5878
Szczegóły |
Tytuł |
5878 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5878 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5878 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5878 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ZORAN �IVKOVI�
okno
Umar�em we �nie.
Nie by�o w tym nic specjalnego. Sam ledwo zauwa�y�em ten fakt. �ni�o mi si�, �e
id� d�ugim korytarzem, a po prawej i po lewej stronie ci�gn� si� szeregi drzwi.
Koniec korytarza by� zbyt daleko, bym go m�g� dojrze�. By�em sam. Obok ka�dej
pary drzwi na �cianie wisia� oprawiony w ramy portret, rozmiar�w nieco wi�kszych
ni� naturalne. Ka�dy by� od g�ry o�wietlony lampk�.
Id�c korytarzem, przygl�da�em si� obrazom. C� innego mia�em robi�? Tylko te
malowid�a zaburza�y niesko�czon� monotoni� mej drogi. Wygl�da�o na to, �e mniej
wi�cej tyle samo jest portret�w kobiet, co obraz�w przedstawiaj�cych m�czyzn;
nie zosta�y jednak u�o�one wed�ug jakiego� planu. Ludzie na obrazach byli
przewa�nie w podesz�ym wieku, niekt�rzy naprawd� bardzo starzy, ale to tu, to
tam pojawia�a si� m�odsza twarz, czasem nawet twarz dziecka, cho� te by�y raczej
rzadkie. Obrazy przedstawia�y ich upozowanych, ubranych w eleganckie, nawet
uroczyste stroje. Najwyra�niej portretowani zdawali sobie spraw� ze znaczenia
swej osoby oraz z donios�o�ci chwili. Wi�kszo�� si� u�miecha�a, jednak niekt�re
twarze po prostu nie by�y stworzone do u�miechu. Malowa� si� na nich wyraz
pos�pnej powagi.
Nie zdziwi�em si� zbytnio, ujrzawszy m�j w�asny portret obok jednych z drzwi.
Mo�e nie oczekiwa�em tego, ale zdawa�o mi si� to oczywiste. W ko�cu, skoro tylu
innych mia�o tu swoje portrety, czemu nie ja? Gdzie� indziej mo�na mie� nadziej�
na uprzywilejowan� pozycj�, je�li nie we w�asnym �nie? Chwilowo niepokoi�a mnie
tylko jedna rzecz: nie mog�em sobie przypomnie�, kiedy obraz zosta� namalowany.
Musia�em zapewne pozowa� do niego, tak mi si� wydawa�o. Ale mo�e nie by�o to
konieczne. Trudno powiedzie�. Nie b�d� udawa�, �e znam si� na malowaniu.
Portret podoba� mi si�, niezale�nie od jego pochodzenia. Oddawa� mi
sprawiedliwo�� - co wi�cej, przedstawia� mnie w wyj�tkowej formie. Cho�
widzia�em siebie w obecnym wieku, malarz umiej�tnie zatuszowa� niekt�re z
nieprzyjemnych aspekt�w starzenia: lekko wyg�adzi� zmarszczki na czole i wok�
oczu, zmniejszy� podw�jny podbr�dek, zlikwidowa� ��tawy odcie� sk�ry i plamy na
policzkach, przyczerni� niekt�re z siwych pasm we w�osach. Nie uczyni� tego z
intencj� odm�odzenia mnie: wci�� wygl�da�em na swoje lata, lecz na obrazie
d�wiga�em je z wi�ksz� klas�. A co najistotniejsze, nie by�o ani �ladu tej
wyczerpuj�cej choroby, kt�ra tak mocno odcisn�a swe pi�tno na mojej twarzy.
�aden fotograf, cho�by najzdolniejszy, cho�by stara� si� jak najusilniej, nie
uzyska�by takiego efektu.
D�ugo sta�em przed sw� podobizn�, wpatruj�c si� w malowid�o z du�ym
zadowoleniem. Jednak wszystkie rzeczy maj� sw� miar�, nawet pr�no��. Nie mog�em
sta� tam ca�� wieczno��. Pr�dzej czy p�niej kto� m�g�by nadej�� korytarzem i
zasta� mnie w tej niegodnej pozie; z pewno�ci� wprawi�oby mnie to w
zak�opotanie. Lecz gdzie mia�em p�j��? Dalej, przed siebie korytarzem? Nie by�a
to obiecuj�ca perspektywa: korytarz zdawa� si� ci�gn�� w niesko�czono��, bez
widocznego celu, do kt�rego m�g�bym zd��a�.
Czy powinienem zawr�ci�? Ta mo�liwo�� nie przysz�a mi wcze�niej do g�owy.
Odwr�ci�em si� i natychmiast zrozumia�em, �e nie mog� liczy� na powr�t. Zaledwie
par� krok�w za mn� korytarz znika�, przechodz�c w g��bok� ciemno��, jak gdyby
wszystkie lampki nad obrazami wy��cza�y si�, kiedy ju� je min��em. By� mo�e
zapali�yby si� na nowo, gdybym ruszy� w tym kierunku, ale nie mia�em ochoty tego
sprawdza�.
Odwr�ci�em si� wi�c ponownie w kierunku nieznanej mi cz�ci korytarza - tak�e i
tu spotka�a mnie przykra niespodzianka. To samo sta�o si� z drog� przede mn�:
korytarz zmieni� si� w ciemny tunel, kt�rego pocz�tek wyznacza� skraj ma�ego
sto�ka jasno�ci padaj�cego z lampki ponad moim portretem. To jedyne pozosta�e
�r�d�o �wiat�a obejmowa�o obraz, drzwi obok i moj� posta� przed nimi; by�o jak
male�ka wyspa istnienia otoczona zewsz�d nieprzejrzystym, czarnym morzem
nico�ci.
Odebrano mi prawo wyboru; pozosta�a tylko jedna droga. W momencie gdy dotkn��em
klamki, ow�adn�o mn� przeczucie, �e zaraz wydarzy si� co� wa�nego, ale w tej
sekundzie nie mia�em najmniejszego poj�cia, co to mo�e by�. Dopiero gdy
otworzy�em drzwi i wszed�em do pokoju, u�wiadomi�em sobie, �e nie �yj�. Dotar�o
to do mnie w chwili, gdy unosi�em i opuszcza�em stop�, by przekroczy� pr�g. Gdy
zacz��em stawia� ten krok, by�em jeszcze �ywy, lecz ju� martwy, gdy ko�czy�em go
w �rodku. Prawie nie poczu�em samej zmiany. Co� przep�yn�o przez mnie, jaka�
fala, przypominaj�ca lekkie dr�enie czy chwilowy dreszcz. Uczucie to trwa�o
u�amek sekundy, po czym min�o, nie pozostawiaj�c �adnych �lad�w, pr�cz pewno�ci
�mierci.
Nie ba�em si�. Strach przed �mierci� ma sens, zanim si� umrze, potem ju� nie.
Czu�em si� jedynie zdezorientowany. Oczywi�cie nie wiedzia�em nic o swym obecnym
stanie. Sk�d mia�bym co� wiedzie�? Za �ycia nie pr�bowa�em sobie tego nawet
wyobrazi�. Zawsze uwa�a�em to za bezcelowe, a w czasie gdy choroba zyskiwa�a
nade mn� przewag�, my�li o �mierci zacz�y nape�nia� mnie odraz� i stara�em si�
ich w miar� mo�liwo�ci unika�.
Przede wszystkim by�em ciekaw, czy wci�� jeszcze jestem pogr��ony we �nie. M�wi
si�, �e zmarli spoczywaj� w pokoju na wieki, ale to chyba tylko metafora i nie
nale�y jej bra� dos�ownie. W ka�dym razie widok, kt�ry mia�em przed oczami, w
najmniejszym stopniu nie przypomina� �adnego z moich sn�w. Nie by�o w nim nic
dziwnego czy nierealnego. Wprost przeciwnie: pok�j, w kt�rym si� znalaz�em, by�
pewnego rodzaju gabinetem, zdecydowanie bardzo elegancko umeblowanym, lecz poza
tym ca�kowicie zwyczajnym. Nikogo tu nie by�o. Czuj�c si� poniek�d niezr�cznie,
zacz��em ogl�da� pomieszczenie, nie oddalaj�c si� wszelako od drzwi, kt�re za
sob� zamkn��em.
Po prawej sta�o du�e, czarne, drewniane biurko. Lampka na pi�knie wygi�tej
podstawie, z zielonym aba�urem, o�wietla�a liczne przedmioty w starannym
porz�dku u�o�one na blacie: szerok�, oprawn� w sk�r� podk�adk� do pisania,
ozdobny ka�amarz z mosi�dzu i ci�ki bibularz z drzewa klonowego, sze�cian z
drzewa r�anego, w kt�rym wydr��ono dziurki na pi�ra i o��wki, p�ytki pojemnik
na kartki papieru, wykonany z laki, szk�o powi�kszaj�ce w oprawie z ko�ci
s�oniowej, podw�jny srebrny �wiecznik (bez �wiec), trzy identyczne pude�ka
oklejone ciemnym aksamitem, kt�rych przeznaczenia nie mog�em odgadn��, bia��
doniczk� z ro�lin� o d�ugich, cienkich li�ciach, lecz bez kwiat�w, oraz
rze�biony stojak, w kt�rym tkwi�y trzy fajki r�nych kszta�t�w.
Naprzeciwko biurka, po lewej, sta�y dwa du�e, br�zowe, sk�rzane fotele, a mi�dzy
nimi ma�y okr�g�y stolik; na stoliku znajdowa�a si� lampka z ��tym aba�urem z
fr�dzlami i owalna taca, a na niej z kolei zakorkowana karafka z wod� i dwie
szklanki stoj�ce do g�ry dnem na okr�g�ych podk�adkach. Za fotelami wznosi�y si�
pe�ne ksi��ek rega�y, kt�re zajmowa�y ca�� �cian�. Wszystkie tomy by�y podobnej
grubo�ci i wysoko�ci, wszystkie oprawiono w ciemne kolory podobnych odcieni.
Obok rega�u ustawiono wysok� drabin�, kt�rej dolne i g�rne ko�ce umocowano
bezpiecznie do szyn w pod�odze i suficie.
�rodek �ciany naprzeciw wej�cia zajmowa� olbrzymi obraz formatu portretowego, w
zwyk�ej, prostok�tnej ramie, jasno o�wietlony od do�u. Przedstawia� obszar
czystego, b��kitnego nieba widziany przez podw�jne okno. G��bia b��kitu zosta�a
oddana tak przekonuj�co, �e przez chwil� nawet wzi��em malowid�o za prawdziwe
okno.
Okno by�o zamkni�te, jednak w tej sk�din�d przepojonej spokojem scenie czu�o si�
pewne napi�cie, jakby w ka�dej chwili okno mog�o zosta� otwarte, podmuchem
wiatru by� mo�e, albo przez kogo�, kto zbli�a si�, by je otworzy�, kogo� wci��
niewidocznego, kogo obecno�� sugerowa� jednak cie� migocz�cy tu� nad framug�. T�
harmoni� prostych linii i jednolitych cieni zaburza� jedynie kszta�t kolorowego
motyla, kt�ry zm�czy� si� ju� pr�bami sforsowania okna i najwyra�niej nie
potrafi� rozwik�a� zagadki istnienia ca�kowicie niewidzialnej, a jednak
nieprzenikalnej bariery, jak� jest szk�o.
Na prawo od malowid�a, w p�mroku, sta� du�y zegar w prostej, mahoniowej szafce.
Szklane drzwiczki pokrywa�y w rogach geometryczne wzory, a z dziurki do
nakr�cania wystawa� nieproporcjonalnie ma�y kluczyk. Z pocz�tku zda�o mi si�, �e
dostrzegam tylko jedn� wskaz�wk� ustawion� pionowo w g�r�, ale przyjrzawszy si�
dok�adniej, dojrza�em ma�� wskaz�wk� ukryt� pod du��. Wpatrywa�em si� w nie
przez jaki� czas, ale poniewa� nie zmieni�y po�o�enia, podejrzliwie spu�ci�em
wzrok. Dopiero wtedy zauwa�y�em, �e wahad�o wisi prosto, nieruchome.
Na lewo od obrazu, tu� przy p�kach z ksi��kami, znajdowa�y si� drugie drzwi.
Pomalowane na ten sam kolor, co �ciany dooko�a, da�y si� zauwa�y� jedynie dzi�ki
framudze, kt�ra zdawa�a si� nieco ciemniejsza. By�o w nich co� niezwyk�ego,
czego nie dostrzeg�em na pierwszy rzut oka: cho� mia�y zamek, nie mia�y klamki.
Je�eli w og�le mo�na je by�o otworzy�, to tylko z drugiej strony.
I tak si� sta�o, w�a�nie kiedy im si� przygl�da�em, otwar�y si� prawie
bezszelestnie. Po prostu cz�� �ciany jakby odchyli�a si� do przodu i w pustce,
kt�ra za ni� powsta�a, pojawi�a si� posta�. Wpatrywa�em si� w ni�, nie
spuszczaj�c jej z oczu. Jestem pewien, �e gdybym nie by� martwy, serce
podskoczy�oby mi do gard�a, a po plecach przebieg�by dreszcz.
M�czyzna, kt�ry stan�� przede mn�, sprawia� wra�enie skromnego, pokornego,
wygl�da� prawie jak drobny urz�dnik: w �rednim wieku, mo�e starszy, niezbyt
wysoki, �ysiej�cy; jego g�sty, lecz niewielki w�sik by� przystrzy�ony tylko do
w�skiej linii pod nosem; m�czyzna nosi� niewielkie, okr�g�e szk�a w drucianej
oprawie, ubrany za� by� w ciemny garnitur o klasycznym kroju, kt�ry nie m�g�
jednak zatuszowa� dodatkowych kilogram�w. U�miech, jaki pojawi� si� na jego
okr�g�ej, rumianej twarzy wyda� mi si� naturalny i szczery.
M�czyzna rado�nie pospieszy� ku mnie z wyci�gni�t� d�oni�. Nie mia�em innego
wyj�cia, jak tylko j� przyj��.
- Witam! Witam serdecznie!
Nie wiedzia�em, jak odpowiedzie�, odwzajemni�em wi�c tylko u�miech, cho� m�j by�
nieco wymuszony. Stali�my tak przez d�u�sz� chwil�, �ciskaj�c sobie d�onie i
przygl�daj�c si� sobie nawzajem z ciekawo�ci�, jak przyjaciele, kt�rzy spotkali
si� ponownie po latach.
On pierwszy przerwa� milczenie.
- Prosz�, niech�e si� pan rozgo�ci. - Wskaza� jeden z foteli obok p�ek z
ksi��kami, poczeka�, a� usi�d�, po czym sam zasiad� w drugim fotelu, podci�gaj�c
nieco nogawki spodni. Wci�� si� u�miecha�.
- Oczekiwa�em pana wcze�niej. Zabawi� pan nieco d�u�ej, ni� planowano.
Zdawa�o mi si�, �e wyczuwam w jego g�osie �lad nagany, ale r�wnie dobrze mog�em
to sobie tylko wyobrazi�. Przez par� chwil przygl�da� mi si� w ciszy, mo�e
czeka�, �e co� powiem. Poniewa� milcza�em, niedbale machn�� r�k�.
- A, zreszt� wszystko jedno. Jedni przychodz� za p�no, inni zbyt wcze�nie.
Bardzo niewielu przybywa punktualnie. Jednak�e, pr�dzej czy p�niej, wszyscy tu
trafiaj�. Jak pan si� czuje?
Odchrz�kn��em, zanim niepewnie odpar�em:
- Dobrze, wydaje mi si�.
Z zadowoleniem skin�� g�ow�.
- Nic pana nie dr�czy, nie niepokoi?
Odpowiedzia�em po kr�tkiej chwili:
- Nie, wszystko w porz�dku.
M�czyzna u�miechn�� si� jeszcze szerzej.
- Mi�o mi to s�ysze�. Jest pan jedynie troch� zdezorientowany, czy tak?
- Zgadza si� - przyzna�em po sekundzie wahania.- Odrobin�.
- Nie powinien pan mie� o to do siebie pretensji. W tym wzgl�dzie nie jest pan
wyj�tkiem. Wszyscy po przybyciu czuj� si� zagubieni. To ca�kiem normalne. Mo�e
szklank� wody? - Wskaza� karafk� stoj�c� mi�dzy nami na stoliku.
- Nie, dzi�kuj�. - Mia�em potworne wra�enie, �e w gardle ca�kiem mi zasch�o, ale
picie wody, w tym nowym stanie, w jakim si� znalaz�em, wydawa�o mi si�...
niestosowne. Mo�e za jaki� czas, kiedy ju� przywykn�, pomy�la�em.
- Ludzie naprawd� maj� mas� pyta� - ci�gn�� gospodarz. - Umieraj� z ciekawo�ci.
Jestem pewien, �e z panem jest tak samo.
Nie widzia�em powodu, by udawa�.
- Mam nadziej�, �e to tak�e normalne.
- Ale�, naturalnie. Z pewno�ci� chcia�by pan wiedzie�, gdzie si� znajduje, co go
tu czeka, a tak�e kim ja jestem.
- Oczywi�cie - zgodzi�em si� niepewnie.
- Wi��e si� z tym pewna trudno��. Ja, naturalnie, mog� odpowiedzie� na wszystkie
te pytania. I na wiele innych, kt�re m�g�by pan chcie� mi zada�. Ale je�eli to
uczyni�, pozbawi� pana mo�liwo�ci powrotu.
- Powrotu?
- Tak. Mo�e pan wr�ci�. Do �ycia.
Utkwi�em wzrok w tym nieznajomym cz�owieku naprzeciw mnie. Odwzajemni�
spojrzenie, jego ma�e oczka zerka�y dobrotliwie spoza okr�g�ych szkie�.
- Ale ja nie �yj� - wydusi�em w ko�cu, na wp� pytaj�cym g�osem.
- Tak jest, to jasne. W przeciwnym razie nie by�oby tu pana.
- A wi�c, w jaki spos�b...
- Nie mog� tego wyja�ni�, chyba �e zdecyduje si� pan zosta�.
Teraz czu�em ju� nie tylko sucho��, ale i ucisk w gardle. Pr�bowa�em
bezskutecznie prze�kn�� �lin�. Gdy nalewa�em wod� do jednej ze szklanek, moja
r�ka zadr�a�a lekko. Mia�em nadziej�, �e ta niezr�czno�� nie rzuci�a mu si� w
oczy. Woda by�a zimna, ale mia�a odrobin� st�ch�y smak.
- Czy chce pan przez to powiedzie�, �e to ja mam wybra�: czy chc� wr�ci�, czy
zosta� tutaj?
- Naturalnie, �e pan. Kt� inny?
- Chodzi mi o to, czy to nie zale�y od mojego post�powania w... poprzednim
�yciu? Na przyk�ad m�g�bym by� naprawd� bardzo z�ym cz�owiekiem.
M�czyzna roze�mia� si� kr�tko.
- Tak, mog�oby si� tak zdarzy�. Ale to nie sprawia �adnej r�nicy. Tu nie ma
kary ani nagrody. To nie jest S�d Ostateczny.
- A wi�c wystarczy, �e podejm� decyzj� o powrocie. Czy dobrze zrozumia�em?
- Zrozumia� pan dobrze. Mo�e pan nawet wybra� kszta�t, w kt�rym pan powr�ci.
Odstawi�em szklank� na podk�adk�. Na srebrnej powierzchni tacy l�ni�o w ��tym
�wietle kilka kropel, kt�re uroni�em z karafki przy nalewaniu.
- Nie chc� zmienia� postaci. Przywyk�em do tej, kt�r� mam.
U�miech znikn�� z ust m�czyzny.
- Obawiam si�, �e to jest w�a�nie jedyna rzecz niemo�liwa do wykonania. Pa�ska
stara posta� zu�y�a si�, nie nadaje si� do ponownego wykorzystania. Nie mo�e pan
do niej wr�ci�. Poza tym nie by�oby to rozs�dne. Choroba doszcz�tnie wyniszczy�a
pana organizm, prawda? Ale mo�e pan wybra� co� ca�kiem nowego. Wyb�r jest
praktycznie nieograniczony.
- Mam by� kim� innym?
- Nie b�dzie pan kim� innym, poniewa� nie zachowa pan wspomnie� z poprzedniego
�ycia. Wszystko zacznie si� od nowa.
- Urodz� si� na nowo?
- Z ca�� pewno�ci�. Powr�ci pan do �wiata jako nowo narodzone dziecko, tak jak
nale�y. By prze�y� nowe �ycie. Z takimi cechami, jakich pan sobie za�yczy.
- To znaczy, mog� zdecydowa�, jak b�d� wygl�da�, jakiego b�d� wzrostu?
- A nawet du�o wi�cej. Mo�e pan zmieni� kolor sk�ry, p�e�...
- P�e�?
Wyraz zadziwienia, jaki malowa� si� na mej twarzy, ponownie wywo�a� u�miech na
twarzy nieznajomego.
- To jedna z najcz�stszych zmian. I to w obie strony. My�l�, �e nie tyle chodzi
tu o niezadowolenie z w�asnej, pierwotnej p�ci, ile o ciekawo��, ch��
wypr�bowania p�ci przeciwnej.
Potrz�sn��em g�ow�.
- C�, ja nie jestem ciekaw.
- Rozumiem. Mo�e chcia�by pan powr�ci� w formie innej ni� ludzkie cia�o?
Istnieje r�wnie� taka mo�liwo��.
Z niedowierzaniem przymru�y�em oczy.
- Jak to?
- S� na ziemi, poza lud�mi, inne formy �ycia. Prawd� m�wi�c, jest ich
niezliczona masa. Wszystkie s� do pa�skiej dyspozycji.
- Co, na przyk�ad?
- Och, cokolwiek. Oczywi�cie, wyb�r zale�y od sk�onno�ci osoby powracaj�cej.
Ludzie zwykle wybieraj� zwierz�ta.
Nim odpowiedzia�em, zastanowi�em si� chwil�.
- Dlaczego kto� woli w nowym �yciu by� zwierz�ciem, zamiast cz�owiekiem?
- Nie musi to by� wcale takie z�e, jak pan to sobie wyobra�a. �ycie rasowego
kota albo konia czystej krwi na przyk�ad bywa znacznie wygodniejsze i bardziej
beztroskie ni� �ycie wielu ludzi. A je�li woli pan mocne prze�ycia, niewiele
ludzkich dozna� mo�e si� r�wna� z tym, czego na co dzie� do�wiadczaj� lew, orze�
czy rekin.
Rozwa�y�em to wszystko pospiesznie.
- Nadal nie wydaje mi si�, bym chcia� zosta� zwierz�ciem.
- Jak pan sobie �yczy. Istniej� inne opcje. Mo�e pan zosta� ro�lin�.
- Ro�lin�?
- Tak, wcale nierzadko ludzie wybieraj� ro�liny.
- Ale one nie maj� �adnej... �wiadomo�ci?
- To prawda, ale ten minus kompensuj� inne zalety. D�ugie �ycie na przyk�ad.
Niemal ka�dy gatunek drzewa �yje znacznie d�u�ej ni� cz�owiek. W tym wzgl�dzie
bardzo cenione s� sekwoje. Na dodatek s� chronione, co podnosi ich atrakcyjno��.
Ale nawet nietrwa�e kwiaty maj� swych zwolennik�w. Ludzie czasem postanawiaj�
wr�ci� jako orchidea albo r�a, nawet zdaj�c sobie spraw� z tego, �e prze�yj�
jedno kr�tkie lato.
- Ale� to absurd. Dosta� szans� drugiego �ycia i zmarnowa� je na jaki�
kwiatek...
- Ludzie nie patrz� na to w ten spos�b. Pi�kno znaczy dla nich wszystko. Musimy
to zaakceptowa�. Ale s� te� takie decyzje, kt�re trudno zrozumie�, nawet mnie.
Co by pan powiedzia� na drugie �ycie jako salamandra albo robak, jako ziele
sza�wi, pokrzywa albo paj�k?
- Paj�k? - powt�rzy�em. Skrzywi�em twarz w grymasie obrzydzenia.
- Tak, to do�� nieprzyjemne, zgodzi si� pan ze mn�?
- Nie chcia�bym w og�le si� zmienia� - pospieszy�em z zapewnieniem, kr�c�c
g�ow�. - Chcia�bym pozosta� jak najbardziej podobnym do siebie w poprzednim
�yciu. O ile to mo�liwe.
- Oczywi�cie, �e tak. Przewa�aj�ca wi�kszo�� dokonuje takiego w�a�nie wyboru.
Czy to oznacza, �e postanowi� pan wr�ci�?
Nie odpowiedzia�em od razu. W mojej g�owie k��bi�o si� mn�stwo pyta�. W ko�cu
jedno przewa�y�o nad innymi.
- Je�eli wr�c�, prze�yj� ca�e nowe �ycie, czy tak?
- Tak jest.
- A na ko�cu znowu umr�?
- Niestety, to nieuniknione.
- A potem... wr�c� jeszcze raz tutaj?
- Nie, tutaj przychodzi si� tylko raz. Po drugim �yciu nast�puje tylko �mier�.
Nie ma mo�liwo�ci ponownego wyboru.
Powiedzia� to spokojnym g�osem, jakby to by�a drobnostka. Przez chwil� patrzy�em
na niego w milczeniu.
- Ale o co w og�le chodzi w tym wybieraniu? Z jednej strony nowe �ycie. To
rozumiem. Ale z drugiej strony? Mi�dzy czym mam wybiera�?
Nieznajomy zdj�� okulary, wyj�� z wewn�trznej kieszeni olbrzymi� bia�� chustk� i
zacz�� je przeciera�. Robi� to cierpliwie i z ogromn� staranno�ci�, a na ko�cu
uni�s� szk�a i spojrza� na nie pod �wiat�o padaj�ce z lampy. Bez okular�w w jego
twarzy jakby czego� brakowa�o. Powoli na�o�y� je z powrotem i mocno osadzi� na
garbku nosa.
- Rzadko kto� dociera do tego pytania - odezwa� si� w ko�cu.- Prawie wszyscy
chwytaj� si� natychmiast szansy powrotu. Nie interesuje ich nic innego.
- Co pan m�wi innym?
- Nic konkretnego. Co najwy�ej mog� im da� ma�� podpowied�. Wyjawienie
jakichkolwiek szczeg��w mog�oby zagrozi� mo�liwo�ci powrotu, gdyby jednak
postanowili wr�ci�.
- Podpowied�?
- Tak. Prosz� ze mn�.
Wsta�, poczeka�, a� zrobi� to samo, po czym uj�� mnie serdecznie pod rami� i
poprowadzi�. Z pocz�tku my�la�em, �e kierujemy si� do drzwi, przez kt�re wszed�,
ale stan�li�my przed olbrzymim malowid�em na �rodku �ciany.
- Prosz� uwa�nie patrze� - g�os m�czyzny opad� niemal do szeptu.
Ca�e moje pole widzenia wype�nia�o b��kitne niebo za zamkni�tym oknem. Chwile
mija�y powoli jedna za drug�. Nic si� nie dzia�o. Kiedy w ko�cu nast�pi�a
zmiana, dotyczy�a przede wszystkim zmys�u s�uchu, nie wzroku. Nagle zacz��em
s�ysze�, jakby z du�ej odleg�o�ci, r�wne, rytmiczne dudnienie. Pocz�tkowo nie
rozpozna�em tego d�wi�ku. Dopiero, gdy zacz�� rozbrzmiewa� g�o�niej w
otaczaj�cej mnie ciszy, zda�em sobie spraw�, �e to st�umione tykanie zegara. Nie
musia�em odwraca� oczu ku mahoniowej szafce w prawym rogu pokoju, by wiedzie�,
�e wahad�o nie zwisa ju� bezczynnie.
Jakby w odpowiedzi na ten pobudzaj�cy d�wi�k obraz o�y�. Motyl zatrzepota�
skrzyd�ami niemrawo, nie wierz�c ju�, �e wyrwie si� na wolno��, i osun�� si�
nieco ni�ej. Cie� na framudze drgn��, poniewa� poruszy�a si� niewidoczna d�o�
poza ram�. Potem r�ka pojawi�a si� na tle okna i si�gn�a ku jego �rodkowi.
Pr�bowa�a prze�cign�� w�asny cie�, ale r�ka i cie� dopad�y klamki w tej samej
sekundzie i przekr�ci�y j�.
W chwili gdy okno otwar�o si�, niemal powali� mnie nag�y zawr�t g�owy. Z
wdzi�czno�ci� poczu�em silny uchwyt m�czyzny na moim ramieniu; bez jego pomocy
straci�bym r�wnowag� i upad�. Ale motylowi nie mia� kto pom�c. Podmuch wiatru z
�atwo�ci� zmi�t� go z g�adkiej szklanej powierzchni i poni�s� prosto w
niesko�czono�� b��kitu.
W tej samej sekundzie wszystko znikn�o: rama obrazu, �ciana, nieznajomy, ca�y
gabinet. Znalaz�em si� w pustce i zacz��em opada�. Wiedzia�em, �e musz� poruszy�
skrzyd�ami, �e powinienem lecie�, a nie spada� na �eb, na szyj�, ale nagle nie
pami�ta�em, jak mam to robi�. Min�o wiele mgnie� wieczno�ci wype�nionej
mro��cym krew w �y�ach przera�eniem, zanim na nowo opanowa�em t� prost�,
instynktown� umiej�tno��. Najpierw przesta�em opada� tak szybko, potem
zatrzyma�em si�, a kiedy nareszcie wznios�em si� na wst�puj�cym pr�dzie
powietrza, wcale ju� nie musia�em porusza� skrzyd�ami. Po prostu rozpostar�em je
szeroko jak dwa olbrzymie, kolorowe, bli�niacze �agle w otaczaj�cym mnie
otwartym, niezmierzonym oceanie powietrza.
Strach ust�pi� miejsca ekstazie, jaka zawsze towarzyszy lataniu. M�g�bym tam
zosta� na zawsze, podda� si� tej powodzi rado�ci. Wtedy przed sob�, w
nieokre�lonej odleg�o�ci, uchwyci�em obraz czego�, jakiej� zmarszczki na
jednolitej tkaninie b��kitu. Co� rozrzedza�o powietrze, rozpuszcza�o je, co�, co
zjawi�o si� przede mn� gdzie� z do�u. To co� by�o jasno�ci�, promienia�o,
zaprasza�o. Energicznie zatrzepota�em skrzyd�ami, spr�bowa�em wyrwa� si� z pr�du
powietrza, kt�ry mnie ni�s�. Nie mog�em si� oprze� temu wezwaniu, tej �wiat�o�ci
z drugiego ko�ca firmamentu, przyci�ga�a mnie tak, jak p�omyk �wiecy �m� kr���c�
w ciemno�ci.
Lecz nie pozwolono mi dosi�gn�� �wiat�a. Pr�d powietrza niespodziewanie zmieni�
kierunek. Gor�czkowo usi�owa�em mu si� przeciwstawi�, gdy� zrozpaczony zda�em
sobie spraw�, �e niesie mnie daleko od miejsca, do kt�rego pragn��em dotrze�.
Jednak si�a mych skrzyde� by�a niczym w por�wnaniu z pot�nym ci�giem powietrza.
P�dzi�em z powrotem, coraz pr�dzej i pr�dzej; przepe�nia�o mnie dojmuj�ce
uczucie bezsi�y i pora�ki. Okno zatrzasn�o si� za mn�, gdy wlecia�em do pokoju,
i w tej samej chwili poch�on�a mnie ciemno��.
Nie by�a ca�kowit� pustk�: wype�nia�o j� bicie gigantycznego serca. By� to
regularny, niezmienny d�wi�k, lecz w jaki� spos�b mia�em pewno��, �e wkr�tce
umilknie. Sta�o si� to nagle, bez uprzedzenia, bez spowolnienia rytmu.
Osi�gn�wszy najni�szy punkt krzywej wahad�o nie podj�o ju� dalszej podr�y:
zatrzyma�o si�, bowiem nie mia�o ju� czego odmierza�. W ciszy, kt�ra nast�pi�a,
powoli odzyskiwa�em wzrok.
Nadal sta�em przed malowid�em i wpatrywa�em si� w nie, cho� ju� nic si� nie
porusza�o. Motyl zn�w zwis� bezsilnie w jednym z rog�w obrazu, za� cie�
cierpliwie czeka�, a� poruszy si� niewidoczna d�o�. Ca�kiem inna d�o� lekko
zwi�kszy�a u�cisk wok� mego ramienia.
- T�dy, prosz�. Poczuje si� pan lepiej, je�li z powrotem pan usi�dzie.
Chcia�em mu powiedzie�, �e ze mn� wszystko w porz�dku, ale zatoczy�em si� ju� po
pierwszym kroku i z wdzi�czno�ci� przyj��em jego wsparcie. Kiedy usiedli�my w
fotelach, nala� do mojej szklanki wody. Nie czu�em pragnienia, jednak mimo to
poci�gn��em d�ugi �yk.
M�czyzna nie odezwa� si� od razu, jedynie obserwowa� mnie ze swym zwyk�ym
u�miechem. Wyra�nie dawa� mi czas na zebranie my�li. I za to te� by�em mu
wdzi�czny.
- Wyj�tkowy obraz, zgodzi si� pan ze mn�? - przem�wi� w ko�cu.
- Tak - potwierdzi�em po kr�tkim wahaniu, nieco chrapliwym g�osem. - Wyj�tkowy.
I zn�w zapad�o milczenie. Wtedy przemkn�a mi przez g�ow� pewna my�l, ca�kowicie
nieodpowiednia w chwili poprzedzaj�cej tak wa�n� decyzj�. Druga szklanka nadal
nieu�ywana sta�a do g�ry dnem na tacy. Zastanawia�em si�, czy znalaz�a si� tam
przypadkowo, dok�adnie tak, jak wiele innych przedmiot�w w tym pokoju, czy mo�e
nieznajomy czasami te� pi� z niej wod�.
- A wi�c? Czy pan ju� wybra�?
W jego g�osie nie by�o zniecierpliwienia i nie czu�em �adnej presji. Tym samym
tonem m�g�by mnie zapyta� o jak�� drobnostk�.
- Motyl - odpar�em mi�kko. - Chcia�bym by� motylem, oczywi�cie.
Przez par� chwil przygl�da� mi si� bez s��w, po czym szybko skin�� g�ow�.
- Oczywi�cie. - U�miechn�� si� jeszcze szerzej. Gestem wskaza� drzwi. - Pan
przodem.
Wsta�em nieco chwiejnie i ruszy�em w tym kierunku, lecz po paru krokach
zatrzyma�em si� zak�opotany. Drzwi nie mia�y przecie� klamki po tej stronie. Jak
mam je otworzy�? Pomy�la�em, �e odwr�c� si� i zapytam o to nieznajomego. Jednak
w tym momencie u�wiadomi�em sobie, �e nie ma takiej potrzeby, bowiem przede mn�
nie by�o ju� �adnych drzwi.
Prze�o�y�a Anna �cibior-Gajewska