6149
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 6149 |
Rozszerzenie: |
6149 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 6149 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 6149 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
6149 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Suka
- Witek! M�j z�oty Witek!
Ch�opak si� obejrza�, �rebaka, na kt�rym jecha�, powstrzyma� i mrukn��:
- Ceg�j! A gdzie!... To psinorody dopiro, zaro w skod� kiej swynie!
Pchn�� swego konia, obegna� rozpraszaj�ce si� po drodze i zbo�u stado �rebi�t, sp�dzi� w kup� i podjecha�
znowu pod parkan, okalaj�cy ogr�d, gdzie sta�a
dziesi�cioletnia mo�e dziewczyna.
- M�j drogi Witek, pom� mi zej��, m�j z�ociutki, ja si� tak boj�, jeszcze spadn� - szczebiota�a przytrzymuj�c:
si� silnie ostro zako�czonych sztachet.
- A ju�ci - dostan� ta!...
I oboj�tnie zsuwa� �ci�gni�te a� do kolan spodnie.
- To podjed�.
- Bez r�w?
- Prawda - i spojrza�a z przykro�ci� w g��boki r�w, id�cy r�wnolegle z parkanem.
- Niech paninka chyci si� s�upka okrakiem i tak zjedzie na zimie.
- Jak to okrakiem?
- Loboga z tymi kobitami!... To zawdy nic nie rozumi. Dy� kolanami i ty�a.
- Ach! ju� wiem, wiem.
Przypomnia�a sobie Ewk�, zje�d�aj�c� z brogu po s�upie.
- Tylko nie patrz, jak b�d� schodzi�a.
- Przez co?
- No, nie patrz! - zawo�a�a energicznie, rozczerwieniona i z�a, �e nie rozumia� dlaczego.
Ch�opak drwi�co si� roze�mia� i odwr�ci�, a ona ksi��k� trzyman� w r�ku rzuci�a na drog� i tak, jak radzi�,
zsun�a si� po s�upku. Przez r�w przesz�a i
weso�o zawo�a�a:
- Dawaj tu konia, pojedziemy troch�.
Ch�opak zacz�� si� k�opotliwie drapa� w g�ow�.
- Daj�e r�k�, si�d� z tob� i pojedziemy.
- A ju�ci, a jak kto obacy i powi ja�nie pani, to co? - mrukn�� markotnie.
- Nikt nie b�dzie widzia�, pojedziemy na ��ki albo do lasu - no, m�j Witeczku.
- Kiej si� bojem. Ja�nie ociec paninki powiedzieli, �e kiej jesce raz zobac�, co z panink� je�d��, to mi tak�
fryc�wk� sprawi�... - Nie b�dzie wiedzia�,
daj�e r�k�, ju� ci podaruj� wst��k� czerwon� do koszuli.
Ch�opak zmi�k�. Ledwie bos� nog� wypr�y� poziomo jak strzemi� i r�k� poda�, ju� dziewczyna siedzia�a przed
nim, chwyci�a si� grzywy i bi�a bosymi, w pantofelkach
tylko nogami po bokach �rebca. Witek jedn� r�k� przycisn�� j� do siebie, drug� klepn�� w kark konia, zawr�ci�,
gwizdn��, uderzy� pi�tami - polecieli jak
wiatr, drog� ku ��kom le��cym ni�ej, pomi�dzy parkiem a lasem.
Dziewczynie oczy i usta a� si� �mia�y z rado�ci ogromnej, przenika� j� pr�d jakiej� dzikiej energii i porywa�a
szalona ��dza ruchu, powietrza, krzyk�w;
unosi�a si� na koniu i rwa�a naprz�d. Twarz jej pa�a�a, w�osy si� trz�s�y zwichrzone, przed oczyma tylko miga�a
przestrze�. Nie mog�a z�apa� tchu, chwilami
ko�owa�o si� jej tak w g�owie, �e prawie traci�a przytomno��, ale pobudza�a �rebca do wci�� szybszego biegu,
pokrzykuj�c zuchowato: Hop! hop! I lecieli.
Witek trzyma� j� mocno, bi� �rebca pi�tami coraz cz�ciej i rozpalony jazd� krzycza� g�o�no: - Hop! hop!
- Hop! hop! - odkrzykiwa�a weso�o i jak przyro�ni�ta do konia, rozwichrzona jazd�, szcz�liwa, z
przymkni�tymi oczyma, rzuca�a si� w przestrze�. Przelecieli
��ki nie widz�c ludzi kosz�cych traw�, przep�yn�li w br�d rzek� i znowu lecieli polami, na kt�rych zbo�a sta�y w
k�osach, ugorami pe�nymi stad i weso�ych
nawo�ywa� pastuch�w - lecieli bez tchu i pami�ci, a� im �ciana olbrzymiego lasu zagrodzi�a drog�, a zm�czony
�rebiec zacz�� zwalnia� biegu i rozpiera�
si�. Na skraju lasu Witek konia wstrzyma� i zeskoczy� na ziemi�; dziewczyna zrobi�a to samo; wzi�a go za r�k�,
on konia za grzyw� i poszli w g��b lasu.
Cisza mroczna ich ogarn�a i majestat jaki� pot�ny. Wybrali sobie niewielk�, pokryt� mchami polank� i siedli
odpoczywa�. Dziewczyna spotnia�� twarz wyciera�a
fartuszkiem, a Witek po�o�y� si� na brzuchu i sapa�. Przysun�a si� bli�ej do niego, bo las tak zaszumia�, �e j�
przenikn�� niepok�j. (��tawe pnie sosen
niby tysi�ce kolumn, podpieraj�cych zielone sklepienia, sta�y bez ruchu do�em mchy z�otawe, mi�kkie jak
jedwab, roz�ciela�y si� niby kobierzec, a gdzieniegdzie
wachlarze paproci dr�a�y, poruszane nieznanym powiewem. S�o�ce s�abe prze�wieca�o przez ga��zie i k�ad�o
nik�e, z�otawe plamy arabesek na mchy i jasnozielone
li�cie leszczyn. �ywiczna wo� lasu przepe�nia�a im piersi, a ten spok�j panuj�cy doko�a oniefaniela�, tak �e
d�ugo siedzieli w milczeniu, nas�uchuj�c bo
w dali gdzie� ku� dzi�cio� zawzi�cie, przyczepiony do aosny, to zn�w wrona z krakaniem przelecia�a nad lasem,
to �piew kosiarzy dolecia� s�abym echem z
��k, to jakie� pokrzyki weso�e lecia�y po lesie. Taka by�a chwilami cisza, �e s�ysz� szelest sp�ywaj�cych na
ziemi� d�ugich, z�otawych szpilek sosnowych.
To znowu stado srok nadleci ze skrzekiem, k��c� si�, a� las kipi wrzaw� i odlatuj�; to �uk przelecia� z brz�kiem
lub pszczo�a za kwiatem; to wiewi�rka
zachrupocze zesz�orocznymi szyszkami, to wiatr zaszemrze w koronach, sk��ci harmoni�, a� si� pochwiej� przez
chwil� olbrzymy w powa�nym rozhoworze. I znowu
cisza. �wietlane p�ta wsi�kaj� w ziele� i niby z�oty haft plami� bursztynowe pnie sosen. Potem przychodzi co�
jak cie�, ws�cza si� zwolna w las, mroczeje,
robi si� czamiawo, wszystko zdaje si� zapada� w jakie� g��bie i szmer si� rozlega podobny do j�ku smutnego,
ch�odny oddech idzie z le�nych g��bin i uderza
w dzieci przejmuj�c� fal� zimn�.\i2rebak szczypi�cy m�ode listki" jagodzin zar�a� niespokojnie. Wr�ci�a im
weso�o�� i nie czuli zm�czenia. Witek zobaczy�
wronie gniazdo na so�nie i chcia� wej�� na ni�, ale nie m�g�, pr�bowa�a tego i dziewczyna, ale poszarpawszy
sobie sukienk� i podrapawszy sk�r� na nogach,
zaniecha�a. Zacz�li si� goni�, chowa� za pnie drzew, przewraca�. Chcia�a si� koniecznie nauczy� stawa�
?suchego d�ba", ale za ka�d� pr�b�, cho� j� Witek
przytrzymywa� za nogi, pada�a w�r�d ogromnego �miechu obojga. Witek uci�� dwa leszczynowe kije i uczy� j�
gry w �wink�. �mieli si� tak, �e a� si� rozlega�o
po lesie; �rebak im wt�rowa� r�eniem i biega� za nimi jak pies. Dziewczyna czu�a si� tak ogromnie szcz�liwa i
rozradowana, �ezapomnia�a o ca�ym �wiecie.
Wreszcie, syci zabawy, zabrali si� do powrotu. Jechali wolno, Witkowi tylko zacz�o co� dolega�, bo si� kr�ci�
niespokojnie i wybiega� wzrokiem ku drodze,
gdzie pozostawi� stado.
- Pi� mi si� chce - powiedzia�a, gdy wjechali w rzek� i ko� przystan�� s�czy� przez z�by m�tn� wod�. Witek si�
nachyli�, w sw�j s�omiany kapelusz wody nabra�
i poda� - pi�a chciwie.
- Czemu taka m�tna?
- W Kotlinach wod� pu�cili, o - jak przybiro!
Rzeka toczy�a si� z szumem, pokryta ��tawa pian� i wyst�powa�a z brzeg�w.
- A gdzie Finka? - spyta�a.
- Bo jo wim? Gdziesik pociek�a, bo ju� i wczoraj nie by�a ze mn�.
- Ma ju� ma�e pieski?
- Jesce nie.
- Jednego mi dasz - co? Ja tak lubi� pieski! B�dzie z lalk� sypia�.
- B�dzie ta sipia�! Ja�nie ociec paninki ka�� go utopi� w chrapie. Tak, paninko, trza pr�dzy - doda�
przypomniawszy sobie pani�.
- Jeszcze troch� pojedziemy tak wolno. O, patrz, jak tu �adnie!
- Zruboki ostawi�em na drodze... Jak nie pos�y w ogrodzenie, ino w �yto, to dopiro b�dzie piek�o - i uderzy� nog�
�rebca, nagl�c do po�piechu.
- O, jak tu �adnie. Patrz, Witek - i wskaza�a r�k� zachodz�ce s�o�ce.
- Prowda - cerwuno.
Dziewczyna wpatrzy�a si� w przestrze�, a Witek raz po raz znagla� bieg konia i ze strachem my�la� o �rebakach.
Ca�y zach�d pokry� si� jakby �usk� z purpury, przesi�k�ej z�otem na tle szarob��kitnej g��bi; ni�ej, tu� nad
s�o�cem rozci�ga� si� p�at nieba wielki, d�ugi,
porwany w kawa�y, koloru miedzi, powleczonej czerwonawymi odblaskami s�o�ca, kt�rego kula tu� nad ziemi�
niby bezrz�sne oko �wieci�a jaskrawo. W ogniach
zachodu w�sate k�osy j�czmienia, przesycone �wiat�em, mieni�y si� g��bok� zielonawoz�ot� barw�. �yta mia�y
odcie� stalowy. Koniczyny rozkwit�e tworzy�y
kobierzec o krwawym odblasku, pocentkowane k�pami liliowych jaskr�w, ostro si� odcina�y od popielatych p�l
owsa. Drzewa stoj�ce wprost s�o�ca, przed�u�one
cieniami, mia�y poz�r olbrzym�w: z jednej strony ziele� ich by�a z�ota, z drugiej czarna. S�o�ce la�o
strumieniami �wiat�o poprzez li�cie i ga��zie, rysuj�c
na przydro�nym trawniku, jak bizantyjski malarz, z�ote t�o do obrazu o konturach z cieni.
Zmrok wy�azi� z jakich� nor przestrzennych i s�aniaj�c si� zatacza� coraz szersze kr�gi. S�o�ce przygasano, w
bruzdach, po rowach, pod roz�o�ystymi gruszami
ciemnia�o, ��ki zacz�y siwie� ros� i okr�ca� si� fioletowymi mg�ami.
Cicho�� jaka� wlewa�a si� w �wiat i bra�a wszystko w moc swoj�.
Witek tego wszystkiego nie widzia�, tylko co chwila m�wi�:
- Paninko, loboga pr�dzy!
- Nie b�j si�, ja poprosz� papy, to ci� nie wybije. Mnie tak dobrze je�dzi� z tob�. Nie wiem, dlaczego mamusia
mi nie daje?
- Ju�ci�, bo to nie pasuje.
- Dlaczego, Witku?
- Bo paninka je dziedzicowa c�rka, a jo se �ruboki pas�.
- No, to co? Kiedy ja wol� z tob� je�dzi�, ni� si� uczy� g�upich rozm�wek.
- Jo ta nie wim co, ino to, ze paninka je �lachecko, a jo ch�opski.
- Madam m�wi�a, �e przecie� to wszystko jedno.
- Jedno to pewnikiem i nie jest, bo �lachta ma grontu wi�cy, kiej ch�opy, i ucone s�, i ubier maj� insy, i ca�kiem
inacy �yj�.
- Witek, a czemu ciebie twoja mama nie pos�a�a do szko�y?
- A bo matula pinindzy ni maj� i bez to g�upim ch�opem ostan�.
- A jakby� mia� pieni�dze, Witku?
- Jakbym mia�, paninko, to bym si� wszy�kiego, co si� �lachta ucy, naucy�, ubier se sprawi� �lachetny, grontu
bym kupi� od K��ba abo i od Gulbosa, jakby
chwaci�o, kunie mio�bym, krowy mio�bym i taki gospodoz by�bym, coby me gromada obra�a na pana w�jta i
kiedyby by�o potrza, to ha�dach ni�s�bym se w ko�ciele
nad dobrodziejem - i u�miecha� si� s�odko.
- Ta madam, to mi ka�e zawsze siod�a� kuca W�adkowego, a on tak lizie, lizie, jak ciel� - co, nieprawda, Witek?
- Ju�ci�, �e prawda, paninko.
- Jak ju� dorosn�, to b�d� je�dzi� ��tkowymi ko�mi - co, nieprawda, Witek?
- Hale! ogiery, paninka nie poradzi.
- To ty b�dziesz je�dzi� ze mn� - co, nieprawda, Witek?
- Ju�ci, �e tak mo�e by�, ino formanem ostan�.
- Ubierzemy konie po krakowsku, ze wst��kami i tym nowym tatusia brekiem "b�dziemy je�dzi�, a tak pr�dko,
tak pr�dko - co, nieprawda, Witek?
- Prawda, paninko.
- Witek, a gdzie moja ksi��ka?
- A jo wim! Cy to ta sama, co z obrazikami?
- Nie, nie ta. To jest gramatyka francuska. Wzi�am j� do parku, �eby si� lekcji nauczy�. M�j Bo�e, gdzie ja j�
podzia�am. Och, jakby si� mama gniewa�a.
Jed� pr�dzej, mo�e tam zosta�a, gdzie przechodzi�am przez parkan.
Dojechali galopem, zsun�a si� na ziemi� i zaraz prawie j� znalaz�a, tylko �e ksi��ka le�a�a rozp�aszczona,
stratowana przez �rebca; ogl�da�a j� ze strachem,
wyciera�a sukienk�, ale na pr�no.
- Podsad� mnie.
Witek si� nachyli�, skoczy�a mu na ramiona i dosi�gn�wszy szczytu parkanu wci�gn�a si� na wierzch,
zesko.czy�a zaraz na drug� stron� i znik�a w parku.
Witek pojecha� rozgl�daj�c si� markotnie za �rebakami.
Ona za� otworzy�a ksi��k� i spiesznie, g�o�no zacz�a recytowa� lekcj�. ?J'aime, ii aime. Tu aimes, vous aimez.
Nous aimons, ils aiment", powtarza�a, uporczywie
wbijaj�c sobie w pami��, �e nawet nie s�ysza�a wo�ania.
- Tostu! Tostu!
Drgn�a, zacz�a odmienia� jeszcze pr�dzej i bieg�a do domu. Strach j� ogarnia�. Dojrza�a pomimo po�piechu
nauczycielk�, stoj�c� na ganku od ogrodu, wi�c
jeszcze spieszniej obieg�a dw�r i wpad�a na podw�rze zd��aj�c do frontowego wej�cia i powtarzaj�c sobie
bezustannie:
- J'aime, ii aime. Tu aimes, vous aimez. Nous aimons itd. - Nie mog�a spami�ta� i zamilk�a, bo zobaczy�a matk�,
stoj�c� na ganku i przypatruj�c� si� jej
uwa�nie.
Od razu pozna�a, �e je�dzi�a, bo Tosia mia�a w�osy potargane, sukienk� zmi�t�, podart� - ��te pantofelki
zawalane torfiastym gruntem rowu, wi�c tylko kr�tko
spyta�a:
- Gdzie Madam?
- Nie wiem, mamusiu. - Ja... by�am w parku... uczy�am si� lekcji... nie widzia�am... - t�umaczy�a si� dr��c ze
strachu i niespokojne, boja�liwe a pe�ne
pro�by o przebaczenie oczy zwraca�a na matk�.
- Poka� ksi��k�.
Dziewczyna zblad�a i zacz�a odruchowo znowu odmienia� przypadki.
- Co mia�a� zadane?
Tosia wskaza�a.
- M�w. Tylko pami�taj!...
Wystraszona surowo�ci� g�osu matki, zacz�a co� be�kota�.
- M�w wolno, wyra�nie! - sykn�a matka, z trudem powstrzymuj�c gniew.
- J'aime, ii aime. J'aime, j'aime - trzepa�a zgor�czkowana, nie wiedz�c, co m�wi.
- Jeszcze raz powt�rz! - i �cisn�a mocniej trzyman� za plecami dyscyplin�.
Tosia dojrza�a ten ruch, zapowied� czego� gorszego i �cierp�a, rozszerzonymi, og�upia�ymi ze strachu i
przygn�bienia oczyma patrzy�a nie mog�c s�owa wykrztusi�.
- To tak si� uczy�a�! To ja na to trzymam nauczycielk�, �eby� ty nic nie umia�a! W parku si� uczy�a�?
- Tak, mamusiu - szepn�a cichutko przez �zy.
- Nie k�am, nieprawda! - i uderzy�a j� przez plecy rzemieniami.
Dziewczyna zdenerwowana do ostatka, z ogromnym p�aczem trz�s�c si� z b�lu i roz�alenia, rzuci�a si� na
kolana przed matk�.
- Mamusiu! mamusiu! - b�aga�a nieprzytomnie.
- Ty szelmo, b�dziesz si� z pastuchami bawi�a - ja ci dam cham�w, ja z ciebie wyt�uk� t� przyja��! Masz
dziesi�� lat i jednej rozm�wki francuskiej nie umiesz,
dwa lata grasz gamy! Ty wyrodku obrzyd�y, z dziewkami si� brata�, z chamstwem si� bawi�, z Witkiem je�dzi�!
Ja ci dam, ty potworze. Ty! - i ok�ada�a j�
coraz, silniej ze wszystkich si�.
- Dziewczyna wi�a si� z b�lu, chwyta�a matk� za r�ce, za nogi, za sukni�, to zn�w zas�ania�a si� r�koma od
bolesnych uderze� i j�cza�a.
- Mamusiu! mamusiu!
A mamusia bi�a coraz zapami�ta�ej.
Dopiero nauczycielka po�o�y�a koniec zn�caniu si� wyrywaj�c z rakJnatki nieprzytomne prawie z b�lu dziecko.
Dziedziczka bi� przesta�a .i upad�a na �aweczk� ganku, sina z tego paroksyzmu w�ciek�o�ci. Dar�a na sobie
stanik i ledwie wykrztusi�a do przechodz�cego
parobka:
- Przyprowad� tu Witka!
Potrzebowa�a jeszcze krzycze� i bi�, nim jej nerwy mog�y wr�ci� do r�wnowagi.
- Skaranie boskie z t� dziewczyn�! - zacz�a po d�ugiej chwili, a jej chuda, kanciasta twarz rozb�ys�a nowym
wyrazem z�o�ci. - Pracuj, staraj si�, p�a�,
a ta nic! Przyje�d�a pani Zieli�ska i ze z�o�liwo�ci� mi m�wi, �e widzia�a Tosi�, jad�c� z Witkiem przez ��ki.
My�la�am, �e si� udusz� z upokorzenia, bo
te dwie jej dziewczyny - jak laleczki, dobrze u�o�one, m�wi� po francusku, potrafi� zagra� przy go�ciach - a ten
obrzydliwiec wstyd mi tylko robi. Ka��
j� wo�a� i m�wi�, �e si� uczy w parku, a ta wstr�tna baba upewnia mnie raz jeszcze, �e widzia�a j� jad�c� na
oklep i �e Witek trzyma� j� wp�. Co za wstyd!
Co z tego wyro�nie! B�dzie je�dzi� z tymi oberwa�cami i nic wi�cej. Ale c�, kiedy jej nic nie m�wi� i
pozwalaj� na wszystko.
- Ja nie mam �adnej nad ni� w�adzy, przecie� to mia�am zastrze�one, a zreszt� dziewczyna tak �le od pocz�tku
prowadzona, bez zdolno�ci, zahukana, wystraszona
d�g�ym �ajaniem...
- Jak pani �miesz tak m�wi�! Moja c�rka �le wychowana! Bez zdolno�ci! Ja jestem z�� matk�! ja - matka, �le
post�puj� z w�asnym dzieckiem! To nies�ychane!
P�ac� pannie - to powinna co� umie�, od czeg� tu panna jeste�? Panna si� tylko mizdrzysz do wszystkich i
Darwin�w czytasz. Po ch�opskich cha�upach si�
w��czysz - dobrodziejka jaka�, reformatorka! Psami si� opiekuje, a dziewczyna samopas puszczona robi, co
chce! Maj�c za� takie przyk�ady...
- Nie odpowiadam nawet na obelgi, bo jeste� pani niepoczytalna. Jutro mog� odjecha�, dosy� mam tego
obywatelskiego chleba - dosy�!
Trzasn�wszy drzwiami, wysz�a. Dziedziczka zacz�a biega� po ganku, sycz�c przez zaci�ni�te z�o�ci� z�by.
- �mija, fl�dra warszawska, niegodziwiec! Zosta�! - krzykn�a na Tosi�, chc�c� si� wymkn�� po cichu.
Dziewczyna przysiad�a na �aweczce i ukrywszy rozczerwienion�, zap�akan� twarz w r�kach, na pr�no stara�a
si� powstrzyma� spazmatyczne �kanie.
- Sto dwadzie�cia rubli p�a�, obchod� si� jak z r�wn� - i tak si� wywdzi�czy! Szewc�wna, tfy! Fochy b�dzie mi
tu pokazywa�, mora�y prawi�! A jed� na z�amanie
karku! Dwadzie�cia na twoje miejsce dostan� - tylko gwizdn�! Daj no go bli�ej! - krzykn�a na parobka, kt�ry
si�� ci�gn�� wydzieraj�cego si� Witka.
- Pu�� me, Kuba! Pu�� me, ty zapowietrzuny! Loboga, pu��!
- A ju�ci, a sam po �bie wezm�.
Kr�tko go za ko�nierz spencerka wzi�� i postawi� na ganku. Dziedziczka skoczy�a do niego, uchwyci�a za w�osy i
na pocz�tek zacz�a mu pi�ci� g�adzi� puco�owat�
twarz.
Ch�opak krzycza� wniebog�osy i wydziera� si�, ale na pr�no - trzyma�a go �elazn� r�k�.
- Ty b�karcie - m�wi�am ci, �eby� z panienk� nie je�dzi�? M�wi�am, co? Tak s�uchasz, psi synu! �miesz moje
dziecko obejmowa� swoimi pod�ymi �apami! Je�dzi�
z ni�, psie? Tak s�uchasz, chamie!
I z si��, na jak� j� tylko by�o sta�, bi�a go dyscyplin� gdzie trafi�a.
- Nie b�d�, ja�nie pani, nie b�d�! Loboga! Matulu! O Jezu! Matulu! nie b�d�, matulu!
- Mamusiu z�ota! mamusieczku, to ja chcia�am, Witek nie winien - wo�a�a Tosia os�aniaj�c sob� Witka i
chwytaj�c matk� za nogi. Dostawszy dyscyplin� przez
r�ce, pu�ci�a go i z p�aczem, trzepocz�c r�koma, uciek�a w g��b domu.
Jasna pani mia�a ju� dosy� na uspokojenie swoich nerw�w, a Witek te� ledwie charcza� od krzyku. Pchn�a go z
ganku i posz�a.
Ch�opak w kozio�kach zlecia� po schodach i utkn�� twarz� w wy�wirowanym podje�dzie.
- Zabili me, matulu, zabili! - rycza�, ale pr�dko powsta� i chwytaj�c si� twarzy, plec�w, g�owy, powl�k� si� ku
kuchni dworskiej, okropnie krzycz�c:
- Zabili me, matulu, zabili!
- Witek, chod� ino, chod�!
Ch�opak przypad� do matki, t�uk�cej przed kuchni� dworsk� kartofle.
- Matulu, loboga, boli me.
Przesta�a t�uc, odgarn�a mu w�osy, fartuchem obtar�a twarz posinion� w d�ugie pr�gi.
- O piekielnica! A�eby� skapia�a, jak tyn pies. Tak dziecioka sponiwierac. A�eby ci� marno�ci �cisn�y, ty psio
piastunko!
Posz�a do kuchni i wynios�a stamt�d kawa�ek chleba i ma�lanki w p�kwartku.
- Zidz se anc, nie p�ac. Nie b�j si�. Pan B�g nie tkliwy, ale sprawiedliwy. Z�by ci� z�o godzina nie miny�a... Nie
buc!
Ch�opak si� uspokaja�, gryz� chleb, popija� ma�lank� i od czasu do czasu obciera� r�kawem �zy, cisn�ce si� do
oczu. Matka sta�a nad nim, pieszczotliwie
g�adzi�a go po g�owie, a gdy zjad�, rzek�a:
- Id�spa�. Jo tam przy�de, przyniese ci �tucke z obiadu - id�, bo jesce ta mor�wka przydzie i do�o�y ci co.
- Przynie�ta, matulu i lo suki.
Poszed� gwi�d��c i nawo�uj�c cicho:
- Finka! Finka!
Obszed� wszystkie k�ty podw�rza, a suki nie znalaz�, ale us�ysza� od strony m�yna jaki� szum i krzyki, wi�c tam
pobieg�.
Droga sprzed dwom sz�a bokiem zabudowa� gospodarczych i min�wszy je obiega�a po nasypie, w p�kole
zatoczonym, ogromny staw, trzymany groblami wysoko, przechodzi�a
obok m�yna, stoj�cego ju� w ��kach, przerzuca�a si� przez upust i sz�a ku wsi, wyci�gni�tej w d�ug�,
porozrywan� lini�. M�yn sta� nisko, szczyty jego dach�w
by�y na poziomie wody.
Cho� mrok by� g�stszy, Witek dostrzeg� na grobli wprost m�yna gromad� ludzi, rozbiegaj�cych si� na wszystkie
strony i czepiaj�cych si� to drzew, to p�ot�w
i jakie� krzyki trwo�ne, pomieszane przecina�y powietrze. Upust by� otwarty i stawid�ami woda z szumem
rzuca�a si� na d�zjakiej�dziesi�cio�okciowej wysoko�ci,
bi�a w brzegi olbrzymimi, p�askimi falami, obryzguj�c pian� drog�. Nie mog�c si� pomie�ci� w �o�ysku rzeczki,
wyst�pi�a z brzeg�w, szeroko rozlewaj�c si�
w niziny. Ch�opak si� rozgl�da� i zobaczywszy suk�, biegn�c� naprzeciw, krzykn��:
- Finka! P�d� tu!
Krzyczeli co� do niego z drzew i p�ot�w, ale nie m�g� us�ysze� w szumie wody i gwizda� najspokojniej. Suka si�
na chwil� zatrzyma�a i w szalonych susach
rzuci�a si� ku niemu. Przypad�a mu do n�g i kr�tko, �a�o�nie skowycza�a, piana toczy�a si� jej z pyska, a �lepie
b�yska�y krwawo.
- Finka! - zawo�a�.
Skoczy�a mu do piersi jako� dziko, chwyta�a za zgrzebne spodnie, szcz�ka�a z�bami, tarza�a si� przed nim w
piasku, odbiega�a troch� i powraca�a 'znowu,
skoml�c okropnie.
Witkowi zrobi�o si� jako� straszno: nie umia� sobie wyt�umaczy� jej wycia ani rzucania si�, wi�c zacz�� p�dzi�
do m�yna. Suka go wyprzedzi�a, zbieg�a z
wa�u i chlusn�a do wody: p�yn�a chwil� w kierunku wysepki, le��cej w ko�cu tr�jk�ta, jaki tworzy�y wody
spadaj�ce spod k� i spod upustu, a ��cz�ce si�
o kilkana�cie pr�t�w dalej w jeden strumie� wrz�cy. Up�yn�a kilka krok�w, ale gwa�towny pr�d zni�s� j� w bok
i wyrzuci� na ��ki. Mio. ta�a si� kilka razy
nadaremnie. Przylecia�a znowu na nasyp, obieg�a m�yn i po�o�y�a si� nad brzegiem spienionych w�d, wyj�c
okropnie.
Witek wlaz� na wysoki p�ot, bo dos�ysza� wo�ania, �e suka si� w�ciek�a. Dziedzic, siedz�cy tak�e w strachu na
jakim� drzewie, wys�a� jednego z parobk�w
po dubelt�wk�. Ch�opaka markotno�� rozbiera�a i taki �al, �e gwizdn�� na ni� pieszczotliwie, przybieg�a, zacz�a
gry�� �erdzie, wyrzuca� piasek nogami,
kr�ci� si� w k�ko i wy�... To podbieg�a ku drzewom, na kt�rych siedzieli ludzie, skomli�a, odrapywa�a
pazurami kor�, tarza�a si� w piasku, bieg�a co chwila
nad wod� i dysz�ca, okryta b�otem, zm�czona, wlok�a si� na brzuchu nad. sam brzeg i krwi� zalanymi �lepiami
ton�a w mg�ach, podnosz�cych si� ze spienionej
wody. Skowyt jaki�, podobny do spazmu, b�lu nadmiernego, chwyta� j�; powraca�a do ludzi jeszcze bardziej
szalej�ca, nieprzytomna. Kurcz j� jaki� �ama�,
bo by�y chwile, �e le�a�a jak martwa, skr�cona w k��bek. Ju� si� nie mia�a do wycia, bo tylko jaki� charkot
rozlega� si� g�ucho w szumie spadaj�cych fal.
Woda podnosi�a si� coraz wy�ej, ju� tylko sam �rodek wysepki w tr�jk�cie, najwy�ej po�o�ony, bieli� si� jeszcze
piaskami. Nad ��kami rozlega� si� pisk
czajek, opuszczaj�cych gniazda i g�ste opary.
Bro� przyniesiono. Dziedzic d�ugo mierzy� w sam �eb i strzeli�. Suka tylko si� zwin�a i z grobli wpad�a do
wody, walczy�a z falami, ale si� jeszcze wydosta�a
na brzeg i charcz�c ci�ko, uciek�a w ��ki.
Witek zlaz� na ziemi� i �a�o�nie patrza� w mrok.
- Tak obgania�a �ruboki albo i �wynie, skoda! - m�wi� sk�opotany utrat� pomocnicy. - Co jej si� sta�o? z�by si�
cho� przody osceni�a! - medytowa� i �zy
poczu� w oczach. Przerwali mu te my�li, wo�aj�c do pomagania przy zasuwaniu stawide�, bo przyb�r ustawa�.
Gdy ju� odchodzi�, noc by�a zupe�na i ksi�yc �wieci�.
Cisza i mg�y rozpo�ciera�y si� nad siwiej�cymi rozlan� -, wod� ��kami. M�yn tylko turkota�, a od dworu sz�y
odg�osy skrzypienia wr�t, czasem ko�skie r�enie
nadbieg�o z koniczyn lub ode wsi przejmuj�ce tony piszcza�ek, albo jakie� spl�tane gwary. Witek popatrzy� na
��ki raz jeszcze, ale nic dojrze� nie m�g�,
tylko jeszcze wi�ksza �a�o�� zacz�a go gnie�� i p�acz go chwyta�, wi�c poszed� na swoje legowisko do szopy,
gdzie sta�y stare bryczki i r�ne niepotrzebne
narz�dzia gospodarskie. W starym, przegni�ym was�gu sypia� razem z Fink�.
Matka te� wkr�tce przysz�a przynosz�c mu troch� zupy i kawa�ek mi�sa.
- Mos tu, pochlipej se, jest ta i �tucka, zidz se.
- Matulu, Finka si� ano zepsu�a. Dziadzie j� zastrzelili tero.
- Skoda sucyska. W po�eonie j� wo�a�am - nie przys�a.
- Hale, i wcoraj nie by�a na pa�niku ze mn�,
- Mo�e si� kaj osceni�a i przy psiokach warowa�a.
- A kiej si� zepsu�a.
- Boli ci� jesce?
- Przecie, ze boli.
- Ta suka piek�o zrobi�a w domu. Jewk� wypra�a, gubernantk� odprawi�a. Jantka jak zwali�a przycirkiem w �eb,
to mu jojko nade �lepiem ano wysadzi�o - i
pomstowa�a, jak nieboskie stwozynie. Loboga z tak� przekl�tnic�, gorse to lo ludzi kiej tyn pies paskudny.
Gdy zjad�, okry�a go starym szynelem i posz�a. Ch�opak usn��, ale cz�sto si� budzi� i krzycza� przez sen: to na
suk�, to na �rebaki, to gdzie� si� rwa�
ucieka� z p�aczem, pokrzykiwa� weso�o i szepta�: Paninko - i cmoka� ustami na konia - i znowu zasypia� cicho.
Ju� nad ranem, gdy szaro zrobi�o si� na �wiecie i kontury rzeczy zacz�y si� w przed�wicie wyra�niej odznacza�,
a koguty pia�y dono�nie, przebudzi�o go
ciche skomlenie i lizanie po twarzy.
- Le�y�! - mrukn�� odruchowo i wyci�gn�� r�k�, aby odgarn�� suk� od siebie; ale cofn�� d�o� pr�dko, bo trafi� na
mokr� szer��. Rozbudzi� si� zaraz i uni�s�
na po�cieli.
- Finka! - szepn�� ze stracttem. - Loboga, Finka! Suka le�a�a wyci�gni�ta i j�cza�a cicho, li��c go po twarzy,
szyi, piersiach. Dwa pstrokate szczeni�ta,
zwini�te w k��bki, wisia�y przy jej piersiach, ca�e zamazane krwi� i b�otem.
- Ona pewno do scyniok�w chcia�a si� dosta�, a pedzieli, ze si� zepsu�a - szepn�� g��boko rozrzewniony, g�adz�c
j� po mokrym �bie, kt�ry mu k�ad�a na piersiach
i wyci�ga�a coraz wy�ej, dysz�c.
- Finka! psisko moje, sucysko bidne, Finka! - szepta� przez �zy i obciera� nado�kiem koszuli jej bok krwawi�cy i
obtula� jak m�g� szynelem. Suka zamglonymi,
zamkni�tymi ��tawo oczyma patrza�a w niego i rz�a�a ci�ko - coraz ci�ej. Wypr�y�a si� w jakim�
przedzgonnym dreszczu, potem zacz�a dr�e� ca�a i nogami
drapa�, bezsiln� g�b� chwyta�a to szczeniaki, to Witka, skomla�a cicho - poliza�a ch�opca i dzieci, zawarcza�a
przeci�gle i skurczona skona�a.
Witek ju� nie usn�� i ogrzewaj�c w�asnym ciep�em skostnia�e psiaki, szepta�:
-Bidoki, strofy! Przenies�a waju bez rzyke do mnie - to lepse, kiej drugi c�owiek.
Rano, gdy wygania� �rebaki na pastwisko, wsadzi� szczeni�ta sobie za pazuch�, ostro�nie je u�o�y� i z jakim�
ojcowskim akcentem w g�osie powiedzia�:
- Nie b�jta si�, jo wos wymamc� - bedzieta i wy jesce obgania� �ruboki albo i �wynie...