotąd nie używał. Poczuł jedynie mieszaninę intensywnych zapachów, które nic dla niego nie znaczyły. Westchnął. Zszedł do kajuty i zaryglował drzwi. Podczas całego tego zdarzenia Maggie spała sobie w najlepsze. Gallen położył się i przesłuchał uważnie zapis ostatnich wyda- rzeń. Był pewien, że idąc do drzwi, aby nakryć podsłuchiwaczy, nie spowodował najmniejszego hałasu. Płaszcz odtworzył mu wszystkie zapamiętane dźwięki; nie było wśród nich niczego, co mogło spło- szyć nieznajomych. Oznaczało tylko jedno: musieli go zobaczyć, a za- tem jego wrogowie widzieli w podczerwieni. Co gorsza, chociaż do tej pory skrzętnie ukrywał swój płaszcz i broń, jego przeciwnicy wie- dzieli, że jest Lordem Protektorem. Następnego ranka Gallen poprosił Oricka, żeby przeszedł się ko- rytarzem i spróbował wywęszyć, dokąd uciekli nocni goście. Tak się jednak złożyło, że z samego rana cały korytarz został dokładnie wy- szorowany. Gallen udał się do kwatery kapitana, żeby porozmawiać z Aher- lym. Orick podreptał za nim. Gallen miał nadzieję, że uda mu się porozmawiać z kapitanem w cztery oczy, lecz jego strażniczka, Tal- lea, nie odstępowała go nawet na krok. Kapitan siedział za biurkiem, na miękko wyściełanym krześle, i robił zapiski w dzienniku okręto- wym. Tallea stała przy jego boku, rozglądając się uważnie na wszyst- kie strony, gotowa do natychmiastowego działania. Mimo to Gallen czuł, że musi porozmawiać z kapitanem. - Dziś w nocy dwóch ludzi podsłuchiwało pod drzwiami mojej kajuty. Usiłowali się włamać - oznajmił. Aherly popatrzył na niego z ukosa. Jego łysiejąca głowa błysz- czała w świetle lampy wiszącej nad drzwiami.- To jest poważny zarzut. Czy coś zginęło, ktoś został ranny? - Nie, ale próbowano się do mnie włamać. - Widziałeś włamywaczy? Jesteś w stanie ich rozpoznać? - Nie widziałem ich twarzy. Wiem tylko, że byli średniego wzrostu. - Średniego wzrostu? - powtórzył za nim Aherly, wydymając wargi. - To nie jest zbyt dokładny opis. - Wiem też, że potrafili widzieć w podczerwieni - dodał Gallen, sądząc, że to coś wyjaśni. - To zdolność bardzo częsta wśród mieszkańców Babelu, a w dzi- siejszych czasach również nawet na pomocy -Aherly wzruszył ramio- nami. - Cała nocna wachta, czyli połowa mojej załogi posiada tę umie- jętność. Dbam o to ze względów bezpieczeństwa. Bardzo chciałbym rozwiązać twój problem, ale nie bardzo wiem, co mógłbym zrobić. - Nic - odparł Gallen. - Chyba że... Czy to mogli być Tekkaro- wie? Czy wczoraj w nocy pełnili wachtę? - Z całą pewnością mieli wachtę, ale to niczego nie dowodzi. Tek- karowie lubią ciemność, w dzień wolą spać. Gallen stał, zastanawiając się. - Proszę wybaczyć, ale nie mam pojęcia, co mógłbym jeszcze zrobić w tej sprawie - stwierdził kapitan. - Czuję się jednak zobo- wiązany. Mam więc jedno pytanie: czy na moim statku nie czujesz się bezpiecznie? Podejrzewasz, że coś ci zagraża? Ktokolwiek zeszłej nocy podsłuchiwał pod drzwiami, musiał wie- dzieć, że Gallen jest Lordem Protektorem. Jeśli tak, prawdopodob- nie wiedział też, kim są Ceravanne i Maggie. Nie można było tego zignorować; było to jednak tak przerażające, że Gallen miał ochotę ukryć ten fakt przed swoimi towarzyszami. Najchętniej opuściłby ten statek jak najszybciej. - Owszem - przyznał - czuję, że grozi mi śmiertelne niebezpie- czeństwo. Kapitan zmarszczył brwi. - W takim razie mogę zrobić tylko jedno. Miałem już do czynie- nia z różnymi ludźmi, którzy czuli się zagrożeni. Jedni obawiali się rzeczywistego niebezpieczeństwa, inni - urojonego... - Zaraz, chwileczkę- warknął Orick. - Gallen niczego sobie nie uroił... - Ależ skąd, niczego takiego nie zamierzałem sugerować... - od- parł kapitan, patrząc Gallenowi prosto w oczy. - Chciałem tylko powiedzieć, że... stosuję zasadę... iż należy dbać o to, aby wszyscy ^77 pasażerowie czuli się bezpiecznie na moim pokładzie. Komfortowo i bezpiecznie. Dlatego wynająłem Kalduriankę. Czy będziesz się czuł bezpieczniej, jeśli od dziś Tallea będzie co noc pilnować drzwi two- jej kajuty? Gallen przyjrzał się stojącej obok kobiecie. Miała krótkie, czarne włosy z siwymi pasemkami i brązowe, niezwykle czujne oczy. Poru- szała się z mocą i gracją, o jakiej Gallen mógł tylko marzyć. Co wię- cej - Ceravanne mówiła, że Kaldurianie nie mogą zostać zwerbowa- ni przez Siły Ciemności. - Tak - powiedział. - Czułbym się bezpieczniej. -Doskonale! -Aherly uśmiechnął się. -Tallea będzie czuwać pod twoimi drzwiami od zmierzchu do świtu. - Zaczął gmerać przy szufladzie biurka, tak jakby chciał ją otworzyć. - Widzisz... - mruk- nął - .. .zapewniam cię, że ja też chciałbym złapać tych włamywa- czy. Staram się utrzymywać porządek na swoim statku. Dobrze pła- cę swoim ludziom - ale nie można wykluczyć, że to ktoś z mojej załogi. Albo któryś z pasażerów. W obu przypadkach byłoby to fa- talne dla mojej reputacji, rozumiesz? Gallen pokiwał głową. Nie miał więcej pytań. Wychodząc, po- myślał, że przecież nie o to mu chodziło... Wrócił do kajuty i zwołał naradę. Ceravanne przeraziła się, kiedy opowiedział całą historię. - Jesteś pewien, że ci podsłuchiwacze nazwali cię Lordem Pro- tektorem? - spytała Maggie. -Absolutnie! Miałem na sobie płaszcz. Przesłuchiwałem zapis dźwiękowy już kilkanaście razy. - To oznacza, że słudzy Ciemności są na tym statku i wiedzą kim jesteśmy - stwierdziła Maggie. Orick spoglądał to na drzwi, to na okrągły iluminator, tak jak- by spodziewał się, że słudzy Ciemności mogą wkroczyć w każdej chwili. -1 co zrobimy? - zapytał. Gallen, który do tej pory siedział w kucki, wyprostował nogi i oparł dłonie na kolanach. - Widzę tylko jedno rozwiązanie. Będę musiał znaleźć wysłań- ców Ciemności i wyeliminować ich. - A może to wcale nie są słudzy Ciemności? - wtrąciła Ceravan- ne. - Może to tylko włamywacze, którzy odkryli, że jesteś Lordem Protektorem. Wczoraj wieczorem wszyscy poszliśmy na kolację. Ktośmógł się zakraść do naszej kajuty i przejrzeć nasze rzeczy. Mógł znaleźć twój płaszcz i strzelbę zapalającą... - Możliwe - przyznał Gallen. - Ale sądzę, że to zbyt optymi- styczne przypuszczenia. Jeśli to zwykli złodzieje, dlaczego nic nie zginęło? Ceravanne nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. - Na statku jest kilka szalup - stwierdziła Maggie. - Mogliby- śmy wymknąć się w środku nocy i spróbować dotrzeć na brzeg. - Nocna wachta doskonale widzi w ciemności - odparł Gallen. - Nie uda nam się wymknąć niepostrzeżenie. - a zatem musimy być ostrożni i cierpliwi. Pozostaje nam tylko czekać - stwierdziła Ceravanne. - Czekać na co? - mruknął Orick. - Aż nas zaatakują- powiedział Gallen. ROZDZIAŁ 16 N, l astępny tydzień upłynął im bez żadnych niespodzianek. Po kil- ku dniach cała czwórka zaczęła odzyskiwać spokój. Od rana do wie- czora przechadzali się po pokładzie, lecz na noc zamykali się szczel- nie w swojej kajucie. Orick jako pierwszy zwątpił w istnienie niebezpieczeństwa. Kiedy przez pięć dni nic się nie wydarzyło, zaczął się zastanawiać, czy przy- padkiem cała ta afera nie była tylko wymysłem Gallena. Przechadzał się więc bez obaw po całym statku, wychylając się za burtę, żeby po- patrzeć na ławice łososi, krążące leniwie tuż pod powierzchnią. Wszystkie dni były gorące i bezchmurne. Wiatr dmuchał w żag- le. Orick wdawał się w pogawędki z marynarzami; czerwonoskórzy mieszkańcy Penasurry byli weseli i zawsze skłonni do żartów, zaś potężni i silni Annatkimowie, znacznie spokojniejsi, ciągle marzyli i opowiadali o swoim rodzinnym archipelagu Wysp Białych, poło- żonym daleko na południowym wschodzie. Największe zainteresowanie budziła w Oricku Tallea, która co noc stała pod drzwiami ich kajuty. Którejś nocy postanowił wyjść na korytarz, żeby z nią porozmawiać. Otworzył ostrożnie drzwi. Stała nieruchomo, w słabym świetle oliwnej lampy, gotowa do walki. Orick zatrzymał się przez chwilę, spoglądając na nią z zakłopotaniem. Po- patrzyła na niego. - Czego chcesz? - spytała. - Jestem ciekaw, jak to jest - odparł bez skrępowania. - Jesteś Kaldurianką, lecz postanowiłaś żyć zgodnie z nauką Wędrowników; czy to oznacza, że po śmierci chcesz się odrodzić jako jeden z nich?- Jeśli tylko zasłużę sobie na ten honor, moja świadomość zosta- nie umieszczona w ciele Wędrownika. - Słyszałem już, że można zamieszkać w nowym ciele, które zo- staje utworzone ze szczątków starego - stwierdził Orick, oblizując się - ale nigdy nie sądziłem, że można się odrodzić w innym ciele. Czy j a mógłbym się odrodzić... j ako człowiek? - Możliwe - powiedziała Tallea bez przekonania. - Ciało jest tylko muszelką; ważne, co jest w środku. Tak mówią sędziowie. Ale tylko nieliczni mają przywilej odrodzenia się na nowo. Nieśmiertelni w Mie- ście Życia o tym decydują. Czasami podejmują dziwne decyzje. - Jak to: dziwne? - Najpierw odczytują czyjeś myśli, czyjąś świadomość. Zdarza się, że nie dają komuś prawa do ponownego narodzenia, mimo że wszyscy jego rodacy uważają, że mu się ona należy. Jeśli się nie jest człowiekiem, trudno zdobyć ten przywilej. - Może ich opinia opiera się nie na działaniach, lecz na myślach i pragnieniach... - powiedział Orick - ... dlatego ich osąd czasami różni się od osądu zwykłych ludzi. Tak przynajmniej to sobie wyobra- żam. - Tak to powinno wyglądać według Biblii - dodał w myśli. -Czasami... -odparła Tallea, kręcąc głową, jakby chciała za- przeczyć słowom niedźwiedzia - czasami wydaje mi się, że oni są- dzą każdego ludzką miarą, a nie - miarą jego rodaków. - Jak to? - Orick znowu oblizał nozdrza; zdawało mu się, że wy- czuł w powietrzu jakiś niepokojący zapach. - Mam wstręt do przemocy, lecz ćwiczę się w jej stosowaniu - powiedziała Tallea. - Wśród Kaldurian najwyżej ceni się tych, któ- rzy dobrze walczą. Według nas, to im należy się ponowne narodze- nie. Lecz ludzie najwyżej cenią tych Kaldurian, którzy wiernie słu- żą. To nie to samo. - Czujesz się oszukana przez ludzi? - Oni mnie stworzyli. Jak mogę czuć się oszukana? - A kiedy widzisz, jak twoi rodacy umierają młodo? - Zapominasz, że żyję według zasad Wędrowników. Oni wyrzekli się wszystkiego: domów, ubrań..., nawet własnego życia. To wielka mądrość wiedzieć, że życie nie należy do nas. Ono tylko przez nas przepływa... Rozstali się, lecz Orick czuł, że nie zaspokoił jeszcze swojej cie- kawości.Po tygodniu Ceravanne zaczęła się niepokoić. - Ta podróż trwa już zbyt długo - stwierdziła. - Przy takim wie- trze powinniśmy osiągnąć Babel w ciągu pięciu dni. Musieliśmy zbo- czyć z kursu. Kiedy powiedziała kapitanowi o swoich obawach, ten tylko po- drapał się po swojej łysinie i mruknął: - Owszem, płyniemy już bardzo długo. Statek jest załadowany po brzegi, więc nie możemy rozwijać dużej prędkości. Ostatnio, przez dwie noce z rzędu, płynęliśmy pod wiatr. Poczekajmy jeszcze dzień. Jutro powinniśmy być na miejscu. Jednak ląd pojawił się na horyzoncie dopiero po dwóch dniach - wąska, niebieskawa linia wzgórz, ciągnąca się pomiędzy niebem i oceanem. Zwiadowcy doskonale znali te wzgórza. Do portu było jeszcze ze dwa dni drogi. Po południu spadł deszcz i wszyscy musieli pozostać w swoich kajutach, dopóki się nie przejaśniło. Gallen był podenerwowany; stał w napięciu, wpatrując siew ciemność. Maggie wiedziała, że jej mąż rozmyśla o Moree, że chciałby już być na miejscu. Aby poprawić mu nastrój, namówiła go na krótką przechadzkę w świetle księżyca. Było już późno, kiedy wyszli z kajuty. Tallea stała nieruchomo pod drzwiami. Kiedy jąmijali, strażniczka chwyciła Maggie za rękę i szepnęła: - Uważajcie! Tekkarowie są na pokładzie. Gallen miał na sobie czarną tunikę z kapturem, pod którą ukrył swój płaszcz. Założył też swoje bojowe buty i pas z bronią; brako- wało mu jedynie rękawic. Maggie czuła się całkiem bezpieczna w jego obecności, więc usłyszawszy słowa Kaldurianki bez większego prze- konania skinęła głową. Spacerowali przy księżycu, rozmawiając szeptem i trzymając się za ręce. Jego dotyk jak zwykle działał na nią elektryzująco. Tego dniajeszcze się nie kochali i Maggie była spragniona jego bliskości. Przeszli na rufę i przystanęli, spoglądając na oddalające się fale. Na południu widać było światła jakiegoś miasta, położonego na rozleg- łych wzgórzach. Statek kołysał się łagodnie. Maggie i Gallen stali dłuższą chwilę, całując się namiętnie. Przez cały dzień, kiedy Gallen ćwiczył walkę wręcz, Maggie pragnęła jego pocałunku. Teraz jednak nie była w sta- nie oddać się pieszczotom, gdyż poczuła na sobie czyjś wzrok. Mimo to drżała, czując dotyk Gallena, i na chwilę zapomniała o wszyst- kim. Przytuliła się do niego, przyciskając swój delikatny biust dojego twardej piersi. Zdjęła mu kaptur, odsłaniając kołnierz płaszcza, którego metalowe dyski rozbłysły w świetle gwiazd. Miała ochotę ściągnąć mu płaszcz, żeby móc pogładzić go po plecach, lecz uzna- ła, że nie jest to najlepszy pomysł, więc tylko ugryzła go w ucho. - Dałabym ci więcej - szepnęła- właśnie tutaj i teraz, gdyby tyl- ko nikt nas nie widział. - Powiedziała to tylko po to, żeby sprawić mu przyjemność, wiedziała bowiem, że Gallen jest dżentelmenem i panuje nad swoimi żądzami znacznie bardziej, niż by tego chciała. Poczuła jednak, że Gallen rozgląda się nerwowo, jakby chciał znaleźć jakieś ustronne miejsce, gdzie mogliby być sami. Nagle od- wrócił się i zapytał: - Dlaczego żagle są opuszczone do połowy? Maggie spojrzała w górę. Nocna bryza była chłodna, lecz spo- kojna; na niebie nie było ani jednej chmury. Nie zanosiło się na sztorm, nie było więc powodów, aby zwijać żagle. - Spójrz! - powiedział Gallen, wskazując za burtę. - Statek pra- wie wcale się nie porusza! Maggie poczuła nagle, jak przechodzi ją dreszcz. Przez cały czas marzyli o tym, żeby być już na miejscu; tymczasem ich podróż, mimo sprzyjających wiatrów, przeciągnęła się co najmniej o trzy dni. Cho- ciaż kapitan narzekał, że często płynęli pod wiatr, nigdy tego nie odczuwali. Gallen rozejrzał się po pokładzie i zapytał któregoś z marynarzy: - Dlaczego nie płyniemy na pełnych żaglach? - Kapitan kazał je zwijać po zmierzchu - odparł olbrzym. - Dlaczego? Marynarz wzruszył ramionami. - Czy zawsze na noc zwijacie żagle? - Tylko podczas tego rejsu. -Gallenie... -szepnęła Maggie. -Coś tu nie gra. Myślisz, że kapitan celowo opóźnia naszą podróż? - Nie sądziła jednak, żeby to była prawda. Nigdy nie mówili publicznie, że im się spieszy. Czyżby kapitan czytał w ich myślach? - No tak, kapitan... - szepnął Gallen. - Myślę, że będę musiał z nim porozmawiać. Chwycił Maggie za rękę i poprowadził ją na drugą stronę górne- go pokładu. Po obu bokach sterówki znajdowały się stopnie, po któ- rych schodziło się na główny pokład. Księżyce wisiały nisko nad horyzontem i żagle rzucały głęboki cień. Marynarze powinni byli zapalić latarnię, lecz nie uczynili tego. Maggie drżała, kiedy scho-dzili na pogrążony w mroku pokład. Gallen zatrzymał się i chwycił ją mocniej za rękę. W ciemności dostrzegła jakiś ruch - przed nimi stały dwie czarne postacie. - Z drogi - zawołał śmiało Gallen. Postacie nie poruszyły się; Maggie dostrzegła błysk stalowego ostrza. - To ty musisz zejść nam z drogi, Lordzie Protektorze - odpo- wiedział szyderczy, świszczący głos. Maggie była pewna, że żaden człowiek nie mówiłby w ten spo- sób. Statek przechylił się na fali i księżyc na moment oświetlił cały pokład. Na schodach siedziało dwóch szczelnie zakapturzonych Tek- karów. Gallen chwycił Maggie i odsunął ją za siebie; drugą ręką wyciąg- nął miecz. - Ojej, jaki groźny człowiek! - roześmiał się jeden z Tekkarów. - Z jakim wielkim mieczem! - zadrwił drugi. Maggie obejrzała się za siebie. Na górnym pokładzie zjawiło się czterech marynarzy; z kijami w rękach szli w ich kierunku. Dziew- czyna zesztywniała. - Wiedziałem, że to się stanie - szepnął Gallen. - Przepuśćcie nas! - krzyknęła Maggie. - Wcale was nie zatrzymujemy - powiedział jeden z Tekkarów. - Jak na razie nie mamy do was żadnej sprawy. Jeśli chcecie, idźcie porozmawiać z kapitanem... Gallen ostrożnie ruszył naprzód; Maggie szła tuż za nim, na tyle blisko, że czuła ciepło jego ciała. Kiedy dotarli do drzwi prowadzą- cych pod pokład, ukazał się w nich Zell'a Cree. Przez chwilę stał, oświetlony słabym blaskiem dochodzącym z korytarza. Ziewnął. Nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. - Co jest? - zawołał do Tekkarów. - Mieliście nie wychodzić z ka- juty! Maggie zrozumiała, że Zell'a Cree wiedział coś, o czym oni nie mieli pojęcia: wiedział, że Tekkarowie mieli nie wychodzić z kajuty. Zdziwiło ją, że kapitan, wydawszy taki rozkaz, nie poinformował ich o tym. Taka wiadomość przecież by ich uspokoiła... Jeden z Tekkarów podszedł bliżej i w świetle dochodzącym z ko- rytarza ukazała się jego odrażająca, ubrana na czarno postać. Mag- gie dostrzegła tylko część jego twarzy - błyszczące oczy i czoło z wy- tatuowanym białym pająkiem. - Dla każdego przychodzi czas polowania - oznajmił.Maggie pomyślała, że to właśnie oni musieli podsłuchiwać pod drzwiami. Tekkar wskazał palcem na Gallena. - Ten człowiek uważa, że stanowimy problem. Chce namówić ka- pitana, żeby nas stąd wyrzucił. Ale my wiemy, że kapitan nie lubi, jak się go budzi w środku nocy. Pomyśleliśmy, że trzeba zatrzymać tego awanturnika. - Lubicie polować, prawda? - zapytał ich Gallen. - Ale nie wystarczy wam tylko zabić. Lubicie najpierw doprowadzić ofiarę do rozpaczy, jak kot, który znęca się nad schwytaną myszą. Ha! - Głośny śmiech Gallena zabrzmiał groźnie. - Znałem już wielu takich jak wy. No dalej, atakujcie! - Gallen odrzucił miecz. Tekkarowie stali dziesięć stóp od niego. - Ho, ho! - roześmiał się Tekkar. Skoczył przed siebie i cofnął się w mgnieniu oka. Przez ułamek sekundy udawał że atakuje, lecz po chwili skrył się za zwojem lin. - Uważaj! - syknął Gallen do ZelFa Cree'ego, podnosząc swój miecz. - Jeszcze tu wrócimy! Podszedł do niego, lecz Żeli'a Cree, stanąwszy tyłem do Tekka- rów, wyciągnął ręce i oparł je na ramionach Gallena i Maggie. - Zaraz, zaraz - powiedział. - Bądźmy rozsądni! Jestem pewien, że nie ma powodów, by sięgać po broń! Gallen minął go obojętnie i wraz z Maggie zniknął w drzwiach korytarza prowadzącego do kajut. Zell'a Cree był zdumiony jego błyskawicznym odwrotem. Postanowił wrócić do kajuty, tak jakby bał się pozostawać na pokładzie w towarzystwie Tekkarów. Gallen zamknął drzwi prowadzące na pokład i zaryglował je dokład- nie. Zell'a Cree przystanął pod swoją kajutą, zastanawiając się, co zrobić. W przeciwległym końcu korytarza stała strażniczka Tallea; u jej stóp połyskiwał płomień małej, oliwnej lampy. Gallen poszedł do kwa- tery kapitana. Pukał uparcie, dopóki drzwi się nie otworzyły. - Co się stało? - zapytał zaspanym głosem kapitan. - Każ postawić żagle - odparł Gallen. - Nie życzę sobie, żebyś nadal opóźniał naszą podróż. - Jak to?! - krzyknął kapitan. - Właśnie tak. Kazałeś swoim ludziom co noc zwijać żagle do połowy. Chcę, żeby je postawiono. - Co?! - Aherly poczerwieniał. - Nie wydawałem wcale takiego rozkazu! Poczekaj chwilę, muszę się ubrać. Maggie zastanawiała się, czy żagle zwijano przez pomyłkę, czy też był to sabotaż ze strony któregoś z członków załogi, który wydał rozkaz w imieniu kapitana.Aherly zamknął drzwi i zaryglował je. Gallen i Maggie odczekali dwie minuty, wreszcie Gallen zastukał w drzwi rękojeścią sztyletu. Nikt nie odpowiedział. Maggie nie miała pojęcia, czy kapitan po prostu boi się Gallena, czy też rzeczywiście jest w zmowie z Siłami Ciemności. Drzwi do kajuty kapitana zrobione były z grubych desek, wzmoc- nionych od środka żelaznymi sztabami. Wyglądało na to, że nie uda się ich wyłamać. - Chodźmy - rzucił Gallen. - Ostrzeżemy pozostałych. Musimy jak najszybciej opuścić ten statek! - Uważajcie! - Tallea wyciągnęła miecz, stając pomiędzy nimi a Zell'a Cree'em, który nadal kręcił się przed drzwiami swojej kaju- ty. - On jest jednym z nich! Byłam w kwaterze kapitana, kiedy tu przyszedł i powiedział, że chce płynąć razem z wami. - Skąd wiedział, że wybierzemy akurat ten statek? - zapytał Gal- len, spoglądając na barczystego mężczyznę. - Wiedział, że wypływacie, więc wykupił bilety na wszystkie stat- ki. Zastawił na was pułapkę! Zell'a Cree stał spokojnie na końcu korytarza, złożywszy ręce za plecami. Nagle, zanim ktokolwiek zorientował się, o co cho- dzi, wślizgnął się do swojej kajuty, błyskawicznie zamknął za sobą drzwi i zaryglował je dokładnie. Gallen skoczył przed sie- bie i spróbował je otworzyć, ale było już za późno. Zell'a Cree zasunął ostatni rygiel. Gallen kopnął w drzwi, klnąc z wściekło- ścią. Tallea obejrzała uważnie drzwi i powiedziała: - Idźcie się spakować. Ja go przypilnuję. Gallen naciągnął kaptur, spoglądając na drzwi, za którymi znik- nął Zell'a Cree. Stał tak dłuższą chwilę, sfrustrowany. Nagle wrza- snął z bólu. Ściągnął kaptur i chwycił się za szyję. Kiedy cofnął rękę, jego dłoń była zakrwawiona. Przerażony, popatrzył na Mag- gie. Przez chwilę stał niezdecydowany, wreszcie krzyknął: - Co się dzieje? - Upadł na kolana. Maggie podbiegła do niego. Rozglądał się oszołomiony. Odchy- liła jego długie włosy i spojrzała na szyję. Pod skórą znajdował się odrażający, siny guz, z którego ciekła krew. Guz pulsował, jakby wewnątrz niego gotowała się woda. Maggie nie miała pojęcia, skąd się to wzięło, w jaki sposób nagle wyrosło na szyi. Nagle guz skur- czył się i widać było, że coś porusza się pod skórą. Poczuła, że żołą- dek podchodzi jej do gardła.- Maggie... -jęknął Gallen. - Co to jest? Czuję, że to c o ś się rusza! Coś się wwierca w moją głowę! Rozległ się przerażający odgłos pękającej czaszki, wydobywają- cy się tuż spod skóry. - O Boże! -jęknęła Maggie. W pierwszej chwili chciała sięgnąć po nóż i rozciąć skórę, żeby wyciągnąć to coś, co właśnie wchodziło do czaszki Gallena. Tallea pochyliła się nad Gallenem. Popatrzyła na niego przerażo- na. Wreszcie chwyciła Maggie i sięgnęła do jej kaptura, zwisającego swobodnie na plecach. - Uważaj! - powiedziała. Wyciągnęła stworzenie podobne do modliszki, mające nieco szer- szy tułów i większe szczypce. Trzymała je ostrożnie w dwóch pal- cach. - Słowo jest w nim! - krzyknęła Tallea. - Siły Ciemności wtarg- nęły do niego! - Mój Boże... -jęknął Gallen. Padł na podłogę i zaczął drapać się po krwawiącym karku, chcąc wydostać Słowo ze swojej szyi. Tallea przyklęknęła przed nim i popatrzyła mu spokojnie w oczy. - Musisz je zwalczyć! - powiedziała z naciskiem. - Musisz je zwalczyć! - Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! - krzyczał Gallen. Jego bez- radność przeraziła Maggie. - Czuję, jak to c o ś się rusza w mojej gło- wie! - Maggie jeszcze nigdy nie widziała go tak wystraszonego, bła- gającego o pomoc, zrozpaczonego. Spoglądał na nią wytrzeszczonymi oczami; po twarzy ciekły mu strużki potu. Przyklękła obok, potrząsnę- ła nim, wreszcie przytuliła jego głowę do swojej piersi. - Już dobrze! Wszystko będzie dobrze - szepnęła, lecz nie była w stanie ukryć przed nim swojego przerażenia. - Skąd wiesz? - krzyknął Gallen. - Można pokonać Słowo Ciemności - powiedziała z naciskiem Tallea. - Od tego się nie umiera. Zostaje tylko blizna. Musisz temu Słowu powiedzieć: nie! - Chwyciła podobne do owada urządzenie i z całej siły ścisnęła je w dłoni, rozgniatając je na miazgę. Gallen popatrzył na szczątki Słowa i nagle jego wzrok stał się nieobecny, jakby wpatrywał się w punkt oddalony o setki tysięcy mil. Wreszcie wróciła mu świadomość. Popatrzył z zakłopotaniem na pochylające się nad nim kobiety. - Mój płaszcz... Siły Ciemności chcą mi coś zakomunikować swoim Słowem, ale mój płaszcz zablokował przekaz.W jego głosie słychać było niewypowiedzianą ulgę, wiedział jed- nak, że sytuacja nadal jest groźna. Maggie spostrzegła szaleńczy blask w jego oczach; nie miała wątpliwości, że wciąż jest przerażony. Jesz- cze nigdy go takiego nie widziała - bezradnego i osamotnionego w swoim nieszczęściu. Przytuliła się do niego, gdy tylko wstał. - To ZelPa Cree - szepnął rozgorączkowany Gallen. - Ten drań wrzucił nam to c o ś do kapturów, kiedy go mijaliśmy! Maggie wiedziała, że to prawda, lecz nic nie mogła na to pora- dzić. Gallen skoczył przed siebie i zaczął bezskutecznie napierać na drzwi kajuty ZelPa Cree'ego. Kopnął je kilka razy, wreszcie odwró- cił się i popatrzył na Maggie. - Cholera, na tym statku wszystkie drzwi są porządne! - powie- dział. -Zwołaj wszystkich, pakujemy się! - w jego głosie słychać było taką furię, że dziewczyna nie śmiała protestować. Tymczasem Orick, zaniepokojony jego krzykiem, wybiegł na korytarz. Maggie stanęła obok Tallei, wyciągając swój miecz o wi- rującym ostrzu. - Jak sądzisz, uda nam się uciec? - Gallen zapytał Talleę. - Ciemność chce nawracać, nie zabijać - odparła Kaldurianka. - Możliwe, że pozwolą nam odejść. Jeśli chcesz, zabij ich! - Wzru- szyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że i tak nie uda mu się powstrzymać Sił Ciemności. Maggie zapukała do drzwi na końcu korytarza, do kajuty zajmo- wanej przez albinoskę. Dziewczyna była jednak zbyt przerażona, żeby otworzyć. Gallen stanął przy drzwiach prowadzących na pokład i wyjrzał przez maleńki iluminator. Odwrócił się powoli. - Zebrało się tam pół załogi! Tallea skinęła głową. - Musimy poczekać. Słabo widzę w ciemności. - A więc zrobimy mały fajerwerk - odparł Gallen. Wziął od Mag- gie swój plecak, wyciągnął strzelbę zapalającą i podłączył ładunek. Otworzył drzwi i wystrzelił. Biała, lśniąca jak słońce plazma za- lała tłum marynarzy, podcinając główny maszt. Gallen krzyknął do swoich towarzyszy, żeby szli za nim, i wybiegł na pokład. Tuż za Gallenem bezszelestnie sunęła Tallea, dalej - Orick i Mag- gie. Ich oczom ukazał się jeden z Tekkarów, cały skąpany w ogniu. Jego wypalony szkielet przez chwilę stał, płonąc jak pochodnia, do- póki kości nie rozsypały się. Kilkunastu czerwonoskórych maryna- rzy zostało poparzonych tryskającą plazmą. Biegali w popłochu, wijącsię i próbując ugasić palący ogień. Jednak plazma, która przywarła do ich ramion i torsów, miała temperaturę kilku tysięcy stopni i na- wet najmniejsza rana powodowała, że ciało zaczynało się gotować. Główny maszt zachwiał się, przechylił i zawisł na olinowaniu. Maggie zawołała Ceravanne. Tuż przed nią Gallen i Tallea toczyli zaciętą walkę, stawiając czoła sługom Ciemności. Maggie widziała, jak Tallea odcina ręce czerwonoskórych wrogów, jak swoim ostrym trójzębem trafia jednego z olbrzymów między oczy. Gallen dobił go mieczem i zajął się dwoma czarnymi marynarzami z białymi włosa- mi i rogowatymi wyrostkami na czole. Drugi z Tekkarów - ten, który miał dłoń wytatuowaną na czerwo- no - zaczął się przeciskać przez tłum przerażonych marynarzy. W pew- nej chwili, nie mogąc się przepchnąć, ugodził w plecy jednego ze swych sprzymierzeńców; za wszelką cenę chciał dopaść Gallena. Już za chwilę miotali się w szaleńczym pojedynku, wymieniając ciosy i pchnięcia. Maggie wiedziała, że płaszcz Gallena potrafi dzie- sięciokrotnie przyspieszać jego ruchy, wyposażając go zarazem w do- świadczenie najlepszych szermierzy zdobyte na przestrzeni sześciu tysięcy lat. Dzięki temu powinien być niepokonany. Jednak przez pięćdziesiąt sekund trwała zacięta walka; szermierze rzucali się na- przód i wycofywali, zadawali ciosy i odpierali je. Szybko się okaza- ło, że szansę są wyrównane. Przy każdym odpartym ciosie, gdy ostrza zahaczały o siebie, roz- legał się potworny zgrzyt. Maggie dziwiła się, że pod tak wielkim naporem miecze nie pękną w drzazgi. Wiedziała, że Gallen jest sil- ny. Od dziecka był ćwiczony w szermierce; jego nadgarstki i ramio- na były znacznie masywniejsze niż u większości mężczyzn. Mimo to po jakimś czasie po każdym cięciu zaczął cofać się o krok. Któryś z marynarzy rzucił mu pod nogi żerdź, żeby odwrócić jego uwagę. Tekkar natychmiast pochylił się i runął naprzód całym swo- im ciężarem, wyciągając miecz daleko przed siebie. Gallen odparł cios sztyletem; na pokład trysnęła krew - Maggie nie była pewna czyja - i Tekkar wpadł na Gallena. Obaj runęli na pokład. Przez chwilę siłowali się; z głośnym rykiem Tekkar usiłował ode- brać Gallenowi sztylet. Orick ruszył na pomoc, lecz jakiś marynarz stanął mu na drodze. Maggie dosięgnęła go swoim wirującym ostrzem. Kiedy marynarz padł z rozciętą krtanią, Orick ominął go, wskoczył na Tekkara i z całej siły ugryzł go w ramię. W tej samej sekundzie Gallen zamachnął się sztyletem i błyskawicznie wbił go w nerkę swo- jego przeciwnika. Kiedy szarpnął ostrzem, trysnęła krew. NastępnieH zrzucił z siebie ciało Tekkara z taką siłą, że wylądowało trzy jardy dalej. Natychmiast wywiązała się walka. Gallen dopadł marynarza, który rzucił mu żerdź pod nogi; kopnął go z całej siły w głową, ła- miąc mu kark. Widząc to, jego towarzysze uciekli w popłochu. Mag- gie odwróciła się, żeby zobaczyć, jak sobie radzi Tallea. Kaldurianka klęczała na pokładzie, trzymając się za brzuch. Jej twarz wyrażała zdziwienie. Trzech marynarzy szło w jej stronę, aby zadać śmiertelny cios. Maggie nie miała broni, lecz bez namysłu pospieszyła na ratunek. Rzuciła w napastników swoją torbą; trafiła jednego z nich, wytrącając mu miecz z ręki. Stanęła przed nimi i krzyknęła z wściekłością: - Wynoście się albo utnę wam głowy i wyślę waszym żonom! Wszyscy trzej stanęli jak wryci; widzieli, że Maggie nie ma bro- ni, lecz nie wierzyli własnym oczom. I wtedy Maggie znalazła wyj- ście z sytuacji. Na południu żyły tysiące różnych ludów - było ich tak wiele, że mało kto znał je wszystkie. Zdarzało się, że trudno było ocenić po wyglądzie, na ile niebezpieczny jest przeciwnik. - Wierzcie mi, przyjaciele - oznajmiła złowróżbnym głosem. - Nie ujdzie z życiem ten, kto wchodzi w drogę kobiecie z Coola! Trzej słudzy Ciemności przyglądali się jej, niezdecydowani. Mag- gie podniosła ręce i zaczęła przebierać palcami. Był to gest tak nie- zrozumiały i tajemniczy, że dwóch marynarzy cofnęło się o krok. Trzeci z nich z krzykiem ruszył przed siebie. Podniósł miecz, aby zadać śmiertelny cios. Maggie usłyszała za sobą głośne sapanie i na- gle tuż przed jej oczami błysnął miecz Kaldurianki. Tallea z brzę- kiem odparła cios; jej miecz wbił się w ramię napastnika, przeciął je i utkwił między żebrami. Pozostali dwaj marynarze uciekli, wiedząc, że nie dadzą rady Maggie i rannej Kalduriance. Żagle stanęły w płomieniach. Po chwili runął główny maszt, roz- bijając w drzazgi cały pokład dziobowy i wzniecając fontannę iskier. Maggie biegła, ciągnąc Talleę za ramię. - Zostaw mnie... -jęknęła strażniczka, potykając się o wystają- ce deski pokładu. Maggie pomogła jej wstać i wrzasnęła prosto do ucha, żeby prze- krzyczeć huk płomieni: - Za nic w świecie! Jeśli przeżyjesz, chcecie wynająć jako eskortę! - Zgoda - odparła Kaldurianka. Ktoś chwycił Maggie za ramię. Odwróciła się. Orick trzymał w zę- bach jej plecak, a Ceravanne właśnie schylała się po strzelbę Galle- na, który biegł do nich przez płonący pokład.Z ulgą spostrzegła też, że nieśmiała albinoska wyszła z kajuty i ruszyła w stronę szalup zawieszonych przy przeciwległej burcie. Po chwili Gallen był już z nimi. Pomógł Maggie nieść ranną Kal- duriankę. Pobiegli na rufę, gdzie kilku marynarzy właśnie opuszcza- ło łódź ratunkową. Kadłub łodzi dotknął wody i dwóch marynarzy już schodziło po sznurowej drabince. Gallen wycelował w nich swoją strzelbę zapalającą i krzyknął: - Hej, wy tam! Wysiadać z łodzi, natychmiast! - Marynarze za- marli w bezruchu, po czym jeden z nich skoczył do wody i popłynął w stronę odległego brzegu, a drugi wrócił na pokład i wraz z kolega- mi, którzy opuszczali łódź, pobiegł na drugą burtę z nadzieją, że znajdąjakąś szalupę, zanim statek doszczętnie spłonie. Gallen stał na rufie, celując ze swej strzelby, podczas gdy Maggie i pozostali zeszli do szalupy. Maggie zniosła na dół Talleę, która ura- towała jej życie. Kiedy tylko obie znalazły się w łodzi, Maggie opa- trzyła Kalduriance ranę na brzuchu. Śniada twarz strażniczki była wykrzywiona z bólu; patrzyła w niebo nieobecnym, rozkojarzonym wzrokiem. Po chwili wszyscy byli w szalupie. Ceravanne wiosłowała po- spiesznie, wzbijając fontanny wody. Gallen stał na dziobie; w ręce trzymał strzelbę zapalającą. Nad wodą unosił się gęsty dym. Cały statek stał już w płomieniach. Maggie spojrzała w górę: krążyli nad nim podobni do nietoperzy zwiadowcy. Orick oznajmił ze smutkiem: - Nie możesz pozwolić im uciec, Gallenie. Musisz podjąć męską decyzję! Gallen skinął głową. Podniósł strzelbę, westchnął głęboko i wy- strzelił w niebo. Strumień plazmy wzbił się w górę, rozświetlił całą okolicę i pochłonął jednego ze zwiadowców. Po chwili dosięgnął też drugiego, który z krzykiem spadł do morza. Trzeci zwiadowca leciał tuż nad wodą. Gallen wystrzelił, lecz potężny nietoperz był już za daleko i strumień plazmy go nie dosięgnął. Gallen strzelił jeszcze dwa razy w płonący statek. Maggie pa- trzyła, jak przerażeni marynarze skaczą za burtę. Kilku ludzi zdo- łało opuścić szalupę. Kiedy tylko wypłynęli zza rufy, Gallen strze- lił. Plazma pomknęła niczym piorun do odległego o sto j ardów celu i przez najbliższe dziesięć sekund szalupa stała się płonącym pie- kłem, pełnym poskręcanych szkieletów, których ciało stopiło się w okamgnieniu. Maggie uświadomiła sobie nagle grozę tego, co właśnie się wy- darzyło, tych wszystkich morderstw, które Gallen zmuszony był po-pełnić. Poczuła się, jakby niebo zrzuciło na nią potężny głaz. Popa- trzyła na Gallena; stał zgarbiony, z pochyloną głową, z twarzą oświet- loną dogasającymi płomieniami. - Boże, przebacz nam - szepnęła Ceravanne. Było już po wszystkim. Szalupa kołysała się leniwie na wyjątko- wo spokojnym morzu. Gallen wydobył z siebie coś na kształt jęku; był to jęk przerażenia i odrazy zarazem. Strzelba wypadła mu z ręki i uderzyła o drewniany pokład. Kilkudziesięciu ludzi płynęło do brzegu, walcząc o życie. Statek szedł na dno, wśród syku iskier i trzasku pękających belek. Maggie wiedziała, że część rozbitków jest sługami Ciemności. Jeśli się ura- tują, będą stanowić śmiertelne zagrożenie. Powinni do nich podpły- nąć i wybić ich co do jednego, żadne z nich jednak nie miało sumie- nia tego uczynić. Gallen pokręcił głową i wymamrotał: - Wiem, o co walczę. Nie mam tylko pojęcia - przeciwko cze- mu... Nikt nie odpowiedział. Ceravanne wyciągnęła z torby resztkę glin- ki leczniczej i zajęła się opatrywaniem Kaldurianki. Maggie obej- rzała się za siebie. Popatrzyła na chmurę dymu unoszącą się nad horyzontem i pomyślała sobie, że w tym dymie znajdują się popioły Sił Ciemności. Przez cały czas Galłen walczył z przeciwnikiem, któ- ry potrafił ulatniać się jak dym. Maggie zastanawiała się, w jaki spo- sób mają pokonać Siły, które nigdy nie stają otwarcie do walki. Gallen chwycił za wiosła, aby jak najszybciej dopłynąć do brze- gu, do portu mieniącego się odległymi światłami. Orick tymczasem szeptem odmawiał modlitwę za poległych. Zell'a Cree zanurkował głęboko pod kadłubem płonącego statku. Popatrzył w górę. Przez chwilę wydawało mu się, że całe niebo stoi w płomieniach albo że woda zmieniła się w bursztyn, lśniący w sło- necznym blasku. Powoli wypłynął na powierzchnię. Z płonącego statku rozległ się huk podobny do huku olbrzymich wodospadów. Żeli'a Cree zanurkował, oszołomiony. Kiedy fala znów wyniosła go na powierzchnię, zobaczył obok siebie wielką, dryfują- cą kulę. Podpłynął do niej. Był to kapitan Aherly; unosił się na wo- dzie z niedbale zwieszoną, rozłupaną na pół głową. Zell'a Cree oparł się o dryfujące ciało i wyszczerzył zęby. Po- patrzył w górę, na zwiadowców krążących bezładnie w powietrzu. Wszystkie maszty stały w płomieniach i potężne nietoperze nie mia-ły na czym usiąść, więc latały w kółko, mając nadzieję, że pomogą rozbitkom. Jeden z nich spostrzegł Zell'a Cree'ego. Pofrunął w je- go stronę, lecz w tej samej chwili z morza wystrzelił słup ognia. Zwiadowca zamienił się w płonący szkielet i spadł do wody niczym meteor. - Biedny Ssaz - pomyślał Zell'a Cree. Tymczasem kilkunastu marynarzy zdołało opuścić szalupę ratun- kową, po chwili jednak ich też dosięgnął świetlisty słup, zamieniając łódź w kulę ognia. Zell'a Cree wiedział, że praktycznie został sam. Tak, prawie wszy- scy jego ludzie nie żyli, a ci, którzy zdołali się uratować, nie mieli większych szans na przeżycie w lodowatej wodzie. Tylko jeden zwia- dowca uszedł z życiem. Sięgnął do sakiewki przytroczonej do paska. W środku znajdo- wał się ostatni egzemplarz Słowa, cały i bezpieczny, cenniejszy niż jakiekolwiek klejnoty. Zell'a Cree poczekał, aż jego oczy przyzwy- czają się do ciemności. Spostrzegł maleńką szalupę Gallena, koły- szącą się na fali na tle świateł odległego portu. Ruszył za nią. Będzie musiał przepłynąć ogromny dystans. Ale przecież był Toskeńczykiem. Odpiął sakiewkę, chwycił ją w zęby i natychmiast poczuł, jak poprawia mu się humor. 13- ROZDZIAŁ 17 w,. iatr i prądy morskie zepchnęły szalupę daleko na wschód. Zbli- żając się do brzegu, Gallen i jego towarzysze coraz bardziej oddalali się od miasta. Ceravanne leżała wyciągnięta na pokładzie, oszołomiona tym, co się stało. Miała w pamięci wspomnienie swoich własnych samobójstw, które musiała popełnić, aby umknąć sługom Ciemności. Jeszcze nigdy nie widziała takiej rzezi. Rzadko widywała ludzi, którzy wy- niszczali się nawzajem, była więc poruszona do żywego tym, co zo- baczyła. Nie pozostało jej nic innego, jak zaopiekować się ranną strażniczką. Oddała j ej ostatnią garstkę leczniczej glinki. Kaldurian- ka miała rozcięty brzuch. Rana była wyjątkowo długa, ale płytka - tylko w paru miejscach sięgała pod skórę. Wyglądało na to, że ża- den z narządów wewnętrznych nie został uszkodzony, mimo to Ce- ravanne nie miała pewności, czy Tallea przeżyje. Maggie usiłowała przez cały czas rozmawiać z Kaldurianką, aby zająć czymś jej myśli. - Dobrze się czujesz? Wygodnie ci? - pytała. - Może cię przesu- nąć, żebyś mogła inaczej położyć głowę? Tallea leżała z głową odchyloną pod dziwnym kątem i dopiero po mniej więcej minucie zaczęła reagować na pytania: - Dobrze... Wygodnie... Maggie przytknęła ręką do jej rany. Nadal sączyła się krew. Rana była zbyt rozległa, aby glinka lecznicza mogła jąnatychmiast zabliźnić. - Czy to już wszystko, co możesz zrobić? - Maggie zapytała Ceravanne.- Nie - odparła Tallea, najwyraźniej sądząc, że pytanie było skie- rowane do niej. Ceravanne zamyśliła się. Nanodoki w jej krwi były znacznie sku- teczniejsze niż glinka lecznicza, lecz prawo nakazywało, aby uży- czać ich wyłącznie ludziom. Kiedy nanodoki tworzyły kolonię, ich posiadacz mógł żyć setki lat. Ceravanne wzięła sztylet, który Tallea miała przytroczony do pasa, i rozcięła sobie nadgarstek. Postanowi- ła złamać prawo. Pozwoliła, aby jej krew wylała się na brzuch rannej Kaldurianki. Po chwili, kiedy nanodoki zasklepiły rozcięcie, nad- garstek przestał krwawić. - To wszystko, co mogę dla niej zrobić - powiedziała Ceravan- ne. - Powinno wystarczyć, o ile nie zostały uszkodzone narządy wewnętrzne. Maggie trzymała Talleę, a Gallen wiosłował. Wokół nich pano- wała nieprzenikniona ciemność. Wkrótce Kaldurianka zapadła w sen. Po dwóch godzinach, kiedy księżyce wzeszły już wysoko, szalu- pa dobiła do skalistego brzegu, w pobliżu ujścia jakiegoś większego strumienia. Gallen, Ceravanne i Maggie wynieśli Talleę z łodzi i za- ciągnęli szalupę w pobliskie zarośla. Ceravanne pomogła Maggie umościć posłanie z liści, na którym ułożyły ranną strażniczkę. Orick poszedł nazbierać drewna, a Gallen, wyjąwszy z plecaka zapałki, rozpalił niewielkie ognisko. Kiedy zapłonął ogień, wszyscy usiedli dookoła. Ceravanne obej- rzała się na Talleę. Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że Kaldurian- ka odzyskała już przytomność i spogląda na nią spod na wpół przymk- niętych powiek. Podeszła więc do niej, aby zapytać, czy czegoś nie potrzebuje. Tallea popatrzyła na tunikę Tharrinianki i szepnęła: - Życie daje radość, jeśli służy czemuś wyższemu niż samemu sobie. - Jej głos był ledwie słyszalny. - Tak, mówiłaś to już kilka dni temu - odparła Ceravanne. Popatrzyła bezradnie na Talleę. - Czy czegoś ci trzeba? Wody, czegoś do jedzenia? Kaldurianka pokręciła przecząco głową. - Rok temu - szepnęła - przybyłaś do Babelu. Służyłam ci wte- dy... Nie najlepiej zresztą... Ceravanne wstrzymała oddech, przyglądając się uważnie twa- rzy Tallei. - Owszem, wysłano tam jeden z moich klonów, zanim narodzi- łam się na nowo - wyszeptała na tyle cicho, żeby pozostali tego nie słyszeli. - Tamten klon nigdy już nie wrócił. Co się z nim stało?Tallea zwilżyła wargi, odwróciła wzrok, wreszcie zamknęła oczy. - Nie żyje. Tak myślę. Został zabity. Chciałam o tym powiedzieć, gdy tylko cię zobaczyłam, ale wolałam, żeby słudzy Ciemności się nie dowiedzieli. - Strażniczka zakrztusiła się. Ostry ból wykrzywił jej twarz. Ceravanne pochyliła się, musnęła ustami czoło dziewczyny i przy- tuliła ją. Siedziały tak przez dłuższą chwilę. - Potrzebuję sznura, żeby zrobić pas - szepnęła Tallea. - Nie musisz się do mnie przywiązywać. Nie potrzebuję niewol- ników. - Nie będę niewolnikiem! - syknęła Tallea. - Będę sprzymierzeń- cem. Zawsze służę z własnej woli. - Ale mój klon, któremu służyłaś, nie żyje. Nie jestem tamtą ko- bietą. - Nie przywiążę się do ciebie, tylko do Maggie! Ceravanne popatrzyła na nią, najwyraźniej zbita z tropu. - Uratowała mnie - wyjaśniła Kaldurianka. - Zawdzięczam jej życie, więc mam wobec niej pewien dług. - Masz słuszność. A teraz śpij. Będziesz jeszcze miała niejedną okazję, aby ten dług spłacić. Kiedy się obudzisz, przygotuję ci pas. Ceravanne delikatnie ułożyła głowę Tallei na posłaniu, po czym wróciła do ogniska. Nikomu jakoś nie chciało się spać. - Szkoda, że nie możemy położyć jej na czymś miękkim - po- wiedziała, wskazując na strażniczkę. Maggie przykryła Talleę swoją grubą tuniką; było to jedyne suche ubranie, jakie mieli - pozostałe zamokły na łodzi. Noc była chłodna. - Kiedy wyschnie mi futro, położę się przy niej - oznajmił Orick. Ceravanne uśmiechnęła się. - Czy będę mogła spać przy twoim drugim boku? - Jeśli chcesz, zrób to na własne ryzyko - odparł Orick. - Za- zwyczaj strasznie się wiercę przez sen. Nie chciałbym cię zmiażdżyć. - Zaryzykuję. Na chwilę zapadło milczenie. Wszyscy siedzieli i wpatrywali się w ogień. Wreszcie Gallen powiedział: - Rano pójdę do miasta i wynajmę powóz, o ile będę miał czym zapłacić. Będziemy musieli zgromadzić zapas żywności i zabrać Talleę do lekarza. - Gorączka już jej prawie ustąpiła - odparła Ceravanne. - Jeśli w nocy nic się nie stanie, rano powinna poczuć się lepiej. Myślę, że lekarz niewiele by tu zdziałał. Ale i tak potrzebny będzie powóz. Przez kilka dni Tallea nie powinna chodzić.Przez dłuższą chwilę trwała dyskusja, wreszcie Ceravanne po- czuła zmęczenie. Poszła położyć się obok Tallei. Po jakimś czasie obudziła się. Obok niej leżał Orick; jego futro było rozgrzane od ogniska. S woj ą potężną łapą przykrył tułów Kaldurianki. Ceravanne przytuliła się do jego boku i leżała, patrząc jak jego pierś unosi się i opada. Orick zaczął śpiewać. Była to zapewne piosenka, którą nie- dźwiedzice śpiewały swoim dzieciom w jego rodzinnym świecie... Mały niedźwiadku, co wciąż gdzieś latasz, z rozwianą sierścią, z błotem na łapach, W swoim śnie długim biegnij po łące, gdzie zimna rosa i bzy kwitnące. Kiedy skończył, Ceravanne uświadomiła sobie, że jest to piosen- ka, którą śpiewano umierającym niedźwiadkom. Bolało ją serce na myśl, że ktoś kiedyś był zmuszony taką piosenkę ułożyć, mimo to cieszyła się, że Orick jest obok niej i że na swój sposób stara się pocieszyć Kalduriankę. Kiedy Orick i Ceravanne poszli spać, Gallen i Maggie ułożyli się obok siebie przy niewielkim ognisku. Płomień migotał już tylko na kilku wątłych gałązkach. Gallen siedział w cieniu, oparty o pień drzewa, a Maggie leżała przy jego ramieniu, trzymając w dłoni resztki rozgniecionego Sło- wa. Poskręcany, metaliczny tułów błyszczał w ciemności. Oprócz Tallei tylko Maggie wiedziała, że Gallen został zainfekowany przez Siły Ciemności. Martwiła się tym tak bardzo, że nie była w stanie zasnąć. Używając płaszcza, Gallen maksymalnie wzmocnił swój słuch. Korzystając z sensorów rozjaśnił widziany przez siebie obraz tak, iż wydawało mu się, że jest środek pochmurnego dnia. To, co widział, było odrobinę surrealistyczne. Dostrzegł myszy polne buszujące wśród liści na drugim brzegu strumienia; młody jelonek, który skrył się wśród pobliskich wzgórz, świecił jak pochodnia. Zewsząd dola-tywał śpiew tysięcy świerszczy. Gallen słyszał nawet popiskiwanie myszy. W pobliżu nie było ani jednego człowieka, mimo to Gallen odczuwał dziwny niepokój. Wiedział, że sensory jego płaszcza praw- dopodobnie nie zdołają go w porę ostrzec przed sługami Ciemności. Ogarnął go strach, który nie pozwalał mu zasnąć. Kiedy walczył na statku, zorientował się, że wśród olbrzymów oraz czerwonoskórych marynarzy nie ma sobie równych, jednak w po- jedynku z Tekkarem otarł się o śmierć. Osobnik ten był niewiary- godnie szybki, nieprawdopodobnie silny i w dodatku nie bał się śmier- ci, myśląc tylko o tym, żeby zabić. Walcząc z nim na pokładzie, Gallen obejrzał dokładnie biały tatuaż na jego czole, przedstawiający wiel- kiego pająka. Kiedy Tekkar marszczył czoło z wysiłku, pająk zda- wał się poruszać swoimi długimi odnóżami. Gallen zdał sobie spra- wę, że jego przeciwnik specjalnie marszczył czoło, żeby go przestraszyć. Tekkar wcale się nie spieszył. Mógł błyskawicznie za- cisnąć palce na gardle Gallena, lecz wolał robić to powoli, zupełnie jakby się nim bawił... Gallen nie chciał straszyć swoich towarzyszy, ale był przerażony; wiedział, że sam nie byłby w stanie pokonać Tek- kara. - Jak się czujesz? - spytała Maggie, nie odrywając wzroku od szczątków urządzenia, które trzymała w ręce. Założyła płaszcz. - Jak twoja głowa? W porządku? - Nie czuję już, żeby coś się ruszało w środku - odparł Gallen. Jego własny głos wydał mu się dziwny - obcy i bezosobowy. - Co zamierzasz zrobić? - szepnęła Maggie. - Nie możesz tego tak po prostu zignorować. Słowo samo nie ustąpi. - Jaki mamy wybór? - zapytał Gallen. - Co możesz powiedzieć o Słowie, które znalazła Tallea? - To bardzo proste urządzenie - odparła Maggie. Z chwilą, gdy założyła płaszcz, potrafiła spojrzeć na szczątki maszyny okiem do- świadczonego technologa. - Jego ciało ma - o ile dobrze widzę - tylko kilka sensorów; odpowiadają one zmysłom wzroku i węchu. Skorupka okrywająca tułów zawiera właściwe urządzenie, które wgryza się w skórę. Urządzenie to ma opływowy kształt, który po- zwala mu swobodnie poruszać się w ciele. Poza tym... - oderwała największe ramię, kształtem przypominające szczypce, następnie urwała główkę, z której sączyło się z niej coś w rodzaju niebiesko- -zielonego żelu - .. .wewnątrz znajduje się złącze nanotechniczne. Słowo zostało zaprojektowane tak, aby wgryzać się w czaszkę, a na- stępnie tworzyć elektroniczne złącze sensoryczne.- A więc Siły Ciemności mogą mi przesłać swój przekaz? - Tak. - Czy mogą przejąć nade mną kontrolę? - To urządzenie jest znacznie bardziej prymitywne niż Przewod- nik - stwierdziła Maggie, mając na myśli sztuczną inteligencję, bę- dącą w stanie zniewolić swojego "posiadacza". - Jest za małe, żeby ; pomieścić w sobie sprzęt potrzebny do przejęcia kontroli nad całym układem nerwowym. Jestem przekonana, że służy jedynie do odbie- rania przekazów. - Czy będę w stanie mu się oprzeć? Maggie zastanowiła się. - Możesz zostać ukarany. Urządzenie nanotechniczne jest w sta- nie podłączyć się bezpośrednio do twoich zwojów mózgowych. Może stymulować ośrodki kary i nagrody - powodować ból, strach, halu- cynacje. Jeśli jednak Tallea ma rację, można się temu oprzeć. Opie- rając się dostatecznie długo, prawdopodobnie spowodujesz, że wy- palą się zwoje mózgowe wokół złącza nanotechnicznego. Kiedy tak się stanie, Słowo zostanie ostatecznie unieszkodliwione. Maggie starała się mówić o tym wszystkim spokojnie, tak jakby zadanie, które stało przed Gallenem, było dziecinną igraszką. Jed- nak Gallen doskonale wiedział, że sprawa nie jest taka prosta. Mógł stawiać opór, lecz kiedy zwoje neuronów ulegną wypaleniu, będzie to równoznaczne z uszkodzeniem mózgu. Lepiej wszelako umrzeć dla przyjaciół, niż żyć dla Sił Ciemności. - Muszę się przekonać, czy jestem w stanie stawiać opór - po- wiedział Gallen. - Muszę przeprowadzić próbę. Kiedy walczyłem na statku, mój płaszcz całkowicie zaangażował się w walkę. Nie jest w stanie pracować na dwa fronty. - Wiem - odrzekła Maggie. Rzuciła szczątki Słowa w zarośla. Po- tem odwróciła się i popatrzyła Gallenowi prosto w oczy. Pocałowała go powoli; na jej twarzy odbijał się blask płomieni. Gallen westchnął głęboko, czując zapach jej włosów i woń pozaziemskich perfum. - Poproszę płaszcz, żeby przez dwie minuty nie blokował prze- kazu- oznajmił Gallen, wydając w myśli stosowny rozkaz. Po chwi- li przestał cokolwiek słyszeć; śpiew świerszczy, popiskiwanie po- lnych myszy, szelest liści - wszystko to nagle zamilkło. Nogi się pod nim ugięły i runął na ziemię. Rozejrzał się niespokojnie, nie czując bicia własnego serca. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł mówić. Miał tylko niejasne wrażenie, że Maggie chwyta go za ręce, próbuje go podnieść, przytula go...I wtedy zaczęły się wizje, które na długo utkwiły mu w pamięci... Znajdował się w przepięknej wiosce w kraju Babel. Wychował się w domu, który był dziełem sztuki, mistrzowskim połączeniem drewna i kamienia. Jako dziecko Gallen często przyglądał się ręcz- nie rzeźbionym gzymsom w swoim pokoju i wyobrażał sobie, że wszystkie te postacie ludzi i zwierząt przemawiają do niego tajemni- czym językiem drewna. Pamiętał swoją wiekową babcię, ubraną w wytworną tunikę z purpurowego jedwabiu, z białymi koronkami. Babcia miała kępki czarnych włosów, wystające spomiędzy gęstej, siwej czupryny. Wszyscy szanowali ją za to, że w tak podeszłym wieku umie o siebie zadbać, że sama farbuje tkaniny i szyje sobie ubrania. Gallen uwielbiał, kiedy melodyjnym głosem śpiewała mu piosenki, a jeszcze bardziej lubił, gdy z zainteresowaniem wysłuchi- wała jego opowieści o życiu drewnianych postaci wyrzeźbionych na gzymsie dziecinnego pokoju. Pewnego razu babcia powiedziała o nim jego ojcu: - Wyrośnie z niego największy spośród Twórców, bo dla niego sztu- ka nie jest czymś, co się ogląda, lecz czymś, co żyje własnym życiem. Pamiętał zielone łąki swojego dzieciństwa, na których złociste krowy, należące do jego ojca, piły wodę z misternie rzeźbionych, mosiężnych pojemników w kształcie księżyców, słońc i łodzi, usta- wionych na środku pastwiska. Po jakimś czasie zorientował się, że jego rodacy są zwani "Twór- cami". W wiosce wszyscy zajmowali się tworzeniem dzieł sztuki. Nie gromadzili ich - po prostu je tworzyli. Piękne były nie tylko ich dzieła, ale też myśli i serca, jak również życie, które tu wiedli. Gallen pamiętał, że od najmłodszych lat nie pragnął niczego in- nego, jak tylko rzeźbić w kamieniu - uwalniać zaklętych w nim lu- dzi, zwierzęta, bogów. Potrafił wyrzeźbić pełne dojrzałych owoców drzewo albo wieloryba, który wynurzał się z falującej trawy. Jako dziecko zawsze szukał miejsc, gdzie z ziemi wystawały skalne ostań- ce; rył uparcie w granitowych ścianach, tworząc sceny, w których bogowie z jego własnego panteonu walczyli przeciwko demonom. Kiedy skończył dwanaście lat, otrzymał imię i tytuł: Koti, mistrz rze- miosła. Był najmłodszym spośród tych, którym przyznano tytuł mistrzow- ski; z całego Babelu zaczęli ściągać młodzieńcy o śniadej cerze, aby uczyć się pod jego kierunkiem, aby doskonalić swoją technikę. Zanim skończył czterdzieści lat, wykształcił szesnaście tysięcy uczniów, a ich dzieła były wspanialsze niż wszystko, co do tej pory stworzono. W Wieży Seratu jego podopieczni pracowali przez siedemnaście lat, rzeźbiąc sceny z życia proroka Yanka, który z tej właśnie wieży odleciał na ognistym łabędziu prosto do nieba. Chociaż wieża miała sześćset stóp wysokości, Twórcy postanowili pokryć rzeźbami każ- dy kawałek jej muru, aż stała się cudem architektury. Ściągały do niego tysiące pielgrzymów chcących zobaczyć posąg brodatego Yan- ka, który wśród piorunów wsiada na grzbiet olbrzymiego, ognistego łabędzia. Kiedy skończyli, Koti zabrał swoich uczniów na skraj Andou, nad rzekę Marn, wypływającą z Gór Białorybich. Rozciągało się tam ogromne morze głazów, od milionów lat nanoszonych przez lodo- wiec. Uczniowie Kotiego pracowali mozolnie przez następne dwadzie- ścia lat, przekształcając każdy z głazów w posąg upamiętniający mitologiczną scenę lub postać: Wojnę Bogów, która kiedyś nastąpi, Boginię Pokoju, wypierającą Mrocznego Ducha Zbrodni, Boginię Płodności pokonującą bezpłciowe Bóstwo Nieurodzaju, a także dzie- sięć tysięcy innych bogów, z których każdy miał swoje cnoty i boha- terskie czyny. Miejsce to przemianowano na Dolinę Bogów; można było po niej spacerować całymi tygodniami, co chwila podziwiając kolejną osobliwość. Jednak Koti nie był oddany wyłącznie sztuce. Poślubił zacną ko- bietę, mającą talent do kształtowania charakterów. Kochali się na- miętnie; Gallen doskonale pamiętał, jak wielokrotnie baraszkowali w altance swojego letniego domu, pod purpurowym niebem pełnym wieczornych gwiazd. Jego cudowna żona, Aya, urodziła jedenaścio- ro utalentowanych dzieci; oboje, Koti i Aya, zostali mianowani Wiel- kimi Patriarchami i byli podziwiani przez wszystkich. Po sześćdziesięciu dwóch latach ciało Kotiego zestarzało się; choć jeszcze młody, był już zmęczony służeniem sztuce, rodzinie i bliźnim. W tym czasie jego sława stała się na tyle wielka, że rodacy wznieśli mu tron; błagali go, aby wyrzekł się swego ziem- skiego ciała i objawił się jako bóg, ponieważ jego dzieła były nie- zliczone i nie miały sobie równych. Koti jednak nakłonił tłumy, aby zrezygnowały ze swego zamiaru i zaczął przygotowywać się na śmierć. Wtedy to Twórcy zebrali pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn i kobiet; ułożyli umierające ciało Kotiego na rzeźbionej płycie z drzewa san- dałowego i tysiącem statków popłynęli wraz z nim przez ocean. Wkroczyli razem do Miasta Życia, gdzie potężne, szare, kryształo-we kolumny pamięci wystrzelały w górą na tle białych szczytów ciąg- nących się na horyzoncie. Jego lud ubrany był w swoje najlepsze, szkarłatne stroje; przed płytą, na której niesiono Kotiego, płonęły olbrzymie kadzidła, wy- pełniając miasto zapachem zielonkawego dymu. Przed nim szli do- bosze i trębacze, dalej tańczące kobiety z tamburynami w rękach, z dzwonkami przypiętymi do stóp, śpiewające chóralnym głosem, który słychać było na wszystkich ulicach. W Mieście Życia ludzie zapisali jego świadomość i pobrali prób- ki jego ciała, po czym pięćdziesiąt tysięcy jego rodaków wkroczyło do Izby Życia, składając petycję o przyznanie największemu z Twór- ców nowego ciała. Tu skończyła się pamięć Kotiego, lecz z pamięci jego uczniów wiadomo, co było dalej. Tak więc ludzie obejrzeli dzieła Kotiego, zbadali jego pamięć i orzekli: "Rozumiemy, że twórczość Kotiego jest wspaniała pod względem formy, jednak brak jej właściwej treści. Jest to twórczość przepełniona niezwykłą pasją, lecz obawiamy się, że jego wizerunki bogów mogą mieć zły wpływ na ludzi. Obawiamy się, że mogą dać początek nowej fali bałwochwalstwa. Dzieła Kotiego godzą w ele- mentarne ludzkie wartości, więc nie udzielamy mu prawa do ponow- nego narodzenia". Uczniowie Kotiego zabrali go więc do domu i usiłowali przy- wrócić mu zdrowie, jednak Koti był tak upokorzony ludzkim wyro- kiem, że przez całą drogę powrotną odmawiał jedzenia. Ponieważ był już wątłego zdrowia, zmarł w ciągu tygodnia. Wtedy to wszyscy Twórcy przysięgli, że już nigdy żaden z nich nie wróci do ludzkiej krainy, by prosić o ponowne narodzenie, i nig- dy nie sprzeda ludziom swoich dzieł. Skoro największy z nich został niesprawiedliwie osądzony, Twórcy uznali, że ludzie mają ich za nic. Gallen przeżywał życie Kotiego z najdrobniejszymi szczegóła- mi. Czuł jego pasję, dzielił z nim jego geniusz, męczył się podczas lat jego ciężkiej pracy i kochał jego rodzinę. Był z nim w każdym momencie jego życia, doświadczył wszystkich jego olśnień, wresz- cie - był świadkiem jego śmierci i upokorzenia. Nie miał wątpliwo- ści, że ludzie osądzili Kotiego niesprawiedliwie, że byli ślepi wobec jego wielkości... Nagle wszystkie barwy zawirowały mu przed oczami i zaczął przy- pominać sobie życie Doovenach, skromnej kobiety z plemienia Wę- drowników - włochatych ludzi zamieszkujących stepy.Urodziła się pod szumiącym dębem, w czasie gorącej ulewy i ży- ła na stepie, pod gołym niebem. Jako dziecko nauczyła się rozpozna- wać śpiew drozda i zapach królika. W czasie letnich burz, kiedy o zie- mię biły widlaste pioruny, a jej rodacy chowali się pod rozłożystymi drzewami, Doovenach kryła się pod obwisłą piersią swej matki, pa- trząc na czarne chmury poprzecinane siatką błyskawic. Wiele dni spędziła włócząc się po złocistym stepie, pod palący- mi, tremonthińskimi słońcami, żywiąc się zbieranymi po drodze ja- godami, borówkami, czarnym grochem i owocami dzikiej róży. Wzra- stała w nienawiści do natrętnych, czarnych much, które podążały za jej plemieniem; jej rodacy nie wiedzieli, że pozbyliby się much, gdy- by nie to, że obowiązywał ich zakaz kąpieli - uważali bowiem, że kąpiąc się, można zatruć wodę, którą ktoś inny będzie pił. Przede wszystkim jednak Doovenach pamiętała niezwykły spo- kój, jaki panował na prerii, pamiętała, z jaką radością polowała na polne myszy, które potem zjadała ze swymi siostrami, pamiętała, jak którejś wiosny ludzie z jej plemienia zawędrowali tak daleko na wschód, że doszli na koniec świata. Tam, gdzie ziemia stromym kli- fem opadała do oceanu, zanurzyli się wszyscy w słonej wodzie i pły- wali przez cały dzień, dopóki nie zrobiło się chłodno, a wtedy wdra- pali się z powrotem na brzeg i przez następne trzy lata szli na zachód, aż dotarli do gór. W górach często padał deszcz lub śnieg; Doovenach kryła się wtedy pod drzewem i przemarznięta, ze zmoczonym futrem, prze- klinała swój los. Tak jak wszyscy jej rodacy, nie uznawała żadnej własności. Jej plemię żywiło się owocami zebranymi wśród stepów i mięsem zwie- rząt upolowanych za pomocą kija i kamienia. Kiedy złowiono jele- nia czy antylopę, zdobycz dzielono równo pomiędzy wszystkich członków plemienia. Zdarzało się, że niektóre narody pałały do nich nienawiścią, po- nieważ Wędrownicy nie znali pojęcia własności. Kiedy znajdowali krowę, zjadali ją. Jeśli trafili do sadu pełnego jabłoni, zrywali wszyst- kie owoce. Zdarzało się, że potem ktoś twierdził, że ta krowa i te jabłka należały do niego. Tak więc Doovenach pamiętała czasy, kiedy inni ludzie zastawia- li pułapki na Wędrowników i bili ich. Pewnego razu jej plemię zna- lazło pole pełne grochu. Natychmiast zjawili się ludzie z kijami i prze- gonili ich. Jeden z nich uderzył matkę Doovenach, która właśnie karmiła niemowlę; dziecko zginęło na miejscu.Pamiętała też, że gdy trafili do miasta i chcieli napić się wody z ko- ryta, z którego piły konie, ludzie, ubrani w kapelusze, tuniki i suknie, śmiali się z ich nagości, zaś dzieci rzucały w nich kamieniami. Doove- nach znalazła przepiękną suknię, suszącą się na gałęzi; chciała ją zało- żyć, lecz z pobliskiego domu wyszli ludzie i poszczuli ją psami. Kiedy skończyła osiemnaście lat, była tak piękna, że wszyscy mężczyźni z jej plemienia chcieli ją pokryć, uciekła więc do wiel- kiego miasta. Kiedy odczuła głód, weszła do gospody i zaczęła jeść ze stołu. Ludzie zgromadzili się dookoła i śmiali się z jej nagości. Jakiś mężczyzna stwierdził, że zjadła jego obiad. Próbowała uciec, myśląc, że zostanie pobita, lecz on tylko się zaśmiał i powiedział, że może ją wziąć w zamian za jedzenie i że da jej coś wspaniałego, a potem zaciągnął jaw ciemny zaułek, zbił i pokrył brutalnie. Kiedy skończył, dał jej kilka monet, a potem przyszli następni mężczyźni i również ją pokryli, ignorując jej krzyki; oni także zostawili jej monety. Kiedy skończyli, z gospody wyszła kucharka i wytłumaczy- ła jej, jak ma używać monet. Doovenach nigdy przedtem niczego nie posiadała. Od urodzenia była święcie przekonana, że wszelkie zło bierze się z pożądania cu- dzej własności. Była przekonana, że ziemia wraz ze swymi bogac- twami powinna należeć do wszystkich ludzi. Ponieważ Doovenach nigdy nie miała nic, co mogłaby nazwać swoim własnym, trudno jej było pojąć, na czym polega handel. Kiedy poznała ten sekret, wróciła z pieniędzmi do swoich roda- ków. Chciała ich nauczyć, jak z nich korzystać. Powiedziała im, że ich życie byłoby dużo łatwiejsze, gdyby zbierali pieniądze i na zimę przenosili się do miasta, gdzie można kupić żywność. Tłumaczyła im, że wystarczy dać się pokryć, żeby zdobyć pieniądze, lecz oni nigdy nie zrozumieli jej słów - albo nigdy jej nie uwierzyli. Tak więc Doovenach wróciła do miasta i wynajęła kąt w stajni, w którym mogła spać na sianie, wdychając słodkawą, końską woń. Zarabiała pieniądze, idąc z każdym mężczyzną, który chciał ją mieć, a przy tym nauczyła się dawać rozkosz i czerpać przyjemność z tego aktu. Wielu mężczyzn pieściło jej owłosione piersi i krzyczało w eks- tazie, kiedy się z nimi kochała. Chociaż nigdy nie miała potomstwa, zawsze pomagała dzieciom z ulicy, które nie miały własnych domów. Dzieci szanowały ją; wiedziały, że jest mądra, choć jest to mądrość, której nie były w stanie zrozumieć. Wreszcie Doovenach zaczęła się starzeć; zbrzydła i nie mogła dłużej zarabiać pieniędzy. Razem z przyjaciółką udała się więc nakontynent północny, aby ubiegać się o ponowne narodzenie. Miała nadzieję, że znów będzie młoda i że zostanie nauczycielką swojego ludu. Sędziowie z Miasta Życia zapisali jej pamięć i pobrali próbkę jej ciała. Tu skończyła się pamięć Doovenach, która całe swoje pienią- dze oddała przyjaciółce. Przyjaciółka zaś zapamiętała: po wielu dniach ludzie wydali osąd o Doovenach, który brzmiał następująco: "Chociaż twierdzisz, że jesteś oddana ludziom, nigdy nie zrozumia- łaś niczego poza najbardziej powierzchownymi ideami kapitalizmu. Mieszkałaś w stajni i czasami kupowałaś coś do jedzenia, ale poza tym nic nie miałaś i nie dążyłaś do tego, aby posiąść cnoty, które uprawniają do ponownych narodzin". -Ale przecież służyłam ludziom! -protestowała Doovenach. - Wielu z nich dawałam rozkosz. Jednak sędziowie odpowiedzieli: "Była to rozkosz za pieniądze. Byłaś tylko zwykłą dziwką, zaspokajającą najbardziej prymitywne instynkty". I kazali jej odejść. Doovenach nie złościła się na nich. Przeżyła swoje życie i sądzi- ła, że gdyby ludzie dali jej następne, być może w jakiś sposób zosta- łaby zakłócona równowaga wszechświata i ktoś inny nie miałby szan- sy się urodzić. Od tamtej pory Wędrownicy porzucili zwyczaj podróżowania do ludzkiej krainy i proszenia o ponowne narodzenie, gdyż wiedzieli, że nawet najmądrzejsza i najbardziej ludzka z nich nie została uzna- na za godną tego przywileju. Wszystkie barwy zawirowały Gallenowi przed oczami i zaczął przypominać sobie życie Entreaka d'Suluutha z plemienia Ptaków. Po chwili równie niespodziewanie znalazł się z powrotem na plaży. Przez moment czuł palący ból. Zorientował się, że leży na ziemi. Rozpoznał zapach gliny i mchu. Na ramionach poczuł znajomy cię- żar swojego płaszcza. Noc wydała mu się dziwnie chłodna. Z tru- dem podniósł głowę; wreszcie ujrzał Maggie pochylającą się nad nim. Jej rude włosy lśniły w blasku księżyców. Trzymała go za ręce. - Gallenie, nic ci nie jest? - zapytała. Gallen sprawił, że płaszcz wyostrzył jego wzrok. Zobaczył przerażenie malujące się na twarzy Maggie. W ciemności wydawało się, że jej oczy są nienaturalnie sze- roko otwarte. Udało mu się wstać. Było już dobrze po północy. Po niebie nadal sunęły srebrzyste chmury. Dwie minuty. Pogrążył się w wizjach na dwie minuty, w ciągu których zdawało mu się, że dwukrotnie prze-żył życie należące do kogoś innego. Poczuł smak tego życia; poznał uczucia tamtych ludzi w sposób, o jakim nigdy mu się nie śniło. "Ciało jest tylko maską" - mawiał Bock. Gallen zastanawiał się, czy liścia- sty stwór był w stanie zrozumieć całą głębię swoich słów. Czy mógł pojąć to uczucie spokoju ogarniającego Wędrowników, kiedy szli przez bezkresne stepy? Czy potrafił zrozumieć pasję, z jaką Twórcy oblepiali gliną swoje garncarskie koła? Gallen miał w pamięci tysiące różnych przeżyć, a wszystkie one wirowały mu w głowie niczym kolorowe motyle: Doovenach po raz pierwszy próbująca dzikiego anyżku, starzec umierający z głodu, młody Koti malujący szklistą emalią swój pierwszy, ozdobny garnek tuż przed włożeniem go do pieca... Gallen czuł, że wszystko w nim się burzy; wciąż był rozgorącz- kowany. Odczuwał niewymowne uniesienie, które było niejako wyr- wane z kontekstu, gdyż nie pamiętał żadnego doświadczenia, do któ- rego mógłby je odnieść. Myślał, że odczuje ulgę, kiedy tylko pozbędzie się przekazu Ciemności, tymczasem patrzył ze wstrętem na własne człowieczeństwo... Zresztą, sam już nie wiedział, co czu- je. Było jednak jasne, że wszczepione mu urządzenie bezpośrednio stymuluje jego emocje. - Ja... niemogęmyśleć.Nie mogę m y ś l e ć !-powiedział. - Dlaczego? Co oni ci zrobili? - Moja pamięć... Przeżywałem życie jakiegoś człowieka... - Ciemność jest dziełem Drononu, który nie chce, żebyś myślał! - stwierdziła Maggie, ściskając jego dłonie. - Cokolwiek ci pokażą, chcą, żebyś nie myślał. Wierz mi, Gallenie. Wiem, w jaki spo- sób zapisywana jest ludzka pamięć. Można w niej nanosić popraw- ki. Można ją zmieniać. Łatwo ją sfałszować. Nawet jeśli te wspo- mnienia są autentyczne, Dronon chce, żebyś nie myślał, bo wtedy mógłbyś się sprzeciwić, a tego Dronon nie toleruje. Gallen popatrzył na nią. Wiedział, że Maggie wierzy w to, co mówi, mimo to po jego głowie błąkały się wciąż niebezpieczne my- śli - nadal miał przed oczami to, co przed chwilą mu przekazano. Czuł, że nagle przybyło mu wiele życiowych doświadczeń, a wraz z nimi - mądrość, jakiej dotąd nie posiadał. Rozkoszował się swo- imi nowymi wspomnieniami; czuł się tak, jakby właśnie skosztował jakiejś egzotycznej potrawy -jeszcze nie przywykł do jej smaku, ale już wiedział, że jest pyszna. Wspomnienia, które otrzymał od Sił Ciemności, były właśnie takie: słodkie, niecodzienne, przyprawione odrobiną goryczy. Gallen czuł ogromny niedosyt.Pomyślał, że Maggie jest człowiekiem i bez pytania przyjmuje ludzki punkt widzenia. Ani on, ani ona nigdy dotąd nie próbowali wyjść poza ludzki punkt widzenia. Żadne z nich nigdy się poważnie nie zastanawiało, czy dobroduszni Tharrinianie rzeczywiście rządzi- li światem w możliwie najlepszy sposób. Gallen przypomniał sobie śmiercionośną różę, którą ktoś podłożył na Fale, żeby ich ostrzec. Teraz, kiedy dane mu było przeżyć wspomnienia mieszkańców Ba- belu, wiedział już, że żyj ą oni w ciągłym rozdarciu, a ich potrzeby są nieustannie ignorowane. Oni cierpieli. Potwornie cierpieli. Z powo- du niewiedzy, ubóstwa, bezprawia, śmierci. Ludzie z Tremonthin mo- gliby chronić mieszkańców Babelu, mogliby położyć kres ich nie- szczęściom, lecz najwyraźniej nie mieli zamiaru tego zrobić. - Maggie... - szepnął Gallen. - Muszę jeszcze raz pogrążyć się w tych wizjach. Muszę wiedzieć więcej! - Jeszcze nie teraz - odparła Maggie, ściskając go za ręce. Pa- trzyła na niego przerażonym wzrokiem. Gallen wiedział, że chciała- by, żeby już nigdy się w tym nie pogrążał. - Daj sobie trochę czasu, aby to wszystko uporządkować. Odpocznij! -Ale wkrótce... -powiedział Gallen - ...wkrótce muszę tam wrócić. Na twarzy Maggie odmalowało się jeszcze większe przerażenie, lecz Gallen nagle zrozumiał, że nie ma się czego bać. Siły Ciemno- ści nigdy nie chciały ich zabić, nie chciały zrobić im krzywdy. Gal- len był oszołomiony; cały świat wirował mu przed oczami i czuł, że za chwilę zapadnie w długi sen. - Przyrzeknij mi - powiedziała Maggie tonem nie znoszącym sprzeciwu - że nie pogrążysz się w swoich wizjach bez mojej wie- dzy. Przyrzeknij mi! - Potrząsnęła nim, chwytając go za kołnierz, a potem przytuliła go; jej usta znalazły się tuż obok jego ust. Gallen popatrzył w jej szeroko otwarte oczy i zastanowił się, jak ma jej opowiedzieć o tym wszystkim, co zobaczył i czego właśnie zaczynał się domyślać - o Siłach Ciemności i ich cudownych pla- nach... ROZDZIAŁ 18 K, kiedy Maggie obudziła się o świcie, Gallena już nie było. Miała nadzieję, że nie wyruszył w pojedynkę do walki z Siłami Ciemności. Cokolwiek przeżył zeszłej nocy, po jego twarzy było widać, że Ciem- ność może być znacznie bardziej niebezpieczna, niż byli w stanie sobie wyobrazić. Gallen zetknął się z nią tylko przez chwilę, lecz Maggie bała się, że ta chwila mu nie wystarczy - że będzie pragnął więcej... Przez cały ranek włóczyła się wokół obozowiska, zastanawiając się, czy powiedzieć pozostałym, co się stało. Martwiła się, że Gallen może już nigdy nie wrócić. Wygrzebała szczątki Słowa spod krzaka, pod którym leżały od zeszłego wieczora, po czym oddaliła się od pozostałych, włożyła swój płaszcz i wydała mu polecenie, aby jak najdokładniej zbadał resztki tajemniczego urządzenia. Przed jej oczami natychmiast pojawiły się szczegółowe schema- ty pokazujące budowę odnóży, systemu sensorycznego, układu ste- rującego oraz modułu gromadzącego energię. Słowo było nieskom- plikowaną maszyną, przeznaczoną wyłącznie do ataku. Było zbyt małe, aby posiadać świadomość, jego funkcjonowanie ograniczało się więc wyłącznie do ślepego - a czasami bezrozumnego - wypeł- niania swojej misji. Maggie nie mogła jednak zdobyć informacji, której najbardziej potrzebowała. Kiedy Słowo ukąsiło swoją ofiarę, wprowadzało do jej ciała mniejsze, kuliste urządzenie, którego nie można było zba- dać bez sensorów mikroskopowych, tych jednak Maggie w swoim płaszczu nie posiadała. Poprosiła więc o wywnioskowanie - na pod-r stawie znajomości najnowszej technologii - w jaki sposób owo urzą- dzenie może funkcjonować. Płaszcz sugerował, że system taki mu- siałby składać się z kilku elementów: anteny odbierającej sygnały, wzmacniacza, układu zasilania oraz złącza neuronowego, które po- zwoliłoby na przesyłanie informacji bezpośrednio do mózgu. Maggie nie miała pojęcia, co oprócz tych czterech elementów mogło się znajdować w Słowie. Zastanawiała się, którą z tych części mogłaby unieszkodliwić. Pierwsza na liście była antena. Płaszcz podpowiadał, że ludzkie ciało również działa jak antena - jest w stanie odbierać sygnały radio- we dzięki polu elektromagnetycznemu wytwarzanemu przez zjonizo- wane sole mineralne znajdujące się w organizmie. A więc Słowo nie musi robić nic, aby odebrać sygnały. Ciało i tak będzie je odbierało, tyle tylko, że nie będzie mogło ich zrozumieć. Jednak w dzień promie- niowanie słoneczne może powodować poważne zakłócenia w odbio- rze sygnałów i osłabiać je do tego stopnia, że staną się nieczytelne. Istoty żyjące pod ziemią mogą w ogóle nie odebrać sygnałów. Możli- we, że Dronon wziął pod uwagę oba te ograniczenia. Płaszcz twierdził, że ludzkie ciało staje się doskonałą anteną tyl- ko wtedy, gdy regularnie dostarcza mu się niewielkich ilości soli metali ciężkich. Maggie domyślała się, że związki te mogą swobodnie krą- żyć po całym organizmie. Było jednak oczywiste, że znacznie bardziej niż dobrej anteny Słowo potrzebuje wydajnego wzmacniacza, który mógłby być zasi- lany jedynie z generatora przekształcającego energię cieplną w elek- tryczną. Maggie zauważyła, że słudzy Ciemności zawsze przechowywali Słowo jak najbliżej własnego ciała, w cieple. Podejrzewała, że bioge- nerator musi znajdować się tuż obok wzmacniacza. Gdyby udało się go schłodzić, Słowo przestałoby działać. Niestety, tkwiło ono głęboko w czaszce Gallena i usunięcie go stamtąd nie wchodziło w grę. Gałlen mówił, że czuje, jak coś "rusza mu się w głowie"; Maggie z przerażeniem odkryła, że prawdopodobnie miał rację- kiedy urzą- dzenie wgryzło się w czaszkę, mogło przesuwać się w głąb mózgu, aby uniemożliwić wydostanie go. Znalazłszy odpowiednie miejsce, mogło z łatwością przytwierdzić swoje złącze neuronowe do pnia mózgu oraz do rdzenia kręgowego, tworząc w ten sposób nowe włók- no nerwowe, przez które płynęły informacje. A zatem Słowo spełniało tylko dwie funkcje: odbierało sygnały nadawane przez Siły Ciemności, a następnie przekształcało je w im-pulsy zrozumiałe dla ofiary. Gallen zdołał w całości przeżyć życie dwóch osób w ciągu zaledwie dwóch minut; Maggie domyślała się, że szybkość transmisji musi być niewiarygodnie wielka. Jednocze- śnie była pewna, że Siły Ciemności nie kierowały indywidualnych przekazów do poszczególnych podwładnych. Gdyby tak było, umoż- liwiałoby to ciągły przepływ informacji, a co najważniejsze - koor- dynację działań bez wydawania rozkazów. Tymczasem wtedy, w mie- ście, oddziały Ciemności porozumiewały się jedynie za pośrednictwem zwiadowców, a to oznaczało, że Siły kierują iden- tyczny przekaz do każdej ze swych ofiar, nie udzielając nikomu in- dywidualnych wskazówek. Słowo... Maggie przypomniała sobie, jak jeden z napastników, których spotkała na Północnym Kontynencie, mówił o Słowie z ta- kim namaszczeniem, jakby posiadanie go było wielkim zaszczytem. Gallen, gdy tylko otarł się o przekaz Ciemności, natychmiast zaprag- nął usłyszeć więcej. Kiedy wczoraj wieczorem patrzyła na jego twarz, mogła z niej wyczytać radość, spokój, zadumę. Oczy Gallenabłysz- czały tak, jakby przeżywał... - Maggie zawahała się, jak nazwać ten stan - ... tak, jakby przeżywał... ekstazę! Uświadomiła sobie, że przejście na stronę Sił Ciemności nie jest bynajmniej aktem mrocznym i przerażającym, a zostało zaprojektowa- ne tak, aby było przyjemne dla ofiar i wzbudzało w nich nieodpartą cie- kawość. Być może właśnie dlatego Tekkarowie tak łatwo zostali sługa- mi Ciemności - zamiast uciekać, przyjmowali przekaz z rozkoszą. Maggie szła po stromym zboczu, zastanawiając się, w jaki spo- sób można pokonać Słowo. Gdyby była chirurgiem i miała odpo- wiednie narzędzia, być może mogłaby zniszczyć złącze neuronowe. Nie mogła jednak przeprowadzić takiej operacji na pustkowiu, wśród lasów. Otwarcie Gallenowi czaszki byłoby bardziej niebezpieczne, niż pozostawienie w niej Słowa. Maggie zastanawiała się, czy nie można byłoby zniszczyć Słowa za pomocą jakichś substancji chemicznych, jednak płaszcz podpo- wiadał, że byłoby to zbyt ryzykowne. Urządzenie to było z pewno- ścią bardziej odporne na działanie szkodliwych chemikaliów niż or- ganizm Gallena. Skoro na Tremonthin żyło tak wiele rozmaitych plemion, Dronon musiał przystosować Słowo do funkcjonowania w bardzo różnorodnych warunkach. Nanodoki zawarte w krwi Ceravanne tworzą sztuczny system odpornościowy, który między innymi odpowiada za usuwanie z or- ganizmu zbędnych metali - oznajmił płaszcz.Maggie zastanowiła się nad tą informacją. Bardzo możliwe, że nanodoki w ciągu kilku dni zdołałyby rozpuścić Słowo. Płaszcz ob- liczył jednak, że nanodokom zawartym w jednym litrze krwi Cera- vanne taka operacja zajęłaby trzy dni. Przetoczenie takiej ilości krwi było jednak niewykonalne. Oznaczało to, że najsłabszym elementem systemu jest antena. Płaszcz podpowiadał, że potrzebne do jej działania sole metali cięż- kich są w stanie zachować swoje stężenie tyłko przez kilka-kilkana- ście dni. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że było to wszystko, czego potrzebowały Siły Ciemności: Słowo zostało zapewne zaprojekto- wane tak, aby przesyłać informacje przez kilka godzin - później sta- wało się bezużyteczne. Jeśli więc nadajnik znajdował się w dużej odległości, a antena rzeczywiście działała jedynie tymczasowo - po kilku dniach Słowo przestawało działać. Maggie poczuła, że zaschło jej w gardle; była coraz bardziej pod- ekscytowana. - Czy jest jakiś sposób, żeby pozbyć się tych soli mineralnych? - zastanawiała się. - Nie możesz ich zupełnie usunąć z organizmu, są niezbędne do życia - szepnął płaszcz. - Jeśli jednak podasz Gallenowi odrobinę chlorku potasu i każesz mu dużo pić, jego organizm powinien wyda- lić nadmiar tych soli w ciągu kilku dni. Maggie domyślała się, co jeszcze może zrobić. W ciągu dnia pro- mieniowanie słoneczne wspomagało płaszcz Gallena w zakłócaniu przekazu. Zdała sobie nagle sprawę, dlaczego słudzy Ciemności za- wsze polowali po zmroku: chcieli, aby ich ofiary natychmiast przy- swajały przekaz! A zatem byłoby dobrze, gdyby po zmroku Gallen ukrył się pod ziemią, dokąd Ciemność nie będzie w stanie przesłać mu swojej propagandy. Maggie wiedziała, że trzeba jak najszybciej wypłukać sole metali ciężkich z organizmu Gallena. Zanim to osiągną - a płaszcz podpo- wiadał, że powinno to zająć około tygodnia - będzie musiała robić wszystko, aby zmniejszyć jego zdolność odbierania przekazu. Mogli- by podróżować w dzień, a na noc - szukać schronienia pod ziemią. Wiedziała też, że Słowo pozostanie uśpione w jego głowie. Kie- dy tylko zbliżą się do któregoś z nadajników Ciemności, antena nie będzie już potrzebna i Słowo będzie mogło znów zawładnąć Galle- nem. - Spokojnie. Po kolei - mówiła do siebie Maggie. - Nie wszyst- ko naraz.W południe Gallen powrócił do obozowiska z zapasami żywno- ści: w rękach niósł tłustą gęś i olbrzymi worek pełen jabłek, śliwek, gruszek, arbuzów i młodych ziemniaków, a w kieszeni - butelkę wiś- niowej nalewki. Kiedy wszystko wypakował, powiedział: - Na południe stąd ciągnie się droga, która prowadzi na far- mę. Gospodarz był bardzo uprzejmy i dał nam trochę żywności, lecz niestety, nie miał powozu. Znajdujemy się dwadzieścia kilo- metrów na wschód od dużego miasta. Wybiorę się tam po powóz i przed wieczorem tu wrócę. Bądźcie czujni! Nic nie wiemy o tu- tejszych mieszkańcach; trudno zgadnąć, jakie będą mieli wobec nas intencje. Kiedy mówił, Maggie przyglądała się jego oczom. Nie dostrze- gała żadnej zmiany w jego sposobie bycia. Nie wiadomo, czy po- działała na niego propaganda Ciemności. W tym, co robił, nie wy- czuwało się żadnego napięcia. Maggie oznajmiła Gallenowi, że pójdzie do miasta razem z nim. Orick również chciał iść, lecz kiedy chwilę się zastanowił, doszedł do wniosku, że lepiej zrobi zostając, aby bronić Ceravanne i Talleę przed sługami Ciemności. Maggie zaczęła przygotowywać się do drogi. Zjadła skromne śniadanie złożone ze śliwek i surowej kukurydzy. Ceravanne przez cały czas zajmowała się Talleą. Orick zaczął patroszyć gęś; było to bardzo niewdzięczne zajęcie i niedźwiedź narzekał, że pierze wcho- dzi mu w zęby. Kiedy tylko Maggie skończyła jeść, ruszyli wraz z Gallenem przez wzgórza porośnięte gęstym borem. Dotarli w końcu do piaszczystej drogi ciągnącej się u podnóża gór. Gallen wydawał się dziwnie ponury i zamyślony. - Powiedz mi coś więcej o tym, co stało się wczoraj wieczorem- poprosiła Maggie, mając nadzieję, że mąż przynajmniej przyzna, że coś się w nim zmieniło. - To nie ma znaczenia - odparł. - To były tylko wspomnienia, myśli jakichś osób. Już się z nimi uporałem. Przyspieszył kroku, jakby coś go nagle zdenerwowało. Rozglą- dał się uważnie dookoła. Maggie wiedziała, że coś mu nie daje spo- koju, że toczy ze sobą walkę, że stara się znaleźć wyjście z .sytuacji. Opowiedziała mu o tym, co odkryła - o informacjach, jakie uzyska- ła ze swojego płaszcza, o tym, że będą musieli podróżować tylko w dzień, a na noc szukać schronienia pod ziemią i że jego podatnośćna przekazy Ciemności zmniejszy się, jeśli będzie dużo pił, żeby wydalić sole metali ciężkich. Gallen z wrażenia aż przewrócił oczami. Kiedy tylko zobaczył strumień przecinający drogę, przykląkł na brzegu i wypił, ile tylko mógł- Potem Maggie wzięła go za rękę i poszli dalej. Dzień był sło- neczny, na drodze nie było nikogo i Maggie w pewnym sensie od- czuła ulgę; miała nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Do tej pory nie miała pojęcia, co ich spotka w Babelu. Wyobrażała sobie wielkie obozowiska żołnierzy i miasta obwarowane niczym for- tece. Tymczasem szli szeroką, piaszczystą drogą, mijając wzgórza porośnięte olchą, klonem i dębem - identyczne jak na Tihrglas. Liście przybrały jesienne barwy, a ziemia pachniała intensywnie. W każdej dolinie, jaką mijali, stało kilka przepięknych chat. Więk- szość z nich zbudowana była z szarych głazów, a każdy dach był kryty gontem. Stodoły, obory i gołębniki stawiano z wikliny uszczelnionej gliną i nakrywano spadzistym zadaszeniem z trzcin. Zamiast uzbro- jonych żołnierzy Maggie widziała dzieci, pomagające rodzicom w zbieraniu drewna na zimę albo w zrywaniu kukurydzy. Wczesnym popołudniem dotarli do szerokiej, zielonej doliny, porośniętej szmaragdową trawą, wyskubaną równo przez stada owiec. Maggie przystanęła. Popatrzyła na wzgórza, upstrzone setkami klo- nów i olch. U stóp jednego z pagórków, na samym końcu doliny, sta- ły obok siebie trzy niewielkie domy. Z niewysokiego komina leniwie unosił się niebieskawy dym, niosąc zapach wędzonej kiełbasy. Nie- opodal drogi, przy moście rozpiętym nad krystalicznie czystym stru- mieniem, kilkanaścioro rozebranych dzieci bawiło się w basenie, zjeżdżając do wody po linie. Niektórzy chłopcy mieli niemal całe ciało porośnięte rudym futrem, a jedna z dziewczynek miała dziw- nie zniekształconą twarz: nad nienaturalnie dużymi oczami unosiła się jedna, krzaczasta brew. Dzieci krzyczały i śmiały się, chlapiąc na siebie wodą. Maggie chwyciła Gallena za rękę, żeby na chwilę się zatrzymał. - Spójrz - powiedziała. Gallen zamarł w bezruchu i zaczął uważ- nie rozglądać się po okolicznych wzgórzach. -Ależ nie, gołąbeczku; spójrz na te dzieci, na to miejsce! - No tak, całkiem niebrzydka dolinka. - Ja... myślę, że byłabym tu szczęśliwa - szepnęła Maggie. Gallen popatrzył na nią z ukosa. - Tutaj? Byłem przekonany, że pasjonuje cię nowoczesna techno- logia. Tutaj niczego takiego nie znajdziesz. Mogłabyś co najwyżej rą-bać drewno i zarzynać świnie, tak jak w swojej rodzinnej wiosce. Maggie, do diabła, przecież twoi sąsiedzi nawet nie byliby ludźmi! - Wiem - odparła spokojnie. Ta nagła zmiana upodobań zasko- czyła nawet jąsamą. Przypomniała sobie tajemniczy uśmieszek, który widziała na twarzy Lady Semmaritte, gdy ta mówiła jej o Tremon- thin. Semmaritte musiała się domyślać, że to miejsce przypadnie Maggie do gustu. - Nie rozumiem - stwierdził Gallen. - Jeśli chcesz żyć na zaco- fanej planecie, to przecież w naszych rodzinnych stronach jest mnó- stwo równie pięknych miejsc. Ostatnio odkryłem wspaniałą dolinę niedaleko Ań Cochan. Jeśli wolisz mieszkać w kamiennej chacie niż w domu-drzewie, możemy ją zbudować. - Nie o to chodzi - odparła MUggie. - To nie będzie to samo. Na Tihrglas nie możesz pójść do Miasta Życia, ubiegać się o ponowne narodzenie. Na Tihrglas jest z góry przesądzone, kim będziesz. A tu- taj... - nagle uświadomiła sobie, czego tak naprawdę pragnie. Ski- nęła w stronę bawiących się dzieci. - Tutaj nie będę szukała towa- rzystwa sąsiadów. Oni nie mają z nami nic wspólnego; nigdy nie będą nam mówić, w co mamy się ubierać, jak mamy się zachowywać. - Mówisz od rzeczy, Maggie - Gallen pokręcił głową. Rozejrzał się jednak po okolicy, zastanawiając się, jak może wy- glądać życie tutejszych mieszkańców. - A Tekkarowie i inne wojownicze plemiona? Po zmroku bała- byś się wychodzić z domu - powiedział wreszcie bez przekonania. - A któż byłby tak odważny, żeby nachodzić dom samego Galle- na O'Daya? - odparła Maggie. - Znam cię. Nie miałbyś nic prze- ciwko temu, gdybyśmy znaleźli jakąś wioskę, w której mógłbyś być szeryfem, pilnować porządku dla tych, którzy go pragną... Gallen nic nie powiedział. Kiedy szli, przyglądał się mijanym po drodze gospodarstwom, chatom, żyznym dolinom. Rozglądał się po okolicy, rozważając różne ewentualności. Późnym popołudniem znaleźli się na brukowanej drodze ciągną- cej się aż po sam brzeg morza, do dziwnie ukształtowanego, granito- wego urwiska. Dalej droga prowadziła do olbrzymiej jaskini. U stóp urwiska stało kilka budynków - sporej wielkości stajnia, parę skle- pów, ale nie było ani jednego domu. Do jaskini wjeżdżały wozy wypełnione drewnem i rozmaitymi produktami. Maggie zorientowała się, że mieszkańcy miasteczka żyją wewnątrz jaskini. Rozejrzała się dookoła. W skale wycięto mnóstwo krętych tune- li, którymi odprowadzany był dym z kominów. Niektóre tunele słu-żyły do oświetlenia jaskini. Tu i ówdzie, w załomach skał, widniały bielone ściany domów. Podobnie jak świątynia, którą widzieli na północy, miejsce to zostało zbudowane przez kogoś, kto nie znał pojęcia symetrii. Każ- dy tunel miał inną szerokość, każde okno miało niepowtarzalny kształt. Mimo to wszystkie budynki miały swój wdzięk, a całą jaski- nię przepełniał niewiarygodny spokój. Na szarej powierzchni oceanu roiło się od kormoranów i mew. Niebo pociemniało, wróżąc deszcz. Maggie i Gallen postanowili wejść do miasta. Przystanąwszy w wysoko sklepionej bramie widzieli jak na dłoni całe wnętrze groty, wypełnione ludźmi, gwarem i zapachem: dymu, potu i ryb. Do mieszkań wykutych w skale prowadziły kręte scho- dy, oplecione wokół granitowych kolumn. Ściany jaskini były po- malowane na biało, a oprócz tego - wyłożone kryształami, które lśniły niczym gwiazdy. W przyćmionym blasku latarń, rozstawio- nych wzdłuż drogi, widać było kilka karczm, świecących niczym pochodnie. Maggie zauważyła, że od głównej drogi odchodziło mnóstwo bocznych korytarzy, w których mieszkali przedstawiciele różnych ras. W korytarzach tych bawiły się dzieci, a wzdłuż kamiennych ścian suszyły się ubrania. W powietrzu unosił się zapach wody morskiej. Po prawej stronie biegła ścieżka prowadząca nad sam ocean. Tam, na brzegu usłanym potężnymi głazami, roiło się od mieszkańców głębin, którzy przynosili świeże ryby i kraby. Maggie dostrzegła grup- kę zakapturzonych kupców, targujących się głośno o ryby, oferują- cych w zamian mosiężne ozdoby i płócienne worki. Przed nimi, nieco powyżej poziomu morza, stała centralna ko- lumna podobna do olbrzymiego stalagmitu. Stanowiła ona jedno- cześnie centrum handlowe, pełne wykutych w skale sklepów i pu- bów, przed którymi, przy drewnianych stolikach, siedziało wielu olbrzymów, popijając piwo. W powietrzu unosił się rozkoszny za- pach wędzonych ryb i kiełbas. Maggie i Gallen skierowali się do jednego z pubów. Jakiś siwie- jący olbrzym wyszedł im na spotkanie. Miał na sobie zieloną tunikę i czarne, skórzane spodnie, przewiązane sznurem. Szpakowate wło- sy, spięte w kucyk, ozdabiały kryształowe koraliki. Wyjątkowo dłu- ga broda spoczywała na piersi, zwężając się na brzuchu w jeden, nieregularny, postrzępiony kosmyk. Dopiero kiedy się do nich zbli- żył, Maggie zdała sobie sprawę jak był wielki: miał osiem stóp wzrostui był niewiarygodnie barczysty. Do pasa na biodrach miał przytro- czony krótki miecz, lecz szedł z dumą, jaka cechuje ludzi, którzy nie potrzebują broni. - Nazywam się Fenorah - oznajmił tubalnym głosem, spogląda- jąc na miecz Gallena. - Witajcie w Battyce, gdzie ziemia łączy się z oceanem. - Witaj - odparł Gallen, zadzierając wysoko głowę, żeby spoj- rzeć olbrzymowi w oczy. - To jest spokojne miasto - oznajmił Fenorah, drapiąc się po no- sie. - Będę z tobą szczery. Masz przy sobie miecz i ze sposobu, w j aki go nosisz, wnioskuję, że nie używasz go wyłącznie do krojenia arbu- zów. Ponadto masz krew na butach, a ja wolałbym nie wiedzieć, skąd się ona wzięła. Oto moje miasto, moi rodacy. W naszym mieście obo- wiązuje pokój. - Popatrzył uważnie w oczy Gallena, jakby chciał wybadać, co kryje się pod ich stalowoszarą tęczówką. - Doceniani twoją szczerość - odparł Gallen. - Podziwiam tych, którzy miłują pokój. Dopóki ktoś jest do mnie pokojowo nastawio- ny, ja do niego również. Olbrzym roześmiał się i poklepał go po plecach. - Pewnie jesteście głodni. Widziałem, jak rozglądaliście się za pubem. Czy mogę zaprosić was na obiad? Mamy tu najlepsze wę- dzone ryby na całym wybrzeżu. - Gallen zawahał się, lecz Maggie wyczuwała, że w słowach olbrzyma nie kryje się żaden podstęp. - Będziemy zaszczyceni - powiedziała. Olbrzym wziął ją za rękę i zaprowadził ich do pubu, gdzie zjedli okonia wędzonego w rozmarynie i winie owocowym. Dookoła bie- siadowało kilkunastu innych olbrzymów. Fenorah nieustannie gawę- dził, wypytując Gallena, w jakim celu tu przybył. Kiedy Gallen wy- jaśnił, że chce kupić powóz, Fenorah zawołał kelnera i kazał oporządzić konie, tak jakby zamawiał kolejną potrawę. Chłopak na- tychmiast pobiegł do stajni. Potem zaprowadził ich do "portu", czyli na kamienisty brzeg, gdzie spomiędzy głazów wyłaniali się miesz- kańcy głębin, połyskując srebrzystymi ogonami, i opowiadał o han- dlu, który kwitł w miasteczku. Pokazał Gallenowi i Maggie ogromnąjaskinię, w której raz w roku odbywał się jarmark. W trzech olbrzymich skałach wyrzeźbiono po- piersia założycieli miasta; ich długie brody zwisały niczym stalakty- ty. Następnie zaprowadził ich do pomieszczeń znajdujących się pod samym sklepieniem jaskini, wysoko nad miastem. Roiło się tam od niepozornych ludzi z plemienia Ntaków, którzy przez cały czas drą-żyli skały. Śpiewali gromkim głosem, wśród brzęku młotów i dłut. Z każdym uderzeniem podziemne miasto rozszerzało się, wdziera- jąc się coraz głębiej w granitowy monolit. Maggie odniosła wrażenie, że olbrzym jest niesamowicie dumny ze swego miasta, choć jego mieszkańcy z pewnością walczyli z wie- loma przeciwnościami losu. Na koniec pokazał im najwyższy punkt jaskini, położony na wysokości tysiąca stóp, do którego dotarli sze- rokimi, kręconymi schodami. Rozlegał się tu chóralny śpiew robot- ników i brzęk młotów, oba zlewające się w osobliwą melodię. Feno- rah poprosił Gallena i Maggie, żeby usiedli na skale. Przykucnął obok nich i zapatrzył się w dal. - Gallen, przyjacielu... - szepnął. Jego głos był basowym pomru- kiem, ledwie słyszalnym pośród brzęku młotów. - Zeszłej nocy wi- dzieliśmy płonący statek, niedaleko od brzegu. Jego żagle paliły się niczym pochodnie. Popatrzyliśmy, jak idzie na dno; wyglądało to tak, jakby zsunął się w otchłań na końcu świata. - Naprawdę? - zapytał Gallen, zaciekawiony. - Tak. Mieszkańcy głębin natychmiast tam popłynęli. Wrócili z garstką rozbitków... - Olbrzym westchnął, zastanawiając się, co powiedzieć. - Rozbitkowie... opowiadali historie o jakimś rycerzu, który podróżował z dwiema pięknymi kobietami. Twierdzili, że jest doskonałym szermierzem i że za jego schwytanie mogą dobrze za- płacić - nawet lepiej niż dobrze... -1 co im powiedziałeś? - spytał Gallen. - Przemyślałem sprawę i kazałem im stąd odejść. Wprawdzie nie złamali żadnego z naszych praw, jednak... - Jednak co? - Nie czułem się dobrze w ich towarzystwie. - Fenorah chwycił za wystający kawałek skały i odłamał jego ostry koniec. Maggie nie zauważyła, żeby skała była w którymkolwiek miejscu pęknięta; na- wet Gallen wstrzymał oddech, widząc popis tak niewiarygodnej siły. - Trzeba przyznać, że Battyka jest bardzo mała jak na nadmorskie miasto. Nie mamy nawet portu z prawdziwego zdarzenia. Jesteśmy więc czujni, strzeżemy się nawzajem. Być może dzięki temu udawa- ło nam się do tej pory umykać Siłom Ciemności. Byliśmy dotąd... nie dostrzegani. Obawiam się jednak, że teraz, jeśli to was szukają, słudzy Ciemności zaczną się nami interesować. To tylko taka moja obawa, być może całkiem nieuzasadniona. Maggie zastanawiała się nad tym, co właśnie usłyszała. Jeśli słudzy Ciemności opuścili miasto, w tej chwili zapewne przecze-sy wali okolicą. Maggie bała się o Ceravanne, która miała za obrońcą jedynie Oricka. Poza tym zrozumiała, że Fenorah, mimo swej ogromnej siły, wolałby jak najszybciej pozbyć się ich jako niewy- godnych gości. - Przypuszczam - powiedział Gallen - że twoje obawy są rze- czywiście nieuzasadnione. Czy widziałeś, dokąd udali się rozbitko- wie? - Czterej słudzy Ciemności ruszyli na południe, do puszczy po- rastającej krainę Moree - szepnął olbrzym. - Pięciu poszło na wschód, wzdłuż brzegu. Maggie wstrzymała oddech. Mimo rzezi, jakiej dokonał Gallen, słudzy Ciemności nadal ich tropili, a na dodatek było ich więcej, niż się spodziewała. Takiej gromadce łatwo będzie znaleźć sprzymie- rzeńców rozproszonych po całej okolicy. Fenorah przyglądał im się spod przymkniętych powiek. -Cóż... muszę przyznać, że uległem pokusie podsłuchiwania. Kiedy rozbitkowie zostali sami w pokoju znachora, słuchałem ich rozmów przez szparę w suficie. Mówili coś o Lordzie Protektorze, któremu nie powinno się pozwolić, aby dotarł do Moree. Gallen milczał przez chwilę. - Nawet jeśli to prawda, że Siły Ciemności do tej pory was nie dostrzegały - powiedział wreszcie - prędzej czy później to się zmie- ni. Dopóki Ciemność nie zostanie zniszczona, ty i twoi ludzie nie możecie się czuć bezpieczni. - Ale co możemy poradzić? - westchnął Fenorah. - Obawiam się, że Ciemność jest znacznie potężniejsza, niż sobie wyobrażamy. - O ile mnie wzrok nie myli - stwierdził Gallen - nie jesteś tu jedynym rycerzem. Czy ty i twoi towarzysze zechcielibyście do nas dołączyć? Maggie wstrzymała oddech; bardzo chciała, żeby olbrzym im to- warzyszył. Gdyby jeszcze wziął ze sobą kolegów... - Pochodzę z ludu Imów - powiedział Fenorah. - Nie mogę wy- brać się z wami w głąb kontynentu. Ja i moi bracia nie możemy pić waszej słodkiej wody. Umarlibyśmy z pragnienia w ciągu kilku dni. Maggie posmutniała. Zastanawiała się, czy Gallen poradzi sobie bez pomocy olbrzyma. Do tej pory odsuwała od siebie tę myśl, lecz teraz uświadomiła sobie, że podróż w głąb lądu wydaje jej się... nie- wyobrażalna. - W takim razie dajcie mi tylko powóz - powiedział Gallen - i nikomu nie mówcie, że tu byliśmy.- Nie ma sprawy - głową skinął olbrzym. Jeszcze raz popatrzył na Gallena spod przymkniętych powiek. - Powiem więcej. Ja i moi bracia będziemy wam towarzyszyć, dopóki wasza droga prowadzić będzie wzdłuż wybrzeża. Gdy będziecie w naszym towarzystwie, słudzy Ciemności powinni czuć respekt. - Byłbym ogromnie wdzięczny - odparł Gallen. - To świetnie! - Olbrzym poklepał się po udach. Podniósł się i po- mógł wstać Maggie. - Jeszcze jedno - powiedziała Maggie. - Czy wśród rozbitków znaleźliście kobietę o wyjątkowo bladej cerze? - Champliankę? Tak, uratowała się. - Nie sądzę, żeby była sługą Ciemności - stwierdziła Maggie. - Ja też nie. Wkrótce powinna dojść do siebie - oznajmił Feno- rah. - Moja żona się nią opiekuje. Maggie poczuła, że kamień spadł jej z serca. Nie żałowała ani jed- nego z marynarzy, którzy spłonęli na statku, jednak nie mogła pogo- dzić się z myślą, że ta niewinna dziewczyna mogła zginąć razem z ni- mi. Gallen objął Maggie ramieniem i ściskał przez dłuższą chwilę. Fenorah sprowadził ich z powrotem na dół, po krętych schodach, aż znaleźli się u bram miasta, gdzie czekał na nich przygotowany powóz, zbudowany z drzewa czereśniowego. Każdy element był misternie zdo- biony malowidłami i płaskorzeźbami przedstawiającymi las i tańczące króliki. Gallen obejrzał powóz; natychmiast rozpoznał, że jest on dzie- łem Twórców. Maggie zdziwiła się, skąd jej mąż posiadał taką wiedzę. Powóz ciągnięty był przez zwierzę, jakiego Maggie nigdy dotąd - nawet w wyobrażeniach - nie widziała. Wysokie jak koń, kształ- tem przypominało byka, ale na grzbiecie miało wysoki garb. Cała sierść miała barwę beżowozłotą, tylko głowa porośnięta była bujną, czarną grzywą. Zwierzę miało dwa krótkie, podobne do baranich, zakręcone rogi i spoglądało małymi, czerwonymi oczami. Potężnie zbudowane, musiało odznaczać się niezwykłą siłą. - Co to za zwierzę? - spytała Maggie. - Bestia zaprzęgowa - odparł Fenorah, zdziwiony, że ktoś może tego nie wiedzieć. - To bardzo cenny gatunek. Jest wytrzymalsza niż wół, szybsza niż rumak. Widzi w ciemności i jest na tyle rozgarnię- ta, że rozumie kilka prostych słów - olbrzym zniżył głos - i stratuje każdego, kto stanie na jej drodze. Maggie wdrapała się na siedzenie. Zorientowała się, że powóz jest wyładowany kilkoma koszami owoców, beczką solonych ryb i stertą ciepłych koców.Niewiele myśląc, chwyciła olbrzyma i uściskała go z całej siły. -Dziękujemy -szepnęła rozgorączkowanym głosem; w jej oczach zabłysły łzy wzruszenia. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Fenorah i poszedł poszukać swoich ludzi. W ciągu pół godziny znalazł sześciu. Trzej ruszyli przed powozem, a pozostali zamykali pochód. Gal len chwycił lejce i uderzył nimi bestię - ruszyli brukowaną drogą. Bliźniacze słońca chyliły się już ku zachodowi, lecz księżyce jeszcze nie wzeszły. Po niebie sunęły ciemne chmury, przesłaniając rozgwieżdżone niebo. W ciemności Maggie widziała jedynie niewy- raźne sylwetki olbrzymów kroczących na przedzie. Gallen powoził w skupieniu; w mroku jego twarz zdawała się być nieprzeniknioną maską. Maggie poczuła, że nagle stał się dla niej kimś obcym, że zaszła w nim jakaś niewytłumaczalna zmiana, a w je- go głowie znów dzieje się coś, o czym nigdy nie odważy się mówić. Kiedy wjechali do lasu, zaczęła przeczuwać jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo. Ciemność była tak nieprzenikniona, że nie wi- dać było własnej wyciągniętej ręki. Maggie zrozumiała, że kraina, w której się znaleźli, jest znacznie bardziej mroczna, niż to sobie wyobrażała. ROZDZIAŁ 19 K, k iedy zapadła noc, Zell'a Cree szedł błotnistą, pooraną koleinami drogą prowadzącą na wschód od Battyki. Jego ludzie szli razem z nim od świtu, węsząc za Gallenem O'Dayem i jego kompanami. Przebyli już czterdzieści kilometrów, przedarli się przez góry, przeczesali całe wybrzeże i nigdzie nie znaleźli nawet śladu. Czterdzieści kilometrów to spory kawałek drogi. Zell'a Cree wie- dział, że prądy i wiatr musiały znieść łódź daleko na wschód. Upły- nęło dużo czasu, zanim stracił z oczu szalupę. Coś mu jednak mówi- ło, że Gallen powinien wylądować znacznie bliżej Battyki. Jednak jego węch nie kłamał: O'Day nigdy nie przechodził żadną z tych dróg. Zdał sobie sprawę, że jego przeciwnik jest sprytniejszy, niż przypuszczał. Musiał wiedzieć, że jeśli pójdzie drogą, będzie go można łatwo wytropić. Z kolei plaża była w tej okolicy tak skalista, że nie można było iść brzegiem morza. Zastanawiał się, jak to jest być człowiekiem -żyć w świecie swo- ich ograniczonych zmysłów, mieć słaby wzrok, słuch i węch. Ludzie musieli czuć się zagrożeni, musieli przez cały czas być czujni. Nic dziwnego, że podstawową emocją, jaką nauczyli się przeżywać, był strach. Nagle ZelFa Cree usłyszał trzask łamanej gałęzi, niecałą milę dalej. Mimo gęstej mgły doskonale widział ciepło żywych istot. Nie odczuwał strachu jak ludzie. Nie musiał się do tego zniżać. O zmroku, ledwie żywy ze zmęczenia, przystanął i powiedział do swoich czterech towarzyszy:- Możliwe, że minęliśmy Tharriniankę. Jestem przekonany, że powinniśmy zawrócić. - Bransoon kazał nam iść na wschód. On jest bosmanem - odparł marynarz, niski, czerwonoskóry człowieczek o żółtych oczach. - Ale szliśmy cały dzień i mimo to nie znaleźliśmy żadnego śladu - stwierdził ZelPa Cree. - Nie wydaje się wam prawdopodobne, że ich minęliśmy? - Możliwe - odparł marynarz, drapiąc się za uchem ostrzem dłu- giego noża. - Ale jeśli się mylisz? A jeśli wylądowali kilometr przed nami? Albo pięć kilometrów? Wiatr i prądy są bardzo silne. Może postanowili popłynąć wzdłuż brzegu. Jeśli są przed nami, możemy ich zgubić, jeśli teraz zawrócimy. Jeśli ich minęliśmy, to prawdopo- dobnie niedługo sami wpadną nam w ręce. ZelFa Cree przyjrzał się swojemu rozmówcy. Równie prawdopo- dobna wydawała mu się możliwość, że Gallen i jego przyjaciele już dawno ruszyli w głąb lądu i że już nigdy ich nie znajdą. W górach były setki małych wiosek połączonych plątaniną dróg, na których nietrudno było zgubić trop. Trzej marynarze wyglądali na podenerwowanych. Spoglądali na wschód, jakby za wszelką cenę chcieli iść dalej. - Nie jestem pewien - powiedział Zell'a Cree - czy rzeczywiście zależy wam na schwytaniu Gallena. Myślę, że się go boicie! Jeden z marynarzy oblizał wargi. - Jego towarzystwo nie wyjdzie nam na zdrowie, tego możemy być pewni. W pięciu nie mamy przy nim żadnych szans. Zell'a Cree musiał przyznać, że walka z Lordem Protektorem jesz- cze nikomu nie wyszła na zdrowie. - Właśnie - zgodzili się pozostali. - Trzeba iść na wschód, a kie- dy dotrzemy do jakiegoś miasta, ostrzeżemy tamtejszych mieszkań- ców, że Gallen może się zjawić. A wtedy siądziemy sobie przy grza- nym piwie, dziękując przodkom, że raczyli nas wybawić z tej opresji. Zell'a Cree dostrzegł swój błąd. Nie mógł ufać tym ludziom, jeśli chodziło o znalezienie Gallena. Wyglądało na to, że bosman i jego ludzie również chcieli uciekać. Jednak Zell'a Cree nie bez powodu był kiedyś przywódcą stada. Potrafił ufać własnej mądrości, własne- mu instynktowi. - Ja zawracam - oświadczył. - Przeszukam okolicę jeszcze raz. Odwrócił się na pięcie i poszedł na zachód. Noc była ciepła. Żeli'a Cree szedł w cieniu drzew. Chociaż był Toskeńczykiem, czuł się zmę- czony. Mimo to przyspieszył kroku, wreszcie zaczął biec truchtem. Nagle kiedy znalazł się w pobliżu jakiejś farmy, poczuł znajo- my zapach. Gallen, Maggie, Orick i kilka innych osób musiało tędy przechodzić zaledwie kilka minut temu. W powietrzu unosił się również intensywny zapach olbrzymów zwanych Imami. W ciemności ZelPa Cree widział ślady jednego z nich - widocz- nie olbrzym musiał się zatrzymać na chwilę, czekając na pozosta- łych. Jednak w miarę posuwania się drogą zapach stawał się co- raz słabszy. A więc Gallen i jego przyjaciele nie szli, tylko jechali. Zell'a Cree wyczuł ciężki, nieprzyjemny zapach bestii zaprzęgo- wej. Skoro nie mijał nikogo po drodze, domyślił się, że Gallen jechał na zachód. Toskeńczyk ze zdwojonym wysiłkiem pobiegł przez wzgórza. Przebierał nogami z wściekłością. Jeśli Gallen zjednał sobie Imów i jeśli dysponował bestią zaprzęgową, nikt nie był w stanie dogonić go na piechotę. Biegł więc, ścigając się z wiatrem. Wyciągał nogi, jak mógł najdalej, aż wpadł w jednostajny rytm. Pot lał mu się po twarzy. - Jestem Toskeńczykiem. Jestem Toskeńczykiem - powtarzał sobie, mijając piaszczyste dróżki, przedzierając się między gałęzia- mi, zostawiając w tyle kolejne farmy, z których wybiegały ujadające psy i goniły go, dopóki nie opadły z sił. ZelFa Cree nie myślał o ni- czym, skupił się wyłącznie na swoich ruchach. Z trudem łapał powietrze. Stworzono go do wielkiego wysiłku, lecz oddychanie tutejszym rozrzedzonym powietrzem nie przycho- dziło mu łatwo. Do tej pory nie zwracał na to uwagi, lecz długi bieg pozbawił go resztek sił. W ciągu godziny dotarł do Battyki. Nie ośmielił się wejść do tu- nelu prowadzącego do miasta - Gallen i Imowie mogli się tam za- trzymać. Za Battyką droga rozwidlała się. Można było skręcić na południe, tam, gdzie poszedł bosman i jego ludzie, albo dalej brnąć na zachód. ZelFa Cree skrócił sobie drogę; przedarł się przez wzgórza i zna- lazł się na drodze prowadzącej na południe. Tu jednak ;nie znalazł zapachu Gallena. Oznaczało to, że jego przeciwnik domyślił się za- sadzki i wybrał okrężną drogę. Biegł przez zarośla, aż dotarł do drogi idącej na zachód. Lasy rosnące w tej okolicy spłonęły kilkadziesiąt lat temu i od tamtej pory ziemię porastały jedynie karłowate krzewy. Widać było drogę cią- gnącą się przez sześć kilometrów; na horyzoncie majaczyły postacie olbrzymów biegnących obok powozu.Nagle powóz zatrzymał się. Zmowie zaczęli rozglądać się nerwo- wo. Jakiś człowiek wspiął się na dach powozu i stanął, spoglądając w stronę Zell'a Cree'ego. Miał czarną tunikę, i przypasany do boku miecz. To był Gallen O'Day. Dla większości ludzi, nawet dla Imów, ZelFa Cree byłby niewi- doczny z takiej odległości, w tak ciemną noc. Jednak Zell'a Cree biegł od dłuższego czasu i zdawał sobie sprawę, że jego ciało musi być niesamowicie rozgrzane. Zorientował się, że spośród ludzi sto- jących na horyzoncie tylko Gallen jest w stanie go dostrzec. A więc ten spryciarz widział w podczerwieni! ZelPa Cree nie miał pojęcia, że Lord Protektor posiada taką umiejętność. Stali tak przez moment, przyglądając się sobie z odległości sze- ściu kilometrów. Gallen podniósł rękę, jakby chciał mu pomachać, lecz nagle zacisnął pięść i pociągnął ją w dół- był to jeden z sekret- nych znaków Ciemności, oznaczający wezwanie. Po chwili powóz ruszył i zniknął za wzgórzem. W głowie ZelFa Cree'ego zaświtała nadzieja. Jeśli Gallen znał ten sygnał, musiał zostać zainfekowany. Słowo musiało umiejscowić się w jego głowie. Jednak coś tu się nie zgadzało. Jeśli Gallen był sługą Ciemności, dlaczego uciekał? Dlaczego nie przyprowadził swoich towarzyszy, żeby i oni zostali nawróceni? Mogło to oznaczać tylko jedno: Gallen miał dość siły, aby zwalczyć Słowo. Czy zatem jego przyzywający gest był podstępem? ZelFa Cree ze złością oblizał wargi. Pot zalewał mu oczy, brako- wało powietrza. Nie spał od dwóch dni i właśnie przebiegł dwadzie- ścia kilometrów. Czuł, że już dalej nie może. Usiadł. A więc Gallen O'Day nie był tak ślepy i bezradny jak inni ludzie. Był znacznie lepiej wyposażony... i w dodatku potrafił oprzeć się Słowu! Zell'a Cree zastanawiał się nad swoją sytuacją. Wyobraził so- bie wszystkie drogi prowadzące na południe. Spróbował naszkico- wać w pamięci ich mapę. Siły Ciemności dały mu bezcenny pre- zent - wspomnienia stu osób, których życie poszło na marne. Ich pamięć obejmowała ponad sześć tysięcy lat. Spośród nich dwana- ście osób żyło w miastach i wioskach położonych między Battyką a Moree. ZelFa Cree przypominał sobie ich dzieciństwo, spędzone wśród plątaniny sekretnych ścieżek; przypomniał sobie życie garn- carza, który jeździł po okolicy ze swoimi wyrobami, i Thorańczy- ka, który podróżował wraz z poborcą podatkowym. Siedział sku-piony, przypominając sobie dokładne położenie wszystkich głów- nych szlaków i ścieżek. Gallen mógł uciec daleko na zachód, aby zgubić pogoń, lecz z dru- giej strony - musiał się spieszyć. Gdyby zabrnął za daleko, musiałby przedzierać się przez Góry Telgood, a wtedy straciłby wiele dni. Gallen mógł więc oddalić się co najwyżej o czterysta kilometrów, a potem i tak skręci na południe, w stronę miast Ciemności. Prędzej czy później dotrze do drogi prowadzącej do Moree. Zel- l'a Cree nie miał wyboru. Musiał biec na południe, musiał wyprze- dzić Gallena. Miał nadzieję, że uda mu się w porę zebrać ludzi, żeby przygotować zasadzkę. - Być może do tej pory byłem zbyt naiwny - pomyślał. Chciał mieć Gallena żywego, lecz ten nie był tak wrażliwy jak Maggie czy Tharrinianka. Najwygodniej będzie go zabić. Podjąwszy decyzję, ZelPa Cree poczuł, jak ogarnia go błogi spokój. 15- Klucz do Ciemności ROZDZIAŁ 20 iedy powóz zatrzymał się, Orick popatrzył na Gallena. Zoba- czył, że chłopak patrzy w jakiś odległy punkt, a potem wykonuje dziwny gest, tak jakby próbował chwycić chmurę i ściągnąć ją na ziemię. Orick spostrzegł, że jego przyjaciel toczy jakąś niedostrze- galną walkę. - Gallenie, co z tobą? - zapytał niedźwiedź. - Nic... - Gallen sprawiał wrażenie, jakby otrząsnął się z letar- gu. - Właśnie... zobaczyłem za nami ZelFa Cree'ego. - Jak daleko? - spytał jeden z olbrzymów, chwytając za miecz, jakby sądził, że za chwilę rozpęta się bitwa. - Sześć kilometrów stąd, w pobliżu Battyki. Olbrzym odetchnął z ulgą. Schował miecz i wykorzystał postój, aby naoliwić osie powozu. Gallen wrócił na miejsce woźnicy i pospieszył hostię. Imowie biegli dalej. Bestia zaprzęgowa okazała się niewiarygodnie silna i szybka. Ciężki powóz - chociaż znajdowało się w nim czworo lu- dzi, niedźwiedź i spore zapasy żywności - pędził jak strzała. Widać jego konstruktorzy poświęcili mnóstwo czasu nie tylko na ozdobie- nie każdej z desek, ale też na stworzenie doskonałego zawieszenia. Orick jeszcze nigdy nie jechał tak wygodnym pojazdem. Cieszył się, że powóz sunie idealnie gładko po nierównej drodze - niedźwie- dziowi nie chodziło jednak o własną wygodę, lecz o bezpieczeństwo Tallei. Jej rany zagoiły się powierzchownie, lecz kiedy kilka godzin temu Imowie nieśli ją do powozu, czuła straszliwy ból. Tak więc Orick usiadł obok niej; grzał ją swoim futrem i śpiewał piosenki.Oprócz niego wszyscy milczeli. Maggie i Gallen mieli dziś cięż- ki dzień; kiedy byli już bardzo zmęczeni, Fenorah przejął lejce, a Ce- ravanne usiadła obok niego, otuliwszy się szczelnie tuniką, gdyż noc była wyjątkowo chłodna. Gallen i Maggie położyli się w tylnej czę- ści powozu. Kiedy Gallen wyciągnął się pod kocem tuż obok Oricka, nie- dźwiedź wyczuł dziwne napięcie w jego ruchach. Zamyślił się na chwilę; usiłował sobie przypomnieć, ile mil ma jeden kilometr. Wciąż jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do międzyplanetarnego systemu miar. Kiedy obliczył, że Zell'a Cree jest daleko w tyle, odetchnął z ulgą. Próbował zasnąć, lecz nic z tego nie wyszło. Od dłuższego czasu niebo zasnute było ciężkimi chmurami, lecz teraz przejaśniło się i Orick zobaczył gwiazdy - o wiele jaśniejsze niż na Tihrglas. Maggie również patrzyła na niebo. - Ach, Gallenie, spójrz tylko na te gwiazdy - szepnęła. - Musimy się znajdować znacznie bliżej środka galaktyki... - Niewiele bliżej - stwierdziła Maggie. - Znajdujemy się w jej przeciwległym krańcu, po tej samej stronie, co planety Drononu. Widzicie tamto szerokie pasmo gwiazd? Orick popatrzył uważnie. Rzeczywiście, Droga Mleczna, która na Tihrglas zdawała się być jedynie wąską nitką, tutaj biegła przez całą szerokość nieba. Światło gwiazd było na tyle jasne, że nawet w lesie zrobiło się dość widno. - Gallenie, co to był za znak, który pokazałeś ZelFa Cree'emu? - szepnęła Maggie zaniepokojona, zmieniając temat. Orick ledwie słyszał jej słowa wśród odgłosu kopyt, skrzypienia desek i brzęku resorów. - Nie wiem - wyszeptał Gallen. - Jak to: nie wiesz? Czy nauczyłeś się tego od Sił Ciemności? - Naprawdę nie wiem. Po prostu stałem i patrzyłem na niego, a ten gest wyszedł jakby sam z siebie. Wydawało mi się całkiem natural- ne, że muszę go uczynić. Maggie zamyśliła się nad jego słowami. Orick zrozumiał, że rozmawiali o jakichś prywatnych, niebezpiecznych sprawach. Za- stanawiał się, czego Gallen mógłby się nauczyć od Sił Ciemno- ści. Jego przyjaciele mówili szeptem, choć od Ceravanne i powo- żącego olbrzyma dzieliła ich gruba deska, więc tamci nie mogli nic słyszeć. Maggie usiadła i sięgnęła po swój plecak, który miał jej posłużyć za poduszkę.- Wolałabym, Gallenie, żebyśmy tę noc spędzili pod ziemią - powiedziała. Spojrzała na Oricka. - Ty jeszcze nie śpisz, Oricku? - zapytała. - Aaa... eee... no, nie... - ziewnął niedźwiedź. - W takim razie dobranoc - odparła Maggie i odwróciła się do niego plecami. Orick zrozumiał, że popełnił błąd. Gdyby udał, że śpi, Maggie i Gallen rozmawialiby dalej. A tak - Maggie zapadła w płytką drzem- kę, a Gallen leżał jeszcze przez jakiś czas, napięty, aż wreszcie uśpi- ło go monotonne kołysanie powozu. Orick wychylił się, żeby spoj- rzeć na drogę. Sto metrów za nimi biegło obok siebie trzech olbrzymów; ich obecność dodawała otuchy. Orick leżał, patrząc na niebo. Powóz sunął tak gładko, że nie- dźwiedziowi wydawało się, iż płynie pod gwiazdami. Minęli kilka miejscowości; za każdym razem rozlegało się ujadanie psów i syk gęsi, które po chwili zostawały daleko w tyle. Wreszcie wjechali w gęsty bór i przez dłuższy czas nie widzieli żadnych ludzkich osad, tylko brnęli w głąb nieprzebytej puszczy. Na kilka godzin przed świtem dotarli nad morze. Przemknęli po długim moście i nieopodal plaży zatrzymali się na nocleg. Dwóch Imów zostało na straży, a pozostali rozpalili nieduże ognisko i ucięli sobie drzemkę. Ceravanne i Fenorah rozbili namiot pod drzewem, a Orick i jego towarzysze spali w powozie. Kiedy o świcie niedźwiedź wstał, Imowie przygotowywali śniadanie złożone ze słonych, kuku- rydzianych bułeczek z brzoskwinią, suszonymi morelami i śmieta- ną. Orick przespacerował się drogą i wkrótce zorientował się, że jest na niewielkiej wysepce utworzonej przez dwie rzeczne odnogi. Po obu stronach wyspa kończyła się olbrzymim, wysokim na ponad dwieście stóp, pionowym klifem, ozdobionym dwoma posągami orłów. Jeden z nich, rozwinąwszy skrzydła, spoglądał na pomoc, w stronę morza, zaś drugi siedział skulony i patrzył na południe, w głąb lądu, z szeroko otwartym dziobem, tak jakby za chwilę miał wydać ostrzegawczy krzyk. Most, po którym przejechali, był prawdziwym cudem - granito- we kolumny, ciągnące się przez prawie milę, podpierały kamienną konstrukcję ozdobioną z boku szerokim fryzem, przedstawiającym groteskowe postacie pracujących murarzy. Rzeźby te były zarazem śmieszne i wspaniałe, a cały most - niewiarygodnie szeroki; w każ- dym miejscu zmieściłoby się obok siebie co najmniej pięć wozów.L (tm)"fT"1(tm)«f(tm) m Po drugiej stronie wyspy znajdował się mniejszy most, równie bogato zdobiony. Orick zrozumiał, dlaczego Imowie zdecydowali się na nocleg właśnie tutaj - było to idealne miejsce do obrony. Przedarł się przez wąską, porośniętą sosnami grań i dotarł do ka- miennego orła spoglądającego na morze. Na jego szyi siedział Gal- len, wymachując beztrosko nogami, tak jakby nie zdawał sobie spra- wy, że pod nim rozciąga się przepaść. Miał na sobie czarne buty i rękawice Lorda Protektora, a także tunikę, która przybrała czarną barwę, dopóki j.ej właściciel nie postanowi, że ma być inaczej. Orick wspiął się na posąg i usiadł obok swego przyjaciela. Oparłszy głowę na łapach, spoglądał na morze, podziwiając wschód bliźniaczych słońc. Morze było spokojne, gładkie, szafirowobłękitne. Orick widział ławice łososi pływających tuż pod powierzchnią i stada kormoranów szybujących tak nisko, że niemal ocierających się o gładką toń. - Widziałeś mosty? - zapytał Orick. - Owszem - Gallen westchnął. - To miejsce zwie się Profundis, a te niezniszczalne mosty zostały zbudowane dawno temu przez lu- dzi zwanych Thwornami. Jeśli popatrzysz na zachód, na skraju tam- tego urwiska dojrzysz mury pradawnego miasta Tywee. - Orick po- patrzył na przeciwległy, zaokrąglony brzeg wyspy i po raz pierwszy wśród drzew dojrzał omszałe ruiny murów. - Osiemset lat temu pe- wien młodzieniec o imieniu Omad zakochał się w pięknej księżnicz- ce, a ona zgodziła się go poślubić pod warunkiem, że zbierze armię i podbije okoliczne krainy. I on tak uczynił - zebrał armię kupców i nie przelawszy ani kropli krwi, podporządkował sobie okoliczne księstwa. Po ślubie postanowił zbudować te mosty - nie tylko po to, aby ułatwić dojazd do miasta, ale również po to, aby wrogie statki nie mogły płynąć w górę rzeki... .. .Widzisz, ta rzeka zbiera wodę z rejonu długiego i szerokiego na tysiąc mil, stanowi więc doskonałą drogę w głąb lądu. - Czy ten sam książę kazał postawić te posągi? - spytał Orick. - Tak. Wojowniczy barbarzyńcy z plemienia Dwinideenów byli doskonałymi żeglarzami i często wyprawiali się w górę rzeki, żeby złupić mieszkańców tej żyznej krainy. Kiedy budowano mosty, Dwi- nideenowie nieustannie, ku przerażeniu Omada, mordowali mura- rzy. Jednak barbarzyńcy byli przesądni - obawiali się Capula, pod- niebnego bożka, który przybrał postać orła. Wierzyli, że kiedy orzeł znajdzie martwego człowieka, zabiera mu duszę i zjadają, nie po- zwalając jej się ponownie narodzić. Tak więc władca Tywee rozka- zał postawić te posągi i kiedy Dwinideenowie znów zaatakowali,wziął spośród nich trzydziestu zakładników. Osobiście zepchnął każ- dego z nich z głowy kamiennego orła prosto w przepaść, krzycząc: "Tak zginą moi wrogowie!". Na skałach mieszkało wtedy, podobnie jak teraz, mnóstwo orłów; zleciały się wtedy wszystkie i rozdziobały ciała barbarzyńców. Od tamtej pory Dwinideenowie nigdy już się nie pojawili, jednak Omad przez resztę życia żałował, że zmuszony był przelać krew dla obrony swego państwa. Gallen zamilkł. Jego głos wydawał się dziwnie ponury, jakby współczuł temu pradawnemu królowi. W jego oczach widać było ból, a zarazem życiową mądrość starca, która zdawała się zupełnie do Gallena nie pasować. - Hmmm... - mruknął Orick, zastanawiając się, skąd jego przy- jaciel zna tę legendę. Widocznie opowiedzieli mu ją Imowie. W oddali, za ruinami Tywee, niedźwiedź dostrzegł błysk białych skrzydeł. Był to orzeł spadający na swoją ofiarę. - Jeśli te mosty maj ą tak ogromne znaczenie, to dlaczego na wys- pie nie ma już miasta? - zapytał Orick. - Królestwo popadło w ruinę. Zostało napadnięte z południa, przez wojowników, którzy przyszli z pustyni. Obecnie mieszkańcy tutejszych wiosek są słabi i skłóceni pomiędzy sobą. Płacą niewiel- ką daninę swoim nowym władcom i żyją we względnym spokoju. - A kim mogli być ci wojownicy z południa? - spytał Orick, wie- dząc, że wkrótce sami wybiorą się w tamtą stronę i być może będą przejeżdżać przez ich krainę. - Nie domyślasz się? - odparł Gallen. - To Tekkarowie. Orick oblizał wargi. - Nie lubię Tekkarów. - Wiedział, że są oni sługami Ciemności, lecz do tej pory był pewien, że nie ma ich w pobliżu i że nie stanowią realnego zagrożenia. - Czy wkrótce ich spotkamy? - Przez noc nadrobiliśmy sporo drogi - stwierdził Gallen. - Od zachodu słońc przebyliśmy sto kilometrów. Dzisiaj jest piękna po- goda, do wieczora powinniśmy zrobić następne sto. Do pustyni po- zostało nam jednak prawie tysiąc kilometrów. Tekkarowie nie prze- padają za tutejszym wilgotnym i chłodnym klimatem. Myślę, że możemy ich spotkać dopiero za kilka dni. Orick odetchnął z ulgą. Gallen siedział zamyślony, patrząc na morze. Orick przedarł się z powrotem przez sosnowy gąszcz, żeby zobaczyć, czy śniadanie jest już gotowe. Wszędzie roiło się od wie- wiórek, popiskujących w porannym słońcu, szukających żołędzi. U wylotu ścieżki spotkał Maggie. - Widziałeś Gallena? - zapytała. - Siedzi na posągu. -Nic mu nie jest? - Przycichł - stwierdził Orick. - Wyglądało na to, że chce zostać sam, żeby porozmyślać. Maggie przygryzła wargę i zmarszczyła brwi. Rzuciła okiem na wąską ścieżkę i pospiesznie ruszyła przed siebie. Orick popatrzył na nią uważnie. W jej twarzy było coś niepokojącego. Najwyraźniej wpa- dła w panikę, kiedy tylko usłyszała, że Gallen rozmyśla w samotno- ści. Miał już iść na śniadanie, lecz zwyciężyła w nim ciekawość. Maggie niemalże biegła do Gallena, przedzierając się wśród drzew. Niedźwiedź odwrócił się i podreptał za nią, lecz w połowie drogi Maggie spotkała Gallena. W milczeniu zeszli na śniadanie i Orick znów miał uczucie, że ominęła go szansa usłyszenia ich sekretnej rozmowy. Kiedy wrócili do obozowiska, Imowie siedzieli przy ognisku, skryci w cieniu drzew. Mieli przepocone tuniki i rozchodził się od nich zapach, który dla Oricka był nieprzyjemny, lecz ludziom zupeł- nie nie przeszkadzał. Śniadanie było gotowe i Imowie zaczęli rozda- wać kukurydziane kanapki, wyjątkowo smaczne jak na biwakową potrawę. Tallea była już w stanie jeść na siedząco. Orick cieszył się, że znów jest dzień i że słoneczne ciepło osusza jego futro, wilgotne od porannej rosy. Kiedy jedli, Ceravanne zwróciła się do wszystkich: - Dzisiaj musimy podjąć pewne decyzje. Do Moree prowadzi wiele dróg i na każdej z nich czają się inne niebezpieczeństwa. Zbo- czyliśmy już nieco na zachód, lecz jak wiele drogi musimy jeszcze nadrobić? W którym miejscu powinniśmy odbić na południe? Pod- różowałam po tej krainie wiele lat temu. Okoliczne wzgórza niewie- le się zmieniły od tamtej pory, lecz rzeki zmieniły swój bieg, stare drogi zostały zniszczone, a nowych nie znam. Myślę więc, że najle- piej będzie poprosić o radę naszych przyjaciół Imów oraz Kaldu- riankę Talleę. - Nigdy tu nie byłam - odparła Tallea. - Znam drogi prowadzące wzdłuż wybrzeża - powiedział Feno- rah. - O tych, które wiodą w głąb lądu, wiem jedynie z opowiadań. Jeszcze dziś rano możecie ruszyć na południe, jadąc Drogą Marbee. Jest to szeroki, brukowany szlak, ciągnący się wzdłuż rzeki. Po dro- dze mija się liczne wioski i rozległe pola uprawne. Tamtejsi miesz- kańcy są nastawieni pokojowo, przyzwyczajeni do widoku przyby-szów. Jednak obawiam się, że dla was ta droga może się okazać nie- bezpieczna: słudzy Ciemności udali się już na południe Drogą Bat- tycką, z którą Droga Marbee łączy się sto dwadzieścia kilometrów stąd. Mogą tam na was czekać. Jeśli jednak się pospieszycie, istnieje szansa, że zdołacie ich wyprzedzić. - Czy mamy jakieś inne możliwości? - spytała Ceravanne. - Pięćdziesiąt kilometrów za Marbee znajduje się Droga Staro- królewska - powiedział Fenorah. - Jest to kręty szlak, wijący się pomiędzy wzgórzami, zbudowany, aby połączyć pradawne fortece, z których większość już nie istnieje. Przy drodze leży wiele farm i kilka wiosek. - Znaczna część tych terenów jest regularnie zalewana - wtrąciła Ceravanne. - Na wiosnę, owszem, lecz o tej porze roku droga powinna być przejezdna - wyjaśnił jeden z ludzi Fenoraha. - Ten szlak również łączy się z Drogą Battycką, tyle że dopiero po dwustu czterdziestu kilometrach, na rozległej wyżynie. Następna dogodna droga na po- łudnie biegnie dopiero u podnóża Gór Telgood. Tamta okolica jest zamieszkana jedynie przez nieliczne, dzikie plemiona - Derritów i tym podobnych. Szlak ten jest rzadko używany i dawno już porósł trawą. Niektórzy twierdzą, że nie jest już tak bezpieczny jak daw- niej, lecz kiedyś wybrałem się tam na polowanie i wydaje mi się, że szybki powóz może przemknąć tamtędy bez problemu. - Znam dobrze tę drogę - powiedziała Ceravanne. - Dawniej na- zywano ją Szmaragdowym Szlakiem. Ciągnęły tamtędy karawany kup- ców z Indalii i kiedy w nocy rozbiło się obóz, na okolicznych wzgó- rzach widziało się tysiące ognisk, świecących niczym rzeka gwiazd... - To musiało być co najmniej trzysta lat temu - westchnął Feno- rah, wpatrując się w dal. - Mój dziadek pamiętał tamte dni; był to czas wojen i chwały... - Owszem, kraina ta była tak żyzna, że nieustannie o nią walczo- no - zgodziła się Ceravanne. - Ta droga nie jest bezpieczna, jeśli wzdłuż niej żyją Derrici - stwierdziła Tallea. - Ci ludzie zawsze przynoszą kłopoty. - Kim są Derrici? - spytał Orick. - Są... olbrzymami żyjącymi w odosobnieniu - wyjaśniła Thar- rinianka. - Zostali stworzeni, aby żyć w nieurodzajnym świecie. Są wyjątkowo silni i przebiegli. - To tchórze i mordercy - stwierdził Fenorah, dotykając rękoje- ści miecza, jakby gotował się do walki.- Zjadają ludzi - powiedziała Tallea. - Zastawiaj ą pułapki. - Mogą żywić się praktycznie wszystkim: od gleby po padlinę - wyjaśniła Ceravanne. - Mogą też zjeść człowieka, jeśli podróżuje sam i wpadnie w ich pułapkę. - Nie możemy tamtędy jechać - stwierdziła Maggie. - Bestii za- przęgowej mogłoby się coś stać. - Zgadzam się, że byłby to niebezpieczny wariant - powiedzia- ła z namysłem Ceravanne. - Lecz dalej nie ma już żadnej drogi na południe, chyba że zdecydujemy się przedrzeć przez Góry Telgood. To bardzo rozległe, wysokie pasmo; nie będzie łatwo przez nie przejść. - Droga przez góry ma sześćset kilometrów - stwierdził Fe- norah. - Jest to tak odległa okolica, że nie umiem powiedzieć nic więcej. - Byłem tam - wtrącił jeden z jego ludzi. - Drogi są dobre, lep- sze niż gdziekolwiek indziej, gdyż dbaj ą o nie Władcy Telgood. Jed- nak góry ciągną się daleko na południe i jeśli wybieracie się do Mo- ree, przebycie ich zajmie wam mnóstwo czasu. Poza tym mieszkają tam skrzydlaci ludzie i lepiej nie podróżować tamtędy tak małą gru- pą, zwłaszcza jeśli nie macie łuków. - Przede wszystkim - wtrąciła Ceravanne - musielibyśmy nad- robić kilkaset kilometrów. Nie możemy sobie na to pozwolić. - A zatem - odezwał się Gallen - wydaje mi się, że najlepsza będzie Droga Starokrólewska. Taki wybór daje nam szansę prześcig- nięcia sług Ciemności, a poza tym szlak ten wydaje się znacznie bez- pieczniejszy niż bardziej cywilizowane drogi. - Jednak wiąże się z nim jeszcze jedno niebezpieczeństwo - wtrą- ciła Ceravanne. - Mijając wioski i farmy, z całą pewnością spotka- my po drodze kolejnych zwolenników Ciemności. Czy uważasz, że z ich strony nic nam nie grozi? - Każda droga może sprowadzić nas na manowce - stwierdził Orick. - Im dłużej będziemy tu siedzieć, tym mniej bezpieczna bę- dzie nasza podróż. Myślę, że Gallen dokonał słusznego wyboru. Ceravanne popatrzyła wyczekująco na Fenoraha, jakby do niego należało ostatnie słowo. - Wybór należy do ciebie, pani - powiedział olbrzym. - Nikt nie może podjąć tej decyzji za ciebie. - W takim razie zgadzam się z Gallenem... - szepnęła, a po chwili dodała głośniej: - .. .lecz jest jeszcze jedna kwestia, którą musimy rozważyć, a mianowicie: kto z nas powinien jechać? Wiemy, że słu-dzy Ciemności zdołali nas wyprzedzić i że są przygotowani do wal- ki. Gdy ich spotkamy, będziemy narażeni na śmiertelne niebezpie- czeństwo. Rozmawiałam jednak z Fenorahem, który obiecał mi, że każdy, kto wolałby zostać, może wrócić do Battyki... - Tharrinian- ka utkwiła wzrok w Maggie. - Założę sig, że żadne z nas nie będzie chciało wrócić do Battyki - powiedziała Maggie. - Nikt z nas nie jest tchórzem. - Jest jednak ważny powód, dla którego warto rozważyć taką ewentualność... - powiedział głośno Gallen. Wstał, opierając dłoń na rękojeści miecza - .. .ponieważ jedno z nas zostało już zainfeko- wane przez Siły Ciemności i dla całej reszty może to mieć zgubne konsekwencje! Orick rozejrzał się po obozowisku. Jeden z olbrzymów zerwał się na równe nogi, gotów pochwycić zdrajcę. Ceravanne spoglądała to na Gallena, to na Maggie; jej twarz wykrzywiało przerażenie. - Kto? - krzyknął Orick. - Ja jestem zainfekowany, moi drodzy - powiedział Gallen ze smutkiem. - Wybaczcie mi. Słowo wgryzło siew moją czaszkę, kie- dy płynęliśmy statkiem, i w ciągu dwóch ostatnich nocy odbierałem przekaz Ciemności. - Co takiego ci przekazano? - zapytał Fenorah, drapiąc się po . swojej bujnej brodzie. - Były to wspomnienia osób, których życie poszło na marne. Wynikało z nich, że świat jest niesprawiedliwy i że mieszkańcy Ba- belu są niegodnie traktowani. Ciemność domaga się sprawiedliwo- ści, równości i rekompensaty za wyrządzone krzywdy, lecz ludzie mieszkający na północy nie przyjmują tego do wiadomości. - Gal- len zamilkł i zamknął oczy. Zamyślił się. - Siły Ciemności uczą mnie, że mam się wstydzić za swoich rodaków, że nie powinienem ufać ani im, ani Tharrinianom, którzy nimi rządzą. Zapadło długie milczenie. Tallea, która dotąd siedziała oparta o drzewo, pochyliła się do przodu i utkwiła w Gallenie zdesperowany wzrok. Do tej pory za- wsze mówiła szybko i niedbale, lecz teraz, aby podkreślić znaczenie swoich słów, odezwała się powoli i płynnie, tak jak inni mieszkańcy Tremonthin: - Możesz zwalczyć w sobie te głosy, Gallenie - powiedziała. - Zna- łam wielu, którym się to udało. Na początku, kiedy usłyszysz przekaz, kiedy obejrzysz wspomnienia, będziesz się czuł, jakbyś popadał w bez- kresną ciemność, w której twój głos jest niczym słabe światło...- Nie - burknął Gallen. - To tak, jakbym wpadł w bezkresną przestrzeń pełną światła, a mój głos był maleńką plamką ciem- ności! - Dlaczego ukrywałeś przede mną, że jesteś zainfekowany? - spy- tała Ceravanne. - Miałem nadzieję, że mój płaszcz zdoła zablokować przekaz. Wierzyłem, że uda się zagłuszyć częstotliwość, na której wysyłane są sygnały Ciemności. -1 twój płaszcz nie zdołał tego dokonać? Gallen odwrócił wzrok i popatrzył na północ. - Siły Ciemności nieustannie zmieniają częstotliwość, wysyłając swój przekaz w krótkich seriach. Wspomnienia przepływają przeze mnie niczym woda przez sito. W ciągu kilku ostatnich godzin zdoła- łem prześledzić pięć ludzkich istnień. - Nie! - krzyknęła Maggie. - To niemożliwe! - Tak właśnie się stało! - Nie rozumiem - stwierdziła dziewczyna. - Słowo nie powinno posiadać wyposażenia, które pozwalałoby na wykonanie tego, o czym mówisz. Gallen pokręcił głową. W jego oczach błyszczały łzy. - Najwyraźniej po raz kolejny nie doceniliśmy Sił Ciemności. Ich Słowo jest w stanie odbierać zakodowane sygnały. Kiedy mój płaszcz próbuje je zagłuszać, Ciemność zaczyna równolegle nada- wać na innej częstotliwości. Mój płaszcz nie ma dość sił, aby jedno- cześnie zagłuszać oba sygnały. Maggie zmarszczyła czoło, rozmyślając. - Jest gorzej, niż kiedykolwiek przypuszczałam. - Chwyciła go za ręce i spojrzała głęboko w oczy, uważnie studiując jego twarz. - Ale możemy temu zapobiec! Możemy temu zapobiec! Możemy... ukryć cię pod ziemią! - Ach, moja droga, niewiele nam to pomoże. - Gallen pokrę- cił głową. - Nie można mnie tak po prostu ukryć. Muszę wal- czyć. Mój płaszcz też walczy, ale nie jest w stanie sam odeprzeć ataku. Muszę was ostrzec: wybieracie się, aby walczyć z Siłami Ciemności, tymczasem zanim dotrzemy do Moree, mogę stać się ich sługą. - Tallea twierdzi, że można pokonać Słowo - oznajmiła Cera- vanne z nadzieją w głosie. - Można tego dokonać, jeśli ma się do- brze wytyczony cel, jeśli posiada się dostateczną mądrość. Mogę ci pomóc w tej walce.Gallen popatrzył na nią i w jego oczach nagle błysnął gniew. Orick zadrżał na ten widok -jego przyjaciel złościł się na dobroduszną Tharriniankę, która nigdy nie zrobiła mu nic złego. - Dziękuję bardzo - odparł chłodno Gallen. - Nie potrzebują twojej pomocy. - Jak to? - Ceravanne nie była w stanie ukryć, że czuje się urażona. Gallen spoglądał na nią z niesłychaną zawziętością. - Nie jestem pewien, czy mogę ci ufać tobie i innym Tharrinia- nom. Dwaj Imowie wstali. Rzucili w trawę resztki kanapek, przeję- ci tym, co usłyszeli. Chwycili za miecze, gotowi walczyć z kimś, kto mówi w ten sposób. Gallen również chwycił za miecz. - Zaczekajcie! - powiedział Orick. - Gallen zawsze był człowie- kiem godnym zaufania. Nigdy nie widziałem, żeby układał się z ban- dytami i mordercami! Jeśli zamierzacie podnieść miecze przeciwko niemu, obyście mieli po temu naprawdę ważny powód! I lepiej przy- gotujcie się na śmierć. - Orick ma rację - powiedziała Ceravanne. - Odłóżcie broń. Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. Nie zamierzam jednak zmu- szać ani Gallena, ani kogokolwiek innego, żeby mi służył. Ceravanne spojrzała Gallenowi prosto w oczy. Imowie uspo- koili się, widząc, że nie ma bezpośredniego zagrożenia. Jednak Gallen nadal trzymał miecz do połowy obnażony, jakby za chwilę miał go wyciągnąć. Platynowe włosy Ceravanne błyszczały w słoń- cu, a jej bladozielone oczy lśniły niczym klejnoty. Kiedy światło padło na jej biało-niebieską suknię, postać dziewczyny rozbłysła w cieniu drzew niczym błyskawica. Mimo swej siły i mądrości wyglądała jak mała dziewczynka, której łatwo zrobić krzywdę. Gallen nadal trzymał miecz w pogotowiu. Gdyby tylko zechciał, w każdej chwili mógł go wyciągnąć i jednym ciosem zgładzić Tharriniankę. - Jeśli, narażając życie, wybierzecie się do Moree - pojadę z wami - powiedziała Ceravanne. - Wiem, że Siły Ciemności uczą, że jestem ich wrogiem i że mieszkańcy tej krainy sąjedynie pion- kami w moich rękach. Zaufaj mi, Gallenie. Nikomu nie chcę wy- rządzić krzywdy. Przybyłam, aby przynieść temu krajowi pokój, nie wojnę. Od dawien dawna jestem przyjaciółką mieszkańców Babelu. Imowie słuchali tych słów z zakłopotaniem. Spoglądali uważnie na Ceravanne. Fenorah odezwał się z powątpiewaniem:- O ile się nie mylę, jesteś jedną z Nieśmiertelnych. Wydaje mi się jednak, że jeszcze nie słyszałem, aby któryś z Tharrinian był przy- jacielem ludów Babelu. -Przez ostatnie trzysta lat pobierałam nauki u jednego z Boć- ków - szepnęła Ceravanne. - Pięćset lat temu opuściłam moje kró- lestwo. Jednak żyłam tu w czasach, których nie pamiętaj ą nawet wasi dziadkowie. Żyłam przez dwa tysiące lat. W Chingat nazywano mnie Białą Damą. Na wyspach Bin znana byłam jako Mroźny Poranek, a Indalianie nazywali mnie Jaskółką- Tą Która Powraca. Gallenie, jeśli otrzymałeś od Sił Ciemności wspomnienia z tamtych czasów, zapewne słyszałeś któreś z tych imion i powinieneś wiedzieć, dla- czego tu przybywam! - O, bogowie! - krzyknął Fenorah. - Nasza Jaskółka odrodziła się na nowo! Nieśmiertelna jest z nami! - Wszyscy Imowie padli na kolana. Niektórzy pochylili głowy z szacunkiem, inni wpatrywali się w Ceravanne z zachwytem. Jeden z nich wyciągnął miecz i pochylił go na znak poddaństwa; pozostali rzucili broń na ziemię, jakby chcieli przysiąc, że wyrzekają się jej na zawsze. Było oczywiste, że wszy- scy Imowie doskonale znali imię i reputację stojącej przed nimi ko- biety, lecz żaden z nich nie był pewien, jak powinien się zachować w takiej sytuacji. Przez chwilę, kiedy Imowie klęczeli z pochylonymi głowami, wydawało się, że Ceravanne stoi pośród olbrzymich głazów. Ku zaskoczeniu Oricka, sam Gallen, który jeszcze przed chwilą chwytał za miecz, niespodziewanie otworzył usta ze zdziwieniem i przyklęknął na jedno kolano, jak gdyby obraził czymś Tharrinian- kę i teraz błagał ją o przebaczenie. Spoglądał na nią uważnie. - Słyszałem o Jaskółce i o tym, jak jej dobrzy ludzie pewnego dnia wpadli w ręce Rodimów - powiedział - lecz nie wiedziałem, że była ona Tharrinianką. Zaprawdę, jesteś przyjaciółką tutejszego ludu. - Głos Gallena stał się pokorny. - Będzie to dla mnie wielki zaszczyt, jeśli zechcesz towarzyszyć mi w drodze do Moree. - O, pani! - odezwał się Fenorah. - Czy zamierzasz odbudować Wielki Rozejm? - Przez długie lata usiłowałam wprowadzić pokój między naro- dami - powiedziała Ceravanne. - Wielki Rozejm był moim najwięk- szym osiągnięciem, więc kiedy Rodimowie zaczęli mordować całe wioski, nie mogłam tego znieść. W gniewie odwróciłam się od nich i nakazałam moim podwładnym, aby ich zniszczyli. Rzeź była po- tworna; nie potrafiłam żyć z jej świadomością. Chcąc wprowadzićpokój, doprowadziłam do wojny. Spędziłam potem setki lat na Pół- nocy, studiując pod okiem Boćka filozofię pokoju. Musiałam pod- dać się oczyszczeniu. Teraz jednak muszę wrócić do swego ludu. Tekkarowie stworzyli z Siłami Ciemności śmiercionośne przymie- rze, które jest w stanie poruszyć całą galaktykę. - Chcę walczyć u twego boku - oświadczył Fenorah. Jego ludzie odpowiedzieli chórem: - My też. - W takim razie nie podnoście na nikogo miecza, chyba że w obro- nie własnej - powiedziała Ceravanne. - Ale... w jaki sposób mamy walczyć ze sługami Ciemności, nie używając broni? - zapytał jeden z olbrzymów. - Jesteście związani z morzem. Nie wolno wam przelewać krwi. Nie oznacza to jednak, że nie możecie walczyć. W portach Babelu roi się od statków, które są przygotowywane do wojny - stwierdziła Ceravanne. - Podpalcie je. Dopilnujcie, żeby słudzy Ciemności nie przeprawili się przez ocean. Każdemu, kogo spotkacie, mówcie, że Jaskółka wróciła, aby odbudować Wielki Rozejm i że wzywa za- równo ludzi, jak i Ciemność, do złożenia broni. - Ale przecież Tekkarowie nie będą chcieli tego słuchać - po- wiedział Fenorah. - Są równie krwiożerczy, jak niegdyś byli Rodi- mowie. Nie możemy pozwolić im żyć! - Skąd wiecie, że nie można z nimi pertraktować, skoro nigdy tego nie próbowaliście? - odparła Ceravanne. - Owszem, są brutal- ni, przebiegli i krwiożerczy. Ale ich mężczyźni kochają swoje ko- biety równie gorąco, jak wy kochacie swoje żony, a ich matki trosz- czą się o swoje dzieci. Imowie pokręcili głowami z niedowierzaniem. Nie przypuszcza- li, aby Tekkarowie mogli kiedykolwiek być ich przyjaciółmi. Jednak Fenorah skinął na swoich kompanów. -Anabimie, Dodeo! Jaskółka wypowiedziała swoje życzenie. Nakazuję wam wrócić do Battyki i zebrać ludzi. Idźcie na wschód, wzdłuż wybrzeża, i podpalcie każdy statek, który jest przygotowy- wany do wojny. Mówcie ludziom o tym, co tutaj usłyszeliście - że Jaskółka powróciła, aby odbudować Wielki Rozejm. Wiele serc na- pełnicie otuchą. Dwaj Imowie wstali i pobiegli przed siebie, w stronę mostu pro- wadzącego na wschód. - Wiesz, o pani - powiedział Fenorah - że rozesłanie wieści o twoim przybyciu sprowadzi na ciebie większe niebezpieczeń- stwo. Słudzy Ciemności dojdą do wniosku, że muszą cię zabić;tylko nieliczni z nich pozostaną ci wierni. Wprawdzie legendy o złotych czasach Wielkiego Rozejmu są nadal żywe i ludzie wciąż czekają na twój powrót, lecz niektórzy nie będą w stanie uwie- rzyć, że jesteś tą, za którą się. podajesz. W ciągu ostatnich lat krą- żyły plotki... - Jakie plotki? - spytała Ceravanne. - Mówiło się, że umarłaś, a Władcy z Miasta Życia nie pozwolili ci się ponownie narodzić. Podobno obawiali się nowego Wielkiego Rozejmu. Mówiło się też, że słudzy Ciemności zabiegając to, abyś znów się narodziła i poprowadziła ich do zwycięstwa. - To były plotki rozpowszechniane przez Drononów i ich Siły Ciemności - powiedziała Ceravanne. - Dronon usiłował mnie za- bić, kiedy zorientował się, że nie przekona mnie do swoich bru- talnych metod i że nie zgodzę się zostać przywódcą Ciemności. Władcy z Miasta Życia czterokrotnie dawali mi nowe ciało, lecz za każdym razem sługom Ciemności udawało się mnie powstrzy- mać. - No tak... - westchnął Fenorah. - Ludzie się tego domyślali i te- raz będą się cieszyć z twojego powrotu. - Pochylił głowę i zamyślił się. - Cóż... kiedy wczoraj podsłuchałem rozmowę sług Ciemności, zrozumiałem, że oni chcą cię przeciągnąć na swoją stronę, ponieważ jesteś Tharrinianką i przybywasz z Lordem Protektorem, aby z nimi walczyć. Jestem pewien, że nie mieli pojęcia, kim jesteś ani jaka jest skala twojej misji. - Do tej pory starałem się tego nie ujawnić - wyjaśniła Ceravan- ne. - W każdym razie - odparł Fenorah - chciałem powiedzieć, że zamierzaliśmy was odprowadzić sto kilometrów w głąb lądu. Teraz myślę, że powinniśmy iść z wami znacznie dalej. - Właśnie - zgodził się jeden z olbrzymów. -Ale co będziecie pić? -spytał Gallen. -Bez wody morskiej w ciągu kilku dni umrzecie z pragnienia. - Możemy kupować w wioskach sól morską i dodawać ją do zwykłej wody - stwierdził Fenorah. - Podróżowałem już w ten spo- sób w głąb lądu. Mam nawet przy sobie woreczek soli na taką oko- liczność. - Niech cię Bóg błogosławi - powiedziała Ceravanne i w jej oczach zabłysły łzy. - Ale obawiam się, że będzie to dla was zbyt wielkie ryzyko. Czy w okolicznych wioskach znajdzie się sól dla czterech olbrzymów? Nie, nie mogę was prosić o tak wiele.- A jeden olbrzym? - odparł Fenorah. - Jestem Szeryfem tego regionu i mogę podjąć takie ryzyko. Pokonam razem z wami dwa tysiące kilometrów, czyli całą drogę do Moree. - Po drodze znajdują się rozległe pustynie - Ceravanne pokręci- ła głową. - Nie znajdziesz tam nikogo, kto mógłby ci sprzedać sól. Z wodą też będzie ciężko. Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie mogę przyjąć takiego poświęcenia. - To moja decyzja - odparł Fenorah. - Ale możesz ją jeszcze zmienić. Jedź z nami do High Home, dwieście osiemdziesiąt kilometrów stąd, gdzie Droga Starokrólew- ska łączy się z Drogą Marbee. Jeśli słudzy Ciemności chcą na nas zastawić pułapkę, najprawdopodobniej zrobią to właśnie tam. Chęt- nie wtedy skorzystamy z twojej pomocy. - Zgoda - powiedział Fenorah. - A teraz ruszajmy, bo liczy się każda minuta. Po tych słowach Imowie wstali i zaprzęgli bestię. Nie zmywali naczyń, tylko schowali je pod krzakiem. Orick i pozostali zajęli miej- sca w powozie. Imowie wpadli na pomysł, jak przyspieszyć podróż. Dwóch ol- brzymów, zamiast po prostu biec za powozem, zaczęło go pchać. Koła turkotały coraz głośniej na nierównym bruku. Bestia pochyliła głowę i wśród sapania i tętentu kopyt pomknęła po szerokim moście. Orick popatrzył na płynącą w dole rzekę. Zobaczył orła, składa- jącego skrzydła i spadającego na swoją ofiarę. Rozejrzał się po gra- nitowym klifie, na którego krawędzi, wśród drzew, stały posągi pta- ków, porośnięte białym i żółtym mchem. Obok niego usiadł Gallen. Niedźwiedź wiedział, że jego stary, zaufany przyjaciel stał się teraz kimś zupełnie obcym, że został zalany wspomnieniami innych ludzi. Orickowi przypomniało się, jak Jezus przybył do kraju Gerge- zeńczyków. Gdy wyszedł na ląd, wybiegł Mu naprzeciw pewien czło- wiek, który był opętany przez złe duchy. Jezus zapytał go: »Jak ci na imię?«, a on odpowiedział: »Legion«, bo wiele złych duchów we- szło w niego.* Wtedy Jezus wypędził złe duchy, a one prosiły Go, aby pozwolił im wejść w stado świń. Jezus zgodził się i natychmiast cała trzoda rzuciła się ze stromej skarpy do jeziora, i utonęła. * Ewangelia wgśw. Łukasza 8, 27; 8, 30, Pismo Święte Nowego Testamentu - przekład z języka greckiego pod red. o. Augustyna Jan- kowskiego i ks. Kazimierza Romaniuka (przyp. tłum.).Ach, Gallenie - myślał Orick- czy ty także pozwolisz demonom, aby zepchnęły cię w przepaść? - żałował, że nie jest księdzem, ma- jącym moc wypędzania złych duchów. Gallen z całą pewnością po- trzebował egzorcysty - tak bardzo, jak nigdy dotąd. Zawsze byłem zbyt słaby, aby podjąć się obowiązków kapłań- skich - pomyślał Orick. - Rozkosze tego świata zbytnio mnie kuszą. Popatrzył na Gallena, od stóp do głów ubranego na czarno, i po- myślał sobie, że być może już wkrótce będzie musiał z nim walczyć. Nie mógł dłużej o tym rozmyślać. Poczuł, że żal mu pradawnych mieszkańców tej krainy, którzy żyli pod tym rozpalonym niebem, nieustannie walcząc o pokój. Wiedział, że - podobnie jak oni - ni- gdy więcej nie ujrzy tego miejsca. 16 - Klucz do Ciemności ROZDZIAŁU T, ego ranka Imowie przez dwie godziny pchalj powóz, którym po- woził Gallen. Droga przez cały czas prowadziła na zachód, wzdłuż wybrzeża. W miejscu, gdzie nagle odbijała na południe, aby ominąć rozległe wzgórza, Imowie zatrzymali się, żeby odpocząć. Wszyscy czterej zeszli nad spokojne morze, pobłyskujące błękitem niczym szafir, i zanurzyli się w nim po pas. Przez dziesięć minut stali i są- czyli wodę. Później wykąpali się i wybiegli na szeroką, piaszczystą plażę, odświeżeni i przemoczeni do suchej nitki. Ruszyli na południe. Droga wiła się wśród porośniętych lasem wzgórz. Tallea szybko wracała do zdrowia. Odpoczywała, leżąc wtu- lona w futro Oricka, podczas gdy Ceravanne zajęła miejsce z tyłu powozu i rozglądała się po okolicy, którą mijali. Maggie miała wiele czasu na rozmyślanie. Według Gallena, ze- szłej nocy jego płaszcz usiłował zagłuszyć krótkie serie przekazów. Maggie założyła swój płaszcz i zaczęli analizować problem. - Gallenie - szepnęła Maggie, kiedy bestia zaprzęgowa właśnie pokonywała wąski zakręt- powiedziałeś, że Siły Ciemności nieustan- nie zmieniają częstotliwość nadawania, aby móc się z tobą komuni- kować. Czy działo się tak tylko zeszłej nocy, czy też odczuwasz to nadal? - Nadawali jeszcze jakiś czas po wschodzie słońca - odparł Gal- len. - Potem przestali. A więc sprawy nie wyglądały najgorzej. Tak jak Maggie przy- puszczała, Słowo nie było w stanie odbierać sygnałów w ciągu dnia. Przerażające były tylko te ciągłe zmiany częstotliwości.- Do diabła, Gallenie, Słowo jest znacznie bardziej skompliko- wanym urządzeniem, niż przypuszczałam. Musi być wyposażone co najmniej w nadajnik, który przesyła informacje zwrotne. - Ale jakie to są informacje? - zapytał Gallen. - Czy Słowo nadaje tylko coś w rodzaju:, jestem tu i tu", czy też podaje więcej szczegółów? Maggie zastanawiała się. Wczoraj wyrzuciła już resztki Słowa, które wcześniej analizowała. Gdyby tego nie zrobiła, mogłaby zna- leźć kryształ pamięci znajdujący się w urządzeniu. Na podstawie jego wielkości oceniłaby, jak wiele informacji jest w nim zmagazynowa- nych. Wiedziała jednak, że ich liczba musi być ograniczona. Gdyby kryształ pamięci był duży, musiałaby go wcześniej dostrzec. Ozna- czało to, że urządzenie posiada uproszczony program - prawdopo- dobnie pozwalający tylko na poruszanie się i rozpoznawanie poten- cjalnego celu. Słowo było równie nieskomplikowane, co zwykły owad. Jego nadajnik zapewne pozwalał jedynie na poinformowanie Sił Ciemności o tym, kiedy rozpocząć przekaz i czy jest on prawid- łowo odbierany. Dużo bardziej niepokojący był inny fakt: Słowo wcale nie potrze- bowało dużej pamięci, aby móc wyrządzić olbrzymie szkody. Jeśli posiadało własny nadajnik, mogło odczytać pamięć Gallena i przesłać jego myśli Siłom Ciemności. Mogło nadawać bezpośrednie sygnały o tym, co Gallen widzi, czuje, słyszy. Innymi słowy, bez swojej wie- dzy czy zgody, Gallen mógł być doskonałym informatorem Ciemno- ści, trwając w przeświadczeniu, że jest jej zaciekłym wrogiem. - Gallenie, nie wiem, w jakim stopniu Słowo tkwiące w twojej czaszce może komunikować się z Siłami Ciemności - powiedziała Maggie z nadzieją w głosie. - Lecz z tego, co widziałam, słudzy Ciemności działają w pojedynkę. Nie są w stanie przesyłać informa- cji między sobą. A zatem nadajnik umieszczony w Słowie nie powi- nien wyrządzić nam szkody. - Ale... - odparł Gallen - .. .widzę, że jednak coś cię niepokoi. Maggie przysunęła się bliżej i nagle poczuła, że kręci jej się w gło- wie. To, co miała za chwilę powiedzieć, było tak przykre, tak przera- żające, że słowa zamarły jej w gardle. - Jeśli Słowo posiada wbudowany nadajnik, prawdopodobnie umieszczono go tam nie bez powodu. Nie wiem, jak wiele wspom- nień zdołały zebrać Siły Ciemności. Nie sądzę, aby udało im się spra- wować kontrolę nad każdym ze swoich kilkudziesięciu milionów poddanych. Myślę, że każdemu z nich przekazywane są te same wspomnienia, a później Ciemność pozostawia mu wolną wolę. Leczjeśli tak nie jest? Jeśli Siły Ciemności mogą odczytać twojąpamięć? Co-będzie, jeśli są w stanie przejąć pełną kontrolę nad twoim cia- łem, tak jak Przewodnik Karthenora przejął kontrolę nad moim? Siły Ciemności mogą sobie bez trudu pozwolić na to, aby bezpośrednio kontrolować kilku wybranych ludzi. - Nie mogą tego zrobić ze mną- powiedział Gallen. - Mój płaszcz blokuje ich przekazy, przynajmniej w ciągu dnia. Maggie popatrzyła na niego z namysłem. Nie miała zamiaru mó- wić mu otwarcie o wszystkich ewentualnościach. Chciała wierzyć, że Siły Ciemności mająjakiś słaby punkt, jakąś niedoskonałość, któ- rą można wykorzystać. Zapytała swój płaszcz: - Masz zdolność nadawania sygnałów. Czy możesz pomóc w blo- kowaniu przekazu przesyłanego Gallenowi? - Tak - odparł płaszcz. - Zaczynam ciągłe zagłuszanie na zmien- nej częstotliwości. Maggie wiedziała, że dopóki znajduje się nie dalej niż trzy metry od Gallena, jej płaszcz gwarantuje mu dodatkową ochronę. Poprosi- ła go zatem o podanie jej schematu nadajnika umieszczonego w Sło- wie. Po chwili polecenie zostało wykonane. Ze schematu wynikało, że nadajnik nadal powinien znajdować się wewnątrz metalowej sko- rupki, która tkwiła w czaszce Gallena. Ponieważ Słowo było zasila- ne z baterii biogenicznej, nadajnik musiał być bardzo słaby i naj- prawdopodobniej wysyłał sygnały na bardzo niskich częstotliwo- ściach - znacznie niższych niż te, których używała większość płasz- czy. Ten, który miała na sobie Maggie, nie był w stanie odebrać żad- nych sygnałów dochodzących z głowy Gallena. Maggie zastanawia- ła się, czy to możliwe, że Słowo potrafi oszczędzać energię, wyłączając swój nadajnik w ciągu dnia. Dziewczyna siedziała z głową opartą na ramieniu Gallena, który tymczasem powoził w milczeniu. Przed południem na drodze pojawili się ludzie - farmerzy ciąg- nący na targ swoje ręczne wózki, starcy taszczący chrust, dzieci pę- dzące stada świń. Za każdym razem, kiedy kogoś mijali, Gallen ścią- gał lejce i na wszelki wypadek nakazywał bestii, aby zwolniła. Gdy przejeżdżali przez wioski, w których domy stały przy samej drodze, bestia musiała iść wolnym truchcikiem. Lecz kiedy tylko znów wy- jeżdżali na otwartą przestrzeń, morderczy wyścig zaczynał się od nowa. Imowie biegli, wznosząc tumany kurzu i płosząc stada świń pasących się przy drodze.Jeszcze przed południem znaleźli się na grzbiecie rozległego, porośniętego trawą wzgórza i zatrzymali się na odpoczynek w cie- niu wielkiego dębu. Dookoła rozciągały się zalesione dolinki, pełne buków i klonów. Aż po odległy horyzont cały teren sprawiał wraże- nie nie zamieszkanego. Trzej Imowie z ciężkim sercem oznajmili, że w tym miejscu mu- szą się rozstać z resztą podróżnych. - Od tej chwili będzie się wami opiekował jedynie Fenorah - po- wiedział przepraszająco jeden z olbrzymów. - Trudno orzec, czy do czegoś wam się przyda, ale jedno jest pewne - że uszczupli wasze zapasy żywności. Imowie byli zlani potem, lecz mimo to Ceravanne wdrapała się na dach powozu, aby każdego z nich ucałować w czoło. - Daję wam moje błogosławieństwo - oznajmiła. - Wiedzcie, że jestem dozgonnie wdzięczna za waszą pomoc. Bestia zaprzęgowa zgłodniała, więc pochyliwszy porośnięty bujną grzywą łeb, zaczęła skubać trawę. Jeden z olbrzymów wyciągnął z po- wozu worek suszonych gruszek i dał jej kilka, wyjaśniając, że kiedy zwierzę biegnie przez cały dzień, nie zadowoli się jedynie trawą. Potem Imowie odwrócili się w kierunku morza i oddalili bez po- śpiechu. Maggie posmutniała, widząc jak odchodzą. Przy nich czuła się bezpieczna jak dziecko w ramionach ojca. Jeden z nich opowie- dział dowcip, którego już nie usłyszała, i wszyscy trzej roześmieli się. Gallen stanął obok powozu i krzyknął w dziwnym języku: - Doordra hinim s Duur! Imowie odwrócili się, podnieśli zaciśnięte pięści i odkrzyknęli: - Doordra hinim! - Uśmiechnęli się i pospieszyli naprzód, jakby nagle przybyło im sił. Fenorah zachichotał. - Trzymajcie się Duur'u! Taaak... Gdzie się nauczyłeś tego okrzy- ku bojowego? My, Imowie, od setek lat nie używamy swojego pra- dawnegojęzyka. Gallen usiadł. W jego oczach widać było niezwykły błysk, gdy spojrzał na Fenoraha. - Nauczyłem się tego kilka godzin temu - powiedział łagodnie - od człowieka, który zmarł przed pięciuset laty. Służył u boku Imów, •, wraz z nimi walczył z Derritami w górach Duur, a później został poddanym Jaskółki i w jej imieniu zabijał Rodimów. Zamilkł i spuścił wzrok, pogrążając się w rozmyślaniach. Mag- gie nie mogła się pogodzić z tym, że jeszcze parę dni temu był rados-nym młodzieńcem, a teraz zmienił się w starca, w którego oczach widać było wielki ból, a zarazem głęboką, życiową mądrość. Gallen zaczął śpiewać. Maggie już wcześniej kilka razy słyszała, jak śpiewał piosenki przy ognisku, lecz tym razem zdziwiła ją nie- spotykana czystość jego głosu, który stał się słodki i drażniący zara- zem, niczym zapach róż wypełniający pokój późną jesienią. Zdała sobie sprawę, że Gallen posiadł tę umiejętność dzięki Siłom Ciem- ności. W dalekiej Indalii, spokojnej krainie, co z sosnowych borów w całym świecie słynie, od lat wielu Ciemność sieje spustoszenie, odkąd się skończyło Jaskółki rządzenie. - Przestań - odezwała się Ceravanne z drugiego końca powozu. Pochyliła się i chwyciła Gallena za ramię, żeby go uciszyć. - Bła- gam, Gallenie, nie śpiewaj tej piosenki. Tutejsi mieszkańcy już daw- no o niej zapomnieli... jej słowa są zbyt bolesne. Być może, gdy- bym usłyszała ją z ust innego barda..., ale nie z twoich! Za bardzo kojarzysz mi się z Belorianem. - On nie żyje od kilkuset lat - powiedział Gallen. - Sądziłem, że czas zdążył zagoić twoje rany. - Jeszcze nie - szepnęła Ceravanne. - Tamte wspomnienia wciąż we mnie żyją, wciąż sprawiają ból. Jeśli chcesz opowiedzieć swoim przyjaciołom o złotych czasach Indalii, błagam, nie rób tego przy mnie! - Co to jest Indalia? - spytał Orick. Gallen skinął ręką na rozciągające się przed nim wzgórza, złocą- ce się bujną trawą, poprzetykane soczystą zielenią lasów. - Cała ta kraina to Indalia - od kamienistego wybrzeża aż po ruiny Ophatu, nieopodal miasta Nigangi i jeszcze dalej, aż po pusty- nie Moree, na których żyją Tekkarowie. Dawno temu Ceravanne rzą- dziła całym tym państwem wspólnie ze swym mężem, królem Belo- rianem, dopóki nie ustanowiono Wielkiego Rozejmu. Sądząc z tego, co mówi Fenorah, o ich rządach do dziś krążą legendy. - Owszem - odezwał się Fenorah - ale muszę przyznać, że jesz- cze nigdy nie słyszałem tej piosenki. Dzisiaj Indalia już oficjalnie nie istnieje, a ojej dawnej stolicy krążą przerażające pogłoski. - Belorian nie był moim mężem - stwierdziła Ceravanne, tak jakby chciała poprawić Gallena. - Był moim kochankiem, bo prawo uzna-wane przez jego lud nie pozwalało nam się pobrać. Mimo to kocha- łam go gorąco aż do jego śmierci. - Nie rozumiem - wtrącił Orick. - Przecież potraficie przywra- cać martwych do życia. Dlaczego teraz nie jesteście razem? - Widzisz... - odparła Ceravanne - człowiek jest czymś więcej, niż tylko ciałem. Jest tym, na co składa się jego pamięć, doświadcze- nie, marzenia i zamiary. Wkrótce po tym, jak Belorian zginął w bit- wie, kryształy przechowujące jego pamięć uległy zniszczeniu. Jest to znacznie prawdziwsza i bardziej ostateczna śmierć niż śmierć cia- ła. Mogliśmy go sklonować, lecz bez jego pamięci nie byliśmy w sta- nie przywrócić go do życia. - Popatrzyła gniewnie na Gallena, jak gdyby miała mu za złe, że poruszył tak bolesny temat. Zapadło niezręczne milczenie. Gallen popędził bestię, rzucając komendę w jakimś dziwnym języku, zupełnie niepodobnym do ludz- kiej mowy. Zwierzę zareagowało, jakby ktoś odezwał się w jego włas- nym żargonie, i pognało przez wzgórza. Maggie przez cały czas spoglądała na przesuwający się w oddali krajobraz. Często dostrzegała wiekowe, porośnięte mchem głazy, kiedy mijali ruiny pradawnych budowli. Dwukrotnie przejeżdżali obok pozostałości dawnych fortec, wznoszących się na szczycie wzgórz; resztki obwarowań porastał mech, a na zamkowych dzie- dzińcach rosły dęby, wychylając zza murów długie gałęzie niczym potężne palce. Pod koniec dnia przeszła niewielka burza i Fenorah, nie chcąc ryzykować, że bestia ugrzęźnie w rozmokniętej ziemi, postanowił rozbić obóz w starej fortecy - olbrzymim budynku bez okien. Wpro- wadzili powóz do środka. Ściany były na metr grube, zbudowane z wielkich, równo ociosa- nych głazów. Maggie spodziewała się, że mury nie będą chronić przed sygnałami Ciemności w tym samym stopniu, co warstwa ziemi, lecz miała nadzieję, że również okażą się wystarczające. Wyszukała miej- sce, w którym ściany były najgrubsze, i nakazała Gallenowi, aby usiadł tam i odpoczął. Wyschnięte, drewniane koryto, pozostawione tu przez podróżnych, posłużyło do rozpalenia niewielkiego ogniska. Fenorah wyciągnął za- pasy żywności. Od śniadania nikt nic nie jadł i wszyscy byli zmęczeni - a najbardziej sam olbrzym. Kiedy Maggie przygotowywała kolację, Fenorah położył się pod ścianą i uciął sobie krótką drzemkę. Po kolacji Ceravanne oddaliła się od grupy. Zniknęła w mrocz- nym korytarzu prowadzącym do baszty. Na zewnątrz padał rzęsistydeszcz, szumiąc monotonnie, kiedy krople uderzały o liście. Wnę- trze fortecy wypełnił mocny zapach świeżej wilgoci. -Ta piosenka, którą dzisiaj zacząłeś śpiewać... -odezwał się Orick. - Nie zaśpiewałbyś nam teraz dalszego ciągu? - Maggie mia- ła nadzieję, że Gallen się zgodzi; wiedziała, że dźwięk muzyki po- krzepi j ej serce. Gallen zaczął niskim głosem śpiewać tę samąpiosenkę, którąprzy- pomniał sobie przed południem. Maggie była zaskoczona jego wo- kalnym talentem; śpiewał z taką łatwością i gracją, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Śpiewał o Indalii, której bogactwo i sława budziła zazdrość reszty świata. Śpiewał o miłujących pokój ludziach, walczących pod wodzą Jaskółki o Wielki Rozejm, który wszystkim narodom miał dać rów- ność praw i swobodę decydowania. Jednak zjawili się Rodimowie, chciwy naród, skuszony opowieściami o wielkich zapasach złota i szmaragdów znajdujących się w Indalii. Rodimowie mordowali całe wioski, okradali i palili kupieckie osady, Belorian, ukochany Jaskółki, był walecznym mężem i postanowił bronić swoich ludzi. Dał im więc broń, lecz Jaskółka ubłagała go, aby zawarł pokój z Rodimami, aby nie naruszał Wielkiego Rozejmu. Kiedy jednak Belorian wybrał się do ukrytego w górach obozu Rodimów, tamci zamordowali go, wbili jego ciało na pal i tańczyli przez całą noc, świętując zwycięstwo nad Indalianami. Potem wysłali armię do stolicy Indalii, aby zniszczyła kryształ, w którym przechowywano pamięć Beloriana. Kiedy Gallen śpiewał, Ceravanne wdrapała się na basztę swoje- go zamku. Przypomniały jej się wszystkie okropności popełnione na jej narodzie i na niej samej. Przypomniała sobie, jak wódz Rodimów zgwałcił ją w jej własnym łożu. Widząc te wszystkie zbrodnie, miłujący pokój Indalianie zebrali się i bezlitośnie wycięli w pień armię Rodimów, a potem napadli na ich wioski i wymordowali bezbronne kobiety i dzieci. Naród Rodi- mów zniknął z powierzchni ziemi. Wielu posłańców przybywało do Jaskółki, błagać o litość dla ostat- nich z Rodimów. Lecz Ceravanne nie chciała ich słuchać i jej armia nie spoczęła, dopóki nie zginęło ostatnie dziecko jej wrogów. A kiedy dokonano rzezi, Jaskółka posadziła dwie samotne róże: jedną na grobie Beloriana, a drugą- na grobie wodza Rodimów, aby okazać, że przebacza jemu i jego ludziom, chociaż nie oszczędziła żadnego z nich. Ogłoszono rok żałoby za poległych i za tych, którzy byli zmuszeni ich zabić.Każdy, kto spotkał Jaskółkę, widział na jej twarzy mękę i przera- żenie. Ona zaś zniknęła następnego dnia; w zamkowym korytarzu znaleziono jedynie jej kryształowy diadem. Wielu sądziło, iż wolała umrzeć, niż żyć bez Beloriana; inni twierdzili, że przerażona zbrod- nią, jaką popełniono na jej rozkaz, na zawsze odwróciła się od ludzi. Natomiast jej przyjaciele przysięgali, że Jaskółka wróci, kiedy tylko otrząśnie się z żalu. Legenda głosi, że królowa któregoś dnia pojawi się znowu, aby odnowić Wielki Rozejm. - Choć minęło czterysta osiemdziesiąt lat, odkąd Jaskółka opu- ściła Indalię - powiedział Gallen -jej serce nadal nie zaznało spo- koju, ale dzięki piosenkom i legendom jej lud nie zapomniał o cza- sach Wielkiego Rozejmu. Maggie popatrzyła na drzwi prowadzące do baszty. Zrozumiała, dlaczego Ceravanne pragnęła samotności. Tharrinianka powiedziała dziś przed południem, że Gallen przypomina jej Beloriana. Maggie boleśnie przeczuwała, że Ciemność może odebrać jej męża, tak jak Rodimowie odebrali Ceravanne jej ukochanego. Gallen leżał obok Maggie i patrzył w ogień. Od dłuższego czasu nie mógł zasnąć. Chwilami zdawało mu się, że słyszy jakieś urywane szepty; przed oczami migały mu krótkie wizje - szczątki wspomnień, które należały do kogoś innego. Jednak sygnał Ciemności był tej nocy znacznie słabszy. Pewnie z powodu burzy - pomyślał i jakby na potwierdzenie tego w oddali rozległ się huk piorunów. Wstał po cichu, aby nie zbudzić Maggie, i dołożył drewna do ogniska. - Ile ludzkich istnień już poznałeś? - szepnęła Tallea; jej głos odbił się echem od kamiennych murów. - Jak dotąd tylko tamtych siedem - odparł Gallen i aby przerwać milczenie, które zapadło, dodał: - Zastanawiam się, ile ich jeszcze przeznaczono dla mnie. - Każdy musi poznać sto ludzkich istnień - powiedziała Tallea. - Masz szczęście, bo odbierasz przekaz powoli, przez wiele dni. Po- winieneś sobie z nim poradzić. - Tak... - Gallen uśmiechnął się blado. - Mam szczęście. - Zim- ny dreszcz przeszył całe jego ciało. Sięgnął po swój plecak, poszpe- rał w nim przez chwilę, wreszcie wyjął kawałek cienkiego, elastycz- nego materiału i naciągnął go na twarz.Kiedy założył maskę Fale'a, jego oblicze rozbłysło błękitnym światłem. Stał tak przez chwilę, w czarnej tunice, z bronią połysku- jącą za pasem. Przypomniał sobie, jak w jego rodzinnym mieście fałszywi świadkowie wzięli go za zjawę, za magiczną postać żywią- cą wobec nich wrogie zamiary. Nagle Gallen poczuł, że jest taką właśnie postacią. Kiedy jego twarz świeciła w ciemności niczym twarz upiora, poczuł, że ma w sobie coraz mniej z człowieka. Wyglądał jak maszyna. Stanął przy drzwiach, jakby miał wyjść mimo deszczu, i przez chwilę miał ochotę to zrobić - po prostu odejść, zniknąć w ciemno- ści i mgle, i już nigdy nie wrócić. Jednak zamiast tego poszedł jed- nym z bocznych korytarzy. Na ziemi pełno było piachu, mchu, sta- rych liści i sosnowych szyszek pozostawionych przez wiewiórki. Przystanął na chwilę, aby się upewnić, czy Ciemność nie zamie- rza przesłać mu kolejnego przekazu, ale w eterze panowała zupełna cisza. Wyglądało na to, że na jakiś czas uwolnił się od natrętnych wizji. Korzystając z sensorów płaszcza, krążył chwilę po korytarzach, aż znalazł schody prowadzące na szczyt baszty. Rozdeptane błoto świadczyło o tym, że Ceravanne przechodziła tędy jakiś czas temu. Gallen, chociaż jej nie ufał, czuł się do niej przywiązany. Wspiął się dwadzieścia metrów w górę po stromych stopniach, aż znalazł się w komnacie bez dachu. Znajdowało się tam kilka nienaruszonych łuków okiennych z kamienia; na zewnątrz wysta- wały granitowe zawiasy okiennic, które dawno już spróchniały. Ce- ravanne stała obok jednego z tych okien. Podłoga usłana była blusz- czem i Tharrinianka wyglądała, jakby przystanęła na środku łąki, wpatrując się w padający deszcz. Była odwrócona plecami do Gal- lena. Drżała. Gallen podszedł do niej i stali tak przez dłuższą chwilę. Czuł ciepło jej ciała, wdychał jego słodką woń. Zdawał sobie sprawę, że jest to tylko zapach feromonów, lecz czuł, że ma ochotę ją przytulić i po- cieszyć. - Miałam nadzieję, że przyjdziesz - powiedziała, odwracając się do niego. Dzięki sensorom płaszcza poznał, że Tharrinianka płaka- ła. Spojrzała na niego, na maskę, którą miał na twarzy, a on zastana- wiał się, co takiego mogła w niej dojrzeć. Był to tylko lśniący, błę- kitny fantom z czarnymi otworami źrenic. Chwyciła go za ręce, ścisnęła mocno i przyjrzała mu się uważnie. Oddychała ciężko. Wreszcie szepnęła:- Muszę cię o coś spytać. Ta piosenka... Od kogo się jej nauczy- łeś? - Od barda o imieniu Tam, który żył tu trzy wieki temu - odparł Gallen. - Ten człowiek... Czy on mnie pamiętał? Czy znał osobiście Ja- skółkę? - Skomponował tę piosenkę, kiedy tylko odeszłaś. - A Belorian? Czy znał Beloriana? - w głosie Ceravanne po- brzmiewała niemal histeria, jakby za wszelką cenę chciała usłyszeć choć jedno słowo o swoim dawnym ukochanym. - Nie - powiedział Gallen. - On nie znał Beloriana. Ceravanne westchnęła i zaczęła szlochać. Gallen przytulił ją do piersi. - Ach, Gallenie, myślałam, że może go znał, może pamiętał jego twarz... - Ceravanne zaniosła się płaczem. Gallen, po chwili waha- nia, objął ją, chcąc ulżyć jej cierpieniom. - Tyle łez z powodu jednej śmierci - szepnął. Ceravanne podniosła wzrok i pogładziła Gallena po policzku. - Jesteś do niego uderzająco podobny - powiedziała. - Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, pragnęłam cię pocałować. Chyba chciałam, żebyś mnie pokochał. Przebywanie obok ciebie było dla mnie takie trudne. Wybacz mi, jeśli obraziłam cię swoją czułością. Gallen oblizał wargi i cofnął się o krok. Obawiał się Ceravanne, jej ruchów pełnych gracji, jej powłóczystych spojrzeń, które od cza- su do czasu mu posyłała. Sądził, że to wszystko jest tylko grą- pod- stępem, który ma ułatwić manipulowanie nim. Ciemność dostarczy- ła mu wielu błyskotliwych argumentów, które potwierdzały jego domysły, a więc Tharrinianka szykowała kolejny podstęp, aby uczy- nić Gallena swoim niewolnikiem. Nigdy nie sądził, że Ceravanne rzeczywiście coś do niego czuje; teraz zorientował się, że jest dla niej jedynie duchem z zamierzchłej przeszłości. - Wybacz mi! - poczuł nagle, że jest jej winien przeprosiny. - Nie wiedziałem. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem, jakby zastanawiała się, czy powiedział prawdę. - Oczywiście, nie mogłeś tego wiedzieć. - Odwróciła się. - A co z Maggie? Czy twoje uczucia do niej uległy zmianie? - Dzisiaj dowiedziałem się o niesamowitych ludziach, mieszka- jących daleko na południu. Są zwani Yakristami; dbając innych bar- dziej niż o siebie samych. Potrafią kochać miłością doskonałą i kie-dy poznałem życie jednego z Yakristów, zrozumiałem, jak słaba i nie- doskonała była moja miłość do Maggie. - A więc twoje uczucia względem niej zmieniły się? -Będę starał się okazać... więcej zrozumienia dla jej potrzeb - powiedział Gallen. - Być może, gdybym był sługą Ciemności, mógł- bym kochać ją w sposób doskonały. Ceravanne pokręciła głową, najwyraźniej rozczarowana. Gallen pomyślał, że widocznie miała nadzieję, iż jego odpowiedź będzie inna. Liczyła na to, że postanowi porzucić Maggie. - A więc wierzysz, że zniewalając ludzi, Ciemność jest w stanie nauczyć ich doskonałej miłości? - Ceravanne - szepnął Gallen.- - Myślę, że jest coś, o czym po- winnaś wiedzieć. Siły Ciemności pod pewnymi względami mająsłusz- ność. Chcą nas nauczyć, jak rozumieć innych ludzi, jak pomagać sobie nawzajem. Odpowiedział mu rubaszny śmiech; trudno mu było uwierzyć, że mógł się on wydobyć z gardła Tharrinianki. - Nie mów tak - powiedziała z naciskiem. - Ja wiem, do czego zdolni są Drononi. Oni nie dbają ani o nas, ani o siebie nawzajem. Kochają tylko swoją Złotą Królową i są jej bezgranicznie oddani. - Ale chcą pokoju - odparł Gallen. - Chcą, żebyśmy zawarli z ni- mi przymierze, a w zamian oferuj ą nam tak wiele... - Co nam oferują? - Życie. Ponowne narodzenie. Obiecują znieść restrykcje, które dają prawo do ponownych narodzin wyłącznie ludziom. Każdy bę- dzie mógł odrodzić się w ciele, jakie sobie wybierze. Poza tym - pokój! W przeszłości mieszkańcy Babelu brutalnie mordowali się nawzajem; każdy chciał podbić swoich sąsiadów. A pod rządami Ciemności każdy będzie cieszył się pełnią życia. Wiem, co to znaczy być Yakristem i nigdy nie skrzywdziłbym żadnego z nich. Właśnie to oferuje nam Ciemność: wiedzę o innych narodach. Dronon za- opiekuje się mieszkańcami Babelu. - Gallenie... - Ceravanne popatrzyła na niego jak na szaleńca. Nagle sparaliżował go potworny strach; zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście nie oszalał. - Drononi nie zatroszczą się o nas - po- wiedziała z przekonaniem Tharrinianka. - Nie możesz twierdzić ina- czej. Kiedy ich dzieci zachorują, używają ich ciał do nawożenia pól uprawnych. Starasz się myśleć rozsądnie, lecz Dronon wykorzystuje przeciwko tobie twoje własne uczucia. To strasznie nieuczciwe, że korzystają z twoich uczuć, podczas gdy sami ich nie posiadają. Oniwcale nie chcą uwolnić nas od wojen i sporów; chcą z nas stworzyć naród niewolników, ślepo poddany ich władzy. Wszystkie technolo- gie, które nam oferują, zostały stworzone przez nas samych. Jeśli dojdą do władzy, przekonasz się o ich zamiarach: prawo do ponow- nego narodzenia otrzymają wyłącznie ci, którzy będą im wiernie słu- żyć. I chcą, żebyśmy byli z tego zadowoleni! Gallen słuchał jej słów z uwagą. Próbował się skupić, lecz ich znaczenie jakoś mu ulatywało. Kiedyś rozumowałem podobnie jak ona - pomyślał - tylko kiedy? Wydawało mu się, że lęk przed Drononem wziął się z jakiegoś koszmarnego snu, który przyśnił mu się dawno temu. W tamtym śnie widział Maggie, zniewoloną przez Przewodnika, uwięzionąw forte- cy Drononu. W tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co było da- lej. Zamiast tego przyszedł mu do głowy kolejny niezbity argument. -Nie jesteś człowiekiem tak samo, jak Drononi -powiedział, czując, że nagle doznał olśnienia. - Czemu więc akurat ty miałabyś nami rządzić? - Ponieważ ludzie stworzyli mnie do tego celu - odparła Tharri- nianka. - A ja chcę postępować zgodnie z ich wolą. Jednak w prze- ciwieństwie do Drononu, nigdy nikogo nie zmuszałam siłą do pod- daństwa. Jeśli ludzie postanawiają wybrać przywódcę spośród siebie, nie sprzeciwiam się. Lecz Drononi nie pozwolą, abyśmy traktowali ich jak równych sobie. Nigdy nie pozwolą, aby ludzie sprawowali władzę. Zapadło długie milczenie. Gallen zastanawiał się na tym, co usły- szał; nie mógł pojąć, jak będąc przy zdrowych zmysłach, można było rozumować tak jak Ceravanne. Wreszcie wycedził: - Dronon nas zaakceptuje. Maggie i ja jesteśmy władcami Szó- stego Roju. Możemy zająć należne nam miejsce i zmusić Drononów do tego, żeby żyli z nami w zgodzie! - Ale ludzie nie chcą żyć w zgodzie z nimi! - powiedziała Cera- vanne. - Owszem, większość ludzi tego nie chce - szepnął Gallen. W jego głosie słychać było niewiarygodną pewność. Czuł się tak, jakby to jego usta same mówiły, a on tylko przysłuchiwał się ich słowom. - Ale co z mieszkańcami Babelu? Oni nie są ludźmi. Czy nie rozumiesz, że wasza polityka pozostawia ich na uboczu? Ich życie straciło sens; niewielu łączy się w stada, nie mają praw, nie mają dostępu do tech- nologii. Zostali stworzeni, a potem porzuceni. Oni potrzebuj ą tego, co posiedli ludzie i Drononi!- Gallenie, nie stworzono mnie po to, abym sądziła mieszkań- ców Babelu. Nie potrafię się o nich troszczyć lepiej niż Dronon. Nie rozumiem do końca ich potrzeb, ich pragnień. Nie robię nic, żeby przekonać ludzi do tego, co myślę o narodach Babelu... Ale pozwól, Gallenie, że spytam cię o jedno. Czy twoim obowiązkiem jest rządzenie ludźmi, znajdowanie im życiowego celu, zawieranie z nimi przyjaźni? Ceravanne mówiła coraz bardziej zdesperowanym głosem: - Jesteś człowiekiem, pochodzisz ze świata podobnego do Tre- monthin, więc powiedz mi: czy ktoś ustanowił twój życiowy cel? Czy ktoś cię zawsze kontrolował? Czy nie rozumiesz, że tego, czego żądasz od mieszkańców Babelu, w twoim rodzinnym świecie nie żąda się nawet od własnych dzieci? To byłoby nieuczciwe. Jeśli miesz- kańcy Babelu domagają się praw, muszą sami je ustanowić, a potem pilnować, aby były przestrzegane. Oni nie zostali stworzeni po to, aby żyć według ludzkich wzorców. Nie mamy prawa, aby rządzić nimi - wbrew nim. - Ale odmawiacie im prawa do ponownego życia... - sprzeciwił się Gallen, złoszcząc się, że Ceravanne o tym zapomniała. - Odmawiamy go większości z nas - powiedziała Ceravanne. - Wielu z nas może przedłużyć swoje życie tylko o kilkadziesiąt, kil- kaset lat. - Ale to wy stworzyliście te narody - protestował Gallen. - Jes- teście im chyba coś winni! - Skoro je stworzyliśmy, czyż nie byłoby rozsądnie stwierdzić, że zawdzięczają nam życie? - odparła Ceravanne. - Pomyśl o tym. Czy jesteśmy im winni więcej niż własnym dzieciom? Nawet włas- nym potomkom nie dajemy żadnych gwarancji. Nie obiecujemy im akceptacji, miłości ani dostatku. Żadne społeczeństwo nie może tego obiecać swoim członkom. Szczęście jest nagrodą za dobrze przeżyte życie. Nie może być honorem, który można komuś przyznać. -Ale... - Nie ma żadnego "ale" - stwierdziła Ceravanne. - Gallenie, wszystkie twoje myśli, wszystkie twoje splątane uczucia to tylko pro- paganda Drononu. Stwierdzenia, które wygłaszasz, nie maj ą sensu, gdy przyjrzeć im się bliżej. Lecz Dronon chce, abyś mu uwierzył. Chce, żebyś myślał, że jego Złota Królowa zaopiekuje się nami. Widziałeś przecież, co Dronon miał do zaoferowania innym świa- tom. Potrafi tylko wykorzystywać ludzi jak pasożyt. A teraz - poka- zano ci życie kilku osób. Opowiedziano ci ich historię, przekazanoci ich wspomnienia, odczucia i emocje. Wszystko, co widziałeś, to kłamstwa... Lecz, co najważniejsze, chcę abyś zdał sobie sprawę, że zaczynasz wyznawać pewne niebezpieczne dogmaty, nie mające by- najmniej związku ze wspomnieniami, które ci pokazano. Zastanów się dobrze, a przekonasz się, że mam rację. Dronon uczy cię na po- ziomie podświadomości, zmieniając twoje wzorce rozumowania. Wspomnienia, które oglądasz, są tylko pretekstem do przekazania innych treści - w taki sposób, abyś sądził, że sam doszedłeś do wszyst- kich wniosków. Gallen był zszokowany. Ceravanne miała przygotowane odpo- wiedzi na wszystkie dręczące go pytania. Czekała tylko, aby rzucić mu je w twarz. Było oczywiste, że już wielokrotnie sprzeczała się z Siłami Ciemności. Nie wiedział, co począć; w jego głowie roz- brzmiewał potężny szum, który zagłuszał każdą myśl. Chciał ode- przeć wszystkie argumenty, ale nie wiedział, co powiedzieć. Zdawa- ło mu się, że cała komnata wiruje w zawrotnym tempie. Nagle poczuł, że ma ochotę chwycić Ceravanne za gardło i wbić jej do głowy parę mądrych zdań. W tej chwili był pewien tylko jednego: Tharrinianka jest jego wrogiem! Chwycił ją za szyję i przyparł do ściany. - Kłamiesz! Ty podła, zdradliwa suko! - krzyknął. Komnata wirowała coraz szybciej; Gallen nie był pewien, czy da radę utrzymać się na nogach. Nagle wydało mu się, że kobieta, którą trzyma za gardło, jest jakąś koszmarną postacią- szkieletem wycią- gającym do niego swoje długie ręce. Ceravanne uderzyła głową o kamienną ścianę i osunęła się bez- władnie, otwierając usta, jakby chciała krzyczeć. Oczy miała szero- ko otwarte z przerażenia. Gallen wiedział, że jeśli dziewczyna znów się odezwie, będzie musiał ją uciszyć. Za oknem uderzył piorun -jeden, drugi, wreszcie trzeci. Tharrinianka siedziała skulona wśród bluszczu. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, tylko oddychała ciężko; złość Gallena zaczę- ła mijać. Komnata przestała mu wirować przed oczami, a jego płaszcz szepnął: - Szukaj schronienia na dole, przy Maggie! Szybko! I nagle Gallen zrozumiał, że Ciemność znów nadaje swój prze- kaz, że tym razem próbuje zaszczepić mu wszystkie swoje argumen- ty. Stał, spoglądając z góry na Ceravanne. - Nie zabijaj mnie -jęknęła, zasłaniając się rękami. Wpatrywała się w niego niczym bezbronne dziecko.Gallen zorientował się, że miecz - nie wiedzieć jak - znalazł się w jego dłoni. Musiał go wyciągnąć przed chwilą. Był gotów zabić Tharriniankę, nie zastanawiając się nad tym. Schował miecz. Miał ochotę uciec, zbiec po schodach, skryć się w lesie i już nigdy nie wrócić. Czuł się straszliwie zakłopotany. - Wybacz mi... - szepnął. Był tak zszokowany, że słowa uwięzły mu w gardle. - Siły Ciemności potrafią oddziaływać w sposób... niedostrzegalny. - Wybaczam ci - powiedziała Ceravanne, skinąwszy nieznacz- nie głową. Wyciągnęła swoje wątłe ramię, aby pomógł jej wstać. Chwycił j ą za rękę. Serce biło mu coraz mocniej - ze strachu, ale nie tylko... Powietrze w komnacie było wilgotne i duszne, a zapach Ceravanne - taki intensywny... Dziewczyna drżała, przerażona, a on chciał ją uspokoić. Pocałował więc jej dłoń i popatrzył głęboko w oczy. Wydała mu się wątła i blada niczym porcelanowa figurka. Jej dłoń, kiedy ją pocałował, smakowała tak słodko... Już prawie zapomniał, jak rozkoszny może być smak Tharrinianki. Ceravanne zbliżyła się i drżąc, przywarła do niego. Spojrzała mu prosto w oczy. - Widzisz... - szepnęła, łkając - miałam rację, kiedy mówiłam, że potrzebne mi jest twoje serce. Jeśli mi go nie oddasz, Siły Ciem- ności zdołają ci je wydrzeć. Gallenie, oddaj mi swoje serce! Na próbę pocałowała go w policzek, a potem przywarła ustami do jego ust. Gallen poczuł, że pali go nieopisana namiętność, poca- łował mocno Tharriniankę, przytulając ją do siebie. Przylgnęła do niego całym ciałem, niczym kochanka, i na długą chwilę wszystkie jego myśli skupiły się na tym namiętnym pocałunku, słodkim jak dzikie poziomki. Czuł, że wszystkie nerwy ma napięte do granic możliwości; jej dotyk oszałamiał go. Pomrukując, zaczęła ciągnąć go w dół, na porośniętą bluszczem posadzkę. Wreszcie przełamał się i odepchnął ją. - Nie! - krzyknął. - Jestem mężem Maggie! Gallen odskoczył aż do drzwi w drugim końcu komnaty. Ceravanne klęcząc, dyszała ciężko i wpatrywała się w niego oszołomiona. - Nigdy dotąd żaden mężczyzna mi nie odmówił - stwierdziła urażona. On tymczasem odwrócił się do wyjścia. - Jeśli pragniesz tylko Maggie - powiedziała Tharrinianka - bądź jej wierny, Gallenie. Przez całą drogę do Moree pozostań jej równie wierny, jak jesteś teraz.Gallen zbiegł po stromych schodach. Kiedy znalazł się na dole, zobaczył, że ognisko nadal się pali. Tallea pochylała się, żeby dorzu- cić do ognia kilka suchych desek. Pozostali dawno już poszli spać, lecz Gallen postanowił, że przez całą noc nie zaśnie. Usiadł i wpa- trywał się w padający deszcz, pozwalając, aby jego płaszcz wyko- rzystywał całą energię na zagłuszanie sygnałów. Przez całą noc przed j ego oczami zj awiały się duchy - wspomnie- nia ludzi nieżyjących od stuleci; ogarniały go wizje niesamowitych podróży, których w żaden sposób nie potrafił przerwać. Czuł się, jakby był dzieckiem pozostawionym na plaży w czasie sztormu; fale ude- rzały w niego z ogromną siłą, grunt uciekał mu spod nóg, a on czuł, że z każdą wizją traci jakąś cząstkę samego siebie. Nie pomogło ukrycie się w kamiennej niszy. Nie miało żadnego znaczenia, że płaszcz blokuje sygnały. Siły Ciemności, krok po kroku, zdobywały nad nim kontrolę; kiedy wszyscy spali w najlepsze, Gallen siedział skulony, jęcząc i szlochając cicho. Na długo przed wschodem słońca obudził swoich przyjaciół i ru- szyli na południe. 17 - Klucz do Ciemności ROZDZIAŁU eszcze przed świtem znaleźli się z powrotem na drodze. Tallea po raz pierwszy od kilku dni czuła się znośnie. Była w stanie siedzieć mimo lekkiego bólu; wiedziała, że rozcięcie zdążyło się już zrosnąć i było to dla niej coś niewiarygodnego. Choć Kaldurianie byli silny- mi ludźmi i ich rany goiły się dość szybko, krew Tharrinianki najwy- raźniej zdziałała cuda. Co więcej, wsparcie, jakie Tallea otrzymała od Tharrinianki, miało na nią jeszcze bardziej dobroczynny wpływ. Rok temu, kiedy jeden z klonów Ceravanne przybył do Babelu, Tallea zaciągnęła się do jej oddziału i poprowadziła go w głąb puszczy Moree. Ceravanne nie zdradziła wtedy, że jest Jaskółką. Tallea uważała jąza zwykłą, pięk- ną kobietę, podróżującąw towarzystwie kilku wytrawnych szermie- rzy, którzy chcieli porwać się na Siły Ciemności. Pewnej nocy, kiedy rozbili obóz w środku puszczy, na ich mały oddział napadli Tekkarowie. Wielu dzielnych mężów zginęło, nie zdążywszy dobyć miecza. Tallea została poważnie ranna, lecz pozo- stawiono ją wśród zabitych. Ceravanne zaś zabrano w głąb Moree, gdzie Tekkarowie z pewnością wyrządzili jej niewyobrażalne okru- cieństwa. Przez następny rok Tallea służyła na statkach, czekając, aż kolej- ny oddział wybierze się do Moree. Poprzysięgła sobie, że tym razem zgładzi Siły Ciemności. Przez cały rok cierpiała z powodu samotno- ści, odmawiając przywiązania się do kogokolwiek. Była to dla niej sytuacja nie do wytrzymania; jedynie zafascynowanie ideologią Wędrowników pomogło jej przetrwać ten okres.A teraz, jadąc w bladym świetle poranka olbrzymim powozem, chcąc nie chcąc czuła się coraz bardziej zaangażowana. Wydawało jej się, że oto kosmos powrócił do dawnej równowagi. Z minuty na minutę ból ustępował, a ona czuła, że odzyskuje siły. Tymczasem Gallen siedział skurczony, pochylając się coraz bar- dziej, niczym zrujnowany dom, uginający się pod ciężarem własnych ścian. Przez całą noc nie mógł spać. Teraz siedział, trzymając lejce jakby od niechcenia i z otwartymi ustami wpatrywał się w przestrzeń. Bestia zaprzęgowa musiała kierować się własnym instynktem. - Na twarzy Gallena widzę takie przerażenie, jakiego nigdy do- tąd nie widziałem - szepnął Orick do Maggie. - Zawsze był dziel- nym człowiekiem i nigdy nie sądziłem, że może aż tak się bać. Bestia ciągnęła powóz wzdłuż szerokiej, krętej, zamulonej rzeki. Gdy Ceravanne na chwilę przejęła lejce, Maggie chwyciła Gallena i przytuliła jego głowę do swojej piersi, on zaś tylko spoglądał w bok, na oddalające się drzewa. Wreszcie wymamrotał: - Osiemnaście... osiemnaście. Coraz słabiej się bronię... Maggie powiedziała mu, że jej płaszcz robił tej nocy wszystko, aby zagłuszyć przekaz Ciemności. Kiedy spytała go, czyje wspomnienia ostatnio przeżywał, Gallen przez kilka minut nic nie odpowiadał. - Chciałabym być teraz w domu - szepnęła mu do ucha. - Chcia- łabym, żebyśmy oboje byli teraz w domu i żeby ta podróż nigdy nie miała miejsca. Ona nas zmienia, a ciebie - wyniszcza. - Każda podróż nas zmienia - powiedział ostrożnie Gallen. Tal- lea była zaskoczona, że zdołał wydobyć z siebie choć słowo. - Za każdym razem, kiedy wychodzisz z domu, przybywa ci co najmniej jeden siwy włos. Nim dojdziesz do własnej furtki, ryzykujesz ży- ciem. Lecz kiedy starzy umierają, młodzi przychodzą na świat. - Zaszliśmy znacznie dalej niż do własnej furtki - powiedziała Maggie. - Odkąd tylko zasiadłeś przy maszynach uczących na Fale, straciłeś cząstkę siebie. - Zmienił ci się akcent; teraz mówisz już zupełnie tak, jakbyś nigdy nie był na Tihrglas. Gallen milczał przez dłuższą chwilę. Ceravanne, siedząca z przo- du, wymieniła z Maggie zaniepokojone spojrzenia. Jedno z kół za- częło skrzypieć. Tallea, ignorując ból, sięgnęła po namoczony w sma- rze drąg, wychyliła się z powozu i naoliwiła wszystkie koła. Przez długi czas nikt nic nie mówił. W ciągu kilku godzin minęli parę ma- leńkich wiosek; Fenorah zatrzymał się w jednej z nich, aby nakar- mić bestię i kupić worek soli, zapas żywności, skórę na nowe buty i kilka innych drobiazgów, o których dotąd nie pomyśleli.Przez cały postój Gallen przechadzał się wokół powozu, rozglą- dając się błędnym wzrokiem; miejscowi wieśniacy spoglądali na niego z obawą i starali się omijać go z daleka. Nawet dwa wielkie, żółte psy pasterskie postanowiły przejść drugą stroną ulicy. Fenorah, ładując na powóz zakupione towary, popatrzył na Gal- lena i mruknął: - Opętało go tylko dwadzieścia demonów, a on już nie daje rady. Kiedy w koszu pełnym jabłek jedno zaczyna gnić, czyż nie należy go odrzucić? - Nie rozumiem... - powiedziała Tallea. Fenorah skinął na Gallena: - Martwię się. On stanowi dla nas wielkie niebezpieczeństwo, być może znacznie większe, niż sam przypuszcza. Gdybyśmy go teraz zostawili, pewnie by się nie zorientował. Tallea zdała sobie sprawę, że Fenorah poważnie rozważa możli- wość pozostawienia Gallena. Czasami wydawało jej się, że każdy, kto nie urodził się w Kaldurii, ma skrzywione wyobrażenie na temat przyjaźni i przywiązania. Dla niej uczucia te były czymś nieomal namacalnym. - W tej chwili jesteśmy mu najbardziej potrzebni - powiedziała, sadowiąc się w wygodniejszej pozycji. - Słudzy Ciemności chcą, abyśmy go odrzucili, a wtedy on poszuka ich towarzystwa. Orick nastawił uszy i przez chwilą siedział w bezruchu. - Masz rację! - krzyknął donośnym głosem, który jak echo odbił się od pobliskich domów. Niedźwiedź zerwał się ze swego miejsca i stanął na tylnych łapach, przednimi opierając się niezdarnie o tylną ścianę powozu. - Nie możemy się od niego odwrócić! Zeskoczył na ziemię. Podbiegł do Gallena, oparł obie łapy na jego ramionach i swoim ciężarem powalił go na ziemię. - Mam już tego dosyć! - powiedział, kładąc potężną łapę na jego piersi. - Zaklinam was, duchy nieczyste, wyjdźcie z tego człowieka, w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Amen! Gallen wyszczerzył zęby, wreszcie uśmiechnął się półgębkiem. Zamrugał oczami, jakby właśnie się obudził. - Ach, Oricku, szkoda, że to nie jest takie proste! - Cóż, warto było spróbować - mruknął Orick, rozglądając się na boki, jakby chciał znaleźć bardziej przekonującą odpowiedź. - Posłuchaj, Gallenie, mój przyjacielu! Pamiętasz, co jest napisane w Biblii? Szatan bez trudu może przybrać postać anioła. Nic dziw- nego, że Drononi potrafią udawać naszych przyjaciół. Ale mówię ci:nawet gdybyś miał pusty łeb i brzuch pełen whisky, nie powinieneś stracić rozeznania! Kiedy Drononi przybyli do Clere, nie przywitali nas workami złota ani nie zaprosili do raju. Ucięli za to głowę Johna Mahoneya, a ojca Heany'ego zmienili w garstkę popiołu. Na Fale nie pytali Maggie, czy chce zostać ich niewolnicą; dali jej Przewod- nika i uwięzili ją - a ja walczyłem z nimi zębami i pazurami. Nie możesz stracić rozeznania, nie możesz uwierzyć w to, co ci mówią! - Puść mnie - wykrztusił Gallen. - Nie mogę oddychaćf - Nie puszczę cię, dopóki nie zaczniesz mówić z sensem! - wark- nął Orick. Położył obie łapy na piersi Gallena i jakby na potwierdze- nie swoich słów, nacisnął jeszcze mocniej. - Nic mnie nie obchodzi, czyje wspomnienia krążą po twojej głowie. Twoje własne wspomnie- nia też tam powinny być. Musisz wziąć się w garść! Gallen wpatrywał się w Oricka. Jego oblicze przybrało wyjątko- wo ponury wyraz, a w oczach widać było pustkę. Po chwili jednak przez jego twarz przemknął przelotny uśmieszek, wreszcie Gallen roześmiał się. Nie był to wesoły śmiech, lecz przynajmniej oznaczał ulgę. -Dobrze powiedziane, mój drogi przyjacielu! A zatem -biorę się w garść! - To dobrze - stwierdził Orick. - Nie chciałbym cię zmiażdżyć. - Puścił Gallena i wciągnął powietrze w nozdrza. Potem znów się pochylił, chwycił maskę, którą Gallen miał na twarzy, i zaczął ją ścią- gać na siłę. - .. .1 zdejmij z siebie to świństwo! Gallen zdjął błękitną, świecącą maskę i schował ją do kieszeni tuniki. Następnie odwrócił się na brzuch i z trudem dźwignął się na kolana. Orick chwycił go zębami za kołnierz i zaczął ciągnąć, po- mrukując z rozbawieniem. - Chodź, trzeba wsiadać... - w tym czasie na ulicę wyległo kil- kudziesięciu wieśniaków, żeby obejrzeć to niecodzienne widowisko, więc Orick głośno, tak aby wszyscy usłyszeli, powiedział: - Żebyś mi się więcej tak nie upijał, młodzieńcze! Wskoczył do powozu i za chwilę ruszyli w drogę. Gallen wyglądał, jakby znowu był sobą. Uśmiechał się do swoich przyjaciół, ściskał Oricka z wdzięcznością. Przez chwilę Tallea są- dziła, że odzyskali go na zawsze. Kiedy oddalili się od wioski i jechali cienistą, wysadzaną kaszta- nami aleją, Gallen zwrócił się do Ceravanne: - Powiedziałaś kiedyś, że możesz mi pomóc w zwalczeniu Sił Ciemności. Teraz wiem, że potrzebuję twojej pomocy.Ceravanne, która trzymała lejce, ściągnęła je, zatrzymała bestię i zaciągnęła hamulec. - Oprzyj głowę na ramieniu Maggie - powiedziała - i wpatruj się w jej twarz. Gallen położył się na plecach; jego długie, złociste włosy spły- wały Maggie po ramieniu. Popatrzył jej w oczy. Ceravanne usiadła obok; w tylnej części powozu zrobiło się nagle tłoczno, lecz nikomu to nie przeszkadzało - nawet Tallei, która niespodziewanie przypo- mniała sobie scenę z dzieciństwa: w ochronce, założonej wysoko w Wiatrowych Górach, zawsze kładła się spać, tłocząc się pod jed- nym kocem ze swymi siostrami. - Maggie jest kobietą, którą kochasz - powiedziała łagodnie Ce- ravanne; jej słowom wtórował tylko lekki szmer wiatru w koronach drzew. - Kochałeś ją od dziecka i już dawno oddałeś jej swoje serce. Spójrz jej w oczy i skup się; spróbuj zapamiętać każdy, najdrobniej- szy szczegół jej twarzy. Pamiętaj, że ona jest tą, której postanowiłeś się oddać... - jej głos zadrżał. Gallen wpatrywał się w Maggie, szeptem powtarzając słowa Ce- ravanne. Na niebie pojawiło się kilka białych obłoków, a lekki wiatr rozwiewał dziewczynie jej rude włosy. Głos Ceravanne był cichy i rozmarzony: - Maggie jest tą, którą zawsze będziesz kochał. Powtarzaj to so- bie nieustannie. Sto razy nie wystarczy! Tysiąc razy - to będzie do- piero początek. Musisz powtórzyć to sto tysięcy razy, choćby miało ci to zająć najbliższy rok. Gallen przez długą chwilę wpatrywał się w Maggie, a ona trzy- mała jego głowę. Słońce wyszło zza chmur i Tallea dostrzegła na jego nosie blade ślady po piegach, które musiał mieć w dzieciń- stwie. Gallen miał mocno zarysowany podbródek i jasne, niebie- skie oczy; przez kilka chwil wydawało się, że wszelki ból i oba- wa zniknęły z jego twarzy. Maggie gładziła go po policzku, a on spoglądał jej w oczy. Nie zauważył nawet, kiedy Ceravanne wy- ciągnęła rękę i przejechała mu po ustach swoim serdecznym pal- cem. Tallea wiele słyszała o tym, jak kojący może być dotyk Tharri- nianki. Gallen, czując jej dotyk, musnął palec językiem i pocałował go, sądząc, że jest to palec Maggie. Ceravanne powoli cofnęła rękę, chwyciła dłoń Maggie i wykona- ła nią identyczny ruch. Gallen znów pocałował palec. Nagle jego oczy rozbłysły, a wzrok stał się skupiony; przez kilka chwil patrzyłna Maggie, szeroko otwierając powieki, a następnie zasnął. Maggie trzymała go w ramionach. - Co ty mu zrobiłaś, Ceravanne? - zapytała. - Uśpiłaś go? Tharrinianka pokręciła głową. - Nie. Gallen od trzech dni prawie wcale nie spał. Myślę, że uspo- koiłyśmy go na tyle, że zwyciężyło w nim zmęczenie. - Ale co mu zrobiłaś? Ceravanne odparła łagodnie: - Każda kobieta - a Tharrinianka w szczególności -jest w sta- nie zawładnąć mężczyzną za pomocą dotyku. W mojej skórze za- warte są pewne substancje... feromony, których on pragnie, które sprawiają, że może się do mnie przywiązać. Wydzielam je przez cały czas - a zwłaszcza wtedy, gdy grozi mi niebezpieczeństwo. Jest to mechanizm obronny, który odziedziczyłam po swoich przodkach. Gallen posmakował moich feromonów, lecz patrzył na twoją twarz. Od tej chwili będzie do ciebie znacznie mocniej przywiązany. - Zazdroszczę ci tej zdolności - szepnęła Maggie. Ceravanne wzruszyła ramionami. - Nie ma czego. Myślę, że ta zdolność może przynieść tyleż szko- dy, co pożytku. Kilka razy ocaliła mi życie, lecz nie wyszła na dobre mężczyznom, którzy polegli w mej obronie - byli do mnie tak przy- wiązani, że nie mieli wyboru. Zazdroszczę ci jego miłości, ponieważ on właśnie ciebie kocha nade wszystko. - Przez chwilę patrzyła na śpiącego Gallena, wreszcie szepnęła: - Będzie pragnął twojej blisko- ści jak nigdy dotąd. Nie możesz się teraz od niego oddalać. Pamiętaj, że Ciemność nadal na niego oddziałuje. Możliwe, że będzie potrzebo- wał jeszcze kilku podobnych zabiegów, zanim z tego wyjdzie. Tharrinianka przesiadła się na miejsce woźnicy i powóz ruszył z wolna. - Cieszę się, że Gallen odpoczywa - powiedział Orick, spoglą- dając na swego przyjaciela. - Kiedy tylko odzyska jasność myśle- nia, przestanie wątpić w nasze słowa. - Niedźwiedź leżał na brzu- chu, oparłszy pysk na łapach, i swoimi brązowymi oczami spoglądał z zadumą na Gallena. Wyglądał jak olbrzymi pies patrzący na swo- jego rannego pana. Tallea ucieszyła się na ten widok, gdyż ze wszyst- kich cech najwyżej ceniła przywiązanie i instynktownie wiedziała, że Orick nigdy nie zdradziłby Gallena. Niedźwiedź popatrzył na Talleę i powiedział łagodnie: - Dziękuję, że mi przypomniałaś, co to znaczy być czyimś przy- ielem.Tallea i Orick siedzieli tak, że jego krzyż znajdował się pod jej ręką. Kaldurianka pogłaskała go po tylnej łapie, a on polizał jej kostkę swoim szerokim językiem. Tallea doszła do wniosku, że ten przejaw sympatii był dla niej... niesamowicie zmysłowy. Przez chwilę przyglądała się swoim niezwykłym kompanom - przerośnięty Fenorah biegł przed powozem, sadząc potężne, za- maszyste kroki; Ceravanne powoziła w skupieniu; Maggie i Gallen spoczywali obok siebie, z zamkniętymi oczami, a wierny Orick leżał u ich stóp. Godne uwagi wydało jej się to, w jaki sposób ci ludzie zajęli miejsce w jej sercu: piosenką, westchnieniem, dotykiem. Czu- ła, że obudziły się jej kalduriańskie instynkty. Być może działo się tak tylko dlatego, że od dłuższego czasu nie była do nikogo przywią- zana. Nie wiadomo, czy w innych okolicznościach również zdecy- dowałaby się służyć tym ludziom. Jednak teraz czuła, że musi ich chronić. Powóz wyjechał z szerokiej doliny na prostą drogę, biegnącą pomiędzy kilkoma samotnymi wzgórzami, porośniętymi gęstym, dzikim lasem. Było to miejsce, gdzie mogli mieszkać Derrici, Spreesowie i inne dzikie plemiona. Tallea wyciągnęła swój miecz. Jego ostrze było grube przy ręko- jeści, aby dobrze odpierać ciosy, a dalej - wąskie i długie, aby zada- wać zdradliwe pchnięcia. Słońca odbijały się w jego gładkiej po- wierzchni. Ostrze było w całkiem niezłym stanie, lecz przez kilka ostatnich dni Tallea nie była w stanie właściwie o nie dbać. Stępiło się trochę podczas walki na statku, a ona zdołała je na razie tylko powierzchownie oczyścić. Kiedy więc powóz pędził w kierunku Moree, Tallea wyjęła z kieszeni kamień i zaczęła ostrzyć miecz, aby ciął niczym brzytwa. Oczyściła go dokładnie z rdzy i zamyśliła się. Jeśli wybierają się do Moree, potrzebny będzie łuk i strzały. Bestia zaprzęgowa biegła równym kłusem, wdychając ze świstem rozgrzane powietrze i zostawiając za sobą kolejne pagórki. W tym tempie powinni dotrzeć do High Home przed zmrokiem. Tallea mia- ła nadzieję, że będą tam mogli kupić broń. ROZDZIAŁ 23 W= czesnym popołudniem ZelPa Cree dotarł do gór położonych kilka kilometrów na północ od High Home, na skrzyżowaniu z Dro- gą Starokrólewską. Aby się tu dostać, zajeździł na śmierć dwa skradzione konie i przez dwie noce nie zmrużył oka. Jeden but miał przewiązany paskiem grubego sukna, który oderwał od własnej tuniki. Jednak jego wysiłek opłacił się. Na południe od Battyki spotkał pięciu zwolenników Ciemności, którzy dali mu jeszcze jeden egzem- plarz Słowa. Co ważniejsze - zeszłej nocy dojrzał zwiadowcę, krą- żącego wysoko w chmurach. Umówionym gestem ściągnął go na zie- mię i kazał przekazać na południe wiadomość, że zbliża się Lord Protektor. Uczyniwszy to, poczuł ogromną ulgę. Zwiadowca odleciał na południe, aby ostrzec mieszkańców Moree na długo przed tym, gdy Gallen zjawi się wśród nich. Mimo to Zell'a Cree nie spoczął w po- ścigu. Chciał osobiście dopaść swoich wrogów. Marbee krzyżowała się z Drogą Starokrólewską u wylotu niewiel- kiego wąwozu, w miejscu, gdzie nad rzeką rozpięty był stary, drew- niany most, którego bielone deski błyszczały w słońcu. ZelFa Cree stał przez chwilę, węsząc. Choć nie wyczuł odoru bestii zaprzęgo- wej, perfum Tharrinianki ani zapachu pozostałych, nie mógł jednak mieć pewności, czy tędy nie przemknęli. Przy drodze powinien roz- ciągać się sad, posadzony wiele lat temu- Zell'a Cree wiedział o nim ze wspomnień Antone'a Brella, żołnierza który zginął przed sześć- dziesięciu laty. Istotnie, po obu stronach drogi wciąż rosło mnóstwojabłoni. Powietrze wypełniał zapach zgniłych owoców, które spadły z drzew kilka miesięcy temu. Zell'a Cree miał trudności z rozróżnie- niem jakichkolwiek innych zapachów. Kiedy jednak stał tam dłuższą chwilę, nabrał pewności, że jego wrogowie tędy nie przejeżdżali. Kolejna dobra wiadomość. Jeśli Tharrinianka jeszcze tu nie dotarła, będzie mógł zastawić pułapkę. Żeli'a Cree pospieszył na południe, do High Home. Droga pięła się coraz wyżej. Powietrze było tu rzadsze i Toskeńczyk z tru- dem łapał oddech, mimo to wspinał się, aż dotarł do wioski poło- żonej pod samym szczytem. W okolicy wydobywano rudę żela- za, więc tu i ówdzie widać było jamy, wykopane przez górników w czerwonawej ziemi, stanowiące wejście do długich tuneli. Za miastem pasterze pędzili owce przez zielone, pagórkowate pa- stwiska. Budynki stojące w wiosce nie były tak nowoczesne, jak na pół- nocy. Zbudowane zostały z ciężkich głazów zlepionych białą gliną, a dachy miały pokryte szarym gontem. Takie domy zapewniały chłód w ciągu lata, kiedy to wiatry z pustyni przynosiły gorące powietrze, jednak na zimę mieszkańcy musieli ocieplać ściany grubą warstwą słomy. Latem do wioski napływało też rześkie, górskie powietrze z pobliskich szczytów; dzięki temu High Home miało wśród miesz- kańców okolicznych stepów reputację górskiego uzdrowiska, do któ- rego najbogatsi przyjeżdżali dla "zdrowego klimatu". Teraz była już jesień, zrobiło się znacznie chłodniej i trzy bogate karczmy, stojące w wiosce, świeciły pustkami podobnie jak ulice. Latem roiło się tutaj od kupców, rozkładających swoje stragany, lecz teraz czynnych było tylko kilka sklepów - ich drzwi otwarto na oścież, aby przyciągnąć ewentualnych klientów. Żeli'a Cree wypytywał tu i ówdzie, aż znalazł szewca, który za- oferował mu w miarę tanie i solidne usługi. W warsztacie starszy czło- wiek kazał mu stanąć na płacie grubej skóry, z której robiono pode- szwy; obrysował kształt jego stóp, a następnie pomógł mu wybrać cieńszą skórę na resztę butów. W ciągu kilku chwil wyciął odpo- wiedniej wielkości kawałki i zaczął szyć. Tymczasem Zell'a Cree usłyszał tętent kopyt i turkot kół. Wyjrzał przez okno na szeroką uli- cę i serce zabiło mu mocniej. Do wioski wtoczył się powóz Gallena; bestia zaprzęgowa dyszała ze zmęczenia, a biegnący na przedzie ol- brzym miał tunikę mokrą od potu. Słońca chyliły się ku zachodowi; Tharrinianka i jej kompani rzu- cali długie cienie na brukowanej uliczce. Bielone, kamienne domylśniły w słonecznym blasku. Zell'a Cree przywarł do ściany i nasłu- chiwał. - Trzeba będzie nakarmić bestię i dać jej nieco odpocząć - oznaj- mił olbrzym, zaciągając hamulec powozu. - Jest wycieńczona i w tej chwili nie dałaby rady ciągnąć was dalej po górskiej drodze. Lepiej zrobimy, jeśli się tu zatrzymamy i coś zjemy - tutejsze karczmy cie- szą się wielką sławą. - Dziękujemy ci - powiedziała Tharrinianka; olbrzym chwycił ją w pasie i pomógł zsiąść z powozu. - Nie wiem, czym mogę odpłacić za twą troskliwość. - Wasze bezpieczeństwo będzie dla mnie wystarczającą zapłatą - stwierdził olbrzym i Żeli 'a Cree omal się nie roześmiał. Pozostali pod- różni wysiedli. Gallen przeciągnął się ospale, spoglądając na niebo. ZelTa Cree przywarł jeszcze szczelniej do ściany, nie chcąc ryzy- kować, że ktoś spostrzeże jego sylwetkę przez otwarte drzwi. Zmrok, opustoszałe miasteczko i beztroski Gallen. A w mojej kie- szeni dwa egzemplarze Słowa... - Zell'a Cree nie mógł uwierzyć we własne szczęście. A jednak coś go niepokoiło. Czuł, że został sam ze swoimi zmart- wieniami. Nowo nawróceni zawsze mieli to błogie poczucie pełni, jakie dawała im łączność z Ciemnością; sądzili, że posiadająogrom- ną wiedzę, byli przepełnieni optymizmem, czuli się jak dzieci oglą- dające świat z wysokości ojcowskich ramion. Jednak po jakimś cza- sie to uczucie mijało. Kiedy przez całe lata nie otrzymywało się żadnego przekazu, można się było poczuć jak samotny rozbitek. Po- dobno wielcy przywódcy mieli ciągłą łączność z Ciemnością- była wśród nich Wendeta oraz dowódcy poszczególnych armii i flot. Lecz ZelFa Cree nie miał takiego przywileju. Od kiedy nawrócono go kil- ka lat temu, ani razu nie usłyszał już słodkiego głosu Ciemności. W tej chwili żałował, że nie ma pewności, jaki wybór będzie właści- wy: mógł pozwolić swoim wrogom, aby dotarli do Moree i aby tam zgotowano im odpowiednie powitanie, albo zabić Gallena już teraz i spróbować nawrócić jego kompanów. Przez kilka długich minut stał w bezruchu, rozważając te dwie możliwości. Potem zaryzykował i wyjrzał przez okno. Jego wrogo- wie weszli do karczmy i na zewnątrz pozostał jedynie olbrzym, zaję- ty wyprzęganiem bestii. Zell'a Cree pochylił się nad kontuarem. - Uszyj mi teraz tylko jeden but - powiedział łagodnie. - Bardzo mi się spieszy.Szewc popatrzył na niego ze zdziwieniem i odparł: - Nie sądzę, abym zdążył go skończyć przed zmrokiem. Wkrótce będę zamykał. - W takim razie jutro rano - zgodził się Zell'a Cree. Wyjrzał przez otwarte drzwi. Olbrzym prowadził bestię do stajni znajdującej się na tyłach karczmy. Słońca szybko opadały za hory- zont; w chłodnym, wieczornym powietrzu rozbrzmiewał donośny koncert świerszczy. Nieliczni mieszkańcy spieszyli do domów. Wi- docznie nawet na takim pustkowiu zdarzało się, że słudzy Ciemno- ści polowali na ludzi. ZelPa Cree naciągnął kaptur swojej tuniki, aby zasłonić twarz, podreptał na drugą stronę ulicy i przystanął w cieniu karczmy. Z tego miejsca widział niewielką stajnię zbudowaną na stoku wzgórza. Ol- brzym otworzył szerokie drzwi i właśnie wprowadzał bestię do środ- ka. Żeli'a Cree wiedział, że musi dopaść Gallena, kiedy będzie sam. Później zajmie się Tharrinianką. Na razie jeszcze nie miał pomysłu, jak pozbyć się olbrzyma, który stanowił dla niego śmiertelne niebez- pieczeństwo. Toskeńczycy byli znacznie niżsi i nieco słabsi od po- tężnych Imów, chociaż posiadali znacznie większą wytrzymałość. Zell'a Cree miał w tej chwili tylko jedną przewagę: nie odczuwał strachu. Pobiegł w stronę stajni i wślizgnął się do środka. Jego oczy nie musiały przyzwyczajać się do ciemności - od razu spostrzegł syl- wetkę olbrzyma pochylonego nad korytkiem, do którego wsypywał ziarno. Bestia była już oporządzona i zaczynała właśnie przeżuwać pokarm. Olbrzym usłyszał kroki Zell'a Cree'ego i odwrócił głowę. - Czy mogę panu pomóc przy bestii, sir? - zapytał ZelFa Cree. Udając chłopca stajennego, miał nadzieję, że olbrzym go nie rozpo- zna. - Mogę pójść po wodę i zgrzebło. - Owszem, parę wiader wody by się przydało - odparł olbrzym, pochylając się znów nad workiem ziarna. - Dobrze, sir. - Zell'a Cree stał o krok za jego plecami. Chwycił za miecz, wyciągnął go bezszelestnie i zagłębił ostrze w ciele olbrzy- ma, tuż pod ostatnim żebrem. Miał nadzieję, że trafi w nerkę, wywo- łując paraliżujący szok, jednak Im krzyknął i odwrócił się. Zamach- nął się workiem ziarna i trafił Zell'a Cree'ego w głowę. Toskeńczyk, padając, zawył z bólu, aż konie zaczęły wierzgać w swoich boksach i kopać w drzwi. Zell'a Cree z trudem dźwignąłsię na kolana. Tymczasem olbrzym stanął na środku stajni, wyciąg- nął miecz ze swoich pleców i wpatrywał się tępo w długie ostrze. ZelFa Cree zerwał się na równe nogi i skoczył w jego stronę, lecz olbrzym z donośnym rykiem cofnął się o krok. Żeli'a Cree spróbo- wał wyrwać mu miecz z ręki. Przez chwilę szamotali się zawzięcie. Wreszcie Toskeńczyk puścił miecz. Im zachwiał się, zaskoczony, a tymczasem jego przeciwnik wykręcił mu rękę i - odskakując na bok - wbił mu miecz prosto w przeponę brzuszną. Olbrzym zaczął dyszeć, jakby był ogromnie wyczerpany. Nadal trzymał w ręce miecz. Po chwili padł na kolana, puścił ściskaną kur- czowo rękojeść i osunął się na siano. Wszystkie konie szalały z przerażenia, czując zapach krwi. Zell'a Cree wiedział, że hałas szybko zwróci czyjąś uwagę, podczas gdy on zaplanował piękne, cichutkie morderstwo... Niewiele my- śląc, chwycił miecz, leżący obok olbrzymiego ciała, i zadał cios w szy- ję, aby rozerwać kręgosłup, po czym wybiegł ze stajni tylnymi drzwia- mi i przystanął, dysząc ciężko. Zastanawiał się, czy ktoś mógł usłyszeć krzyk olbrzyma. Nie bardzo wiedział, czy ma uciekać, czy też zasta- wić pułapkę na Gallena i jego kompanów. Gallen zajął miejsce w gospodzie i zamówił kolację. W lokalu było niewielu klientów; wszyscy siedzieli pod oknem teatrzyku lal- kowego, w którym kolorowo odziane kukiełki odgrywały sztukę o skąpym królu ograbionym przez zbójców. Gallen nie słyszał wszyst- kich dialogów; dobiegła doń tylko prowadzona przez zabójców w u- stronnym miejscu rozmowa, z której wynikało, że są oni krewnymi króla, usiłującymi w ten sposób wyleczyć go ze skąpstwa. Kiedy tylko poprosił płaszcz o wzmocnienie wszystkich dźwię- ków, aby móc słyszeć toczące się dookoła dialogi, doleciał go prze- raźliwy krzyk Fenoraha. Gallen zerwał się z miejsca, dostrzegając zaskoczenie na twarzach Maggie i pozostałych. W ciągu kilku ostatnich dni usiłował sprawiać wrażenie zupełnie normalnego, więc teraz nie chciał niepotrzebnie wzbudzać niepokoju. - Kłopoty! - wyjaśnił krótko i wymknął się przez tylne drzwi, mijając dwóch kucharzy gapiących się w stronę stajni. - Słowo daję, słyszałem tam czyjś krzyk! -powiedział jeden z nich, lecz żaden jakoś nie kwapił się, aby sprawdzić, co ten krzyk oznaczał.Biegnąc do stajni, Gallen wyciągnął miecz. Otworzył drzwi i za- czekał, aż płaszcz wzmocni jego wzrok. Fenorah leżał na sianie, twarzą do ziemi. Gallen podbiegł do nie- go i zobaczył krew cieknącą z szyi, wsiąkającą w tunikę. Nie spo- strzegł żadnych oznak życia. Na krótką chwilę łzy napłynęły mu do oczu. Olbrzym nigdy nikogo nie skrzywdził, zawsze pragnął czynić dobro. Podzielił się z nimi jedzeniem, a w pewnym sensie też i ma- jątkiem. - Dla ciebie czas się zatrzymał. My musimy iść swoją drogą. Dołącz do nas jak najprędzej - szepnął Gallen do ucha olbrzyma, uświadamiając sobie, iż podświadomie wybrał zwrot pożegnalny, który mieszkańcy Babelu zazwyczaj wypowiadali przy zmarłych. Przygryzł wargę. Próbował się uspokoić. Bał się, gdyż poczuł na sobie ciężar tych wszystkich istnień, które w ostatnich dniach dane mu było obejrzeć. Poczuł, że znów walczy ze sobą, aby opanować głosy, które zaczynaj ą rozlegać się w jego głowie... Oto sam Amvik z Immataru, sławny lekarz i naukowiec, nakazywał Gallenowi do- kładniej zbadać ciało Fenoraha. - Odwróć go na plecy. Spróbuj go reanimować - nalegał doktor, lecz Gallen wiedział, że wszelkie wysiłki są już zbędne. Nawet gdy- by olbrzym na chwilę zdołał odzyskać oddech, stracił już zbyt dużo krwi. Gallen spostrzegł, że ktoś przed chwilą dreptał wokół ciała, zo- stawiając krwawe ślady, które prowadziły w stronę tylnego wyjścia. Pośpieszył tym tropem i otworzył drzwi. Przystanął. Konie i bestia stały spokojnie w swoich boksach, rozglądając się niepewnie. Gallen zlustrował wzrokiem stryszek na siano i długi rząd skrzynek na paszę. Przez chwilę nasłuchiwał, rozglądając się za mor- dercą. Wreszcie zdecydował po raz ostatni spojrzeć na Fenoraha. - To jest dzieło Ciemności - szepnął jakiś głos dochodzący z naj- skrytszego zakamarka jego duszy. Drżąc ze strachu, Gallen zdecydował się wreszcie wyjść na ze- wnątrz. Nagle usłyszał gdzieś z boku cichy szelest i płaszcz kazał mu się natychmiast schylić. Przykucnął w momencie, gdy ze stogu siana wystrzeliło w jego kierunku ostrze miecza. Żeli'a Cree ukrył się w samym rogu stajni i teraz mierzył prosto w twarz swojego prze- ciwnika. Gallen prawie nie zauważył ostrza przecinającego snop siana, lecz na szczęście niósł miecz uniesiony na tyle wysoko, że zdołał ode- przeć cios. Zell'a Cree napierał z taką siłą, że Gallen z trudem utrzy-mał broń. Cofnął się o krok, uciekając poza zasięg ciosów. Czuł, że traci równowagę, jakby za chwilę miał upaść, po czym zatoczył się do przodu i wbił swój miecz w pierś Zell'a Cree'ego, zadając mu błyskawiczne, krótkie pchnięcie, po którym koniuszek ostrza zaczer- wienił się od krwi. Gallen odzyskał równowagę i pochylił się do przo- du, wymachując powoli mieczem przed oczami Zell'a Cree'ego. Toskeńczyk spostrzegł swoją krew na ostrzu; najwyraźniej wy- warło to na nim większe wrażenie niż fakt, iż ostrze niemalże dotyka jego czoła. Wolną rękę podniósł niespiesznie do piersi i jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy zorientował się, że rana jest znacznie poważniejsza, niż w pierwszej chwili przypuszczał. - A niech cię piekło pochłonie! Już ja ci rozpruję brzuch! Bę- dziesz zbierał z podłogi własne bebechy! - wrzasnął, rzucając w Gal- lena pustym wiadrem. Gallen uskoczył bez trudu i stanął w wyczekującej pozie. - No, dalej - syknął - przekonaj się, dlaczego jestem Lordem Protektorem! Zell'a Cree już miał się na niego rzucić, zawahał się jednak i po- patrzył uważnie na swego przeciwnika. Po chwili odwrócił się i wy- biegł tylnym wyjściem, trzaskając drzwiami. Gallen ruszył za nim, lecz kiedy szarpnął drzwi, te nie ustąpiły. Zell'a Cree zdążył zaryglować je od zewnątrz. Gallen zawrócił, okrą- żył stajnię i zatrzymał się, aby popatrzeć na dolinę. Przy dróżce ciąg- nącej się po zboczu wzgórza stało kilkanaście kamiennych domów i bielonych budynków wyłożonych stiukiem. Było tam mnóstwo za- kamarków, w których można się łatwo ukryć. Gwiazdy rozjaśniały niebo w kolorze indygo, a znad horyzontu wychyliły się trzy maleń- kie, tremonthińskie księżyce, połyskując niczym mosiężne krążki. Gallen widział całą okolicę na południe od miejsca, w którym się znajdował - rozległą dolinę aż po ciemne wzgórza, wyrastające ni- czym wyspy z gęstej, wieczornej mgły rozświetlonej księżycowym blaskiem. Na drodze nie było nikogo. Ani śladu ZelFa Cree'ego, jednak w podczerwieni płaszcz Gallena zdołał wykryć cieplne ślady, będą- ce w rzeczywistości plamami krwi. Pochylił się i pobiegł za tropem. Gdzieś w oddali rozległo się ujadanie psów - mniej więcej kilometr przed nim. Gallen zastanawiał się, czyjego przeciwnik dotarł już tak daleko. Przebiegł tak kilkaset metrów, gdy w jego głowie rozległ się głos Fermotha, wielkiego myśliwego, który podszepnął mu, że powinienzwolnić, aby przeciwnik nie słyszał jego kroków. Po chwili, nieopo- dal kamiennej studni, znalazł kałużę krwi. ZelFa Cree musiał się tu zatrzymać na dłuższą chwilę, znacząc to miejsce swoją krwią. Nieco dalej widać było kolejne, świeże ślady. Gallen zaczął prze- mykać wąskimi uliczkami wśród kamiennych murów. Jego przeciw- nik uciekał jak lis - biegł zygzakiem, co chwilę zawracał. Gallen usłyszał szept Fermotha: - Ja też bym tak zrobił. Też skręciłbym w ten zaułek. Szedł, posłuszny głosowi, aż wreszcie zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem przekaz Ciemności nie działa na korzyść Żeli'a Cree'ego. Dotarł wreszcie na skraj miasta i zaczął je okrążać, idąc ścieżką u podnóża wzgórz. W tym momencie już nawet Fermoth nie miał pojęcia, jakie są zamiary Zell'a Cree'ego; Gallen zastanawiał się, czyjego przeciwnik rzeczywiście jest sługą Ciemności. Było jednak oczywiste, że Toskeńczyk popełnia błędy. Być może nie był już w stanie jasno myśleć. Krwawe ślady były coraz cieplej- sze - coraz jaśniej świeciły w podczerwieni. Zell'a Cree zwalniał, gdyż był coraz słabszy, a Gallen nabierał pewności, że jego przeciw- nik - kiedy się spotkają - będzie już całkiem wyczerpany i umiera- jmy. Poczuł się zakłopotany. Wydawało mu się, że zaczyna rozumieć zwolenników Ciemności. Sądził, że wszyscy oni są przyjaciółmi, a przynajmniej każdy z nich uważa się za dobrego człowieka. Żaden z głosów, jakie Gallen słyszał w swej głowie, nie był głosem zła. Słu- dzy Ciemności byli zwykłymi ludźmi, zajmowali się swoimi sprawa- mi, żyli nadziejąna ponowne narodzenie. ZelFa Cree, chociaż zabił Fenoraha, był - tak samo jak Gallen - kimś zainfekowanym wbrew własnej woli. Gallen przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie dał mu Bock: za każdym razem, gdy spotkasz sługę Ciemności, będziesz musiał zdecydować, czy go zabić, czy zostawić przy życiu. Biegnąc w półmroku, Gallen postanowił dobić wycieńczonego przeciwnika. Przypomniał sobie, że Fenorah był niewinnym czło- wiekiem, który nie zasługiwał na śmierć. Gallen nie był w stanie zro- zumieć, dlaczego ludzie, w głębi serca dobrzy i niewinni, potrafią sobie nawzajem wyrządzać takie okropności. Po prawie dwudziestu minutach znalazł zaułek prowadzący na tyły jakiegoś sklepu. Biała, wyłożona stiukiem i lśniąca w blasku księ- życów ściana była zbroczona krwią. Gallen dostrzegł też krwawe plamy na ziemi. Przed sobą usłyszał czyjś spazmatyczny kaszel.Skręcił w zaułek. Znalazł tam zwalistego mężczyznę, oświetlo- nego księżycowym blaskiem, leżącego przy ścianie i spoglądają- cego jasnymi, prawie białymi oczami. ZelFa Cree trzymał rękę na rozciętej piersi i dyszał ciężko; z jego ust wydobywały się krwawe bąbelki. Gallen wyciągnął przed siebie miecz, ostrożnie podszedł do leżą- cego mężczyzny, do sługi Ciemności, i spojrzał mu prosto w twarz. Tak wiele mamy wspólnych wspomnień - pomyślał, patrząc w o- czy Żeli'a Cree'ego. Sługa Ciemności chciał uciekać; poruszył niezdarnie nogami, wreszcie utkwił w ziemi swój niewidzący wzrok. Z trudem łapał od- dech. Jego twarz wykrzywiał potworny grymas, a na czole błyszcza- ły kropelki potu. - Buty... Tam, w środku, są buty... - wyszeptał, jakby to była wyjątkowo pilna wiadomość. Gallen poczuł zapach skór suszących się przed warsztatem szewskim. Zauważył, że prawy but ZelFa Cree'ego był związany szmatą i uświadomił sobie, że jego przeciw- nik zawrócił do miasta, aby zdobyć nowe buty. Gallen zastanawiał się, czy go dobijać, lecz nie miał sumienia tego zrobić. Dzielił z tym człowiekiem wspomnienia dwudziestu ist- nień, z których każde należało do kogoś wyjątkowego, nie do jakie- goś drobnego rzezimieszka. - Niech cię diabli! - powiedział Gallen. - Dlaczego musiałeś za- bić Fenoraha? ZelPa Cree nie odpowiedział. Gallen przypuszczał, że rana jest śmiertelna, jednak wiedział, że nie może sobie pozwolić na litość. Jego przyjaciołom nadal mogło grozić niebezpieczeństwo. Przycis- nął więc ostrze miecza do gardła Żeli'a Cree,ego i zapytał: - Ilu z was prowadzi pościg? Gdzie obozują twoi ludzie? ZelFa Cree nie odpowiedział. Na głos Gallena zdołał tylko nie- znacznie odwrócić głowę. Gallen przycisnął mu miecz do policzka i ponowił pytanie: -Ilu was jest? Toskeńczyk nic nie odpowiedział i Gallen zaczął już sądzić, że nic z niego nie wydobędzie. - Przyłącz się do nas... - wydusił wreszcie ZelFa Cree - ...a przestaniemy cię ścigać. A więc ZelFa Cree jeszcze się nie poddał. Nie zamierzał go o ni- czym informować i Gallen to szanował. Przyjrzał się leżącemu męż- czyźnie. Wyglądał jak człowiek; miał zwalisty tors i blade oczy, ude- 18 - Klucz do Ciemności 273 rzająco podobne do oczu Ceravanne. Mógłby być piekarzem albo właścicielem karczmy w jakimś gościnnym miasteczku. Gallen za- czął żałować, że pragnął jego śmierci. - Co robiłeś, zanim zostałeś nawrócony przez Siły Ciemności? - zapytał Gallen. -Byłem... farmerem -wysapał Toskeńczyk. -Miałem sad. Jabłka... Robiłem... wino jabłkowe... -Umierasz... -oznajmił łagodnie Gallen. -Ani ja, ani ty, ani nikt inny nic już na to nie poradzi. Mogę pozwolić ci umrzeć powoli, kiedy przyjdzie czas, albo dobić cię już teraz... - starał się, aby jego wypowiedź miała pytający ton. - Powoli... - poprosił Żeli'a Cree. - Życie jest słodkie. Nie niszcz go! Gallen był zszokowany tą odpowiedzią. Czy życie mogło być aż tak słodkie, że warto było krztusić się własną krwią o pięć minut dłużej? Lecz chór głosów, jakie rozległy się w jego głowie, powta- rzał: - Tak, tak, życie jest słodkie. Każdy go pragnie, nawet jeśli jest ono tylko krótką chwilą cierpienia. Gallen odwrócił się i popatrzył w stronę, gdzie - jak sądził - znaj- dowała się karczma. Miał ochotę zostawić ZelFa Cree'ego na ulicy i pobiec do swoich przyjaciół, lecz bolała go świadomość, że oto umiera on już po raz drugi: pierwszy raz musiał doświadczyć śmier- ci, kiedy wbrew swojej woli został nawrócony przez Siły Ciemności. Usiadł więc na piaszczystej ziemi, gotów czuwać przy Zell'a Cree'em i być z nim aż do końca. - Przebacz mi - szepnął Zell'a Cree, krztusząc się krwią. - Ni- gdy nie chciałem cię skrzywdzić... ani kogokolwiek innego... Gallen nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, więc tylko wydusił z siebie: - Wiem. W jego głowie rozległy się głosy Ciemności, wołając do niego z zamierzchłych czasów: - Przyłącz się do nas... Gallen czuł się rozdarty. Przez kilka minut ZelFa Cree leżał, od- dychając z coraz większym trudem, coraz bardziej nierównomier- nie; na jego czole pobłyskiwało coraz więcej kropli potu, spływają- cych po twarzy na zakurzoną ziemię. Na początku Gallen obawiał się swego przeciwnika, lecz Toskeńczyk najwyraźniej nie był w sta- nie wykonać już żadnego ruchu. Przez chwilę oddychał ze świstem, wreszcie zaniósł się kaszlem, wypluwając świeżą, spienioną krew.ZelFa Cree zamknął oczy i skoncentrował siana oddychaniu, jęcząc. - Pozwól, przyjacielu, że dobiję cię już teraz - powiedział Gal- len. - Nie pozostało już nic do ocalenia. -Błagam... -wymamrotał po dłuższej chwili Toskeńczyk. - Wody... Chcę się napić... Potem mnie zabij. Gallen rozejrzał się. Jego własna manierka została w powozie, lecz pod okapem szewskiego warsztatu stała beczka na wodę desz- czową. Była prawie pełna. Gallen schował miecz, nabrał wody w dło- nie i pochylił się nad umierającym Żeli'a Cree'em. Przytknął dłonie do jego ust. Umierający człowiek nie zdołał się napić. Leżał, oddychając cięż- ko, pogrążony w śmiertelnej śpiączce. - Obudź się - powiedział Gallen. - Przyniosłem ci wody. - Mhmm... - mruknął Zell'a Cree. Poruszył głową, aby zamo- czyć usta. Gallen pochylił się jeszcze niżej i, ku jego zaskoczeniu Toskeńczyk spróbował usiąść, wspierając się na jego ramieniu. Gallen trzymał ręce przy jego ustach, pozwalając mu się napić. Wreszcie ZelFa Cree oparł się o ścianę. Popatrzył na Gallena sku- pionym wzrokiem. Wydawał się teraz tylko niebieskawym cieniem; jego twarz pobladła i przybrała barwę prochu. Cykady i świerszcze śpiewały wśród ciszy i wiał lekki, chłodny wiatr, który sprawiał, że Gallenowi zjeżyły się włosy na karku. ZelPa Cree uśmiechnął się blado. Wpatrywał się w niebo i Gal- len pomyślał, że to już koniec. - Dziękuję- szepnął ZelPa Cree; sprawiał wrażenie, jakby zwra- cał się do całego wszechświata. Wreszcie popatrzył Gallenowi w oczy. -Od tak dawna... od tak dawna już nie słyszałem głosu Ciemno- ści... ale teraz już wiem, czego Ciemność ode mnie żąda. Gallen przysunął się, zaciekawiony, spoglądając w oczy Toskeń- czyka. - Czego od ciebie żądają? Zell'a Cree błyskawicznie wyciągnął rękę i rozległ się brzęk me- talowych dysków, z których utkany był płaszcz Gallena. Gallen chwy- cił przeciwnika za nadgarstek, lecz Toskeńczyk, podobnie jak Tek- karowie, odznaczał się niewiarygodną siłą- szarpali się przez krótką chwilę, wreszcie srebrzyste dyski wiedzy rozbłysły w księżycowym blasku, kiedy Zell'a Cree zerwał Gallenowi płaszcz. Cisnął go jak najdalej. Płaszcz poszybował w powietrzu i zazgrzytał o ścianę szew- skiego warsztatu. Gallen krzyknął, wyciągnął miecz i błyskawicznie zatopił jego ostrze w szyi Zell'a Cree'ego.Przez chwilą nie odczuwał działania Sił Ciemności. Nie pogrążył się natychmiast w cudzych wspomnieniach i przez kilka sekund miał nieśmiałą nadzieję, że Ciemność postanowi go oszczędzić. Skoczył po swój płaszcz, oświetlony blaskiem księżyców. W tym momencie w jego uszach rozległ się chór kilkudziesięciu głosów, tak jakby nagle zalała go potężna fala przypływu. Nogi się pod nim ugięły; miał wrażenie, jakby ktoś go schwytał w pułapkę. Poczuł się oddzielony od własnego ciała. Odgłosy cykad i świersz- czy nagle umilkły. Padł na ziemię, nie zdając sobie nawet sprawy, że jego twarz uderza o piaszczysty grunt. Czuł, że zjawiają się słudzy Ciemności, aby go schwycić, że nad- ciągaj ą pradawne duchy, aby złapać go w pułapkę swojej nieugiętej woli. Do tej pory obchodzono się z nim łagodnie, bez pośpiechu, lecz teraz poczuł, że przekaz, jaki otrzymuje, jest pełen desperacji, że ma na celu zmiażdżenie go, zanim zdąży stawić opór. Gdzieś w oddali usłyszał przerażony krzyk, jakby wołanie o po- moc; z trudem rozpoznał, że jest to jego własny głos. Upłynęło trzydzieści minut, odkąd Gallen wybiegł z karczmy. Maggie i pozostali poszli do stajni, gdzie znaleźli biednego Fenora- ha, leżącego w kałuży krwi. Ceravanne wciąż jeszcze pochylała się nad jego ciałem, szlochając, podczas gdy Maggie starała sięjąuspo- koić. Orick i Tallea wybiegli na ulicę; niedźwiedź węszył za Galle- nem. Wreszcie i Maggie wyszła przed stajnię, mając nadzieję, że zobaczy gdzieś cień Gallena przemykającego pomiędzy wyłożony- mi białym stiukiem murami. Z karczmy rozległ się głos kucharza: - Wracajcie do środka, tutaj będziecie bezpieczni! I wtedy Maggie usłyszała przerażający krzyk Gallena. Jego głos odbijał się echem po całym miasteczku, rozbrzmiewał wśród oko- licznych wzgórz i Maggie nie była pewna, skąd dochodził. Wyda- wało jej się, że krzyk wydobywa się spod ziemi, lecz po chwili zasta- nowienia doszła do wniosku, że Gallen musi znajdować się gdzieś na zachodnim skraju osady. Poczuła, że serce zabiło jej mocniej. Rozejrzała się przerażona. Zastanawiała się, czy aby na pewno był to głos Gallena- echo zdo- łało go mocno zniekształcić - lecz w głębi duszy wiedziała, że to jego głos. Podobny był do krzyku, jaki człowiek może wydać po otrzymaniu śmiertelnej rany. Przez chwilę Maggie biegła w stronę,z której - j ak sądziła - dochodził krzyk, wreszcie rozejrzała się w pa- nice. Zdała sobie sprawę, że ktoś, kto ugodził Gallena, równie do- brze mógł zabić i ją, choć nie miało to znaczenia. Jeśli Gallen został zabity, nie troszczyła się już dłużej o własne życie. Biegła więc pod górę, w stronę zachodniego krańca osady. Kiedy tam dotarła, zaczęła szukać. Sprawdzała każdy zaułek, wreszcie spot- kała Oricka i Talleę wracających z południowej części miasteczka. - Maggie, dziewczyno, co ty tutaj robisz? - jęknął Orick. - Usłyszałam krzyk Gallena - wyjaśniła. Orick i Tallea popatrzyli na siebie. - Jakiś czas temu słyszeliśmy czyjś wrzask- stwierdził Orick- ale trudno powiedzieć, czy to głos Gallena. Wydawało nam się, że krzyk dochodzi z północy. - Ani śladu Gallena? - spytała Maggie. - Nie wiem, kogo ścigał - powiedział Orick. - W każdym razie wiedział, jak maskować swój trop. Przeczesaliśmy całą okolicę, lecz nigdzie go nie wywęszyłem. Gallen miał na sobie tę cholerną pelery- nę, która widocznie potrafi pochłaniać zapachy. Tak więc zgubili- śmy jego ślad. Maggie nie pomyślała o tym wcześniej, choć wiedziała przecież, że płaszcz Lorda Protektora posiada funkcję tłumienia zapachów. - Może Gallen wrócił do karczmy - stwierdziła Tallea. Maggie zdała sobie sprawę, że minęła już godzina, odkąd wyszli z gospody. Jeśli Gallen został ranny, prawdopodobne było, że spró- buje wrócić do swoich przyjaciół. Była to, jak się zdaje, ich ostatnia nadzieja, wrócili więc do karcz- my i jeszcze raz weszli do stajni. Fenorah został w tym czasie umyty i odwrócony na plecy. Przykryto go czystym prześcieradłem, lecz było ono za krótkie dla olbrzyma, toteż jego twarz pozostała odkryta. Drżąc od lodowatego wiatru, który zaczynał wiać z okolicznych szczytów, przyjaciele usiedli w stajni i przez kilka minut czekali w milczeniu na powrót Gallena. Wreszcie odezwała się Ceravanne: - Wszystko kiedyś przemija. Myślę, moi drodzy, że już czas, aby rozważyć możliwość, że Gallen nie wróci. W związku z tym będzie- my musieli nieco zmienić plany naszej wyprawy. - Tharrinianka sta- ła obok Fenoraha, a na jej twarzy odbijało się mdłe światło stajennej latarni. W jej blasku Ceravanne wydawała się dziwnie blada, wręcz nierealna. - Chcesz powiedzieć, że mamy jechać bez niego? - warknął Orick, stając na czterech łapach. Wciągnął w nozdrza powietrze,jakby węszył czyjś trop - robił to odruchowo, kiedy był zdenerwo- wany. - Waham się przed powiedzeniem tego - odparła Tharrinianka. - Gallen nie wraca już od dwóch godzin. Wątpię, czy zdecydowałby się tak długo krążyć po okolicy, gdyby był w stanie do nas wrócić. - A jeśli zginął, jego zabójcy już na nas czekają - wymamrotała Tal- lea, opierając koniuszek obnażonego miecza na drewnianej podłodze stajni. - To oznacza, że nie mamy wyboru: musimy uciekać najszybciej jak to możliwe - szepnęła Ceravanne. - Jednak jest jeszcze coś, co musimy wziąć pod uwagę. Jeśli Gallen nie żyje, zabójcy mogli za- brać jego płaszcz. W takim przypadku nasi przeciwnicy posiądą moc Lorda Protektora i otrzymaj ą dostąp do wspomnień Gallena. Dowie- dzą się z nich, dokąd się udajemy i co zamierzamy zrobić. - A więc chcesz, żebyśmy tu zostali i poszukali ciała Gallena po to, by mieć pewność, że nikt nie zabrał jego płaszcza - podsumowa- ła Maggie. Jednak wiedziała, że Ceravanne ma rację. Wiedza jest wielką siłą; płaszcz Lorda Protektora mógłby się okazać zabójczą bronią w rękach Sił Ciemności. - A ja myślę - mruknął Orick - że niepotrzebnie się martwicie. Jeśli Gallen nie żyje, a jego wrogowie zabrali mu broń, to dlaczego jeszcze po nas nie przyszli? Gallen miał przy sobie płaszcz, strzelbę zapalającą i ten dziwaczny miecz. Maggie słuchała j ego słów, wiedząc, że nie są całkowicie pozba- wione sensu, i w nadziei, że Orick ma rację. - Możliwe, że Gallen nadal ściga mordercę - powiedziała wresz- cie. - Jest nieustępliwy wobec złoczyńców. Żadnemu z nich nie po- zwoli tak łatwo uciec. - Tak, to całkiem możliwe - podchwycił Orick. - Kiedyś w hrab- stwie Toorary Gallen tropił skrytobójców przez dwa tygodnie, prze- jechał za nimi ponad dwieście mil. Ceravanne oblizała usta i przez otwarte drzwi popatrzyła na po- łudnie. - Możliwe, że powinniśmy zaczekać - powiedziała. - Ale sytu- acja równie dobrze może wyglądać inaczej. Gallen był bardzo... pogrążony we własnych myślach przez ostatnie dwa dni. Wszyscy wiemy, że jego lojalność została zachwiana. Mógł przyłączyć się do Sił Ciemności albo poszukać sobie ustronnego miejsca, gdzie mia- łby warunki do zastanowienia się nad wyborem swojej drogi. Maggie chciała temu zaprzeczyć, miała ochotę uderzyć Tharri- niankę w twarz tylko za to, że przyszła jej do głowy taka ewentual-ność. Jednak wiedziała, że to, co mówi Ceravanne, jest bardzo praw- dopodobne. - Nie sądzą, aby mógł mnie opuścić - powiedziała Maggie. Jej cichy głos był ledwie słyszalny wśród stajennych szmerów. - Mam nadzieję, że tak się nie stało - odparła Ceravanne. Chwy- ciła Maggie za rękę, chcąc ją pocieszyć. - Ale pamiętajmy, że Gal- len odczuwa straszną presją. Musi żyć, nieustannie słysząc głosy in- nych ludzi, przeżywając ich wspomnienia tak, jakby były jego własne. Ci, którzy zostali zainfekowani Słowem, czasami gubią się w... hi- storiach, jakie podsuwa im Ciemność. Ich własny głos zostaje stłu- miony argumentami pełnymi goryczy. Obawiam się, że Gallen może sobie z tym wszystkim nie poradzić. Najbardziej podatni na propa- gandę Ciemności są ludzie, którzy nie do końca wierzą w siebie i w to, co robią, a także młodzi, którym po prostu brak doświadczenia. Gal- len wierzy w to, co robi i nie jest tchórzem, ale... jest młody. - Zapominasz - odezwał się głośno Gallen z drugiego końca stajni - o innych, którzy są równie podatni na przekaz Ciemności. Maggie odwróciła się. Gallen stał w drzwiach, odziany w czarną tunikę Lorda Protektora. Jednak coś się tu nie zgadzało. Sposób, w jaki stał -zdradzający zuchwałą pewność siebie -był całkiem odmienny od jego zwykłego sposobu bycia. Na twarzy znów miał maskę Fale'a, pod którąjego bladoniebieskie oczy zdawały się świecić niesamowitym blaskiem. Lecz najdziwniejszy w tym wszystkim był jego głos - znacznie głębszy, z mocniejszym rezonansem, zupełnie pozbawiony akcentu. Jeszcze kilka tygodni temu Gallen był czarują- cym chłopakiem z hrabstwa Morgan, a dziś zmienił się w zmęczo- nego życiem starca. Maggie miała wrażenie, że w ciele Gallena za- mieszkał ktoś obcy, ktoś, kto nic sobie nie robi z ich obaw. - Kto jeszcze jest podatny na przekaz Ciemności? - spytała Ce- ra vanne. Gallen wskazał na nią. -Łatwowierni -wycedził. Wskazał na Oricka. -Naiwni. Poza tym ci, którzy z natury są źli. Sięgnął za połę tuniki i wyciągnął zwinięty płaszcz, którego me- talowe krążki srebrzyły się w blasku księżyców. Narzucił płaszcz na plecy. - A więc teraz jesteś sługą Ciemności - szepnęła Ceravanne. Mag- gie poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. - Ale przecież nigdy nie byłeś jednym z tych, o których mówisz: łatwowiernym, naiwnym czy z natury złym.Gallen stanął wyprostowany; nagle wydał się wyższy i groźniej- szy. Przeszedł przez stajnię, spoglądając przez otwarte drzwi na po- łudnie, gdzie szeroka dolina tonęła w powodzi gęstej mgły, rozświet- lonej srebrzystą poświatą. - Owszem - powiedział Gallen, nadal wpatrując się w krajobraz za drzwiami. - Ciemność chciała uczynić mnie swoją własnością... - Przez chwilę wyglądało na to, że stracił równowagę i za chwilę upadnie, jednak złapał się drewnianego słupa i po chwili odzyskał kontrolę nad swoimi ruchami. Przez moment Maggie widziała w nim dawnego Gallena. -Tak, moi drodzy... dobrze, że Siły Ciemności zdołały dokończyć swoje dzieło. W przeciwnym razie nie znaliby- śmy ich planów i moglibyśmy wpaść w zastawioną na nas pułapkę... Chodź do mnie, Maggie. Dziewczyna podeszła do niego i popatrzyła w tym samym kie- runku co on. Gallen zdjął swój płaszcz i przypiął go do jej ramion. - Przesłuchaj sygnały radiowe na najwyższych częstotliwościach dostępnego zakresu - powiedział. - Popatrz na południe, na Prze- łęcz Berna, za tamtą górą na horyzoncie, mniej więcej czterysta kilo- metrów stąd. - Czterysta kilometrów? - zdziwiła się w duchu Maggie. Nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób można coś dojrzeć z takiej odległości. Kiedy się skupiła, zdołała usłyszeć stłumione piski - płaszcz odbierał wiązkę sygnałów radiowych niosących zakodo- waną, niezrozumiałą informację. Po chwili przedjej oczami ukazały się odległe góry, a płaszcz Gallena maksymalnie powiększył obraz. Po stromym zboczu pełzł jakiś czarny kształt. - Kroczące ule Drononu - stwierdziła Maggie. - Posuwają się w naszym kierunku. - Owszem - powiedział Gallen. - Są jeszcze bardzo daleko, ale zbliżają się z każdą chwilą. Część wspomnień, które otrzymałem od Sił Ciemności, należała do jednego z techników Drononu. Każdy, kto przyłącza się do Ciemności, jest obeznany z technologią. Kiedy Dronon był zmuszony wycofać się z tego świata, zostawił tutaj swo- je ule, które teraz zostały przejęte przez armię Ciemności. Dzięki nim armia wyruszy na pomoc. Kroczące ule są w stanie przepłynąć przez ocean. Te, które pozostawiono w Babelu, nie zostały rozbro- jone.. . Dronon nie dotrzymał umowy. Zostawił po sobie broń, która teraz służy Siłom Ciemności. - Gallen wziął głęboki oddech. - Ce- ravanne, twój lud jest w znacznie większym niebezpieczeństwie, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałaś!Kiedy Maggie patrzyła na oddalony o setki kilometrów kro- czący ul, schodzący z górskiego zbocza niczym olbrzymi, czarny pająk, na krawędzi górskiego grzbietu pojawiła się druga, iden- tyczna maszyna. Potem Maggie zobaczyła coś jeszcze: stado ol- brzymich ptaków szybujących w mroku; ich ciała świeciły w pod- czerwieni, kiedy przemykały wśród ciasnych wąwozów. Maggie zastanawiała się, jaka odległość mogła ją od nich dzielić; po chwili płaszcz wyświetlił dokładne dane: dwieście dwadzieścia kilome- trów. - Gallenie, w naszą stronę lecą setki zwiadowców. - Wiem. Siły Ciemności wkrótce was dopadną. Wiedzą, gdzie jesteście, a dzięki oporowi, jaki stawiał mój płaszcz, zapewne do- myślają się, co zamierzacie zrobić. - Dzięki nadajnikowi umieszczonemu w twojej głowie mogli je- dynie ustalić, gdzie się znajdujemy - sprostowała Maggie, posyłając Gallenowi oburzone spojrzenie. - Wiem - przyznał Gallen. - Jednak Ciemność zdołała przesłać Zell'a Cree'emu wiadomość w ostatnim momencie jego życia. Na- kazano mu zerwać mój płaszcz, aby można było dokończyć przesy- łanie informacji. Taka wiadomość mogła zostać nadana tylko pod warunkiem, że Siły Ciemności znały dokładnie nasze położenie i wie- działy, że ZelPa Cree nas znalazł. - Oczywiście - szepnęła Ceravanne. - Skoro Ciemność potrafi określić twoje położenie - stwierdziła Maggie - wystarczy, że będzie cię śledzić, a znajdzie nas bez pro- blemu. Gallen rozejrzał się bezradnie i rozłożył ręce. - Jeśli Maggie nie usunie nadajnika albo w jakiś sposób go nie unieszkodliwi, będziecie musieli mnie zostawić. Chwycił Maggie za rękę, popatrzył jej spokojnie w oczy i przyło- żył jej dłoń do swojej potylicy. - w tym miejscu tkwi Słowo Ciemności. Wyczuwam tu niewielki guzek. Wydaje mi się, że nadajnik nadal znajduje się poza czaszką; trudno byłoby mu odbierać sygnały spod grubej warstwy tkanki kost- nej. Być może Słowo zostawiło za sobą coś w rodzaju ogona zawie- rającego nadajnik. Maggie już wcześniej brała tę możliwość pod uwagę, lecz nawet nie śmiała przypuszczać, że tak może być w rzeczywistości. Konsek- wencje tego były zbyt przerażające. Nie czuła się na siłach, aby wy- ciąć całe urządzenie z czaszki Gallena.- Wiem, o co chcesz mnie poprosić - stwierdziła. - Niestety, nie mogę tego zrobić. Słowo zakorzeniło się w twoim mózgu, nie mogę go tak po prostu stamtąd wyciągnąć! Przed oczami Maggie mignął widok pękających wiązek neurono- wych, wyrywanych jej ręką z głowy Gallena. - Musimy coś zrobić - powiedział Gallen. - Chcę, żebyś jak naj- szybciej spróbowała odciąć część urządzenia znajdującą się poza czaszką. Jeśli to nie poskutkuje, będziesz musiała wyrwać Słowo w całości. Wiem, że to niebezpieczne, ale tylko w ten sposób bę- dziemy mogli zostać razem. Jeśli tego nie zrobisz, równie dobrze możesz mnie zabić. Maggie popatrzyła nerwowo na południe. - A co ze zwiadowcami? - Dotrą tu dopiero za kilka godzin. Zdążymy się przed nimi ukryć. - Kiedy po chwili Gallen znów się odezwał, nie był już sobą, lecz - ponownie - sługą Ciemności. - Od sześciu tysięcy lat zamieszkuję tę krainę. Mogę poprowadzić was do Moree jak nikt inny, z wyjąt- kiem tych, których nawróciła Ciemność. Lecz nie pomogę wam, je- śli nie zrobicie tego, o co proszę. Zdaję sobie sprawę, że taki zabieg może nie przynieść żadnej korzyści. Maggie spojrzała na Ceravanne. - Myślę, że nie potrafię tego zrobić. - Możliwe, że ja bym potrafiła - stwierdziła Ceravanne. - Wiele razy zajmowałam się leczeniem ciężkich ran, mam wprawę w posłu- giwaniu się nożem. Jednak nie bardzo wiem, czego ode mnie ocze- kujecie. - Masz jeszcze glinkę leczniczą? - Najwyżej szczyptę- stwierdziła Ceravanne. - Mogę też służyć kilkoma kroplami swojej krwi. Maggie zastanawiała się, gdzie przeprowadzić zabieg. Stajnia nie była najlepszym miejscem, gdyż jedyne oświetlenie stanowiła tu mała lampka stojąca przy ciele Fenoraha. Dawała za to doskonałe schro- nienie przed lodowatym wiatrem i oczami ciekawskich.. Maggie ro- zejrzała się za czystym sianem. Kilka koni zaczęło dreptać nerwo- wo, kiedy wyciągnęła słomę z ich żłobów i rozłożyła ją na podłodze. Ceravanne przyniosła lampkę, a Tallea wyciągnęła najostrzejszy ze swych sztyletów. Ceravanne przygryzła dolną wargę. Ręce jej drżały, kiedy roz- cinała skórę na szyi Gallena, aż jej oczom ukazały się niebieska- we kości. Pociągnęła delikatnie za włosy, rozsuwając płaty skóry,żeby lepiej widzieć. Maggie wyjęła z plecaka bandaż, aby tamo- wać krew. W czaszce znajdował się mały, idealnie okrągły otwór, z które- go wystawały dwa druciki, będące niegdyś tylnymi odnóżami Sło- wa. Maggie nie była pewna, do czego służą owe druciki. Pobiegła więc do powozu stojącego przed karczmą i założyła swój płaszcz technologa. Wróciła i zbadała dokładniej wystające urządzenie. Sensory umieszczone w płaszczu powiększyły widziany przez nią obraz. Z tylnych odnóży Słowa, będących misternie skonstruowa- nymi teleskopami, wyrastały drobne druciki, niczym żyłki tworzą- ce razem szarą siatkę oplatającą czaszkę Gallena. Nie był to zbyt efektywny nadajnik czy odbiornik, lecz kości czaszki służyły mu do skupiania sygnałów. - Mam ją- stwierdziła Maggie. - To musi być antena. Jest dużo bardziej skomplikowana, niż się spodziewałam, ale łatwo będzie ją zniszczyć. Myślę, że to wystarczy, aby uniemożliwić śledzenie nas. - Zrób to -jęknął Gallen. Ku swemu zdziwieniu Maggie była w stanie wziąć sztylet z ręki Ceravanne. - To zbyt precyzyjny zabieg, żeby wykonywać go bez płaszcza - wyjaśniła. Poprzecinała siatkę drutów, zataczając szerokie koło, i zaczęła je wyciągać. Starała się nie myśleć o niczym, tylko skupić się na tym, co robi. Przez kilka sekund patrzyła, czy siatka nie zacznie odrastać, lecz najwyraźniej ten komponent broni nanotechnicznej miał zbyt uproszczoną konstrukcję, aby mógł się regenerować. Po trzydziestu sekundach rana wypełniła się krwią do tego stopnia, że Maggie nic już nie widziała. Jeszcze raz przytknęła bandaż. - To wszystko, co mogę zrobić - szepnęła. - Wyciągnij Słowo -jęknął Gallen. - Nie ma potrzeby - odparła Maggie, wyobrażając sobie siatkę metalowych drucików przecinającą włókna nerwowe, kiedy tylko ktoś próbuje je wyciągnąć. - Zdołałam już unieszkodliwić antenę. - Wyciągnij to ze mnie! - krzyknął Gallen. Leżące na podłodze siano stłumiło jego głos. -Wytnij to! Wyciągnij chociaż kawałek! Włóż sztylet i przetnij to na pół! Maggie dyszała ciężko, rozmyślając nad możliwymi konsekwen- cjami: infekcją i uszkodzeniem mózgu. Dotknęła sztyletem wystający koniuszek Słowa, zastanawiając się, czy można je będzie wydobyć.W tej samej chwili Słowo uciekło jak oparzone, wgryzając się głębiej w mózg. Z otworu, jaki pozostał, natychmiast polała się krew. - O Boże! - krzyknął przerażony Orick. - Co się stało? - spytał Gallen, przechylając nieznacznie głowę. - Nic - stwierdziła Maggie. Drżała ze strachu; czuła, jak nogi się pod nią uginają. - Kończymy operację. Ceravanne wyciągnęła palec, a Maggie nacięła go, aby kropla nieśmiertelnej krwi dostała się do rany. Po chwili rozcięcie zaczęło się zabliźniać. Gallen leżał spokojnie, podczas gdy Maggie zaczęła przemywać mu szyję. Kiedy Gallen wreszcie usiadł, naciągnął swój płaszcz i zapytał Maggie: - Wyciągnęłaś je? -Nie mogłam wydostać Słowa -odparła. -Zaszyło się głębiej. Ale zdążyłam przeciąć wszystkie końcówki anteny i zniszczyłam dru- cik nadajnika. Sądzę, że Słowo zostało unieszkodliwione na dobre. Gallen rozmyślał przez chwilę, wreszcie wstał i zaczął spoglądać na południe. - Obawiam się, że moja obecność nadal może być dla was nie- bezpieczna. Nie poprowadzę was na południe, chyba że będziecie się tego jednogłośnie domagać. Ostrzegam was jednak, że możemy nie być w stanie pokonać Sił Ciemności. Zdołano już zebrać olbrzy- mią armię. Podejrzewam, że te kroczące ule wysłano przeciwko nam, podobnie jak zwiadowców. Nasi wrogowie atakująz lądu i z powie- trza. Odwrócił się do pozostałych i popatrzył na Oricka, Talleę i Cera- vanne. - Chcecie, żebym dalej szedł z wami? Maggie popatrzyła w twarz Gallena, w twarz sługi Ciemności, i po- kiwała głową. Pozostali po kolei powiedzieli: tak, a Tallea dodała: - Przynajmniej na razie... w^' ROZDZIAŁ 14 W. środku nocy, po skromnej kolacji zjedzonej w karczmie w High Home, Ceravanne umówiła się. z właścicielem gospody, aby odesłał ciało Fenoraha do Battyki. Potem Gallen kazał wszystkim wsiąść do powozu i bestia ruszyła na południe, po łagodnie opadającym wzgó- rzu pogrążonym w gęstej mgle. Chociaż bestia doskonale widziała w podczerwieni, jednak w ta- kich warunkach niewiele była w stanie zobaczyć, więc Gallen mu- siał ją prowadzić za uzdę. O świcie skręcili z głównej drogi na za- chód i jechali leśną ścieżką, z której kiedyś korzystały wozy wywożące siano z pól rozciągających się po drugiej stronie lasu. Teraz szlak był całkiem opustoszały; przez długie godziny powóz toczył się przez głuchą puszczę, tylko kilka razy mijając szałasy należące do leśnych koczowników. Przez cały ranek Maggie z przerażeniem przyglądała się Galle- nowi, dostrzegając zmiany, które w nim zaszły. Prawie wszystko było w nim inne, obce: szedł kocim krokiem, prawie bezszelestnie, co ja- kiś czas unosił głowę, tak jakby zaczynał węszyć, a jego nowy spo- sób mówienia w niczym nie przypominał starego. Dwukrotnie, kie- dy mijali maleńkie, krystalicznie czyste źródła, Gallen przystawał, aby dokładnie umyć ręce, a następnie przyglądał się swoim dłoniom przez dłuższą chwilę. Zawsze lubił czystość, ale nigdy nie zachowy- wał się w ten sposób. - Co on robi? - spytała wreszcie Maggie łamiącym się głosem. Ceravanne szepnęła jej do ucha:- Ludzie z plemienia Faylanów majązmysł węchu umiejscowio- ny w dłoniach. Musząje bardzo często myć. Myślę, że Gallen prze- jął ten nawyk z życia, które mu przedstawiono. Za jakiś czas powi- nien o nim zapomnieć. Ponieważ Gallen i Tallea obawiali się mieszkających w lesie Der- ritów, powóz nie rozwijał maksymalnej prędkości; bestia biegła tyl- ko trochę szybciej niż zwykły koń, ale za to przez cały dzień nie potrzebowała odpoczynku. Dwa razy powóz ugrzązł w błocie i trze- ba go było pchać; raz zmuszeni byli przeprawić się przez dość szero- ką rzekę, lecz późnym popołudniem wydostali się wreszcie z mokra- deł i zaczęli podjeżdżać na niewielkie wzgórze, na którego szczycie stała forteca. Kiedy dotarli do ruin, Gallen nakazał przewrócić powóz na bok i odkręcić koło, żeby wyglądało na to, że pojazd jest opuszczony. - Zwiadowcy zaczną nas szukać, kiedy tylko zapadnie zmrok - powiedział. - Lepiej, żeby nie widzieli nic podejrzanego. - Mag- gie zorientowała się, że nowy Gallen jest znacznie sprytniejszy od poprzedniego. Forteca była nieduża - do wieży, z której rozciągał się widok na okoliczne lasy i bagna, przylegało kilka mniejszych budynków. Gal- len nakarmił bestię i zaprowadził ją na noc do komórki wydrążonej w ziemi, w pewnej odległości od budynków. O zmroku Maggie wdrapała się na wieżę i przez chwilę stała, roz- glądając się. Miała nadzieję, że Gallen przyjdzie do niej na górę, żeby ją przytulić. Stado gołębi przysiadło na zrujnowanym dachu; kilka ptaków stłoczyło się na kamiennym parapecie przegniłego okna. Maggie nie widziała odległych gór, za którymi kryło się High Home. Wydawało jej się niemożliwe, aby zwiadowcy w ciągu jednej nocy mogli przeszukać tak rozległy teren. Jednak Gallen mówił o tym z ca- łym przekonaniem. Kiedy zeszła na dół, Gallen i pozostali krzątali się po dziedzińcu. Tallea znalazła loch, z którego wyniosła olbrzymi, długi na metr ka- wałek zasuszonego łajna nadziany na kij. Wręczyła go Gallenowi. - To chyba ślad Derritów - powiedziała. Słysząc o Derritach, Maggie poczuła, jak na plecach robi jej się gęsia skórka. Nawet Imowie się ich obawiali, lecz Gallen najwyraź- niej nic sobie z tego nie robił. - Świetnie - stwierdził. - Trzeba to będzie zmoczyć, żeby wy- glądało i pachniało jak świeże. Powiesimy to na wieży. Zwiadowcy będą woleli omijać to miejsce, widząc ślad Derritów.Gallen osobiście zaniósł odrażające znalezisko na górę, a w tym czasie pozostali, siedząc w lochu, zjedli kolację na zimno. Maggie nie mogła znaleźć miejsca, które nie byłoby przesiąknięte przy- krym, nieco czosnkowym zapachem Derritów. W lochu było ciem- no - jedyne światło dochodziło z otwartych drzwi prowadzących na wieżę. Zanim je zamknęli, Maggie przyniosła trochę świeżego siana na posłanie. Kiedy Gallen uporał się ze swoim niewdzięcznym zdaniem, zszedł na dół i zamknął drzwi na noc, ryglując je od wewnątrz ma- sywną, żelazną sztabą. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Jedyne oświetlenie stanowiła maska Gallena, lśniąca niczym gwiazda. Maggie przeszka- dzało, że mąż siedzi z dala od niej, jakby był dla niej kimś zupełnie obcym. Zaczęła się denerwować, lecz Gallen zaśpiewał rzewną pieśń, którą śpiewano w ich rodzinnym Tihrglas. Po chwili Maggie odzy- skała dobry humor, delektując się wspomnieniami. Wszystko wy- mykało im się spod kontroli. Wszystko wyglądało inaczej, niż to sobie wyobrażała. Marzyła więc o czystych, górskich strumieniach szumiących wśród gęstych sosen i o niebie tak błękitnym, że nie po- trafiła sobie wyobrazić jego koloru. Kiedy wszyscy pozostali zasnęli, Maggie przyczołgała się do Gallena, chwyciła go za rękę i popatrzyła mu w oczy. - Gallenie - szepnęła. - Chcę cię przeprosić. - Za co? - spytał, nie odwracając głowy, żeby na nią spojrzeć. - Ja... długo nad tym myślałam i... i jestem prawie pewna, że mo- głam powstrzymać Siły Ciemności przed przesłaniem ci ich przekazu. - W jaki sposób? - Gdybym wcześniej odcięła antenę, choćby wczoraj rano, to Siły Ciemności nie zdołałyby się z tobą skontaktować. Nigdy nie otrzy- małyby sygnału od urządzenia, które tkwi w twojej głowie. - W takim razie dlaczego tego nie zrobiłaś? - zapytał chłodno Gallen. Nadal nie odwracał głowy, żeby popatrzeć na Maggie. -Ja... nie byłam pewna, czy uda mi się dotrzeć do nadajnika. Miałam nadzieję, że nasze płaszcze zdołają zagłuszyć sygnały. Nie chciałam wbijać noża w twój kark! - Chciałaś mi oszczędzić bólu? - Tak! - powiedziała Maggie, ściskając jego dłoń. Gallen uśmiechnął się i nieznacznie obrócił głowę w jej stronę. - A więc przepraszasz mnie za to, że masz dobre serce? - Przepraszam cię za swój błąd. Za swoją słabość.- Przeprosiny przyjęte. - Gallen odwrócił głowę. Maggie miała na- dzieję, że ją przytuli, lecz on siedział wyprostowany, jakby był kimś całkiem obcym. - Możliwe, że twój "błąd" doprowadzi Siły Ciemności do upadku - powiedział. - Znamy teraz ich plany, ich mentalność, więc mamy większą szansę, aby je pokonać. Idź spać, aja będę czuwał. Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po dłoni, jakby była dzieckiem. Maggie wyciągnęła się na sianie i próbowała zasnąć. Przeszkadzało jej nieustanne kapanie wody z wilgotnych murów lochu. Po jakimś czasie zdołała na chwilę zasnąć. Obudził ją odgłos przy- pominający skrobanie. W pierwszej chwili pomyślała, że to tylko szczury. Kiedy skrobanie zaczęło się powtarzać w regularnych od- stępach, rozejrzała się. W mdłym świetle maski Gallena nie było wi- dać zbyt wiele, lecz Maggie zorientowała się wkrótce, że skrobanie dochodziło od strony zaryglowanych drzwi. Wstała po cichu, zastanawiając się, co zrobić. Wiedziała, że za drzwiami stoi coś znacznie większego niż szczur. Podeszła do śpiące- go Gallena i szturchnęła go lekko. Miała nadzieję, że mąż nie obudzi się z krzykiem. Odczuła ulgę, kiedy powoli uchylił jedną powiekę. Popatrzył na Maggie i usiadł, nasłuchując przez chwilę. Nagle otworzył usta i wydał z siebie przeciągłe pohukiwanie. Był to głos jakiegoś dzikiego zwierzęcia; słysząc to, Maggie zesztywniała. Po chwili Gallen krzyknął chrapliwym głosem: - Ghisna, ghisna... siisum. - Wbiegł po schodach i zaczął szamotać się z żelaznym ryglem. Za drzwiami rozległ się krzyk, a chwilę później - czyjeś kroki i łopot skrzydeł. A potem... zaległa cisza. Ceravanne, Orick i Tallea obudzili się. - Co się stało? - spytała Ceravanne. - Był tu zwiadowca - szepnął Gallen. - Myśli, że mało co nie został zjedzony przez plemię Derritów. Dziś w nocy już tu nie wróci. Nic nie mówcie. Chodźmy spać. Maggie położyła się, lecz Gallen nie posłuchał własnej rady. Kie- dy Maggie zasypiała, widziała go, jak stoi na schodach i nasłuchuje, a tuż obok, z wilgotnej ściany, monotonnie kapie woda... Tuż przed świtem Gallen obudził pozostałych i zaczęli zwijać obóz. Gallen wyszedł na zewnątrz, z pomocą Oricka postawił po- wóz na kołach i zaprzągł do niego bestię. Pojechali dalej na zachód i w południe wydostali się z doliny na szeroką, brukowaną, starożytną drogę. Wiał pory wisty, gorący wiatr.Droga prowadziła na południe, wśród wyblakłych od słońca traw nie dających żadnego schronienia. Bestia mknęła jak strzała; Gallen postanowił nie zwalniać, chociaż Tallea kilka razy ostrzegała go przed pułapkami Derritów. Kiedy tak jechali, Maggie spytała Gallena, skąd tak dobrze zna fortecę, w której nocowali, a on odpowiedział: - Bawiłem się tam w dzieciństwie. Moja matka przychodziła tam codziennie, przynosząc prowiant ojcu, który był uwięziony w lo- chu. Maggie nie pytała, do kogo należały te wspomnienia, a on nie udzielił żadnych wyjaśnień. Tuż przed zmierzchem Gallen zjechał z drogi, ponownie prze- wrócił powóz i zdjął koło, a następnie poprowadził całą grupkę wzdłuż wąskiego wąwozu, do skalnej rozpadliny głębokiej na dwa- dzieścia metrów. Potężny dąb tak szczelnie zasłaniał wejście, że kie- dy weszli do środka, nie mogli wyjrzeć na zewnątrz. Mimo to Gallen nalegał, aby zatarasować wejście głazami. Przenosząc ciężkie kamienie, stwierdził: - Gdybym znał to miejsce, słudzy Ciemności również mogliby sobie o nim przypomnieć. Myślę, że tutaj będziemy bezpieczni, jed- nak mimo wszystko musimy być czujni! - Moim zdaniem to miejsce może się okazać bardziej niebezpiecz- ne niż jakiekolwiek inne - ostrzegła Ceravanne. - Możliwe - odparł Gallen. -Ale zeszłej nocy czegoś się na- uczyłem. Nocowaliśmy w miejscu, które dobrze znam, i okazało się, że zwiadowcy również je znają. Mam nadzieję, że tym razem to się nie powtórzy. W moich poprzednich wcieleniach nigdy nie byłem w tej grocie. Tylko raz mi o niej opowiedziano, lecz nigdy przedtem jej nie znalazłem. Dopiero jakiś czas później odgadłem, jak tu trafić. Nie mam żadnych konkretnych wspomnień związa- nych z tym miejscem. Liczę, że słudzy Ciemności nie wpadną na to, aby zajrzeć do tego zapomnianego zakątka. Zjedli kolejną kolację na zimno i Orick położył się na straży przy wejściu do groty; Gallen przysiadł obok niego i pozwolił sobie na chwilę wytchnienia. Maggie dziwiła się jego zachowaniu; od dwóch dni ani razu jej nie dotknął i czuła, że, w swoim nowym wcieleniu jej mąż jest dla niej kimś zupełnie obcym. Przez dłuższy czas siedziała z rękami splecionymi na kolanach, dokładając do ognia, spoglądając na ciemną sylwetkę śpiącego Gal- lena i rozmyślając. 19 - Klucz do Ciemności 289 Ceravanne i Tallea rozmawiały szeptem. Tallea najwyraźniej spo- strzegła, w jaki sposób Maggie patrzy na Gallena. - Nie martw się - powiedziała. - On nie zapomniał, że cię kocha. - Jesteś pewna? - spytała głośno Maggie. Nie obawiała się wca- le, że Gallen może ją usłyszeć; był tak zmęczony, że spał jak zabity. - Gdyby było inaczej, nie próbowałby nam pomóc. - To prawda- stwierdziła Ceravanne. - Zwalczanie w sobie gło- su Ciemności wymaga ogromnego wysiłku woli. Skoro Gallen zdo- był się na taki wysiłek, jest to dowód jego poświęcenia i przywią- zania. Maggie przygryzła wargę, czując, że coś tu sięjeszcze nie zgadza. - Owszem, widać, że walczy z głosem Ciemności, ale czegoś tu brakuje. Przestał mnie dotykać. Przestał mnie całować. Trzyma się ode mnie z daleka. Ceravanne zmarszczyła brwi; widocznie uznała to za złą wiado- mość. - Widzisz, Maggie, Gallen kocha cię o wiele bardziej, niż sądzisz. W sposobie mówienia, w jej drżącym głosie było coś, co wzbu- dziło w Maggie ciekawość. - Dlaczego mi to mówisz? Ceravanne wzięła głęboki oddech: - Muszę ci się do czegoś przyznać. Dwukrotnie prosiłam Galle- na, aby oddał mi swoje serce. Chciałam, żeby oddał mi się całkowi- cie na wypadek, gdyby został zainfekowany. Chciałam, żeby przy- wiązał się do mnie silniej, niż jest w stanie przywiązać się do Sił Ciemności... Maggie popatrzyła na Tharriniankę i zrozumiała, że Ceravanne mówi o czymś więcej, niż tylko emocjonalnym przywiązaniu. Przy- znała wszak, że żądała od Gallena dozgonnej miłości i oddania. Pró- bowała go usidlić. - Lecz Gallen - ciągnęła Ceravanne - oddał już swoje serce to- bie. To z twojego powodu walczy teraz z Ciemnością. Jeśli jednak nie pragnie twojego towarzystwa, jeśli cię nie dotyka, to ty.sama musisz wyjść mu naprzeciw. W jego mniemaniu dzielą was całe ty- siąclecia. Dronon usiłował maksymalnie zdystansować go do ciebie. Gallen musi się w tobie zakochać od nowa. Musisz mu przypomnieć, dlaczego kochał cię do tej pory. Maggie przygryzła wargę i rozejrzała się bezradnie po jaskini. Łzy napłynęły jej do oczu. Tallea podeszła do niej i położyła jej rękę na ramieniu.- Czemu płaczesz? - spytała. Maggie pokręciła głową. - To już nie jest Gallen. To już nie jest człowiek, którego poślu- biłam. On nie mówi tak jak Gallen, nie porusza się tak jak on. W do- datku jest taki stary... ma sześć tysięcy lat! - Maggie nie ośmieliła się powiedzieć tego, co dręczyło ją najbardziej. Ceravanne miała Gallenowi do zaoferowania znacznie więcej niż ona. Ceravanne była od niej piękniejsza, a zapach jej feromonów był w stanie zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie. Ceravanne, tak jak Gallen, żyła od kilku tysięcy lat, a zatem - znacznie lepiej do niego pasowała. Mag- gie zastanawiała się, czy przypadkiem Tharrinianka nie usiłowała usidlić Gallena z czystego wyrachowania. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytała z goryczą. - Dlaczego chcia- łaś, żeby Gallen cię pokochał, skoro wiedziałaś, że wcześniej poko- chał mnie? Ceravanne usiadła przy ognisku i oblizała usta, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Pierwszy raz zrobiłam to, kiedy Bock przyprowadził go do mnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Gallen cię kocha. - A drugi raz? Ceravanne odetchnęła głęboko. - To było trzy noce temu. Maggie rozmyślała nad tą zdradą. Miała wielką chęć wyciągnąć nóż i pokroić nim Tharrijiiankę, lecz Ceravanne, przyznając się do winy, obiecywała tym samym, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Jednak Maggie przypomniała sobie, jak miesiąc temu Lady Everyn- ne próbowała zwabić Gallena do swojej sypialni. Teraz Ceravanne usiłowała zrobić to samo. Maggie zastanawiała się, czy wszyscy Tharrinianie są tak bezwzględni. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytała. - Dlaczego wy, Tharrinianie, musicie tak postępować? Ceravanne oddychała ciężko. Odwróciła głowę, lecz wiedziała, że musi coś odpowiedzieć. - Mogłabym ci powiedzieć, że to z powodu Beloriana, którego wciąż kocham; Gallen jest do niego uderzająco podobny. Wtedy, tamtej nocy, było ciemno, byłam samotna i przerażona- bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciuset lat. Gallen, ze zwykłej do- broci, chciał mnie pocieszyć. Była to dla mnie wystarczająca poku- sa, aby zrobić to, co zrobiłam... Tak... -westchnęła Ceravanne, .wyrzuciwszy z siebie prawdę. - Jeśli my, Tharrinianie, mamy jakieśsłabostki, to zawdzięczamy je ludziom, którzy nas stworzyli. Wiesz, że wydzielamy feromony, które przyciągają was, ludzi. Wiesz, że nieustannie dbamy o swój wygląd, że mamy tysiące sposobów, aby wami manipulować. Ale jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć: tak samo jak ludzie odczuwaj ą potrzebę służenia nam, tak i my od- czuwamy potrzebę rządzenia nimi. Ja... potrzebuję waszego odda- nia tak samo, jak wy potrzebujecie powietrza. Czasami żałuję, że nie jest inaczej, że nie mogę się tego pozbyć; żałuję, że w ogóle się uro- dziłam. Nagle Maggie odnalazła w tym wszystkim sens. Tharrinianie zo- stali stworzeni na przywódców. Dano im mądrość, urodę i zdolność kierowania ludźmi. Jednak wszystkie te cechy byłyby bezwartościo- we, gdyby Tharrinianie - przynajmniej do pewnego stopnia - nie byli żądni władzy. - Jesteśmy tym, czym są nasze ciała - szepnęła Ceravanne. - Je- steśmy zamknięci w klatce ze skóry i kości, która czasami zmusza nas, abyśmy myśleli i zachowywali się inaczej, niż tego chcemy. Ty, ja, Gallen, słudzy Ciemności... Widzisz, Maggie... nienawidzę samej siebie za to, co próbowałam zrobić. Jestem wdzięczna Gallenowi, że mi nie uległ. Nie dopuszczę, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. Maggie potarła oczy zaciśniętymi pięściami. Było późno i wszyst- ko zaczynało jej się mieszać. Chciała być wściekła, ale widocznie albo była na to zbyt zmęczona, albo Ceravanne umiejętnie nią mani- pulowała, albo też rzeczywiście nie było powodów do złości. W każ- dym razie Maggie pokręciła głową. - Dajmy temu spokój - powiedziała i poszła położyć się u boku Gallena. - Mój mąż - pomyślała. - Mój. I nie pozwolę żadnym choler- nym Tharrinianom albo sługom Ciemności, żeby mi go zabrali! Tej nocy spała spokojnie, nie zbudzili jej żadni niespodziewani goście. Następnego dnia Gallen okazał się doskonałym przewodni- kiem. Przez całą drogę nie spotkali ani jednego żywego stworzenia. Jedynym dowodem na to, że okolica nie jest całkiem nie zamieszka- na, były olbrzymie ślady stóp pozostawione w mule. Zobaczyli je, przeprawiając się przez rzekę. Tallea powoziła, a obok niej siedział Orick. Kiedy spytał, do kogo należą te ślady, Kaldurianka tylko po- spieszyła bestię i szepnęła: - Lepiej nie pytaj. Maggie siedziała w tylnej części powozu, trzymając Gallena za rękę. Kiedy mijali olbrzymie ślady, ścisnęła jego dłoń, a on odwza-jemnił jej uścisk. Przez dłuższą chwile. przygiądał si je: wreszcie pocałował ją ostrożnie, tak jakby robił to po raz pierwszy w życiu. Wieczorem, trzeciego dnia po wyruszeniu z High Home Gallen zjechał ze starożytnej drogi i powóz zaczął się wspinać na stromą przełęcz, mijając ruiny tak stare, że wśród nich ani jeden budynek nie zachował się w całości. Po raz pierwszy Ceravanne nie była pewna, gdzie się znajdują. - Dokąd jedziemy? - zapytała. - Do Ophat? Przełęcz Nigangi jest niżej, nieco bardziej na wschód. - Możemy się przez nią nie przedrzeć - stwierdził Gallen. - Le- piej pojechać do Ophat. Musimy nabrać wysokości. Z tej góry po- winniśmy zobaczyć całą drogę prowadzącą do Moree. Powóz jechał po wyboistym szlaku, mijając ruiny wystające spo- między drzew. Bestia wspinała się długo, aż wreszcie stanęła ze zmęczenia; piana pociekła jej z pyska. W kilku miejscach droga była zrujnowana; olbrzymie fragmenty oderwały się od prawie pionowe- go urwiska i spadły w przepaść. Droga pięła się dalej, obok kolejnych ruin, w których pogwiz- dywał wiatr. Wreszcie dotarli do osłoniętej, skalnej niszy, ukrytej pomiędzy dwoma grzbietami góry. Stało tam nadal kilka starożyt- nych, wyciosanych w kamieniu budynków; miejsce to było odda- lone od drogi zaledwie o sto metrów. Jeden z budynków otoczony był kolumnami, a nad każdym z masywnych portali znajdował się ponury posąg olbrzyma zakutego w lekką zbrój ę, w jednej ręce trzy- mającego włócznię, a w drugiej - berło. Na szerokim dziedzińcu, skąpo porośniętym trawą, porozrzucane były kamienne kostki bru- kowe. Mury wydawały się wyjątkowo stare - starsze niż jakakolwiek budowla, którą Maggie do tej pory widziała. - Nie powinniśmy zmuszać bestii do dalszej wspinaczki - stwier- dził Gallen. - Nie mamy już dla niej wiele paszy. Możemy rozbić obóz w jednym z budynków, a nawet rozpalić niewielkie ognisko. Dziś w nocy nie odwiedzą nas zwiadowcy. - Jak to? - zdziwił się Orick. - Przez kilka ostatnich dni cały czas jechaliśmy pod górę. W tej chwili powinniśmy znajdować się na wysokości prawie trzech tysię- cy metrów. Skrzydła zwiadowców nie na wiele się zdadzą w tak roz- rzedzonym powietrzu. Mogą co najwyżej przyjść tu na piechotę, ale wątpię, aby w ten sposób zdołali nas dogonić. Poza tym -jest to ostatnie miejsce, w którym będą nas szukać.Gallen nakazał rozładować powóz i pozwolił bestii paść się na dziedzińcu. Stojące tam kamienne cysterny były pełne i chociaż ich mury porastał gruby mech, woda wyglądała na zdatną do picia. Maggie weszła do wiekowego pałacu i zorientowała się, że nie- które korytarze prowadzą do jaskiń, ciągnących się daleko w głąb góry. Na posadzce leżało trochę śmieci pozostawionych przez Derri- tów, lecz były już prawie całkiem przegniłe, widocznie leżały tu od paru lat. Mimo to Gallen nalegał, aby rozbić obóz w pomieszczeniu, w którym można się bronić, i postawił Talleę na straży. - Dziś w nocy sam muszę się zabawić w zwiadowcę - oznajmił oschle. - Muszę się wspiąć trochę wyżej. Powinniście tu być bez- pieczni. - Idę z tobą- powiedziała Maggie. - To nie będzie konieczne. - Gallen popatrzył jej w oczy z ulgą, jakby chciał ją błagać, żeby z nim poszła, lecz obawiał się, że ona odmówi. - Na szczycie będzie bardzo zimno. Nie wiem nawet, czy znajdę tam jakieś schronienie. - Nie idę dlatego, że to konieczne. Idę, bo tego pragnę - stwier- dziła Maggie. Chwyciła go za ręce. -1 wierzę, że zadbasz o to, aby mnie rozgrzać. Zanim wyszli, Maggie pocałowała Oricka w pysk, a Gallen po- głaskał go po głowie. Potem wymknęli się tylnymi drzwiami, kieru- jąc się w stronę wieży stojącej na szczycie góry. Ich pośpiech zaniepokoił Oricka. Wyglądało to tak, jakby Gallen i Maggie byli nowożeńcami wymykającymi się spiesznie na swój miodowy miesiąc. W pewnym sensie manifestowali całemu światu, że chcą być sami. Orick poczuł w sercu przejmującą pustkę. Gallen był jego najlepszym przyjacielem i niedźwiedź w pewnym sensie po- czuł się porzucony. Wyciągnął się na podłodze, pogrążony w swoim smutku. Ceravanne najwyraźniej wyczuła jego nastrój, bo podeszła do niego po chwili i objęła go swoimi szczupłymi ramionami. - Jak myślisz, dlaczego on to zrobił? Dlaczego poszedł beze mnie? - Możliwe, że zrobił to pod moim wpływem - szepnęła Ceravan- ne. - Wzmocniłam jego przywiązanie do Maggie, kiedy dotknęłam go swoim palcem. Siły Ciemności próbowały to przywiązanie zer- wać, ale wydaje mi się, że Maggie zdołała je na nowo rozbudzić. Samotność jest najokropniejszą rzeczą, kiedy ktoś tak bardzo sięprzywiązuje. Gallen potrzebuje teraz Maggie tak samo, jak wody czy powietrza. Podejrzewam, że przez cały ten czas ona potrzebo- wała go równie mocno. Powinniśmy się cieszyć, że w końcu się od- naleźli. Orick słuchał z uwagą, lecz nie znalazł w tych słowach żadnego pocieszenia. - Możliwe też, że Gallen obawia się bitwy - dodała na koniec Ceravanne. - Wkrótce przekroczymy góry Telgood i znajdziemy się na pustyni Moree. Nikt z nas nie wie, co przyniesie przyszłość. Być może Gallen chce okazać Maggie swoją miłość na wypadek, gdyby wkrótce miał zginąć. Orick nic nie powiedział, tylko chrząknął. Ceravanne wróciła do ogniska. Kamienne mury stały się lodowato zimne, lecz Orick na to nie zważał. Po minucie przyklęknęła przy nirri Tallea. - Kiedy byłam mała, mieszkałam w ochronce - szepnęła mu do ucha. - Spałam z siostrą, razem walczyłyśmy przez wiele lat. Kiedy dorosłyśmy, ona wyszła za mąż, a ja poszłam na wojnę. Bolało mnie, że śpi z kimś innym. Orick nic nie odpowiedział, lecz Tallea ciągnęła dalej. - Któregoś dnia znajdziesz niedźwiedzicę, z którą będziesz spał... - powiedziała to trochę na pocieszenie, lecz było to zara- zem pytanie. - Nie - szepnął Orick. - Niedźwiedzice nie kochają tak jak lu- dzie. - Och, to straszne - powiedziała Tallea i ku zaskoczeniu Oricka położyła się przy nim, wtulając się w jego grube futro. Obejmowała go jak przyjaciel, dopóki niedźwiedź nie zasnął. Gallen poprowadził Maggie wśród antycznych ruin, niosąc na plecach kilka koców i drewno na opał. Na szczycie wzgórza jego świeże wspomnienia podpowiedziały mu, że stojącą tam wieżę zbu- dowało pewne starożytne plemię obdarzone doskonałym wzrokiem, aby pilnować całej okolicy. Rzeczywiście, wieża stała dokładnie w tym miejscu, o którym mówiła legenda, lecz cała budowla była w zasadzie tylko okrągłą chatką, stojącą na skalnym występie. W środku znajdowały się dwa łóżka wykute w kamieniu oraz nieduży kominek w kształcie kopuły. Gallen rozpalił ogień i wkrótce w pomieszczeniu zrobiło się zdumie- wająco ciepło.Właśnie wtedy, przy blasku ognia, owinięty w grube koce, Gal-1; len kochał się ze swoją żoną, a potem leżał przy niej, obejmując ją czule jeszcze długo po tym, jak zasnęła. W pewnej chwili, zanim jeszcze zamknęła oczy, zapytała go: - Kiedy Ciemność zakończyła nadawanie, a ty przyszedłeś do nas do stajni, ile czasu minęło, zanim postanowiłeś zostać z nami? - Zdecydowałem się, kiedy tylko spostrzegłem, że się mnie boicie - powiedział szczerze. - Wcześniej nie byłem pewien, z kim mam utrzymać kontakt. Ale potem nie mogłem znieść tego, że się mnie obawiacie. - Aha... - szepnęła Maggie i zasnęła, nie domyślając się nawet, ile trudu kosztowało go podjęcie tamtej decyzji. Co jakiś czas w je- go głowie odzywał się chór głosów; jego świeże wspomnienia nie dawały mu spokoju. Jednak za każdym razem znajdował w swym umyśle jeden jasny kącik, do którego mógł wrócić. Jego własne wspomnienia były tam nadal żywe; pamiętał, co Dronon zrobił w je- go rodzinnym świecie i na innych planetach, w ten sposób zyskując jawny dowód fałszu jego propagandy. W pewnym stopniu pomagało mu to. Głosy milkły jeden po dru- gim niczym świeczki gaszone dotknięciem palców. W ciągu kilku ostatnich dni czuł, że zamęt w jego głowie stopniowo ustępuje. Mimo to nadal obawiał się, że w jakiś sposób może znów pogrążyć się w mrocznej części swojego umysłu. Bał się tego i wiedział, że po- trzebuje Maggie, aby nie stracić sił. Leżał więc przez dłuższy czas, przypominając sobie kosmiczne miasta Drononu i robiąc plany na najbliższe dni. Czekało go jeszcze spotkanie z Wendetą. O ile dobrze się domyślał, była to pradawna maszyna służąca do zabijania. Zaczął więc przeglądać zawarte w płaszczu informacje o jej uzbrojeniu i systemach obronnych. Później, mimo iż noc była chłodna, otulił się czarną tuniką, zało- żył płaszcz i wyszedł na zewnątrz, pod rozgwieżdżone niebo. Było wyjątkowo zimno, polecił więc swojemu płaszczowi, aby ten odbijał uciekające ciepło z powrotem do jego ciała. Wspiął się na szczyt niewielkiej wieży i przysiadł na płaskim, kamiennym podeście. Pomyślał, że nawet jeśli ktoś spostrzeże go z oddali, odzianego w czarną tunikę, z pewnością uzna go za posąg. - . Był idealnie nieruchomy. Zamknął oczy, zdając się wyłącznie na sensory umieszczone w płaszczu. Niebo było bezchmurne. Przez jakiś czas Gallen siedział, pozwa- lając aby sensory dostarczały mu kolejnych, powiększonych obra-zów. Nakazał płaszczowi przesłuchać wszystkie częstotliwości ra- diowe, aby dowiedzieć się, o czym mówią odległe komunikaty Sił Ciemności. To, co usłyszał i zobaczył, zaniepokoiło go. W dole, na przełęczy Nigangi, zaledwie czterdzieści kilometrów na zachód, pełzły trzy ule Drononu. Pomiędzy nim przesyłano informacje, z których wynika- ło, że szukają Gallena. W całej dolinie, którą zostawili za sobą, wi- dać było stada zwiadowców. Potężne nietoperze wirowały w powie- trzu, co jakiś czas spadając na ziemię, żeby splądrować jakąś fortecę, jaskinię czy zatłoczoną gospodę. Na południu, na skraju pustyni Moree, Gallen zobaczył siedem- naście kroczących uli, sunących niczym wielkie pająki kierujące się na pomoc. Widział czerwony blask ich plazmowych silników i ma- leńkie sylwetki ludzi krzątających się na górnym pokładzie bojo- wym. Gallen nie przypuszczał, że Dronon zostawił po sobie aż tak śmier- cionośny arsenał. Jeszcze bardziej zaniepokoił go widok zebranych armii. Z południa Babelu musieli ściągnąć wszyscy rycerze, gdyż ich tłum rozciągał się na całą szerokość pustyni. Gallen dostrzegł wielkie obozowiska ubranych na czerwono olbrzymów, którzy spali przy ogniskach, pod gołym niebem. Za nimi znajdowały się obozy błękitnoskórych wojowników Adare, którzy zebrali się w liczbie kil- kuset tysięcy. Prężna armia Tekkarów, odzianych w czarne tuniki, maszerowała płynnym krokiem, nie zważając na mrok. Wszystkie wojska kierowały się na północ i północny wschód, do portów, z k- tórych można było wypłynąć na ocean. Ten olbrzymi pochód wzbudził panikę wśród dzikich, pustynnych plemion. Dwanaście kilometrów dalej, u podnóża góry, cały naród Derritów zebrał się w jednym miejscu, aby bronić się przed wkro- czeniem wrogiej armii. Uważano, że Derrici są samotnikami, rzadko podróżującymi w większych siadach. Jednak tym razem Gallen do- strzegł ich ponad stu, tworzących zwarty, zorganizowany oddział. Górską ścieżką, tuż za zakrętem, posuwała się jakaś postać, lśniąca w podczerwieni. Gallen rozpoznał zwiadowcę, idącego ze złożony- mi skrzydłami, stawiającego małe, energiczne kroki, odpoczywają- . cego co chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza. Kiedy tylko zwiadowca spoglądał na świeże ślady powozu, od razu robiło mu się raźniej i przyspieszał marsz. Gallen zastanawiał się, dlaczego stwór go jesz- cze nie dostrzegł - znajdował się w odległości zaledwie sześciu ki- lometrów. Wreszcie przypomniał sobie, że nakazał płaszczowi wy-chwytywać uciekające ciepło, dzięki czemu był niewidoczny dla ko- goś, kto widział wyłącznie w podczerwieni. Jednak najbardziej zaniepokoił Gallena widok ogromnego mia- sta położonego w środku Moree, osiemset kilometrów dalej. Przy tak wielkiej odległości jego płaszcz nie mógł wiele odkryć - para wodna zawarta w powietrzu stanowiła zbyt silną barierę. Jednak skrawki widoków, jakie płaszcz zdołał zebrać, mówiły Gallenowi jedno: wokół miasta rozstawiono w równych odstępach pięć olbrzy- mich, srebrzystych kopuł. Gallen widział już kiedyś coś takiego na Fale, więc natychmiast zorientował się, co to jest. Siły Ciemności budowały statki kosmiczne. Westchnął ciężko, zsunął się z wieży i zaczął schodzić na dół, żeby zabić zwiadowcę. ROZDZIAŁ i5 Nie podoba mi się to - powiedziała następnego ranka Ceravanne, stojąc na środku olbrzymiej sali. - Podziemna Droga jest naszą jedyną szansą- nalegał Gallen, sto- jąc nad ciałem martwego zwiadowcy. - Słudzy Ciemności niewiele o niej wiedzą. W moich wspomnieniach był to niebezpieczny szlak, miejsce pełne grozy - nikt przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłby sią tam zapuścić. Pamiętam, jak kiedyś przez wiele dni błądziłem po pod- ziemnych tunelach pewnego indaliańskiego miasta- myślę, że słudzy Ciemności wolą unikać takich miejsc. Ale ty, Ceravanne, powinnaś znać tę drogę. Byłaś przecież królową tej krainy. - To było pięćset lat temu - stwierdziła Ceravanne. - Wtedy Pod- ziemna Droga, ciągnąca się przez Puste Wzgórza, uważana była za istny labirynt. Mało kto ważył się nią chodzić bez przewodnika. A te- raz - nie mam pojęcia, kto tam może mieszkać. Prawie na pewno w tamtejszych jaskiniach kryją się Derrici, lecz wiele innych ple- mion jest przyzwyczajonych do ciemności. Co będzie, jeśli spotka- my Tekkarów? Poza tym droga w kilku miejscach wychodzi na po- wierzchnię, a tam będziemy musieli uważać na ludzi-ptaków - są wyjątkowo krwiożerczy. - Ależ wszystkie doliny Moree są pełne wojsk Ciemności - po- wiedział Gallen. - Rozeszła się wieść, że Lord Protektor udaje się do Moree. Wszędzie krążą setki zwiadowców. Co gorsza, wiele ar- mii maszeruje także w nocy. Nie będziemy w stanie przedrzeć się żadną drogą. Jeden ze zwiadowców znalazł już ślady naszego powo- zu. Przecież musimy się jakoś dostać do Moree!- Myślisz, że lepiej mieć do czynienia z nieznanym niebezpie- czeństwem, niż wiedzieć, co nam grozi? - Owszem, skoro wiemy, że to zagrożenie nas przerasta - odparł Gallen. - Nie rozumiem - wtrącił Orick. - O co wy się kłócicie? Gallen, przeprowadziwszy zeszłej nocy rekonesans, postanowił wykorzystać stary szlak prowadzący do Moree, zwany Podziemną Drogą. Wszyscy bez zastanowienia przystali na jego propozycję, oprócz Ceravanne, która była wstrząśnięta jego decyzją. - Podziemna Droga- powiedziała Ceravanne -jest starożyt- nym szlakiem łączącym Ophat z podziemnym miastem Indalii, które leży na zachód stąd, pod Pustymi Wzgórzami. Stamtąd dro- ga biegnie jeszcze dalej na zachód, przez góry Telgood, aż na sam skraj Moree. - Nie rozumiem - stwierdził Orick. - Myślałem, że już jesteśmy w Indalii. Indalia to miasto czy kraj? - Jedno i drugie - wyjaśniła Ceravanne. - Kiedyś w tej części świata istniało wiele miast-królestw, a nazwa stolicy była zwykle nazwą całego państwa. Znajdujemy się już w granicach starożytnej Indalii, a Gallen zamierza nas teraz zaprowadzić do miasta leżące- go pod Pustymi Wzgórzami. Jednak Fenorah ostrzegał, że to miej- sce od wieków jest bardzo niebezpieczne. Nikt już dziś tam nie jeździ. Ceravanne rozejrzała się po twarzach zebranych osób. - Możemy iść tą drogą - westchnęła. - Jednak pamiętajmy, że większa jej część - ponad czterdzieści kilometrów - prowadzi pod ziemią. Talleo, co ty na to? - Indalia jest dla mnie tylko legendą. Nie znam jej niebezpie- czeństw. .. - powiedziała Tallea. W gruncie rzeczy jednak obawiała się tamtędy podróżować. Pod ziemią mieszkało wiele plemion widzących w ciemności. Podobnie jak na powierzchni, pokojowo usposobione narody ustępowały miej- sca wojowniczym. Gdyby Tallea miała walczyć pod ziemią, nie mia- łaby większych szans. Jej rany jeszcze się do końca nie zagoiły, cho- ciaż była już w stanie władać mieczem. - Dla mnie to nie jest legenda - stwierdziła Ceravanne. - Przez osiem tysięcy lat do podziemnego miasta ściągały różne plemiona, a Puste Wzgórza zostały poprzecinane setkami tuneli. Przez długi czas było to spokojne miejsce, gdzie mieszkańcy podziemi żyli ze sobą w zgodzie. Potem odkryto tam złoża szmaragdów, co ściągnęłojeszcze liczniejsze rzesze. Jednak nawet w okresie największej świet- ności, pod moim panowaniem, Indalia zwana była "krainą tajem- nic", ponieważ nikt w ciągu jednego życia nie był wstanie przebyć wszystkich jej tuneli. Już wtedy krążyły plotki o wrogich plemio- nach zamieszkujących niektóre zakątki podziemnego labiryntu... Poza tym będę z wami szczera - dodała. - Boję się tego miejsca! - Mówiąc to, drżała. - A jednak trzysta lat temu - stwierdził Gallen - słyszałem po- głoski, że Podziemną Drogą można przejechać pięćset kilometrów, z Ophat do White Reed. Jeśli to prawda, byłby to dla nas ogromny krok naprzód. Pamiętajcie też, że góry Telgood stanowią doskonałą barierę. Żadne wojsko - nawet armia Tekkarów - nie jest w stanie przejść przez nie na piechotę, a więc góry będą dla nas doskonałą osłoną. - To dlatego przywiodłeś nas do miejsca, gdzie zaczyna się Pod- ziemna Droga - stwierdziła Ceravanne, spoglądając za siebie na długi ciąg korytarzy. - Tak podejrzewałam. Ale nie zapominaj, jak trudno jest przebyć ten szlak. Na powierzchni zdążył już w wielu miejscach zarosnąć, a pod ziemią wiele grot zostało zasypanych albo zawaliła się podłoga dzieląca je od położonych niżej korytarzy. Nie bez po- wodu nikt tam nie zagląda od wieków. Poza tym w jaki sposób za- mierzasz oświetlić drogę? Gallen sięgnął do kieszeni tuniki, wyjął niewielką, kryształową kulę i ścisnął ją w dłoni. Całą salę zalało jaskrawe światło. - Rozumiem - westchnęła Ceravanne. - Technologia z innego świata. Czy postanowiłeś zostawić bestię zaprzęgową? - Tak - odparł Gallen. - Im bliżej jesteśmy Moree, tym bardziej jawne podróżowanie nie wchodzi w grę. Bestia w każdej chwili może zdradzić naszą obecność. Jak sądzisz, będziesz umiała nas poprowa- dzić? - Być może - Ceravanne westchnęła głęboko. - Na powierzchni nie sposób zgubić drogę; znam też kilka podziemnych korytarzy, jed- nak nie mam pewności, czy jeszcze da się nimi przejść. Po tych słowach zaczęli się zbierać. Gallen uwolnił bestię i szep- nął jej coś do ucha, wskazując na północ. Zwierzę pokiwało kudła- tym łbem i pobiegło przed siebie. Spakowali się i skierowali do kamiennego korytarza, do które- go prowadziły'masywne drzwi, strzeżone przez posąg olbrzyma. Kiedy Gallen z całej siły pociągnął za klamkę, z korytarza powiało chłodne powietrze, niosące zapach wilgoci i minerałów. Ceravan-ne chwyciła świecącą kulę Gallena, popatrzyła na schody, których koniec ginął w mroku, i wszyscy ruszyli w dół. Tallei wydawało się, że Tharrinianka jest boginią niosącą w ręce najprawdziwszą gwiazdę. - Zaczekajcie - powiedział Gallen, a jego głos odbił się wielo- krotnie echem od ścian korytarza. Wrócił do komnaty i zarzucił so- bie na plecy ciało zwiadowcy. - Zostawimy go na dole, żeby jego koledzy nie mogli go znaleźć. Zaczęli schodzić. Schody ciągnęły się w nieskończoność, a Ce- ravanne niemalże biegła. Odgłos kroków rozlegał się prawie w ca- łym tunelu. Tallea zdawała sobie sprawę, że robią zbyt wiele hałasu i wśród echa kroków usiłowała wychwycić głosy ewentualnych miesz- kańców groty. Dwukrotnie minęli niezdarnie wydrążone, boczne tunele, które musiały powstać całkiem niedawno. Z jednego z nich dochodził gorz- kawy zapach Derritów. Gallen otworzył drzwi prowadzące do bocznego korytarza i zo- stawił tam zwiadowcę jako pożywienie dla dzikich stworów. Tallea po raz kolejny zauważyła jego spryt. Derrici będą woleli pożywić się padliną, niż polować na grupkę ludzi uzbrojonych w ostre miecze i niosących przed sobą oślepiające światło. Tunel zdawał się nie mieć końca. Zimno bijące od wilgotnych skał przenikało wszystkich do szpiku kości. Tallea, chociaż biegła, nie była w stanie tego zimna przezwyciężyć. Po dwóch godzinach dotarli do wyjścia z jaskini, leżącego w cieniu góry, i znaleźli się na szerokiej, oświetlonej słońcem drodze. Przez stulecia wiele kamieni stoczyło się w przepaść, to- też że droga była nie do przebycia konno, lecz pieszo szło się całkiem dobrze. Talleę bolały nie zagojone rany. Czuła, że słońce ją rozgrzewa, lecz nie jest w stanie rozgrzać jej rany, która na całej swej długości paliła jąniczym przytknięty do ciała sopel lodu. Mimo to biegli przez następnych kilka godzin, mijając kolejne tunele. Gallen szedł na przo- dzie; dwa razy ostrzegł pozostałych o pułapkach zastawionych przez Derritów - były to głębokie j amy, przykryte wiklinową siatką i war- stwą szarej gliny. Tallea cieszyła się, że Gallen ma bystre oko. Kiedy szli na powierzchni, wypatrywała na niebie ludzi-ptaków i w pew- nym sensie cieszyła się, gdy droga wracała pod ziemię. Cały dzień spędzili w marszu. O zmierzchu rozbili obóz w jed- nym z tuneli. Tallea czuła, że jej rany nabrzmiały, jakby wdała sięinfekcja. Nie mogła zasnąć, mimo to z samego rana znów zmuszo- na była biec. Przez cały dzień droga wznosiła się równomiernie po szarym sto- ku skutej lodem góry. Powietrze było mroźne, a stok wyjątkowo sze- roki i stromy. Góra wznosiła się po ich lewej stronie, a po prawej ciągnęła się pięćsetmetrowa przepaść. Tu i ówdzie wzdłuż drogi wi- dać było ślady kozic górskich, lecz poza nimi najwyraźniej nikt tędy nie chodził. Tego dnia minęli dwie starożytne wartownie stojące przy dro- dze. W jednej z nich, na szczycie warownej wieży, ujrzeli wystają- ce liście i gałęzie tworzące coś na kształt szerokiego na trzy metry gniazda. Tylko człowiek-ptak mógł zbudować takie gniazdo na tej wysokości. Gallen kazał się wszystkim zatrzymać i wślizgnął się po scho- dach na szczyt wieży. Tallea i Orick podążyli za nim. Gniazdo oka- zało się bardzo stare; gałęzie zbielały i częściowo przegniły, tak że nie były w stanie utrzymać dużego ciężaru, co świadczyło o tym, iż od dawna jest ono opuszczone. Jednak wśród pożółkłych, owczych kości Gallen znalazł ludzkie ramię i czaszkę, przykryte kawałkiem zakrwawionej, wełnianej tuniki. Zeszli na dół i ruszyli w drogę, bacznie spoglądając na niebo. Kiedy Gallen dotarł na grzbiet góry, padł na ziemię i dał pozostałym znak, aby się schowali. Tallea również przypadła do ziemi i przyczołgała się do Gal- lena. Oboje wyjrzeli zza skalnego grzbietu. Daleko w dole płynę- ła spieniona rzeka, wokół której skupiły się na wpół karłowate sosny. Zataczając nad kanionem szerokie, leniwe kręgi, człowiek-ptak machał swoimi pokrytymi skórą skrzydłami. Tallea przyjrzała mu się. Jego brzuch był bladoniebieski, więc z dołu trudno go było za- uważyć, lecz grzbiet miał zielono-szary. Gdyby człowiek-ptak sie- dział na gałęzi, ze złożonymi skrzydłami, trudno byłoby go wypa- trzeć. Jednak w locie był doskonale widoczny. - Rozgląda się po dolinie - powiedział Gallen. - Pewnie poluje na wilki albo jelenie. Marny szczęście, że jesteśmy wyżej niż on. - Wyżej nic by nie upolował - stwierdziła Tallea. Rzeczywiście, człowiek-ptak nie trudził się, żeby polować na tej opustoszałej, skalistej drodze. Kaldurianka przyglądała mu się, rozmyślając. Wiadomo było, że wszystkie podgatunki zamiesz- kujące Tremonthin zostały stworzone, aby zasiedlić inne światy.Jednak spośród wszystkich plemion Babelu ludzie-ptaki wyda- wali jej się najdziwniejsi. W gruncie rzeczy niczym nie przypo- minali ludzi. Były to olbrzymie stwory, o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do dziesięciu metrów, znacznie większe od zwia- dowców. Miały szeroki ogon, który w locie służył im za ster. Ich skrzydła zakończone były ostrymi, krwistoczerwonymi hakami. W długich, płaskich szczękach znajdowały się potężne zęby, któ- re Tallea mogła dostrzec nawet z tak dużej odległości. Całe ciało pokryte było grubą skórą, której nie przebiłoby żadne ostrze. Mówiło się, że stwory te nie uważają człowieka za swojego towa- rzysza, a jedynie za kawałek mięsa nadający się do zjedzenia. Czasami można się było dogadać z Derritami, ale nigdy z czło- wiekiem-ptakiem. Gallen i Tallea patrzyli na stwora krążącego nad doliną. Nie prze- suwał się ani na wschód, ani na zachód, ani też nie usiłował wzbić się wyżej. - Myślę - szepnął Gallen - że musiał gdzieś w dole wypatrzyć zwierzynę. Pewnie czeka, aż ofiara znajdzie się na otwartej prze- strzeni. Może tak krążyć przez cały dzień. - Owszem - zgodziła się Tallea. - Nie możemy się wychylać zza skał. Jeśli trzeba, będziemy się czołgać. Do bram miasta Indalii zostało nam już tylko osiem kilo- metrów. Tallea popatrzyła triumfalnie przed siebie. Przez ostatnie dwa dni szli szybkim tempem, prawie bez odpoczynku. Droga prowadziła dalej po zboczu; nad nią i poniżej ciągnęło się pionowe urwisko, zakrzywione tak samo jak grzbiet. Jednak Gallen miał rację - w od- dali droga kończyła się wielkimi, żelaznymi drzwiami prowadzący- mi pod ziemię. Drzwi były zamknięte. - To szaleństwo - stwierdziła Tallea. - Nie mamy nawet łuku. - Jest tu tylko jeden człowiek-ptak - odparł Gallen - a nie całe stado. A ja mam swoją strzelbę zapalającą. Tallea pamiętała, jak wielkich zniszczeń dokonała ta broń na stat- ku. Wiedziała, że człowiek-ptak nie miałby żadnych szans: natych- miast zamieniłby się w kulę ognia. - Ile ognistych strzał ci zostało? - spytała Tallea. - Sześć - szepnął Gallen. - Prawdopodobnie dwie powinienem zachować: jedną dla Wendety, drugą dla Sił Ciemności. Tallea ponuro pokiwała głową. Tylko jeden człowiek-ptak, o ile dobrze widzieli. Jednak za grzbietem góry mogły na nich czyhaćdziesiątki, ba, całe stado mogło gnieździć się wśród rosnących w do- le drzew. Była jesień - pora, kiedy ludzie-ptaki zbierali się w stada, żeby odlecieć na południe. - A co z drzwiami? - spytała Tallea, wskazując na żelazną płytę lśniącą w oddali. - Co będzie, jeśli są zamknięte? Gallen przygryzł wargę i nic nie odpowiedział. Tallea wiedziała, że od leżenia na skale jej rana zrobiła się lodo- wato zimna. Kaldurianka czuła się fatalnie. Przypomniała sobie, jak zimny miecz olbrzymiego marynarza przeszył jej brzuch, i odniosła wrażenie, jakby jej rana żyła własnym życiem i za wszelką cenę do- magała się odpoczynku. Popatrzyła przed siebie. Droga na całej długości oświetlona była blaskiem popołudniowego słońca. Tylko w kilku miejscach skały rzucały cień, w którym można się było ukryć. Tunika Gallena zmieniła barwę na stalowoszarą, identyczną jak kolor skał. Tallea żałowała, że nikt oprócz niego nie ma takiej tuniki. - Dobrze - powiedziała. - Będziemy się czołgać. Gallen dał znak pozostałym, żeby pochylili się jak najniżej, i prze- czołgał się na drugą stronę drogi, pod skalną ścianę. Pozostali ruszyli za nim. Tallea szła na końcu. Rozpoczęła się żmudna wspinaczka. Skalne ściany miały w tym miejscu dziwny, mdły zapach; kamienie, z których zbudowana została droga, były zimne i nierówne. Tallea poobcierała sobie dłonie i kolana, a przejmujący chłód był dla niej nie do zniesienia. Kaldurianka obliczyła, że słońce musiało oświetlać drogę od kilkunastu godzin, a mimo to nie zdołało rozgrzać lodowatych głazów. Widocznie skały były przemarznięte na znaczną głębokość. Orickowi wędrówka nie sprawiała większych problemów. Szedł spokojnie, kołysząc swoim masywnym karkiem. Po dwóch kilometrach Tallea dostrzegła na skale ślady krwi. Maggie skaleczyła się w rękę o wystający kamień. Mówiło się, że ludzie-ptaki potrafią wyczuć zapach krwi z ogromnej odległości. Rana była niegroźna, lecz Tallea poczuła się nieswojo. Kilometr dalej dostrzegli na drodze świeże ślady Derritów. Tal- lea nie widziała takich śladów od dwóch dni. W innych okoliczno- ściach ich widok nie wprawiłby jej w takie przerażenie, lecz teraz, kiedy szła pochylona, trzymając się jak najbliżej skalnej ściany, aby ukryć się przed człowiekiem-ptakiem, wolała sobie nie wy- obrażać, co by było, gdyby w tym momencie przyszło im walczyć z Derritami. 20 - Klucz do Ciemności 305 Kaldurianka nie miała wyboru; musiała czołgać się dalej. Gdzieś w dole piskliwy krzyk odbił się echem od ścian kanionu. Były to nawoływania ludzi-ptaków. Gallen uniósł rękę, nakazu- jąc pozostałym, aby się zatrzymali. Wychylił się za krawędź prze- paści. Widząc jego minę, wszyscy zrozumieli, że sytuacja jest groźna. Gallen cofnął się o krok i pokazał trzy palce. Trzech ludzi-pta- ków. Tallea popatrzyła na rękę Maggie. Świeża krew sączyła się z głę- bokiego rozcięcia na dłoni. Tallea skinęła dłonią, potem wskazała na swój nos i szepnęła: - Zapach krwi... Oni potrafią wywęszyć zapach krwi... Maggie zbladła. Ścisnęła ranę dłonią. Ceravanne wyjęła z pleca- ka kawałek białego materiału, który posłużył za bandaż. Po chwili wszyscy znów czołgali się wzdłuż drogi, tym razem jeszcze szybciej niż poprzednio. Minęli zakręt. Przeszli prawie pięć kilometrów, kie- dy nagle Gallen zatrzymał się. Z przepaści wyskoczył samotny czło- wiek-ptak, niesiony ciepłym prądem powietrza wiejącym z dna ka- nionu. Tallea i pozostali zamarli z przerażenia i przywarli do skały. Czło- wiek-ptak wzbił się w górę. Podobnie jak większość zwierząt, re- agował przede wszystkim na ruch. W pierwszej chwili nie zauważył czołgających się ludzi, gdyż znajdowali się w cieniu, a on - w peł- nym słońcu. Serce Tallei zabiło mocniej. Próbowała uspokoić swój od- dech, przywrócić normalne tętno, gdy tymczasem człowiek-ptak minął ich i pofrunął wzdłuż grzbietu góry, węsząc za zapachem krwi. Wtedy Gallen zerwał się na równe nogi i skinął na pozostałych. - Biegniemy! Orick ruszył pierwszy. Biegł w stronę żelaznych drzwi szybciej niż jakikolwiek człowiek. Tuż za nim pospieszyły Maggie i Cera- vanne. Tallea skoczyła naprzód tak gwałtownie, że naciągnęła jeden z go- jących się mięśni brzucha. Poczuła przeszywający ból, mimo to uda- ło jej się dobiec do celu w niecałe dwie minuty. Kiedy byli już blisko drzwi, Gallen krzyknął. Pociągnął Talleę w dół i wystrzelił tuż nad jej głową. Trzy metry nad nimi rozbłysła ognista kula, gorętsza niż jakikolwiek piec, i rozległ się przeraźliwy krzyk. Kiedy Kaldurianka odwróciła się, zobaczyła człowieka-ptaka z rozdziawioną paszczą, w której płonęła rozgrzana do białości plaz-ma ze strzelby Gallena. Człowiek-ptak spadł na drogę pięć metrów dalej i stoczył się w przepaść. Wszyscy pobiegli do drzwi. Tallea wychyliła się i zobaczyła na- stępnych ludzi-ptaków, frunących w górą i szukających przyczyny zamieszania. Było ich pięciu. Gallen przeskoczył nad rumowiskiem kamieni, lecz Ceravanne potknęła się o nie i przewróciła na swoich towarzyszy. Maggie chwyciła ją i niemalże poniosła dalej. Tharrinianka jęczała z bólu. Orick dopadł żelaznych drzwi i stanął, wpatrując się w nie. Tallea dostrzegła jakiś ruch. Przykucnęła, wyciągnęła miecz i za- machnęła się. Człowiek-ptak spadał prosto na nią, wprost z rozcią- gającego się w górze urwiska. Wyciągnął swoje długie szpony na końcach skrzydeł, chcąc porwać Talleę. Kaldurianka zadała cios, mając nadzieję, że miecz przetnie ciało wraz z kością. Jednak ostrze utkwiło w grubych fałdach skóry; Talłea, ku swemu zaskoczeniu, nie była w stanie utrzymać miecza. Człowiek-ptak zawył z bólu i przemknął obok; po chwili zawrócił i przysiadł na drodze. Miecz stoczył się w przepaść. Tallea wyciągnę- ła sztylet i rzuciła nim w potwora, który usiłował wstać. Stwór ryknął z wściekłością; był to krzyk tak głośny, że poruszył każdy kamień stro- mego urwiska. Człowiek-ptak ruszył za Tallea, kołysząc się niezdar- nie na cienkich nogach i wlokąc za sobą rozcięte skrzydło. Tymczasem Gallen i Orick dopadli drzwi. Ciągnęli razem za po- tężne klamki, lecz bez rezultatu. Dołączyła do nich Maggie, a potem Ceravanne i ciągnęli wspólnymi siłami. Kolejny człowiek-ptak wyłonił się zza skraju przepaści. Stanął przed Tallea, chcąc odciąć jej drogę do drzwi. Jednak Kaldurianka zdołała przemknąć pod jego skrzydłem i błyskawicznie dołączyła do pozostałych. Gallen wymierzył strzelbę zapalającą w ludzi-ptaków, stojących na drodze, zaledwie osiem metrów dalej. Kiedy wycelował, stwory zamarły w bezruchu. - Nie chcecie umierać! - krzyknął Gallen. Człowiek-ptak krzyknął piskliwie, wyciągając długą szyję i ob- nażając zęby. Przyglądał się Gallenowi inteligentnymi, czerwonymi jak rubiny oczami. - Odejdźcie natychmiast albo zginiecie! Stwory przyglądały mu się przez chwilę, posyłając wściekłe spoj- rzenia. Wreszcie podreptały niezdarnie na skraj przepaści, podnio- sły skrzydła i odleciały.- Kto powiedział, że nie można się dogadać z człowiekiem-pta- kiem? - zapytał Gallen, uśmiechając się do Ceravanne. W tym sa- mym momencie potężny głaz spadł i rozbił się u jego stóp. Tallea podniosła wzrok. Człowiek-ptak szybował w powietrzu, dwieście metrów nad nimi. Obok niego pojawił się drugi, niosąc ol- brzymi głaz. - Kryć się! - zawołał Gallen. Tallea rzuciła się do drzwi i pociągnęła za klamkę. - Zamknięte! - krzyknęła Ceravanne. - Potrzebujemy klucza. - Ale kto mógł je zamknąć? - zdziwiła się Maggie. Tallea przyjrzała się drzwiom. Zamek był zupełnie przerdze- wiały. Nad wejściem, na portalu, wyryta była płaskorzeźba przed- stawiająca krajobraz: bliźniacze słońca wschodzące nad polem psze- nicy. Kiedyś każde ze słońc musiało być ozdobione szlachetnym kamieniem, lecz widać ktoś połaszczył się na klejnoty. Gallen zastanawiał się przez pół sekundy. - Wszyscy chwytamy za klamkę i ciągniemy! - rozkazał. - Ten zamek musi puścić. Jednak mimo wielkich wysiłków drzwi nie ustąpiły. - Uwaga! - krzyknęła Ceravanne, odsuwając Talleę. Kaldurian- ka spojrzała w górę na nurkującego człowieka-ptaka, na wirujący w powietrzu kamień i zdziwiła się, że śmiercionośny deszcz głazów spada na nich z tak pięknego, błękitnego nieba. Tallea uskoczyła, a głaz z głuchym brzękiem uderzył w żelazne drzwi, odbił się od nich i roztrzaskał na skalistej drodze. Z żelaznej futryny wzbiły się kłęby rdzawego pyłu. - Czekajcie - warknął Orick. - Skoro nie możemy otworzyć tych drzwi, może uda sieje wyważyć! Niedźwiedź odsunął się na skraj przepaści, rozpędził się i całym swoim ciężarem naparł na drzwi. Żelazna płyta zaskrzypiała. Kiedy Orick odsunął się, oszołomio- ny uderzeniem, zobaczył, że drzwi ustąpiły na centymetr. Nad ich głowami przemknęło trzech ludzi-ptaków, upuszczając kamienie jeden po drugim. Gallen popatrzył za nimi i podniósł strzel- bę, zastanawiając się, w którego z nich wycelować najpierw. Orick .znów się odsunął i z rozpędem naparł na drzwi. Zamek zazgrzytał i drzwi ustąpiły, otwierając się do połowy. Niedźwiedź wstał na cztery łapy i otrząsnął się. Ludzie-ptaki wzbili się ponad szczyt góry i nawoływali się nie- spokojnie. Tallea nie była pewna, lecz wydawało jej się, że wśródpiskliwych krzyków jest w stanie rozróżnić pojedyncze słowa. Wy- soko w górze wszystkie cztery stwory machały skrzydłami, nabie- rając prędkości. Wiedziały, że to ich ostatnia szansa - Do środka! - krzyknął Gallen i dwie postacie zniknęły w drzwiach. Gallen jednak stanął na skraju przepaści i wycelował strzelbę. Tallea podbiegła do niego. - Weź mój miecz - krzyknął Gallen. Kaldurianka sięgnęła po broń, którą miał przytwierdzoną do pasa. Spostrzegła, że ostrze wiruje w zawrotnym tempie, a z rękojeści roz- lega się ciche brzęczenie. Spojrzała za siebie. Ceravanne i Maggie były już za drzwiami, lecz Orick wciąż próbował przecisnąć swój masywny tułów przez wąską szczelinę, machając tylnymi łapami i wy- ry wając pazurami odłamki skał. Gallen wycelował w czterech ludzi-ptaków lecących luźnym szy- kiem. Wydawało się, że z jego strzelby wystrzeliło słońce. Gorący podmuch uderzył Talleę w twarz. Stwór lecący na przodzie spadł w przepaść, zmieniwszy się w ognistą kulę. Pozostali dwaj odsko- czyli na boki, lecz trzeci nadal leciał prosto. Gallen wystrzelił jesz- cze raz. Człowiek-ptak próbował zanurkować, aby uciec z linii strzału. Ognista kula przemknęła tuż nad nim, lecz był zbyt blisko. Gorący podmuch sprawił, że na jego grzbiecie pojawiła się wielka, dymiąca rana. Stwór krzyknął z bólu i sfrunął w dół, wprost do połyskującej, błękitnej rzeki. Tallea znów obejrzała się za siebie. Orick wciąż jeszcze usiłował przecisnąć się przez drzwi. - Szybciej! - krzyknął Gallen. Rozpędził się i naparł na Oricka całym ciężarem. Odbił się od masywnego tułowia, lecz niedźwiedź w tej samej chwili zdołał się przecisnąć. Zza grzbietu wyłoniło się dwóch ocalałych ludzi-ptaków. Tallea minęła Gallena i po chwili zniknęła w drzwiach. Potężny głaz zazgrzytał o drzwi i potoczył się w przepaść. Gallen odczekał sekundę i przecisnął się przez wąską szczelinę. Cała piątka stała przy drzwiach przez dłuższą chwilę, drżąc i spoglądając na siebie nawzajem. Maggie była ranna w rękę, a Orick zdarł sobie spory kawałek futra. Ceravanne prawdopo- dobnie miała zwichniętą kostkę, lecz nie przejmowała się tym, gdyż u Nieśmiertelnych drobne urazy mijały błyskawicznie. Odłamek skalny trafił Gallena w policzek; z rany sączyła się krew.Na zewnątrz słychać było wściekłe zawodzenie ludzi-ptaków. Na drzwi posypał się grad kamieni, lecz żaden ze stworów nie ważył się usiąść na skalnej drodze. Gallen przez chwilę siedział, drżąc, wresz- cie dał Ceravanne świecącą kulę. - Witamy w mieście Indalii - powiedziała Tharrinianka rozgo- rączkowanym głosem. - Już dawno nie widziałam tak gorącego po- witania. Tallea podniosła wzrok. Kula trzymana przez Tharriniankę da- wała wystarczająco jasne światło. Znajdowali się w niewiarygodnie wielkiej komnacie, od podłogi do sufitu ozdobionej rzeźbami. Ścia- ny miały barwę kremową, a każdy z wykutych w skale kwiatów po- malowany był na inny kolor. Z sufitu zwisały trzy wspaniałe żyran- dole; każdy z nich mógł pomieścić kilkaset świec. Rozwieszone przy świecznikach kryształy odbijały światło na wszystkie strony i na ścia- nach wirowały pryzmatyczne, świetliste plamy. Pod każdym z ży- randoli znajdowało się sklepione wejście do korytarza prowadzące- go w głąb góry. W komnacie unosił się zapach kurzu i ziemi. Tallea chwilowo zapomniała o przenikliwym chłodzie; chociaż brzuch bolał ją pot- wornie, cieszyła się, że uciekli przed ludźmi-ptakami. Jednak czuła, że otwierające się przed nimi tunele są inne od tych, którymi szli dotychczas. Wiało z nich zapachem ludzi, potu, drewna i wilgotne- go płótna. - Czekajcie - mruknął Orick. - Jesteście pewni, że nikogo tu nie spotkamy? - Wielka jest sława tego miasta - szepnęła Ceravanne. - Przy- puszczam, że wielu ludzi może tu nadal mieszkać. Być może wciąż ściągają tu poszukiwacze szmaragdów .. .i nie tylko. - Zamek był zardzewiały - powiedział Orick - ale drzwi nie były zamknięte od wieków. Co najwyżej trzydzieści, może pięćdziesiąt lat. - W takim razie ci, którzy zamknęli miasto, pewnie już dawno pomarli albo się stąd wynieśli - powiedziała Maggie z nadzieją. - Nie byłabym taka pewna - stwierdziła Ceravanne. - Niektóre plemiona są długowieczne. Nawet prymitywni Derrici dożywaj ą cza- sem trzystu-czterystu lat. - Ale czy Derrici byliby na tyle sprytni, żeby zamknąć drzwi na klucz? - spytała Maggie. - Nie daj się zwieść pozorom - odparła Tharrinianka. - Derrici nie są głupimi zwierzętami. Są obrzydliwi, znaczą swoje terytorium kałem, zjadają ludzi, ale zarazem potrafią być sprytni i przebiegli.Zostali stworzeni na robotników w świecie, gdzie niełatwo jest prze- trwać. - Dlaczego takimi ich stworzono? - zapytał Orick. - Nie mogę mówić za ich twórców, ponieważ Derrici powstali na długo przed moim narodzeniem - odparła Ceravanne. - Sądzą jed- nak, że nikt nie miał zamiaru stworzyć tak odrażających istot. Lu- dzie, którzy powstali dzięki inżynierii genetycznej, zazwyczaj nie sprawdzają się jako gatunek. Ich miłość jest zbyt krucha. Nie potra- fią dostatecznie hamować swoich impulsów. Takie gatunki zwykle wymierają po jakimś czasie. Jednak Derrici, chociaż zawiedli jako gatunek, bo nie potrafili lub nie chcieli przejąć ludzkiej kultury, oka- zali się godnymi podziwu jednostkami. - Moim zdaniem to za mało powiedziane - wtrącił Gallen. - Przez cztery tysiące lat polowali na nich mieszkańcy Babelu, chcąc się ich pozbyć raz na zawsze. Jednak Derrici udowodnili, że potrafiąc sie- bie zadbać. - A więc są zmuszeni mieszkać na tym pustkowiu? - spytała Maggie. - Zimą, kiedy spadnie śnieg, przenoszą się niżej, w doliny - wy- jaśnił Gallen. - Kradną owce albo porywają dzieci z kołysek... - Nie mówmy już o nich - szepnęła Ceravanne. - Owszem - przyznał Gallen. - To nie jest przyjemny temat. Ceravanne podniosła świecącą kulę i ruszyła środkowym koryta- rzem, nieznacznie utykając. - Nic ci nie jest? - zapytał Gallen, podając jej rękę. - Trochę boli, ale nic mi nie będzie - odparła Ceravanne, uśmie- chając się. Tallea szła na końcu, trzymając się za brzuch. Ból był dotkliwy, lecz Kaldurianka znosiła go w milczeniu. Przez długi czas szli w głąb miasta Indalii. Tallea była przekona- na, że na zewnątrz już zapadł zmrok, lecz Ceravanne nie ustawała w marszu. Kilka razy zdarzało się, że korytarz zasypany był rumo- wiskiem kamieni. W pewnej chwili musieli ominąć wielką dziurę w podłodze, w której ukazała się olbrzymia, wydrążona poniżej kom- nata. Ceravanne nieustannie musiała omijać jakieś przeszkody, skrę- cając co chwila w boczny korytarz. Wreszcie podniosła ręce i za- wołała:- Tędy nie da się przejść! Szli właśnie korytarzem o gładko ociosanych ścianach i nagle znaleźli się w wielkiej, nieregularnej jaskini, z której najwyraźniej nie było wyjścia. Ceravanne przeszła jeszcze sto metrów i spostrzegła wąski, boczny korytarz. Wcześniej go nie widzieli, ponieważ wej- ście zasłaniał potężny głaz. Po raz kolejny zmienili kierunek; Cera- vanne zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zgubili drogi. Wreszcie zarządziła postój. Tallea zrzuciła plecak i wszyscy usiedli zmęczeni. Zjedli skrom- ną kolację, złożoną z jabłek i jeżyn. Zapasy żywności zaczynały się kurczyć. Tallea obliczyła, że jedzenia wystarczy im jeszcze na naj- wyżej dwa-trzy dni. Ceravanne popatrzyła z obawą w głąb korytarza, którym dotąd szli. - Może powinniśmy pójść na zwiady, kiedy oni będą odpoczy- wać - szepnął jej do ucha Gallen. Ceravanne przygryzła wargę, nie odrywając wzroku od ciemne- go korytarza: - Może... Maggie wyjęła z plecaka dwie świece i zapaliła je. Po chwili Gallen i Ceravanne ruszyli w drogę. Orick, narzekając na skromną kolację, położył się w kącie. Tallea podeszła do niego. - Możesz zjeść ogryzki z moich jabłek - zaproponowała. - Ach, nie, przecież mam wielki zapas tłuszczu na zimę... - wy- mamrotał Orick, lecz kiedy Tallea podsunęła mu ogryzki pod nos, złapał je chciwie w zęby i połknął. Tallea położyła się obok niego. Kiedy zasypiała, niedźwiedź za- czął odmawiać swoje wieczorne modlitwy. Kaldurianka czuła, jak chłód skał przenika całe jej ciało. Zastanawiała się, dlaczego słu- dzy Ciemności uważali te korytarze za miejsce napawające grozą. Napięła mięśnie. Miała nadzieję, że wkrótce będzie mogła ćwi- czyć fechtunek. Chciała pobierać lekcje u Gallena, chciała, żeby jej ciało było już w pełni sprawne, lecz wciąż brakowało jej sił. - Może za kilka dni poczuję się lepiej - pomyślała. Nasłuchiwała długo, zanim zdała sobie sprawę, że z oddali do- ciera dźwięk podobny do szumu wiatru w gałęziach drzew. Był to odgłos wody, spadającej kaskadami do podziemnego jeziorka. Przez chwilę Tallea zastanawiała się, skąd dochodzi dźwięk. Chciała tam pójść i uzupełnić zapasy wody, postanowiła jednak, że zrobi to rano, i zapadła w głęboki sen.Kilka godzin później obudziły jąkroki Gallena i Ceravanne. Thar- rinianka była zdecydowanie weselsza. Kiedy Tallea usiadła, Gallen wyjaśnił: - Zgubiliśmy się w bocznych korytarzach, ale Ceravanne udało się odnaleźć główny szlak. Tallea położyła się. Gallen poszedł spać u boku Maggie, a Cera- vanne wyciągnęła się obok Kaldurianki. Tallea zamknęła oczy i le- żała przez dłuższą chwilę. Czuła, że coś jest nie tak. Rozejrzała się, policzyła śpiących towarzyszy. Wszyscy byli na miejscu. Świece nadal się paliły. Wciągnęła powietrze w nozdrza, lecz nie wyczuwała żadnych obcych zapachów. Wstrzymała oddech. Oprócz cichego chrapania Oricka, w korytarzu panowała zupełna cisza. I wtedy zrozumiała: ci- sza! Nie było słychać szumu wody. Oznaczało to, że podziemne źró- dełko wyschło w ciągu kilku godzin albo że... ktoś zaniknął drzwi, tłumiąc szmer wody. Tallea wyciągnęła sztylet i przez resztę nocy leżała w bezruchu, z otwartymi oczami. W pewnej chwili usłyszała głuche dudnienie, podobne do stąpania olbrzymich stóp, lecz odgłos ten więcej się nie powtórzył. Mimo to kiedy tylko Gallen się obudził, szepnęła mu do ucha: - Uważaj! Możemy mieć gości. Kiedy po cichu oddalali się z miejsca noclegu, Tallea w każdym bocznym korytarzu nasłuchiwała szmeru wody. Przez następnych kilka godzin szli spiesznie korytarzem, nie na- potykając po drodze żadnych przeszkód. Mijali wielkie magazyny i stare domy, w których niegdyś mieszkały tysiące ludzi. Wkraczali w tę część Indalii, która była czymś więcej niż tylko plątaniną górni- czych tuneli, rozciągającą się w okolicach zachodniego wejścia. Było to prawdziwe miasto, którego sława dawno minęła. Często przecho- dzili przez olbrzymie komnaty, do których światło słoneczne wpada- ło przez wydrążone w skalnym dachu świetliki. Tu i ówdzie stały zmurszałe, drewniane słupy - pozostałości po straganach. Tam, gdzie sufit upstrzony był świetlikami i otworami wentyla- cyjnymi, świecąca kula Gallena była prawie całkiem nieprzydatna. Ceravanne, pełna entuzjazmu, nieomal biegła. - Jesteśmy w dzielnicy zwanej Westfall - powiedziała, kie- dy mijali komnatę, w której podziemna rzeka płynęła kamien-nym korytem, lśniąc w blasku świetlików. - Kiedyś dzieci przy- chodziły się tu kąpać, ich śmiechy unosiły się nad lodowatą wodą... W następnej komnacie stały obok siebie potężne, murowane piece. - Tutaj piekarze pracowali dzień i noc, aby nikomu nie zabrakło chleba. Kolejna komnata była większa i wyższa od pozostałych. Świa- tło słoneczne wpadało przez pięć otworów w suficie; dwa z nich umieszczone były w jednym końcu sali, a trzy - w przeciwleg- łym. Pod każdym ze świetlików znajdowało się okrągłe zwier- ciadło, odbijające światło na wszystkie strony. Na całej długo- ści komnaty stały posągi pradawnych rycerzy - niskich, korpulentnych szermierzy z plemienia Poduni, olbrzymich Ta- cianów, władających młotem; wojowników Boonta, z długimi włóczniami i szerokimi tarczami, i wielu innych, po jednym z każdego narodu. Na końcu komnaty stały dwa trony. - To właśnie jest miejsce - powiedziała drżącym głosem Cera- vanne - w którym sprawowałam rządy u boku mojego dzielnego Beloriana. Przystanęła i rozejrzała się nieśmiało. Za tronami stały dwa mar- murowe posągi. Niegdyś pokryte były szczerym złotem, lecz zło- dzieje już dawno zerwali drogocenny metal. Maggie westchnęła i wraz z innymi ruszyła w stronę pomników. Figurka po prawej stronie przedstawiała Ceravanne, tak jak zapew- ne będzie wyglądać za kilkanaście lat. Tymczasem rzeźba po lewej stronie... - Gallen? - krzyknęła Maggie. Popatrzyła na męża z przeraże- niem i niedowierzaniem. Ceravanne postąpiła naprzód, podniosła świecącą kulę i ścisnęła ją, rzucając jaskrawe światło na marmurową figurę. Pomnik był już trochę nadgryziony zębem czasu. Wyrzeźbiona postać miała krótsze włosy niż Gallen, a brodata twarz była twarzą starszego mężczyzny. Jednak nie mogło być mowy o pomyłce: oczy, policzki, nos - wszyst- ko było identyczne jak u Gallena. - Belorian? - zapytała Maggie, nadal spoglądając z niedowierza- niem. - Kiedy Rodimowie go zamordowali - wyjaśniła spokojnie Ce- ravanne - udało im się zniszczyć jego pamięć, tak aby nigdy nie mógł się odrodzić z własną świadomością. Jednak nie udało im się unice-stwić jego ciała. Posiadaliśmy zapis jego kodu genetycznego, więc jego ciało mogło powstać na nowo. Tallea usłyszała ciężkie dyszenie Gallena. - Chcesz powiedzieć, że jestem... Ale jak to możliwe? - Kiedy zjawił się Dronon, nastały ciężkie czasy. W całej ga- laktyce rozlegało się wołanie: "Potrzebujemy Lorda Protektora!". Ze wszystkich Protektorów żyjących w naszym świecie, Belorian został uznany za najdzielniejszego. Uznano, że to właśnie on po- winien zostać sklonowany... Wtedy Lady Semmaritte przysłała na nasz świat techników, którzy zabrali to, co było im potrzebne: mia- ło to być ziarno naszej przyszłości; podobno takie samo zebrano też z innych planet. Ceravanne popatrzyła na Gallena; w jej oczach błyszczały łzy. - Nie wiem, w jakich okolicznościach się narodziłeś, ale mogę zgadnąć: przyszedłeś na świat na jakiejś zacofanej planecie, podob- nej do tej. Twoi rodzice nie mieli innych dzieci, a ludzie mówili, że podobno zostałeś spłodzony po wielu trudach. - Nigdy o tym nie słyszałem - szepnął Gallen. - Ale ja słyszałam - wtrąciła Maggie. - Moja matka mówiła mi o tym, kiedy byłam mała. - Tak więc - ciągnęła Ceravanne - kiedy się urodziłeś, nikt się nie przejmował tym, że nie jesteś wcale podobny do swoich rodzi- ców; byłeś uważany za dar niebios. I byłeś sprytnym chłopcem, mądrym i rezolutnym, silnym i wyjątkowo niezależnym. Taka zwy- kle była kolej rzeczy... w czasach pokoju może zostałbyś handlow- cem - wyjątkowo ambitnym. Ale urodziłeś się w niespokojnych cza- sach.. . Gallenie, to nie przypadek, że zostałeś Lordem Protektorem. Maggie opowiedziała mi o tym, jak Yeriasse znalazł cię kilka tygo- dni temu, jak "przypadkiem" spotkał cię w gospodzie. To wspania- le, że cię znaleźliśmy, ale podejrzewam, że nie było to dziełem przypadku. Yeriasse musiał wiedzieć, że klon Lorda Protektora miał się odrodzić w Clere, więc zaczął poszukiwanie w twoim rodzin- nym mieście... Jestem wdzięczna, że Lady Everynne - kiedy do- wiedziała się prawdy - postanowiła odesłać cię nam w chwili, kie- dy najbardziej cię potrzebujemy. - A więc jestem klonem? - zapytał Gallen. W jego oczach wciąż widać było niedowierzanie. - Ach - mruknął Orick, przyglądając się Gallenowi. - Teraz ro- zumiem. To dlatego Bock nie chciał potwierdzić, że Gallen jest czło- wiekiem!- On... niezupełnie jest człowiekiem - powiedziała Ceravanne. - Belorian pochodził z ludu zwanego Denarami... - Denarowie? - spytał Gallen. - Byli to ludzie stworzeni na Lordów Protektorów - wyjaśniła Ceravanne. - Było to pierwsze z plemion stworzonych do tego celu. Nie przez przypadek masz tak zwinne ręce i sprawny umysł. Urodzi- łeś się z wielkim talentem i masz wrodzoną potrzebę służenia swoim bliźnim. Gallen złożył ręce na piersi i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w marmurową figurę. Potem zwrócił się do Ceravanne głosem peł- nym urazy: - Znasz doskonale te korytarze. Przyprowadziłaś mnie tutaj celo- wo; mogliśmy przecież ominąć tę komnatę. - Przez ostatnich kilka dni - odparła spokojnie Ceravanne - wspomnienia przesyłane przez Ciemność mówiły ci, kim masz się stać. Uznałam, że najlepiej będzie, kiedy dowiesz się, kim jesteś. - Sądzę, że raczej chciałaś mi pokazać, kim według ciebie powi- nienem być - stwierdził obojętnie Gallen, tak jakby nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Skinął głową. - Chodźmy. Ceravanne wyprowadziła ich z olbrzymiej komnaty i szła długim korytarzem. Zbliżali się do granic miasta, kierując się w stronę wschodniego wejścia, odległego o kilkanaście kilometrów. Gallen obejrzał się za siebie. Łzy napływały mu do oczu. Tallea współczuła mu, że stał się pionkiem w rozgrywkach o wielką staw- kę. Sprawiał wrażenie, jakby szedł przed siebie na oślep, więc wy- przedziła go na wypadek niebezpieczeństwa. Minęli właśnie korytarz i znaleźli się w przestronnej komnacie, kiedy Tallea poczuła czosnkowy zapach Derritów, duszący jak dym. Przystanęła i rozejrzała się. Trzy stwory leżące w cieniu po chwili wstały i zaczęły ryczeć; każdy z nich był przeszło dwa razy wyższy od człowieka. - Uciekajmy! - krzyknął Gallen, wyciągając miecz. Tallea chciała zostać z nim, lecz nie miała miecza, a jedynie sztylet i trójząb, któ- rymi nie mogła wyrządzić krzywdy Derritom. Pobiegła w stronę najbliższego korytarza, prowadząc za sobą Ceravanne. Derrici ruszyli pędem; ich cienie przemykały po ścia- nach komnaty. Mieli wielkie, żółte oczy i żylaste ciało, porośnięte szarą sierścią. Wyróżniał się wśród nich potężny, szaro-żółty samiec. Miał na sobie kamizelkę splecioną z żelaznych łańcuchów odebra- nych pokonanym rycerzom. Chwycił masywne drzwi, aby użyć ichjako tarczy. W drugiej ręce trzymał wiekową halabardę. Ryknął, pod- nosząc broń. Tymczasem Orick stanął obok Gallena i wspiął się na tylne łapy. Obaj wyglądali jak dzieci łudzące się, że pokonają ol- brzyma. Tallea zatrzymała się, wreszcie pobiegła w stronę Gallena. Kal- duriańska krew wzięła górę nad rozsądkiem; nie mogła zostawić przy- jaciół w niebezpieczeństwie. Ceravanne i Maggie biegły najszybciej, jak mogły, lecz po chwili również przystanęły. Dotarły dopiero na środek komnaty. Ceravanne chwyciła świecącą kulę i ściskała ją coraz mocniej, aby światło było jak najintensywniejsze. Tallea podziwiała jej odwagę, gdyż Tharri- nianka pozostała praktycznie bez żadnej ochrony. Zatrzymała się tylko po to, aby wspomóc walczących. Derrici zawyli z bólu, zasłaniając oczy rękami i obnażając błysz- czące, żółte zęby. Potężny samiec podniósł tarczę, żeby osłonić się przed światłem. Wszyscy troje drżeli, jakby za chwilę mieli zaatako- wać. Tallea nie ośmieliła się odwrócić do nich plecami. Wyciągnęła sztylet i trójząb i trzymała je w rękach. Nie była to groźna broń, lecz Tallea naostrzyła ją najlepiej jak umiała. Potężny samiec ryknął i ruszył naprzód, odpychając Oricka tar- czą. Niedźwiedź poszybował niczym szmaciana lalka i wyjąc z bó- lu, upadł na ziemię tuż za Tallea. Samiec uniósł halabardę, chcąc nią uderzyć jak toporem, wówczas Gallen skoczył do przodu, ugodził olbrzyma poniżej żeber i odskoczył; z jego miecza kapa- ła krew. Derrit wziął ogromny zamach. Halabarda uderzyła w kamień z ta- ką siłą, że pękła na pół. Derrit podniósł głowę i zawył do sufitowych świetlików, nie odrywając wzroku od Gallena, po czym naparł tar- czą na Talleę. Dziewczyna odskoczyła; poczuła tylko jak masywne drzwi przelatują jej nad głową. Wiedziała, że gdyby została trafiona, miałaby połamane wszystkie kości. Derrit znów zawył i widocznie rzucił jakąś komendę, gdyż oby- dwie samice jak na zawołanie wyskoczyły zza jego pleców. Jedna z nich pobiegła w stronę Oricka, a druga usiłowała ominąć Gallena i dopaść Ceravanne. W tym samym momencie potężny samiec ryknął i rzucił się na Gallena, wymachując złamanym kijem od halabardy. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Tallea zobaczyła Oric- ka leżącego na ziemi, oszołomionego; pochylała się nad nim Der- ritka i już tylko sekundy dzieliły go od śmierci. Gallen walczył za-wzięcie, rozciął samcowi pysk, kiedy ten próbował go ugryźć. Tym- czasem samica ominęła go i popędziła w stronę Ceravanne i Mag- gie. Tallea musiała zdecydować, kogo ocalić. Sztylet i trójząb wy- glądały żałośnie w walce z Derritami, lecz było to wszystko, co miała. Ceravanne znajdowała się w drugim końcu komnaty, lecz przecież to dzięki niej Kaldurianka odzyskała zdrowie. Tallea czu- ła się rozdarta: Ceravanne czy Orick? Nie była w stanie dokonać wyboru, modliła się więc, żeby zdążyć uratować ich oboje. Derritka chwyciła Oricka pazurami i podniosła go z ziemi, żeby zagłębić zęby w jego ciele. Wydawszy z siebie dziki okrzyk, Tallea rzuciła się na nią, wbiła trójząb w jej czoło, aby użyć go jako kotwi- cy, a następnie wbiła sztylet w ogromne, żółte oko - w jedno, potem w drugie. Z pustych oczodołów trysnęła krew. Derritka odtrąciła Talleę. Kaldurianka upadła na ziemię w przeciwległym końcu komnaty. Stra- ciła trójząb, który utkwił w czole potwora. Padając na ziemię, Tallea poczuła piekący ból w jednej z niezagojonych ran, po chwili jednak dźwignęła się na kolana. Ceravanne zaczęła krzyczeć i wymachiwać świecącą kulą. Tallea podniosła wzrok i zobaczyła drugą Derritkę, stojącą zaledwie trzy metry odCeravanne. Sami ca jedną ręką wymachiwała w powietrzu, a drugą zasłaniała oczy. Tharrinianka, chociaż nie miała broni, nie była w stanie zostawić walczących przyjaciół. Gallen rozciął potężnemu samcowi brzuch i ramię. Derrit był już cały zakrwawiony, lecz nadal rwał się do walki. Trzymając oburącz masywne drzwi, wymachiwał nimi przed sobą. Samotny tryb życia Derritów sprawił, iż nie byli oni sprawnymi szermie- rzami. Samica zraniona przez Talleę zaczęła krzyczeć piskliwie. Kal- durianka obejrzała się za siebie i ku swemu zdziwieniu zobaczyła Oricka, ciągnącego Derritkę za lewą nogę. Gryzł ją z całej siły, rozrywając ścięgna, a ona bezskutecznie próbowała mu się wyr- wać. - Szybko! - krzyknął Gallen, oglądając się na Talleę. - Zapro- wadź Maggie w bezpieczne miejsce! Tallea wstała, czując, jak przeskakują jej żebra. Pobiegła w stronę Ceravanne i Maggie, wznosząc dziki, bojowy okrzyk, a tymczasem oślepiona Derritka wyciągnęła po omacku łapę, aby sięgnąć po stojącą w kącie Ceravanne. Tallea dopadła samicę,pociągnęła ją za włosy rosnące w pobliżu ogona i wbiła jej szty- let w nogę, tuż pod pośladkiem, chcąc trafić w tętnicę udową. Cięcie nie było zbyt głębokie, ale bardzo bolesne. Derritka od- skoczyła z wrzaskiem. Chciała się odwrócić i odepchnąć Talleę, lecz dziewczyna uparcie zadawała kolejne ciosy. Samica krzyk- nęła z przerażenia. Oddała mocz o kwaśnym, gryzącym zapachu, odwróciła się w drugą stronę i zaczęła uciekać w stronę Gallena. Tallea nie była w stanie jej powstrzymać, lecz przywarła do jej nogi, aby opóźnić jej bieg. Krzyknęła, żeby ostrzec Gallena, po czym wbiła sztylet w kolano Derritki, chcąc ją okulawić. W tej samej chwili jej ręce osłabły, puściła sierść samicy i upadła na ziemię. Kaldurianka podniosła wzrok i zobaczyła Gallena skaczącego wokół potężnego samca. Gallen wziął wielki zamach i ugodził Der- rita w czoło, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że samica usiłuje zajść go od tyłu. Nagle jednak odwrócił się i zadał jej potężny cios w nogę. Derritka wpadła na samca i oboje upadli na ziemię. Gallen popę- dził do Oricka, krzycząc do Tallei: - Uciekajcie! Kaldurianka pobiegła z ciężkim sercem, lecz wiedziała, że to najlepsza rzecz, jaką może zrobić. Nie miała odpowiedniej broni, aby walczyć z Derritami; jedynie Gallen był dostatecznie uzbrojo- ny. Rzadko się zdarzało, aby człowiek pokonał Derrita, tymczasem Gallen i Orick mieli przeciwko sobie aż trzech. Tallea poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Przypomniała so- bie, co mówili jej nauczyciele w ochronce: "Żołnierz nigdy nie pła- cze na polu bitwy, żeby nie dać przewagi wrogom". A potem bili ją, dopóki nie nauczyła się powstrzymywania łez. Lecz teraz łzy stanęły jej w oczach, gdyż jej przyjaciel Orick bił się bez niej. Tallea wie- działa, że kiedy wszystko to się skończy, będzie musiała sprawić sobie nowy pas, gdyż - mimo swych zobowiązań - najbardziej przy- wiązała się do niedźwiedzia. Minęła komnatę, w której wiał przenikliwy, zimny wiatr z otwo- rów wentylacyjnych. Ceravanne biegła tuż za nią, obok Maggie, trzy- mając wysoko świecącą kulę na wypadek spotkania kolejnych Der- ritów. Cienie trzech kobiet przemykały po ścianach korytarza, aż wresz- cie korytarz zmienił się w przestronną komnatę. Nagle pod Tallea zapadła się podłoga.Pociemniało jej w oczach i poczuła, że spada. Na jej głowę posy- pał się pył i połamane gałęzie, a potem poczuła wstrząs, kiedy ude- rzyła o ziemię. Plecy i ramię przeszył piekący ból. Przez chwilę le- żała nieruchomo, spoglądając w górę. - O, mój Boże! - krzyknęła Maggie, kiedy zajrzała do skalnej jamy. Tallea leżała pięć metrów niżej. - Nic ci nie jest? - zawołała Ceravanne. Tallea wahała się, co odpowiedzieć. Nad sobą widziała światło. Dzwoniło jej w uszach. Dyszała ciężko, drżąc na całym ciele, a na czole wystąpił jej obfity pot. Miała wrażenie, że upadła na skałę, że coś wbiło jej się w plecy. Kiedy spróbowała się poruszyć, coś trzy- mało ją w miejscu. Chciała odpowiedzieć, ale nie była w stanie wy- dobyć głosu. - Nic ci nie jest? - powtórzyła Ceravanne. Uniosła świecącą kulę nad głową, aby móc zajrzeć do wgłębienia w skale. - Pułapka... pułapka Derritów - wydusiła z siebie Tallea. Czu- ła, że ma szczęście, iż udało jej się powiedzieć cokolwiek. Chciała jeszcze dodać, że wszystko jest w porządku, kiedy w świetle kuli spojrzała na swoje nogi. Zaostrzony, kamienny szpic, grubszy niż jej ramię, wystawał prosto z jej brzucha, drugi, identyczny - z pra- wej dłoni. Trzeci przebił nogę tuż poniżej biodra, lecz zupełnie go nie czuła. Była sparaliżowana poniżej pasa. Miała złamany kręgosłup. Zam- knęła oczy, nasłuchując. W sąsiedniej komnacie rozległ się ryk Der- ritów. Byli coraz bliżej. Gallen coś krzyknął, a Orick mu odpowie- dział. Tallea odczuła ulgę. Przynajmniej Orick przeżył. Otworzyła oczy i popatrzyła na pochylone nad nią kobiety. - Zostawcie mnie - powiedziała; jej głos był już tylko ledwie dosłyszalnym rzężeniem. Rozległy się kolejne piskliwe krzyki i wreszcie pojedynczy, ostatni wrzask. Chwilę później zjawili się Gallen i Orick i pochylili się nad skalną pułapką. Obaj byli umazani krwią, lecz nie była to ich własna krew. - Trzech Derritów? - spytała szeptem Tallea, ujrzawszy Gallena. -To chyba rekord... Gallen posmutniał. Tallea nagle poczuła się dziwnie lekka, tak jakby unosiła się w powietrzu. Miała ochotę zbliżyć się do swoich przyjaciół i powiedzieć im, że jest cała i zdrowa. - Co możemy dla ciebie zrobić? - zapytał Gallen. Tallea zasta- nawiała się nad odpowiedzią.- Na pewno możemy ci jakoś pomóc - dodała Maggie, lecz na- wet Ceravanne, która zawsze starała się być delikatna, pokręciła głową. - Ona umiera... - szepnęła Maggie. - Ratujcie mnie! - zaczęła błagać Tallea. - Nic już nie możemy zrobić - oznajmił z powagą Orick. W jego oczach pojawiły się łzy. Tallea zakrztusiła się, próbując mówić: - Podobno w Mieście Życia... Nieśmiertelni... w płaszczach... mogą ratować ludzi... Ratujcie mnie! Maggie spoglądała na nią szeroko otwartymi oczami. Tallei wy- dawało się, że nawet Gallen, posiadający w płaszczu niezwykłe czuj- niki, nie jest w stanie usłyszeć ani zrozumieć jej prośby. - Nie każdy płaszcz posiada taką zdolność - stwierdziła Cera- vanne. - Ależ tak... - zawołała Maggie. - Możemy odczytać jej pamięć i przechować ją w płaszczu Gallena! - Tak... - jęknęła Tallea. Gallen zdjął płaszcz. Metalowe dyski lśniły w jaskrawym świetle. - Złapiesz go? Tallea skinęła głową i Gallen rzucił jej płaszcz. Z trudem chwy- ciła go lewą ręką i przykryła się nim. Maggie zawołała: - Poleć mu, żeby cię zapisał. - Zapisz mnie -jęknęła Tallea. - Zapisz mnie! Srebrzyste krążki leżały nieruchomo na jej ciele. Nie czuła, żeby cokolwiek się działo. Na chwilę zapadła w sen i jej oczom ukazało się mnóstwo wyrazistych obrazów: pikniki z czasów beztroskiego dzieciństwa; jej pierwszy miecz, kiedy uczyła się go ostrzyć; olbrzy- mi, spadający meteor, który kiedyś przez kilka minut obserwowała na niebie. A potem Gallen był już przy niej, głaskał ją po głowie. Musiał jakoś zejść na dół, lecz nie miała pojęcia, jak mu się to udało. Pod- niósł płaszcz i pokazał jej błyszczący krążek. - Tutaj są wszystkie wspomnienia, które tworzą twoją świado- mość. Wszystkie twoje pragnienia i nadzieje. Teraz wezmę włos z twojej głowy, aby można było odbudować twoje ciało. Tallea chciała mu podziękować, lecz nie była w stanie wydobyć głosu. - A teraz śpij - powiedział i pocałował ją delikatnie w czoło. - Dla ciebie czas się zatrzymał. My musimy iść swoją drogą. Dołącz do nas jak najprędzej! Zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę nie była w stanie złapać tchu. Pomyślała o pewnej rzeczy, którą koniecznie chciała podaro- wać Orickowi. Lecz Gallen widać już się oddalił, bo kiedy znów otworzyła oczy, wszędzie panował nieprzenikniony mrok. Tallea czuła pod sobą przeraźliwie zimną skałę; miała wrażenie, że ten chłód wysysa z niej resztkę życia. ROZDZIAŁ 26 G "hociaż dalszy marsz korytarzami Indalii trwał zaledwie kilka go- dzin, dla Maggie podróż ciągnęła się w nieskończoność. Gallen szedł na przedzie, wypatrując pułapek Derritów, a Ceravanne trzy- mała się tuż za nim, mówiąc mu, którędy ma iść. Jeszcze raz usłysze- li w oddali ryk Derritów, lecz zdołali uciec, przechodząc przez cia- sny korytarz, do którego olbrzymie stwory nie mogły się zmieścić. Kiedy zatrzymali się na krótki odpoczynek w wiekowej komna- cie, na której ścianach wciąż jeszcze wisiały resztki arrasów, Gallen powiedział: - Miałem nadzieję, że nie spotkamy tu aż tylu Derritów. Widzia- łem całe ich stado na przełęczy Nigangi. Sądzę, że to ruchy wojsk zmusiły ich do zejścia pod ziemię. - Od kilku tygodni mogli żywić się tylko piaskiem - stwierdzi- ła Ceravanne. - Na pewno będą wygłodniali. Ilu ich było na prze- łęczy? - Co najmniej stu. Ceravanne zamknęła oczy, a jej usta utworzyły idealne kółko. - Aż tylu? Derrici zbierają się w stada tylko w ostateczności. Maggie zastanawiała się, czy Derritów rzeczywiście mogło być aż tylu. Do tej pory zabili trzech, a jeszcze kilku usiłowano ich ści- gać. Może jednak Ceravanne niepotrzebnie się niepokoiła... - Będziemy musieli uważać - szepnęła Tharrinianka. - Możli- we, że jesteśmy jedynym kąskiem, jaki Derrici zobaczą aż do na- stępnej wiosny. Podobno w razie skrajnego głodu Derrici zjadają swoje dzieci.- Co takiego? - zdziwił się Orick. - Prawdopodobnie nie zdecydują się ścigać nas w pełnym słońcu - powiedziała Ceravanne- lecz możemy być pewni, że ruszą za nami, kiedy tylko zapadnie zmrok. Możliwe, że będą za nami węszyć przez najbliższych kilka dni. Możemy tylko mieć nadzieję, że na przełęczy Nigangi jest ich mniej, niż twierdzi Gallen. - A więc musimy zachować maksymalną ostrożność - podsumo- wał Gallen. Ceravanne chwyciła świecącą kulę i ruszyli dalej. Wyszli z miasta Indalii o zachodzie słońca i znaleźli się na pro- stej, szarej drodze. Wciąż jednak byli dość blisko legowisk Derri- tów, więc przez kilka godzin niemalże biegli, aż Maggie poczuła, że plecak wrzyna j ej siew ciało, a nogi odmawiaj ą posłuszeństwa. Było już po północy, kiedy stwierdzili, że nie są w stanie iść da- lej. Znaleźli wiekową strażnicę, położoną na stoku góry, i rozbili w niej obóz. Było to doskonałe miejsce; stok był w tym miejscu tak szeroki, że z wieży widać było w obu kierunkach drogę na odległość czterech-pięciu kilometrów. Derrici nie będą w stanie ich zaskoczyć, o ile ktoś będzie czuwał przez cały czas. Maggie zrzuciła plecak, kiedy tylko znalazła się w sieni. Położy- ła się na podłodze - było jej wszystko jedno, na czym będzie spać. Ze zmęczenia pociemniało jej w oczach; nadal była oszołomiona śmiercią Tallei. Jednak Gallen chwycił ją za łokieć i podniósł z ziemi. - Chodź - szepnął. - Jeszcze kawałek. - Nie... -jęknęła, lecz była zbyt zmęczona, żeby się sprzeczać, więc pozwoliła się zaprowadzić do ciasnego pokoiku, który kiedyś służył jako zbrojownia. Gallen zdjął plecak i zaczął układać koce, Maggie zaś stała przez chwilę, przyglądając mu się bezmyślnie i za- stanawiając się, po co Gallen się trudzi. Wreszcie powiedziała: - Poczekaj, pomogę ci... - Nie trzeba - odparł, układając ostatni koc. Potem zaczął wyj- mować żywność i wino. Przyglądając się temu, Maggie zdała sobie sprawę, że do tej pory za każdym razem, kiedy się zatrzymywali, Tallea bez słowa przygotowywała posiłki. Uznała to za swój obo- wiązek. A teraz -już jej nie było... Maggie pomyślała, że to nie- sprawiedliwe: Tallea nie żyje, a oni wszyscy chodzą sobie po świe- cie jak gdyby nigdy nic. - Usiądź i zjedz coś - powiedział Gallen. - Jutro będziesz po- trzebowała wiele energii. - A co będzie, jeśli w nocy przyjdą Derrici? - spytała Maggie.- Będę stał na straży - szepnął Gallen, spoglądając na nią. Wiedziała, że nie można biec przez cały dzień, a potem czuwać przez całą noc. Gallen miał już mocno podkrążone oczy; Orick w o- statnich dniach również niewiele spał. Ceravanne, chociaż bystra i in- teligentna, była tak wątła, że prawdopodobnie nie na wiele zdałaby się w walce.... a to oznaczało, że Maggie musi przejąć część obo- wiązków Tallei. Strata Kaldurianki sprawiła jej dotkliwy ból, dławi- ła oddech. Maggie zdała sobie sprawę, że po śmierci Tallei musi wziąć na siebie większą odpowiedzialność. Tallea kilka razy urato- wała im życie. Maggie czuła się bezpiecznie, kiedy Kaldurianka co noc stała pod drzwiami ich kajuty. Gallen nie pokonałby ani Derri- tów, ani ludzi-ptaków, gdyby nie jej pomoc. Do tej pory Maggie są- dziła, że Gallen i Orick stanowią niepokonany duet, jednak nigdy wcześniej nie przyszło im walczyć z przeciwnikiem tak wielkim jak Derrici ani tak zwinnym jak Tekkarowie. Na chwilę zamknęła oczy i poczuła lekkie oszołomienie; miała wrażenie, że spada w nie kończącą się przepaść. I nagle znalazła się w ulu Drononu. Dziesięć tysięcy owadokształrnych wojowników sie- działo wokół areny położonej w samym sercu miasta-ula, klekocząc unisono swoimi chitynowymi wargami. Powietrze wypełniał gryzą- cy zapach kwasów żołądkowych, a jedynym źródłem światła była pobłyskująca czerwono kula, zawieszona wysoko pod sufitem. Gallen walczył z Lordem Yanąuisherem, który właśnie plunął mu w twarz swoim kwasem żołądkowym. Ciało Gallena zaczęło się roz- puszczać; stał oślepiony, tak jak Yeriasse w ostatniej walce, a tym- czasem Yanąuisher skoczył na niego, tnąc bezlitośnie swoimi bojo- wymi odnóżami. Gallen nasłuchiwał kroków Dronona; podskoczył nieprawdopodob- nie wysoko i kopnął Lorda Vanquishera po raz ostatni. Ich ciała złą- czyły się na chwilę i trysnęła krew - zarówno zielona, jak i czerwona - i Gallen upadł na ziemię. Na jego twarzy nie było już ani kawałka skóry, tylko blada, połyskująca na niebiesko maska. Nie oddychał. Lord Yanąuisher upadł na ziemię tuż za nim, dotkliwie zraniony. Egzoderma jego czaszki była straszliwie porozrywana; wylewała się z niej biała, lepka substancja. Lewe przednie oko było zmiażdżone, a jeden z czułków wyrastających przy ustach - ucięty. Lord Yanąu- iusher był już prawie martwy. Spróbował machnąć swoimi żółtymi skrzydłami, lecz nie zdołał oderwać się od ziemi. W całej sali rozległ się gorączkowy klekot Drononów, przypo- minający odgłos kamieni spadających na blaszaną płytę. Lord Yan-ąuisher odwrócił się do Maggie, podniósł swoje ząbkowane, bojo- we odnóża i, szykując się do zadania śmiertelnego ciosu, z wolna zaczął sunąć w jej stronę. Maggie patrzyła na niego bezradnie, wie- dząc, że za chwilę zostanie pokonana, tak jak Złota Królowa Dro- nonu została pokonana przez Gallena po stracie swojego Lorda Vanquishera. Wojownik Drononu szedł, aby ją zabić, i dziewczyna nagle usłyszała szept dochodzący z mrocznego zakamarka jej du- szy: - Oto przyszły Władca Roju. Przygotuj się! Serce Maggie biło jak szalone. Rozejrzała się i nagle zdała sobie sprawę, że zasnęła na stojąco i że przyśnił jej się koszmarny sen, który dręczył ją przez kilka ostatnich nocy, mimo iż usiłowała wy- mazać go z pamięci. Być może odezwało siew niej głęboko skrywa- ne poczucie bezradności. Kiedy zabrakło Tallei, Maggie uświado- miła sobie, że sama musi nauczyć się walczyć. Zjedli skromną kolację i Gallen kazał Maggie położyć się. - Ty idź spać - szepnęła Maggie. - Tym razem ja będę czuwać. - Jesteś pewna? - Gallen przyjrzał jej się uważnie. - Po jedzeniu poczułam się lepiej. Chciałabym tylko, żebyś mi pożyczył płaszcz i broń - powiedziała. Gallen dał jej swój miecz i strzelbę zapalającą, Maggie założyła też jego płaszcz. - Jesteś pewna? - powtórzył. Skinęła głową. - Kiedyś trzeba zacząć - stwierdziła i poszła na górę, do komna- ty, z której można było obserwować okolicę przez szczeliny wykute w murze. Księżyce dopiero wzeszły i droga pogrążona była w głę- bokim cieniu. Maggie żałowała, że nie widzi w podczerwieni. Nagle obraz przed jej oczami rozbłysł, kiedy płaszcz spełnił jej życzenie. Spoglądała na błyszczącą drogę. Nie było na niej ani jednego żywe- go stworzenia, z wyjątkiem polującej na myszy sowy, przemykają- cej bezszelestnie nad stepem. Przez chwilę słyszała Gallena i Ceravanne układających się do snu. Potem rozległ się pisk i warknięcie Oricka - odgłosy, które nie- dźwiedzie wydają, kiedy zbiera im się na płacz. Maggie zeszła na dół, aby sprawdzić, co się stało. Niedźwiedź siedział oparty o drzwi. Drżał. Maggie dostrzegła łzy w jego oczach. Zdała sobie sprawę, że Orick musiał darzyć Talleę znacznie większym uczuciem, niż wszy- scy sądzili. Nikt więc nie próbował go pocieszać.- Rozmyślasz o Tallei? - szepnęła Maggie. Orick skinął głową. Maggie pogłaskała go i podrapała za uszami. - Zrobiła dla nas wiele dobrego. Będzie nam jej brakowało. - Wiem - mruknął Orick. W drugim końcu komnaty rozległ się szelest: Gallen i Ceravanne obudzili się. - Nie spieszcie się z opłakiwaniem Tallei - powiedziała Tharri- nianka. - Dla wielu ludzi śmierć jest tylko stanem przejściowym. Tallea poświęciła się służbie innym; zginęła, ratując nam życie. Nie- śmiertelni władcy nie powinni odmówić jej ponownego narodzenia. - Aleja czuję, że ona nie żyje - mruknął Orick. - Pomyśl o niej jak o przyjacielu, który zasnął, aby za jakiś czas się obudzić. - Tak... Ale kiedy się obudzi, będzie chciała zostać Wędrowni- kiem. Będzie całkiem inna... - Myślę, że nie sprawi ci to różnicy - stwierdziła Ceravanne. - Wędrownicy mają futro, są nawet trochę podobni do ciebie. Zoba- czysz, zostaniecie dobrymi przyjaciółmi. Kiedy Tallea przybierze nową postać, będziecie sobie bliżsi. - Cóż, może mnie przypominać z wyglądu - powiedział Orick - ale nie będę wiedział, jakie myśli krążą w jej głowie. Z pewnością nie będą to ludzkie myśli. A co będzie czuło jej serce? Nie, Tallea odeszła na zawsze... Maggie pogładziła Oricka po głowie. - Odeszła tak, jak tego pragnęła. Zginęła, broniąc swoich przyja- ciół. To dla niej wielki honor. Gdyby mogła, pewnie cieszyłaby się z tego. Myślę, że całe jej życie przepełnione było smutkiem. Za bar- dzo pragnęła, żeby ktoś na niej polegał, żeby ktoś darzył ją zaufa- niem. To był jej dramat. - Miłość bliźniego była jej dramatem? - oburzył się Orick. - A ja powinienem się cieszyć, że ten dramat się skończył?! Przez chwilę nikt nic nie mówił, wreszcie Gallen odezwał się spo- kojnie: -Kiedyś, w jednym ze swoich wcieleń, byłem Wędrownikiem. Masz rację, Oricku, że rozpaczasz po Tallei. Wędrownicy potrafią odczuwać przywiązanie, ale to nie jest miłość. Tallea straci część swojego człowieczeństwa. Mimo to prawdopodobnie będzie szczę- śliwsza. Wędrownicy cieszą się swoją wolnością; ich dni płyną spo- kojnie, pozbawione jakichkolwiek obowiązków. Tallea nauczy się zbierać ziarna traw na stepie, będzie nocowała pod drzewami, nierozpalając ogniska, i będzie robiła, co tylko dusza zapragnie... Roz- paczając po niej, nie rozpaczajcie zbyt długo. Tallea otrzyma nagro- dą, jakiej pragnęła. Jeśli kiedykolwiek dostrzegliście jej zmienny humor, z pewnością zrozumiecie, że właściwie wybrała swoje przy- szłe wcielenie. Orick długo rozmyślał, wreszcie poczuł, że robi mu się trochę lżej na sercu. Maggie pocałowała go w pysk. Kiedy stwierdził: - Wiesz co, jestem bardziej głodny, niż ci biedni Derrici... - Mag- gie zorientowała się, że niedźwiedź zaczął odzyskiwać humor. Jed- nocześnie przypomniała sobie o swoich obowiązkach. Wróciła na wieżę i zaczęła obserwować drogę. Jej przyjaciele, po raz pierwszy od kilku nocy, spali jak susły. Stojąc na straży, za- częła rozgrzewać nadgarstki, tak jak robił to Gallen. Wreszcie szep- nęła do płaszcza: - Ucz mnie! Przez resztę nocy skakała w ciemności, ćwicząc intensywnie, wymachując mieczem Gallena, podczas gdy płaszcz przedstawiał jej widok wirtualnych przeciwników. Co jakiś czas rozglądała się po okolicy. Tylko raz zobaczyła Derrita - olbrzymi samiec schodził po stromym stoku, na przeciwległym końcu kanionu; w jednej ręce niósł długi miecz, a w drugiej - olbrzymi, bojowy młot. ROZDZIAŁ 27 Dwie godziny przed świtem Gallen szturchnięciem obudził Oric- ka. Niedźwiedź leżał na podłodze, podczas gdy Ceravanne pako- wała swoje rzeczy, a jej przyjaciele rozmawiali w sąsiedniej kom- nacie. Maggie odważyła się rozpalić niewielkie ognisko i przygotowała skromne śniadanie, złożone z gotowanego owsa z cynamonem. Był to ich pierwszy gorący posiłek od kilku dni, nie ryzykowaliby jednak rozpalania ognia, gdyby mieli cokolwiek in- nego do jedzenia. Skończył sięjuż ser, podobnie jak wino, kukury- dza, śliwki i brzoskwinie. Został tylko owies i jabłka. Nie mieli po- jęcia, kiedy będą mogli znowu się posilić, postanowili więc zjeść owies. Orick od kilku dni zużywał swoje zapasy tłuszczu zgromadzone na zimę. Zaczynał go dręczyć głód; wiedział, że już wkrótce pozo- stali zaczną odczuwać to samo. Jednak niedźwiedzie są wytrzymałe; Orick wiedział, że z całej czwórki jemu najłatwiej przyjdzie zigno- rowanie głodu. Leżał na podłodze, rozmyślając o tych wszystkich sprawach, kie- dy Gallen wrócił i znów go szturchnął. -Wstawaj, śpiochu! -powiedział, śmiejąc się. Orick miał wrażenie, że prawie wcale nie spał, więc warknął na Gallena: - Czy musisz mnie budzić tak wcześnie? Umieram ze zmęczenia! - Lepiej być umierającym ze zmęczenia niż martwym - odparł Gallen, pochylając się nad niedźwiedzim uchem. - Wczoraj wieczo- rem zrobiliśmy niezły kawałek drogi, jednak przez następne kilka-naście kilometrów będziemy nadal iść na powierzchni. Kiedy się rozwidni, droga stanie się niebezpieczna z powodu ludzi-ptaków. Będziemy musieli się spieszyć. Obawiam się, że następnej nocy Der- rici mogą urządzić na nas polowanie. - Jak to? - warknął Orick. - Myślałem, że zostawiliśmy ich dale- ko w tyle. - Te góry należą do Derritów i ludzi-ptaków. Stada ludzi-pta- ków krążą po całej okolicy. Jeśli chodzi o Derritów, widziałeś, jacy są olbrzymi. Widziałeś, jak szybko się poruszają- powiedział Gal- len. - Potrafią w ciągu jednej nocy przebiec sto kilometrów, nie czując najmniejszego zmęczenia. Mają węch czulszy niż wilki. Zeszłej nocy biegliśmy przez sześć godzin. Derrici, kiedy tylko zbiorą się w stada, będą w stanie przebyć tę samą odległość w dwie godziny. - Sądzisz, że będą nas gonić? - Myślę, że już zeszłej nocy nas gonili, tyle tylko, że zdołali- śmy ich rozgromić. Jednak nie sądzę, aby Derrici zadowolili się zjedzeniem ciał, które pozostawiliśmy. - Gallen przysunął się bli- żej i zaczął mówić szeptem, żeby Maggie i Ceravanne nie mogły go usłyszeć. - Powiedziałem wam już, że ta droga budzi przeraże- nie wśród sług Ciemności. Żaden z nich nie odważyłby się zapusz- czać tu o tej porze roku. Jesienią Derrici polują, żeby zrobić zapa- sy na zimę. Zabijają ludzi i zwierzęta. Potem zakopują swoją zdobycz, żeby później ją zjeść. W jednym ze swoich poprzednich wcieleń byłem żołnierzem, który w tej okolicy polował na Derri- tów. Miałem pod swój ą komendą trzydziestu dwóch ludzi. Wszy- scy zginęli, kiedy kilkunastu Derritów urządziło na nas zasadzkę. Moi ludzie zostali wrzuceni do ogromnego dołu i zasypani piachem. Byłem poważnie ranny, lecz zakopano mnie wraz z nimi. Po czte- rech dniach zdołałem wygrzebać się z piasku i przez następny ty- dzień wlokłem się jedną z tych kamienistych ścieżek. Próbowałem uciec, lecz Derrici znów ruszyli w pościg. Tylko przypadek spra- wił, że zgubili mój trop. Minęli miejsce, gdzie ukryłem się na noc. Następnego dnia zdołałem dotrzeć nad rzekę. Przez wiele godzin płynąłem w lodowatej wodzie, aż nabrałem pewności, że Derrici nie będą w stanie odnaleźć mojego tropu. Myślę, że strach przed tym miejscem musi być głęboko zakorzeniony w głowie każdego sługi Ciemności. - A więc sądzisz, że Derrici będą nas ścigać? Jak dotąd słyszeli- śmy tylko jednego.Gallen przysunął się jeszcze bliżej. Przez otwarte drzwi spoglą- dał na Ceravanne i Maggie, pochylające się nad ogniskiem. - Nie chciałem wam o tym mówić, ale dwukrotnie nakazywa- łem Ceravanne, aby skręciła w boczny korytarz, ponieważ mój płaszcz wykrył zapach Derritów. Słyszeliśmy tylko jednego z nich, lecz ja wywęszyłem ich całe tuziny. Wierz mi, nie uciekniemy im tak łatwo. - Zamierzasz o tym powiedzieć kobietom? - spytał Orick. - Myślę, że Ceravanne zdążyła się już zorientować, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie, lecz wolałbym nie martwić tym Maggie. Co będzie, to będzie. Możliwe, że wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne. A teraz, mój drogi, bądź łaskaw pod- nieść z ziemi swój kudłaty zadek..Zjedzmy coś prędko i ruszaj- my natychmiast. Orick posłuchał i już wkrótce wszyscy szli dalej, prawie o pu- stych żołądkach, przedzierając się kamienistą drogą przez plątaninę szarych kanionów, oświetlonych jedynie blaskiem gwiazd i księży- ców. Po jakimś czasie droga opadła stromo w dół, prowadząc dalej przez głęboki wąwóz. Zanim zeszli na dół, Gallen zatrzymał się. Wszyscy stali, drżąc, a on tymczasem rozejrzał się po okolicznych wzgórzach. Wierzchołki gór przykrył śnieg, srebrzący się w księżycowym blasku, a stoki porośnięte były gęstym, sosnowym borem. Lecz Gallen patrzył na ciągnące się przez środek nieco niższe szczy- ty, prawie niedostrzegalne w mroku, wśród których biegła dro- ga z jednej strony ograniczona przepaścią, a z drugiej - piono- wą, czarną ścianą. Łańcuch górski przybrał w tym miejscu kształt olbrzymiej litery S. Chociaż zeszłej nocy udało im się przebyć czterdzieści kilometrów, to w linii prostej od bram podziemne- go miasta dzieliło ich tylko piętnaście kilometrów. Dzięki swo- jemu płaszczowi Gallen widział teraz prawie całą drogę, którą przebyli. Stał tak przez dłuższą chwilę, aż wreszcie wstrzymał oddech, a je- go twarz przybrała kamienny, niewzruszony wyraz. Orick wiedział, co to oznacza. - Co się stało? - spytała Ceravanne, drżąc. - Co takiego zoba- czyłeś? Gallen popatrzył na niebo. Robiło się coraz widniej. Gwiazdy nad horyzontem wydawały się coraz bledsze. - Gonią nas - powiedział wreszcie. l- Jak wielu ich się zebrało? - zapytała Ceravanne, wpatrując się w drogę skrytą w mroku. - Dwudziestu... albo więcej. - Gallen wyciągnął strzelbę zapa- lającą i sprawdził ładunki. Wszyscy wiedzieli, że zostały mu już tyl- ko dwa. - Aż tylu? - przeraziła się Ceravanne. - Jeśli nas złowią, żaden z nich nie będzie najedzony. - Są głodni - odparł Gallen, chowając strzelbę do kabury. - Chodźmy. W ciągu dnia Derrici będą musieli skryć się przed słoń- cem, ale w nocy znów za nami ruszą. Odwrócił się i poszedł przed siebie, w głąb wąwozu, ponad którym wznosiły się potężne pnie sosen. Wąwóz osłonięty był od góry bujnymi winoroślami i bluszczem. Okoliczne wzgórza sprawiały wrażenie całkiem opustoszałych. Orick był zaskoczo- ny, widząc w dole mnóstwo skaczących królików i wiewiórek. Były one zbyt małe, aby Derrici mogli się nimi zainteresować. Wszystkie uwijały się w zaroślach, szukając czegoś na poranny posiłek. Czwórka wędrowców biegła przez cały dzień, przemykając wśród zarośli niczym myszy. Przez cały czas Gallen wypatrywał ludzi-ptaków. Kiedy zaczął zbliżać się zmierzch, Gallen zaprowadził pozo- stałych do lasu rosnącego wzdłuż rzeki. Orick widział wcześniej tę rzekę na dnie kanionu; wtedy wyglądała jak cienka, srebrzysta nitka, lecz teraz okazała się znacznie większa, niż przypuszczali. Jak zawsze na początku jesieni, lodowaty nurt mknął po kamieni- stym dnie, szumiąc donośnie w skalnych załomach. Strome brze- gi usłane były potężnymi pniami drzew, przyniesionymi na wios- nę przez wezbrane wody. W wielu miejscach rzeka przepływała wąskimi przesmykami lub rozlewała się szeroko, nanosząc ogrom- ne ilości mułu. Czwórka wędrowców przedzierała się długo wzdłuż brzegu. Było już dwie godziny po zmierzchu, kiedy postanowili wejść do wody. Potem brnęli kilka kilometrów w górę rzeki, co chwila przechodząc głębokie rozlewiska, w których woda sięgała im po szyję, aż wresz- cie minęli miejsce, gdzie wcześniej po raz pierwszy znaleźli się nad rzeką. Woda nie wydawała się Orickowi zbyt zimna, lecz jego przyja- ciele nieustannie na nią narzekali, a Ceravanne co chwila potykała się na mokrych kamieniach. Kiedy kobiety nie mogły już dalej iść, Orick pozwolił im wsiąść na swój grzbiet i niósł je bez słowa aż do ujścia niewielkiego, okre- sowego strumienia, który o tej porze roku wydawał się jedynie nie- pozorną strużką wody. Na wiosnę strumień ten musiał przybierać potężne rozmiary, gdyż jego wody wyżłobiły w stoku góry głęboki wąwóz. - To nam powinno wystarczyć na nocleg - szepnął Gallen, kiedy wreszcie zatrzymali się w ocienionej, skalnej niszy. Wy- ciągnęli z plecaków koce i rozbili pod drzewem prowizoryczny obóz. Orick rozglądał się po wąwozie. Oszacował, że jego głębokość musiała w tym miejscu wynosić około stu stóp, a szerokość - około dwunastu. - Nie bardzo rozumiem twoją strategię, Gallenie - szepnął. - Je- stem pewien, że Derrici bez problemu przecisnęliby się tym wąwo- zem. - Owszem - przyznał Gallen - bez problemu. Jednak mam na- dzieję, że pomyślą, iż poszliśmy drogą prowadzącą w dół strumie- nia, na południowy wschód. Mam nadzieję, że uwierzą, iż wciąż idzie- my w tym samym kierunku. Jeśli stracą czas, szukając nas tam w dole, zdołamy przetrwać noc i polowanie odwlecze się do jutra. Lecz na- wet jeśli się na to nie nabiorą, będą przynajmniej musieli się rozdzie- lić, żeby sprawdzić, w którą stronę poszliśmy. Nie wiedzą, na któ- rym brzegu się znajdujemy. A zatem w najgorszym razie możemy mieć przeciwko sobie jednocześnie pięciu czy dziesięciu, ale już nie dwudziestu. - Sądziłem, że tamtych troje, których spotkaliśmy, mogłoby nas bez trudu pokonać - mruknął Orick. - Naprawdę, wolałbym ich już więcej nie spotykać. - Cóż, lepiej idź spać - powiedział Gallen. - Być może twoje życzenie się spełni. Orick nie chciał się położyć, lecz po jakimś czasie łapy odmówi- ły mu posłuszeństwa. Serce biło mu mocno; był zmarznięty, głodny i przygnębiony, jednak nie dawała mu spokoju myśl o Tallei leżącej w jednym z korytarzy Indalii. Jej ciało już wkrótce stanie się poży- wieniem dla Derritów. Chociaż Orick boleśnie odczuwał stratę przy- jaciółki, to jednocześnie cieszył się, że sam zdołał ujść z życiem. -Gallenie... -szepnął, kiedy Maggie i Ceravanne zasnęły na dobre i zaczęły lekko pochrapywać. - Tak?- W twoim płaszczu jest zapisana pamięć Tallei, prawda? - Owszem. - A... - Orick zawahał się. - Jak wielu ludzi może zapisać swoją pamięć w twoim płaszczu? - Tylko jedna osoba. - A co byś zrobił, gdyby, dajmy na to, Derrici złapali cię dziś w nocy? Nie mógłbyś ocalić samego siebie tak, jak ocaliłeś Talleę, prawda? - Nie, o ile nie wymazałbym jej pamięci - odparł Gallen. - Kryształy płaszcza są pojemne, lecz teraz noszę w sobie przekaz Ciemności i prawdopodobnie cała moja pamięć nie zmieściłaby się w jednym krysztale. - A więc - co byś zrobił? Wymazałbyś jej pamięć, żeby ocalić siebie? Gallen rozmyślał przez chwilę. - Jako sługa Ciemności tak właśnie bym postąpił. Oni są niesa- mowicie spragnieni życia. Każda chwila jest dla nich cenna. Jed- nak jako Gallen O'Day nigdy bym się na to nie zdecydował. Orick chrząknął. - Myślę, że w razie konieczności powinieneś to zrobić. Powinieneś żyć dla Maggie. Myślę, że Tallea zrozumiałaby to i wybaczyłaby ci. - Nie jestem pewien, czy sam bym sobie wybaczył - szepnął Gallen. - Nie jest to najprzyjemniejszy temat do rozmyślań. Idź spać, Oricku. - Nie, to ty idź spać - powiedział Orick. - Teraz ja będę czuwał. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Zeszłej nocy Maggie peł- niła wachtę, więc Orick miał nadzieję, że dziś będzie mógł się zmieniać z Gallenem. Spostrzegł jednak, że jego przyjaciel jest potwornie zmęczony; więc postanowił, że następnej nocy bę- dzie się zmieniał z Maggie, aby Gallen nareszcie mógł się wy- spać. Przez długi czas niedźwiedź wpatrywał się w wylot wąwozu. Je- dynym odgłosem było monotonne skrzeczenie żaby. Zamknął więc na chwilę oczy, aby wzrok mógł trochę odpocząć. Kiedy się obudził, cały wąwóz wypełniony był wyciem porywistego wiatru. Jednak wędrowcy, skryci pod plątaniną gałęzi, nie odczuwali lodowatych podmuchów. Niedźwiedź popatrzył na Gallena, który siedział i rozglądał się czujnie. - Ani śladu Derritów?- zapytał. Gallen zlustrował go wzrokiem.- Jakąś godzinę temu słyszałem, jak pięciu czy sześciu z nich szło w górę rzeki - powiedział. - Jednak wiatr musiał rozwiać nasz za- pach. Śpij dalej. Wkrótce się rozwidni. Orick nie mógł spać dalej, gdyż czuł się winny, że zasnął na war- cie, więc poprosił Gallena, aby ten zdrzemnął się trochę, zaś on sam czuwał i godzinę później obudził pozostałych. Zjedli zimne śniada- nie złożone wyłącznie z jabłek. - Udało ci się wyprowadzić ich w pole - powiedział Orick, zjadł- szy dwa owoce, które przypadły mu w udziale. Mówiąc, spoglądał łakomie na ogryzki pozostawione przez resztę wędrowców. Wiedział, że nie mają już nic więcej do jedzenia, więc starał się zwrócić ich uwagę ku weselszym tematom. - Wiedziałeś, że w nocy zerwie się wiatr, który rozwieje nasz zapach? - Miałem taką nadzieję - przyznał Gallen. - Byłem w tej okolicy wiele razy. Często się zdarza, że w nocy zimne powietrze opada wzdłuż stromych stoków. To była nasza jedyna szansa. - Cóż - powiedział Orick. - Przetrwaliśmy tę noc, ale co będzie z następną? - Niedźwiedź miał nadzieję, że Gallen przygotował już jakiś plan. - To nie będzie łatwe - odparł Gallen. - Farra Kuur? - zapytała Ceravanne, podając Orickowi ogryzek. - Tak - powiedział Gallen. - Właśnie na to liczę. - To ładny kawałek drogi stąd - rozważała Ceravanne. - Będzie- my musieli bardzo się spieszyć, żeby tam dotrzeć. - Farra co? - spytała Maggie. - Farra Kuur - powiedział Gallen. - Kilka kilometrów na połud- nie stąd znów zaczynają się wąskie wąwozy. Idąc drogą, po pięć- dziesięciu czy sześćdziesięciu kilometrach trafimy na fortecę zwaną Farra Kuur. Stanowi ona niezdobytą twierdzę; jeśli most jest opusz- czony, dostaniemy się do środka i będziemy mogli ukryć się przed Derritami na kolejną noc. - Jeśli most jest opuszczony? - zdziwił się Orick. - Są tam mosty zwodzone - wyjaśnił Gallen. - Farra Kuur zo- stała zbudowana na samotnej skale, otoczonej dwoma głębokimi wąwozami. Z potężnych, kamiennych bloków wykuto pomosty, aby połączyć brzegi wąwozów, zaś Twórcy opracowali system gigan- tycznych przekładni pozwalających opuszczać i podnosić każdy z pomostów. - Jestem pewna, że te przekładnie już nie działają- stwierdziła Ceravanne.- Działały jeszcze trzysta lat temu - powiedział z nadzieją Gal- len. - Wszystkie koła i łańcuchy były wtedy doskonale naoliwio- ne. Dzieła Twórców z założenia miały przetrwać tysiąclecia. Jeśli jednak przekładnie nie działają, wystarczy, że mosty są opuszczo- ne, abyśmy mogli dostać się do Farra Kuur. Kiedy już tam będzie- my... cóż, wtedy zobaczymy, co da się zrobić. Orick wolał, aby nie rozmawiali o bitwie, którą musieliby sto- czyć najbliższej nocy, gdyby nie zdołali się ukryć w Farra Kuur, więc powiedział: - Ta forteca wydaje się całkiem niezłym rozwiązaniem, ale nie na wiele nam się zda, jeśli będziemy głodować. Nie wiecie przypad- kiem, gdzie w tej okolicy możemy znaleźć coś do jedzenia? - Wypatruj grzybów, jagód i orzeszków - powiedział Gallen. - Zbieraj wszystko, co znajdziesz. Cały dzień będziemy szli przez las. Może jakiś jeleń przypadkiem nadzieje się na mój miecz... - zażartował. - Jesteś pewien, że to dobry pomysł jeść te dziwaczne jagody? - zapytał Orick. Poprzedniego dnia widział owoce podobne do po- ziomek, jednak bał sieje zrywać, nie wiedząc, czy przypadkiem nie są trujące. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby spróbować grzy- bów rosnących przy drodze, gdyż żadne z nich nie przypominały mu jakichkolwiek znanych gatunków. - Wszelkie grzyby, orzeszki i owoce, jakie znajdziesz na Tremon- thin, sąjadalne - wyjaśniła Ceravanne. - Z wyjątkiem jednego. Tru- ciciel rośnie na krzewach, przy samej ziemi; jest ciemnopurpurowy, ciemniejszy od śliwki. Jedzą go tylko śmiertelnie chorzy albo po- ważnie ranni - ci, którzy pragną przyspieszyć swoją śmierć. Orick zastanowił się nad tym, co usłyszał, po czym ruszyli w dro- gę. Wspięli się w górę wąwozu i przez cały dzień szli przez las. Orick zatrzymywał się co chwila, żeby zjeść ślimaka, połknąć garść żołę- dzi czy przekąsić parę grzybków. Droga prowadziła przez łagodnie zaokrąglone wzgórza, wśród których wiła się rzeka. Za którymś razem, kiedy wyszli na brzeg, ich oczom ukazał się skrawek niebieskawej ziemi. Ceravanne zebrała kilka garści leczniczej glinki. Ruszyli dalej, lecz wkrótce droga skoń- czyła się - drzewa i pnącza porosły ją tak dokładnie, że wydawało się, iż nigdy nie było tu żadnego szlaku. Mimo to Gallen nadal szedł pewnie przed siebie. Wkrótce wśród pobliskich wzgórz odnaleźli pozostałości brukowanej dro- gi. Kamienie były starte i popękane, lecz po jakimś czasie, kiedybyło już dobrze po południu, szlak doprowadził wędrowców do pradawnej fortecy, prawie doszczętnie zrujnowanej. Zachowała się tylko jedna ściana, wznosząca się na imponującą wysokość ponad dwustu stóp. - Wieża Druina - oznajmił Gallen. Wraz z Ceravanne stanął na szczycie wzgórza i zaczął uważnie rozglądać się po okolicy. - Kim był Druin? - spytała Maggie. - Druin był wielkim naukowcem, który zyskał sobie wielu zwo- lenników - wyjaśniła Ceravanne. - Zbudował tę wieżę, aby badać gwiazdy. Sięgnął po zakazane technologie, mając nadzieję, że przeniesie siebie i swoich uczniów do innego świata. Lecz na starość stał się zgorzkniały, zrezygnował ze swych pokojowych ideałów i poświęcił się tworzeniu machin wojennych. - On wcale nie konstruował broni - mruknął Gallen, spoglądając na Ceravanne nieustępliwie, jakby przez jego usta mówił ktoś inny. Wspomnienia przesłane przez Siły Ciemności były tak silne, że przez chwilę to Druin przemawiał przez Gallena. - Robotnicy z plemienia Fengari zbuntowali się i zaczęli produkować amunicję bez mojej wiedzy. Ceravanne przyglądała się przez chwilę Gallenowi. - Nieśmiertelni władcy uważnie prześledzili twoje wspomnienia, Druinie. Nie byłeś bez winy w tej całej aferze. - Byłem niewinny! - krzyknął Gallen. Przez chwilę widać było, że usiłuje nad sobą zapanować. Wreszcie powiedział swoim włas- nym głosem: - Ale to było dawno temu. - Wspomnienia zmarłych można w prosty sposób przerobić - po- wiedziała łagodnie Ceravanne. - Wspomnienia Druina znajdują się w archiwum w Mieście Życia. Być może kiedyś będziesz miał oka- zję obejrzeć je w autentycznej wersji. Druin był wielkim człowie- kiem, przez większość swego życia miłował pokój, lecz jego dobroć wygasła, zanim sam umarł. - A jeśli ponownie odczytacie jego wspomnienia i dojdziecie do wniosku, że źle go osądziliście? - zapytał Gallen. - Możemy ponownie prześledzić cały zapis i jeśli okaże się, że Druin zasługuje na kolejne życie, otrzyma je. Musisz jednak zrozu- mieć, Gallenie, że Druin złamał nasze najświętsze prawo. W naszym świecie pewne technologie są zakazane, a on mimo to postanowił je wykorzystać. Być może popełnił to przestępstwo w dobrej wierze, niemniej jednak - popełnił je.Gallen odwrócił się, nie chcąc o tym dłużej rozmawiać. Stalo- woszara rzeka, wzdłuż której szli przez cały czas, płynęła teraz w dole, na dnie zielonej doliny, i nieco dalej wpadała do szerszej, zamulonej rzeki płynącej z północy. Wędrowcy usiedli na chwi- lę, żeby odpocząć. Nigdzie nie było widać dróg, domów ani żad- nych innych oznak ludzkiej działalności. Wszystko dawno temu zniknęło. Gallen spostrzegł krążącego w oddali człowieka-ptaka, więc wszyscy czworo ruszyli dalej, pod osłoną gęsto rosnących drzew. Prawie przez cały czas Orick wyczuwał czosnkowy zapach Der- ritów, którzy w nocy musieli wyprzedzić ich o wiele kilometrów. Kiedy jednak wędrowcy, wspinając się na strome wzgórze, mijali stary, opuszczony tunel kopalni, wydrążony w urwisku wznoszą- cym się nad drogą, zapach Derritów stał się tak intensywny, że na- wet Maggie i Ceravanne mogły go poczuć. Słońca znajdowały się wysoko na niebie, przysłonięte jedynie lekką mgiełką. Wszyscy czworo przemknęli po cichu obok starej kopalni, lecz kiedy zostawili ją już daleko w tyle, Gallen zatrzymał się i zaczął spoglądać na nią z namysłem. - Daj mi świecącą kulę - powiedział do Ceravanne. > - Chyba nie zamierzasz tam wchodzić? - wysapała Maggie, chwy-> tając go za rękę. Twarz Gallena była blada, bez wyrazu. ; - Idziemy tą samą drogą, co oni - powiedział. - Nie chcę, żeby zbytnio się do nas zbliżyli. - Cóż to za plan chodzi ci po głowie? - spytała Maggie. - Pomyślałem, że warto byłoby sprawdzić, czy Derrici zostawili straże. Normalnie tego nie robią. Myślę, że zdążyłbym zabić dwóch czy trzech, zanim pozostali się obudzą. - Nie! -jęknęła Maggie. - Nie warto podejmować takiego ryzyka! Gallen oblizał wargi. - Derrici jeszcze nie dorośli do tego, żeby nie zjadać własnych współplemieńców. Jeśli zabiję kilku z nich, pozostali będą mogli się najeść. Ceravanne wyciągnęła z plecaka świecącą kulę i podała ją Galle- nowi. - On ma rację - powiedziała. - Najedzony Derrit nie jest tak krwiożerczy jak wygłodniały. - Idźcie dalej drogą- polecił Gallen Orickowi. - Derrici boją się słońca, lecz jeśli wpadną w złość, mogą próbować nas gonić.Nie ma sensu, żebyście pchali im się w łapy, skoro macie inne wyjście. - Pójdę z tobą - szepnął Orick. - Nie, ale dziękuję ci za dobre chęci - westchnął Gallen. - Mój płaszcz tłumi mój zapach i pozwala mi walczyć w ciemności, więc powinienem zaskoczyć Derritów. Wolę mieć nad nimi tę przewa- gi- Orick poczuł gorycz, że nie może iść ze swoim przyjacielem, lecz wiedział, że nie byłoby to rozsądne, więc ustąpił. Poprowadził Maggie i Ceravanne wzdłuż drogi, kilka kilometrów dalej, gdzie skręcił w jakąś boczną ścieżkę i wszyscy troje ukryli się w krza- kach. Gallen czekał, aż odejdą, a potem zakradł się do olbrzymiego wejścia do kopalni. Nim zdążył wejść do środka, usłyszał mrożący krew w żyłach ryk Derritów. Odskoczył od wejścia. W jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej świecącą kulę. Tuż za nim z kopalni wy- padł potężny, żółty Derrit; z jego rozdziawionej paszczy ciekła krew. Gallen schylił się, rozciął mu brzuch, po czym odwrócił się i za- czął uciekać. Derrit zatoczył się jak pijany i po chwili padł na zie- mię. Gallen nie mógł tego zobaczyć - nie odwracał się, gdyż czte- rech innych Derritów stłoczyło się przy wejściu do kopalni. Jeden z nich zatrzymał się, oślepiony słońcem, podniósł swój podłużny pysk i zawył z wściekłości, zaś trzej pozostali ruszyli w pościg za Gallenem. Byli tak zwinni, że nie miał szans, żeby im uciec. Przebiegł jesz- cze sto jardów; schował do kieszeni świecącą kulę, sięgnął do pasa, wyciągnął strzelbę zapalającą, odwrócił się i wystrzelił. Kula białej plazmy uderzyła pierwszego z Derritów prosto w twarz, rozbryzgu- jąc się dalej na jego towarzyszy. Jej płomień lśnił niczym słońce i nawet Derrici siedzący w jaskini musieli zasłonić oczy, krzycząc z bólu jak oszalali. Pojedynczy strzał zdołał spalić dwóch Derritów, a trzeciemu uciąć nogę. Pozostali przeżyli, kryjąc się w korytarzu kopalni. Po chwili Gallen dołączył do swoich przyjaciół. Po twarzy lał mu się pot, a cała tunika była poplamiona świeżą krwią. Za jego plecami nadal płonęła plazma, którą wystrzelił ze swej broni. - Wystawili straże - powiedział Gallen, kręcąc głową. Przysta- nął, żeby złapać oddech. Obejrzał się za siebie. - Najwyraźniej boją się strzelby zapalającej. Szkoda, że został nam już tylko jeden po- cisk.- Może to, co im teraz pokazałeś, sprawi, że na drugi raz dobrze się zastanowią, zanim zaczną nas ścigać - powiedział Orick z na- dzieją w głosie. Ceravanne pokręciła głową. - Derrici nie zniechęcają się tak łatwo. To mściwe plemię. Będą próbowali nas przechytrzyć. Gallen chrząknął. - Najpierw będą musieli nas znaleźć - powiedział i ruszyli w drogę. Przez całe popołudnie przedzierali się wśród stromych wzgórz, przez dziką okolicę, prawie zupełnie nie zamieszkaną przez zwie- rzęta. Tylko kilka razy udało im się dostrzec królika, a raz zobaczyli trzy czarne wilki znikające w leśnym gąszczu. Wszyscy oprócz Oricka cierpieli z powodu szybkiego marszu i pu- stych żołądków, więc niedźwiedź podjął się wyszukiwania jadalnych owoców. Wiele razy wyobrażał sobie, że jest na miejscu Gallena, że gra rolę bohatera. Jednak zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie tym, kimjest Gallen, i że w tej chwili najważniejsze jest znalezienie pożywienia. Kiedy Gallen wypatrywał Derritów i ludzi-ptaków, Orick roz- glądał się za grzybami, szyszkami sosen, dzikim czosnkiem i jago- dami. Przez całą drogę zdołał zgromadzić kilka przysmaków, a tuż przed zmierzchem, kiedy minęli kamienny most, rozpięty nad sze- roko rozlaną rzeką, niedźwiedź wyczuł zapach borówek. Poprowa- dził swoich przyjaciół sto metrów w górę rzeki, gdzie znajdowała się polana pełna borówkowych krzewów. Zerwali, ile mogli, wrzu- cili do ust, ile tylko się dało, i po kilku minutach ruszyli dalej, znów pełni wigoru. O zmierzchu droga oddaliła się od rzeki i zaczęła kluczyć pomię- dzy ciemnymi wzgórzami, gdzie z gęstych zarośli wyłaniały się ruiny pradawnych budowli. Gallen prowadził ich jeszcze długo po zmierzchu. Na niebie zaczęły gromadzić się chmury i wyglądało na to, że wkrótce zacznie padać. Godzinę po zachodzie słońca wspięli się na strome wzniesienie i znów znaleźli się na skraju wąwozu. Gal- len zwołał wszystkich na naradę. - O ile się domyślam - oznajmił - Derrici są już blisko. Może- my albo zejść z drogi i spróbować się ukryć, albo mieć nadzieję, że most w Farra Kuur jest opuszczony i próbować się tam dostać. Każdy z tych planów może zawieść, więc pytam was, który z nich wolicie?Orick popatrzył na rzekę płynącą po dnie wąwozu, potem na nie- bo. Wiedział, że zostawili za sobą wyraźne ślady, a deszcz jeszcze nie spadł i mógł nie spaść przez najbliższych kilka godzin. Ukryć się, mając nadzieję, że Derrici zgubią ich ślad, wydawało się niedo- rzeczne. Lecz nie wiadomo, co ich czeka, jeśli postanowią iść dalej. Czy most jest opuszczony, czy też w ciągu wieków uległ zniszcze- niu? A co będzie, jeśli fortecę zamieszkują Derrici? Wyglądało na to, że trudno będzie podjąć decyzję. - Rzeka nie płynie tutaj tak szerokim korytem, jak tam, gdzie byliśmy wczoraj. Jest tu też mniej możliwych kryjówek -powie- działa Ceravanne. - Gallen nadal ma jeden pocisk w swojej strzel- bie, zaś Derrici nie zaatakująnas, dopóki wiedzą, że mamy taką broń. Myślę, że powinniśmy iść dalej. - Nie jestem pewien - mruknął Orick. - Jak długo most w Farra Kuur mógł przetrwać w stanie nienaruszonym? Jeśli teraz się ukry- jemy, przynajmniej wiemy na co się narażamy! Gallen popatrzył na Maggie, która tylko wzruszyła ramionami. - W takim razie jestem za Farra Kuur - powiedział Gallen. - Na- wet jeśli damy się zapędzić w ślepą uliczkę, droga będzie na tyle wąska, że Derrici nie będą mieli wielkiego pola do manewru. Wyda- je mi się, że gdy dotrzemy na miejsce, będę w stanie powstrzymać ich przed atakiem aż do rana. Wskazał na drogę. Tymczasem Orick wciąż nie był zdecydo- wany. Zeszłej nocy Gallen prawie wcale nie spał, nie miał więc odpowiedniej kondycji, aby toczyć walkę. Miał za to doświad- czenie, jak przetrwać na tej planecie. Było to doświadczenie zgro- madzone w ciągu sześciu tysięcy lat, podczas gdy Orick był tu dopiero od kilku tygodni. Musiał więc ugiąć się przed mądrością Gallena. Ruszyli. Krzewy borówek chrzęściły im pod stopami - widocz- nie nawet zwierzęta nie uczęszczały już tą drogą. Przed nimi od cza- su do czasu rozlegało się pohukiwanie sowy polującej na myszy, które wypłoszyli s woj ą wędrówką. Księżyce były na tyle wysoko, że oświetlały całą okolicę. Węd- rowcy biegli co sił, aż wreszcie, pokonawszy ostry zakręt, zoba- czyli potężne urwisko przecinające górski stok. Na skraju przepa- ści stały zrujnowane wieże, podziurawione czarnymi otworami, które kiedyś służyły jako okna. W pierwszej chwili trudno było zo- baczyć cokolwiek poza nimi, ponieważ blask księżyców oświetlał jedynie górne piętra budowli, podczas gdy cała dolina skryta byław głębokim cieniu. Wieże wyglądały z daleka jak żywe istoty, jak olbrzymi rycerze gotowi do walki. Orick zdał sobie sprawę, że całe urwisko ozdobione było rzeźbionymi postaciami. Czterech kamien- nych, brodatych olbrzymów, których oczy dawno już skruszały na wietrze, stało w pełnej gotowości, trzymając w rękach potężne to- pory. Kiedy wędrowcy biegli w ich stronę, Gallen krzyknął triumfalnie: -Most jest opuszczony! Szybko! Tymczasem Orick usłyszał za swoimi plecami ryk Derritów. Gallen odwrócił się i krzyknął do Maggie: - Weź świecącą kulę! Ja ich powstrzymam! Wyciągnął kulę z kieszeni. Maggie chwyciłająi ścisnęła; dolinę zalało tak jasne światło, jakby nagle wzeszło słońce. Ceravanne i Mag- gie popędziły przed siebie, biegnąc jeszcze szybciej niż dotychczas. Ich brudne tuniki łopotały na wietrze, lecz najważniejsze było, że niosą ze sobą kawałek słońca, który oświetla im drogę do bezpiecz- nego schronienia. Orick został z Gallenem. Czarne chmury zasnuły niebo, lecz było dostatecznie widno, aby niedźwiedź mógł wszystko widzieć. Derrici biegli w ich stronę w nierównym szyku, warcząc i dy- sząc. Poruszali się dziwacznym krokiem, co chwila pochylając się do przodu i podpierając łapami, lecz mimo to posuwali się niesa- mowicie szybko. Odcinek drogi, którego pokonanie zabrało Oric- kowi dwadzieścia minut, Derrici przebyli w dwie. W półmroku ich chód przypominał niedźwiedziowi chód wydry, która biegnąc na przemian podnosiła i pochylała łeb. Orick doliczył się siedemna- stu olbrzymów. Kiedy Derrici zbliżyli się na odległość stu jardów, Gallen krzyk- nął do nich: - Siisum, gasht! Gasht! Derrici zatrzymali się i stali, wpatrując się w Gallena i Oric- ka. Ci, którzy stali na przedzie, nie śmieli zbliżyć się o krok, lecz ci, którzy znaleźli się z tyłu, przepychali się, żeby zobaczyć swo- ją ofiarę. - Siisum s gasht! Ooongu s gasht! - krzyknął Gallen. Jego głos był charczącym rykiem, przypominającym dźwięki wydawane przez Derritów. Jeden z olbrzymów krzyknął coś do Gallena. Była to dziwna mie- szanina pomruków i świstów, mimo to Orickowi zdawało się, że jest w stanie rozróżnić poszczególne słowa.- Powiedziałem im, że mają się zatrzymać albo zginą- wyjaśnił Gallen - ale ich przywódca mówi, że jesteśmy wojownikami obda- rzonymi wielką mocą i że oni chcą nas zjeść, aby ta moc, po naszej śmierci, mogła odżyć w nich. Mówi, że może mnie ocalić, jeśli tylko pozwolę mu zjeść ciebie i którąś z kobiet. Orick warknął i stanął na tylnych łapach. - Siisum s gasht! - po- wtórzył za Gallenem. Derrici postąpili naprzód o krok, jakby coś ich nagle rozzłościło. Gallen wystrzelił w ich stronę ostatni pocisk. Plazma pomknęła w m- roku i rozprysła się tysiącami drobnych kropli. Na całym urwisku zrobiło się jasno jak w południe. Niektórzy Derrici, krzycząc prze- raźliwie, zaczęli uciekać drogą, podczas gdy inni szamotali się, usi- łując otrzepać się z płonącej plazmy. W jaskrawym świetle rozbły- sły nagle ich żółte szkielety i białe, ostre kły. - Gasht! - krzyknął Gallen, wymachując groźnie pustą strzelbą. Ci, którzy mogli, zbiegli czym prędzej ze wzgórza, lecz czte- rech Derritów zginęło w płomieniach, a ich ciała osunęły się w przepaść. Orick i Gallen odwrócili się i pospieszyli w stronę Farra Kuur. W blasku płonącej plazmy Orick dostrzegł olbrzymi, kamienny most, łączący brzegi wąwozu, i wiekowe wieże, strzegące dostępu do twier- dzy, które wciąż stały nienaruszone. Orick przyspieszył kroku, lecz Gallen szepnął rozgorączkowany: - Nie biegnij! Nie pozwól, żeby Derrici zobaczyli jak bieg- niesz! Jeśli zobaczą, że się ich boisz, wrócą tu, żeby na ciebie zapolować. Tak więc Gallen i Orick szli spokojnym krokiem w stronę twier- dzy. Niedźwiedź czuł, że wielki ciężar spadł mu z serca. Kiedy tylu Derritów spłonęło, pozostali - jak twierdził Gallen - nie odważą się zaatakować. Zobaczyli przed sobą światło, pobłyskujące gdzieś wewnątrz Farra Kuur. Maggie i Ceravanne musiały zapuścić się w głąb fortecy, gdyż światło dochodziło od strony przeciwległej bramy. Kiedy Orick znalazł się na moście, usłyszał w dole szmer wody płynącej w dole wąwozu. Poczuł zapach górskiego strumienia, ale oprócz niego jeszcze coś: dziwną, duszącą, oleistą woń, którą jakby skądś znał. Już miał krzyknąć ostrzegawczo, kiedy nagle jakiś cień wyłonił się zza muru. Była to postać ubrana tak jak Tekkarowie w wy- sokie, czarne buty i czarną, sięgającą nieco za kolana tunikę z kaptu- rem.Nieznajomy wyciągnął dziwaczne, metalicznie połyskujące urzą- dzenie i wycelował je w Gallena, który widząc to - wstrzymał od- dech. Orick domyślał się, że jest to jakiś rodzaj strzelby, którą trzy- mało się przed sobą, opierając jedną rękę na spuście, a drugą - na dziwacznym magazynku. - Dobra robota, Lordzie Protektorze! - Głos Tekkara był łagod- ny, choć przypominał świst. W półmroku Orick dostrzegł, że cała twarz nieznajomego pokryta jest tatuażem przedstawiającym blado- żółtą czaszkę. - Czekaliśmy tu na was. Dzięki wam uniknęliśmy spo- tkania z Derritami i za to jesteśmy wam wdzięczni. A teraz - rzuć broń albo rozstrzelamy kobiety. Orick poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Zastanawiał się, co zrobić. Za wszelką cenę chciał rzucić się na nieznajomego i ro- zerwać go na strzępy. Lecz Tekkar tylko skinął głową i z komnaty, w której paliło się światło, wyszło ostrożnie siedmiu jego towarzyszy, trzymając przed sobą Maggie i Ceravanne. Jeden z nich przystawił strzelbę do skroni Maggie. ROZDZIAŁ 28 O, "rick warczał, przestępując z nogi na nogą, jakby za chwilą miał skoczyć naprzód. Maggie stała ze strzelbą przystawioną do skroni. Nie mogła się ruszyć, gdyż jeden z Tekkarów boleśnie wykręcił jej szyję. Maggie pamiętała kilka podstawowych chwytów i pchnięć, których dwie noce temu nauczył ją płaszcz Gallena, lecz wokół niej stało jeszcze trzech Tekkarów. Wiedziała, że w tej chwili nic nie może zrobić. - Poczekaj! - Gallen ostrzegł Oricka, który już się zbierał do ata- ku. Maggie współczuła niedźwiedziowi, który niczego nie był świa- dom. - To są strzelby miażdżące Drononów, które są w stanie prze- bić ich egzodermę. Lepiej nie wiedzieć, jakie zniszczenia mogą spowodować. Orick stał na tylnych łapach i dyszał, kłapiąc zębami w powie- trzu. Nie wiedział, co robić. Maggie zdawała sobie sprawę, jak bar- dzo Orick chce jąocalić, i bała się, że niedźwiedź za chwilę ruszy do walki, w której nie ma żadnych szans. - Błagam, Oricku, stój spokojnie! - zawołała. Niedźwiedź ryk- nął donośnie i stanął z powrotem na czterech łapach. - Rozsądne zwierzę - syknął Władca Tekkarów. - A teraz, Lor- dzie Protektorze, ściągnij płaszcz i rzuć mi go pod nogi. Zdejmij też pas z bronią, oddaj miecz i sztylety. Gallen popatrzył na kamienne postacie olbrzymów pochylające się nad jego głową, a potem przez chwilę stał z zamkniętymi oczami jakby medytując i zastanawiał się, czy powinien podjąć walkę, lecz wreszcie postanowił nie stawiać oporu i rzucił płaszcz na ziemię.Maggie zdała sobie sprawę, że Tekkarowie nie mają pojęcia, że strzelba Gallena jest pusta. Gdyby teraz Maggie zaczęła im uciekać, być może nie goniliby jej, bojąc się odwrócić plecami do Gallena. Zastanawiała się, czy mogłaby się wymknąć i uciec ciemnymi tune- lami Farra Kuur, lecz wiedziała, że Tekkarowie są niesamowicie szyb- cy i -jak twierdził Gallen - potrafią widzieć w ciemności. Dla nich rozgrzane ciało wygląda jak świecąca pochodnia. A więc ucieczka nie wchodziła w grę. Gallen odpiął pas z bronią i wyciągnął ukryte sztylety, rzucił wszystko na ziemię i cofnął się o krok. W ostatniej chwili Maggie miała jeszcze nadzieję, że Gallen podniesie miecz i zacznie walczyć, lecz było już oczywiste, że opór nie ma najmniejszego sensu. Gallen został rozbrojony. Wyciągnął rękę do Władcy Tekkarów i wykonał gest, jakby go przyzywał. Maggie rozpoznała, że był to ten sam gest, który jakiś czas temu Gallen pokazał Zell'a Cree'emu. Jednak Tekka- rowie zignorowali gest Ciemności i nadal mierzyli w Gallena ze swoich strzelb. Dopiero kiedy Gallen odsunął się kilka kroków, Władca Tekkarów wysunął się naprzód i ostrożnie podniósł płaszcz. Kiedy już trzymał go w rękach, jego ludzie zbliżyli się; jeden z nich nadal celował w Gallena i Oricka, a pozostali patrzyli, jak ich przywódca chowa płaszcz za połę tuniki. Władca Tekkarów kazał Gallenowi odwrócić się. Dwaj ludzie wyszli z szeregu i zaczęli go wiązać. - Czemu to robicie, bracia? - Gallen zwrócił się do Tekka- rów. - To całkiem zbędne. Prowadziłem Tharriniankę do Moree - miało to służyć zarówno mnie, jak i Wendecie, tyle że w róż- ny sposób. Planowałem dostarczyć ją prosto w ręce Sił Ciem- ności. W głębi duszy Maggie przeraziła się, że Gallen może mówić praw- dę. Być może przez całą drogę był tylko sługą, ślepo spełniającym rozkazy Ciemności. Przez ostatni tydzień Maggie wyczuwała ogrom- ny dystans między sobą a Gallenem. Siły Ciemności stworzyły po- między nimi barierę nie do pokonania. - w takim razie dziękujemy ci, że ich do nas przyprowadziłeś - odpowiedział Władca Tekkarów. Kiedy Gallen był już dokładnie związany, jeden z Tekkarów wy- ciągnął rękę, rozgarnął mu włosy i powiedział: - Słuchajcie, on ma bliznę po Słowie!Ceravanne miała jeszcze dość rozsądku, żeby jęknąć i rozejrzeć się z zaskoczeniem. - Nie! - krzyknęła, tak jakby ta wiadomość bardzo ją przera- ziła. Ponieważ przez prawie sześć tysięcy lat uczyła się, jak ma- nipulować innymi, jej krótki występ wypadł niezwykle przekonu- jąco. Wszystkie twarze zwróciły się w jej kierunku; nawet Władca Tek- karów spojrzał na nią przelotnie. Dzięki temu Orick i Maggie mieli czas, aby wydać z siebie podobne okrzyki zdziwienia. Władca Tekkarów przyjrzał im się, a następnie powiedział do Gallena: - Jeśli prowadziłeś ich do Moree, dlaczego tak kluczyliście? Mogliście wybrać znacznie prostszą drogę. Gallen popatrzył na niego spokojnie. - Chciałem ich tu przyprowadzić osobiście. Miał to być mój pierw- szy i najznamienitszy czyn, jakim przysłużyłbym się Siłom Ciemno- ści. Każdy z nas służy na swój własny sposób. Ja wolę używać pod- stępu niż siły. Władca Tekkarów sięgnął do kieszeni i wyciągnął niedużą kulę. Maggie zorientowała się, że jest to kokon informacyjny. Podobnie jak broń, którą mieli Tekkarowie, było to urządzenie pozostawione przez Dronon. - Schwytaliśmy Lorda Protektora i jego kompanię w Farra Kuur. Jest ich czworo. Prosimy o transport do Moree dla dwunastu osób - syknął Władca. Rzucił kokon w powietrze i maleńki przedmiot, wydając z sie- bie syczący dźwięk, pomknął na południowy zachód, kierując się w stronę Moree. Maggie widziała już wcześniej kokony in- formacyjne Drononu, studiowała dość dokładnie kilka zniszczo- nych egzemplarzy, lecz jeszcze nigdy nie widziała z bliska, jak funkcjonuje takie urządzenie. Żałowała, że nie może rozebrać go na części, żeby zobaczyć, jak działa miniaturowy system an- tygrawitacyjny. - Możliwe, że faktycznie jesteś sługą Ciemności - zwrócił się do Gallena Władca Tekkarów. - Jeśli tak, witamy cię wśród nas. Rozu- miem, że skoro jesteś sługą Ciemności, nie będziesz próbował się uwolnić i z przyjemnością popatrzysz, jak objawiamy twoim przyja- ciołom tajemnicę Słowa. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął srebrzystego owada, który sza- motał mu się w palcach. Tekkar podszedł do Ceravanne i spojrzałjej w oczy. Maggie poznała po jego spierzchniętych wargach i po- dekscytowanym oddechu, że znęcanie się nad innymi sprawiało mu przyjemność. Jednak Ceravanne nawet nie drgnęła, nie pozwala- jąc, aby zobaczył jej strach. W ten sposób odebrała mu całą przy- jemność. - Zaczekaj! - krzyknął Orick, który wciąż jeszcze stał na mo- ście. - Nie możecie jej tego zrobić! To jest Jaskółka, która przy- była, aby odnowić Wielki Rozejm! - Rzecz jasna, niedźwiedź miał nadzieję, że te słowa w jakiś sposób wpłyną na Tekkarów. Być może nawet łudził się, że padną na kolana, tak jak to uczy- nili dobroduszni Imowie. Ale Władca Tekkarów tylko się roze- śmiał: - To wy nic nie wiecie? Jaskółka jest już w Moree, właśnie zbie- ra swój ą armię. Postanowiła dokonać krwawej wendety za wszystkie krzywdy, które wyrządził nam wszechświat. Rozłożył ręce, wskazując na rozgwieżdżone niebo nad twierdzą i na ciemne ściany wąwozu; wreszcie odwrócił się do Maggie. - To będzie dla ciebie, moja droga - szepnął i wrzucił Słowo do kaptura jej tuniki. Maggie krzyknęła. Próbowała uwolnić się od trzymających ją Tekkarów, lecz dwaj z nich boleśnie wykręcili jej ręce i zmusili ją, żeby uklęknęła na zakurzonej ziemi. Gallen nadal stał po drugiej stronie mostu, ze związanymi rękami. Nie był w stanie nic zrobić - mógł jedynie patrzeć. Orick nie pospieszył na pomoc, gdyż jeden z Tekkarów mierzył do niego ze swej strzelby. Gallen stał i przyglądał się. Chwilowo był bezradny. Jego twarz stała się nieprzeniknioną maską. Nikt się nie poruszał, a ciszę prze- rywał jedynie szmer wody płynącej po dnie wąwozu. Maggie oddychała ciężko i krztusząc się, czekała w napięciu na nadejście Słowa. Po chwili poczuła dotkliwy ból w okolicy karku, a potem nagłe pchnięcie, kiedy Słowo wbiło się pod skórę, tuż pod podstawą czaszki. Krzyknęła. Przez łzy widziała postać Gallena. Stał trzydzie- ści metrów dalej, w półmroku, tak jakby znajdował się na dru- gim brzegu rozległej zatoki, i nagle uświadomiła sobie, że w cią- gu ostatniego tygodnia ani razu nie była blisko niego. Odkąd Słowo zagnieździło się w jego głowie, nie potrafiła się do niego zbliżyć. - A teraz i ja znajdę się po tamtej stronie - pomyślała. Napełniło ją to mieszaniną nadziei i przerażenia. - Będę mogła przeżyć towszystko, co on przeżył, poczuć to, co on odczuwał. Może wreszcie przestaniemy być sobie obcy. Ale tylko pod warunkiem, że zdołam pokonać Słowo. Przypomniała sobie rządy Drononu na Fale i jak ją torturowano, aż wreszcie wściekłość do reszty wypaliła w niej wszelki strach. Usłyszała dźwięk pękającej czaszki. - Gallenie! - krzyknęła. Świat nagle zawirował jej przed oczami i poczuła, że pada na ziemię. Obudziwszy się, Maggie leżała bezwładnie przez dłuższą chwilę i spoglądając spod uchylonych powiek, zastanawiała się, czy jest jesz- cze wśród żywych. W komnacie było ciemno, jedynie niewielkie ognisko dawa- ło trochę światła. Maggie pamiętała swoje poprzednie wciele- nia, w których miała bystrzejszy wzrok, mogła wyczuwać zapa- chy dłońmi, słyszała skrobanie myszy za grubą, kamienną ścianą. Jej własne ciało wydawało jej się teraz wyjątkowo powolne, a zmysły - przytępione. Pamiętała poczucie mocy, jakie miała żyjąc jako Djudjanit na dnie oceanu i pływając szybciej niż ja- kakolwiek ryba. Pamiętała, że jako Entreak d'Suluuth mogła całymi dniami latać, unosząc się na ciepłych, wstępujących prą- dach powietrznych i nigdy nie potrzebując odpoczynku. Teraz jej ciało wydawało się niezmiernie słabe. Była to pierwsza in- formacja, jaką wpoiły jej Siły Ciemności: że być człowiekiem oznacza - być gorszym. Przez chwilę rozmyślała o tym, jak niegdyś przesiadywała wpa- trując się w ognisko, jak kochała i porzucała w ciągu swoich stu poprzednich wcieleń; myślała o bitwach i zdradach. Zrozumiała, że wszystkie, zabarwione emocjonalnie istnienia, które jej poka- zano, składały się na nieustanny cykl gniewu, rozpaczy i złud- nych nadziei. Ludzie często padali ofiarą swoich niedoskonałości albo stawali się pionkami w grze, o której nie mieli pojęcia. My- śląc o swoich poprzednich wcieleniach, Maggie widziała je ni- czym różnobarwną paletę, na której każdy kolor miał swój niepow- tarzalny odcień. To doświadczenie sprawiło, że poczuła się niesamowicie wzbo- gacona wewnętrznie, pełna optymizmu i mądrości, a zarazem stara z powodu tysięcy przeżytych lat. To była druga informacja, wpojo-na jej przez Siły Ciemności: bądź nam wdzięczna za to, co otrzy- małaś. Losy, zwyczaje, myśli i ideały stu różnych osób całkowicie za- przątnęły jej myśli. Maggie zrozumiała, że dzięki przekazowi Ciem- ności wiele się nauczyła. Czuła się, jak ktoś, kto do tej pory bez- myślnie wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, a dopiero teraz ujrzał na nim poszczególne gwiazdozbiory. Ci, których losy zostały jej pokazane, prawie bez wyjątku byli ludźmi wielkiego serca, którzy kochali życie i chcieli żyć w nie- skończoność. Dopiero teraz Maggie zrozumiała, jak cennym da- rem jest życie, i chciała przeżywać je ciągle na nowo, za każdym razem doświadczając go pod inną postacią. W jej głowie rozległ się szept Ciemności: - Idź za mną, a twoje życie nie będzie miało końca. Przypomniała sobie sto ludzkich, bezsensownie zakończonych żywotów i wiedziała, że każdy z tych ludzi uważał swoją śmierć za coś niesprawiedliwego. I wtedy Ciemność szepnęła: - Poddani Thar- rinian to twoi wrogowie. Jednak, pogrążając się w swoich ostatnich wspomnieniach, Maggie pamiętała jednocześnie o tysiącach ludzi, którym przyz- nano prawo do ponownego narodzenia. Zastanowiła się więc jeszcze raz nad każdym ze swych poprzednich wcieleń i przy- pomniała sobie, że każda z postaci posiadała nieposkromione pasje, które mogły spowodować utratę prawa do ponownych narodzin. W przypadku Entreaka d' Suluutha mogła to być po- garda dla "nieuskrzydlonych", inni zgrzeszyli dumą, a jeszcze inni - chciwością. Maggie nie była więc pewna, czy Nieśmiertelni Władcy rzeczy- wiście źle osądzili tych ludzi. Być może postąpili słusznie, skazu- jąc ich na zapomnienie. Jednak Ciemność w jej głowie sprzeciwia- ła się takim myślom i usiłowała podsunąć jej swoje własne argumenty. Wtedy Maggie przypomniała sobie, jak została schwytana przez Drononów, i wybuchł w niej ogromny gniew. Przez chwilę czuła się zdezorientowana, kiedy Ciemność usiłowała przejąć nad nią kontro- lę, lecz z całej siły skupiła się na swoich wspomnieniach. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że przekaz, który otrzymała, był tylko mocno ubarwioną, wzbudzającą emocje opowieścią dla naiwnych i niedoświadczonych. Jej własne doświadczenia z Drononami wy- kluczały jakąkolwiek możliwość przejścia na ich stronę, a chęć uni-cestwienia Sił Ciemności ani trochę nie osłabła. Słowo nie było w sta- nie zmienić jej światopoglądu. Była zaskoczona, że Gallen tak łatwo poddał się przekazowi Ciemności. Wydawało jej się niemalże, że to jakiś straszny defekt charakteru sprawił, że Gallen tak bardzo dał się zwieść, jednak przypomniała sobie słowa Ceravanne: niektórym ludziom zwalczenie przekazu Ciemności przychodziło znacznie łatwiej niż innym. Pamiętała, że Bock wcale się nie obawiał, iż Orick może zostać zarażony, uznała zatem, że to jakieś predyspozycje genetyczne musiały ułatwić jej przezwyciężenie Słowa. Uchyliła powieki i rozejrzała się. Leżała na podłodze w prze- stronnej komnacie - tej samej, w której Tekkarowie schwytali ją i Ceravanne, kiedy tylko weszły do Farra Kuur. Komnata prawdo- podobnie służyła kiedyś za gospodę. Była wystarczająco duża: sze- roka na dwadzieścia metrów, długa na trzydzieści. Na ścianie przed nią stał potężny piec, a po obu stronach znajdowały się rzędy drzwi, które niegdyś mogły prowadzić do pokoi gościnnych. Maggie spo- czywała na plecakach, które wcześniej niosła wraz z Gallenem i Ce- ravanne. W przeciwległym końcu komnaty dwóch Tekkarów rozpaliło ogień w wiekowym piecu i zajęło się przyrządzaniem zapiekanek z fasolą, przyprawionych pustynnymi ziołami. Ich woń sprawiła, że Maggie poczuła głód. Ręce i nogi miała nie związane, widocznie więc Tekkarowie wie- rzyli, że kiedy się obudzi, będzie nawrócona, a przynajmniej nie bę- dzie stanowiła zagrożenia. Maggie rozejrzała się za swoimi przyjaciółmi. W samym rogu kom- naty dwóch Tekkarów pilnowało Gallena, trzymając go cały czas na muszce. Tekkarowie raczej się nie odzywali, od czasu do czasu tylko coś szepcząc do siebie. Ich działania były wyjątkowo zorganizowane; każdy z nich miał swoje zajęcie - gotowanie, pakowanie rzeczy, pil- nowanie więźniów. Maggie zauważyła jednak coś dziwnego w ich za- chowaniu: Tekkarowie tak zorganizowali swojąpracę, aby żaden z nich nie zbliżał się zbytnio do pozostałych. Żadnej czynności nie wykony- wali wspólnie. Poruszali się spokojnie, z gracją, lecz zawsze starali się zachować jak największy dystans od swoich towarzyszy. Było to za- chowanie zupełnie niepodobne do ludzkiego. W przeciwległym kącie siedziała Ceravanne. Miała związane ręce. Obok niej leżał Orick - oboje byli pilnie strzeżeni. Maggie zdziwiła się, że do tej pory jeszcze nie zostali zainfekowani Słowem.Władca Tekkarów trzymał w ręce płaszcz Gallena. Obracał go na wszystkie strony, przyglądając mu się uważnie. Wreszcie, po dłuż- szej chwili założył go sobie na plecy i uśmiechnął się do swoich lu- dzi. Wziął głęboki oddech i oznajmił: - Cóż, teraz ja jestem Lordem Protektorem. Maggie wiedziała, że musi odzyskać płaszcz. Było to zbyt nie- bezpieczne narzędzie, aby zostawić je w rękach Sił Ciemności. Usiad- ła, przeciągnęła się i uśmiechnęła pogodnie do Tekkarów. Zobaczył to ich przywódca i podszedł do niej, pobrzękując kryształami pa- mięci, z których zbudowany był płaszcz. Maggie wskazała na Ceravanne: - Nie mamy już Słowa dla naszej siostry i dla niedźwiedzia? - Jej głos był pełen żalu. Władca Tekkarów spojrzał jej w oczy. Jego purpurowe źrenice wyglądały jak małe żaróweczki na tle jego ciemnej skóry. - Niestety. Ani jednego- szepnął. Ludzie obdarzeni wyjątkowym słuchem zawsze mówili szeptem. - Wkrótce przyślą po nas autolot. Być może wtedy coś się znajdzie. Maggie rozejrzała się po komnacie, wciąż zastanawiając się nad wyjściem z sytuacji. - Ja... chciałabym służyć Siłom Ciemności - powiedziała. - Tylko nie bardzo wiem, jak. Tekkar pokiwał głową ze zrozumieniem. - Życia, które ci pokazano, miały wyszkolić cię w zakresie tech- nologii, strategii, historii i posługiwania się bronią. Musisz już tylko zostać przypisana do odpowiedniej jednostki. Maggie zastanowiła się. Miała w pamięci wspomnienia czterdzie- stu jeden ludzi, którzy brali udział w rozmaitych wojnach - byli to szermierze, łucznicy, taktycy, zwiadowcy, giermkowie, królowie, kucharze. Pamiętała losy kupców, którzy rozumieli ekonomiczne aspekty wojny; pamiętała wspomnienia technika Drononu, który pra- cował w Mieście Życia. Nie myślała o tym wcześniej, lecz była przy- gotowana na każdą praktycznie sytuację, w jakiej mogła się znaleźć. Zdała sobie sprawę, że to, czego ją nauczono, zostało opracowane, aby ułatwić dopasowanie się do osobników z innych gatunków. Ozięb- li Wydeemowie mogli siew ten sposób nauczyć pasji i zaangażowa- nia. Uprzejmi i nieśmiali Foglarenowie mogli zrozumieć, co to zna- czy mieć zaufanie do otwartych przestrzeni, mogli poczuć dreszcz, jaki czuje się przed walką. Wędrownicy mogli nauczyć się zasad handlu i ekonomii.- Tak... - po raz pierwszy Maggie także odezwała się szeptem. - Rozumiem, co masz na myśli. Czy od tej chwili mogę służyć pod twoim dowództwem? - Oczywiście - syknął Tekkar. - To wielki zaszczyt praco- wać z nowo nawróconą osobą, której dopiero co otworzyły się oczy. Maggie wyciągnęła rękę, aby Tekkar pomógł jej wstać. Skinęła na miski zjedzeniem. - Mogę? Od kilku dni nic nie jedliśmy. - Oczywiście - odparł Władca. - Ale musisz się pospieszyć. Wkrótce nadejdzie transport. Maggie nałożyła sobie pokaźną porcję, a Władca Tekkarów przy- kucnął obok niej i obserwował każdy jej ruch. Maggie wskazała na Ceravanne. - Właściwie to im zazdroszczę. - Dlaczego? - spytał Tekkar. - Bo już wkrótce usłyszą głos Ciemności i poczują to, co ja po- czułam, kiedy się obudziłam. To jest jak pierwsza chwila życia. - Taaak... - mruknął Władca z zadowoleniem. Maggie siedziała i jadła, zastanawiając się, co może zrobić, żeby uwolnić swoich towarzyszy. Prawdopodobnie nic. Zauważyła, że Tekkarowie co chwila spoglądali na nią ukradkiem. Przyglądali jej się uważnie i jak dotąd nie dali jej żadnej broni. Wiedziała, że tego nie zrobią, dopóki wszyscy nie dotrą do Moree. Właśnie skończyła jeść, kiedy cała budowla zaczęła drżeć od fal grawitacyjnych, które emitował autolot Drononu. - Mamy transport - stwierdził Władca Tekkarów. Jego ludzie zaczęli zbierać swoje rzeczy. Mieli mnóstwo koców i żywności, a wszystko to musieli nieść w rękach. Na kamiennym moście wiodącym do Farra Kuur wylądował sa- motny autolot. Był to średniej wielkości transporter wojskowy - obły, błękitny krążek, z rzędami okien po bokach. Przy lądowaniu auto- matycznie otworzył się jeden z włazów. Pojazd był na tyle duży, że mieściło się w nim dwudziestu ludzi. Na przednim panelu zamoco- wane były dwa działka plazmowe i kilka pocisków samosterujących. Nikt nie wysiadł na powitanie, a więc autolot był sterowany przez sztuczną inteligencję. Maggie nie miała na sobie swojego płaszcza, lecz zorientowała się, iż jest to całkiem nowy pojazd. Musiał zostać zbudowany nie dalej jak tydzień temu i był zaprojektowany dla lu- dzi, a więc nie stanowił kolejnej pozostałości po rządach Drononu.A zatem Siły Ciemności budowały swój własny arsenał. Tekkarowie zebrali swoje rzeczy i wyszli przed fortecą. Za- trzymali się, żeby popatrzeć na drogą. Derrici wrócili, żeby po- mścić swych towarzyszy. Na drugim krańcu drogi zebrało sią całe ich stado, rycząc donośnie. Wyglądało jednak na to, że nie ośmielają sią iść dalej, widząc wojskowy transporter i oddział Tekkarów. Gallen, Orick, Maggie i Ceravanne szli prowadzeni przez Władcą Tekkarów, który wymachiwał jedną ze strzelb. Drugą wcisnął sobie za pas. Kiedy Maggie znalazła sią w cieniu kamien- nej bramy Farra Kuur, Gallen odwrócił sią i popatrzył na Władcą Tekkarów. - Yeriasse, zabij ich! - szepnął. Władca Tekkarów nagle zaczął przewracać oczami, odwrócił sią i wystrzelił ze strzelby Drononu. Rozległ sią głośny bulgot i Mag-^ gie zobaczyła, jak jeden z Tekkarów został trafiony w głową. Twarz spuchła mu do nieprawdopodobnych rozmiarów, rozciągniąta przez eksplodujące kości, aż wreszcie rozerwała sią na strząpy. Resztki; głowy skurczyły sią niesamowicie i martwy Tekkar osunął sią na, ziemią. j" Nastąpny Tekkar został trafiony w brzuch. Lewa strona klatki piersiowej nadała sią i eksplodowała; cały transporter został za*- chlapany krwią zmieszaną ze strząpami płuc i odłamkami kości. ••'< Jeden z Tekkarów zdołał wyciągnąć nóż i rzucił nim w swego władcą, lecz ten uchylił sią bez wielkiego wysiłku, po czym roz- strzelał resztą swoich ludzi. Następnie wyciągnął zza pasa drugą strzelbą, rzucił obie na ziemią i stanął w bezruchu. Maggie pa- trzyła na niego z niedowierzaniem, zastanawiając sią, dlaczego Władca nagle przeszedł na ich stroną. U stóp góry Derrici pod- nieśli krzyk; widocznie nie mogli sią zdecydować, czy mają za- atakować już teraz. - Szybko! - krzyknął Gallen. - Uwolnij nas! Nie wiadomo, jak długo jeszcze mój płaszcz bądzie w stanie go kontrolować! Maggie chwyciła nóż, który upadł na ziemią, podeszła do Galle- na i rozciąła mu wiązy. Zanim zdążyła uwolnić Ceravanne, Gallen podszedł do władcy Tekkarów, wziął jego sztylet i wbił mu go pro- sto w serce. Tekkar upadł z jakiem. Gallen chwycił strzelby i płaszcz. Po chwili biegł już do autolotu; zaczął wrzucać do środka całe zapa- sy żywności, jakie mieli Tekkarowie. Wszedł na pokład jako ostatni i zamknął drzwi w momencie, kiedy Derrici pojawili sią na drodze.- Wznieś się na osiemdziesiąt jardów i trzymaj pozycję! - Mag- gie wydała polecenie pokładowej sztucznej inteligencji. Autolot uniósł się i zawisł w powietrzu. - Nie rozumiem - mruknął Orick. - Co się właściwie stało? Gallen, który zdążył już założyć swój płaszcz, szepnął: - Nie każdy może korzystać z mocy, jaką daje płaszcz Lorda Protektora. Jest on żyjącą maszyną, potrafiącą odpowiadać na potrzeby i życzenia swojego użytkownika. Podobnie jak Prze- wodnik, do pewnego stopnia potrafi też sprawować kontrolę nad tym, kto go zakłada. Przez większość czasu płaszcz spełnia po prostu moje życzenia, lecz zdarzało się już, że czułem, jak ste- ruje moim ciałem, jak posługuje się mną w walce, tak jak ja po- sługuję się nim na co dzień. Tak więc kiedy Tekkar kazał mi oddać płaszcz, zapytałem go, czy może mnie nadal chronić. Płaszcz odpowiedział, że nie będzie służył tym, którzy służą Ciemności. Powiedział mi, że będzie w stanie pokonać Tekka- rów, jeśli tylko któryś z nich spróbuje go założyć. Wiedziałem, że mój płaszcz wzbudzi ciekawość Tekkarów i że będą chcieli zobaczyć, w jaki sposób on funkcjonuje, więc czekałem tylko na stosowną okazję. Maggie spojrzała przez okno na ciała Tekkarów rozrzucone na moście. Przypomniała sobie, jak ich Władca odebrał drugą strzelbę swojemu człowiekowi, i zdała sobie sprawę, że płaszcz już wtedy musiał na niego oddziaływać. Wiedziała, że jej własny płaszcz został zaprojektowany do nieco innych celów, że potrafił przede wszystkim spełniać jej życzenia i udzielać jej wyczerpujących informacji. Czuła, że płaszcz w pe- wien sposób na nią oddziałuje, wzbudzając w niej ciekawość, lecz nie zdawała sobie sprawy, że związek człowieka z płaszczem może przybrać tak symbiotyczny charakter. Doszła do wniosku, że będzie musiała dokładnie poznać zasadę działania tych urządzeń - ich bu- dowę, zdolności i dążenia. W dole, na drodze, Derrici rzucili się na ciała poległych Tekka- rów. Zebrali je i zaczęli ciągnąć w stronę swojej kryjówki. Zdobyli pożywienie dla swoich dzieci - pomyślała Maggie. - Dokąd teraz? - zapytała. Gallen popatrzył na nią podejrzliwie. Zielone światła kontrolek odbijały się na jego twarzy. Maggie uśmiechnęła się. - Nie jestem sługą Ciemności, jeśli jeszcze tego nie wiesz, Galle- nieO'Dayu!- Nie wyobrażam sobie, że mogłabyś być - odparł Gallen. - Ale nigdy nic nie wiadomo. Po chwili namysłu dodał: - Mamy transport i zapas żywności. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy udali się do Moree. - Z pewnością nie możemy wylądować w środku miasta - stwier- dziła Ceravanne. - Będą tam na nas czekać. - Możemy wylądować na przedmieściach - powiedział Gallen. - Blisko miasta, byle tylko nie za blisko. Ceravanne zamknęła oczy i rozmyślała przez chwilę. - Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że znam doskonałe miejsce. ROZDZIAŁ 29 D< okąd polecimy? -Maggie powtórzyła pytanie, wpatrując się w Ceravanne. Tharrinianka wciąż jeszcze rozmyślała; nie miała pewności, czy jej pomysł jest dobry. - O ile się orientuję- powiedziała wreszcie - nie możemy lecieć tym pojazdem prosto do Moree. Będziemy musieli wylądować za miastem. Czy tak? Gallen ze zniecierpliwieniem pokiwał głową. - Widziałam już autoloty Drononu przelatujące po niebie niczym meteory - ciągnęła Ceravanne. - Domyślam się, że przebycie tysią- ca kilometrów zajęłoby nam nie więcej niż godzinę. - Około sześciu minut - sprostowała Maggie. - Przed wyruszeniem do Moree trzeba będzie odpocząć i zebrać zapasy żywności. Potrzebne będzie jakieś bezpieczne miejsce - po- wiedziała Ceravanne. - Czy moglibyśmy na jeden dzień wrócić na północ, do doliny Boćków u stóp góry Starboume? Maggie i Orick wytrzeszczyli oczy. Droga do Moree kosztowała ich tyle wysiłku, że oboje myśleli już tylko o tym, żeby dostać się tam jak najprędzej. - Może to i niezły pomysł - stwierdziła Maggie. - Kiedy autolot nie wróci na czas, Tekkarowie w Moree zaczną coś podejrzewać. Wzmoc- nią straże i będą nas szukać. Dobrze by było oddalić się na jakiś czas. Gallen wyglądał przez okno i rozmyślał. - Ale każda chwila, którą stracimy, pozwoli Siłom Ciemności wzmocnić swojąpozycję. Ciemność zagarnęłajuż ule Drononu i właś-nie buduje całą flotę wojenną. Myślę, że powinniśmy jak najszybciej ' lecieć do Moree. - Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin - stwierdziła Ceravan- ne. - Tekkarowie są teraz najczujniejsi, lecz w dzień większość z nich pójdzie spać. Powinniśmy zaczekać i zakraść się do miasta za dnia. Gallen pokiwał głową na zgodę i Maggie nakazała autolotowi zabrać ich na północ, na górę Starbourne. Autolot nie znał współ- rzędnych, więc Ceravanne podała mu przybliżone dane; a pojazd wzbił się w górę i odleciał. Ceravanne wyglądała przez okno; wi- działa światła ognisk płonących w wioskach, które mijali, patrzy- , ła na chmury, podobne do brył lodu niesionych przez wiosenną i odwilż. Wszystko to oddalało się w zaskakującym tempie. Cera- t, vanne jeszcze nigdy nie podróżowała autolotem. Chociaż pojazd z zewnątrz wydawał się hałaśliwy, w środku było zadziwiająco l cicho. Gallen westchnął i powiedział: - Nie rozumiem, dlaczego mając takie uzbrojenie, słudzy Ciem- ności do tej pory nie zaatakowali Pomocnego Kontynentu. - Być może sądzą, że Północ dysponuje większymi siłami niż oni - powiedziała Ceravanne. - w Mieście Życia przez długi czas pozwa- lano strażom nosić broń, która na całej naszej planecie była zakazana. Członkowie naszego ruchu oporu stali się mistrzami w posługiwaniu się tą bronią. Potrafili za jej pomocą unieszkodliwiać ule Drononu. - Mimo wszystko - odparł Gallen, unosząc brew - podejrzewam, że Siły Ciemności posiadają wystarczające uzbrojenie, żeby rozgro- mić obrońców Północnego Kontynentu. Coś jeszcze musi je przed tym powstrzymywać. Zapadło długie milczenie. Wreszcie odezwała się Ceravanne: - Czy to może być współczucie? Gallen przez chwilę przyglądał jej się z namysłem. - Czemu tak sądzisz? Ceravanne wzruszyła ramionami. - Pamiętasz, co powiedział tamten Tekkar, kiedy Orick oznajmił, że jestem Jaskółką? Powiedział, że Jaskółka wróciła do Moree i że zbiera już swoją armię. -1 że zamierza dokonać krwawej wendety za wszystkie krzyw- dy? - szepnął Gallen. Ceravanne skinęła głową. Gallen był tak pewien, że Wendeta jest maszyną, że w pierwszej chwili nie pojął, co Ceravanne chciała za- sugerować.- Czy to możliwe, Ceravanne, że Dronon przysłał kogoś, kto się pod ciebie podszywa? - spytała Maggie. - Kogoś, kto wykorzystuje twój ą reputację? Gallen parsknął. - Po co mieliby to robić, skoro mogli przysłać prawdziwą Jaskół- kę? Wystarczy, żeby sklonowali Ceravanne, wypełnili jej świado- mość przekazem Ciemności - i już mieliby swoją Wendetę! - Gal- len wypowiedział tę myśl, zanim jeszcze do końca zdołał ją sobie uświadomić. Po chwili widać było, że zrozumiał. Orick sapnął z wrażenia. Maggie sprawiała wrażenie zbitej z tro- pu. Nie przypuszczała, że to wszystko może okazać się takie proste. Ceravanne odwróciła się, nie potrafiąc spojrzeć w twarz swoim to- warzyszom. Gallen podszedł do niej, spojrzał jej w oczy i odezwał się nieco łagodniejszym tonem: - To dlatego nalegałaś, żeby jechać z nami, prawda? Wiedziałaś, że Wendeta nie jest maszyną. Pojechałaś, żeby stanąć twarzą w twarz ze swoim drugim "ja"? Ceravanne wahała się, co odpowiedzieć. Maggie pokręciła głową. - Jestem pewna, że Dronon nie zdołałby przeciągnąć Tharrinian- ki na swoją stronę - nawet za pomocą Słowa. Przecież nie był w sta- nie przekonać nawet mnie! Ceravanne rozmyślała, tak jak robiła to wcześniej przez wiele nocy. Zastanawiała się nad tym, jak podatna musiała być na przekaz Ciemności. Słudzy Ciemności ścigali jaz niewiarygodnym uporem. Za każdym razem udawało jej się popełnić samobójstwo, aby unik- nąć zarażenia. Jednak nie była w stanie obronić swojego martwego ciała. Dronon miał niezliczone okazje, aby odczytać jej kod gene- tyczny, sklonować ją i napełnić jej świadomość swoimi własnymi wspomnieniami i myślami. Ceravanne spojrzała prosto w czarne oczy Maggie. Dziewczyna schudła od trudów podróży i po raz pierwszy Ceravanne zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo wszyscy są zmęczeni. - Nigdy dotąd nie miałam zamiaru rozmawiać z wami o tych spra- wach - powiedziała. - Nie chciałam zdradzać, jak wiele wiem na temat Sił Ciemności, ani ujawniać, co zamierzam zrobić, kiedy dotrzemy do Moree. Wiecie, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że któreś z was zostanie przeciągnięte na stronę Ciemności. Ale teraz tylko ja i Orick nie nosimy w sobie Słowa. Ty, Maggie, wraz z Gallenem będziesz mu- siała kontynuować moją walkę beze mnie, jeśli przyjdzie mi zginąć.Nie przestając patrzeć Maggie prosto w oczy, Ceravanne wzięła głęboki oddech i powiedziała: - Jesteś w błędzie, jeśli sądzisz, że Tharrinianie potrafią oprzeć się Słowu. Niestety, prawda jest taka, że Słowo Ciemności jest bro- nią, która przeciwko moim rodakom okazała się najskuteczniejsza. . Zostało ono tak zaprojektowane, aby przeciągnąć Tharrinian na stronę Drononu. Właściwie tylko przez przypadek Słowo zdołało podzia- łać na Tekkarów i inne plemiona. - Och, Ceravanne - szepnęła Maggie. Podeszła do niej, objęła ją i przez jedną, krótką chwilę Tharrinianka szlochała, wtuliwszy gło- wę w ramię dziewczyny. - Jesteśmy tym, czym są nasze ciała - szepnęła Ceravanne do ucha Maggie. - Widzisz, Tharrinianie zostali stworzeni, aby służyć ludzkości, zaś ludzie, dzięki swojej naturze, są skłonni poddać się ich władzy. Dronon zrozumiał, że gdyby potrafił nas kontrolować, zyskałby możliwość rządzenia całą ludzkością. Nikt z nas nie może wyrzec się swojej natury. Czasami nie można się wyrzec tego, co się czuje i tego, co się musi zrobić. Ceravanne otarła łzy, odsunęła się i popatrzyła na Maggie. - Ciemność domaga się litości dla swoich poddanych. Takie ar- gumenty przekonująnas, Tharrinian, ponieważ w sprawowaniu wła- dzy zawsze kierowaliśmy się przede wszystkim zasadą litości. Tak więc Dronon postanowił wykorzystać nasze najbardziej pierwotne potrzeby, aby nas przekonać. Jednak Słowo potrafi zdziałać znacz- nie więcej - zawsze próbuje manipulować podświadomością swo- ich ofiar. Przekonuje ludzi, że mogą służyć innym tylko wtedy, jeśli wyrzekną się własnej wolności. Gallen i Maggie bez zastanowienia powiedzieli chórem: - Służąc wyższym racjom, służymy ludzkości! - Popatrzyli so- bie w oczy i zorientowali się, że nie była to ich własna idea, ale hasło zaszczepione im przez Siły Ciemności. - No właśnie... - powiedziała Ceravanne. - Oczywiście, kiedy "wyższe racje" stawia się ponad wszystko, szybko zatracają one swój sens. Chcąc służyć wszystkim, tak naprawdę nie służy się nikomu. Widzieliście, jak bezwzględni potrafią być Tekkarowie. A zarazem są przekonani, że ich bezwzględność służy wyższym racjom... .. .Drononi nie przejmują się tą luką w swoim systemie, ponie- waż są bezgranicznie podporządkowani swojej Złotej Królowej i poza służeniem jej nie majążadnych innych ideałów. Jednak nam, Tharri- nianom, ten problem spędza sen z powiek. Mamy nawyk ciągłegozastanawiania się nad swoim postępowaniem, żeby pozostawić lu- dziom jak najwięcej swobody wyboru... -Ale nigdy nie pozwolicie nam na nieograniczoną wolność! - powiedziała Maggie. - Zawsze będziecie mieli potrzebę manipu- lowania nami. Widziałam, jak postępowałaś względem Gallena. - Popełniłam błąd, próbując zdobyć nad nim kontrolę- przyzna- ła Ceravanne. - Nie zrobiłabym tego, gdyby nie to, że mojemu świa- tu grozi zagłada. Ja... tak się bałam, że mogę być w błędzie. To, co zrobiłam, było podłe. Proszę, wybaczcie mi! Maggie spoglądała na Ceravanne; jej twarz wyrażała współczu- cie, lecz w oczach widać było zawziętość. Mogła wybaczyć Cera- vanne, ale już nigdy nie będzie w stanie zaufać jej do końca i nigdy nie zapomni jej tego, co zrobiła. - Czasami się zastanawiam... - powiedziała Maggie. - Skąd mam wiedzieć, że teraz nie próbujesz mną manipulować? Ceravanne popatrzyła na Maggie, zastanawiając się, w jaki spo- sób może odpowiedzieć najej pytanie. Mogła powiedzieć coś, co ją uspokoi, jednak nie chciała ukrywać bolesnych faktów pod płasz- czykiem słodkich półprawd. - Oczywiście, że próbuję tobą manipulować - powiedziała. - Po- kazałam wam, co dręczy mieszkańców mojego świata, a dopiero potem poprosiłam was, abyście mi służyli z narażeniem życia. Jed- nak nie ukrywałam przed wami, jakie grożą wam niebezpieczeństwa. Chciałam, żebyście mieli świadomość, na co się decydujecie... - Rzecz jasna - ciągnęła Ceravanne - traktując twoje pytanie sze- rzej, muszę powiedzieć ci o twojej wrodzonej potrzebie, która w tej chwili cię motywuje. Jest to potrzeba służenia innym. Właśnie dlatego tu teraz jesteś. Prawdę mówiąc, Maggie, podejrzewam, że to, czy je- stem Tharrinianką, czy nie, nie robi w tym momencie wielkiej różnicy. Gdybym, prowadząc was na swoją wyprawę, była Derritem, myślę że mimo to szłaby ś ze mną, nie zważając na mój przykry zapach i odra- żający wygląd... A wracając do tego, co mówiłaś o wolności - to praw- da, że nie możemy kierować ludźmi, którzy są bezgranicznie wolni, ponieważ żaden człowiek nie jest wolny od swoich elementarnych potrzeb, które go określają. Tak naprawdę nikt z nas nie jest bezgra- nicznie wolny i zawsze musimy brać na siebie część odpowiedzialno- ści za to, co dzieje się pomiędzy nami i innymi ludźmi... .. .Być może musiałabyś być Tharrinianką, żeby móc w pełni zro- zumieć, jak bardzo ludzie są od siebie zależni i jak wielką odpowie- dzialność czuje władca za swoich poddanych: jeśli zwołam ludzi nawojnę i wygram ją, zawsze muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czy postąpiłam słusznie i czy nasi wrogowie zasługiwali na śmierć. Lecz eśli przegram, a ludzie, których zwołałam - zginą, wtedy staję przed problemem własnej odpowiedzialności... - Ceravanne chwy- ciła Maggie za rękę i dziewczyna usiadła obok Tharrinianki na mięk- kim, zielonym siedzeniu. - ...Zadaję sobie wtedy pytanie: czy moi ludzie zginęli dlatego, że nasi wrogowie byli zbyt silni? Czy zginęli dlatego, że byli zbyt słabi i nie przygotowani? A może zginęli, bo wcześniej nie zdołałam rozstrzygnąć tego konfliktu na drodze poko- jowej...? . .Kiedy dochodzi do klęski, zawsze istnieje możliwość, że to ja jestem wszystkiemu winna. Zawsze może być tak, że moi ludzie zgi- nęli wyłącznie z powodu moich błędów. Tak więc my, Tharrinianiej kied) chcemy rozpętać wojnę, zawsze musimy mieć pewność, że ją wygramy; w przeciwnym wypadku spadłoby na nas poczucie winy, którego nie potrafilibyśmy znieść... l ..Właśnie dlatego wolimy wszelkie konflikty rozwiązywać na? drodze pokojowej. Możemy zaakceptować odpowiedzialność zwią* • zanąz rządzeniem ludźmi pod warunkiem, że nie jesteśmy odpowie* dzialni za ich śmierć... j . ..Jest to w nas tak głęboko zakorzenione, że kiedy moi rodacy -y z Tremonthin zobaczyli, co knuje Dronon, udali się do Miasta Życiai^ usunęli zapisy swoich wspomnień i kodów genetycznych i jak naj<-?< szybdej unicestwili samych siebie. Musieli mieć pewność, że nii? staną się narzędziem w rękach Drononu. 'f Orick, który dotąd leżał spokojnie na podłodze i odpoczywaj nagle podniósł głowę i popatrzył pytająco na Ceravanne. '* jl. -Przecież mówiłaś, że to Dronon zabił twoich braci? ' | -Nigdy nie mówiłam: zabił. Zawsze mówiłam, że zniszczył mo- ich ndaków - poprawiła go Ceravanne. - Ci, których Dronon prze- ciągnął na swoją stronę, stali się... potworami, które w niczym nie przypominają Tharrinian. To już nie są moi bracia. Pozostali woleli się unicestwić, zanim to samo stanie się z nimi. Nie skłamałam mó- wiąc, że Dronon nas zniszczył. - Ilu Tharrinian znajduje się pod kontrolą Sił Ciemności? - spy- tał Gallen. - Ruch oporu zdołał już wszystkich zabić. Co do Wendety - na- dal rie mam pewności, czy to Tharrinianka, jednak podejrzewam, że tak właśnie jest. Niewykluczone, że jeśli zostałam sklonowana, to Wendeta może się okazać... moją siostrą-bliźniaczką.Gallen zamyślił się na chwilę, kołysząc się na fotelu. Autolot był wyposażony w bardzo wygodne siedzenia, pokryte miękkim, zielo- nym materiałem. Gallen wyciągnął się swobodnie i zapytał: - Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, obawiałaś się, że będę musiał zabić twoją siostrę? Ceravanne skinęła głową. Wiedziała, że w oczach swoich przyja- ciół wciąż jeszcze miała w sobie coś z dziecka. Wiedziała, że kryjąc się w młodym ciele, będzie w stanie uniknąć złego osądu. Stary czło- wiek sprawujący władzę nie byłby w stanie ukryć, że nie liczy się z młodszymi. Poza tym Ceravanne wiedziała, że chce wzbudzać w Gallenie seksualne pożądanie. - Kiedy się spotkaliśmy - powiedziała - wiedziałam, że walcząc z Siłami Ciemności możesz być zmuszony do zabicia mojej siostry- -bliźniaczki. Był to jedyny powód, dla którego pragnęłam twojego bezgranicznego oddania. Ceravanne nie przyznała, że pragnęła tego, ponieważ od pierw- szej chwili wiedziała, że Gallen jest klonem jej ukochanego Beloria- na, że ona sama wciąż jeszcze jest zakochana we wspomnieniu tam- tego człowieka i że miała nadzieję, iż w Gallenie tamte wspomnienia w jakiś sposób odżyją. Możliwe, że Maggie i Gallen domyślali się tego, lecz Ceravanne nie miała odwagi, żeby im o tym powiedzieć otwarcie. Wolała o tym nie wspominać, gdyż patrząc na Gallena wi- działa, jak bardzo jest związany z Maggie. Z tym przywiązaniem jesz- cze bardziej przypominał Beloriana. Możliwe, że odrodził się w nim duch dawnego władcy, lecz Ceravanne nie byłaby w zgodzie z włas- nym sumieniem, gdyby teraz próbowała rozbudzić w nim dawne uczu- cia. Jego bliskość sprawiała jej straszliwy ból, postanowiła zatem, że rozwiąże sprawę za pomocą kłamstwa. - Cóż... - powiedział Gallen. - Maggie i ja mieliśmy okazję prze- konać się na własnej skórze, jak działają Siły Ciemności. Jednak wygląda na to, że ty, Ceravanne, wiesz o naszych wrogach znacznie więcej. Jak sądzisz, jaki będzie następny krok Wendety? - Nie jestem pewna. Nie wiadomo, jakie wspomnienia otrzymał mój klon; te wspomnienia mogą sprawić, że jego reakcje staną się dla mnie zupełnie nieprzewidywalne - stwierdziła Ceravanne. - Oba- wiam się jednak, że moja siostra może posiadać wszystkie moje wspo- mnienia, a oprócz tego - wspomnienia wpojone jej przez Ciemność. Lecz nawet gdyby tak nie było, to - jak mawia Bock - jesteśmy tym, czym jest nasze ciało. Wiem, co ona czuje. Prawdopodobnie wiem, w jaki sposób myśli. Mogę sobie wyobrazić siebie w jej położeniu...Na miejscu Wendety starałabym się zmniejszyć do minimum liczbą ofiar. Wolałabym nawracać niż zabijać. - W jaki sposób mogłabyś to osiągnąć? - Próbowałabym wpłynąć na każdego mieszkańca tej planety, wszczepiając mu Słowo. Gdyby ktoś chciał potem zachować neu- tralność, mogłabym to zaakceptować. Gdyby jednak stanowczo opie- rał się mojej ideologii, nie zrobiłabym nic... po prostu pozwoliła- bym Tekkarom, żeby się nim zajęli, tak samo jak... wstyd się przyznać, ale kilkaset lat temu tak samo pozwoliłam moim podda- nym, żeby rozprawili się z Rodimami. Wszystko wskazuje na to, że właśnie taką drogę wybrała Wendeta. - A więc nie sądzisz, żeby Wendeta chciała rozpętać wojnę? - zapytał Gallen. - Mogę jedynie zgadywać. Nie wyobrażam sobie, żeby mogła to zrobić. Jednak muszę się liczyć z tą ewentualnością, dlatego na pół- nocy trwają przy gotowania do obrony. - Cel w pobliżu - rozległ się basowy głos pokładowej sztucznej inteligencji. Ceravanne musiała usiąść z przodu i wyjaśnić, jak trafić do Doliny Boćków. Po chwili autolot wylądował u podnóża góry. Ceravanne wyjrza- ła przez okno. Górskie szczyty przykrywał śnieg, srebrzący się w księ- życowym blasku. W dole lśniło okrągłe jeziorko, którego toni nie przecinała ani jedna fala. Nad wodą unosiła się jedynie lekka mgieł- ka - było to dość niezwykłe, gdyż o tej porze roku nad gorącymi źródłami zwykle kłębiła się para. Widocznie wieczór był wyjątkowo ciepły, zupełnie jakby to był dopiero środek lata. Wokół jeziorka stali Bockowie - nieruchomo, z uniesionymi rękami; wyglądali zupełnie jak drzewa o poskręcanych pniach. Na łagodnie ukształtowanym wzgórzu wznosiła się świątynia zbu- dowana z białych głazów, które wydawały się żółte w świetle ognisk płonących pod sklepieniem portali. Kapłanki Riallny, któ- re opiekowały się Boćkami, zamknęły się w niej na noc. Ceravan- ne wiedziała, że widok wojskowego transportera może wystra- szyć kapłanki, postanowiła więc jak najszybciej poinformować je, kto przybył. Wybiegła na rześkie, nocne powietrze, przyświecając sobie kulą Gallena, i pospieszyła do świątyni. Zastukała do drzwi. Po chwili, ku zaskoczeniu Ceravanne, kapłanka Riallny z przerażeniem uchyli- ła drzwi. Była to korpulentna kobieta w średnim -jak na swoje ple- mię - wieku. Nazywała się Alna i Ceravanne znała ją od setek lat.- Nie bój się - szepnęła Ceravanne. - Byłam w Moree i udało nam się ukraść autolot. Wróciłam na jedną noc, żeby porozmawiać z Boćkiem. Prześpimy się w transporterze i rano odlecimy. Dobroduszna Alna popatrzyła ze zdziwieniem, nie zdając sobie sprawy, że Ceravanne mogłaby być sługą Ciemności. - Nie ma mowy - powiedziała. - Zapraszam was na kolację przy muzyce i nocleg. - Otworzyła drzwi na oścież i uściskała Ceravanne. - Och, dziękuję - powiedziała Tharrinianka. - Ale najpierw - wtrąciła Alna - tobie i twoim przyjaciołom na- leży się porządna kąpiel. My w tym czasie przygotujemy kolację. - Ceravanne wyczuła w jej tonie głosu, że nie jest to propozycja, lecz naleganie. Wróciła do autolotu, gdzie zastała Maggie i Gallena rozpakowujących zapasy żywności. - Jedna z kapłanek powiedziała mi, że jeśli mamy ochotę na po- rządną kolację i nocleg, wystarczy tylko, abyśmy wzięli kąpiel i uprali swoje rzeczy. Noc będzie ciepła, a tutejsze jeziorko jest podgrzewa- ne przez gorące źródła - dlatego właśnie Bockowie przenoszą się tu na zimę. Macie ochotę pójść ze mną? Od dłuższego czasu wszyscy czworo kąpali się wyłącznie w lo- dowatej wodzie górskich potoków, więc Ceravanne nie była zdzi- wiona, kiedy jej przyjaciele z radością rozebrali się i wskoczyli do gorącego jeziora. Orick zaczął chlapać na Ceravanne, ona odpłaciła mu tym samym i już za chwilę gonili się po całym jeziorku, przepeł- nieni dziecięcą radością. Potem wrócili do autolotu po swoje rzeczy. Gallen zapytał: - Ceravanne, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, prosiłaś, żeby nie pytać o twoje plany. Chciałaś, żebyśmy po prostu ci zaufali. Tak właśnie zrobiłem. Ale jutro lecimy do Moree. Chcę zniszczyć Siły Ciemności, chcę unicestwić sztuczną inteligencję, która nimi kieru- je. Lecz ty masz pewnie nadzieję, że uda ci się przekonać Wendetę. Czy taki jest twój plan? - Jeśli będę mogła porozmawiać z moją siostrą-bliźniaczką... tak, chciałabym ją przekonać. Ale mam też nadzieję, że uda mi się osiąg- nąć znacznie więcej. Ceravanne sięgnęła do swojego plecaka. Był to mały, brązowy, skórzany plecak; do tej pory jakoś nikt nie był ciekaw, co - oprócz grzebienia i brudnej tuniki - może się w nim znajdować. Ceravanne nigdy się z tym nie zdradziła. Wyciągnęła nieduży, lecz ciężki pakunek i zaczęła go rozwijać. Rozległ się brzęk złotych łańcuchów i nagle oczom zebranych uka-zały się lśniące kryształy pamięci, podobne do maleńkich diamen- tów. Ceravanne rozłożyła na podłodze olbrzymi płaszcz, niczym skarb jakiegoś pradawnego władcy. - Tak wyglądają Siły Ciemności - stwierdziła Ceravanne. - To jest dokładna replika. Przez ostatnie dwa lata zbieraliśmy informa- cje od wszystkich techników, którzy pracowali nad oryginałem, w Mieście Życia nasi specjaliści nie mają zbyt wiele doświadczenia w budowaniu takich urządzeń, więc było to wielkie ryzyko. Dowie- dzieliśmy się jednak, czyje wspomnienia są zmagazynowane w praw- dziwych Siłach Ciemności, więc odczytaliśmy te wspomnienia - w prawdziwej, nie przeredagowanej wersji - z naszych archiwów. Zostały one umieszczone w tym właśnie płaszczu. Niestety, nie wszystkie. Dronon nie dbał o ludzkie życie i część wspomnień zagi- nęła na zawsze. W takich przypadkach zastąpiliśmy utracone krysz- tały pamięci nowymi, aby uwzględnić również wspomnienia ludzi, którym udało się otrzymać prawo do ponownego narodzenia... Nasi technicy opracowali też program, który jest w stanie unieszkodliwić przekaz podprogowy, poprzez który Siły Ciemności wpływają na podświadomość swoich ofiar. - Chcesz powiedzieć, że zamierzasz wykorzenić z ludzi propa- gandę Ciemności? - zdziwiła się Maggie, która - podobnie jak Gal- len - sądziła, że ich ostatecznym celem jest zniszczenie wrogiego urządzenia. - Zrobimy, co będzie w naszej mocy - stwierdziła Ceravanne. - Jeśli uda nam się tylko zniszczyć Siły Ciemności, unicestwić je na zawsze - i tak wiele osiągniemy. Jednak obawiam się, że gdyby do tego doszło, mojemu światu grozi wojna domowa. Widzieliście, jaką broń pozostawił Dronon; jeśli dojdzie do wojny, nasz świat ulegnie zagładzie. Jednak lepsze to, niż pozwolić Siłom Ciemności, aby roz- przestrzeniły się na całą galaktykę... Na szczęście Rada Nieśmiertelnych ma nadzieję, że propagandę Ciemności można zniweczyć. Chcemy pokonać Ciemność jej włas- ną bronią; chcemy zastąpić jej kłamstwa - prawdą. -Jak to?! -warknął Orick. -Nie będziecie wcale lepsi od Sił Ciemności, jeśli zaszczepicie Maggie kolejne, tym razem swoje włas- ne Słowo! Ceravanne stanowczo pokręciła głową. - Nie do końca rozumiem, na jakiej zasadzie działa to urządzenie - powiedziała. - Wiem tylko tyle: każdy, kto kiedykolwiek został zainfekowany przez Ciemność, nosi w swojej czaszce odbiornik sy-gnałów. Ten płaszcz potrafi takie sygnały wysyłać, lecz w tej chwili nie możemy się nim posłużyć. Gdyby tak było, już dawno zaczęliby- śmy nadawać. - Co jeszcze jest potrzebne? - spytała Maggie. - Może mój płaszcz mógłby w czymś pomóc? - Musimy zdobyć klucz do Ciemności - odparła Ceravanne. - Kiedy Słowo wgryza się w czaszkę swojej ofiary, wysyła zakodowaną infor- mację, dzięki której Ciemność wie, w jaki sposób ma nadawać swój przekaz. Wtedy zostaj ą przesłane wszystkie wspomnienia, jednak w ta- ki sposób, aby tylko to jedno Słowo było w stanieje odczytać. - A więc ten "klucz" jest czymś w rodzaju programu dekodują- cego? - spytała Maggie. Zabrzmiało to, jakby nagle odezwał się je- den z techników z Miasta Życia; Ceravanne aż zadrżała. - Tak. Tak właśnie określili to nasi specjaliści. - Nie mogli po prostu złamać kodu? Ceravanne pokręciła głową. - Klucz został opracowany przez Dronon przy użyciu ich włas- nej technologii. Nie jesteśmy w stanie stworzyć duplikatu. Wiemjed- nak, że płaszcz Ciemności bez klucza staje się bezużyteczny, gdyż klucz ten stanowi zarazem źródło zasilania dla kryształów pamięci. - A więc, zakładając najbardziej optymistyczny scenariusz, za- mierzasz zdobyć ten klucz w stanie nienaruszonym - podsumował Gallen. - Czy na to właśnie liczysz? Ceravanne skinęła głową. - Jeśli porozmawiam z Wendetą, mam nadzieję, że namówię ją, aby oddała mi klucz. Jeśli mi się nie uda, będziemy musieli ją zabić, aby zdobyć klucz do Ciemności. Gallen z namysłem podrapał się po brodzie. Do tej pory wyobra- żał sobie, że wkroczy do pałacu Wendety, zabije kogo trzeba - i ro- bota skończona. Ceravanne pierwsza zrozumiała, że to nie wystar- czy. Na początku sądziła, że podróż do Moree będzie tylko czymś w rodzaju przejażdżki, urozmaiconej jedynie tajemniczością samej wyprawy. Nie sądziła, że oznacza to niekończący się bieg, nieustan- ną ucieczkę przed śmiertelnym zagrożeniem. Teraz zrozumiała, że kradzież klucza do Ciemności nie będzie tylko drobną potyczką. Gallen i Maggie - sądząc po ich zmarszczonych czołach - najwy- raźniej myśleli o tym samym. Gallen wstał, podszedł do okna i popatrzył na południe, w stronę Moree. Nie zobaczył jednak nic oprócz łagodnego, górskiego stoku. Zatarł ręce, jakby chciał je rozgrzać.- Moree jest piekłem stokroć gorszym od miasta Indalii. Jego strażnicy są groźniejsi niż jakiekolwiek stado Derritów. Czy wiemy chociaż, gdzie w tym labiryncie można znaleźć Wendetę? Ceravanne znów sięgnęła do plecaka. - Wielu kupców jeździ do Moree. Niektórzy z nich dostąpili za- szczytu obejrzenia królewskiej sali tronowej. Sala jest pilnie strze- żona i sądzimy, że zazwyczaj można w niej znaleźć Wendetę. Tak przynajmniej twierdzą nasi szpiedzy. - Ceravanne wyciągnęła mapę narysowaną na grubym, szarym papierze. Były na niej zaznaczone drogi prowadzące do miasta oraz komnaty i korytarze, które należy przejść, żeby dotrzeć do sali tronowej. Gallen przez chwilę przyglądał się mapie, po czym zmarszczył czoło z przerażeniem. Znaczną część mapy zajmowały białe plamy stanowiące obszary, gdzie mogły zamieszkiwać niezliczone rzesze wojowników. Było jednak widać, że wzdłuż każdej z dróg prowa- dzących do miasta stoją niezliczone fortyfikacje. Tekkarowie byli walecznym narodem, stworzonym po to, by żyć w świecie, w któ- rym przetrwanie graniczyło z cudem; ich wrodzona potrzeba bronie- nia się znalazła swój wyraz w wyglądzie miasta. Gallen zrozumiał, że przedarcie się przez okopy Tekkarów jest niemożliwe. ROZDZIAŁ 30 T, ego wieczora Gallen poczuł ulgę, kiedy zamiast kłaść się do snu na zimnych kamieniach, mógł cieszyć się towarzystwem kapłanek Riallny, goszcząc w ich świątyni w Dolinie Boćków. Kapłanki miały śniadą cerę i długie, mocne, brązowozłote włosy; chociaż każda z nich miała kilkaset lat, wyglądały jak zwyczajne, zadbane kobiety w średnim wieku. Wiodły proste, spokojne życie, na swój sposób poświęcając się przekształcaniu świata w królestwo piękna - tak jak czynili to wszyscy Twórcy. Z zewnątrz świątynia zdawała się zwyczajnym, prostokątnym budynkiem z kamienia w kolorze kości słoniowej. Na czterech kamiennych, żłobkowanych kolumnach wspierał się masywny por- tyk, ozdobiony prostą, gustowną płaskorzeźbą przedstawiającą krajobraz charakterystyczny dla tej deszczowej okolicy. Jednak wewnątrz świątynia była arcydziełem funkcjonalności i komfortu. Ściany pokryte były złocistą tapetą lub jesionową bo- azerią z delikatnymi płaskorzeźbami przedstawiającymi wschód słońca w górskiej dolinie. Na podłodze, na grubych dywanach, sta- ły niskie sofy, otaczając kominek w kształcie stożka, posiadający przy podstawie kilkanaście otworów, dzięki którym w pomieszcze- niu było ciepło i widno, a dym swobodnie ulatywał przez komin. Dookoła było mnóstwo rozmaitych lamp naftowych, które dosko- nale oświetlały wnętrze, jednak krwistoczerwone sofy i ciemnozie- lone dywany sprawiały, że światło było przyćmione, zupełnie jak w lesie o zmierzchu. 24 - Klucz do CiemnościWidać też było, że kapłanki są obdarzone doskonałym węchem. Gallen zauważył wszędzie wyjątkową czystość i świeżość, którą rzad- ko spotykało się wśród innych ludów. W powietrzu nie unosił się ostry zapach perfum, lecz delikatna woń przypraw, przez co wnętrze - pomimo swoich rozmiarów - stało się przytulne. Po chwili kapłanki zaczęły krzątać się w milczeniu; najpierw przyniosły gorącą wodę do umycia rąk, a zaraz potem półmiski pełne potraw. W przeciwległym końcu komnaty kilka kobiet za- częło grać na fletach i cymbałach; powietrze wypełniło się dźwię- kiem podobnym do śpiewu ptaków o poranku. Przyjaciółka Ce- ravanne, Alna, usiadła obok gości, pilnując, czego im potrzeba; chciała, by rozmowa toczyła się tak, jak tylko sobie tego zaży- czą. Wkrótce okazało się, że kapłanki postanowiły całkowicie pod- porządkować się swoim gościom, służąc im w sposób, jakiego Gallen nigdy dotąd, nawet we wspomnieniach, jakie otrzymał od Sił Ciemności, nie widział. Zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Wiedział, że tego wieczora może robić, co tylko mu się podoba -jeść, spać, słuchać opowieści, rozmawiać w cztery oczy; to uświa- domiło mu, jak płytkie i powierzchowne było wszystko, czego na- uczyła go Ciemność. We wspomnieniach, które stały się jego udziałem, nie było ani jednej osoby równie hojnej, jak kapłanki Riallny. Tamci ludzie byli w porównaniu z nimi zachłanni i egoistyczni - cechy te nie zawsze się ujawniały, lecz wyczuwało sieje we wszystkich działaniach. Na- wet najlepsi spośród nich... zupełnie nie dbali o kogokolwiek spoza swojego plemienia. Kiedy Gallen zastanowił się, gdzie chciałby teraz być - w domu, na Tihrglas, słuchając dźwięku skrzypiec; wśród Suluuthów, nucąc starą pieśń skrzydlatych ludzi, czy wśród Wędrowników, śpiewając razem z nimi pod rozgwieżdżonym niebem - doszedł do wniosku, że najbardziej odpowiada mu miejsce, w którym jest teraz. Ogarnął go niesłychany spokój. Zasnął na sofie obok Maggie, nie zdając sobie nawet sprawy, kiedy muzyka ucichła. Wkrótce po wschodzie słońca obudziły go głosy kobiet krząta- jących się w kuchni. Orick spał na sąsiedniej sofie; leżał na grzbie- cie, wyciągnąwszy do góry łapy. Gallen zaczął ostrożnie wypląty- wać się z objęć śpiącej u jego boku Maggie. Ceravanne gdzieśzniknęła; pomyślał, że pewnie poszła nad jezioro, żeby jeszcze raz się wy kąpać. Wstał. Chciał przygotować plan bitwy, która tego dnia miała się rozegrać, poszedł więc do autolotu. Słońca właśnie ukazały się nad górami i w dolinie poniżej świą- tyni Bockowie zebrali się wokół jeziorka, aby zamoczyć stopy w je- go wodach. Wśród nich siedziała Ceravanne, odziana w czystą, zie- loną tunikę, którą otrzymała od kapłanek. Prowadziła ożywioną rozmowę z tym samym Boćkiem, którego Gallen miał okazję po- znać. Jego widok wprawił jednak Gallena w zdziwienie. Kilka tygo- dni temu, kiedy się poznali, Bock miał skórę ciemnozieloną, teraz natomiast stał się szaro-brązowy niczym łodyga więdnącej rośliny. Gallen podszedł do nich. Bock mówił do Ceravanne powoli, zaspanym głosem: - Za późno... Już za późno, żebym jechał z wami. Nadchodzi zima... musisz sobie poradzić beze mnie. Gallen zatrzymał się przy nich na chwilę i popatrzył na podobną do drzewa postać, na jej wystające sęki i długie ręce wyciągnięte do słońca. - Wszystko w porządku? - zapytał Ceravanne. Popatrzyła na niego. - Bock jeszcze się nie obudził. O tej porze roku jest to dla nie- go bardzo kłopotliwe. Kiedy słońce wzejdzie wyżej i rozgrzeje krew w jego żyłach, będzie z nim łatwiej rozmawiać. - Nie mogę... nie mogę jechać... - powiedział Bock głosem sta- rego, zmęczonego człowieka. - Zostawię was samych - zdecydował Gallen. Poszedł do transportera i wyciągnął mapę, którą dostał od Cera- vanne. Rozłożył ją na podłodze i próbował wyobrazić sobie drogi wiodące w głąb twierdzy Tekkarów, które mogły znajdować się na terenach nie zaznaczonych na mapie. Kilka minut później przyszła do niego Maggie. - Kapłanki przygotowują dla nas śniadanie - szepnęła, przy- kucnąwszy obok Gallena. - Powiedziałam im, że zaraz przyj- dziemy. - Miała na sobie płaszcz i nową, zieloną tunikę. Usiadła tuż za Gallenem, nieco na prawo od niego. Gallen poczuł jej świeży za- pach i delektował się wonią jej egzotycznych perfum z Fale. Uświa- domił sobie, że Maggie przytula się do jego ramienia tak samo jak dawniej. W pewnym sensie poczuł się stary. Powinien teraz spę-dzać z nią miesiąc miodowy, powinien z nią świętować, a zamiast tego - gotował się do wojny. Postanowił jednak odpędzić od siebie tę myśl. Niespodziewanie Maggie przesunęła kantem dłoni wzdłuż jego kręgosłupa - aż poczuł dreszcz przeszywający całe ciało. Była to dość niezwykła pieszczota, którą obdarzały swoich kochanków ko- biety z plemienia Worrenów. Byli oni ludźmi niezwykle zmysłowy- mi; Gallen uśmiechnął się, kiedy przypomniał sobie wspomnienia jednego z nich. - Uwielbiam, kiedy śmiejesz się z takich niewinnych prowoka- cji jak ta - powiedziała Maggie. Zarzuciła mu ręce na ramiona, po- chyliła się i ugryzła go w ucho. - Wiesz, kochanie... - zamruczała. - Znam więcej sztuczek, niż jakakolwiek kobieta z Baille Sean. Za- łożę się, że Ciemność nauczyła mnie więcej, niż potrafią wszystkie one razem wzięte. Gallen oblizał wargi, zastanawiając się, co to znaczy - mieć za kochankę kobietę, która poznała wspomnienia stu innych ko- biet. - No widzisz? - odparł. - Przynajmniej będzie jakiś pożytek z na- szej wyprawy. Maggie zachichotała i przewróciła go na podłogę; usiadła na nim i rozkazała pokładowej sztucznej inteligencji zamknąć wszystkie włazy do autolotu. Potem uśmiechnęła się do Gallena i zalotnie prze- krzywiła głowę. - Lepiej będzie, jeśli nie będziemy nikomu zakłócać spokoju na- szymi jękami i krzykami, nieprawdaż? Gallen skinął głową. Maggie pochyliła się i pocałowała go; jej piersi otarły się o jego tors. Przez chwilę siedziała w bezruchu, wpa- trując się w jego oczy, a potem zaczęła powoli rozwiązywać Galle- nowi tunikę, od czasu do czasu muskając jego twarz albo całując go. Przypominała sobie ruchy i gesty, które pamiętała ze stu po- przednich wcieleń. Gallen wiedział, że z nikim innym nie byłoby mu tak dobrze, gdyż zobaczył, że Maggie znała wszystkie kobiety, które kiedykolwiek kochał, i widać było, że chciałaby stać się jed- nocześnie każdą z nich, że chciałaby dać mu to, co od każdej z nich otrzymał. Wyciągnął rękę i zaczął rozwiązywać dekolt jej tuniki. Maggie pokręciła głową; zrobiła to za niego i ściągnęła ubranie. Przez następne pół godziny pogrążeni byli w cudownej pod- róży; to, co wspólnie przeżywali, było piękniejsze i wspanial-sze niż wszystko, co spotkało ich do tej pory. Kiedy się kochali, Gallen zaczął przypominać sobie, czego nauczył się o kobie- tach w ciągu ostatnich sześciu tysięcy lat, i zaczął dawać z sie- bie, ile tylko mógł, aż w chwili największej rozkoszy Maggie krzyknęła: - Dzięki niech będą Panu naszemu i Gallenowi O'Day! Lecz kiedy później z tego zażartował, nie mogła sobie przypo- mnieć, żeby coś takiego powiedziała. Kiedy skończyli, trzymał ją długo w ramionach. Leżeli wyciąg- nięci na miękkim siedzeniu. Gallen zdał sobie sprawę, że po raz pierw- szy od kilku tygodni był w stanie zupełnie zapomnieć o Siłach Ciem- ności i o całym świecie, tylko cieszyć się z tego, że jest z kobietą, którą kocha. Przez dłuższą chwilę nic nie mówili, aż wreszcie słońce wze- szło wyżej i pojawiło się w oknie autolotu. Wtedy Maggie powie- działa: - Miałam cię spytać: dlaczego właściwie tu przyszedłeś? - Oglądałem mapę Moree - odparł Gallen. - Chciałem zobaczyć, jak się tam dostać, ale stwierdziłem, że nie ma łatwiejszej drogi. Maggie uśmiechnęła się. - To dlatego, że patrzysz na niewłaściwą mapę. Spojrzała na sufit, na siatkę kryształów wystającą z zasobnika umieszczonego nad włazem. - Widzisz tę mapę rozłożoną na podłodze? - Tak - odparła sztuczna inteligencja autolotu. - Pokaż nam hologram okolic Moree, tak jak wyglądały wczoraj wieczorem, i dopasuj obraz do mapy. Na podłodze pojawił się hologram przedstawiający dosko- nałą miniaturę górzystej równiny. Kiedy Gallen usiadł, jego sto- py zapadły się w hologram i wyglądał jak olbrzym, który wrósł w ziemię. Wokół Moree rozciągała się żółtawa pustynia, przez którą przepływała tylko jedna, mała rzeczka. Gallen widział po- jedyncze drzewa oliwkowe, krzaki jałowca ukryte wśród skał i gąszcz trzcin rosnących w wyschniętym korycie rzeki. Patrząc z bliska dostrzegł otwory wentylacyjne wykute w skale, oraz kilka wejść do podziemnego miasta, które stanowiły zarazem jego jedyne oświetlenie. Większość terenów, pod którymi znaj- dowała się twierdza, zajmowały farmy, które na noc były sta- rannie zamykane. Lotnisko otaczało Moree z trzech stron. W równych odległo- ściach stało na nim pięć statków kosmicznych, lśniących niczymsrebrne kule. Na południowym, północnym i zachodnim krańcu hologramu widać było kroczące fortece Drononu, podobne do gi- gantycznych krabów strzegących kawałka pustynnej ziemi, zaś na południe od Moree stało zaparkowanych siedem autolotów - pojazdów w kształcie spodka, identycznych jak ten, w którym się znajdowali. - Poczekaj chwilę - powiedział Gallen, wskazując na hologram. - Czy to wszystkie jednostki latające, jakie zbudowano? - Tak - odparł autolot. Gallen popatrzył z bliska na hologram. Lotnisko w Moree było strzeżone jedynie przez garstkę ludzi - wszyscy byli przygotowani wyłącznie na atak z lądu. - Czy widzisz to co ja? - Gallen zapytał Maggie. Popatrzyła na niego z błyskiem w oku, więc domyślił się odpowiedzi. - Tekkaro- wie są gotowi do walki na ziemi, ale nie będą w stanie odeprzeć ataku z powietrza. - Oczywiście - przyznała Maggie. - To są pierwsze autoloty, jakie kiedykolwiek posiadali. Zdają sobie sprawę, że Północ nie posiada sił powietrznych. Myślę, że zupełnie nie brali pod uwagę takiego ataku. Słudzy Ciemności ufają strategiom, których nauczy- li się przez ostatnie sześć tysięcy lat, ale nie znają tych, które zna twój płaszcz. Gallen zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał płaszcz, w jaki sposób najlepiej będzie zaatakować miasto za pomocą jed- nego transportera. Wojskowe autoloty były zaparkowane zbyt bli- sko siebie; wystarczył jeden strzał, aby wszystkie zamienić w pył. Kroczące fortece nie będą w stanie obronić lotniska przed poje- dynczym pociskiem, wystrzelonym z odległości kilkuset kilome- trów. Rozważał też możliwość strzelania do kroczących fortec, lecz ppkręcił głową. Ze wspomnień Tkintita, jednego z techników Dro- nonu, wiedział, że fortece posiadają pancerz, którego nie zdoła prze- bić, a także wystarczającą siłę ognia, żeby unicestwić jego maleńki autolot. Jednak Maggie zauważyła, że statki kosmiczne były usta- wione w dość dużej odległości od Moree tylko po to, aby uniknąć zniszczenia miasta w przypadku, gdyby ciecz wypełniająca ze- wnętrzne tarcze chłodzące wyciekła i zapaliła się. W przestrzeni kosmicznej ciecz ta ochładzała się poniżej temperatury krzepnię- cia i nie było niebezpieczeństwa eksplozji, jeśli następowało zde- rzenie z meteorem. Jednak dopóki statki znajdowały się na ziemi,stanowiły doskonały ładunek zapalający. Wystarczyłby jeden po- cisk, aby spowodować eksplozję, która zmiecie co najmniej jedną z fortec. W tej chwili Gallen zrozumiał, w jaki sposób może doko- nać spustoszenia wśród Tekkarów. Cztery pociski, które miał, mu- siały wystarczyć: jeden na lotnisko, a pozostałe trzy - po jednym na każdy ze statków. - Wiesz co - powiedział Gallen. - Jeśli przekonamy Tekka- rów, że celem naszego ataku jest zniszczenie ich arsenału, mo- żemy skorzystać z zaskoczenia i wylądować w pobliżu sali tro- nowej. Przyglądając się mapie Gallen doszedł do wniosku, iż we- dług wszelkiego prawdopodobieństwa jedno ze skalistych wzgórz kryje w sobie komnatę Wendety. Wzgórze to znajdowa- ło się nad samym centrum miasta; z powietrza wyglądało cał- kiem zwyczajnie, lecz - jeśli wierzyć mapie - tuż pod powierzch- nią, gdzieś na północnym stoku, musiała znajdować się sala tronowa. Gallen sądził, że jeśli uda im się wybić w skale otwór, znajdą się w samym sercu miasta. Jednak po chwili pokręcił gło- wą z rezygnacją. -Nie jestem pewien... Ten transporter ma wystarczającą siłę ognia, żeby zniszczyć lotnisko i statki kosmiczne, ale może nam nie wystarczyć rakiet, żeby przebić się do podziemnej komnaty. Maggie pokręciła głową. - Wciąż myślisz jak chłopak z prowincji. Powiedz mi, co spra- wia, że ten autolot unosi się w powietrzu? - Reaktor termojądrowy? - Nie - to jest tylko źródło zasilania. Autolot porusza się dzięki falom ukierunkowanej antygrawitacji. Gallen popatrzył na Maggie i jego płaszcz zaczął zastanawiać się, co dziewczyna planuje. Maggie miała jednak płaszcz technika, po- siadający znacznie większą wiedzę z zakresu technologii, więc Gal- len pozwolił jej wszystko wyjaśnić. - Przez większość czasu antygrawitator generuje słabe impul- sy, ale można to zmienić, uzyskując dużo silniejsze fale o regular- nej fazie. Zapewniam cię, że żaden z podziemnych korytarzy na Tremonthin nie był projektowany tak, żeby wytrzymać obciążenie, które wywołamy! Jeśli przelecimy nad całym podziemnym mia- stem, wysyłając harmoniczną anty grawitację... cóż, wtedy Tekka- rowie będą zaskoczeni widząc, jak łatwo ich skalne twierdze zmie- niaj ą się w pył.Gallen popatrzył jej w oczy. - Czy ty wiesz, co mówisz? Wiesz, ile ludzi wtedy zginie? W mie- ście prawdopodobnie mieszka przeszło pół miliona Tekkarów. Maggie odchyliła się do tyłu; włosy opadły jej na ramiona, odsła- niając zniecierpliwione czoło. - Gallenie, kiedy rozmawiasz z Ceravanne, musisz brać pod uwa- gę, że ona nie ma pojęcia o prowadzeniu wojny. Ona chciałaby pole- cieć do Moree i "porozmawiać" z Wendetą! Na litość boską! To nie jest sposób, w jaki my załatwilibyśmy tę sprawę! Dronon sprowa- dził tu technologię pozwalającą wygrać każde starcie, a Siły Ciem- ności sprawiły, że ludzie rwą się do walki. Myślę, że musimy ode- brać im broń i pokazać, jak straszna może być wojna. -Ale to by oznaczało, że zabijemy tysiące niewinnych kobiet i dzieci - zaprotestował Gallen. Zdziwił się, kiedy wypowiedział sło- wo: "zabijemy", ponieważ nagle zrozumiał, że nie tylko Maggie myśli o takim rozwiązaniu. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Musimy uderzyć tam, gdzie się tego najmniej spodziewają. Musimy wykorzystać niezdecydowanie Wendety i brak doświad- czenia Ciemności. Nie możemy sobie pozwolić na uprzejmość. Nie możemy sobie pozwolić na czystą grę. Ciągle... ciągle przypomi- na mi się coś, co wuj Thomas powiedział mi przed opuszczeniem Tihrglas. Kiedy zjawił się w mojej karczmie, miał zamiar pokrzy- żować wszystkie moje plany. Położył się na łóżku w pokoju go- ścinnym, nie zdejmując ubłoconych butów, i powiedział coś w ro- dzaju: "Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci grać w czyimś życiu rolę złośliwego chochlika, graj ją najlepiej, jak umiesz. Delektuj się nią. Jest to jedna z największych przyjemności, jaka spotyka nas w życiu". Krótko mówiąc, jeśli już musisz wbić komuś nóż w ple- cy, rób to z radością... Cóż, Siły Ciemności robiły wszystko, żeby ostatnie dwa tygodnie stały się dla nas piekłem. Myślę, że nie możemy im tego puścić pła- zem! Kiedy zobaczysz Wendetę, Gallenie O'Day, nie próbuj stroić do niej słodkich min tylko dlatego, że jest klonem Ceravanne. Jeśli nie utniesz jej głowy, zrobię to za ciebie! Gallen popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Na litość boską, ależ wy, Flynnowie, macie charakter! To dziw- ne, że księża nie każą was topić, kiedy tylko się urodzicie! - Gallen odchylił się do tyłu, lecz jego płaszcz opracowywał już plan ataku. W wyobraźni Gallen śledził krok po kroku całą strategię.Rozmyślając o zniszczeniach, jakich mogą dokonać w Moree, zastanawiał się, czy istnieje inne wyjście. Maggie miała rację. Jej diaboliczny pomysł gwarantował największe prawdopodobieństwo sukcesu, jednak ĆJallenowi trudno było się z nim oswoić. Wiedział, że pod pewnymi względami Maggie jest dużo silniejsza od niego. To ona pierwsza zaryzykowała życie w walce z Drononem; teraz była zdecydowana wydać Tekkarom bezwzględną walkę. Popatrzył jeszcze raz na hologram umieszczony nad leżącą na podłodze mapą. Jego nogi wystawały z hologramu niczym gigan- tyczne pnie drzew. Patrząc na obraz okolicy naniesiony na mapę, Gallen wpadł na pewien pomysł. ROZDZIAŁ 31 T. ego ranka, kiedy Gallen i Maggie ogłosili swój plan bitwy, Cera- vanne wzięła Gallena na bok i sprzeczała się z nim długo i zawzię- cie. Ani ona, ani Bock nie byli w stanie zgodzić się na atak, jaki zaproponowano. Znajdowali się w samym sercu Doliny Boćków, nieopodal gorącego jeziora, którego wody lśniły w porannym słoń- cu. Dzień był tak pogodny i ciepły, że Maggie nie mogła pojąć, jak w taki dzień można rozmawiać o zabijaniu. Wokół czwórki przyja- ciół zgromadzili się wszyscy Bockowie; stali w zupełnym bezruchu, wznosząc ręce niczym księża podczas błogosławieństwa albo kapła- ni modlący się do bliźniaczych, temonthińskich słońc. Jeden z Boć- ków - przyjaciel Ceravanne - stał pomiędzy nią a Gallenem, pełniąc rolę sędziego rozstrzygającego spór. - Pamiętaj, Gallenie - nalegała Ceravanne głosem drżącym z emo- cji - Nie życzę sobie przemocy, o ile można jej uniknąć. Nie każdy, kto został zainfekowany przez Ciemność, jest zły. To są zwykli lu- dzie, tacy sami jak ty - tylko że zostali podporządkowani czemuś, czego nie rozumieją i z czym nie potrafią walczyć! W oczach Ceravanne pojawił się niecodzienny błysk; Maggie była zdziwiona, bo jeszcze nigdy nie widziała, żeby Tharrinianka otwar- cie wyrażała swój ą złość. - Jeśli dzisiaj przegramy, ten świat może już nie mieć następnej szansy na odzyskanie wolności - odparł Gallen. - Wolę poświęcić swoją wolność, niż zniszczyć choćby jed- no niewinne życie! - nie ustępowała Ceravanne. Wyglądała jak mała dziewczynka, spoglądając bladozielonymi oczami spod zło-cistych włosów. Po raz pierwszy Maggie poczuła, że Ceravanne traci panowanie nad sobą i otwarcie wyraża swoje najszczersze uczucia. - Ale nie możesz tej decyzji podejmować za innych! - krzyk- nął Gallen. - Nie pozwolę, ci na to! Zrobiłem już poprawki w na- szym planie, żeby oszczędzić tylu Tekkarów, ilu tylko zdołamy. Jeśli to cię nie zadowala, będę musiał cię rozczarować! Może lepiej będzie, jeśli wezmę twój płaszcz i wyruszę do walki bez ciebie! - Nie, błagam! -jęknęła Ceravanne. Jej głos załamał się, jak- by nigdy dotąd nie brała pod uwagę, że Gallen może sam rozpra- wić się z Siłami Ciemności. Muszę lecieć z wami - powiedziała błagalnie. -Nie odmawiajcie mi tego. Widziałam już, jak ten konflikt zniszczył życie wszystkich moich rodaków. Zbyt wielu ludzi z innych plemion zostało zamordowanych. Jeśli będę w sta-> nie ocalić choć jedno życie - warto, żebym była z wami. Namó- wiłam Boćka, żeby z nami poleciał. On też będzie mógł w czymś pomóc. Głos Gallena stał się łagodniejszy. - Twoja tharriniańska dobroć jest ogromną zaletą, ale jednocze- śnie twoją największą słabością. Chciałbym, żebyś o tym pamiętała. - Ten świat jest moją ojczyzną- powiedziała Ceravanne, pochy- lając się przed Gallenem, jakby składała mu pokłon. - Muszę mu służyć najlepiej, jak potrafię. W jaskiniach Tekkarów mieszkaj ą dzie- ci. Są tam niewinni ludzie. Nie traktuj ich brutalnie! Proszę cię, po- zwól mi porozmawiać z Wendetą. Może będziemy w stanie rozstrzy- gnąć ten problem między sobą. Maggie przyglądała się Gallenowi. Chociaż oboje wiedzieli, że Ceravanne będzie o to prosić, i oboje zgadzali się, że należy jej od- mówić, to jednak ton jej głosu i dar przekonywania sprawiły, że Maggie nie była w stanie się z nią sprzeczać. Istotnie, zniszczenie całego miasta byłoby zbyt okrutne. Maggie zdawała sobie sprawę, że to kombinacja feromonów, gestów i odpowiednio dobranych słów spowodowała zmianę jej decyzji. Możliwe, że Ceravanne umiejętnie zagrała na uczuciach swoich rozmówców. Lecz kiedy Tharrinianka pochyliła się do przodu, kiedy słońce oświetliło jej złote włosy i dziewczęcą twarz, słowa, które wypowiadała, wydały się jakimś magicznym zaklęciem, na tyle silnym, że Gallen zamilkł w połowie zdania. Nagle Maggie zrozumiała, dlaczego Ceravanne przez całe ty-siąclecia była wielbiona na tym świecie. Tharrinianka zawsze potrafiła pogodzić skłóconych. Jej wpływ był tak silny, że Mag- gie bez namysłu odpięła od paska strzelbę miażdżącą i rzuciła jąna ziemię. Ceravanne chwyciła Gallena za rękę. - Nie domyślasz się, że Wendeta odciąga Tekkarów od wojny tak samo, jak ja próbuję odciągnąć was? Jak sądzisz, dlaczego jeszcze nas nie zaatakowali? Widzieliśmy przecież, że są do tego w pełni przygotowani - stwierdziła. Maggie wiedziała, że to prawda. Dwa tysiące kilometrów stąd siostra-bliźniaczka Ceravanne walczyła o pokój. - Kiedy dotrzemy do jej komnaty, nie trzeba będzie sięgać po broń. Wendeta nie pozwoli, aby jej ludzie zrobili wam krzywdę, jeśli zobaczy, że przybyliście w towarzystwie moim i Boćka. Jestem tego pewna; daję głowę, że tak właśnie się stanie. - Ceravanne ma rację - powiedział z wysiłkiem Bock; jego po- żółkłe liście szumiały na wietrze. - Ona potrafi porozumieć się z każ- dym narodem, nawet z Tekkarami. Nie wahałbym się powierzyć ży- cia w jej ręce. Gallen popatrzył na Boćka z tą samą zawziętością, co na Cera- vanne. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Dam wam chwilę na rozmo- wę z Wendetą. Jeśli nie zdołacie jej przekonać, będę musiałjązabić. Ceravanne zamknęła oczy i odetchnęła z ulgą. Chwyciła rękę Gallena i pocałowała ją. -Dziękuję... dziękuję ci -powiedziała, zbyt wzruszona, by dodać coś więcej. Maggie pomyślała, że nie poddali się zbyt łat- wo. Kiedy powtórnie przedyskutowali plan ataku, zobaczyli kap- łanki Riallny schodzące ze wzgórza, niosące śniadanie złożone z serów i świeżych bułeczek nadziewanych owocami. Rozłożyw- szy prowiant, usiedli dokoła i jedli, spoglądając na siebie w bla- sku porannego słońca. Serce Maggie przepełnione było radością. Orick połykał kolejne bułeczki z owocami, zlizując nadzienie z no- sa z takim zapałem, że język niemalże owijał mu się wokół py- ska. Gallen i Maggie trzymali się za ręce i od czasu do czasu wymie- niali ukradkowe spojrzenia. Bockowie zgromadzili się nad brzegiem jeziora, aby zmoczyć nogi, zaś kapłanki myły im stopy za pomocą użyźniającej pasty.Kiedy skończyli jeść, na łące rozległ się śpiew polnych skow- ronków. Orick zaczął mówić powoli i z powagą. Maggie wiedzia- ła, że niedźwiedź chciał zostać księdzem; zawsze wyobrażała go sobie jako ascetycznego mnicha-pustelnika mieszkającego w le- śnych ostępach. Nigdy nie przypuszczała, że Orick ma zadatki na misjonarza, tymczasem on mówił do Ceravanne z głębi serca: - Wiesz, zauważyłem, że nie posiadacie tu odpowiednich świątyń. - Kapłanki Riallny budują wspaniałe świątynie. Boćkom wystar- czy słoneczna polana - powiedziała Ceravanne. - Inne narody rów- nież mają swoje miejsca kultu. - A kościoły katolickie? - zdziwił się Orick. - A chrześcijań- stwo? - Co to takiego? - spytała Ceravanne. Maggie domyślała się, że Tharrinianka szanuje Oricka i pyta o to ze szczerej ciekawo- ści. - Od dawna miałem ochotę ci to wyjaśnić - odparł Orick i opo- wiedział jej o młodym człowieku imieniem Jezus, który przed tysią- cami lat - podobnie jak ona - walczył o pokój między ludźmi, a po- tem oddał za nich życie. Orick opowiedział, jak Jezus przed śmiercią został zdradzony przez swego przyjaciela i jak ostatniej nocy dzielił i błogosławił chleb i wino, prosząc swoich uczniów, aby czynili to samo na pamiątkę jego męki. Potem, ku zaskoczeniu Maggie, niedźwiedź dodał: - W normalnych okolicznościach nie miałbym uprawnień, aby to zrobić, lecz sądzę, że w tej chwili - powinienem. Dziś udajemy się do Moree... - Po tych słowach odśpiewał modlitwę eucharystyczną, wziął kilka bułek i rozdał je wszystkim zebranym, zaś Gallen wyciąg- nął manierkę z winem, aby każdy się napił. Potem Orick odmówił jeszcze krótką modlitwę, prosząc Boga, aby błogosławił im w podróży i uchronił ich przed nieszczęściem. Maggie wzruszyła się tą podniosłą chwilą. Po komunii poczynili ostateczne przygotowania do bitwy. Kiedy Gallen sprawdzał broń, Bock stał nieruchomo i wpatrywał się w nie- bo. Ceravanne rozłożyła swoje rzeczy na trawie. Sięgnęła do pleca- ka i wyjęła z niego szarą, jedwabną tunikę z obszernym kapturem. Następnie rozłożyła swój płaszcz i narzuciła go na ramiona, dzwo- niąc złocistymi kryształami.Maggie zauważyła, że Orick drepcze nerwowo, lecz Ceravanne podrapała go po krótkiej, ostrej sierści na karku i szepnęła: - Czas na nas. Ruszajmy bez pośpiechu i bez laku. Jeśli przyj- dzie nam zginąć, pamiętajmy, że śmierć jest tylko przelotnym snem. Te słowa nie były pocieszające ani dla Gallena, ani dla Oric- ka czy Maggie. Płaszcz Maggie nie był w stanie przechować jej wspomnień, zaś Gallen miał już w swoim płaszczu zapisane wspomnienia Tallei. Orick popatrzył na nich z rezygnacją. Jego wiara była jedyną rzeczą, jaka go jeszcze podtrzymywała na duchu. Maggie wiedziała, że niedźwiedź pragnął miłości i spo- kojnego życia, lecz cokolwiek robił, los sprawiał mu przykre niespodzianki. Nagle Ceravanne wstrzymała oddech. Zdała sobie sprawę, że tak naprawdę te słowa pocieszenia były dla jej przyjaciół tylko przypomnieniem bolesnej prawdy; nikt z całej trójki nie miał za- pisanych wspomnień i nikt nie mógł, tak jak ona, narodzić się po raz drugi. Orick mruknął żałośnie i podreptał do autolotu; Ceravanne, Bock, Gallen i Maggie ruszyli za nim. Maggie zasiadła w kokpicie i przetestowała wszystkie układy. Potem zorientowała się, że Gallen stoi obok niej. Wstała i przytuliła się do niego. Trzymali się w ramionach przez dłuższą chwilę. Gallen pocałował ją, muskając ustami jej czoło, a ona przywarła do jego piersi. - Obiecaj mi - szepnął rozgorączkowany - że kiedy nas wysa- dzisz, odlecisz stamtąd jak najszybciej. Nie chcę, żebyś tam tkwiła, wystawiając się na strzał z fortecy Drononu. - Być może jestem odważna, ale nie jestem głupia - Maggie uśmiechnęła się promiennie. - A ty obiecaj mi, że wrócisz cały i zdrowy. - Oczywiście. Przecież zamierzam się przy tobie zestarzeć - szep- nął Gallen. Potem całowali się długo i czule, aż Maggie była pewna, że po- zostali tracą już cierpliwość. Gallenowi nie spieszyło się do drogi. Dopiero po dłuższej chwili poszedł zamknąć główny właz, Maggie zajęła miejsce pilota i kazała swojemu płaszczowi połączyć się z po- kładową sztuczną inteligencją, aby autolot mógł odbierać rozkazy, zanimjeszcze zostaną wypowiedziane.Lot miał być krótki: wystarczyło tylko przeskoczyć ocean na mi- nimalnej wysokości, przy wszystkich systemach antyradarowych pra- cujących z maksymalną mocą. Kiedy dotrą do Gór Telgood, zostaną wystrzelone inteligentne pociski, które powinny osiągnąć swój pierw- szorzędny cel. Gdyby okazało się to niemożliwe, Maggie wskazała też drugo- i trzeciorzędne cele dla rakiet. Przez następnych kilka minut mknęli bezszelestnie nad oceanem, zaś płaszcz Maggie wyświetlał jej widok krainy, do której się zbliża- li. Niebo było bezchmurne, dopóki nie dotarli do wybrzeży Babelu, gdzie powitały ich skłębione na horyzoncie czarne chmury, wróżące nadejście burzy. - Zapnijcie pasy i przygotujcie się do szybkiego nurkowania - zawołała Maggie do pozostałych. Autolot runął w dół, a potem zaczął przemykać tuż nad wierz- chołkami drzew, utrzymując prędkość 9 machów. Deszcz i chmury ograniczały widoczność, więc Maggie kierowała się wyłącznie ho- logramem wyświetlanym przez jej płaszcz. Widać było na nim po- strzępioną linię gór, podobną do białych, ostrych zębów. Maggie wystrzeliła inteligentne pociski; otworzyła na chwilę oczy i wyj- rzała przez okno, żeby sprawdzić, czy rakiety zostały prawidłowo odpalone. Pociski pomknęły przed siebie, napędzane potężnym polem antygrawitacyjnym, zostawiając za sobą błysk rozgrzanego do białości powietrza. Autolot zawirował i wpadł w labirynt wąskich kanionów. Pokła- dowa inteligencja wystrzeliła serię pocisków zapalających, zmiata- jąc z drogi jakiegoś zabłąkanego człowieka-ptaka. Potem maszyna wzbiła się nieprawdopodobnie szybko, aby przeskoczyć górski łań- cuch, a następnie opadła na pustynną równinę Moree. Na ekranie sztucznej inteligencji pojawił się zapisany czerwony- mi literami komunikat: "cztery cele trafione, trzy zniszczone" wraz z hologramem przedstawiającym pole walki. Trzy z pięciu statków kosmicznych zmieniły się w dymiące chmury w kształcie grzyba. Czwarty z nich został trafiony, lecz nie eksplodował. Maggie wyj- rzała przez szybę i mimo ulewnego deszczu ujrzała w dole ogromną kulę ognia, o którą autolot niemalże się otarł. Eksplozja spowodowała, że dwie fortece Drononu stanęły w pło- mieniach. Jedna rozleciała się na kawałki; jej pancerz wygiął się pod dziwacznym kątem, miotany nieustannymi wybuchami amunicji. Druga forteca usiłowała wydostać się z kuli ognia, która jeszcze przed chwilą była statkiem kosmicznym; zostawiała za sobą ognisty ślad,mimo to sunęła naprzód, przypominając olbrzymiego, czarnego pa- jąka, wijącego się w agonii. Z trzeciej, stojącej na południu fortecy wystrzelono pocisk samo- sterujący. Maggie niemalże bez udziału świadomości nacisnęła spust obu dział plazmowych i pocisk eksplodował w powietrzu, oślepia- jąc ją niesamowitym blaskiem. Autolot przez cały czas tracił wysokość - kierował się w stronę sterczącej pionowo skały, wewnątrz której powinna znajdować się sala tronowa Wendety. Nagle na głównym ekranie pojawił się komu- nikat: "Zezwolić na przerwanie misji?". Maggie z przerażeniem patrzyła na to, co działo się w dole, za- stanawiając się, dlaczego pokładowa inteligencja zadaje takie pyta- nie i dlaczego jedna z rakiet zamiast w lotnisko uderzyła w statek kosmiczny, który był jej drugorzędnym celem. Kiedy popatrzyła na rozciągającą się w dole pustynię, zrozumiała, co się stało: na lotni- sku nie było ani jednego transportera; widocznie wszystkie znajdo- wały się w powietrzu. - Nie! - krzyknęła zdesperowana Maggie. Tymczasem pokłado- wa inteligencja odebrała to jako brak zezwolenia na przerwanie mi- sji i pół sekundy później autolot znalazł się na ziemi, wysyłając har- moniczne wiązki fal antygrawitacyjnych. Maggie wyjrzała przez okno i krzyknęła: - Gallenie! Lotnisko jest puste! Tekkarowie musieli wysłać wszyst- kie autoloty na poszukiwania! Tymczasem Gallen już otwierał właz, a tuż za nim tłoczyli się Orick, Bock i Ceravanne. Maggie poleciła swojemu płaszczowi, aby połączył się przez radio z płaszczem Gallena. - Odebrałem wiadomość - odpowiedział Gallen w ten sam spo- sób. - Ale teraz nie możemy się zatrzymać. Zrób, co możesz, a po- tem uciekaj! Maggie zawahała się. Wiedziała, że nie może zostawić Galle- na w środku Moree, lecz była pewna, że statki Tekkarów, rozwi- jające prędkość 10 machów, będą tu za chwilę. Nawet jeśli były oddalone o sto kilometrów, dotarcie tutaj zajmie im trzydzieści sekund. Maggie przygryzła wargę i rozejrzała się. Ich autolot był w tym momencie ukryty w cieniu pionowej skały, która osłaniała go od południa. Na pomocy i wschodzie, nad eksplodującymi statkami kosmicznymi, wznosiły się coraz czerwieńsze chmury dymu. Słup ognia sięgał na nieprawdopodobną wysokość. Spowodowane eks-plozj ą wyładowania statyczne, podobne do gigantycznych fajerwer- ków, rozjaśniły na chwilę niebo. Właz autolotu zamknął się bezsze- lestnie. Maggie uświadomiła sobie niejasno, że zdołała wybić w skal- nej ścianie olbrzymią dziurę. Jednak do wnętrza autolotu nie docierały żadne dźwięki; Maggie widziała tylko potężną, osuwającą się skalną masę. Gallen, Ceravanne, Orick i Bock biegli przed siebie. Tymczasem autolot zaczął emitować Czarną Mgłę - nieszkodliwy barwnik po- wietrzny, który całkowicie pochłaniał światło. W tym momencie Maggie miała okrążyć autolotem salę tronową i zniszczyć otaczające jąkorytarze, aby Wendeta wraz z Siłami Ciem- ności nie mogła z niej uciec i aby nie mogła liczyć na pomoc z zew- nątrz. Autolot zaczął zataczać szeroki łuk. W ciągu kilku sekund po- konał cały kilometr. Maggie patrzyła, jak fale antygrawitacyjne burzą podziemne tunele, odsłaniając regularny układ skalnych komnat. Zdążyła zrobić prawie pół okrążenia, kiedy usłyszała sygnał alarmowy. Inteligencja pokładowa przedstawiła obraz dwóch zbliżających się statków, z których wystrzelono pociski samo- sterujące. Maggie nie miała amunicji, żeby się bronić. Było też za późno na ucieczkę. Orick biegł pod górę za Ceravanne i Boćkiem. Gallen szedł pierwszy. Co chwila spadał na nich deszcz popiołów, kiedy tu i ówdzie wystrzelały w niebo olbrzymie słupy ognia. Dookoła nich ziemia zapadła się, odsłaniając zrujnowane komnaty i korytarze. Gdzieniegdzie Orick widział odłamki skalne wystające z zapa- dliska, z którego buchał ogień i wydobywały się chmury pyłu. Apokalipsa. To, co widział, przywodziło mu na myśl wizję apo- kalipsy. Orick zorientował się, że zniszczenie dokonało sięjeszcze przed ich lądowaniem - widocznie architekci podziemnego miasta nie prze- widzieli tak wielkiego nacisku, jaki wywarły gigantyczne eksplozje statków kosmicznych. Biegł co sił, kiedy nagle ziemia zaczęła się pod nim zapadać. W ostatniej chwili skoczył przed siebie; tuż za nim odsłonił się pod- ziemny tunel. Tymczasem sto jardów przed nim rozległ się zgrzyt 25 - Klucz do Ciemności 285 pękającej skały i prawie cała pionowa ściana osunęła się niczym za- mek z piasku zgnieciony nogą dziecka. Odgłosy spadających kamieni, huk ognia w płonących statkach, ośle- piające błyski, przeraźliwe krzyki Tekkarów, drżenie ziemi - wszystko to stapiało się w jeden nieopisany tumult. Orick stanął na chwilę i w- strzymał oddech, patrząc jak jeden ze statków kosmicznych - ogromna półkula o średnicy prawie pół mili - wznosi się bezgłośnie w powietrze i znika gdzieś na zasnutym dymem niebie. Gallen przystanął. Orick poczuł, że ziemia kołysze się i faluje pod jego stopami. Ten dziwny ruch jeszcze bardziej zaniepokoił Ceravanne i Boćka, którzy chwiali się, próbując złapać równo- wagę. W miejscu, gdzie runęła skalna ściana, ukazało się co najmniej sześć kondygnacji komnat, stanowiących część miasta Tekkarów. Na najwyższym piętrze znajdowała się olbrzymia, wysoka na czterdzieści stóp komnata. Była to sala tronowa Wendety. Jednak żeby tam dotrzeć, trzeba było wspiąć się po stromym, skalnym rumowisku. - Tędy! - krzyknął Gallen, wskazując ścieżkę wśród głazów. Wszędzie unosił się zapach ognia, dymu i zmiażdżonych skał. Orick niemal zapomniał o obecności Tekkarów w zrujnowanych komnatach, zdawał się nie słyszeć przeraźliwego krzyku rannych. Po chwili wszystko zniknęło w Czarnej Mgle, kiedy Maggie zrobiła użytek z kamuflażu. Cała czwórka pogrążyła się w nieprzeniknio- nych ciemnościach. Ceravanne wyjęła z kieszeni świecącą kulę, lecz nawet jej oślepiający blask oświetlał drogę w promieniu zaledwie pięciu metrów. Autolot wydał z siebie ogłuszające dudnienie i odleciał na połud- niowy wschód. Gallen krzyknął do pozostałych, żeby wspinali się w zwar- tym szyku. Nie czekał nawet, aż ziemia przestanie drżeć, aż ka- mienie przestaną spadać z rumowiska. Orick miał nadzieję, że kiedy tylko Maggie odleci, wspinaczka stanie się bezpieczniej- sza. Nagle niedźwiedź usłyszał huk rakiet przelatujących tuż nad ich głowami. Pociski pomknęły w stronę autolotu i uderzyły w niego z brzękiem. Potężna eksplozja zatrzęsła ziemią i zwaliła wędrow- ców z nóg. Orick nie widział nic poza nagłym błyskiem rozświetla- jącym mrok. Po chwili spadł na nich deszcz stalowych i skalnych odłamków.- Maggie! - krzyknął Orick. Gallen stał nieruchomo, wpatrując się w ciemną przestrzeń. Na jego twarzy malował się wyraz bezbrzeż- nej pustki. - Maggie! - krzyknął jeszcze raz Orick i zaczął biec w stro- nę autolotu. - Stój! - krzyknął Gallen. Kiedy Orick się obejrzał, Gallen spu- ścił wzrok. - Ona nie żyje - powiedział. - Nie żyje, nic na to nie poradzimy. Przez krótką chwilę wydawało się, że wewnątrz Gallena coś pęk- ło. Sprawiał wrażenie, jakby ktoś nagle zabrał mu jedyne oparcie, jakie miał. Padł na kolana, lecz zaraz wstał i zaczął wspinać się dalej. Orick usłyszał jego stłumione łkanie i dostrzegł, jak chłopak ociera łzy rękawem. Po chwili Gallen wyciągnął strzelbę miażdżą- cą, a jego tunika zmieniła barwę, tak że zupełnie zniknął w ciem- nościach. Orick poczuł, że zupełnie nie był przygotowany na to, co się sta- ło. Dotąd wyobrażał sobie, że jeśli ktokolwiek zginie w tej bitwie, będzie to wątła Ceravanne albo powolny Bock, a może nawet Gal- len, jeśli podejmie zbyt wielkie ryzyko - ale w żadnym wypadku Maggie. - Gallenie! - krzyknął Orick. - Ona nie żyje! - odkrzyknął Gallen, który, przeskakując z ka- mienia na kamień, piął się błyskawicznie w górę, nie zważając na głazy, które wciąż spadały z urwiska. Ceravanne pobiegła za nim, prosząc, żeby zwolnił, lecz wkrótce zgubiła go w mroku. Zatrzymała się więc i poczekała, aż Orick i Bock do niej dołączą. Mając płaszcz, Gallen widział w zupełnych ciemnościach znacznie lepiej niż ktokolwiek inny. Po kilku chwilach oddalił się na tyle, że nie było już nawet słychać jego kroków. Orick przystanął obok Ceravanne, czekając, aż Bock wdrapie się na potężny głaz. Ceravanne wskazała miejsce, w którym zniknął Gallen, i wymamrotała: - Gallen wpadł w straszną złość. Czy jesteś w stanie rozpoznać jego trop? - Niestety, Gallen ma na sobie tę przeklętą pelerynę, która tłumi jego zapach - mruknął Orick. - W tej chwili zupełnie go nie wyczu- wam. - W takim razie poznamy jego ślad wyłącznie po trupach, które pozostawi na swej drodze -jęknęła Ceravanne z obrzydzeniem. Ruszyli dalej, wspinając się po rumowisku utworzonym z obsu- niętych skał. Wydawało się, że idą tak bez końca, wcale nie posuwa-jąć się naprzód. Kiedy dotarli na szczyt rumowiska, wciąż jeszcze słyszeli odgłosy spadających kamieni, lecz nic nie widzieli. Ogrom- ne chmury dymu, Czarna Mgła i głęboki cień, jaki rzucała przepoło- wiona skała, sprawiały razem, że dookoła było ciemniej niż w naj- ciemniejszą noc. Kiedy zaczęli biec przez labirynt komnat, Orick poczuł przed sobą zapach krwi. Wygląd komnat przerastał jego najśmielsze wyobraże- nia: podłogi, sufity i ściany każdego z pomieszczeń pokryte byłe nie- przyjemnie lepką, białą masą. Orick miał wrażenie, że znajduje się wewnątrz jakiegoś olbrzymiego, żywego organizmu; wreszcie zdał sobie sprawą, że masa pokrywająca ściany kojarzy mu się z kością, tak jakby korytarze były gigantycznymi kośćmi, z których wydrążo- no szpik. Tu i ówdzie leżały porzucone latarki, ciała przygniecione gła- zami, sterty dywanów, pękate, srebrne naczynia na wino lub wodę. Wzdłuż ścian stały setki glinianych garnuszków na wysokich sto- jakach. Niektóre z nich spadły i rozbiły się, ukazując proch lub kości. - Co to jest? - spytał Orick, nie przestając biec. - Szczątki - odparła Ceravanne. - Podobno już od wieków du- chy zmarłych bronią dostępu do władców Moree. - Usłyszawszy to, Orick zrozumiał, że słudzy Ciemności muszą darzyć swoich przod- ków ogromnym szacunkiem. Minęli tekkarską kobietę, której głowa została straszliwie zmiażdżona; jej twarzy brakowało jednego policzka. Wydobyła ża- łosny jęk z opuchniętych ust i chwyciła Oricka za nogę, błagając o po- moc. Orick popatrzył w jej purpurowe oczy; zobaczył, że wzrok nie jest skupiony - i już wiedział, że kobieta umrze bez względu na to, czyjej pomoże, czy nie. Dotarli do gładko wypolerowanych schodów. Do ścian przytwier- dzone były złote poręcze, ozdobione rzeźbionymi głowami psów. Wspięli się kilka pięter w górę, potykając się o gruz, aż wreszcie Orick dostrzegł ślady Gallena na zakurzonej podłodze. Po chwili dotarli na następne piętro, gdzie znaleźli ciało Tekkara rozcięte na pół. Z góry dobiegły ich krzyki, a potem huk strzelby i eksplozja pocisku. - Tędy! - krzyknęła Ceravanne, przeskakując nad ciałem straż- nika. Kiedy usłyszała odgłosy bitwy, przyspieszyła kroku. Orick nagle zdał sobie sprawę, że Gallen radził sobie bez niego, że pobiegł pomścić Maggie, zabić Wendetę i zniszczyć Ciemność.Orick znów pozostawał w cieniu Gallena, któremu zawsze przypa- dała cała zasługa za wygrane bitwy. O niedźwiedziu nikt w takich chwilach nie pamiętał. Jednak Orick w ciągu ostatnich kilku tygodni stracił troje przyja- ciół. Najpierw Grits została na Tihrglas, potem Tallea wpadła w pu- łapką Derritów, a teraz Maggie zmieniła się w garstkę pyłu. Orick doszedł do wniosku, że tym razem wolałby się smażyć w piekle, niż całą zemstę pozostawić Gallenowi. Dotarli do olbrzymich, podwójnych drzwi, wysokich na dwa- dzieścia stóp i szerokich na dziesięć, wykonanych z grubych, dę- bowych bali, do których przytwierdzono żelazne okucia. Drzwi były uchylone na tyle, że mógł się przez nie przecisnąć tylko ktoś szczupły. Pod drzwiami, w kałuży krwi leżało jedenastu czy dwunastu Tek- karów. Orick chwycił zębami mosiężną klamkę i otworzył drzwi odro- binę szerzej. Ceravanne wyciągnęła przed siebie świecącą kulę i zajrzała do środka. Za drzwiami znajdowała się ogromna komnata, długa na sześćdziesiąt stóp, wysoka na czterdzieści. Przez otwór w ścia- nie padał słaby, czerwony blask płonącej fortecy Drononu. Poni- żej stał szeroki tron ze szczerego złota, na którym siedziała wą- tła, przygarbiona kobieta w złotym płaszczu przypiętym do ramion. Gallen klęczał przed tronem, rozłożywszy przed sobą swój płaszcz i odłożywszy strzelbę na bok. Orickowi zamarło serce. Gallen przybył tu, żeby ich chronić, żeby walczyć w ich obronie, a teraz - klęczał bezradnie przed Wendetą, której feromony uno- siły się w powietrzu, wypełniając je słodkim, nieco mdłym zapa- chem. Wendeta najwyraźniej wpatrywała się w twarz Gallena. Kiedy weszli, podniosła wzrok i popatrzyła na nich smutnymi, zielonymi oczami, tak bardzo podobnymi do oczu Ceravanne. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy drzwi do bocznych korytarzy; przy każdych stał Tekkar odziany w czarną, nieco dłuższą niż zwy- kle tunikę, opierając dłonie na długim, wąskim mieczu. Tuż przy drzwiach, na dywanie, leżało czterech strażników, który Gallen przed chwilą zabił. Wendeta wyciągnęła rękę do przybyszów, wykonała gest ozna- czający podziękowanie i powiedziała łagodnie: - Czekaliśmy na was.Blask ognia rozświetlił złote włosy Ceravanne, ożywił spojrzenie jej bladozielonych oczu. Tharrinianka popatrzyła na Wendetę, na swoje drugie ja. Wendeta spoglądała nerwowo to na nich, to na Gallena. - Wystarczyło was czworo, żeby dokonać takiego spustoszenia? Ceravanne skinęła głową i poczuła, że serce zabiło jej mocniej. Rozejrzała się po sali. Powietrze nadal przepełnione było zapachem wystrzałów ze strzelby miażdżącej, lecz wyczuwało się też jakąś inną, nieokreśloną, nieco trupią woń. Kiedy Ceravanne rozejrzała się po sali, zorientowała się, skąd ta woń pochodzi. Tekkarowie stojący na straży pod ścianą byli w rzeczywistości martwymi mumiami, któ- rych ciała zasuszono, a twarze pomalowano ochronnym lakierem. Gallen zabił już prawdziwych strażników, mimo to klęczał nierucho- mo przed tronem. Ceravanne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. - Co ty wyrabiasz? - warknął Orick na Gallena, lecz ten nie od- powiedział ani nie poruszył się. - Zniszczyliście go - powiedziała Wendeta, schylając się po płaszcz Gallena. - Ktoś usiłował usunąć z niego Słowo, ale na szczę- ście większa część urządzenia pozostała nienaruszona. Gallen wciąż jest sługą Ciemności i tu, w Moree, nie jest w stanie wyrządzić mi krzywdy. Ceravanne popatrzyła na Gallena z przerażeniem. Zobaczyła, że chłopak oddycha z trudem. Kiedy zakrztusił się i jęknął bezgłośnie, widać było, że powstrzymanie się od jakichkolwiek działań kosztuje go wiele wysiłku. Widać było, że Ciemność nad nim panuje. - Kim on jest? - spytała Wendeta, spoglądając na twarz Gallena. - Nie wiesz? - odparła Ceravanne. - Przecież to Belorian. - Nieprawda! - rozłościła się Wendeta. - Belorian nie żyje. Jego pamięć została zniszczona. -Ale żyje jego ciało. Wiesz o tym doskonale. Ten człowiek uro- dził się w takim samym świecie jak nasz. Odziedziczył po Beloria- nie wszystko z wyjątkiem imienia. Wendeta przyjrzała mu się z namysłem. - W takim razie powinnam go sobie zatrzymać na własność. Siostry-bliźniaczki patrzyły na siebie w wielkim, nieznośnym napięciu. Przez wiele lat Ceravanne zastanawiała się, czy Siły Ciem- ności mogłyby przeciągnąć ją na swoją stronę. Teraz znała już od- powiedź. Jeśli Wendeta pamiętała Beloriana, nie mogła być jedy- nie bezrozumnym klonem stworzonym przez Dronon. Musiała byćstarszym wcieleniem Ceravanne, które zginęło rok temu. To była prawdziwa Ceravanne, obdarzona wszystkimi swoimi wspomnie- niami. Czyżby więc prawdziwa Tharrinianka chciała zmienić miesz- kańców swojego świata w niewolników? Uczynić z Gallena swoją maskotkę? Coś tu się nie zgadzało. Ceravanne i Wendeta były z tej samej krwi. Jak to możliwe, że stały się tak zupełnie inne? Chociaż Ceravanne miliony razy czuła potrzebę podporządkowania sobie innych ludzi, zawsze odmawiała sobie jej zaspokojenia. Czuła, że gdzieś w głębi duszy musi istnieć jakieś podobieństwo między nią a jej siostrą, jakaś odrobina wrodzonej przyzwoitości, którą obie posiadają. - Mamy ze sobą wiele wspólnego - powiedziała Ceravanne. -Ale nie podzielam twojego przekonania, że można posiadać drugiego człowieka na własność. Przybyłam, aby cię nawrócić, siostro. Spodziewałam się, że nie zginiesz wśród Tekkarów. Cho- ciaż byłaś ich zakładniczką, szybko udało ci się zostać ich kró- lową. - Nie masz mnie do czego nawracać - szepnęła beznamiętnie Wendeta. - Jestem teraz sługą Ciemności. - Jesteś wielbicielką wojny? - odparła Ceravanne. - Jeśli tak, to dlaczego Tekkarowie jeszcze nie wyruszyli na pomoc? Zamiast po- zwolić im na to, wolisz wysyłać szpiegów, rozpowszechniać swoje Słowo. Ktoś, kto nie liczy się z ludzkim życiem, nie prowadzi wojny w ten sposób. Ale ty nie potrafisz być bezwzględna; troszczysz się o każdego, kogo sobie podporządkujesz... .. .Podejrzewam, że w tej sali sąjeszcze ukryci prawdziwi straż- nicy. Jeśli jesteś w stanie, każ im nas ściąć. Ale nie - wiem, że nie jesteś w stanie tego zrobić. Bez względu na to, czego nauczyła cię Ciemność, bez względu na to, w jakim stopniu cię kontroluje - wiem, że ty i ja wciąż posiadamy coś wspólnego... - Ceravanne wskazała na serce. Dwóch tekkarskich wojowników wyłoniło się bezszelestnie zza tronu. A więc przypuszczenia Ceravanne były słuszne. - Uśmiechasz się fałszywie, kiedy mówisz o naszym podobień- stwie - powiedziała Wendeta. -W twoim głosie brakuje przekona- nia. - Posiadanie niewolników nie leży w naturze Tharrinian - stwier- dziła Ceravanne. - To ludzie stworzyli nas na swoich niewolników - nie ustępo- wała Wendeta. - Ukochani władcy, sprawiedliwi sędziowie - tak nasnazywano. Ale zostaliśmy stworzeni po to, żeby służyć. Jesteśmy niewolnikami ludzi. - A więc to tego nauczyła jąCiemność? - zastanawiała się Ce- ravanne. - Pogardy dla ludzi? - Oni nas kochają, a my odwzajem- niamy ich miłość - powiedziała. - Czy to jest niewolnictwo, czy może coś więcej? Ty i ja - zawsze poświęcałyśmy się służbie do- browolnie. - A co otrzymywałyśmy w zamian? - Miłość. Wierność. - Ceravanne skinęła na swoich przyjaciół. - Kiedy ujawniłam, kim jestem, troje ludzi poświęciło życie, abym mogła wypełnić swoją misję. Czego więcej mogłabym oczekiwać? Co więcej mogłabym dać im w zamian? - Osąd! - odparła Wendeta. - Kontrolę! Przez wieki pragnęłaś przy- wrócić pokój tej krainie. Przez setki lat starałaś się, żeby narody Babe- lu żyły ze sobą w zgodzie! I nic z tego nie wyszło! Przegrałaś, kiedy tylko zjawili się Rodimowie, a potem przez setki lat dręczyły cię wy- rzuty sumienia. Chciałaś zaprowadzić pokój między narodami, ale jak można ustanowić pokój, kiedy nie ma się nad niczym kontroli?! Nie- śmiertelni Władcy z Miasta Życia stworzyli Rodimów. Stworzyli Tek- karów. Stworzyli Derritów, Andwenów i Fyyrdokenów - i za każdym razem nie zdawali sobie sprawy, ile nieszczęść mogą przynieść te na- rody. Przez całe tysiąclecia Nieśmiertelni Władcy zapełniali nasz świat potworami, ignorując twoje rady, o ile w ogóle się o nie zwracali. Wiesz doskonale, że oni w porównaniu z tobą są co najwyżej średnio rozgar- niętymi dziećmi. Nie pozwoliłabyś nigdy dziecku bawić się brzytwą, ale pozwoliłaś ludziom na pełną swobodę, wiedząc, że ta swoboda doprowadzi ich w końcu do samozagłady... ...Ja postanowiłam skuteczniej walczyć o pokój. W ciągu roku osiągnęłam więcej niż ty w ciągu sześciu tysięcy lat! - Ale za jaką cenę? - wydusiła z siebie Ceravanne. - Wzięłaś w niewolę miliony, żeby móc kontrolować nieliczną garstkę. Posta- nowiłaś ubezwłasnowolnić całą ludzkość tylko po to, żeby niektó- rym jednostkom odebrać możliwość czynienia zła? Czy jedno było warte drugiego? - Tak! - krzyknęła Wendeta. - Oczywiście, że było warte! Na- stępne pokolenie będzie od urodzenia żyć w pokoju. Nigdy się nie dowie, co to cierpienie albo nienawiść! Te słowa poruszyły Ceravanne do żywego. Tak bardzo pragnęła osiągnąć to, co osiągnęła jej siostra! Przez całe tysiąclecia dręczyła jąpokusa, żeby zdobyć nad ludźmi pełną kontrolę i tym samym ukró-cić wszelkie spory. Ludzie niewiele zyskali na stworzeniu sobie wład- ców - Tharrinian, skoro nadal toczyli swoje barbarzyńskie wojny, skoro zabijali się nawzajem, jak gdyby nic się nie zmieniło. Jednak Tharrinianie ciągle mieli nadzieję, że nastanie złota era pokoju i że nie będą musieli pilnować swoich podwładnych tak, jak pilnuje się niegrzecznych dzieci. Jednak mimo wszystko Ceravanne zdawała sobie sprawę, że jeśli zdobędzie nad ludźmi kontrolę - nawet jeśli zrobi to tylko po to, żeby ustanowić pokój - wówczas odbierze swoim podwładnym ich najbardziej ludzką, najbardziej wartościową cząstkę. Wskazała na Gallena i Boćka. - Udajesz złą i nieustępliwą- powiedziała do swojej siostry- ale ja cię znam lepiej. Przyprowadziłam ci dwóch ludzi, których najbar- dziej kochałaś: Beloriana i Boćka. Są to ludzie, którzy w życiu naj- wyżej cenią sobie własną wolność. Oni tu przybyli, żeby cię powstrzy- mać. Jeśli nadal ich kochasz, miej dla nich litość. Skoro chcesz ich pozbawić człowieczeństwa, pozwól im umrzeć zgodnie z ich wolą, zamiast czynić z nich niewolników! Mówię ci po raz drugi -jeśli chcesz się nas pozbyć, każ nas ściąć, a potem ponieś tego konse- kwencje! Wendeta zaczęła drżeć. Spuściła wzrok i zamyśliła się; po napię- ciu na twarzy widać było, że wewnątrz niej toczy się zaciekła walka. Bezwiednie otworzyła usta, zacisnęła pięści i wskazała na Boćka, tak jakby nakazywała strażnikom, żeby go ścięli, lecz zaraz cofnęła rękę i spuściła głowę. - To wszystko przez płaszcz! - krzyknął Orick. - On ją kontrolu- je! Trzeba go z niej zdjąć! Gallen podniósł głowę. Trząsł się jak w gorączce, a jego mięśnie były napięte do granic możliwości. Ceravanne wyobraziła sobie, że jej siostra ma w głowie - tak samo jak Gallen - dziwną plątaninę drucików. Możliwe, że Siły Ciemno- ści kontrolowały każdąjej myśl, każdy ruch, aż stała się jedynie ku- kiełką, którą ktoś inny pociąga za sznurki. Ale gdyby tak było, Cera- vanne i jej przyjaciele już by nie żyli. A więc Ciemność nie była w stanie sprawować pełnej kontroli. Z trudnością udawało jej się ste- rować jednocześnie Wendetą i Gallenem. Orick ruszył przed siebie. - Nie! - krzyknęła Wendeta. Jeden z Tekkarów skoczył, żeby powstrzymać niedźwiedzia. Gallen chwycił strzelbę miażdżącą i wystrzelił do biegnącego strażnika, trafiając go prosto w prawe oko. Czaszka w okamgnie-niu spuchła do nieprawdopodobnych rozmiarów, aż kości zaczę- ły rozrywać skórę. Purpurowe oczy wypłynęły na wierzch, a z czar- nych oczodołów zaczął wydobywać się dym. Wyszczerzone zęby wypadły i posypały się na podłogę. Wreszcie odłamki czaszki roz- sadziły skórę i krew trysnęła prosto na twarz Ceravanne. Ciało strażnika rozsypało się w drzazgi. Ceravanne krzyknęła przera- żona. Miała wrażenie, że wszystko to dzieje się w zwolnionym tempie. Gallen wrzasnął jak oparzony i cisnął strzelbę - najwyraźniej Ciemność odzyskała nad nim kontrolę, gdyż po chwili upadł na kolana. Orick stanął jak wryty, kiedy w jego stronę ruszył drugi strażnik, wymachując długim, wąskim mieczem. Wendeta po prostu stała, przyglądając się temu wszystkiemu obojętnie. Ceravanne śledziła każdy jej gest, każdy nieświadomy ruch jej oczu. Wendeta nie przeraziła się wcale widokiem swoje- go strażnika zmieniającego siew garść popiołu. Ceravanne czuła się dotknięta do żywego, a tymczasem jej siostra po prostu stała i patrzyła. Nagle Ceravanne poczuła się nieswojo. Przybyła tutaj sądząc, że ona i jej siostra są tym samym organizmem, który wy- brał dwie różne drogi. Teraz zrozumiała, że te drogi zbytnio się różniły. Wendeta stała sztywno, drżąc na całym ciele, lecz widać było, że śmierć podwładnego nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Ceravanne wiedziała, że Ciemność zaszczepia swoim ofiarom wspomnienia rycerzy, którym nie raz przyszło zabijać. Zastana- wiała się, jakie to musi być uczucie, jak bardzo człowiek musi się zmieniać, mając świadomość popełnienia tych wszystkich okrop- ności. Kilkaset lat temu Ceravanne przestała troszczyć się o Rodimów i pozwoliła, aby ich ród zniknął z powierzchni ziemi. Nie czuła, że popełnia jakąkolwiek zbrodnię. Żadnego z nich nie zabiła osobi- ście, nawet nie przyglądała się ich śmierci. Jednak nie zaprotesto- wała, kiedy zaczęła się rzeź. Zmusiła się do tego ogromnym wysił- kiem woli, kosztowało ją to tysiące nieprzespanych nocy. Nie wyobrażała sobie popełnienia zbrodni straszliwszej niż ta, którą sama popełniła. Tymczasem Wendeta nosiła w sobie wspomnienia niejednej woj- ny, niejednego człowieka, którego zabiła własnymi rękami. Cera- vanne sądziła, że jej siostra zdoła w jakiś sposób odciąć się od tychwspomnień, że zrozumie, iż w gruncie rzeczy to nie ona popełniła te wszystkie zbrodnie. Ceravanne wiedziała przecież, jak to było naprawdę. Mieszkań- cy Babelu zostali stworzeni na skutek bezczynności Tharrinian i z po- wodu ich niechęci do sprawowania władzy nad ludźmi. Gdyby Thar- rinianie mieli większe wpływy, mogliby ukrócić całe to szaleństwo. Brakowało im jednak pewności siebie, przez co ludzkość zaczęła dążyć do samozagłady. Ceravanne czuła się splamiona. Splamiona krwią wszystkich lu- dzi, którzy kiedykolwiek zginęli od miecza. Splamiona winą wszyst- kich tych, którzy kiedykolwiek musieli zabijać w obronie własnej. Splamiona od wieków. Wciąż słyszała karcący głos sumienia, mimo iż nieustannie usiłowała go zagłuszyć. O ileż gorsze musiało być zobaczenie na własne oczy prawdzi- wych nieszczęść i cierpień, przeżycie samemu tego wszystkiego, co przeżywa każdy morderca, odczucie na własnej skórze wszystkich okropności, jakie popełniają ludzie! Gdyby Siły Ciemności pokazały Ceravanne cierpienia wszystkich jej poddanych, czy byłaby w stanie to znieść? Jak to się dzieje, że Wendeta potrafi stać spokojnie, zamiast ugiąć się pod ciężarem swojej winy? Ceravanne nie bała się kłamstw rozpowszechnianych przez Ciemność. Bała się przerażającej prawdy. Czy będzie w stanie żyć, zdając sobie sprawę ze swojej winy? Tymczasem Wendeta stała drżąc z napięcia i nerwowo zaciska- jąc usta. Oddychała płytko, rozglądając się z przerażeniem po sali. Widać było, że próbuje się opanować, że usiłuje pokonać w sobie głos Ciemności. Gallen wstał, odwrócił się i popatrzył na Ceravanne. Przewrócił oczami, wreszcie powoli, z wielkim trudem wydusił: -Zostawcie nas! - Gallenie! - krzyknął Orick, wpatrując się w jego oczy. - Jesteś tu? Gallen odpowiedział jakimś nieartykułowanym bełkotem. Cera- vanne spojrzała na jego płaszcz leżący na podłodze i zrozumiała, że to inteligentne urządzenie nadal toczy walkę i starając się zagłuszyć sygnał Ciemności, usiłuje pomóc Gallenowi w jego zmaganiach. Ceravanne zbliżyła się o krok. Strażnik natychmiast zagroził jej mieczem. Tharrinianka wiedziała, że trudno mu będzie powstrzy- mać jednocześnie jąi Oricka. Wiedziała, że tylko ona ma w tej chwili szansę zbliżenia się do Wendety. Przeszła na drugi koniec komnaty i zdjęła kaptur tuniki. Tekkar stał bez ruchu, podziwiając jej złote włosy. Zatrzymała się chwilę,czekając, aż zapach jej feromonów rozejdzie się po sali i podziała na zdezorientowanego Tekkara. Ceravanne od urodzenia umiała mani- pulować innymi. Ton jej głosu, zapach, gesty - wszystko to mogło działać na jej korzyść. Strażnik przestał wymachiwać mieczem i zamyślił się. Cera- vanne popatrzyła w jego purpurowe oczy, które rozszerzyły się na moment, jakby Tekkar był zdziwiony, że Tharrinianka się go nie obawia. Nie wpatrywał się przy tym w dal, jak czynią to zwy- kle ludzie zdecydowani na morderstwo. Ceravanne złożyła dło- nie i pochyliła ramiona, przez co wydała się mniejsza niż była w rzeczywistości. Poza ta podkreślała jej kruchość i niewinność. W połączeniu z zapachem feromonów był to doskonały sposób na zjednanie sobie strażnika. Ceravanne już nie raz godziła ze sobą zaciekłych wrogów, lecz mimo tysiącletniego doświadcze- nia nadal nie miała pewności, czy jej dar przekonywania okaże się skuteczny wobec Tekkara. - Przepuść mnie - powiedziała łagodnym tonem, który zawsze sprawiał, że ludzie poddawali się jej władzy. - Nie zrobię ci krzyw- dy i wierzę, że ty również nie zamierzasz zrobić mi nic złego. Zbyt wiele zbrodni zostało już popełnionych. Tekkar otworzył usta i popatrzył zdezorientowany na Wendetę. Ten moment wystarczył, żeby Ceravanne zdążyła przemknąć obok niego. Stanęła obok Gallena, położyła mu rękę na ramieniu i popa- trzyła Wendecie prosto w oczy. Jej siostra stała w napięciu, drżąc, a po jej czole spływał obfity pot. - Zwalczcie to! - powiedziała Ceravanne do Gallena i Wendety. - Musicie to w sobie zwalczyć! Zbliżyła się o krok. Wendeta sięgnęła po sztylet przypięty do pasa. - Proszę, nie zabijajcie się więcej! - odezwał się Bock, podno- sząc swoje rozłożyste ramiona. - Błagam cię, dawna Ceravanne, nie pozwól Ciemności, aby zmusiła cię do popełnienia kolejnej zbrodni! Wendeta zamarła w bezruchu; pot z jej czoła lał się strumie- niami. -Nie... nie mogę przestać... Nie mogę... nie mogę tego po- wstrzymać! Ceravanne odpięła swój płaszcz. - Owszem, możesz. Tylko na krótką chwilę. Ale ta chwila wy- starczy. Będziesz wolna. Rozmawiałam z technikami, którzy zbudo- wali Ciemność. Wspomnienia, które zobaczyłaś, były sfałszowane, a wnioski, które ci podsunięto - to kłamstwa. Nie jesteś odpowie-dzialna za wszystkie nieszczęścia ludzkości. Przybyłam, abyś mogła poznać prawdę. Załóż mój płaszcz, a on cię nauczy, czym jest praw- dziwy pokój. On cię oswobodzi. Ceravanne ruszyła powoli w stronę Wendety. Bała się, że jej sio- stra może rzucić się do ucieczki i zniknąć w plątaninie korytarzy. Tymczasem strażnik dreptał nerwowo, gotów w każdej chwili po- wstrzymać Ceravanne. Bock, tak jak Tharrinianka, również zbliżał się do tronu. Wendeta podniosła ręce, jakby chciała odstraszyć swoją siostrę. - Nie... - szepnęła. - Odejdźcie! Zapewniam, że nie stanie wam się krzywda! - Aja cię zapewniam, że tobie również nie stanie się nic złego -odparła łagodnie Ceravanne. W jej głosie nie było nawet cienia fałszu. Wendeta rozpoznałaby najdrobniejsze kłamstwo. Tekkar podbiegł, aby zatrzymać Boćka. Wendeta krzyknęła: - Stój! - i Bock stanął obok Oricka, nie ośmielając się iść dalej. Wendeta wyciągnęła sztylet, którego ostrze rozbłysło przerażają- co w blasku ognia. Ceravanne pamiętała, jak ostry był to sztylet i jak silna była trucizna umieszczona na jego czubku. - Zabijałam się już nie raz - szepnęła Wendeta. - Owszem. Robiłaś to, aby Ciemność nie była w stanie cię zain- fekować - odparła ze smutkiem Ceravanne, zdając sobie sprawę, że jej siostra zamierza popełnić samobójstwo. - Jaskółka powróciła do starożytnego miasta Indalii. Przybyła, aby zaprowadzić pokój mię- dzy skłóconymi narodami. Lecz tyjesteś zarażona czymś, czego obie się obawiałyśmy. Jeśli nie potrafisz ocalić nas w inny sposób, zrób to, co musisz zrobić. Wybaczam ci! Ceravanne zobaczyła niewymowny ból malujący się na twarzy Wendety. Tharrinianka była zaskoczona, że jej siostra jest jeszcze w stanie walczyć z Ciemnością. Mało kto potrafił pokonać maszy- nę zbudowaną po to, aby zmieniać ludzkie pragnienia. Ceravanne wiedziała, że jej siostra musiała walczyć z Ciemnością od wielu miesięcy. - Wybacz mi i zgiń! - krzyknęła Wendeta, rzucając się na swoją siostrę. Ceravanne natychmiast zrozumiała swój błąd. Wrodzony opór Tharrinian przed zabijaniem nie obejmował po- pełniania samobójstwa. Wendeta postrzegała Ceravanne jako swoje drugie ja, więc nie miała oporów przed zabiciem jej. Tymczasem Ceravanne zorientowała się, że jej siostra przestała nad sobą pano- wać, w przeciwnym razie nie poruszałaby się z taką zwinnością. Istot-nie, przez tę jedną, krótką chwilę Wendeta całkowicie poddała się władzy Ciemności. Nagle Ceravanne, ku własnemu zaskoczeniu, poczuła w sobie straszną żądzę odwetu. Przez krótką chwilę pragnęła ujrzeć Wende- tę martwą. Chciała ukryć przed światem tę koszmarną postać, w któ- rą sama się zmieniła. Pragnęła wszystkiemu zaprzeczyć i wymazać ten fakt z pamięci. Podczas gdy większość ludzi obawia się śmierci ciała, Ceravanne bała się śmierci swojej duszy. Chciała zniszczyć tę mroczną postać, którą stała się wbrew własnej woli. - Przestańcie! - krzyknął Bock, biegnąc w ich stronę. Ceravanne chwyciła Wendetę za rękę, zanim ta zdążyła zadać cios. Przez chwilę siłowały się, walcząc o sztylet. Twarz Wendety stała się maską pełną gniewu i wściekłości, jak twarz obcego czło- wieka. Ceravanne odwróciła się i zaczęła kopać swoją starszą sio- strę po kostkach, chcąc ją pozbawić równowagi. Przez chwilę nie- wiele brakowało, żeby wbiła sztylet w jej kark. Wendeta krzyknęła na strażnika, który natychmiast ruszył na po- moc. Ceravanne zobaczyła, jak Orick chwycił Tekkara za nogę i ugryzł z całej siły, po czym zrobił szeroki zamach i cisnął nim w dru- gi kąt sali. Rozległ się trzask łamanych kości. Bock minął Oricka. Chciał rozłączyć walczące kobiety. Wyciąg- nął swoje długie palce, chwytając sztylet, który za chwilę miał się wbić w ciało Ceravanne. Ostrze utkwiło Boćkowi w dłoni, przebija- jąc ją na wylot. Trysnęła krew i Bock odsunął się o krok. - Ona jest... niewinna! -jęknął. - Obie jesteście niewinne! Wendeta popatrzyła na Boćka szeroko otwartymi oczami. Od- skoczyła do tyłu, jakby chciała odciąć się od popełnionej zbrodni. Ceravanne stała nieruchomo, patrząc, jak jej przyjaciel powoli gaśnie. - Ależ... - bąknął z uśmiechem Bock, jakby chciał powiedzieć, że został tylko niegroźnie draśnięty. - Ja... - Na jego twarzy pojawił się wyraz dezorientacji, liczne kolana ugięły się i upadł na ziemię. -Jak to...? - Zabiłam cię... -jęknęła Wendeta. Słowa uwięzły jej w gard- le. Ceravanne czuła, że serce bije jej coraz-mocniej. Nie mogła od- dychać. Pochyliła się nad Boćkiem, chcąc go pocieszyć. Łzy napłynęły jej do oczu. Bock patrzył na nią zdziwiony. - Jak to? Przecież to tylko draśnięcie! - Ten sztylet był zatruty - szepnęła Wendeta. *Bock oddychał z trudem. Podniósł wzrok. W tej samej chwili Wen- deta rzuciła sztylet na ziemię. Ceravanne stała zaskoczona, ściskając Boćka, zaś jej siostra wydała z siebie straszliwy krzyk, który poru- szył Ceravanne do głębi. Był to krzyk niemalże zwierzęcy, niepo- dobny do niczego, co Tharrinianka kiedykolwiek słyszała. Bock zamrugał oczami, lecz jego wzrok był już rozproszony. Niewidzące oczy wpatrywały się tępo w sufit. - Co to... krzyk mew? - wymamrotał. Ceravanne przyklękła. Jej serce biło coraz szybciej, a z oczu po- płynęły łzy. Bock zmrużył oczy i wyszeptał: - Wiem... to płacze dziecko, kiedy umiera, aby odrodzić się jako dorosły... Potem wydusił z siebie jeszcze kilka nieartykułowanych dźwię- ków i zamilkł. Ceravanne miała wrażenie, że ziemia trzęsie się pod jej stopami. Upadła, zanosząc się płaczem. Dotąd miała nadzieję, że znajdzie jakąś nić porozumienia z Wendetą. Liczyła na to, że gdzieś w głębi duszy, pomimo wszystkich kłamstw i manipulacji Ciemności, jej sio- stra zdołała zachować jakąś nienaruszalną cząstkę - najmniejszy choćby kawałek dawnej Ceravanne. Kiedy umarł Bock, którego Ceravanne i jej siostra kochały po- nad wszystko, Wendeta poczuła, że w najgłębszym zakamarku jej duszy, w miejscu, do którego Ciemność nie miała dostępu, obudził się straszliwy żal. Padła na kolana przed Boćkiem. Wówczas Cera- vanne zdarła z niej płaszcz Ciemności i wyciągnęła złoty krążek, który -jak powiedzieli jej technicy - stanowił klucz do całego urządze- nia. Następnie przykryła Boćka unieszkodliwionym płaszczem niby żałobnym całunem. Gallen, uwolniony nagle od wpływu Ciemności, zerwał się na równe nogi, podbiegł do Ceravanne i przytulił ją na krótką chwilę. Tharrinianka usiłowała umieścić złoty klucz w szczelinie swojego płaszcza, lecz nie była w stanie tego zrobić, gdyż trzęsły jej się ręce. Gallen nie bardzo wiedział, jak jej pomóc. Z jednego z bocznych korytarzy dobiegły czyjeś krzyki. Tek- karowie usiłowali wyważyć drzwi do sali tronowej. - Szybko, włóż ten klucz do mojego płaszcza! - szepnęła Cera- vanne do Gallena. - Zrób to, jeśli kochasz prawdę, jeśli chcesz być wolny! Gallen pomógł Tharriniance zdjąć płaszcz. Włożył klucz w szcze- linę i narzucił sobie na ramiona misterną plątaninę krążków i krysz-tałów. Następnie usiadł, oparł ręce na kolanach i po raz drugi prze- żył sto ludzkich wcieleń. Przez następne dwie godziny Ceravanne siedziała obok Oricka. Ciało Boćka zdążyło już ostygnąć. Ceravanne oczyściła je, łkając cicho. Nie była w stanie przestać go dotykać, aż wreszcie Orick przy- tulił ją, wciskając nos pod jej ramię. Niedźwiedź wciąż nie mógł uwierzyć, jak straszny był ten dzień. Gallen poddał się władzy Ciemności. Maggie zginęła. Ceravanne i Wendeta straciły kogoś, kogo kochały ponad wszystko. Całe mia- sto Moree obróciło się w ruinę. Orick miał nadzieję, że ich wyprawa skończy się lepiej. Był zrozpaczony widząc, ile bólu muszą znieść jego najbliżsi. Nieustannie spoglądał na Gallena. Chłopak siedział z rękami opar- tymi na kolanach, z głową przechyloną lekko na bok; ciężki, złoty płaszcz okrywał mu ramiona, a w oczach pojawiło się spojrzenie fi- lozofa, trzymającego się z dala od zwykłych, przyziemnych spraw. W pewnym sensie Orick obawiał się tego, co stanie się z Gallenem. Maszyny uczące na Fale zmieniły jego sposób bycia. Siły Ciemności zdołały na jakiś czas odebrać mu wolną wolę. A teraz miał się obu- dzić jako ktoś całkiem nowy. Los zabierał Orickowi każdą ukochaną osobę. Niedźwiedź bał się tych przerażających iskierek, które rozbłysły w oczach Gallena. Dopiero teraz je zauważył. Jeszcze kilka tygodni temu Gallen był jedynie skromnym chłopcem, który musiał sobie radzić ze swoim nieprzeciętnym talentem i nieodpartą chęcią napra- wiania świata. A teraz - zmieniał się w kogoś całkiem nowego i nie- znanego. Tak więc Orick siedział i rozmyślał, próbując jednocześnie uspo- koić Ceravanne. Przypomniał sobie, jak Lady Everynne połączyła się z wszechrozumem. Obudziła się wtedy zszokowana, gdyż nagle stała się kimś innym - potężną boginią, obdarzoną niewyczerpaną wiedzą. Orick wiedział, że z Gallenem dzieje się coś podobnego, tylko na mniejszą skalę. Iskierki w jego oczach błyszczały coraz wyraźniej i nagle Orick zrozumiał, że już nigdy nie spotka dawnego Gallena. Kiedy Ceravanne zdołała trochę się uspokoić, niedźwiedź zapy- tał łagodnie: -Jaki będzie Gallen, kiedy się obudzi? Kim się wtedy stanie? =..- Demony, które mu wszczepiono, nie będą go już więcej niepo- koiły - szepnęła Ceravanne. - Nie zmieniliśmy zbytnio przekazu, tyl- ko przywróciliśmy wszystkim wcieleniom ich prawdziwe wspomnie- nia, tak aby Gallen zrozumiał, że Nieśmiertelni Władcy za każdym razem podejmowali słuszną decyzję. Kiedy nasz przyjaciel się obu- dzi, wszyscy dawni słudzy Ciemności zrozumieją, że przybyłam tu, aby zaprowadzić pokój między narodami. Niektórzy mogą mi się sprzeciwiać, inni mogą z przyzwyczajenia nadal kierować się zasa- dami Ciemności. Na szczęście usunęliśmy z przekazu całą strukturę podświadomych myśli, które Ciemność zaszczepiała swoim ofiarom. Ludzie odzyskają możność decydowania o sobie. Ceravanne znów przywarła do Boćka. - A co z tymi, którzy ci się sprzeciwią? - spytał Orick. - Co bę- dzie, jeśli jakiś Tekkar spróbuje cię zabić? - Spodziewam się tego - odparła Ceravanne. - Ginęłam już nie raz, lecz zawsze rodziłam się ponownie. Taki zamach rozgniewałby wszystkich, którzy mi ufają. Rodimowie zostali wycięci w pień, bo nie chcieli uznać mojej władzy. Tekkarowie wiedzą, co im grozi, jeśli posuną się za daleko. Orick polizał Ceravanne po ręce i oboje czekali w milczeniu, aż dawni słudzy Ciemności obudzą się wolni. 26 - Klucz do Ciemności ROZDZIAŁ W, najgłębszym zakamarku duszy Gallen odnalazł wspomnienia Druina, który żył po upadku Indalii. Pamiętał, jak dosiadał on swego olbrzymiego wierzchowca i w młodości włóczył się po lasach, jak cierpiał z powodu utraconych miłości, jak staczał bitwy i jak nauczył się cenić walkę wyżej niż wszystko inne. Służył pod wieloma do- wódcami, dopóki włócznia nie przebiła mu pleców. Na starość stał się żądny wiedzy. Wielu podziwiało jego zapał do nauki, podczas gdy on, przykuty do łóżka, po prostu nie był w stanie robić nic innego. Miał wielkie plany. Chciał coś zrobić dla dobra swoich rodaków. Marzył, żeby móc znów chodzić i odwiedzić inne planety. Kiedy miał już dość książkowej wiedzy, opłacił podróżników, aby przywieźli mu nauczycieli z innych planet. Kiedy jego życzenie zo- stało spełnione, zaczął wyrabiać metale do budowy statków kosmicz- nych, o których zdobył odpowiednią wiedzę. Doszły go pogłoski, że Nieśmiertelni Władcy chcą go powstrzy- mać, zbudował więc armaty, by bronić swej twierdzy. Po długim oblężeniu był jednak zmuszony poddać się. Był już bardzo stary, gdy jego uczniowie zabrali go do Miasta Życia, aby mógł ubiegać się o prawo do ponownego narodzenia. Sędziowie uznali, że nie przysługuje mu ten przywilej, zlitowali się jednak i przywrócili mu władzę w nogach. Druin przyjął podarunek, lecz długo przeklinał swoich sędziów. Potem wędrował po całym świecie, nie powróciwszy już nigdy do swego zamku.Tak oto, krok po kroku, Gallen dostrzegał ludzkie błędy i przy- wary, które Dronon postanowił przed nim ukryć. A potem płaszcz Ceravanne pokazał mu inne wspomnienia. Były to wspomnienia ludzi, którzy zasłużyli sobie na ponowne narodze- nie. Pierwszym z nich był Tottenam Roztropny z plemienia Atonki- nów, którzy nie odczuwali potrzeby dominacji. Tottenam przez całe życie skupował stare miecze i przetapiał je na gwoździe. Gallen przypomniał też sobie życie Zemette'a, cieśli okrętowe- go, który potrafił być zawsze szczęśliwy, a za wszystkie swoje pie- niądze kupował niewolników z południa, aby darować im wolność. Gallen wcielił się też w Thrennena Ka-Derrita, który chciał swo- ich braci nauczyć uprawiania roli... I tak dalej, i tak dalej - Gallen przeżywał kolejne wspomnienia, zarówno tych nagrodzonych, jak i potępionych. Podczas gdy Dronon podszeptywał mu, że wszyscy ludzie są tacy sami i że wobec tego po- winni bezwzględnie podporządkować się władzy - Gallen zrozumiał, że każdemu człowiekowi dany jest czas na to, aby stał się tym, kim chce być, i że jedni stająsię złoczyńcami, inni popadająw obojętność, lecz zawsze znajdą się ludzie, którzy za wszelką cenę chcą uczynić świat lepszym - i oni właśnie zostają nagrodzeni w Mieście Życia. Płaszcz Ceravanne zadbał o to, aby Gallen stał się mądrzejszy, bogatszy o nowe doświadczenia i pełen nadziei na przyszłość. Kiedy Gallen obudził się i podniósł głowę, pobrzękując kryszta- łami płaszcza, Orick natychmiast podbiegł do niego. Zza ściany do- chodziły podniecone głosy ludzi, którzy nagle ujrzeli świat w nowej perspektywie. Kiedy Wendeta się obudziła, Ceravanne miała wielką chęć poroz- mawiać z nią w cztery oczy. Usiadły więc na uboczu, uściskały się serdecznie i rozpłakały. Gallen przysłuchiwał się ich rozmowie. -Zabijałam własnymi rękami -szepnęła Wendeta, szlochając. - Potrzebuję oczyszczenia, rozumiesz? - Pięćset lat ci nie wystarczy - przyznała Ceravanne, nie kryjąc obawy w swym głosie. - Powinnam przez ten czas być przy tobie, służyć ci pomocą. Ale jedna z nas musi tu zostać. Jaskółka, tak jak to było obiecane, musi wrócić i zaprowadzić pokój między narodami. - Wiem, że nadal cierpisz z powodu Rodimów - powiedziała Wendeta. - Twoje rany jeszcze się nie zagoiły. Jak możemy walczyć o pokój, gdy nasze dusze są niespokojne?Ceravanne otworzyła usta, lecz przez dłuższą chwilę nic nie mó- wiła. - Jesteśmy tym, czym są nasze ciała - szepnęła wreszcie. - Żad- na z nas nie ucieknie przed swoją winą. Obie musimy walczyć o po- kój w miarę swoich możliwości. Jedź na pomoc, do Doliny Boćków - Ceravanne sięgnęła do plecaka i wyciągnęła niewielkie ziarenko. Podała swojej siostrze zarodek Boćka z taką ostrożnością, jakby wręczała jej bezcenny klejnot. - Zasadź to ziarenko w Dolinie, a od- najdziesz spokój, który należy się nam obu. Wendeta wzięła ziarenko, przyjrzała mu się badawczo, wreszcie chwyciła Ceravanne, uściskała j ą serdecznie i szepnęła: - Dziękuję ci! Dziękuję! Możesz się mnie spodziewać któregoś lata, za jakiś czas, kiedy w naszych sercach zapanuje spokój. Przyja- dę do ciebie z Boćkiem. Przez chwilę przytulały się, szlochając. Gallen pogładził Oricka po pysku. Za drzwiami znów rozległy się głosy: to Tekkarowie bu- dzili się ze snu. Tymczasem Gallen wpatrywał się w najciemniejszy kąt pokoju. Rozmyślał o Maggie, lecz nie zdradzał się z tym ani sło- wem. Kiedy główne drzwi zaskrzypiały na zawiasach i uchyliły się, Gallen obejrzał się, sądząc, że zobaczy gromadkę Tekkarów. W uchy- lonych drzwiach pojawiła się czyjaś głowa. - Maggie! - krzyknął Orick, biegnąc w jej stronę. - Myślałem już, że nie żyjesz! Dobiegłszy do niej, przykucnął na czterech łapach i zaczął lizać ją po rękach. Miał ochotę wskoczyć na nią i obdarzyć serdecznym uściskiem, ale wiedział, że przygniótłby dziewczynę swoim cięża- rem. Maggie pochyliła się i pocałowała go w czoło. - Mało brakowało. Na szczęście pokładowa inteligencja zdążyła umieścić mnie w kapsule ratunkowej i wystrzelić, zanim autolot eks- plodował. Stanęła i przyglądała się Gallenowi, siedzącemu w drugim końcu sali. Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie poruszyło się ani nie ode- zwało. - Martwiłem się o ciebie - powiedział wreszcie Gallen. - Ja o ciebie też - odparła Maggie. Jej wargi drżały ze wzrusze- nia. Po chwili oboje ruszyli pędem i rzucili się sobie w ramiona. Gallen znów był zdumiony, jak elektryzująco działa na niego jej dotyk. Pocałował ją, popatrzył w oczy i zdziwił się tym, co w nich zobaczył. W oczach Maggie Flynn malował się spokój, jakiego nig-dy dotąd nie widział, połączony z niezwykłą mądrością i delikatno- ścią. Korytarze prowadzące do sali tronowej zaczęły wypełniać się ludźmi. Gallen słyszał ich przejęte głosy: - Jaskółka wróciła! Jest tam, w środku! Jednak wszyscy stali za drzwiami, nie ośmielając się wtargnąć do komnaty. Weszli dopiero wtedy, gdy Ceravanne wstała, aby ich po- witać. Tej nocy przyjaciele spali pod rozgwieżdżonym, tremonthińskim niebem, a wokół nich rozlokowały się obozowiska Tekkarów. Wszy- scy znali Jaskółkę z pradawnych wspomnień, które nosili w swej pamięci, więc Ceravanne obdarzana była wielką czcią i szacunkiem. Tekkarowie uznali, że służenie jej jest dla nich największym zaszczy- tem, a kucharze natychmiast zadbali, żeby nie zabrakło najprzed- niejszych przysmaków. Maggie rozglądała się po roześmianych twarzach, na których malowała się nieopisana wdzięczność. Wszyscy składali hołd wy- łącznie Ceravanne, podczas gdy Gallen, Maggie i Orick byli jedynie gośćmi - dobrymi przyjaciółmi królowej, lecz nikim więcej. Wendeta ubrała się w czarne szaty i naciągnęła obszerny kaptur, aby ukryć swoją twarz. Wymknęła się pod osłoną nocy i poszła nad rzekę, gdzie przez długi czas stała samotnie w blasku księżyców. Kiedy wreszcie Gallen i Maggie położyli się pod grubym kocem, dziewczyna przez chwilę wsłuchiwała się w odgłosy nocy, a potem po raz pierwszy, odkąd przybyła na tę planetę, zasnęła bez lęku. Nad ranem odbył się skromny pogrzeb. Bock został pochowany nad brzegiem rzeki. Ponieważ w uroczystości brała udział sama Ja- skółka, dookoła zgromadziły się tłumy jej zwolenników. Ceravanne wygłosiła długą mowę żałobną, w której wychwalała zasługi zmar- łego. Wszyscy zgromadzeni, chociaż nie wiedzieli, kim był Bock, zdali sobie sprawę, że odszedł ktoś naprawdę wartościowy. Kamieniarze wydobyli z dna rzeki olbrzymi głaz i wyrzeźbili z nie- go podobną do drzewa postać, stojącą z rękami wyciągniętymi do słońca. Pomnik został ustawiony przy grobie i przez następne setki lat miał w okolicach Moree stanowić najbardziej charakterystyczny element krajobrazu. Ceravanne zaproponowała Gallenowi i Maggie, że wyśle ich au- tolotem na północ, lecz po krótkiej naradzie zdecydowali, że niemuszą się spieszyć. Wiadomo było, że Dronon szuka Gallena i Mag- gie po całej galaktyce; Tremonthin było zatem równie dobrą kry- jówką, jak każda inna planeta. Orick przypuszczał też, że jego przy- jaciele nie spieszą sią z wyjazdem, ponieważ z tą krainą wiążą się ich przeszło tysiącletnie wspomnienia. Kiedy Maggie pomyślała o swoich poprzednich wcieleniach, nie zaprzeczyła słowom nie- dźwiedzia. Ceravanne dała im pierwszorzędny powóz i dwójkę koni, Gallen, Maggie, Orick i Wendeta zaczęli się więc przygotowywać do podró- ży na północ. Nie spieszyło im się, lecz Maggie czuła, że ciąży na nich wielka odpowiedzialność. Musieli udać się do Miasta Życia, aby w imieniu Tallei złożyć Nieśmiertelnym Władcom petycję o po- nowne narodzenie. Zanim odjechali, Ceravanne przyszła się z nimi pożegnać. Po- dziękowała im serdecznie za pomoc i życzyła szczęścia. Dała im prezenty od mieszkańców miasta: ciepłe koce, wyśmienity prowiant, nowe ubrania i worek złota. Ściskając ich na pożegnanie, szlochała. Potem Tekkarowie wnieśli ją na rękach do miasta. Wszyscy odziani byli w czarne tuniki z obszernymi kapturami, które chroniły ich twa- rze przed słońcem. Tekkarowie szli w zwartym szyku, co robiło wrażenie, że Cera- vanne jest ich więźniem, a nie władcą. Maggie zadrżała, kiedy to sobie uświadomiła. Patrzyła, jak w blasku popołudniowego słońca mieszkańcy Moree znikają w podziemnym korytarzu. Wreszcie na pustkowiu pozostało już tylko czworo podróżnych: Maggie, Gallen, Orick i Wendeta. Jechali na wybrzeże, skąd zamierzali przedostać się na północ, a potem - powędrować w bliżej nieokreślonym kie- runku. Maggie obejrzała się po raz ostatni. W słonecznym blasku ujrza- ła postać Ceravanne, machającą do nich z odległego wzgórza. Jej złote włosy i błękitna suknia kontrastowały z szarym krajobrazem. Maggie poczuła niewymowny żal. Chociaż płaszcz Ceravanne zdo- łał uspokoić dawnych zwolenników Ciemności, Tharrinianka zosta- ła sama wśród Tekkarów, którzy w gruncie rzeczy byli przede wszyst- kim żądnymi krwi potworami. Maggie popatrzyła na Gallena z zażenowaniem. - Dlaczego ona z nimi została? - zapytała z rozpaczą. - To nie jest właściwa nagroda za jej poświęcenie! - Została, ponieważ musi czuwać nad rozbrojeniem armii, nad unieszkodliwieniem broni - oznajmiła łagodnie Wendeta. - Wróciłado nich, ponieważ rządzenie nimi jest dla niej największym wyzwa- niem. Jeśli zamierza zaprowadzić pokój na tych terenach, musi przede wszystkim zatroszczyć się o Tekkarów. - Ale... przecież Maggie ma rację! - warknął Orick. - Ceravan- ne przegrała! Czekają życie pełne wyrzeczeń i ciężkiej pracy. To ma być nagroda? - Być może z waszego, ludzkiego punktu widzenia Ceravanne rzeczywiście przegrała - szepnęła Wendeta. Jej delikatny głos był ledwie słyszalny spod grubego, ciężkiego kaptura. - Ale Ceravanne nie jest człowiekiem. Ona musi komuś służyć - zyskała doskonałą okazję, żeby się zrealizować. A ty tę okazję straciłaś - pomyślała Maggie, przyglądając się za- kapturzonej postaci. Teraz Maggie zrozumiała, co tak naprawdę ją niepokoiło. Zwy- cięstwo Ceravanne było w rzeczywistości jedynie popadnięciem w kolejną niewolę. To samo przydarzyło się Gallenowi i Maggie. Zwyciężając Władców Roju, Gallen spodziewał się wywalczyć wol- ność, tymczasem spadła na niego jedynie odpowiedzialność, której ciężaru nie był w stanie udźwignąć. Dziewczyna popatrzyła na jego zakłopotaną twarz. Wiedziała, że chłopak myśli o tym samym. Przez cały ten czas Władcy Roju polowali na nich; możliwe, że już wkrótce zaczną ich szukać na Tremonthin. Na szczęście Tremon- thin jest dużą planetą, więc nietrudno im będzie znaleźć kryjówkę. Tak rozmyślając, jechali powoli na północ, a tymczasem jesienne powietrze robiło się coraz chłodniejsze. Tydzień później, kiedy prze- kraczali Telgood, na górskich szczytach leżał już śnieg, a w nocy zdarzały się lekkie przymrozki. W całej krainie panował pokój: pomiędzy narodami Babelu po- jawiło się autentyczne, szczere braterstwo. Tam, gdzie poprzednio witały ich nieprzyjazne spojrzenia, teraz spotykali roześmianych kupców i gospody pełne wesołych ludzi, opowiadających dowcipy i snujących niewiarygodne opowieści. Maggie rzeczywiście czuła się coraz bardziej związana z tym kra- jem. Pewnej nocy, leżąc z Gallenem na twardym, hotelowym łóżku i wpatrując się w ogień płonący w kominku, zapytała go tak jak kil- ka tygodni wcześniej: - Gallenie, czy jeśli kiedyś, raz na zawsze, zdołamy uciec przed Drononem - chciałbyś wtedy tu zamieszkać? - Mieszkałem w Babelu przez ponad siedem tysięcy lat - szep- nął Gallen. W jego oczach malował się bezgraniczny spokój. -Tomoja ojczyzna. Tak, chciałbym tu mieszkać przez najbliższe dzie- sięć tysięcy lat. Maggie przytuliła go mocniej. Uświadomiła sobie, że oboje skorzy- stali na tej wyprawie. Teraz pozostało już tylko dowiedzieć się, w jaki sposób można uciec przed tym przeklętym Drononem. Maggie obawia- ła się jednak, że dopóki żyje, Dronon będzie ją ścigał za wszelką cenę. Przez całą podróż Gallen i Maggie byli ze sobą bardzo szczęśli- wi, choć jednocześnie coraz bardziej martwili się o Oricka. Nigdzie na Tremonthin nie było niedźwiedzi, które umiały mówić. Tylko raz zdarzyło im się zobaczyć niedźwiedzia, kryjącego się w ośnieżonych górskich zaroślach. Orick go zawołał, ale bezrozumny zwierz zary- czał przerażony i uciekł, gdyż był zwyczajnym, nie udoskonalonym genetycznie niedźwiedziem. Miesiąc później, kiedy wędrowcy dotarli do miasta Queekusaw, leżącego nad oceanem, cała kraina pokryta była warstwą białego puchu. Późnym popołudniem pożegnali Babel. Odpłynęli starym frachtowcem, kołyszącym się przeraźliwie na wzburzonych wodach. Szare miasto, przykryte białym całunem śniegu, powoli zniknęło za horyzontem. Podróż nie należała do przyjemnych. Maggie dostała morskiej choroby i codziennie wymiotowała. Pięć dni później z radością po- witali pomocny kontynent, gdzie jedyną przeszkodę w podróżowa- niu stanowiły grząskie, błotniste drogi. Kiedy wyszli na ląd, kupili nowy powóz i jeszcze tej samej nocy ruszyli na północ. Orick, który milczał od wielu dni, odezwał się do Gallena i Maggie: - Kiedy już dotrzemy do Miasta Życia i złożymy petycję o przy- znanie Tallei prawa do ponownego narodzenia- co wtedy zamierza- cie zrobić? - Nie wiem - odparł szczerze Gallen. - Wszyscy nas ostrzegają, że Władcy Roju wciąż na nas polują, a zatem żadne miejsce nie jest bezpieczne. Część zwolenników Ciemności zdołała uciec statkiem kosmicznym podczas bitwy w Moree. Możliwe, że zdążyli już poin- formować Dronon, gdzie się znajdujemy - o ile nie uprzedził ich wuj Thomas. W każdym razie przez jakiś czas będziemy musieli żyć w ciągłym ruchu, podróżując w poszukiwaniu bezpieczniejszego świata. A właściwie czemu o to pytasz? - Cóż... - mruknął Orick, szczerze zakłopotany. - Byłeś dla mnie wspaniałym przyjacielem, Gallenie. Ale... tak sobie myślę... być może powinienem wrócić do domu, do swoich rodaków...- Ależ Oricku... - szepnęła Maggie. - Wątpię, żeby istniał drugi taki niedźwiedź jak ty. Orick westchnął żałośnie. Maggie pogłaskała go po pysku i po- drapała po gęstym,.czarnym futrze za uszami. To, co powiedziała, było przykre, lecz zdawała sobie sprawę, że Orick jest straszliwie samotny i że żadna niedźwiedzica na Tihrglas nigdy nie da mu tego, na co zasługiwał. - Możliwe - mruknął Orick. - Mimo to czuję, że muszę wrócić do domu. - W takim razie zabiorę cię tam osobiście, mój najdroższy przy- jacielu - powiedział Gallen. Chwycił niedźwiedzia za uszy i pocało- wał w czoło. Podróż na północ była długa i męcząca. Choroba morska najwy- raźniej dokuczała Maggie jeszcze przez kilka dni po zejściu na ląd, lecz po jakimś czasie wszystko wróciło do normy. Kiedy dotarli do Miasta Życia, był już środek zimy. Miasto było olbrzymie. Na przedmieściach wznosiły się potężne kopuły między- planetarnego lotniska. Na tle odległych gór rysowały się sylwetki wysokich budynków, zakończonych długimi, strzelistymi iglicami. Przez miasto płynęła szerokim korytem kryształowo czysta rzeka, w której spokojnych zakolach gromadziły się stada dzikich gęsi. Wędrowcy znaleźli gospodę podobną do tej, w której mieszkali na Fale. Był to solidny gmach, z fontannami w głównym holu i czy- stymi, przestronnymi pokojami, wyposażonymi w przepięknie zdo- bione kominki. Maggie pożegnała się z Wendetą, która przez całą podróż utrzy- mywała dystans wobec swoich towarzyszy i nie zdołała się z nimi zaprzyjaźnić. - Być może kiedyś jeszcze się spotkamy... - powiedziała Wen- deta. Maggie była zaskoczona tęsknotą, jaką zobaczyła w jej oczach. - Dokąd się teraz wybierasz? - spytała. Wendeta wskazała na góry wznoszące się na wschodzie. - Mam znajomych w Dolinie Boćków. Ceravanne dała mi za- rodek naszego przyjaciela. Będę przynajmniej mogła patrzeć na jego potomstwo, chociaż wiem, że tamten Bock już nigdy się nie odrodzi. Będę się opiekowała jego dzieckiem tak jak wła- snym. - Życzę ci, żebyś odnalazła spokój - powiedziała Maggie, ścis- kając Tharriniankę, Wendeta wsiadła do powozu i odjechała w stro- nę okrytych śniegiem gór.Natomiast Maggie, Gallen i Orick wzięli włos Tallei oraz jej wspomnienia zapisane w płaszczu i poszli do Urzędu Narodzin. Był to ogromny, kryształowy budynek, w którym pracowało prze- szło trzysta tysięcy ludzi. Znalazłszy odpowiednią salę, złożyli na ręce sędziów petycję wraz ze wspomnieniami i materiałem ge- netycznym. Z powodu złej pogody w mieście było niewielu przyjezdnych. Troje sędziów - mężczyzna i dwie kobiety w nieokreślonym wieku, odziani w białe szaty i platynowe płaszcze - orzekło, iż petycja zo- stanie rozpatrzona jeszcze tego samego wieczora. - Przyjdźcie o zmierzchu, aby usłyszeć naszą decyzję - powie- dział sędzia. - Dobrze - mruknął Orick. - Ale ja pozwolę sobie zaczekać na schodach, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Chcę poznać waszą decyzję, kiedy tylko zapadnie. Sędziowie popatrzyli po sobie, zdziwieni, że niedźwiedź decydu- je się na taką niewygodę. Kiedy się zgodzili, Maggie i Gallen na kilka godzin wrócili do gospody. O zachodzie słońca wybrali się ponownie do Urzędu Narodzin. Orick czekał na oblodzonych schodach. Padał drobny śnieg i powie- trze było wyjątkowo chłodne. Orick, mający grube, ciepłe futro, nic sobie nie robił ze złej pogody, lecz Maggie po chwili oczekiwania zaczęła przestępować z nogi na nogę, żeby się rozgrzać. Po godzinie jeden z sędziów, ubrany w grubą, białą togę, wybiegł z budynku i zbliżył się do oczekujących. Chwycił Maggie za rękę, potem schylił się i położył dłoń na ramieniu Oricka. - Dlaczego nie powiedzieliście nam, kim jesteście? - zapytał. - Czy miałoby to jakiś wpływ na waszą decyzję? - odparł Gallen. -Nie, ale przynajmniej nie kazalibyśmy wam stać na mrozie. W ciągu ostatniego tygodnia wojownicy z Siódmego Roju dwukrot- nie przeszukiwali miasto. Najwyraźniej Dronon robi wszystko, żeby was znaleźć. W tej chwili wojownicy przenieśli się na południe, do cieplejszego klimatu. Podejrzewam jednak, że w każdej chwili mogą wrócić. Grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo! - Oczywiście, że nam grozi - warknął Orick - i zaczynamy już mieć tego dość! Ale co z Talleą? - Przejrzeliśmy jej wspomnienia i z radością mogę zakomuniko- wać, że przyznaliśmy jej prawo do ponownych narodzin. - Kiedy one nastąpią? - spytał Gallen. - Nie chcemy stąd wy- jeżdżać, zanim się z nią nie pożegnamy.- Zaręczam wam, że Tallea również by tego nie chciała - odparł sędzia. - Niestety, mamy pewien problem. Wasza przyjaciółka chcia- łaby mieć inne ciało, bardziej dostosowane do jej potrzeb. Będzie- my musieli je najpierw wyhodować w inkubatorze. Zajmie to około tygodnia. - Rzeczywiście - wtrąciła Maggie. - Tallea zawsze chciała być Wędrownikiem. - A więc kiedy?! - nalegał Orick. Sędzia wziął głęboki oddech. - Za osiem, najdalej dziesięć dni. Poprosiłem techników, żeby natychmiast rozpoczęli zabieg, lecz niestety - nic więcej nie mogę zrobić. Maggie wiedziała od swojego płaszcza, że zmiana ciała, jaką sę- dziowie postanowili zafundować Tallei, istotnie graniczyła z cudem. - Dziękujemy wam - szepnęła, ściskając sędziego. - Niech pan lepiej wraca do środka, zanim pan zamarznie. - Powiedzcie mi, gdzie się zatrzymaliście - szepnął sędzia. - Mam przyjaciół w ruchu oporu. Oni już zadbająo to, żeby nic wam się nie stało. Gallen powiedział mu, gdzie się zatrzymali. Potem pożegnali się z sędzią i ruszyli w stronę gospody. Nie przeszli nawet dwóch prze- cznic, kiedy z bramy wyłoniło się dwóch barczystych mężczyzn odzia- nych w grube kurtki. Ich gorące oddechy kłębiły się w mroźnym po- wietrzu. - Jesteśmy przyjaciółmi - powiedział jeden z nich. Ruszył przodem, zaglądając w każdą przecznicę czy zaułek, nie- ustannie dając znaki swojemu koledze, który szedł z tyłu. Maggie od kilku tygodni czuła się całkiem bezpieczna, więc zachowanie straż- ników denerwowało ją. Ci jednak uważnie badali teren przez całe cztery kilometry, które dzieliły ich od gospody. Na miejscu okazało się, że co najmniej tuzin ich kolegów kręci się po okolicznych ulicz- kach lub czai się na dachach. Kiedy znaleźli się w swoim pokoju, Gallen zdjął z siebie grubą, zimową kurtkę i powiesił ją w szafie. - Wygląda na to, że jesteśmy na tym świecie bardziej popularni, niż mogliśmy przypuszczać - stwierdził, starając się, żeby zabrzmiało to nonszalancko. Stanął przy oknie, spoglądając na światła palące się w stojącym naprzeciwko budynku i na śnieg przykrywający ulice. Orick stanął obok niego i również popatrzył w okno.- Osiem dni... - powiedział. - Za osiem dni na tej planecie wy- pada Boże Narodzenie, wiesz? Sprawdziłem w tutejszym kalenda- rzu. - Nikt tu nie będzie obchodził świąt - odparł Gallen. - Nie ma tu katolików. - Ja będę obchodził święta - mruknął Orick. - My też - stwierdziła Maggie. - Jeśli nam się poszczęści, tego samego dnia powinna odrodzić się Tallea. - Ach, dobrze by było - zgodził się Gallen. - Ale nie podzielam twojej nadziei. Przez następny tydzień wszyscy troje chodzili po sklepach, szu- kając dla siebie prezentów. Sklepy w Mieście Życia nie były tak dob- rze zaopatrzone jak na Fale. Można w nich było kupić przede wszyst- kim grube, wełniane, białe lub szare swetry, porządne buty albo sery pleśniowe z najdalszych zakątków Tremonthin. W Wigilię, w hotelowej kuchni, Maggie ugotowała szynkę i upie- kła słodkie bułeczki i świąteczne ciastka nadziewane wiśniami, po- lanę białym lukrem. Przygotowała prawdziwą ucztę, tak aby i nie- dźwiedź mógł się najeść do syta; kiedy zjedli, Orick miał cały pysk umazany dżemem. W dzień Bożego Narodzenia z samego rana wręczyli sobie pre- zenty. Gallen dostał od Oricka nową, skórzaną pochewkę na sztylet. Maggie i Gallen wspólnie znaleźli dla Oricka porządny, oprawiony w skórę egzemplarz Biblii, jako że niedźwiedź, opuszczając w poś- piechu Tihrglas, był zmuszony zostawić w domu swoje Pismo Święte. - Gdzie to dostaliście? - krzyknął rozradowany. - Mówiłem ci - odparł Gallen - że na tej planecie nie ma katoli- ków. Ale to nie znaczy, że nie ma tu chrześcijan. - Ale Ceravanne nigdy o nich nie słyszała - stwierdził Orick. - Jak to możliwe? - Dostaliśmy tę Biblię na lotnisku - przyznała wreszcie Maggie, nie chcąc dłużej trzymać Oricka w niepewności. - Przewijają się tam podróżni z wielu planet. Twój prezent znaleźliśmy w sklepie z... "osobliwościami". Gallen i Orick wręczyli Maggie swoje prezenty - była to butelka delikatnych, egzotycznych perfum i zielona, jedwabna koszula noc- na. Jak na tutejsze warunki, były to dość wyszukane prezenty. Wresz- cie Orick powiedział: -No dobrze, Maggie, nie bądź już taka tajemnicza. Pokaż, co kupiłaś Gallenowi.-Ach, nic specjalnego -odparła szczerze. -To tylko drobny upominek. Wręczyła Gallenowi niewielkie pudełko, owinięte w jasnoczer- wony papier i przewiązane białą wstążką. Gallen rozpakował prezent. W środku znajdowały się śpioszki i grzechotka. Orick popatrzył na Maggie ze zdziwieniem. - Owszem, na początku podróży miałam chorobę morską- przy- znała Maggie. - Ale do tej pory mam zawroty głowy. Poszłam do tutejszego lekarza, żeby się upewnić. To będzie chłopiec. Gallen uśmiechnął się szeroko i popatrzył na Maggie z zadumą. -Cóż... nie posiadasz żadnych żyjących krewnych -szepnął - więc najwyższy czas stworzyć nowych. - Owszem, byle z twoją pomocą - powiedziała Maggie. - Jeśli zechcesz, możemy ich mieć choćby z tuzin. Gallen przytulił ją i pocałował namiętnie. Orick uśmiechnął się i zostawił ich samych. Dzień był pogodny. Bliźniacze słońca wyłoniły się zza chmur, zalewając całą krainę swoim złotym blaskiem. Po południu Orick poprosił Gallena i Maggie, żeby usiedli, i przeczytał im z Biblii o na- rodzeniu Jezusa w starożytnym mieście Betlejem, o królu Herodzie, który nakazał wymordować wszystkie dzieci, i aniołach obwieszcza- jących pasterzom nadejście Króla Niebieskiego. Wieczorem rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Maggie otworzyła. Na korytarzu stał jeden ze strażników. - Dziś w nocy będziecie musieli opuścić miasto - oznajmił uprzej- mym tonem. - Wojownicy Drononu wrócili. - Nie możemy teraz wyjechać - jęknęła Maggie, - Czekamy, aż nasza przyjaciółka otrzyma nowe ciało. - Wiem o tym - odparł strażnik. - Technicy postanowili skrócić operację. Jej ciało będzie trochę młodsze, niż sobie tego życzyła, w tej chwili są w nim kodowane jej wspomnienia. - Zaraz tam będziemy - stwierdziła Maggie. Nie musiała o niczym informować Oricka i Gallena. Obaj już się uwijali, paku- jąc swoje rzeczy. To będzie krótkie pożegnanie - pomyślała Maggie. Martwiła się o Talleę. Młoda dziewczyna będzie musiała w środku zimy samot- nie dotrzeć na południe. Kilka minut później szli już ciemną, ośnieżoną ulicą. Zerwał się mroźny wiatr, a na południu pojawiły się czarne chmury, wróżące potężną burzę.Kiedy dotarli do drzwi Urzędu, które zamknięto już na noc, na dworzu zaczął padać śnieg/Jeden z sędziów, ubrany bardzo oficjal- nie - w długą, szarą tunikę i spiczasty kapelusz z szerokim rondem, uchylił drzwi i zaprosił ich do środka. - Nareszcie jesteście! - zawołał, kiedy jeszcze biegli po oblo- dzonych schodach. - Wasza przyjaciółka już się odrodziła i czeka na was! Skinął w stronę pogrążonego w półmroku korytarza. Maggie do- strzegła ruch za grubymi, przyciemnianymi, szklanymi drzwiami. Drzwi uchyliły się odrobinę i w ciemności ukazała się jakaś kudłata postać. Maggie spodziewała się, że ujrzy młodą dziewczynę, porośniętą miękkim, rudobrązowym futrem, jakie zwykle mieli Wędrownicy. Jednak postać, która pojawiła się w drzwiach miała znacznie grub- szą, ciemniejszą sierść. Tallea stanęła na czterech łapach. Maggie i Orick westchnęli za- skoczeni. - Ona jest niedźwiedziem! - stwierdził Gallen. - Tak - przyznał sędzia. - Kiedy odczytaliśmy uważnie jej wspomnienia, okazało się, że w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Stworzyliśmy dla niej takie ciało, jakie chciała otrzymać. Młoda, czarna niedźwiedzica była nieduża; wyglądała, jakby miała co najwyżej rok. Zaczęła powoli schodzić ze schodów, jak ktoś, kto nie jest pewny własnych ruchów. Kiedy jednak znalazła się w odległości dwudziestu metrów, ru- szyła pędem i wpadła na Oricka, zwalając go z nóg. Niedźwiedź ro- ześmiał się, a tymczasem Tallea wskoczyła mu na kark i ugryzła w ucho. - Oricku! Oricku! - krzyczała. - Jak dobrze jest być niedźwie- dziem! Ma się takie grube futro i takie silne łapy! - Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało... - mruknął zdezoriento- wany Orick. Tallea ścisnęła go za szyję, objęła obydwiema łapami i polizała po pysku. Orick polizał ją nieśmiało, a ona mruknęła mu czule do ucha: -Ach, Oricku, wiem, że będzie nam dobrze ze sobą. To jest... chciałam powiedzieć... o ile mnie zechcesz... Młoda niedźwiedzica popatrzyła na niego swoimi dużymi, brą- zowymi oczami. Orick spojrzał pytająco na Gallena i Maggie, jakby chciał spytać ich, co o tym sądzą.- Śmiało - powiedziała Maggie. - Ona nie jest taka jak niedźwiedzice z twojej planety - zwrócił się do Oricka sędzia. - Będzie cię kochać tak mocno, jak potrafi tylko Kaldurianka, i zostanie przy tobie na zawsze. Orick stanął na czterech łapach i powoli, delikatnie polizał nie- dźwiedzicę po nosie - najpierw nieśmiało, potem coraz gwałtow- niej. Maggie była szczerze zaskoczona, że niedźwiedzi jęzor może być aż tak zmysłowy. Kiedy niedźwiedzie skończyły się całować, z ciemności wyłonił się strażnik i oznajmił: - Dronon nadciąga. Musicie uciekać jak najprędzej. -Dokąd się wybieramy?-spytała Tallea. " , . - Nie wiem - odparł nieprzytomnie Orick. Maggie domyślała się, że Gallen zdradził mu swoje plany, lecz najwyraźniej niedźwiedź nie pamiętał o tym w tej chwili. Stał nieruchomo, wpatrując się w mło- dą niedźwiedzicę. - Wybieramy się do nowego, bezpieczniejszego świata - powie- dział Gallen, chwytaj ąc Maggie za rękę. Zbiegli po oblodzonych scho- dach i znaleźli się na ulicy. . , Płatki śniegu wirowały w mroźnym, nocnym powietrzu i spadaty na ziemię, pokrywając ślady czworga przyjaciół. Już wkrótce nikt się nie domyśli, że kiedykolwiek tędy przechodzili. Skanowanie Skartaris Wrocław 2004