5867

Szczegóły
Tytuł 5867
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5867 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5867 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5867 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej �erdzi�ski Opowiadania Dzie� na Wy�cigach W pokoju 167 panowa� p�mrok. W g��bokim fotelu, obstawionym sze�cioma monitorami, siedzia� zgarbiony m�czyzna. Jego chudy p�profil ponuro rysowa�y plamy cienia. Siedz�cy zdawa� si� drzema�, ale kiedy na �rodku pomieszczenia pojawi�o si� holo, szybko otworzy� oczy. - Niech si� pan obudzi, Guy. - Nie �pi�, Szefie. - Da�bym g�ow�, �e kombinuje pan, jakby tu ulepszy� ten zasrany �wiat. Teraz zrobimy panu ma�� przerw�. - Klienci? Holo zamigota�o i podesz�o do fotela. Prawdziw� twarz w�a�ciciela zast�powa�a maska przedstawiaj�ca niewinnie zdziwione dziecko, o pulchnych, czerwonych policzkach. Szef firmy, Mr Helper, nigdy nie pokazywa� swego oblicza w systemach tradycyjnej ��czno�ci. Naprawd� widzia�o go zaledwie kilka najbardziej wtajemniczonych os�b. Jedn� z nich by� Guy Aldritch. - Tak. Mamy klient�w. Chcia�bym, �eby pan osobi�cie poprowadzi� spraw�. Komputer ze�ar� ju� dane; oni b�d� u pana za kilka minut. - Oczywi�cie, Szefie. Obraz znikn�� bez s�owa. Aldritch uruchomi� par� przycisk�w. �ciany pomieszczenia zap�on�y stonowan� po�wiat� poprzecinan� leniwie p�yn�cymi strumieniami b��kitu. Monitory rozstawi�y si� wok� niewielkiego pulpitu. Dlaczego Stary osobi�cie wnikn�� w t� w�a�nie akcj�, my�la� Aldritch. Rzadka rzecz, o protekcji nie mo�e by� przecie� mowy. B�d� k�opoty. - Cholera - mrukn�� pod nosem i w tym momencie drzwi zmieni�y kolor. - Prosz� wej��. W progu stan�o trzech Obcych. Byli kr�pi, zwarci w sobie, z wielkimi g�owami przypominaj�cymi �by tapir�w. Czaszk� najbli�szego porasta�a siwa szczecina, g�adko zaczesana do ty�u. Ten jest g��wny, zawyrokowa� Aldritch. - Witam szanownych klient�w. Szczeciniasty Tapir zachrypia� basowo: - Witam pana. Mamy zawrze� kontrakt z wasz� wielk� firm�. Prosi�bym o przej�cie do w�a�ciwej procedury. Obcy podeszli bli�ej. Si�gali cz�owiekowi do pasa. Za nimi wsun�� si� nie�piesznie facet z ochrony, niejaki Steve Goblotter. Aldritch skin�� g�ow� i u�miechn�� si�. Najbli�szy ekran wy�wietli� kolumny s��w. - Pochodzimy z systemu Aldebarana, uk�ad siedmiu zimnych planet ze s�o�cem typu H. Zamieszkujemy czwart�. Dok�adne dane zosta�y w poprzednim pokoju. - Tak, prosz� dalej. - Aldritch obserwowa� monitor. Tapirowaty przesun�� si� i podni�s� wielk� g�ow�. - Niestety, w naszym �wiecie istnieje druga rasa, Brohanci, z kt�r� toczymy odwieczn� wojn�. My nazywamy siebie... - Asinami? - Aldritch uruchomi� drugi monitor. - Zgadza si�. Chcemy to zako�czy�. Kilkaset lat wzajemnych podchod�w wystarczy. Nikt nie ma przewagi, stagnacja zatru�a nasze umys�y, wszyscy �yjemy w paranoicznej obawie przed wrogiem. Chcemy kupi� od was bro�. Chcemy zwyci�y�. - Oczywi�cie, po to panowie tu s�. Jaki typ broni interesuje waszych przyw�dc�w? Teraz poruszy� si� drugi Tapir. Mia� ogromny ryj z czerwonymi, �le patrz�cymi oczkami. Stalowe w�osy obci�te na kr�ciutkiego je�a, poruszy�y si� niespokojnie. Wojskowy, oceni� pod�wiadomie Aldritch. - Najbardziej odpowiada�aby nam bro� atomowa. Guy westchn�� i usiad� na brzegu pulpitu. Szczup�ymi palcami zastuka� w trzeci ekran. - Przecie� panowie �wietnie wiedz�. Podstaw� funkcjonowania firmy "WARS 'N'GUNS" jest zakaz sprzeda�y broni nuklearnej. Od tej regu�y nie ma, nie by�o i nie b�dzie �adnych wyj�tk�w. Niekt�rzy ludzie przekazali kilka g�owic, owszem... B�ysk nadziei w oczkach wojskowego by� widoczny nawet z ko�ca pokoju. - Ale jako niechciane prezenty, panowie rozumiecie. Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter za�mia� si� bezg�o�nie. - S�ucham wi�c dalszych propozycji. - Tak, wiedzieli�my, �e nie uzyskamy broni nuklearnej. Chcieli�my po prostu spr�bowa�. Naprawd� interesuje nas atak oparty na biologii. Aldritch pokiwa� z zadowoleniem g�ow�, jak gdyby doceni� bystry plan. Co za dupki, zawsze to samo. - Znakomity wyb�r - powiedzia� na g�os. - Wybrali panowie tani� i, co najwa�niejsze, niezwykle skuteczn� form� ataku. Przejdziemy zaraz do dzia�u B, tymczasem jednak... Pozostaje forma zap�aty. Gardziel siwego Tapira wybrzuszy�a si� lekko, najprawdopodobniej prze�yka� �lin�. - Proponowali�my diamenty i zbo�e. To wszystko, co akurat mo�e zainteresowa� Ziemi�. - Taaa... - przez czwarty ekran przelecia�y kolorowe dane. - No, nie jest tego du�o. Wystuka� co� szybko na klawiaturze i patrzy� na odpowiedzi komputera. W dolnych granicach normy. Dobra, bierzemy. Stary nie wszed�by w spraw�, gdyby finanse mia�y ich odrzuci�. Siwy Tapir, zaniepokojony d�u�szym milczeniem cz�owieka, wyst�ka� niepewnie: - W poprzednim pokoju stwierdzono, �e mie�cimy si� w granicach. Aldritch skin�� na Goblottera. - Tak. W dolnych granicach normy na bro� B. Prosz� za mn�, panowie. Na pi�tym monitorze pojawi� si� czerwony napis: 79,9 % wskazuje program "A DAY IN THE RACES". Powtarzam 79,9 %... Obcy wyszli ze �le skrywan� ulg�, tu� za nimi potoczy� si� Goblotter, na ko�cu ruszy� zamy�lony Aldritch. Wiedzia� ju� teraz, dlaczego Szef wlaz� akurat w ten w�a�nie interes. Sz�sty monitor pozostawa� ciemny. Winda stan�a. Byli sto metr�w pod ziemi�, w kompleksie V. - Dw�ch ludzi i trzech Obcych czeka na kontrol� to�samo�ci - zachrypia� Steve. Aldritch zastanawia� si�, czy kt�ry� z Obcych nie ma przypadkiem klaustrofobii, gdy �ciany windy odezwa�y si� nagle: - Potwierdzi� przybycie Grupy Operacyjnej. - Potwierdzam. Grupa 3072. Zadanie biologiczne. - Prosz� poda� has�o. Spojrza� w kierunku Goblottera. Tylko on je zna�. - "Pasikonik to mi�e zwierz�tko". - OK. Drzwi rozst�pi�y si� i weszli do �luzy. Chwil� p�niej stan�� przed nimi gruby, ruchliwy m�czyzna, nieustannie poruszaj�cy palcami pulchnych d�oni. - Prosz� za mn�. Aldritch szed� ostatni obserwuj�c zaniepokojonych wszechobecn� biel� Asin�w. W przej�ciu kolejnej �luzy gruby zosta� w tyle i spojrza� mu w oczy. Guy szepn��: - Daj im wersj� Normal z hakiem. Reszt� powie ci Szef. Prawdopodobnie ADITR. - O cholera. Otworzy�y si� nast�pne drzwi. - Jeste�my na miejscu - powiedzia� g�o�no gruby. - Moje nazwisko Mark Vanderberg. Mam zaszczyt doradzi� panom wyb�r odpowiedniego drobnoustroju. Czy s� jakie� sugestie? - To pan jest tu specem - odpowiedzia� pokornie wojskowy Tapir. Vanderberg przy�pieszy� ruch swoich palc�w tak, �e sta�y si� zamglon� smug�. - W�a�nie. Ja jestem s p e c e m. Bez przyd�ugich wst�p�w; zapozna�em si� ju� z anatomi� i fizjologi� pa�skich wrog�w, panie... - My nie mamy imion. - Ach tak - Vanderberg sprawnie uda� zak�opotanie. - Na podstawie danych, wst�pnych danych, nasz komputer zaproponowa� konstrukcj� potencjalnego wirusa. Czy kt�ry� z pan�w jest biologiem? Trzy ryje podnios�y si� r�wnocze�nie. - Wszyscy. - Wspaniale - Vanderberg uruchomi� swojego pilota. W �rodku sali pojawi� si� tr�jwymiarowy obraz. - Oto i on. Canceroheparis 5. Atakuje w�trob� i po kr�tkim okresie utajenia stymuluje rozw�j raka narz�du. W dalszej kolejno�ci stuprocentowe zej�cie �miertelne. Jako zmutowany Hepatitis B jest nieprawdopodobnie odporny na �rodki chemiczne, zupe�nie termostabilny i szybki. - Jakie s� drogi przenoszenia? Vanderberg przysiad� na oparciu fotela. U�miechn�� si�. - To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa przenikaj� do organizmu pozajelitowo, drog� pokarmow� i wreszcie w bezpo�rednim kontakcie. A kiedy ju� s� w kom�rkach ofiary... Panowie! Asinowie poruszyli si� podnieceni. Aldritch czu� ostry zapach wydzieliny ich gruczo��w. - To nam odpowiada. Ale jest jeszcze jeden problem. - Tak? - Powiedzia� pan, panie Vanderberg, �e jest to wyj�tkowo zjadliwy wirus. - Zgadza si�. - Stuprocentowo skuteczny, �atwo przenikaj�cy do organizm�w. - Zgadza si�. - W takim razie zabije r�wnie� i nas. Naukowiec westchn�� z rozpacz� i otar� chusteczk� nalan� twarz. - Panowie. Nie b�d�my dzie�mi. Was wyposa�ymy w zestaw szczepionek. Damy wam odzjadliwione formy Canc-Hep 5. Mo�liwo�� powik�a� wyniesie oko�o - ponownie uruchomi� jaki� program - 0,01 procentu. To jest �adna mo�liwo��. Jedynym k�opotliwym faktem pozostaje akcja szczepienia. Siwy Tapir pokiwa� w�t�� d�oni�. - To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolno�ciach mutacyjnych wirusa? Pan wie, �e kiedy ju� zmutuje, nikt nie uratuje naszej sk�ry. Sami nie zrobimy nowej szczepionki. Vanderberg spojrza� na Aldritcha, kt�ry bawi� si� nie zapalonym papierosem. - Dobre pytanie. Widzicie panowie, podstaw� produkcji naszych wyrob�w jest ich jako��. Canc-Hep 5 b�dzie zablokowany. Jego genetyczna przysz�o�� b�dzie wyznaczona przeze mnie. Nie ma mowy o �adnych mutantach. Aldritch u�miechn�� si� krzywo. - Panowie, dr Vanderberg jest wybitnym fachowcem. Podobnie jak i jego wirusy. Zapewniam. - Nie chcieli�my nikogo urazi� - powiedzia� wojskowy Tapir. - Znamy wasz� solidno�� i kupimy tego wirusa. Do om�wienia pozostaje termin oraz dostawa towaru. Kr�tkie r�ce biologa roz�o�y�y si� bezradnie. - Dostawa le�y w kompetencjach pana Aldritcha, termin za�... Chwileczk�. Podszed� do jednego z komunikator�w. - Tu Vanderberg. Dajcie mi kogo� ze "��obka". "��obkiem" nazywali kompleks laboratori�w, gdzie hodowano mikroorganizmy. Aldritch pami�ta� technika, kt�ry pierwszy wprowadzi� t� nazw�. Pi�� lat temu facet ten powiesi� si� w jednym z laboratori�w. Tu� przed �mierci� na bia�ej �cianie wypali� palnikiem wielki napis: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ��OBKU. Facet nazywa� si� Chambers i by� jego przyjacielem. - Tu Moman. - Jest Nowy do hodowli. Na po�ywkach sta�ych. Plus wersja odzjadliwiona. - Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz. - Dobra, przy�lijcie dzisiaj papiery i model. Za sto dwadzie�cia godzin odbi�r. - Dzi�ki. - Vanderberg odwr�ci� si� do Asin�w. - Wszystko gra. B�dziecie mieli swoj� niewidzialn� armi� na orbicie za ziemski tydzie�. To bardzo dobry czas. Ryje Obcych rozja�ni�y si�. - Na razie dzi�kuj�, Doktorze. Panowie pozwol�. Przejdziemy do Dzia�u Finans�w uzgodni� reszt� szczeg��w. - Przyjemnie by�o patrze�, jak roze�miane twarze Asin�w gasn� jedna po drugiej. Sukinsyny, pomy�la� ospale. Sok� zatoczy� kolejny kr�g. Bez najmniejszego ruchu skrzyde� �eglowa� w swym powietrznym kr�lestwie. W pewnej chwili znieruchomia�, z�o�y� mocne skrzyd�a i b�yskawicznie opad� na rami� Aldritcha. By� wielko�ci zapa�ki. Cz�owiek otworzy� oczy i westchn��. - Co jest... A, to ty, Moseley. Sok� zakwili� przejmuj�co. - Kto� idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie s�ysz� - kciuk wcisn�� co� w oparciu fotela. Znikn�o niebo i s�o�ce, w zamian pojawi�y si� �ciany. Sok� poruszy� si� niespokojnie. - OK, Moseley. Obiecuj� ci, zaraz sp�awimy go�cia i znowu b�dziesz lata�. W otwartych drzwiach stan�� niski, mocno zbudowany m�czyzna. Zrzuci� przemoczony prochowiec i skin�� w stron� Aldritcha. - Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie nadaje si� do kana��w ��czno�ci. - I nie wymaga zw�oki - uzupe�ni� zrezygnowanym tonem Aldritch. - Ty to masz �eb - zarechota� tamten. Usiedli przy stole. Twarz go�cia przybra�a chory, zm�czony wyraz. Potar� zaczerwienione powieki i zakl�� cicho. Nagle znieruchomia�. - Co tam siedzi, na twoim ramieniu? - To Moseley. Poznajcie si� panowie. Moseley - Aisenbach. Zdumiony Aisenbach pochyli� si� w kierunku soko�a. - Nie wiedzia�em, �e hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki ma�y? To m�ody? - To nie kanarek, ty idioto. To sok�. Kosztowa� mnie sto tysi�cy. Jednorazowa miniaturka, prototyp bez seryjnej produkcji. Aisenbach o�ywi� si�. - Pi�kny, kurde. No co, malutki? - wyci�gn�� palec, chc�c pog�aska� ptaka. W nast�pnej chwili ssa� rozci�t� opuszk�, a sok� macha� skrzyd�ami i sycza� wojowniczo. - Dobry Moseley - pochwali� go Aldritch. Wyj�� z kieszeni co� czerwonego i pstrykn�� w powietrze. Sok� dopad� to tu� nad ziemi� i odlecia� na pobliski barek. - M�w, Aisenbach. Aisenbach skin�� g�ow�. - Jestem u ciebie w domu, Guy, bo stary uruchomi� "A DAY IN THE RACES". Przykra sprawa, ale... - Czy Rz�d jest ju� zaanga�owany? - Tak. Czeka na decyzj� Szefa. Aldritch zapali� papierosa. - Miesi�c temu mia�em u siebie tych Obcych. M�wili o drugim gatunku zamieszkuj�cym ich �wiat. - Dobrze kojarzysz, Guy. Ci drudzy to Brohanci. S� u nas w firmie. Czekaj� na ciebie. Sok� wzbi� si� w powietrze i krzykn�� przenikliwie. - S�uchaj, Aisenbach. Uwa�nie mnie pos�uchaj - twarz Aldritcha zmieni�a si� w sztywn� mask�. - Czy pomogli�cie tym drugim sukinsynom dowiedzie� si�, �e ci pierwsi kupili od "WARS 'N'GUNS" wirusa? - Nie. Przeciek mia� inn� lokalizacj�. To nie my. Zreszt� zapytasz Szefa. - Dlaczego wi�c Stary To uruchomi�? Aisenbach opu�ci� wzrok. Nagle waln�� pi�ci� w st�. - Bo ci drudzy s� zdecydowani. Ci pierwsi ju� kupili. A ta zasrana planeta spe�nia nasze wymagania, rozumiesz?! Nikt nic nie namiesza�. Sami to za�atwi�, zapytasz Dunbara. I odpieprz si� ode mnie, cz�owieku. Sok� by� z�y. Atakowa� �yrandol i w�ciekle macha� skrzyd�ami. Aldritch wsta�. Chwil� patrzy� nie widz�cym wzrokiem, a potem szybko uruchomi� projektor. Znowu �wieci�o s�o�ce i wia� lekki wiatr. Z pude�ka pod sto�em wyskoczy�o kilka szarych plamek. - To myszy. Dla Moseleya. Sok� kr��y� wysoko i wypatrywa� ofiary. Na zewn�trz pada� deszcz. Gdy wszed� do pokoju 1, siedzia�o tam ju� pi�� os�b. Kobieta o pi�knych blond w�osach i �wietnie zakonserwowanej twarzy nazywa�a si� Phyllys Ghallagher. By�a pierwszym doradc� Szefa w sprawach zwanych potocznie trudnymi. O tym wiedzieli wszyscy. O tym, �e by�a te� pierwszym doradc� Szefa w sprawach potocznie zwanych ��kowymi, wiedzia�o niewielu. M�czyzna siedz�cy po jej prawej stronie sprawia� wra�enie zrezygnowanego, steranego �yciem ojca licznej rodziny. Nic bardziej mylnego, pomy�la� Aldritch. Robert Coverdayle przeszed� d�ugie lata w Korpusie Najemnik�w, a� zosta� jego g��wnym m�zgiem i tym samym oficjalnym zast�pc� Szefa. Falist� twarz znudzonego buldoga zawdzi�cza� licznym operacjom plastycznym, konsekwencjom obra�e� poniesionych w ogniu napalmu, gdzie� daleko, przez najemnika walcz�cego dla Obcych i z Obcymi. Zimny, szybki i niebezpieczny - zawodowy morderca. Trzecim, siedz�cym w ciemnej cz�ci pokoju, by� drobny facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Ten z kolei nie mia� nic wsp�lnego z praktycznymi sposobami walki. Jego kontrakt opiewa� za to na pot�n� sum�, by� bowiem Logikiem o niespotykanych zdolno�ciach przewidywania. Kiedy patrzy� w twarz rozm�wcy, jego oczy zdawa�y si� wyp�ywa�, co pot�gowa�y staromodne okulary. Cholerny, ma�y peda�, pomy�la� z niesmakiem Guy i szybko odwr�ci� g�ow� w kierunku czwartego z go�ci. Nie zna� go, ale dostrzeg� plakietk� wpi�t� w klap� marynarki tamtego i wiedzia� ju�, �e patrzy na przedstawiciela Rz�du. - Jest pan, Guy - powiedzia� pi�ty ze zgromadzonych. - Cholernie szybko to panu posz�o. Siadaj pan gdzie� i postaraj si� nie oddala� za bardzo. Aldritch wzruszy� ramionami i nie patrz�c nawet na holo Szefa usiad� w wolnym fotelu. - Reasumuj�c - powiedzia�a Phyllys Ghallagher. - Sytuacja wygl�da tak. Ci zwani Asinami ju� zaatakowali. Rozpylili wirusa przez nasze mikroroboty praktycznie na ca�� planet�. Ci drudzy, Brohanci, s� ju� chodz�cymi trupami. Do momentu zako�czenia fazy wyl�gania maj� jeszcze szans�, pod warunkiem uzyskania szczepionki. Po to tu przylecieli. - Nie tylko po to - wszed� jej w s�owo Coverdayle. - Oni chc� kupi� szczepionk�, przeprowadzi� szybk� akcj� leczenia i wypu�ci� kontratak oparty na podobnym wirusie, r�wnie� zakupionym od nas. Tak wi�c chc� odwr�ci� ca�� sytuacj�. Aldritch zapali� papierosa i wydmuchiwa� stru�ki dymu obserwuj�c, jak Anthony Dunbar wierci si� niespokojnie. Wiedzia�, �e gnom nie znosi nikotyny i robi� to specjalnie. - To zrozumia�e - warkn�o holo Szefa. - Rzecz w tym, i� nie maj� tylu diament�w i tyle zbo�a, ile oferuj� za powy�sz� transakcj�. Nie mog� mie�. Twarz �agodnego dziecka spojrza�a na Dunbara. - Tak. To niemo�liwe - potwierdzi� kr�tko Dunbar. - Zawy�yli wi�c swoje mo�liwo�ci, licz�c na to, �e nas oszukaj�, a my... - zawiesi� g�os Szef. - A my sprzedamy im i wirusa, i szczepionki. I tak te� zrobimy. Aldritch zaci�gn�� si� mocno i zdusi� papierosa. - Czy jest pan pewny, Szefie? - zapyta� ponuro. - Wtedy oni zaatakuj� tych, no Asin�w - Szef zignorowa� pytanie. - I... kontynuuj, Anthony. Karze� odp�dzi� dym. - Tak. Zaatakuj� Asin�w i za�atwi� ich. Tamci �wietnie si� orientuj�, �e "WARS 'N'GUNS" nie sprzeda im ju� nic, bo wiemy, �e nie maj� na to �rodk�w. To nie wszystko. Asinowie, czuj�c si� oszukani, nie zap�ac� nawet za Canc-Hep 5. Tu mamy jeden z kluczowych moment�w. Dunbar zab�ysn�� z mroku mocnymi soczewkami i odkaszln��. - Oni wszyscy padn�. Ten drugi wirus, o ile sprzedamy go Brohantom, za�atwi ich raczej dok�adnie. Wojna b�dzie rozstrzygni�ta. Przedstawiciel Rz�du wsta� nerwowo. Rozejrza� si� po twarzach zebranych, zatrzymuj�c zaskoczony wzrok na masce Szefa. - Jak to... I po choler� wzywali�cie mnie?! Przecie� to wasza codzienna robota, gdzie tu klucz do programu ADITR? - Widzi pan, Anton jeszcze nie sko�czy� - powiedzia� smutno Aldritch. - Najciekawsze przed panem; m�w dalej, Anton. Karze� zadygota� w�ciekle, kiedy Guy nazwa� go imieniem Anton. Nigdy nie przyznawa� si�, �e jest z pochodzenia Czechem. - Dalsza cz�� wygl�da nast�puj�co - powiedzia� lekko podniesionym g�osem. - Brohanci te� nie zap�ac�. Nie b�d� mieli czym zap�aci�. I to b�dzie b��d. Nasze laboratoria robi� bro� z gwarancj�, my nazywamy j� "hakiem". Ot�, je�eli oni nie zap�ac�, wirus zmutuje. Tylko jeden, jedyny raz, w �ci�le okre�lonym kierunku, wytyczonym przez Doktora Vanderberga. A my nie prze�lemy im drugiej szczepionki. Przecie� nie zap�acili, sk�amali, oszukali nas. To samo nast�pi w schronach i tym podobnych miejscach u tych nielicznych z Asin�w, kt�rzy unikn� ataku Brohant�w. Ich wirus, Canc-Hep 5, te� zmutuje. To przykre. Przedstawiciel Rz�du usiad� na biurku patrz�c z os�upieniem na �miej�cego si� Dunbara. Cholerny skurwiel. Aldritch wiedzia�, �e Dunbar zaprogramowa� to wszystko, gdy tylko Asinowie przekroczyli pr�g "WARS 'N'GUNS". On i jego komputery. Cholerny, ma�y skurwiel! - Od strony prawnej jest to bez zarzutu - przyzna�a niech�tnie Ghallagher. - Mamy prawo znaczy� swoje towary... Pewnego rodzaju gwarancja. Nikt z Federacji nie podwa�y biegu wypadk�w. - A my zyskamy now� planet�. Nasze s� przeludnione. Ludzie musz� szuka� nowych teren�w i �aden z Obcych nie sprzeciwi si�. Federacja przyzna racj� Ziemi. - Cz�owiek Rz�du rozlu�nia� si� powoli. - Tak - powiedzia� Szef. - Pani Ghallagher? Phyllys poprawi�a swoje perfekcyjne w�osy. - Jestem za - powiedzia�a zdecydowanie. Mo�e i nie by�a przekonana do ko�ca, ale kobieta jej pokroju nigdy nie ujawnia n�kaj�cych j� rozterek. - Coverdayle? - Tak, sir. Jestem za - bez wi�kszych emocji odezwa� si� Naczelny Najemnik. - Pani Holdys? - Strona matematyczna teorii? Dunbar odpowiedzia� natychmiast: - Moje komputery proponuj� 97 procent. Ja daj� sto. - Macie zgod� Rz�du. Szef odwr�ci� g�ow� i lalkowate oczy natrafi�y na Aldritcha. - Aldritch? Aldritch my�la� o kolejnej rzezi, jak� zgotuj�, tym razem ca�ej planecie, i nie chcia� si� do tego miesza�. Kiedy na co dzie� wynajmowa� ludzi przeznaczonych do p�atnego zabijania czy po�redniczy� w sprzeda�y tysi�cy rodzaj�w broni, czu� pewien niesmak, ale takie by�y �yczenia klient�w. Chc� si� mordowa�, prosz� bardzo. Firma "WARS 'N'GUNS" do dyspozycji. Ale teraz. Aldritch my�la� te� o tym, �e jest jedn� z najlepiej op�acanych istot w galaktyce i mimo m�odego wieku zajmuje wysokie stanowisko w najpot�niejszej machinie, jak� ludzko�� kiedykolwiek stworzy�a. I kiedy przypomnia� sobie twarze swoich przyjaci�ek, sw�j ogromny dom i mieszkaj�cego w nim Moseleya, odpowiedzia� beznami�tnie: - Jestem za, Mr Helper. Szef wyprostowa� si� gro�nie. - Dzi�kuj� pa�stwu. Operacj� ADITR uwa�am za rozpocz�t�. - Guy, uda si� pan teraz do tych Brohant�w, czy jak im tam. I przeprowadzi transakcj�. Zr�b pan to dobrze. Bardzo dobrze. Oko�o jedenastu miesi�cy p�niej, w g��bokim fotelu otoczonym sze�cioma monitorami, ponuro obserwowa� wydruki dotycz�ce wynaj�cia trzech tysi�cy �o�nierzy dla owadopodobnych istot z ko�ca galaktyki. Przypomnia� sobie czasy, kiedy sam by� najemnikiem, mieszka� w n�dznym pokoiku i �ar� ciep�awe zupy pe�ne kolorowych pigu�ek. Jeszcze dziesi�� lat temu. Nie potrafi� w to uwierzy�. Rozmy�lania przerwa� cichy sygna�. Po sekundzie na sz�stym ekranie pojawi� si� czerwony napis: OPERACJA "A DAY IN THE RACES" ZAKO�CZONA. REALIZACJA - 100 %. SKASOWA� WSZYSTKIE DANE I OCZEKIWA� NA HAS�O "A NIGHT AT THE OPERA". KONIEC. Wyskoczy� zza biurka i wypad� na korytarz. Po chwili dobieg� do pobliskiej toalety, gdzie wyrzuci� z kabiny jakiego� przera�onego Chi�czyka i zwymiotowa� obficie. Po kilku g��bszych wdechach wr�ci� do pokoju. Usiad� ostro�nie i zacz�� czeka�. Czeka� na klient�w. Maciej �erdzi�ski Ja, Aldritch Miejsce spotkania ustalone by�o od Pocz�tku. Tam, gdzie Noc ko�czy�a sw�j bieg i Dzie� zaczyna� swoj� drog�, stan�li wi�c naprzeciw siebie, Pan Rozk�adu i Pan �ycia. - Nic si� nie zmieni�e�, Elphotie - powiedzia� ten pierwszy. - To znaczy, �e k�amiesz, Decayro. Ciemno�� pokiwa�a g�ow�. - Nic si� nie zmieni�e�. Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i r�wni w swych prawach. - Ten cz�owiek nie b�dzie twoim s�ug�. - B�dzie. - Wi��� z nim du�e nadzieje, Decayro. - On b�dzie w mojej mocy - spokojnie powt�rzy� W�adca Ciemno�ci. Pan �wiat�a opu�ci� oczy. - Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim m�g�by by�. - Nie interesuj� mnie sprawy �ycia. Nikt inny nie przysporzy mi tylu �mierci, co ten w�a�nie �miertelny. Nie darowa�bym sobie wypuszczenia go z r�k, Elphotie. - Nigdy go w nich jeszcze nie trzyma�e�. I nigdy go nie dotkniesz. W�adca Rozk�adu skurczy� si� w bezg�o�nym �miechu. - Tak bardzo chcia�bym sk�ama�, Elphotie... Tam na dole mrok musn�� dusz� cz�owieka. - ...Ale w�a�nie teraz dotykam tego, kt�ry nazywa si� Guy Aldritch i kt�ry b�dzie mi wiernym s�ug�. - Zobaczymy wi�c, kt�ry z nas potrafi nim zaw�adn�� naprawd�. Id� precz, Decayro. I odeszli. Ka�dy w swoj� Stron�. Kiedy the Needle dotar� na szczyt wzg�rza, na spotkanie jego szarej, zm�czonej twarzy wytrysn�� promie� s�o�ca. M�czyzna przystan��. Otar� pot sp�ywaj�cy po powiekach i spojrza� w d�, tam, gdzie dolina kry�a rzek�, a drzewa �wieci�y czerwieni� wschodu. - �wita - powiedzia� cicho. Sta� tak chwil�, a p�niej zacz�� schodzi�. Jego krok by� r�wny, bez wahania omija� przeszkody. Na brzegu, gdzie� w dole, mia� czeka� De Volf. Je�li jeszcze w og�le �y�. Zapali� papierosa, t�umi�c d�oni� p�omyk zapalniczki. Stado pr�gowanych gryzoni przemkn�o w kierunku wody i by� prawie pewien, �e jest tu jaki� cholerny drapie�nik. One zawsze czyha�y na �wit i na te biedne ro�lino�erne szczury spragnione wody. The Needle zwolni� i rozpi�� pochw� no�a. Albo De Volf, albo �mier�. Kiedy poczu� wilgo� wody i zobaczy� zgarbion� sylwetk� stoj�c� na piaszczystym brzegu, run�� na kolana i krzykn��: - �yjesz, ty skurwysynu. Po czym straci� przytomno��. Ostatni raz spa� czterdzie�ci godzin wcze�niej. Sko�czyli je�� i przygl�dali si� rybom podlatuj�cym nad falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze. - Nie wygl�dasz dobrze, synu - powiedzia� w ko�cu De Volf. The Needle splun�� w krzaki. - Nigdy nie wygl�da�em za dobrze. De Volf za�mia� si� i jego blada twarz zgin�a w zmarszczkach. Przejecha� d�oni� po kr�tkich, bia�ych w�osach, tak samo wyblak�ych jak jego oczy. Ca�y by� wyblak�y. Pieprzony albinos. - Paulos i Biosspot s� ju� tylko nawozem. Zostali�my my dwaj. - Widz�, �e potrafisz liczy� do dw�ch. To dobrze o tobie �wiadczy. De Volf przepu�ci� jego s�owa obok siebie. - Mo�esz mnie obwinia�, ale zrobisz to, kiedy wyl�dujemy na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo b�dziesz mnie s�ucha�, albo poder�n� ci gard�o. The Needle skrzywi� si� i zamilk�. Za�atwi� skurwiela przy najbli�szej okazji, pomy�la�. Na Ziemi. De Volf wsta� i wyj�� z plecaka kusz�. - My�l�, �e tym razem mnie pos�uchasz, ch�opie. Wymierzy� szybko i zwolni� spust. - Tym razem tak. Ale nie zapomn�, kto zabi� Biossspota - mrukn�� the Needle patrz�c na konwulsje pasiastego gryzonia. - Nie znosz� tych szczur�w. Same �y�y i j�dra. - J�dra s� dobre - zasycza� De Volf. - Chrupi�ce. - Przesta�. Lataj�ce ryby coraz �mielej unosi�y si� w powietrzu, a� wreszcie cie� przemkn�� po falach i z nieba spad� sto�kowaty kszta�t. Chwil� p�niej odlecia� trzymaj�c trzepocz�c� zdobycz, a ryby znowu obni�y�y swe loty. - Kiedy bierzemy rzek�? - Jeszcze dzi�. W nocy. Dasz rad�? - Tak. - The Needle wcale nie by� tego pewien. R�nie bywa�o, ale jeszcze nigdy nie czu� si� tak podle. Nawet wtedy, kiedy jad�, wszystko go bola�o. Nie sra� z nerw�w od tygodnia, teraz ju� po prostu nie m�g�. Sk�r� zry�y mu jakie� cholerne kleszcze. Patrz�c na zadziwiaj�ce labirynty wyrze�bione w przedramionach, zastanawia� si�, czy czasem nie s�, cholery, inteligentne. Przetar� zapuchni�te powieki, w kt�rych nie by�o ju� rz�s. - Wszystko b�dzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz si� w tym babramy. Ale De Volf patroszy� ju� szczura i chyba nawet go nie us�ysza�. Je�eli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to b�dzie to ten blady, niewzruszony padalec, pomy�la� w�ciekle the Needle. Chwil� p�niej znowu zasn��. Ryby przesta�y unosi� si� nad falami, za to odleg�y �piew przybra� na sile. De Volf s�ysza� go teraz wyra�nie. Pokr�ci� w zamy�leniu g�ow� i spojrza� na zach�d, tam, gdzie chmury k��bi�y si� nisko, a pag�rzysty teren zdawa� si� dotyka� nieba. - My dwaj, ten g�wniarz pilnuj�cy kibla i jajog�owi. Jako� nie bardzo mog� wpa�� na to, co Aldritch ma zrobi� naprawd�. Ale to ju� sprawa jego i Mr Helpera. Potem spojrza� znowu na �pi�cego the Needle'a i u�miechn�� si� ponuro. - On rzeczywi�cie my�li, �e to ja za�atwi�em Biosspota. Nie widzia� przecie�, �e on sam poder�n�� sobie gard�o. Le�a�em dwadzie�cia metr�w obok i te� nic nie mog�em zrobi�. A ja lubi�em Biosspota. Zabucza� dzwonek do opiekacza i dwie br�zowe kromeczki wyskoczy�y na zewn�trz. W powietrzu unosi� si� ju� smakowity zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwl�k� si� z ��ka. Najpierw wyrzuci� grzanki, potem wyla� kaw�. Chcia� je�� na si��, ale sama my�l o prze�kni�ciu czegokolwiek skr�ci�a mu wszystkie flaki. - Co, do cholery, ze mn� jest? - wyszepta� pytanie do ma�ego chomika. Chomik zacz�� miota� si� nerwowo, biegaj�c po klatce jak op�tany. Zazwyczaj by� to spokojny, pewny siebie sukinsyn, wiecznie kombinuj�cy nowe wersje ucieczek. - Ty te� co� czujesz... Z trudem zebra� my�li i wystuka� siedmiocyfrowy numer. - Spadina Hotel, czym mog� panu s�u�y�? - To ja - wyszepta�. - To ja, Gus. - Adrian?! Co si� dzieje, cz�owieku, jest �sma, a ty wci�� siedzisz w domu?! Nie my�l, �e... Przesta� s�ucha� i roz��czy� rozmow�. Nie mia� si�y powiedzie�, �e dzisiaj znowu nie przyjdzie do pracy. Nie mia� si�y martwi� si�, �e nie zdo�a� tego powiedzie�. S�o�ce �wieci�o ostrym �wiat�em i dzie� rozpocz�� si� na dobre, ale tego te� zdawa� si� nie zauwa�a�. Po�o�y� si� pod parapetem i le�a� tam obserwuj�c mrugaj�ce �wiate�ka telefonu, a� wreszcie otworzy�y si� drzwi i stan�a w nich posta�. Wyda�a mu si� znajoma. Tak, kiedy� na pewno j� zna�. - Bo�e jedyny, co si� z tob� dzieje, Adrian? - zapyta�a, a on widzia�, jak jej g�os eksploduje dziesi�tkami kolor�w i sp�ywa po �cianach pokoju. - Znowu nie poszed�e� do pracy, dzwoni� do mnie Gus. Adrian, chod�my do lekarza, to si� zdarza... Ka�dy... Ka�dy mo�e... Nie zdziwi� si� specjalnie, kiedy jej g�owa rozmaza�a si� i pozosta�a wielka, nad�ta i pulsuj�ca czerwon� krwi�. Ohydne, grube w�osy stercza�y jak brudne, pozlepiane ziemi� druty. - Jak druty - powiedzia� do niej. - Jeste� jak druty. Chwil� p�niej poczu� si� troch� lepiej. - To ty, Hazzel. Przepraszam ci�... Ale ja nie wiem... Postawi�a torby pe�ne kolorowych pude�ek i opar�a si� o �cian�. By�a �adn�, czterdziestoletni� kobiet� o ciemnej sk�rze i ciemnych oczach. Jej szczup�a twarz by�a zawsze taka ciep�a i dobra. Lubi� przytula� jej drobne, kruche cia�o, kt�re da�o mu si�� na te wszystkie trudne dni i kt�re da�o mu dzieci. Jego �ona. I on jej nie pozna�. - Dlaczego wci�� le�ysz pod tym oknem, Adrian? ��ko stoi trzy metry obok. Zadzwoni� po lekarza. To nie mo�e d�u�ej trwa�. Podni�s� si� ci�ko. Wygl�da�o na to, �e straci� kontrol� nad w�asnym cia�em. Sta�o si� obce. Nie chcia� go. - Nie. Nigdzie nie dzwo�. Poprawi�a w�osy, tak jak to zawsze robi�a, kiedy by�a naprawd� przestraszona. - Ale dla... - Nie!!! - rykn�� i roztrzaska� p�k� z talerzami. - Nie! Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata... Wyno� si�. Wyno�cie si� wszyscy, nie mog� ju� patrze� na wasze rozd�te, chore �epetyny. W drzwiach pojawi�y si� dwie mniejsze istotki, te� wielkog�owe, i teraz wszystkie trzy obserwowa�y go czujnym wzrokiem. - Nie dam si�, st�jcie tak, cholery, st�jcie... Znowu co� roztrzaska�, a tamci trzej eksplodowali feeri� kolor�w. Otrz�sn�� si� i widzia� teraz �on� z dw�jk� p�acz�cych dzieci. Obejmowa�a je drobnymi ramionami, a oni wyci�gali do niej swoje ma�e r�czki. Izaak i Steven. Jego �wiat. - Cristo. Salva me!... - za�ka� ochryple. - Ratuj. Dwa drobne pasikoniki nie chcia�y ze sob� walczy�. Mimo �e Aldritch zapewni� im dogodne warunki do przeprowadzenia pojedynku, nie by�y tym zainteresowane. - A wygl�daj� tak wojowniczo. Zw�aszcza ten czerwony - westchn�� znudzony. Z�owi� je godzin� wcze�niej w pobli�u statku, gdzie �apa�y resztki ciep�a z nagrzanej s�o�cem ziemi. Teraz by�o ju� ciemno. Mniejszy pasikonik wypu�ci� d�ug� tr�b� i zagrucha� dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysun�� si� i po chwili wszystko by�o ju� jasne. - To dlatego nie chcia�y walczy�. - �winie - doda� po chwili i wyrzuci� je w noc. Uruchomi� nadajnik, ale �aden z czterech ludzi przebywaj�cych na zewn�trz nie odpowiedzia�. Ostatni sygna� przes�a� ten albinos, De Volf, i zabrzmia�o to jak ostrze�enie. Najprawdopodobniej Pannonici. A on mia� siedzie� w statku jeszcze pi�� godzin. Pi�� cholernych godzin. Potem wykona sw�j plan, o kt�rym wiedzia� tylko on i Mr Helper. Wyczuwa� co� z�ego, przyczajonego w nocy, i by�a to jedna z tych my�li, kt�re w �wietle dnia p�kaj� jak mydlane ba�ki. Ale teraz by�a noc i strach mia� czym oddycha�. - Wojna o Jajo jest ju� rozpocz�ta. Nie w�tpi�, �e Najemnicy Szefa dadz� temu rad�, ale niepokoi mnie co� innego, co� zwi�zanego z tym Ptakiem... Pierwszy Ptak to by�a historia. Najbardziej intryguj�ca zagadka Wszech�wiata. Tajemnica �ycia w pr�ni. Zamy�li� si� i wspomnienia nap�yn�y same. Siedzia� wtedy przed telewizorem i patrzy� w obrzydliw� mord� spasionego spikera, kt�ry a� zach�ystywa� si� z emocji, a pot rozmazywa� jego gruby makija�. - Na niewielkim ksi�ycu w uk�adzie X ponownie odkryto Krater Wernickego. Przypominam, �e jest to ju� siedemset trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu zarejestrowany w znanym nam Wszech�wiecie. Nikt nie wie, dlaczego ten w�a�nie element powtarza si� w tak r�nych przecie� miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, w�a�nie tam sk�ada Jajo albo te� to, co mo�emy nazwa� Jajem, legendarny ju� Pierwszy Ptak, istota bez w�tpienia inteligentna i jedyny zarazem �ywy organizm, dla kt�rego naturalnym �rodowiskiem jest kosmos. Spiker przerwa� dla podtrzymania napi�cia i przewr�ci� jak�� kartk�. - Jak dot�d nie uda�o si� nawi�za� z nim �adnego kontaktu. R�wnie� szcz�tki znalezionych Jaj nie wnios�y niczego, co t�umaczy�oby zagadk� �ycia w pr�ni. Wiemy, �e okres sk�adania Jaja jest �ci�le zwi�zany z ro�linno�ci� porastaj�c� dno ka�dego z krater�w. I teraz w�a�nie to, co najbardziej ekscytuj�ce! Kwiaty �ycia - bo tak w�a�nie nazywa si� owa flora - rosn�ce w Kraterze Wernickego na ksi�ycu oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczaj� w�a�nie w faz� rozrodu. Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, �e Pierwszy Ptak z�o�y tam swe Jajo w ci�gu najbli�szych dwunastu miesi�cy. Na ekranie pojawi�y si� reklamy kalendarzy, a na twarzy Aldritcha niesmak. Otworzy� puszk� taniego piwa i s�czy� j� w zamy�leniu. Jako� nie poruszyli temat�w bardziej dra�liwych, pomy�la� i odwr�ci� si� do drugiego m�czyzny, kt�ry pozostawa� ukryty w cieniu, chocia� jedynym, co tamten mia� do ukrycia, by�a dziecinna maska zas�aniaj�ca jego prawdziwe oblicze. Mr Helper. Szef. - Poleci was pi�ciu. De Volf, Paulos, the Needle, Biosspot i ty. Tamtych czterech opu�ci statek jako grupa naukowa; De Volf i Paulos b�d� robi� za jajog�owych, Biosspot i the Needle za asystent�w. Ty zostaniesz na pok�adzie z prawdziwymi naukowcami. Aldritch za�mia� si� ponuro. - De Volf i jajog�owi. Tylko pan m�g� wpa�� na co� takiego. Ten skurwysyn zabija samym wygl�dem. Mr Helper pokiwa� g�ow� i b�aze�ski u�miech b�ysn�� z ciemno�ci. - Pozw�l, �e to ja b�d� tym od pomys��w, synu. Daj� ci pierwsz� powa�n� robot� i je�eli masz jakie� opory, ch�tnie wynajm� ci� paj�kopodobnym. Im zawsze ma�o ziemskich Najemnik�w. Aldritch prze�kn�� nerwowo i piwo stan�o mu gdzie� w prze�yku. - S�uchaj pan dalej. Na F-228 wyl�dowa� przypadkowo czarter wynaj�ty przez ludzi i Pannonit�w i te w�a�nie rasy maj� prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych zimnokrwistych sukinsyn�w. Na pewno b�d� si� starali was za�atwi� i zrobi� wszystko, �eby materia� genetyczny Ptaka by� tylko ich prywatn� w�asno�ci�. My za� do�o�ymy wszelkich stara�, �eby sytuacj� odwr�ci�. W wyprawie bierze udzia� po dwudziestu osobnik�w z ka�dej strony. Negocjacje s� zako�czone. - I ja te� jestem zako�czony - burkn�� Aldritch, zastanawiaj�c si� nad ewentualnym ryzykiem, jakie nios�a ze sob� wyprawa. - Ten Pierwszy Ptak najwyra�niej unika naszego towarzystwa, po c� wi�c skurwysyna niepokoi�? Niech sobie lata. Mr Helper milcza� chwil�. - Je�eli jeszcze raz mi przerwiesz, powr�cisz do roboty jako Najemnik klasy A to D. - Nigdy o takiej nie s�ysza�em. - To znaczy Amused to Death. - Aha. Zapad�a ponura cisza. - Je�eli ktokolwiek przechwyci materia� genetyczny istoty �yj�cej w pr�ni - kontynuowa� Mr Helper - przechwyci tym samym spos�b na dominacj� w Galaktyce. Nie udawaj nawet, �e nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robi�e� przed przyst�pieniem do "GUNS'N'WARS". Aldritch, kt�ry w�a�nie zastanawia� si�, jak to mo�liwe, �e Mr Helper nigdy nie zmienia swego g�osu, tak jak gdyby emocje pozostawa�y poza jego s�owami, zmartwia�. - Nie musisz wi�c udawa� idioty, Guy. Pi�� lat temu, kiedy ci� przyjmowa�em do firmy, zna�em ci� lepiej ni� ty sam siebie. Teraz znam ci� jeszcze lepiej. Aldritch milcza� zaskoczony. Nigdy nie uwolni� si� od przesz�o�ci, pomy�la� i utkwi� wzrok w dziecinnie u�miechni�tej twarzy. - B�dzie to wygl�da� na samoobron�. Oni zaatakuj�, a my si� obronimy. Wtedy wyruszysz ty z pi�tnastoosobow� grup� naukowc�w, spotkasz si� z grup� De Volfa i zaczniecie forsowa� rzek�. - Jak� rzek�? Mr Helper wsta� i wyci�gn�� z ciemnej kasety dwa kr��ki. - Masz tu holograficzny przegl�d F-228. Jest niewielki, ale zaskakuj�co pe�en niespodzianek. Jak zreszt� ka�de miejsce, na kt�rym odkryto Krater Wernickego. Wyst�puj� mi�dzy nimi cholerne zbie�no�ci i to w takich dziwnych, nie bardzo zrozumia�ych kwestiach, sam zobaczysz. Aldritch wzi�� kasety. - A co jest na tej drugiej? - Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz blokad� informacyjn�, nie b�d� zdziwiony. Uruchomisz t� kaset� ponownie po wyl�dowaniu na F-228. Tam przejrzysz ca�y materia�. Teraz jest jeszcze za wcze�nie. - Problem polega na tym, �e nie b�d� specjalnie zdziwiony, szefie - odpowiedzia� Aldritch t�umi�c ciekawo��. Postanowi� przej�� gr� Mr Helpera i przyjmowa� wszystkie wiadomo�ci ze stoickim spokojem. - A to dlaczego? - Bo nie sta� mnie na holowizor. Jestem tylko biednym Najemnikiem. - Bzdura. Ju� go masz. Patrzy� na szerokie plecy cz�owieka, kt�ry ukrywa� swoj� twarz pod mask� niewinnego dziecka i zastanawia� si�, jaka jest ta prawdziwa. Ta, kt�ra �yje pod t� pierwsz�. Ta, kt�ra wyda�a mu ten przera�aj�cy rozkaz. Potem pozosta� ju� sam, a� do �witu, kt�ry wsun�� si� przez uchylone okno i nape�ni� go wilgotnym ch�odem. A kiedy przyszed� dzie� i obejrza� kasety, zrozumia�, �e ten ch��d nie opu�ci go ju� nigdy. Warkot za oknem przybra� na sile, a potem nagle usta�. S�ysza�, jak deszcz �omocze po szybach i dziwi� si�, �e �omocze te� po drzwiach. Po d�u�szej chwili doszed� do wniosku, �e to jednak nie deszcz. Wygramoli� si� spod kaloryfera i poszed� otworzy�. Sta�o tam dw�ch facet�w w niebieskich uniformach, bia�ych czapeczkach i bia�ych r�kawiczkach. U�miechali si� i on wiedzia� dlaczego. - Czy pan Adrian Moreno? - Tak. - Pan zamawia� zestaw do szybkiego murowania. W�a�nie go dostarczyli�my. To te trzy worki. Nie potrafi� odpowiedzie�, po co w og�le zam�wi� co� takiego, ale �wietnie pami�ta�, �e tak w�a�nie by�o. Ach, tak. Piwnica. - Prosz� pana? Co� nie tak? - Ju� dobrze, panowie. Prosz� wzi�� te worki i zanie�� je na d�. Piwnica jest otwarta. - Pan jest chory? - Nie. Patrzy�, jak schodzili na d�, uginaj�c si� pod ci�arem czarnych pakunk�w i wydawa�o mu si�, �e tak w�a�nie b�d� wygl�da� ludzie schodz�cy do Piek�a. Po chwili byli ju� z powrotem. Zablokowa� im wyj�cie zas�aniaj�c cia�em drzwi. - A gdzie tamci dwaj? Spojrzeli po sobie niepewnie. - Jacy tamci dwaj? - zapyta� wreszcie ni�szy. Moreno wci�gn�� g��boko powietrze, zabarwi� je i wypu�ci�. - Dobra, dobra. Ja to widz�. Widzia�em, jak oni wyszli z pa�skiej nogi. Tych dw�ch pieprzonych go�ci w rogowych okularach. Gdzie oni s�? Tamten wci�gn�� g�ow� tak, �e prawie zupe�nie znikn�a w jego szerokich barach. - Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warkn��. - Dostarczyli�my ci te worki i nie pr�buj nas przechytrzy�. Z drogi, kole�. Moreno rozszerzy� swoje cia�o dok�adnie tak, �e zablokowa� ca�� framug�. - Najpierw tamci dwaj. A ty si� przesta� wreszcie zmienia� - powiedzia� do wy�szego. - Nic ci to nie pomo�e. - Cholerny pieprzony �wirus, Eddie. Co my tu jeszcze robimy. Mamy jecha� do Bostonu, a nie sra� si� ze �wirami. Tego nie ma w kontrakcie. - S�usznie, Al - ni�szy si�gn�� kosmatymi ramionami, z�apa� Moreno za r�ce i grzmotn�� nim o �cian�. - Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli. Tu� za nimi wybieg�o tamtych dw�ch, niby podobnych, a przecie� zupe�nie innych. Potem do drzwi podlecia� ma�y bia�y ptak, wrzaskliwie wy�piewuj�c spro�ne piosenki, i kr��y� tam uparcie, a� wreszcie, znu�ony, opad� na dywan i zamieni� si� w bia�� karteczk� czeku. - Za�atwione - szepn�� do siebie Moreno. - Za�atwione. Deszcz przesta� pada�, by�o teraz cicho i parno. Powoli zapada� zmrok. Poczu�, �e znowu wstrz�saj� nim dreszcze i zawl�k� si� do kuchni. Na stole le�a�a koperta. Otworzy� j�. Adrian, Zupe�nie nie wiem, co si� z Tob� dzieje, dlatego bior� dzieci i jad� do moich rodzic�w. Je�eli p�jdziesz do lekarza... Z w�ciek�o�ci� podar� kartk�. - Nie jezzzdem chry - dreszcze miota�y jego g�ow� tak mocno, �e z trudem w og�le m�wi�. - Ty, krwo. M�wi�, �e to szczury i robactwo pierwsze wyczuwaj� niebezpiecze�stwo. G�wno prawda. Moja �ona by�a pierwsza. Zabra�a dzieci i uciek�a. Uciek�a, a ja zosta�em tutaj sam i nikt ju� mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wej��. Nikt mnie nie uwolni. - Widddocznie tak mby� - szepta� do swojej twarzy. - Wybrany, jdyny... Potar� g�adki, ch�odny policzek i pomy�la�, �e nie goli� si� ju� od pi�ciu dni. Nic nie wyros�o. Mia� przecie� ciemny, g�sty zarost; zazwyczaj goli� si� dwa razy dziennie. Co� dziwnego dzia�o si� te� z oczami. By�y wi�ksze i bardzo czarne, podbite wa�ami obrz�kni�tych powiek. Wargi �cienia�y i przypomina�y dwa cienkie gumowe paski. - Wybrany... Prze�kn�� troch� wody, ale stan�a gdzie� w prze�yku i musia� wyplu� j� na pod�og�. - Dios estaconmigo... Mo�e nie ten, ale B�g. Gdzie� w �rodku. Przez sekund� pomy�la�, �e ka�dy schizofrenik, czubek, czy jak ich tam jeszcze zwa�, by� tylko pr�b�, nieudan� pr�b� tego, do czego on szed� prosto i pewnie. On nie by� wariatem. Ewoluowa�. Zmienia� si�. I co� mu w tym pomaga�o. Pok�j falowa�, a �ciany przekrzywia�y si�, tryskaj�c drobnymi kropelkami powietrza tak, �e wirowa� w�r�d nich, sam zamieniony w p�cherzyk wody i nie wiedz�c nawet, kiedy sp�yn�� po schodach do piwnicy, gdzie zaryglowa� si� od �rodka. Wtedy znowu si� uspokoi�, bo przypomnia� sobie wreszcie, co ma zrobi�. - Nic z tego. Aldritch nas nie s�yszy. Mamy jakie� cholerne zak��cenia. Ja my�l�, �e to te kwiaty. Czy ty te� s�yszysz ten �piew, De Volf? De Volf spokojnie z�era� kolejnego pasiastego gryzonia i nawet tu, gdzie sta� the Needle, s�ycha� by�o chrupot j�der mia�d�onych z�bami albinosa. - Aldritch nas nie s�yszy - powt�rzy� i stara� si� my�le� tylko o tym, bo czu�, �e jeszcze chwila i wyhaftuje. Wreszcie De Volf otar� r�ce o traw� i wsta�. - Nie znosz� �arcia z puszek... Masz racj�. To te kwiaty. One strasznie siej�. To w�a�nie dlatego nie mo�emy u�y� �adnego sprz�tu ani nie mogli�my l�dowa� tu� przy kraterze. Patrzyli w ciemno�� rosn�c� nad rzek� i s�uchali delikatnego zawodzenia dochodz�cego z drugiego brzegu. S�yszeli go ju� wczoraj, ale z godziny na godzin� przybiera� na sile i teraz wydawa� si� rozbrzmiewa� wsz�dzie. - Co si� tam, kurwa, dzieje? - zapyta� niepewnie the Needle. De Volf pozosta� niewzruszony. - �piewaj�, cz�owieku. Kwiaty �piewaj�. - To si� zbli�a, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy si� �pieszy�. Albinos prztykn�� papierosem i niedopa�ek zatoczy� czerwony �uk. - Co� tu si� faktycznie dzieje. Nie jest dobrze. Rozdzielimy si�; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawi� si� przez rzek�. Je�eli to si� zacznie bez nas, szef nas za�atwi na dobre. B�dziesz czeka� na Aldritcha i jajog�owych. Gdyby nie zd��yli, mo�e mnie si� uda. - Ale co ty w�a�ciwie chcesz zrobi�, De Volf? Chcesz mu wyrwa� to Jajo spod dupy? - Ustrzel� jego dup�, je�li zajdzie i taka potrzeba. A zrobi� to dlatego, �e Mr Helper odstrzeli moj�, je�li spieprz�. The Needle rozdrapa� kolejne labirynty oplataj�ce lewe przedrami�. Wszystko go sw�dzia�o. Nawet jaja. I ten nieustaj�cy �piew. Wydawa�o mu si�, �e rozr�nia jakie� s�owa, zdania. - Co tu si� naprawd� dzieje, ja ci� ostrzegam, De Volf, spokojnie. Tamten rozpakowa� ju� sprz�t. - Wiem tylko tyle, �e to si� wkr�tce zacznie. On tu przyleci tej nocy. - Ja my�l�, �e on tu ju� jest. Albinos zwodowa� ma�y ponton i rdzawa woda chlusn�a na brzeg. Nadszed� wiatr, a z nim chmury, kt�re zabra�y �wiat�o milionom gwiazd. By�o zupe�nie ciemno. - Czekaj tu. Zreszt� r�b, co chcesz. The Needle nie widzia� nawet rzeki. W��czy� niewielki akumulator, ale �ar�weczka zal�ni�a i zgas�a niczym rubin o�wietlony promykiem s�o�ca. - Trzymaj si�, skurwielu! - krzykn��. - Za�atw go. Ciemno�� odpowiedzia�a mu wyciem wiatru i hipnotycznym �piewem kwiat�w. - Trzymaj si� - powt�rzy� ju� ciszej. I dobrze wiedzia�, �e m�wi to tylko do siebie. We� si� w gar��, ch�opie, pomy�la� nerwowo zapalaj�c papierosa. Po omacku za�o�y� noktowizor. Przez szk�o przelecia�y trzy niebieskie paski, a potem eksplodowa�a feeria kolor�w, kt�ra o�lepi�a go na dobre kilka minut. Z w�ciek�o�ci� zsun�� okulary i usiad� na wilgotnej, szorstkiej trawie. Po raz pierwszy w �yciu zupe�nie nie wiedzia�, co robi�. Ca�y sprz�t oszala�, on te� by� tego bliski i stercza� tu bez sensu licz�c na to, �e Aldritch zdo�a go odnale��. Kiedy wreszcie przem�g� si� i uda�o mu si� pokona� wiatr, rzuci� troch� suchego paliwa i rozpali� ognisko. P�omie� by� wysoki i czysty, a ogie� zabra� gdzie� te najgorsze my�li. - No, teraz mo�e mnie dostrze�e. Musi. Potem znowu odwr�ci� si� w mrok i kiedy pomy�la� o De Volfie samotnie forsuj�cym rzek�, przeszed� go dreszcz. Ten facet by� rzeczywi�cie mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje? Co� przemkn�o przez krzaki, sycz�c i piszcz�c na przemian, i by� prawie pewien, �e to co� ucieka od tego cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem Wernickego. Wsz�dzie by�o tak samo - rzeka zamykaj�ca pier�cieniem wysp�, na wyspie krater, w kraterze kwiaty. I te zak�ocenia elektromagnetyczne. Ale nigdy nikt nie s�ysza� �piewu. Tego nie by�o w instrukcji. Tego nie wiedzia� nawet Mr Helper. �piewa�y coraz g�o�niej. - Kto? - Co! - Dlaczego? - Po co? - Z kim? - Co robisz? - Co robisz? - Co robisz? - Co ja robi�?! �ciany zadawa�y dziesi�tki pyta�, ale udawa�, �e nie s�yszy. Ca�e �ycie zadawali mu r�ne pytania i ca�e �ycie stara� si� na nie odpowiada�, tak dobrze, jak tylko potrafi�. I zauwa�y�, �e im bardziej si� stara�, tym gorzej do niego podchodzili. Ludzie nie lubi�, kiedy im si� odpowiada. Tak naprawd� wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania. Kiedy mia� osiem lat, wkr�tce po tym jak rodzice si� rozeszli, zamkn�� si� w sobie i tam ju� pozosta� przez kilkana�cie nast�pnych lat. Pami�ta�, jak matka zabra�a go do Sacramento, a ojciec pozosta� w Nowym Yorku, i musia� chodzi� do nowej szko�y i poznawa� nowych koleg�w. Nigdy ju� nie m�g� uwolni� si� od tego koszmaru. Nowi ludzie. Nowe �rodowiska. Nowe sytuacje. �miali si� z jego akcentu, �miali si� z tego, �e jest taki ma�y i �miali si� z jego wielkich, przera�onych oczu. Pewnego dnia sp�ni� si� na szkolny autobus i patrzy� na chmur� spalin, jak� zostawi� za sob�, i nie wiedzia�, co ma zrobi�. Poszed� wi�c pieszo, b��kaj�c si� po przedmie�ciach, a� wreszcie zgubi� si� zupe�nie, usiad� na chodniku i zacz�� przegl�da� jak�� darmow� gazet�. Nie p�aka�. W�a�ciwie nigdy nie p�aka� jako dziecko. Po prostu siedzia� i ogl�da� sobie tego brukowca i do dzi� zapami�ta� zdj�cie nagiej kobiety, chyba pierwsze, jakie w og�le w �yciu widzia�, zamieszczone na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week". A p�niej faktycznie pojawi�y si� gwiazdy, a on wci�� tam siedzia� i nikt z przechodz�cych ludzi nie zapyta� go ani o to czy si� zgubi�, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie potrafi� zapyta�. Nie m�g�. Rano odnalaz�a go policja i gliniarze mieli wielki problem z wyj�ciem gazety z jego zaci�ni�tych pi�stek, czarnych od taniego druku i lepkich od potu. I tak by�o ju� zawsze, nigdy nie potrafi� znale�� w�asnej drogi; wszystko, co robi�, wydawa�o mu si� g�upie i niew�a�ciwe. My�lami zawsze bieg� gdzie� dalej, a kiedy robi� wreszcie ten krok do przodu, g�owa robi�a dwa. Rodzina poch�on�a go prawie ca�kowicie i my�la�, �e odnalaz� swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach odkry� z niesmakiem, �e znowu b��ka si� po innym �wiecie. I w�a�nie teraz id� tym najw�a�ciwszym szlakiem, tym, na kt�ry czeka�em ca�e �ycie, my�la� ko�cz�c powoli prac�. Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam. Podszed� do wentylatora, a r�ce automatycznie wykonywa�y swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec. Koniec. Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni m�czyzna, barman hotelu Spadina, kochaj�cy m�� i czu�y kochanek, ojciec dw�ch przemi�ych dzieciak�w, troch� rze�biarz, troch� pilot, z regu�y milcz�cy, powa�ny facet o delikatnej twarzy, kt�r� popsu�y g��bokie bruzdy ci�gn�ce si� od nosa a� do podbr�dka, szczup�y i wci�� silny, nigdy nie ulegaj�cy �adnym na�ogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - cz�owiek, kt�ry zamurowa� si� we w�asnej piwnicy. Odk�d przyszed� ten wiatr, wydawa�o mu si�, �e s�yszy jakie� dziwne, monotonne zawodzenie dobiegaj�ce gdzie� stamt�d, gdzie teraz musieli by� Najemnicy. Czasami brzmia�o to jak �piew, czasami jak p�acz. - C� tam si� wyprawia, do cholery? - zapyta� siebie samego. - Mo�e Mr Helper udzieli mi kilku z�otych wskaz�wek. To chyba teraz nadszed� ten czas. Wr�ci� do statku i usiad� w swojej kabinie. Powoli w�o�y� kaset� do holoodtwarzacza i nie spiesz�c si� przewin�� j� do blokady za�o�onej przez szefa. Uruchomi� ma�y detektor, kt�ry zamruga� ��tym �wiate�kiem, a kiedy przy�o�y� tam opuszk� swojego kciuka, na �rodku pomieszczenia pojawi� si� cz�owiek. Aldritch by� pewien, �e jego twarz chowa si� pod dziecinn� mask� i �e jego g�os b�dzie spokojny. - Tak wi�c mamy k�opoty - odezwa�o si� holo. - Jak si� domy�lasz, spodziewa�em si� tego. Teraz zacznie si� twoja robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem pewien, �e sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajog�owych i ruszaj szlakiem, kt�ry wytyczyli Najemnicy. Oko�o dziesi�ciu kilometr�w od rzeki musicie opu�ci� transporter, nie my�l�, �eby cokolwiek mog�o si� tam porusza�. - Mr Helper cofn�� si� i za jego plecami wyr�s� model F-228. - Wed�ug moich oblicze� b�dziesz tam za dziesi�� ziemskich godzin. Rzek� sforsujecie w trzydzie�ci minut, the Needle i Biosspot s� prawdziwymi specami w tej robocie. Ale nie wszystko jest takie proste, Guy. Aldritch wpatrywa� si� w model ksi�yca i co� strasznego zacz�o zabiera� jego my�li. Zrobi�o mu si� niedobrze na sam� my�l o tym, co dostrzeg� w�a�nie w tej chwili. To niemo�liwe, pomy�la�. Chryste, to niemo�liwe. - My�l�, �e ju� to widzisz, ch�opcze. - Mr Helper odsun�� si� na bok, a model za jego plecami ur�s� na ca�� wysoko�� pokoju. - Nikt nie wie, o co tu w�a�ciwie chodzi. Nikt nie ma �adnych pomys��w, jak to wyt�umaczy�. Ale nie ma mowy o przypadkowym podobie�stwie. Chcia� si� odwr�ci�, ale nie potrafi�. Czu�, �e zaraz oszaleje i znowu