5867
Szczegóły |
Tytuł |
5867 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5867 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5867 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5867 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej �erdzi�ski
Opowiadania
Dzie� na Wy�cigach
W pokoju 167 panowa� p�mrok. W g��bokim fotelu, obstawionym
sze�cioma monitorami, siedzia� zgarbiony m�czyzna. Jego
chudy p�profil ponuro rysowa�y plamy cienia. Siedz�cy
zdawa� si� drzema�, ale kiedy na �rodku pomieszczenia
pojawi�o si� holo, szybko otworzy� oczy.
- Niech si� pan obudzi, Guy.
- Nie �pi�, Szefie.
- Da�bym g�ow�, �e kombinuje pan, jakby tu ulepszy� ten
zasrany �wiat. Teraz zrobimy panu ma�� przerw�.
- Klienci?
Holo zamigota�o i podesz�o do fotela. Prawdziw� twarz
w�a�ciciela zast�powa�a maska przedstawiaj�ca niewinnie
zdziwione dziecko, o pulchnych, czerwonych policzkach. Szef
firmy, Mr Helper, nigdy nie pokazywa� swego oblicza w
systemach tradycyjnej ��czno�ci. Naprawd� widzia�o go
zaledwie kilka najbardziej wtajemniczonych os�b.
Jedn� z nich by� Guy Aldritch.
- Tak. Mamy klient�w. Chcia�bym, �eby pan osobi�cie
poprowadzi� spraw�. Komputer ze�ar� ju� dane; oni b�d� u
pana za kilka minut.
- Oczywi�cie, Szefie.
Obraz znikn�� bez s�owa.
Aldritch uruchomi� par� przycisk�w. �ciany pomieszczenia
zap�on�y stonowan� po�wiat� poprzecinan� leniwie p�yn�cymi
strumieniami b��kitu. Monitory rozstawi�y si� wok�
niewielkiego pulpitu.
Dlaczego Stary osobi�cie wnikn�� w t� w�a�nie akcj�,
my�la� Aldritch. Rzadka rzecz, o protekcji nie mo�e by�
przecie� mowy.
B�d� k�opoty.
- Cholera - mrukn�� pod nosem i w tym momencie drzwi
zmieni�y kolor.
- Prosz� wej��.
W progu stan�o trzech Obcych. Byli kr�pi, zwarci w
sobie, z wielkimi g�owami przypominaj�cymi �by tapir�w.
Czaszk� najbli�szego porasta�a siwa szczecina, g�adko
zaczesana do ty�u.
Ten jest g��wny, zawyrokowa� Aldritch.
- Witam szanownych klient�w.
Szczeciniasty Tapir zachrypia� basowo:
- Witam pana. Mamy zawrze� kontrakt z wasz� wielk� firm�.
Prosi�bym o przej�cie do w�a�ciwej procedury.
Obcy podeszli bli�ej. Si�gali cz�owiekowi do pasa. Za
nimi wsun�� si� nie�piesznie facet z ochrony, niejaki Steve
Goblotter.
Aldritch skin�� g�ow� i u�miechn�� si�. Najbli�szy ekran
wy�wietli� kolumny s��w.
- Pochodzimy z systemu Aldebarana, uk�ad siedmiu zimnych
planet ze s�o�cem typu H. Zamieszkujemy czwart�. Dok�adne
dane zosta�y w poprzednim pokoju.
- Tak, prosz� dalej. - Aldritch obserwowa� monitor.
Tapirowaty przesun�� si� i podni�s� wielk� g�ow�.
- Niestety, w naszym �wiecie istnieje druga rasa,
Brohanci, z kt�r� toczymy odwieczn� wojn�. My nazywamy
siebie...
- Asinami? - Aldritch uruchomi� drugi monitor.
- Zgadza si�. Chcemy to zako�czy�. Kilkaset lat
wzajemnych podchod�w wystarczy. Nikt nie ma przewagi,
stagnacja zatru�a nasze umys�y, wszyscy �yjemy w
paranoicznej obawie przed wrogiem. Chcemy kupi� od was bro�.
Chcemy zwyci�y�.
- Oczywi�cie, po to panowie tu s�. Jaki typ broni
interesuje waszych przyw�dc�w?
Teraz poruszy� si� drugi Tapir. Mia� ogromny ryj z
czerwonymi, �le patrz�cymi oczkami. Stalowe w�osy obci�te na
kr�ciutkiego je�a, poruszy�y si� niespokojnie. Wojskowy,
oceni� pod�wiadomie Aldritch.
- Najbardziej odpowiada�aby nam bro� atomowa.
Guy westchn�� i usiad� na brzegu pulpitu. Szczup�ymi
palcami zastuka� w trzeci ekran.
- Przecie� panowie �wietnie wiedz�. Podstaw�
funkcjonowania firmy "WARS 'N'GUNS" jest zakaz sprzeda�y
broni nuklearnej. Od tej regu�y nie ma, nie by�o i nie
b�dzie �adnych wyj�tk�w. Niekt�rzy ludzie przekazali kilka
g�owic, owszem...
B�ysk nadziei w oczkach wojskowego by� widoczny nawet z
ko�ca pokoju.
- Ale jako niechciane prezenty, panowie rozumiecie.
Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter
za�mia� si� bezg�o�nie.
- S�ucham wi�c dalszych propozycji.
- Tak, wiedzieli�my, �e nie uzyskamy broni nuklearnej.
Chcieli�my po prostu spr�bowa�. Naprawd� interesuje nas atak
oparty na biologii.
Aldritch pokiwa� z zadowoleniem g�ow�, jak gdyby doceni�
bystry plan. Co za dupki, zawsze to samo.
- Znakomity wyb�r - powiedzia� na g�os. - Wybrali panowie
tani� i, co najwa�niejsze, niezwykle skuteczn� form� ataku.
Przejdziemy zaraz do dzia�u B, tymczasem jednak... Pozostaje
forma zap�aty.
Gardziel siwego Tapira wybrzuszy�a si� lekko,
najprawdopodobniej prze�yka� �lin�.
- Proponowali�my diamenty i zbo�e. To wszystko, co akurat
mo�e zainteresowa� Ziemi�.
- Taaa... - przez czwarty ekran przelecia�y kolorowe
dane. - No, nie jest tego du�o.
Wystuka� co� szybko na klawiaturze i patrzy� na
odpowiedzi komputera. W dolnych granicach normy. Dobra,
bierzemy. Stary nie wszed�by w spraw�, gdyby finanse mia�y
ich odrzuci�.
Siwy Tapir, zaniepokojony d�u�szym milczeniem cz�owieka,
wyst�ka� niepewnie:
- W poprzednim pokoju stwierdzono, �e mie�cimy si� w
granicach.
Aldritch skin�� na Goblottera.
- Tak. W dolnych granicach normy na bro� B. Prosz� za
mn�, panowie.
Na pi�tym monitorze pojawi� si� czerwony napis: 79,9 %
wskazuje program "A DAY IN THE RACES". Powtarzam 79,9 %...
Obcy wyszli ze �le skrywan� ulg�, tu� za nimi potoczy�
si� Goblotter, na ko�cu ruszy� zamy�lony Aldritch. Wiedzia�
ju� teraz, dlaczego Szef wlaz� akurat w ten w�a�nie interes.
Sz�sty monitor pozostawa� ciemny.
Winda stan�a. Byli sto metr�w pod ziemi�, w kompleksie V.
- Dw�ch ludzi i trzech Obcych czeka na kontrol�
to�samo�ci - zachrypia� Steve.
Aldritch zastanawia� si�, czy kt�ry� z Obcych nie ma
przypadkiem klaustrofobii, gdy �ciany windy odezwa�y si�
nagle:
- Potwierdzi� przybycie Grupy Operacyjnej.
- Potwierdzam. Grupa 3072. Zadanie biologiczne.
- Prosz� poda� has�o.
Spojrza� w kierunku Goblottera. Tylko on je zna�.
- "Pasikonik to mi�e zwierz�tko".
- OK.
Drzwi rozst�pi�y si� i weszli do �luzy. Chwil� p�niej
stan�� przed nimi gruby, ruchliwy m�czyzna, nieustannie
poruszaj�cy palcami pulchnych d�oni.
- Prosz� za mn�.
Aldritch szed� ostatni obserwuj�c zaniepokojonych
wszechobecn� biel� Asin�w.
W przej�ciu kolejnej �luzy gruby zosta� w tyle i spojrza�
mu w oczy.
Guy szepn��:
- Daj im wersj� Normal z hakiem. Reszt� powie ci Szef.
Prawdopodobnie ADITR.
- O cholera.
Otworzy�y si� nast�pne drzwi.
- Jeste�my na miejscu - powiedzia� g�o�no gruby. - Moje
nazwisko Mark Vanderberg. Mam zaszczyt doradzi� panom wyb�r
odpowiedniego drobnoustroju. Czy s� jakie� sugestie?
- To pan jest tu specem - odpowiedzia� pokornie wojskowy
Tapir.
Vanderberg przy�pieszy� ruch swoich palc�w tak, �e sta�y
si� zamglon� smug�.
- W�a�nie. Ja jestem s p e c e m. Bez przyd�ugich
wst�p�w; zapozna�em si� ju� z anatomi� i fizjologi� pa�skich
wrog�w, panie...
- My nie mamy imion.
- Ach tak - Vanderberg sprawnie uda� zak�opotanie. - Na
podstawie danych, wst�pnych danych, nasz komputer
zaproponowa� konstrukcj� potencjalnego wirusa. Czy kt�ry� z
pan�w jest biologiem?
Trzy ryje podnios�y si� r�wnocze�nie.
- Wszyscy.
- Wspaniale - Vanderberg uruchomi� swojego pilota.
W �rodku sali pojawi� si� tr�jwymiarowy obraz.
- Oto i on. Canceroheparis 5. Atakuje w�trob� i po
kr�tkim okresie utajenia stymuluje rozw�j raka narz�du. W
dalszej kolejno�ci stuprocentowe zej�cie �miertelne. Jako
zmutowany Hepatitis B jest nieprawdopodobnie odporny na
�rodki chemiczne, zupe�nie termostabilny i szybki.
- Jakie s� drogi przenoszenia?
Vanderberg przysiad� na oparciu fotela. U�miechn�� si�.
- To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa
przenikaj� do organizmu pozajelitowo, drog� pokarmow� i
wreszcie w bezpo�rednim kontakcie. A kiedy ju� s� w
kom�rkach ofiary... Panowie!
Asinowie poruszyli si� podnieceni. Aldritch czu� ostry
zapach wydzieliny ich gruczo��w.
- To nam odpowiada. Ale jest jeszcze jeden problem.
- Tak?
- Powiedzia� pan, panie Vanderberg, �e jest to wyj�tkowo
zjadliwy wirus.
- Zgadza si�.
- Stuprocentowo skuteczny, �atwo przenikaj�cy do
organizm�w.
- Zgadza si�.
- W takim razie zabije r�wnie� i nas.
Naukowiec westchn�� z rozpacz� i otar� chusteczk� nalan�
twarz.
- Panowie. Nie b�d�my dzie�mi. Was wyposa�ymy w zestaw
szczepionek. Damy wam odzjadliwione formy Canc-Hep 5.
Mo�liwo�� powik�a� wyniesie oko�o - ponownie uruchomi� jaki�
program - 0,01 procentu. To jest �adna mo�liwo��. Jedynym
k�opotliwym faktem pozostaje akcja szczepienia.
Siwy Tapir pokiwa� w�t�� d�oni�.
- To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolno�ciach
mutacyjnych wirusa? Pan wie, �e kiedy ju� zmutuje, nikt nie
uratuje naszej sk�ry. Sami nie zrobimy nowej szczepionki.
Vanderberg spojrza� na Aldritcha, kt�ry bawi� si� nie
zapalonym papierosem.
- Dobre pytanie. Widzicie panowie, podstaw� produkcji
naszych wyrob�w jest ich jako��. Canc-Hep 5 b�dzie
zablokowany. Jego genetyczna przysz�o�� b�dzie wyznaczona
przeze mnie. Nie ma mowy o �adnych mutantach.
Aldritch u�miechn�� si� krzywo.
- Panowie, dr Vanderberg jest wybitnym fachowcem.
Podobnie jak i jego wirusy. Zapewniam.
- Nie chcieli�my nikogo urazi� - powiedzia� wojskowy
Tapir. - Znamy wasz� solidno�� i kupimy tego wirusa. Do
om�wienia pozostaje termin oraz dostawa towaru.
Kr�tkie r�ce biologa roz�o�y�y si� bezradnie.
- Dostawa le�y w kompetencjach pana Aldritcha, termin
za�... Chwileczk�.
Podszed� do jednego z komunikator�w.
- Tu Vanderberg. Dajcie mi kogo� ze "��obka".
"��obkiem" nazywali kompleks laboratori�w, gdzie hodowano
mikroorganizmy. Aldritch pami�ta� technika, kt�ry pierwszy
wprowadzi� t� nazw�. Pi�� lat temu facet ten powiesi� si� w
jednym z laboratori�w.
Tu� przed �mierci� na bia�ej �cianie wypali� palnikiem
wielki napis: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ��OBKU.
Facet nazywa� si� Chambers i by� jego przyjacielem.
- Tu Moman.
- Jest Nowy do hodowli. Na po�ywkach sta�ych. Plus wersja
odzjadliwiona.
- Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz.
- Dobra, przy�lijcie dzisiaj papiery i model. Za sto
dwadzie�cia godzin odbi�r.
- Dzi�ki. - Vanderberg odwr�ci� si� do Asin�w. - Wszystko
gra. B�dziecie mieli swoj� niewidzialn� armi� na orbicie za
ziemski tydzie�. To bardzo dobry czas.
Ryje Obcych rozja�ni�y si�.
- Na razie dzi�kuj�, Doktorze. Panowie pozwol�.
Przejdziemy do Dzia�u Finans�w uzgodni� reszt� szczeg��w. -
Przyjemnie by�o patrze�, jak roze�miane twarze Asin�w gasn�
jedna po drugiej.
Sukinsyny, pomy�la� ospale.
Sok� zatoczy� kolejny kr�g. Bez najmniejszego ruchu
skrzyde� �eglowa� w swym powietrznym kr�lestwie. W pewnej
chwili znieruchomia�, z�o�y� mocne skrzyd�a i b�yskawicznie
opad� na rami� Aldritcha.
By� wielko�ci zapa�ki.
Cz�owiek otworzy� oczy i westchn��.
- Co jest... A, to ty, Moseley.
Sok� zakwili� przejmuj�co.
- Kto� idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie s�ysz� - kciuk
wcisn�� co� w oparciu fotela.
Znikn�o niebo i s�o�ce, w zamian pojawi�y si� �ciany.
Sok� poruszy� si� niespokojnie.
- OK, Moseley. Obiecuj� ci, zaraz sp�awimy go�cia i znowu
b�dziesz lata�.
W otwartych drzwiach stan�� niski, mocno zbudowany
m�czyzna. Zrzuci� przemoczony prochowiec i skin�� w stron�
Aldritcha.
- Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie
nadaje si� do kana��w ��czno�ci.
- I nie wymaga zw�oki - uzupe�ni� zrezygnowanym tonem
Aldritch.
- Ty to masz �eb - zarechota� tamten.
Usiedli przy stole. Twarz go�cia przybra�a chory,
zm�czony wyraz. Potar� zaczerwienione powieki i zakl��
cicho. Nagle znieruchomia�.
- Co tam siedzi, na twoim ramieniu?
- To Moseley. Poznajcie si� panowie. Moseley - Aisenbach.
Zdumiony Aisenbach pochyli� si� w kierunku soko�a.
- Nie wiedzia�em, �e hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki
ma�y? To m�ody?
- To nie kanarek, ty idioto. To sok�. Kosztowa� mnie sto
tysi�cy. Jednorazowa miniaturka, prototyp bez seryjnej
produkcji.
Aisenbach o�ywi� si�.
- Pi�kny, kurde. No co, malutki? - wyci�gn�� palec, chc�c
pog�aska� ptaka.
W nast�pnej chwili ssa� rozci�t� opuszk�, a sok� macha�
skrzyd�ami i sycza� wojowniczo.
- Dobry Moseley - pochwali� go Aldritch.
Wyj�� z kieszeni co� czerwonego i pstrykn�� w powietrze.
Sok� dopad� to tu� nad ziemi� i odlecia� na pobliski barek.
- M�w, Aisenbach.
Aisenbach skin�� g�ow�.
- Jestem u ciebie w domu, Guy, bo stary uruchomi� "A DAY
IN THE RACES". Przykra sprawa, ale...
- Czy Rz�d jest ju� zaanga�owany?
- Tak. Czeka na decyzj� Szefa.
Aldritch zapali� papierosa.
- Miesi�c temu mia�em u siebie tych Obcych. M�wili o
drugim gatunku zamieszkuj�cym ich �wiat.
- Dobrze kojarzysz, Guy. Ci drudzy to Brohanci. S� u nas
w firmie. Czekaj� na ciebie.
Sok� wzbi� si� w powietrze i krzykn�� przenikliwie.
- S�uchaj, Aisenbach. Uwa�nie mnie pos�uchaj - twarz
Aldritcha zmieni�a si� w sztywn� mask�. - Czy pomogli�cie
tym drugim sukinsynom dowiedzie� si�, �e ci pierwsi kupili
od "WARS 'N'GUNS" wirusa?
- Nie. Przeciek mia� inn� lokalizacj�. To nie my. Zreszt�
zapytasz Szefa.
- Dlaczego wi�c Stary To uruchomi�?
Aisenbach opu�ci� wzrok. Nagle waln�� pi�ci� w st�.
- Bo ci drudzy s� zdecydowani. Ci pierwsi ju� kupili. A
ta zasrana planeta spe�nia nasze wymagania, rozumiesz?! Nikt
nic nie namiesza�. Sami to za�atwi�, zapytasz Dunbara. I
odpieprz si� ode mnie, cz�owieku.
Sok� by� z�y. Atakowa� �yrandol i w�ciekle macha�
skrzyd�ami.
Aldritch wsta�. Chwil� patrzy� nie widz�cym wzrokiem, a
potem szybko uruchomi� projektor.
Znowu �wieci�o s�o�ce i wia� lekki wiatr. Z pude�ka pod
sto�em wyskoczy�o kilka szarych plamek.
- To myszy. Dla Moseleya.
Sok� kr��y� wysoko i wypatrywa� ofiary.
Na zewn�trz pada� deszcz.
Gdy wszed� do pokoju 1, siedzia�o tam ju� pi�� os�b.
Kobieta o pi�knych blond w�osach i �wietnie
zakonserwowanej twarzy nazywa�a si� Phyllys Ghallagher. By�a
pierwszym doradc� Szefa w sprawach zwanych potocznie
trudnymi. O tym wiedzieli wszyscy. O tym, �e by�a te�
pierwszym doradc� Szefa w sprawach potocznie zwanych
��kowymi, wiedzia�o niewielu.
M�czyzna siedz�cy po jej prawej stronie sprawia�
wra�enie zrezygnowanego, steranego �yciem ojca licznej
rodziny.
Nic bardziej mylnego, pomy�la� Aldritch.
Robert Coverdayle przeszed� d�ugie lata w Korpusie
Najemnik�w, a� zosta� jego g��wnym m�zgiem i tym samym
oficjalnym zast�pc� Szefa. Falist� twarz znudzonego buldoga
zawdzi�cza� licznym operacjom plastycznym, konsekwencjom
obra�e� poniesionych w ogniu napalmu, gdzie� daleko, przez
najemnika walcz�cego dla Obcych i z Obcymi.
Zimny, szybki i niebezpieczny - zawodowy morderca.
Trzecim, siedz�cym w ciemnej cz�ci pokoju, by� drobny
facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Ten z kolei nie mia� nic
wsp�lnego z praktycznymi sposobami walki. Jego kontrakt
opiewa� za to na pot�n� sum�, by� bowiem Logikiem o
niespotykanych zdolno�ciach przewidywania. Kiedy patrzy� w
twarz rozm�wcy, jego oczy zdawa�y si� wyp�ywa�, co
pot�gowa�y staromodne okulary.
Cholerny, ma�y peda�, pomy�la� z niesmakiem Guy i szybko
odwr�ci� g�ow� w kierunku czwartego z go�ci. Nie zna� go,
ale dostrzeg� plakietk� wpi�t� w klap� marynarki tamtego i
wiedzia� ju�, �e patrzy na przedstawiciela Rz�du.
- Jest pan, Guy - powiedzia� pi�ty ze zgromadzonych. -
Cholernie szybko to panu posz�o. Siadaj pan gdzie� i
postaraj si� nie oddala� za bardzo.
Aldritch wzruszy� ramionami i nie patrz�c nawet na holo
Szefa usiad� w wolnym fotelu.
- Reasumuj�c - powiedzia�a Phyllys Ghallagher. - Sytuacja
wygl�da tak. Ci zwani Asinami ju� zaatakowali. Rozpylili
wirusa przez nasze mikroroboty praktycznie na ca�� planet�.
Ci drudzy, Brohanci, s� ju� chodz�cymi trupami. Do momentu
zako�czenia fazy wyl�gania maj� jeszcze szans�, pod
warunkiem uzyskania szczepionki. Po to tu przylecieli.
- Nie tylko po to - wszed� jej w s�owo Coverdayle. - Oni
chc� kupi� szczepionk�, przeprowadzi� szybk� akcj� leczenia
i wypu�ci� kontratak oparty na podobnym wirusie, r�wnie�
zakupionym od nas. Tak wi�c chc� odwr�ci� ca�� sytuacj�.
Aldritch zapali� papierosa i wydmuchiwa� stru�ki dymu
obserwuj�c, jak Anthony Dunbar wierci si� niespokojnie.
Wiedzia�, �e gnom nie znosi nikotyny i robi� to specjalnie.
- To zrozumia�e - warkn�o holo Szefa. - Rzecz w tym, i�
nie maj� tylu diament�w i tyle zbo�a, ile oferuj� za
powy�sz� transakcj�. Nie mog� mie�.
Twarz �agodnego dziecka spojrza�a na Dunbara.
- Tak. To niemo�liwe - potwierdzi� kr�tko Dunbar.
- Zawy�yli wi�c swoje mo�liwo�ci, licz�c na to, �e nas
oszukaj�, a my... - zawiesi� g�os Szef. - A my sprzedamy im
i wirusa, i szczepionki. I tak te� zrobimy.
Aldritch zaci�gn�� si� mocno i zdusi� papierosa.
- Czy jest pan pewny, Szefie? - zapyta� ponuro.
- Wtedy oni zaatakuj� tych, no Asin�w - Szef zignorowa�
pytanie. - I... kontynuuj, Anthony.
Karze� odp�dzi� dym.
- Tak. Zaatakuj� Asin�w i za�atwi� ich. Tamci �wietnie
si� orientuj�, �e "WARS 'N'GUNS" nie sprzeda im ju� nic, bo
wiemy, �e nie maj� na to �rodk�w. To nie wszystko. Asinowie,
czuj�c si� oszukani, nie zap�ac� nawet za Canc-Hep 5. Tu
mamy jeden z kluczowych moment�w.
Dunbar zab�ysn�� z mroku mocnymi soczewkami i odkaszln��.
- Oni wszyscy padn�. Ten drugi wirus, o ile sprzedamy go
Brohantom, za�atwi ich raczej dok�adnie. Wojna b�dzie
rozstrzygni�ta.
Przedstawiciel Rz�du wsta� nerwowo. Rozejrza� si� po
twarzach zebranych, zatrzymuj�c zaskoczony wzrok na masce
Szefa.
- Jak to... I po choler� wzywali�cie mnie?! Przecie� to
wasza codzienna robota, gdzie tu klucz do programu ADITR?
- Widzi pan, Anton jeszcze nie sko�czy� - powiedzia�
smutno Aldritch. - Najciekawsze przed panem; m�w dalej,
Anton.
Karze� zadygota� w�ciekle, kiedy Guy nazwa� go imieniem
Anton. Nigdy nie przyznawa� si�, �e jest z pochodzenia
Czechem.
- Dalsza cz�� wygl�da nast�puj�co - powiedzia� lekko
podniesionym g�osem. - Brohanci te� nie zap�ac�. Nie b�d�
mieli czym zap�aci�. I to b�dzie b��d. Nasze laboratoria
robi� bro� z gwarancj�, my nazywamy j� "hakiem". Ot�,
je�eli oni nie zap�ac�, wirus zmutuje. Tylko jeden, jedyny
raz, w �ci�le okre�lonym kierunku, wytyczonym przez Doktora
Vanderberga. A my nie prze�lemy im drugiej szczepionki.
Przecie� nie zap�acili, sk�amali, oszukali nas. To samo
nast�pi w schronach i tym podobnych miejscach u tych
nielicznych z Asin�w, kt�rzy unikn� ataku Brohant�w. Ich
wirus, Canc-Hep 5, te� zmutuje. To przykre.
Przedstawiciel Rz�du usiad� na biurku patrz�c z
os�upieniem na �miej�cego si� Dunbara.
Cholerny skurwiel. Aldritch wiedzia�, �e Dunbar
zaprogramowa� to wszystko, gdy tylko Asinowie przekroczyli
pr�g "WARS 'N'GUNS". On i jego komputery.
Cholerny, ma�y skurwiel!
- Od strony prawnej jest to bez zarzutu - przyzna�a
niech�tnie Ghallagher. - Mamy prawo znaczy� swoje towary...
Pewnego rodzaju gwarancja. Nikt z Federacji nie podwa�y
biegu wypadk�w.
- A my zyskamy now� planet�. Nasze s� przeludnione.
Ludzie musz� szuka� nowych teren�w i �aden z Obcych nie
sprzeciwi si�. Federacja przyzna racj� Ziemi. - Cz�owiek
Rz�du rozlu�nia� si� powoli.
- Tak - powiedzia� Szef. - Pani Ghallagher?
Phyllys poprawi�a swoje perfekcyjne w�osy.
- Jestem za - powiedzia�a zdecydowanie.
Mo�e i nie by�a przekonana do ko�ca, ale kobieta jej
pokroju nigdy nie ujawnia n�kaj�cych j� rozterek.
- Coverdayle?
- Tak, sir. Jestem za - bez wi�kszych emocji odezwa� si�
Naczelny Najemnik.
- Pani Holdys?
- Strona matematyczna teorii?
Dunbar odpowiedzia� natychmiast:
- Moje komputery proponuj� 97 procent. Ja daj� sto.
- Macie zgod� Rz�du.
Szef odwr�ci� g�ow� i lalkowate oczy natrafi�y na
Aldritcha.
- Aldritch?
Aldritch my�la� o kolejnej rzezi, jak� zgotuj�, tym razem
ca�ej planecie, i nie chcia� si� do tego miesza�.
Kiedy na co dzie� wynajmowa� ludzi przeznaczonych do
p�atnego zabijania czy po�redniczy� w sprzeda�y tysi�cy
rodzaj�w broni, czu� pewien niesmak, ale takie by�y �yczenia
klient�w. Chc� si� mordowa�, prosz� bardzo. Firma "WARS
'N'GUNS" do dyspozycji. Ale teraz.
Aldritch my�la� te� o tym, �e jest jedn� z najlepiej
op�acanych istot w galaktyce i mimo m�odego wieku zajmuje
wysokie stanowisko w najpot�niejszej machinie, jak�
ludzko�� kiedykolwiek stworzy�a.
I kiedy przypomnia� sobie twarze swoich przyjaci�ek,
sw�j ogromny dom i mieszkaj�cego w nim Moseleya,
odpowiedzia� beznami�tnie:
- Jestem za, Mr Helper.
Szef wyprostowa� si� gro�nie.
- Dzi�kuj� pa�stwu. Operacj� ADITR uwa�am za rozpocz�t�.
- Guy, uda si� pan teraz do tych Brohant�w, czy jak im
tam. I przeprowadzi transakcj�. Zr�b pan to dobrze. Bardzo
dobrze.
Oko�o jedenastu miesi�cy p�niej, w g��bokim fotelu
otoczonym sze�cioma monitorami, ponuro obserwowa� wydruki
dotycz�ce wynaj�cia trzech tysi�cy �o�nierzy dla
owadopodobnych istot z ko�ca galaktyki.
Przypomnia� sobie czasy, kiedy sam by� najemnikiem,
mieszka� w n�dznym pokoiku i �ar� ciep�awe zupy pe�ne
kolorowych pigu�ek.
Jeszcze dziesi�� lat temu. Nie potrafi� w to uwierzy�.
Rozmy�lania przerwa� cichy sygna�. Po sekundzie na
sz�stym ekranie pojawi� si� czerwony napis: OPERACJA "A DAY
IN THE RACES" ZAKO�CZONA. REALIZACJA - 100 %. SKASOWA�
WSZYSTKIE DANE I OCZEKIWA� NA HAS�O "A NIGHT AT THE OPERA".
KONIEC.
Wyskoczy� zza biurka i wypad� na korytarz.
Po chwili dobieg� do pobliskiej toalety, gdzie wyrzuci� z
kabiny jakiego� przera�onego Chi�czyka i zwymiotowa�
obficie.
Po kilku g��bszych wdechach wr�ci� do pokoju.
Usiad� ostro�nie i zacz�� czeka�.
Czeka� na klient�w.
Maciej �erdzi�ski
Ja, Aldritch
Miejsce spotkania ustalone by�o od Pocz�tku.
Tam, gdzie Noc ko�czy�a sw�j bieg i Dzie� zaczyna� swoj�
drog�, stan�li wi�c naprzeciw siebie, Pan Rozk�adu i Pan
�ycia.
- Nic si� nie zmieni�e�, Elphotie - powiedzia� ten
pierwszy.
- To znaczy, �e k�amiesz, Decayro.
Ciemno�� pokiwa�a g�ow�.
- Nic si� nie zmieni�e�.
Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i r�wni w
swych prawach.
- Ten cz�owiek nie b�dzie twoim s�ug�.
- B�dzie.
- Wi��� z nim du�e nadzieje, Decayro.
- On b�dzie w mojej mocy - spokojnie powt�rzy� W�adca
Ciemno�ci.
Pan �wiat�a opu�ci� oczy.
- Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim
m�g�by by�.
- Nie interesuj� mnie sprawy �ycia. Nikt inny nie
przysporzy mi tylu �mierci, co ten w�a�nie �miertelny. Nie
darowa�bym sobie wypuszczenia go z r�k, Elphotie.
- Nigdy go w nich jeszcze nie trzyma�e�. I nigdy go nie
dotkniesz.
W�adca Rozk�adu skurczy� si� w bezg�o�nym �miechu.
- Tak bardzo chcia�bym sk�ama�, Elphotie...
Tam na dole mrok musn�� dusz� cz�owieka.
- ...Ale w�a�nie teraz dotykam tego, kt�ry nazywa si� Guy
Aldritch i kt�ry b�dzie mi wiernym s�ug�.
- Zobaczymy wi�c, kt�ry z nas potrafi nim zaw�adn��
naprawd�. Id� precz, Decayro.
I odeszli. Ka�dy w swoj� Stron�.
Kiedy the Needle dotar� na szczyt wzg�rza, na spotkanie jego
szarej, zm�czonej twarzy wytrysn�� promie� s�o�ca.
M�czyzna przystan��. Otar� pot sp�ywaj�cy po powiekach i
spojrza� w d�, tam, gdzie dolina kry�a rzek�, a drzewa
�wieci�y czerwieni� wschodu.
- �wita - powiedzia� cicho.
Sta� tak chwil�, a p�niej zacz�� schodzi�. Jego krok by�
r�wny, bez wahania omija� przeszkody.
Na brzegu, gdzie� w dole, mia� czeka� De Volf. Je�li
jeszcze w og�le �y�.
Zapali� papierosa, t�umi�c d�oni� p�omyk zapalniczki.
Stado pr�gowanych gryzoni przemkn�o w kierunku wody i by�
prawie pewien, �e jest tu jaki� cholerny drapie�nik. One
zawsze czyha�y na �wit i na te biedne ro�lino�erne szczury
spragnione wody.
The Needle zwolni� i rozpi�� pochw� no�a. Albo De Volf,
albo �mier�.
Kiedy poczu� wilgo� wody i zobaczy� zgarbion� sylwetk�
stoj�c� na piaszczystym brzegu, run�� na kolana i krzykn��:
- �yjesz, ty skurwysynu.
Po czym straci� przytomno��. Ostatni raz spa�
czterdzie�ci godzin wcze�niej.
Sko�czyli je�� i przygl�dali si� rybom podlatuj�cym nad
falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze.
- Nie wygl�dasz dobrze, synu - powiedzia� w ko�cu De
Volf.
The Needle splun�� w krzaki.
- Nigdy nie wygl�da�em za dobrze.
De Volf za�mia� si� i jego blada twarz zgin�a w
zmarszczkach. Przejecha� d�oni� po kr�tkich, bia�ych
w�osach, tak samo wyblak�ych jak jego oczy. Ca�y by�
wyblak�y. Pieprzony albinos.
- Paulos i Biosspot s� ju� tylko nawozem. Zostali�my my
dwaj.
- Widz�, �e potrafisz liczy� do dw�ch. To dobrze o tobie
�wiadczy.
De Volf przepu�ci� jego s�owa obok siebie.
- Mo�esz mnie obwinia�, ale zrobisz to, kiedy wyl�dujemy
na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo
b�dziesz mnie s�ucha�, albo poder�n� ci gard�o.
The Needle skrzywi� si� i zamilk�.
Za�atwi� skurwiela przy najbli�szej okazji, pomy�la�. Na
Ziemi.
De Volf wsta� i wyj�� z plecaka kusz�.
- My�l�, �e tym razem mnie pos�uchasz, ch�opie.
Wymierzy� szybko i zwolni� spust.
- Tym razem tak. Ale nie zapomn�, kto zabi� Biossspota -
mrukn�� the Needle patrz�c na konwulsje pasiastego gryzonia.
- Nie znosz� tych szczur�w. Same �y�y i j�dra.
- J�dra s� dobre - zasycza� De Volf. - Chrupi�ce.
- Przesta�.
Lataj�ce ryby coraz �mielej unosi�y si� w powietrzu, a�
wreszcie cie� przemkn�� po falach i z nieba spad� sto�kowaty
kszta�t. Chwil� p�niej odlecia� trzymaj�c trzepocz�c�
zdobycz, a ryby znowu obni�y�y swe loty.
- Kiedy bierzemy rzek�?
- Jeszcze dzi�. W nocy. Dasz rad�?
- Tak. - The Needle wcale nie by� tego pewien.
R�nie bywa�o, ale jeszcze nigdy nie czu� si� tak podle.
Nawet wtedy, kiedy jad�, wszystko go bola�o. Nie sra� z
nerw�w od tygodnia, teraz ju� po prostu nie m�g�. Sk�r�
zry�y mu jakie� cholerne kleszcze. Patrz�c na zadziwiaj�ce
labirynty wyrze�bione w przedramionach, zastanawia� si�, czy
czasem nie s�, cholery, inteligentne.
Przetar� zapuchni�te powieki, w kt�rych nie by�o ju�
rz�s.
- Wszystko b�dzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz si� w
tym babramy.
Ale De Volf patroszy� ju� szczura i chyba nawet go nie
us�ysza�.
Je�eli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to b�dzie to ten
blady, niewzruszony padalec, pomy�la� w�ciekle the Needle.
Chwil� p�niej znowu zasn��.
Ryby przesta�y unosi� si� nad falami, za to odleg�y �piew
przybra� na sile. De Volf s�ysza� go teraz wyra�nie.
Pokr�ci� w zamy�leniu g�ow� i spojrza� na zach�d, tam, gdzie
chmury k��bi�y si� nisko, a pag�rzysty teren zdawa� si�
dotyka� nieba.
- My dwaj, ten g�wniarz pilnuj�cy kibla i jajog�owi.
Jako� nie bardzo mog� wpa�� na to, co Aldritch ma zrobi�
naprawd�. Ale to ju� sprawa jego i Mr Helpera.
Potem spojrza� znowu na �pi�cego the Needle'a i
u�miechn�� si� ponuro.
- On rzeczywi�cie my�li, �e to ja za�atwi�em Biosspota.
Nie widzia� przecie�, �e on sam poder�n�� sobie gard�o.
Le�a�em dwadzie�cia metr�w obok i te� nic nie mog�em zrobi�.
A ja lubi�em Biosspota.
Zabucza� dzwonek do opiekacza i dwie br�zowe kromeczki
wyskoczy�y na zewn�trz. W powietrzu unosi� si� ju� smakowity
zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwl�k� si� z ��ka.
Najpierw wyrzuci� grzanki, potem wyla� kaw�. Chcia� je��
na si��, ale sama my�l o prze�kni�ciu czegokolwiek skr�ci�a
mu wszystkie flaki.
- Co, do cholery, ze mn� jest? - wyszepta� pytanie do
ma�ego chomika.
Chomik zacz�� miota� si� nerwowo, biegaj�c po klatce jak
op�tany. Zazwyczaj by� to spokojny, pewny siebie sukinsyn,
wiecznie kombinuj�cy nowe wersje ucieczek.
- Ty te� co� czujesz...
Z trudem zebra� my�li i wystuka� siedmiocyfrowy numer.
- Spadina Hotel, czym mog� panu s�u�y�?
- To ja - wyszepta�. - To ja, Gus.
- Adrian?! Co si� dzieje, cz�owieku, jest �sma, a ty
wci�� siedzisz w domu?! Nie my�l, �e...
Przesta� s�ucha� i roz��czy� rozmow�.
Nie mia� si�y powiedzie�, �e dzisiaj znowu nie przyjdzie
do pracy. Nie mia� si�y martwi� si�, �e nie zdo�a� tego
powiedzie�.
S�o�ce �wieci�o ostrym �wiat�em i dzie� rozpocz�� si� na
dobre, ale tego te� zdawa� si� nie zauwa�a�. Po�o�y� si� pod
parapetem i le�a� tam obserwuj�c mrugaj�ce �wiate�ka
telefonu, a� wreszcie otworzy�y si� drzwi i stan�a w nich
posta�. Wyda�a mu si� znajoma. Tak, kiedy� na pewno j� zna�.
- Bo�e jedyny, co si� z tob� dzieje, Adrian? - zapyta�a,
a on widzia�, jak jej g�os eksploduje dziesi�tkami kolor�w i
sp�ywa po �cianach pokoju.
- Znowu nie poszed�e� do pracy, dzwoni� do mnie Gus.
Adrian, chod�my do lekarza, to si� zdarza... Ka�dy... Ka�dy
mo�e...
Nie zdziwi� si� specjalnie, kiedy jej g�owa rozmaza�a si�
i pozosta�a wielka, nad�ta i pulsuj�ca czerwon� krwi�.
Ohydne, grube w�osy stercza�y jak brudne, pozlepiane ziemi�
druty.
- Jak druty - powiedzia� do niej. - Jeste� jak druty.
Chwil� p�niej poczu� si� troch� lepiej.
- To ty, Hazzel. Przepraszam ci�... Ale ja nie wiem...
Postawi�a torby pe�ne kolorowych pude�ek i opar�a si� o
�cian�.
By�a �adn�, czterdziestoletni� kobiet� o ciemnej sk�rze i
ciemnych oczach. Jej szczup�a twarz by�a zawsze taka ciep�a
i dobra. Lubi� przytula� jej drobne, kruche cia�o, kt�re
da�o mu si�� na te wszystkie trudne dni i kt�re da�o mu
dzieci. Jego �ona. I on jej nie pozna�.
- Dlaczego wci�� le�ysz pod tym oknem, Adrian? ��ko stoi
trzy metry obok. Zadzwoni� po lekarza. To nie mo�e d�u�ej
trwa�.
Podni�s� si� ci�ko. Wygl�da�o na to, �e straci� kontrol�
nad w�asnym cia�em. Sta�o si� obce. Nie chcia� go.
- Nie. Nigdzie nie dzwo�.
Poprawi�a w�osy, tak jak to zawsze robi�a, kiedy by�a
naprawd� przestraszona.
- Ale dla...
- Nie!!! - rykn�� i roztrzaska� p�k� z talerzami. - Nie!
Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata...
Wyno� si�. Wyno�cie si� wszyscy, nie mog� ju� patrze� na
wasze rozd�te, chore �epetyny.
W drzwiach pojawi�y si� dwie mniejsze istotki, te�
wielkog�owe, i teraz wszystkie trzy obserwowa�y go czujnym
wzrokiem.
- Nie dam si�, st�jcie tak, cholery, st�jcie...
Znowu co� roztrzaska�, a tamci trzej eksplodowali feeri�
kolor�w.
Otrz�sn�� si� i widzia� teraz �on� z dw�jk� p�acz�cych
dzieci. Obejmowa�a je drobnymi ramionami, a oni wyci�gali do
niej swoje ma�e r�czki.
Izaak i Steven. Jego �wiat.
- Cristo. Salva me!... - za�ka� ochryple. - Ratuj.
Dwa drobne pasikoniki nie chcia�y ze sob� walczy�.
Mimo �e Aldritch zapewni� im dogodne warunki do
przeprowadzenia pojedynku, nie by�y tym zainteresowane.
- A wygl�daj� tak wojowniczo. Zw�aszcza ten czerwony -
westchn�� znudzony.
Z�owi� je godzin� wcze�niej w pobli�u statku, gdzie
�apa�y resztki ciep�a z nagrzanej s�o�cem ziemi.
Teraz by�o ju� ciemno.
Mniejszy pasikonik wypu�ci� d�ug� tr�b� i zagrucha�
dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysun�� si� i po
chwili wszystko by�o ju� jasne.
- To dlatego nie chcia�y walczy�.
- �winie - doda� po chwili i wyrzuci� je w noc.
Uruchomi� nadajnik, ale �aden z czterech ludzi
przebywaj�cych na zewn�trz nie odpowiedzia�. Ostatni sygna�
przes�a� ten albinos, De Volf, i zabrzmia�o to jak
ostrze�enie. Najprawdopodobniej Pannonici.
A on mia� siedzie� w statku jeszcze pi�� godzin. Pi��
cholernych godzin. Potem wykona sw�j plan, o kt�rym wiedzia�
tylko on i Mr Helper.
Wyczuwa� co� z�ego, przyczajonego w nocy, i by�a to jedna
z tych my�li, kt�re w �wietle dnia p�kaj� jak mydlane ba�ki.
Ale teraz by�a noc i strach mia� czym oddycha�.
- Wojna o Jajo jest ju� rozpocz�ta. Nie w�tpi�, �e
Najemnicy Szefa dadz� temu rad�, ale niepokoi mnie co�
innego, co� zwi�zanego z tym Ptakiem...
Pierwszy Ptak to by�a historia. Najbardziej intryguj�ca
zagadka Wszech�wiata. Tajemnica �ycia w pr�ni. Zamy�li� si�
i wspomnienia nap�yn�y same.
Siedzia� wtedy przed telewizorem i patrzy� w obrzydliw�
mord� spasionego spikera, kt�ry a� zach�ystywa� si� z
emocji, a pot rozmazywa� jego gruby makija�.
- Na niewielkim ksi�ycu w uk�adzie X ponownie odkryto
Krater Wernickego. Przypominam, �e jest to ju� siedemset
trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu
zarejestrowany w znanym nam Wszech�wiecie. Nikt nie wie,
dlaczego ten w�a�nie element powtarza si� w tak r�nych
przecie� miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, w�a�nie tam
sk�ada Jajo albo te� to, co mo�emy nazwa� Jajem, legendarny
ju� Pierwszy Ptak, istota bez w�tpienia inteligentna i
jedyny zarazem �ywy organizm, dla kt�rego naturalnym
�rodowiskiem jest kosmos.
Spiker przerwa� dla podtrzymania napi�cia i przewr�ci�
jak�� kartk�.
- Jak dot�d nie uda�o si� nawi�za� z nim �adnego
kontaktu. R�wnie� szcz�tki znalezionych Jaj nie wnios�y
niczego, co t�umaczy�oby zagadk� �ycia w pr�ni. Wiemy, �e
okres sk�adania Jaja jest �ci�le zwi�zany z ro�linno�ci�
porastaj�c� dno ka�dego z krater�w. I teraz w�a�nie to, co
najbardziej ekscytuj�ce! Kwiaty �ycia - bo tak w�a�nie nazywa
si� owa flora - rosn�ce w Kraterze Wernickego na ksi�ycu
oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczaj� w�a�nie w faz� rozrodu.
Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, �e Pierwszy Ptak
z�o�y tam swe Jajo w ci�gu najbli�szych dwunastu miesi�cy.
Na ekranie pojawi�y si� reklamy kalendarzy, a na twarzy
Aldritcha niesmak.
Otworzy� puszk� taniego piwa i s�czy� j� w zamy�leniu.
Jako� nie poruszyli temat�w bardziej dra�liwych, pomy�la�
i odwr�ci� si� do drugiego m�czyzny, kt�ry pozostawa�
ukryty w cieniu, chocia� jedynym, co tamten mia� do ukrycia,
by�a dziecinna maska zas�aniaj�ca jego prawdziwe oblicze. Mr
Helper.
Szef.
- Poleci was pi�ciu. De Volf, Paulos, the Needle,
Biosspot i ty. Tamtych czterech opu�ci statek jako grupa
naukowa; De Volf i Paulos b�d� robi� za jajog�owych,
Biosspot i the Needle za asystent�w. Ty zostaniesz na
pok�adzie z prawdziwymi naukowcami.
Aldritch za�mia� si� ponuro.
- De Volf i jajog�owi. Tylko pan m�g� wpa�� na co�
takiego. Ten skurwysyn zabija samym wygl�dem.
Mr Helper pokiwa� g�ow� i b�aze�ski u�miech b�ysn�� z
ciemno�ci.
- Pozw�l, �e to ja b�d� tym od pomys��w, synu. Daj� ci
pierwsz� powa�n� robot� i je�eli masz jakie� opory, ch�tnie
wynajm� ci� paj�kopodobnym. Im zawsze ma�o ziemskich
Najemnik�w.
Aldritch prze�kn�� nerwowo i piwo stan�o mu gdzie� w
prze�yku.
- S�uchaj pan dalej. Na F-228 wyl�dowa� przypadkowo
czarter wynaj�ty przez ludzi i Pannonit�w i te w�a�nie rasy
maj� prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych
zimnokrwistych sukinsyn�w. Na pewno b�d� si� starali was
za�atwi� i zrobi� wszystko, �eby materia� genetyczny Ptaka
by� tylko ich prywatn� w�asno�ci�. My za� do�o�ymy wszelkich
stara�, �eby sytuacj� odwr�ci�. W wyprawie bierze udzia� po
dwudziestu osobnik�w z ka�dej strony. Negocjacje s�
zako�czone.
- I ja te� jestem zako�czony - burkn�� Aldritch,
zastanawiaj�c si� nad ewentualnym ryzykiem, jakie nios�a ze
sob� wyprawa.
- Ten Pierwszy Ptak najwyra�niej unika naszego
towarzystwa, po c� wi�c skurwysyna niepokoi�? Niech sobie
lata.
Mr Helper milcza� chwil�.
- Je�eli jeszcze raz mi przerwiesz, powr�cisz do roboty
jako Najemnik klasy A to D.
- Nigdy o takiej nie s�ysza�em.
- To znaczy Amused to Death.
- Aha.
Zapad�a ponura cisza.
- Je�eli ktokolwiek przechwyci materia� genetyczny istoty
�yj�cej w pr�ni - kontynuowa� Mr Helper - przechwyci tym
samym spos�b na dominacj� w Galaktyce. Nie udawaj nawet, �e
nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robi�e� przed
przyst�pieniem do "GUNS'N'WARS".
Aldritch, kt�ry w�a�nie zastanawia� si�, jak to mo�liwe,
�e Mr Helper nigdy nie zmienia swego g�osu, tak jak gdyby
emocje pozostawa�y poza jego s�owami, zmartwia�.
- Nie musisz wi�c udawa� idioty, Guy. Pi�� lat temu,
kiedy ci� przyjmowa�em do firmy, zna�em ci� lepiej ni� ty
sam siebie. Teraz znam ci� jeszcze lepiej.
Aldritch milcza� zaskoczony. Nigdy nie uwolni� si� od
przesz�o�ci, pomy�la� i utkwi� wzrok w dziecinnie
u�miechni�tej twarzy.
- B�dzie to wygl�da� na samoobron�. Oni zaatakuj�, a my
si� obronimy. Wtedy wyruszysz ty z pi�tnastoosobow� grup�
naukowc�w, spotkasz si� z grup� De Volfa i zaczniecie
forsowa� rzek�.
- Jak� rzek�?
Mr Helper wsta� i wyci�gn�� z ciemnej kasety dwa kr��ki.
- Masz tu holograficzny przegl�d F-228. Jest niewielki,
ale zaskakuj�co pe�en niespodzianek. Jak zreszt� ka�de
miejsce, na kt�rym odkryto Krater Wernickego. Wyst�puj�
mi�dzy nimi cholerne zbie�no�ci i to w takich dziwnych, nie
bardzo zrozumia�ych kwestiach, sam zobaczysz.
Aldritch wzi�� kasety.
- A co jest na tej drugiej?
- Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz
blokad� informacyjn�, nie b�d� zdziwiony. Uruchomisz t�
kaset� ponownie po wyl�dowaniu na F-228. Tam przejrzysz ca�y
materia�. Teraz jest jeszcze za wcze�nie.
- Problem polega na tym, �e nie b�d� specjalnie zdziwiony,
szefie - odpowiedzia� Aldritch t�umi�c ciekawo��.
Postanowi� przej�� gr� Mr Helpera i przyjmowa� wszystkie
wiadomo�ci ze stoickim spokojem.
- A to dlaczego?
- Bo nie sta� mnie na holowizor. Jestem tylko biednym
Najemnikiem.
- Bzdura. Ju� go masz.
Patrzy� na szerokie plecy cz�owieka, kt�ry ukrywa� swoj�
twarz pod mask� niewinnego dziecka i zastanawia� si�, jaka
jest ta prawdziwa. Ta, kt�ra �yje pod t� pierwsz�.
Ta, kt�ra wyda�a mu ten przera�aj�cy rozkaz.
Potem pozosta� ju� sam, a� do �witu, kt�ry wsun�� si�
przez uchylone okno i nape�ni� go wilgotnym ch�odem.
A kiedy przyszed� dzie� i obejrza� kasety, zrozumia�, �e
ten ch��d nie opu�ci go ju� nigdy.
Warkot za oknem przybra� na sile, a potem nagle usta�.
S�ysza�, jak deszcz �omocze po szybach i dziwi� si�, �e
�omocze te� po drzwiach. Po d�u�szej chwili doszed� do
wniosku, �e to jednak nie deszcz.
Wygramoli� si� spod kaloryfera i poszed� otworzy�.
Sta�o tam dw�ch facet�w w niebieskich uniformach, bia�ych
czapeczkach i bia�ych r�kawiczkach. U�miechali si� i on
wiedzia� dlaczego.
- Czy pan Adrian Moreno?
- Tak.
- Pan zamawia� zestaw do szybkiego murowania. W�a�nie go
dostarczyli�my. To te trzy worki.
Nie potrafi� odpowiedzie�, po co w og�le zam�wi� co�
takiego, ale �wietnie pami�ta�, �e tak w�a�nie by�o. Ach,
tak. Piwnica.
- Prosz� pana? Co� nie tak?
- Ju� dobrze, panowie. Prosz� wzi�� te worki i zanie�� je
na d�. Piwnica jest otwarta.
- Pan jest chory?
- Nie.
Patrzy�, jak schodzili na d�, uginaj�c si� pod ci�arem
czarnych pakunk�w i wydawa�o mu si�, �e tak w�a�nie b�d�
wygl�da� ludzie schodz�cy do Piek�a.
Po chwili byli ju� z powrotem.
Zablokowa� im wyj�cie zas�aniaj�c cia�em drzwi.
- A gdzie tamci dwaj?
Spojrzeli po sobie niepewnie.
- Jacy tamci dwaj? - zapyta� wreszcie ni�szy.
Moreno wci�gn�� g��boko powietrze, zabarwi� je i
wypu�ci�.
- Dobra, dobra. Ja to widz�. Widzia�em, jak oni wyszli z
pa�skiej nogi. Tych dw�ch pieprzonych go�ci w rogowych
okularach. Gdzie oni s�?
Tamten wci�gn�� g�ow� tak, �e prawie zupe�nie znikn�a w
jego szerokich barach.
- Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warkn��. -
Dostarczyli�my ci te worki i nie pr�buj nas przechytrzy�. Z
drogi, kole�.
Moreno rozszerzy� swoje cia�o dok�adnie tak, �e
zablokowa� ca�� framug�.
- Najpierw tamci dwaj. A ty si� przesta� wreszcie
zmienia� - powiedzia� do wy�szego. - Nic ci to nie pomo�e.
- Cholerny pieprzony �wirus, Eddie. Co my tu jeszcze
robimy. Mamy jecha� do Bostonu, a nie sra� si� ze �wirami.
Tego nie ma w kontrakcie.
- S�usznie, Al - ni�szy si�gn�� kosmatymi ramionami,
z�apa� Moreno za r�ce i grzmotn�� nim o �cian�.
- Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli.
Tu� za nimi wybieg�o tamtych dw�ch, niby podobnych, a
przecie� zupe�nie innych. Potem do drzwi podlecia� ma�y
bia�y ptak, wrzaskliwie wy�piewuj�c spro�ne piosenki, i
kr��y� tam uparcie, a� wreszcie, znu�ony, opad� na dywan i
zamieni� si� w bia�� karteczk� czeku.
- Za�atwione - szepn�� do siebie Moreno. - Za�atwione.
Deszcz przesta� pada�, by�o teraz cicho i parno. Powoli
zapada� zmrok.
Poczu�, �e znowu wstrz�saj� nim dreszcze i zawl�k� si� do
kuchni. Na stole le�a�a koperta. Otworzy� j�.
Adrian,
Zupe�nie nie wiem, co si� z Tob� dzieje, dlatego bior�
dzieci i jad� do moich rodzic�w. Je�eli p�jdziesz do
lekarza...
Z w�ciek�o�ci� podar� kartk�.
- Nie jezzzdem chry - dreszcze miota�y jego g�ow� tak
mocno, �e z trudem w og�le m�wi�. - Ty, krwo.
M�wi�, �e to szczury i robactwo pierwsze wyczuwaj�
niebezpiecze�stwo. G�wno prawda. Moja �ona by�a pierwsza.
Zabra�a dzieci i uciek�a. Uciek�a, a ja zosta�em tutaj sam i
nikt ju� mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wej��.
Nikt mnie nie uwolni.
- Widddocznie tak mby� - szepta� do swojej twarzy. -
Wybrany, jdyny...
Potar� g�adki, ch�odny policzek i pomy�la�, �e nie goli�
si� ju� od pi�ciu dni. Nic nie wyros�o. Mia� przecie�
ciemny, g�sty zarost; zazwyczaj goli� si� dwa razy dziennie.
Co� dziwnego dzia�o si� te� z oczami. By�y wi�ksze i
bardzo czarne, podbite wa�ami obrz�kni�tych powiek. Wargi
�cienia�y i przypomina�y dwa cienkie gumowe paski.
- Wybrany...
Prze�kn�� troch� wody, ale stan�a gdzie� w prze�yku i
musia� wyplu� j� na pod�og�.
- Dios estaconmigo... Mo�e nie ten, ale B�g. Gdzie� w
�rodku.
Przez sekund� pomy�la�, �e ka�dy schizofrenik, czubek,
czy jak ich tam jeszcze zwa�, by� tylko pr�b�, nieudan�
pr�b� tego, do czego on szed� prosto i pewnie. On nie by�
wariatem.
Ewoluowa�. Zmienia� si�. I co� mu w tym pomaga�o.
Pok�j falowa�, a �ciany przekrzywia�y si�, tryskaj�c
drobnymi kropelkami powietrza tak, �e wirowa� w�r�d nich,
sam zamieniony w p�cherzyk wody i nie wiedz�c nawet, kiedy
sp�yn�� po schodach do piwnicy, gdzie zaryglowa� si� od
�rodka.
Wtedy znowu si� uspokoi�, bo przypomnia� sobie wreszcie,
co ma zrobi�.
- Nic z tego. Aldritch nas nie s�yszy. Mamy jakie� cholerne
zak��cenia. Ja my�l�, �e to te kwiaty. Czy ty te� s�yszysz
ten �piew, De Volf?
De Volf spokojnie z�era� kolejnego pasiastego gryzonia i
nawet tu, gdzie sta� the Needle, s�ycha� by�o chrupot j�der
mia�d�onych z�bami albinosa.
- Aldritch nas nie s�yszy - powt�rzy� i stara� si� my�le�
tylko o tym, bo czu�, �e jeszcze chwila i wyhaftuje.
Wreszcie De Volf otar� r�ce o traw� i wsta�.
- Nie znosz� �arcia z puszek... Masz racj�. To te kwiaty.
One strasznie siej�. To w�a�nie dlatego nie mo�emy u�y�
�adnego sprz�tu ani nie mogli�my l�dowa� tu� przy kraterze.
Patrzyli w ciemno�� rosn�c� nad rzek� i s�uchali
delikatnego zawodzenia dochodz�cego z drugiego brzegu.
S�yszeli go ju� wczoraj, ale z godziny na godzin� przybiera�
na sile i teraz wydawa� si� rozbrzmiewa� wsz�dzie.
- Co si� tam, kurwa, dzieje? - zapyta� niepewnie the
Needle.
De Volf pozosta� niewzruszony.
- �piewaj�, cz�owieku. Kwiaty �piewaj�.
- To si� zbli�a, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy
si� �pieszy�.
Albinos prztykn�� papierosem i niedopa�ek zatoczy�
czerwony �uk.
- Co� tu si� faktycznie dzieje. Nie jest dobrze.
Rozdzielimy si�; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawi�
si� przez rzek�. Je�eli to si� zacznie bez nas, szef nas
za�atwi na dobre. B�dziesz czeka� na Aldritcha i
jajog�owych. Gdyby nie zd��yli, mo�e mnie si� uda.
- Ale co ty w�a�ciwie chcesz zrobi�, De Volf? Chcesz mu
wyrwa� to Jajo spod dupy?
- Ustrzel� jego dup�, je�li zajdzie i taka potrzeba. A
zrobi� to dlatego, �e Mr Helper odstrzeli moj�, je�li
spieprz�.
The Needle rozdrapa� kolejne labirynty oplataj�ce lewe
przedrami�. Wszystko go sw�dzia�o. Nawet jaja. I ten
nieustaj�cy �piew.
Wydawa�o mu si�, �e rozr�nia jakie� s�owa, zdania.
- Co tu si� naprawd� dzieje, ja ci� ostrzegam, De Volf,
spokojnie.
Tamten rozpakowa� ju� sprz�t.
- Wiem tylko tyle, �e to si� wkr�tce zacznie. On tu
przyleci tej nocy.
- Ja my�l�, �e on tu ju� jest.
Albinos zwodowa� ma�y ponton i rdzawa woda chlusn�a na
brzeg.
Nadszed� wiatr, a z nim chmury, kt�re zabra�y �wiat�o
milionom gwiazd.
By�o zupe�nie ciemno.
- Czekaj tu. Zreszt� r�b, co chcesz.
The Needle nie widzia� nawet rzeki. W��czy� niewielki
akumulator, ale �ar�weczka zal�ni�a i zgas�a niczym rubin
o�wietlony promykiem s�o�ca.
- Trzymaj si�, skurwielu! - krzykn��. - Za�atw go.
Ciemno�� odpowiedzia�a mu wyciem wiatru i hipnotycznym
�piewem kwiat�w.
- Trzymaj si� - powt�rzy� ju� ciszej.
I dobrze wiedzia�, �e m�wi to tylko do siebie.
We� si� w gar��, ch�opie, pomy�la� nerwowo zapalaj�c
papierosa. Po omacku za�o�y� noktowizor. Przez szk�o
przelecia�y trzy niebieskie paski, a potem eksplodowa�a
feeria kolor�w, kt�ra o�lepi�a go na dobre kilka minut. Z
w�ciek�o�ci� zsun�� okulary i usiad� na wilgotnej,
szorstkiej trawie.
Po raz pierwszy w �yciu zupe�nie nie wiedzia�, co robi�.
Ca�y sprz�t oszala�, on te� by� tego bliski i stercza� tu
bez sensu licz�c na to, �e Aldritch zdo�a go odnale��.
Kiedy wreszcie przem�g� si� i uda�o mu si� pokona� wiatr,
rzuci� troch� suchego paliwa i rozpali� ognisko. P�omie� by�
wysoki i czysty, a ogie� zabra� gdzie� te najgorsze my�li.
- No, teraz mo�e mnie dostrze�e. Musi.
Potem znowu odwr�ci� si� w mrok i kiedy pomy�la� o De
Volfie samotnie forsuj�cym rzek�, przeszed� go dreszcz. Ten
facet by� rzeczywi�cie mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje?
Co� przemkn�o przez krzaki, sycz�c i piszcz�c na
przemian, i by� prawie pewien, �e to co� ucieka od tego
cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem
Wernickego.
Wsz�dzie by�o tak samo - rzeka zamykaj�ca pier�cieniem
wysp�, na wyspie krater, w kraterze kwiaty.
I te zak�ocenia elektromagnetyczne.
Ale nigdy nikt nie s�ysza� �piewu. Tego nie by�o w
instrukcji. Tego nie wiedzia� nawet Mr Helper.
�piewa�y coraz g�o�niej.
- Kto?
- Co!
- Dlaczego?
- Po co?
- Z kim?
- Co robisz?
- Co robisz?
- Co robisz?
- Co ja robi�?!
�ciany zadawa�y dziesi�tki pyta�, ale udawa�, �e nie
s�yszy.
Ca�e �ycie zadawali mu r�ne pytania i ca�e �ycie stara�
si� na nie odpowiada�, tak dobrze, jak tylko potrafi�. I
zauwa�y�, �e im bardziej si� stara�, tym gorzej do niego
podchodzili.
Ludzie nie lubi�, kiedy im si� odpowiada. Tak naprawd�
wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania.
Kiedy mia� osiem lat, wkr�tce po tym jak rodzice si�
rozeszli, zamkn�� si� w sobie i tam ju� pozosta� przez
kilkana�cie nast�pnych lat.
Pami�ta�, jak matka zabra�a go do Sacramento, a ojciec
pozosta� w Nowym Yorku, i musia� chodzi� do nowej szko�y i
poznawa� nowych koleg�w. Nigdy ju� nie m�g� uwolni� si� od
tego koszmaru.
Nowi ludzie. Nowe �rodowiska. Nowe sytuacje.
�miali si� z jego akcentu, �miali si� z tego, �e jest
taki ma�y i �miali si� z jego wielkich, przera�onych oczu.
Pewnego dnia sp�ni� si� na szkolny autobus i patrzy� na
chmur� spalin, jak� zostawi� za sob�, i nie wiedzia�, co ma
zrobi�. Poszed� wi�c pieszo, b��kaj�c si� po przedmie�ciach,
a� wreszcie zgubi� si� zupe�nie, usiad� na chodniku i zacz��
przegl�da� jak�� darmow� gazet�. Nie p�aka�. W�a�ciwie nigdy
nie p�aka� jako dziecko. Po prostu siedzia� i ogl�da� sobie
tego brukowca i do dzi� zapami�ta� zdj�cie nagiej kobiety,
chyba pierwsze, jakie w og�le w �yciu widzia�, zamieszczone
na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week".
A p�niej faktycznie pojawi�y si� gwiazdy, a on wci�� tam
siedzia� i nikt z przechodz�cych ludzi nie zapyta� go ani o
to czy si� zgubi�, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie
potrafi� zapyta�. Nie m�g�.
Rano odnalaz�a go policja i gliniarze mieli wielki
problem z wyj�ciem gazety z jego zaci�ni�tych pi�stek,
czarnych od taniego druku i lepkich od potu.
I tak by�o ju� zawsze, nigdy nie potrafi� znale�� w�asnej
drogi; wszystko, co robi�, wydawa�o mu si� g�upie i
niew�a�ciwe. My�lami zawsze bieg� gdzie� dalej, a kiedy
robi� wreszcie ten krok do przodu, g�owa robi�a dwa.
Rodzina poch�on�a go prawie ca�kowicie i my�la�, �e
odnalaz� swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach
odkry� z niesmakiem, �e znowu b��ka si� po innym �wiecie.
I w�a�nie teraz id� tym najw�a�ciwszym szlakiem, tym, na
kt�ry czeka�em ca�e �ycie, my�la� ko�cz�c powoli prac�.
Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam.
Podszed� do wentylatora, a r�ce automatycznie wykonywa�y
swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec.
Koniec.
Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni m�czyzna, barman hotelu
Spadina, kochaj�cy m�� i czu�y kochanek, ojciec dw�ch
przemi�ych dzieciak�w, troch� rze�biarz, troch� pilot, z
regu�y milcz�cy, powa�ny facet o delikatnej twarzy, kt�r�
popsu�y g��bokie bruzdy ci�gn�ce si� od nosa a� do
podbr�dka, szczup�y i wci�� silny, nigdy nie ulegaj�cy
�adnym na�ogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - cz�owiek,
kt�ry zamurowa� si� we w�asnej piwnicy.
Odk�d przyszed� ten wiatr, wydawa�o mu si�, �e s�yszy jakie�
dziwne, monotonne zawodzenie dobiegaj�ce gdzie� stamt�d,
gdzie teraz musieli by� Najemnicy.
Czasami brzmia�o to jak �piew, czasami jak p�acz.
- C� tam si� wyprawia, do cholery? - zapyta� siebie
samego. - Mo�e Mr Helper udzieli mi kilku z�otych wskaz�wek.
To chyba teraz nadszed� ten czas.
Wr�ci� do statku i usiad� w swojej kabinie.
Powoli w�o�y� kaset� do holoodtwarzacza i nie spiesz�c
si� przewin�� j� do blokady za�o�onej przez szefa. Uruchomi�
ma�y detektor, kt�ry zamruga� ��tym �wiate�kiem, a kiedy
przy�o�y� tam opuszk� swojego kciuka, na �rodku
pomieszczenia pojawi� si� cz�owiek.
Aldritch by� pewien, �e jego twarz chowa si� pod
dziecinn� mask� i �e jego g�os b�dzie spokojny.
- Tak wi�c mamy k�opoty - odezwa�o si� holo. - Jak si�
domy�lasz, spodziewa�em si� tego. Teraz zacznie si� twoja
robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem
pewien, �e sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajog�owych i
ruszaj szlakiem, kt�ry wytyczyli Najemnicy. Oko�o dziesi�ciu
kilometr�w od rzeki musicie opu�ci� transporter, nie my�l�,
�eby cokolwiek mog�o si� tam porusza�. - Mr Helper cofn��
si� i za jego plecami wyr�s� model F-228.
- Wed�ug moich oblicze� b�dziesz tam za dziesi��
ziemskich godzin. Rzek� sforsujecie w trzydzie�ci minut, the
Needle i Biosspot s� prawdziwymi specami w tej robocie. Ale
nie wszystko jest takie proste, Guy.
Aldritch wpatrywa� si� w model ksi�yca i co� strasznego
zacz�o zabiera� jego my�li. Zrobi�o mu si� niedobrze na
sam� my�l o tym, co dostrzeg� w�a�nie w tej chwili.
To niemo�liwe, pomy�la�. Chryste, to niemo�liwe.
- My�l�, �e ju� to widzisz, ch�opcze. - Mr Helper odsun��
si� na bok, a model za jego plecami ur�s� na ca�� wysoko��
pokoju. - Nikt nie wie, o co tu w�a�ciwie chodzi. Nikt nie
ma �adnych pomys��w, jak to wyt�umaczy�. Ale nie ma mowy o
przypadkowym podobie�stwie.
Chcia� si� odwr�ci�, ale nie potrafi�. Czu�, �e zaraz
oszaleje i znowu