Maciej Żerdziński Opowiadania Dzień na Wyścigach W pokoju 167 panował półmrok. W głębokim fotelu, obstawionym sześcioma monitorami, siedział zgarbiony mężczyzna. Jego chudy półprofil ponuro rysowały plamy cienia. Siedzący zdawał się drzemać, ale kiedy na środku pomieszczenia pojawiło się holo, szybko otworzył oczy. - Niech się pan obudzi, Guy. - Nie śpię, Szefie. - Dałbym głowę, że kombinuje pan, jakby tu ulepszyć ten zasrany świat. Teraz zrobimy panu małą przerwę. - Klienci? Holo zamigotało i podeszło do fotela. Prawdziwą twarz właściciela zastępowała maska przedstawiająca niewinnie zdziwione dziecko, o pulchnych, czerwonych policzkach. Szef firmy, Mr Helper, nigdy nie pokazywał swego oblicza w systemach tradycyjnej łączności. Naprawdę widziało go zaledwie kilka najbardziej wtajemniczonych osób. Jedną z nich był Guy Aldritch. - Tak. Mamy klientów. Chciałbym, żeby pan osobiście poprowadził sprawę. Komputer zeżarł już dane; oni będą u pana za kilka minut. - Oczywiście, Szefie. Obraz zniknął bez słowa. Aldritch uruchomił parę przycisków. Ściany pomieszczenia zapłonęły stonowaną poświatą poprzecinaną leniwie płynącymi strumieniami błękitu. Monitory rozstawiły się wokół niewielkiego pulpitu. Dlaczego Stary osobiście wniknął w tę właśnie akcję, myślał Aldritch. Rzadka rzecz, o protekcji nie może być przecież mowy. Będą kłopoty. - Cholera - mruknął pod nosem i w tym momencie drzwi zmieniły kolor. - Proszę wejść. W progu stanęło trzech Obcych. Byli krępi, zwarci w sobie, z wielkimi głowami przypominającymi łby tapirów. Czaszkę najbliższego porastała siwa szczecina, gładko zaczesana do tyłu. Ten jest główny, zawyrokował Aldritch. - Witam szanownych klientów. Szczeciniasty Tapir zachrypiał basowo: - Witam pana. Mamy zawrzeć kontrakt z waszą wielką firmą. Prosiłbym o przejście do właściwej procedury. Obcy podeszli bliżej. Sięgali człowiekowi do pasa. Za nimi wsunął się nieśpiesznie facet z ochrony, niejaki Steve Goblotter. Aldritch skinął głową i uśmiechnął się. Najbliższy ekran wyświetlił kolumny słów. - Pochodzimy z systemu Aldebarana, układ siedmiu zimnych planet ze słońcem typu H. Zamieszkujemy czwartą. Dokładne dane zostały w poprzednim pokoju. - Tak, proszę dalej. - Aldritch obserwował monitor. Tapirowaty przesunął się i podniósł wielką głowę. - Niestety, w naszym świecie istnieje druga rasa, Brohanci, z którą toczymy odwieczną wojnę. My nazywamy siebie... - Asinami? - Aldritch uruchomił drugi monitor. - Zgadza się. Chcemy to zakończyć. Kilkaset lat wzajemnych podchodów wystarczy. Nikt nie ma przewagi, stagnacja zatruła nasze umysły, wszyscy żyjemy w paranoicznej obawie przed wrogiem. Chcemy kupić od was broń. Chcemy zwyciężyć. - Oczywiście, po to panowie tu są. Jaki typ broni interesuje waszych przywódców? Teraz poruszył się drugi Tapir. Miał ogromny ryj z czerwonymi, źle patrzącymi oczkami. Stalowe włosy obcięte na króciutkiego jeża, poruszyły się niespokojnie. Wojskowy, ocenił podświadomie Aldritch. - Najbardziej odpowiadałaby nam broń atomowa. Guy westchnął i usiadł na brzegu pulpitu. Szczupłymi palcami zastukał w trzeci ekran. - Przecież panowie świetnie wiedzą. Podstawą funkcjonowania firmy "WARS 'N'GUNS" jest zakaz sprzedaży broni nuklearnej. Od tej reguły nie ma, nie było i nie będzie żadnych wyjątków. Niektórzy ludzie przekazali kilka głowic, owszem... Błysk nadziei w oczkach wojskowego był widoczny nawet z końca pokoju. - Ale jako niechciane prezenty, panowie rozumiecie. Obcy szybko pospuszczali uniesione ryje. Goblotter zaśmiał się bezgłośnie. - Słucham więc dalszych propozycji. - Tak, wiedzieliśmy, że nie uzyskamy broni nuklearnej. Chcieliśmy po prostu spróbować. Naprawdę interesuje nas atak oparty na biologii. Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową, jak gdyby docenił bystry plan. Co za dupki, zawsze to samo. - Znakomity wybór - powiedział na głos. - Wybrali panowie tanią i, co najważniejsze, niezwykle skuteczną formę ataku. Przejdziemy zaraz do działu B, tymczasem jednak... Pozostaje forma zapłaty. Gardziel siwego Tapira wybrzuszyła się lekko, najprawdopodobniej przełykał ślinę. - Proponowaliśmy diamenty i zboże. To wszystko, co akurat może zainteresować Ziemię. - Taaa... - przez czwarty ekran przeleciały kolorowe dane. - No, nie jest tego dużo. Wystukał coś szybko na klawiaturze i patrzył na odpowiedzi komputera. W dolnych granicach normy. Dobra, bierzemy. Stary nie wszedłby w sprawę, gdyby finanse miały ich odrzucić. Siwy Tapir, zaniepokojony dłuższym milczeniem człowieka, wystękał niepewnie: - W poprzednim pokoju stwierdzono, że mieścimy się w granicach. Aldritch skinął na Goblottera. - Tak. W dolnych granicach normy na broń B. Proszę za mną, panowie. Na piątym monitorze pojawił się czerwony napis: 79,9 % wskazuje program "A DAY IN THE RACES". Powtarzam 79,9 %... Obcy wyszli ze źle skrywaną ulgą, tuż za nimi potoczył się Goblotter, na końcu ruszył zamyślony Aldritch. Wiedział już teraz, dlaczego Szef wlazł akurat w ten właśnie interes. Szósty monitor pozostawał ciemny. Winda stanęła. Byli sto metrów pod ziemią, w kompleksie V. - Dwóch ludzi i trzech Obcych czeka na kontrolę tożsamości - zachrypiał Steve. Aldritch zastanawiał się, czy któryś z Obcych nie ma przypadkiem klaustrofobii, gdy ściany windy odezwały się nagle: - Potwierdzić przybycie Grupy Operacyjnej. - Potwierdzam. Grupa 3072. Zadanie biologiczne. - Proszę podać hasło. Spojrzał w kierunku Goblottera. Tylko on je znał. - "Pasikonik to miłe zwierzątko". - OK. Drzwi rozstąpiły się i weszli do śluzy. Chwilę później stanął przed nimi gruby, ruchliwy mężczyzna, nieustannie poruszający palcami pulchnych dłoni. - Proszę za mną. Aldritch szedł ostatni obserwując zaniepokojonych wszechobecną bielą Asinów. W przejściu kolejnej śluzy gruby został w tyle i spojrzał mu w oczy. Guy szepnął: - Daj im wersję Normal z hakiem. Resztę powie ci Szef. Prawdopodobnie ADITR. - O cholera. Otworzyły się następne drzwi. - Jesteśmy na miejscu - powiedział głośno gruby. - Moje nazwisko Mark Vanderberg. Mam zaszczyt doradzić panom wybór odpowiedniego drobnoustroju. Czy są jakieś sugestie? - To pan jest tu specem - odpowiedział pokornie wojskowy Tapir. Vanderberg przyśpieszył ruch swoich palców tak, że stały się zamgloną smugą. - Właśnie. Ja jestem s p e c e m. Bez przydługich wstępów; zapoznałem się już z anatomią i fizjologią pańskich wrogów, panie... - My nie mamy imion. - Ach tak - Vanderberg sprawnie udał zakłopotanie. - Na podstawie danych, wstępnych danych, nasz komputer zaproponował konstrukcję potencjalnego wirusa. Czy któryś z panów jest biologiem? Trzy ryje podniosły się równocześnie. - Wszyscy. - Wspaniale - Vanderberg uruchomił swojego pilota. W środku sali pojawił się trójwymiarowy obraz. - Oto i on. Canceroheparis 5. Atakuje wątrobę i po krótkim okresie utajenia stymuluje rozwój raka narządu. W dalszej kolejności stuprocentowe zejście śmiertelne. Jako zmutowany Hepatitis B jest nieprawdopodobnie odporny na środki chemiczne, zupełnie termostabilny i szybki. - Jakie są drogi przenoszenia? Vanderberg przysiadł na oparciu fotela. Uśmiechnął się. - To kolejna zaleta modelu Canc-Hep 5. Kapsydy wirusa przenikają do organizmu pozajelitowo, drogą pokarmową i wreszcie w bezpośrednim kontakcie. A kiedy już są w komórkach ofiary... Panowie! Asinowie poruszyli się podnieceni. Aldritch czuł ostry zapach wydzieliny ich gruczołów. - To nam odpowiada. Ale jest jeszcze jeden problem. - Tak? - Powiedział pan, panie Vanderberg, że jest to wyjątkowo zjadliwy wirus. - Zgadza się. - Stuprocentowo skuteczny, łatwo przenikający do organizmów. - Zgadza się. - W takim razie zabije również i nas. Naukowiec westchnął z rozpaczą i otarł chusteczką nalaną twarz. - Panowie. Nie bądźmy dziećmi. Was wyposażymy w zestaw szczepionek. Damy wam odzjadliwione formy Canc-Hep 5. Możliwość powikłań wyniesie około - ponownie uruchomił jakiś program - 0,01 procentu. To jest żadna możliwość. Jedynym kłopotliwym faktem pozostaje akcja szczepienia. Siwy Tapir pokiwał wątłą dłonią. - To jasne. Ale dlaczego nie wspomina pan o zdolnościach mutacyjnych wirusa? Pan wie, że kiedy już zmutuje, nikt nie uratuje naszej skóry. Sami nie zrobimy nowej szczepionki. Vanderberg spojrzał na Aldritcha, który bawił się nie zapalonym papierosem. - Dobre pytanie. Widzicie panowie, podstawą produkcji naszych wyrobów jest ich jakość. Canc-Hep 5 będzie zablokowany. Jego genetyczna przyszłość będzie wyznaczona przeze mnie. Nie ma mowy o żadnych mutantach. Aldritch uśmiechnął się krzywo. - Panowie, dr Vanderberg jest wybitnym fachowcem. Podobnie jak i jego wirusy. Zapewniam. - Nie chcieliśmy nikogo urazić - powiedział wojskowy Tapir. - Znamy waszą solidność i kupimy tego wirusa. Do omówienia pozostaje termin oraz dostawa towaru. Krótkie ręce biologa rozłożyły się bezradnie. - Dostawa leży w kompetencjach pana Aldritcha, termin zaś... Chwileczkę. Podszedł do jednego z komunikatorów. - Tu Vanderberg. Dajcie mi kogoś ze "Żłobka". "Żłobkiem" nazywali kompleks laboratoriów, gdzie hodowano mikroorganizmy. Aldritch pamiętał technika, który pierwszy wprowadził tę nazwę. Pięć lat temu facet ten powiesił się w jednym z laboratoriów. Tuż przed śmiercią na białej ścianie wypalił palnikiem wielki napis: WITAMY W NASZYM BANDYCKIM ŻŁOBKU. Facet nazywał się Chambers i był jego przyjacielem. - Tu Moman. - Jest Nowy do hodowli. Na pożywkach stałych. Plus wersja odzjadliwiona. - Cholera, mamy tu cztery kolonie naraz. - Dobra, przyślijcie dzisiaj papiery i model. Za sto dwadzieścia godzin odbiór. - Dzięki. - Vanderberg odwrócił się do Asinów. - Wszystko gra. Będziecie mieli swoją niewidzialną armię na orbicie za ziemski tydzień. To bardzo dobry czas. Ryje Obcych rozjaśniły się. - Na razie dziękuję, Doktorze. Panowie pozwolą. Przejdziemy do Działu Finansów uzgodnić resztę szczegółów. - Przyjemnie było patrzeć, jak roześmiane twarze Asinów gasną jedna po drugiej. Sukinsyny, pomyślał ospale. Sokół zatoczył kolejny krąg. Bez najmniejszego ruchu skrzydeł żeglował w swym powietrznym królestwie. W pewnej chwili znieruchomiał, złożył mocne skrzydła i błyskawicznie opadł na ramię Aldritcha. Był wielkości zapałki. Człowiek otworzył oczy i westchnął. - Co jest... A, to ty, Moseley. Sokół zakwilił przejmująco. - Ktoś idzie? Spokojnie, jeszcze nic nie słyszę - kciuk wcisnął coś w oparciu fotela. Zniknęło niebo i słońce, w zamian pojawiły się ściany. Sokół poruszył się niespokojnie. - OK, Moseley. Obiecuję ci, zaraz spławimy gościa i znowu będziesz latał. W otwartych drzwiach stanął niski, mocno zbudowany mężczyzna. Zrzucił przemoczony prochowiec i skinął w stronę Aldritcha. - Sie masz, Guy. Przepraszam za nalot, ale sprawa nie nadaje się do kanałów łączności. - I nie wymaga zwłoki - uzupełnił zrezygnowanym tonem Aldritch. - Ty to masz łeb - zarechotał tamten. Usiedli przy stole. Twarz gościa przybrała chory, zmęczony wyraz. Potarł zaczerwienione powieki i zaklął cicho. Nagle znieruchomiał. - Co tam siedzi, na twoim ramieniu? - To Moseley. Poznajcie się panowie. Moseley - Aisenbach. Zdumiony Aisenbach pochylił się w kierunku sokoła. - Nie wiedziałem, że hodujesz kanarki. Dlaczego jest taki mały? To młody? - To nie kanarek, ty idioto. To sokół. Kosztował mnie sto tysięcy. Jednorazowa miniaturka, prototyp bez seryjnej produkcji. Aisenbach ożywił się. - Piękny, kurde. No co, malutki? - wyciągnął palec, chcąc pogłaskać ptaka. W następnej chwili ssał rozciętą opuszkę, a sokół machał skrzydłami i syczał wojowniczo. - Dobry Moseley - pochwalił go Aldritch. Wyjął z kieszeni coś czerwonego i pstryknął w powietrze. Sokół dopadł to tuż nad ziemią i odleciał na pobliski barek. - Mów, Aisenbach. Aisenbach skinął głową. - Jestem u ciebie w domu, Guy, bo stary uruchomił "A DAY IN THE RACES". Przykra sprawa, ale... - Czy Rząd jest już zaangażowany? - Tak. Czeka na decyzję Szefa. Aldritch zapalił papierosa. - Miesiąc temu miałem u siebie tych Obcych. Mówili o drugim gatunku zamieszkującym ich świat. - Dobrze kojarzysz, Guy. Ci drudzy to Brohanci. Są u nas w firmie. Czekają na ciebie. Sokół wzbił się w powietrze i krzyknął przenikliwie. - Słuchaj, Aisenbach. Uważnie mnie posłuchaj - twarz Aldritcha zmieniła się w sztywną maskę. - Czy pomogliście tym drugim sukinsynom dowiedzieć się, że ci pierwsi kupili od "WARS 'N'GUNS" wirusa? - Nie. Przeciek miał inną lokalizację. To nie my. Zresztą zapytasz Szefa. - Dlaczego więc Stary To uruchomił? Aisenbach opuścił wzrok. Nagle walnął pięścią w stół. - Bo ci drudzy są zdecydowani. Ci pierwsi już kupili. A ta zasrana planeta spełnia nasze wymagania, rozumiesz?! Nikt nic nie namieszał. Sami to załatwią, zapytasz Dunbara. I odpieprz się ode mnie, człowieku. Sokół był zły. Atakował żyrandol i wściekle machał skrzydłami. Aldritch wstał. Chwilę patrzył nie widzącym wzrokiem, a potem szybko uruchomił projektor. Znowu świeciło słońce i wiał lekki wiatr. Z pudełka pod stołem wyskoczyło kilka szarych plamek. - To myszy. Dla Moseleya. Sokół krążył wysoko i wypatrywał ofiary. Na zewnątrz padał deszcz. Gdy wszedł do pokoju 1, siedziało tam już pięć osób. Kobieta o pięknych blond włosach i świetnie zakonserwowanej twarzy nazywała się Phyllys Ghallagher. Była pierwszym doradcą Szefa w sprawach zwanych potocznie trudnymi. O tym wiedzieli wszyscy. O tym, że była też pierwszym doradcą Szefa w sprawach potocznie zwanych łóżkowymi, wiedziało niewielu. Mężczyzna siedzący po jej prawej stronie sprawiał wrażenie zrezygnowanego, steranego życiem ojca licznej rodziny. Nic bardziej mylnego, pomyślał Aldritch. Robert Coverdayle przeszedł długie lata w Korpusie Najemników, aż został jego głównym mózgiem i tym samym oficjalnym zastępcą Szefa. Falistą twarz znudzonego buldoga zawdzięczał licznym operacjom plastycznym, konsekwencjom obrażeń poniesionych w ogniu napalmu, gdzieś daleko, przez najemnika walczącego dla Obcych i z Obcymi. Zimny, szybki i niebezpieczny - zawodowy morderca. Trzecim, siedzącym w ciemnej części pokoju, był drobny facecik o nazwisku Anthony Dunbar. Ten z kolei nie miał nic wspólnego z praktycznymi sposobami walki. Jego kontrakt opiewał za to na potężną sumę, był bowiem Logikiem o niespotykanych zdolnościach przewidywania. Kiedy patrzył w twarz rozmówcy, jego oczy zdawały się wypływać, co potęgowały staromodne okulary. Cholerny, mały pedał, pomyślał z niesmakiem Guy i szybko odwrócił głowę w kierunku czwartego z gości. Nie znał go, ale dostrzegł plakietkę wpiętą w klapę marynarki tamtego i wiedział już, że patrzy na przedstawiciela Rządu. - Jest pan, Guy - powiedział piąty ze zgromadzonych. - Cholernie szybko to panu poszło. Siadaj pan gdzieś i postaraj się nie oddalać za bardzo. Aldritch wzruszył ramionami i nie patrząc nawet na holo Szefa usiadł w wolnym fotelu. - Reasumując - powiedziała Phyllys Ghallagher. - Sytuacja wygląda tak. Ci zwani Asinami już zaatakowali. Rozpylili wirusa przez nasze mikroroboty praktycznie na całą planetę. Ci drudzy, Brohanci, są już chodzącymi trupami. Do momentu zakończenia fazy wylęgania mają jeszcze szansę, pod warunkiem uzyskania szczepionki. Po to tu przylecieli. - Nie tylko po to - wszedł jej w słowo Coverdayle. - Oni chcą kupić szczepionkę, przeprowadzić szybką akcję leczenia i wypuścić kontratak oparty na podobnym wirusie, również zakupionym od nas. Tak więc chcą odwrócić całą sytuację. Aldritch zapalił papierosa i wydmuchiwał strużki dymu obserwując, jak Anthony Dunbar wierci się niespokojnie. Wiedział, że gnom nie znosi nikotyny i robił to specjalnie. - To zrozumiałe - warknęło holo Szefa. - Rzecz w tym, iż nie mają tylu diamentów i tyle zboża, ile oferują za powyższą transakcję. Nie mogą mieć. Twarz łagodnego dziecka spojrzała na Dunbara. - Tak. To niemożliwe - potwierdził krótko Dunbar. - Zawyżyli więc swoje możliwości, licząc na to, że nas oszukają, a my... - zawiesił głos Szef. - A my sprzedamy im i wirusa, i szczepionki. I tak też zrobimy. Aldritch zaciągnął się mocno i zdusił papierosa. - Czy jest pan pewny, Szefie? - zapytał ponuro. - Wtedy oni zaatakują tych, no Asinów - Szef zignorował pytanie. - I... kontynuuj, Anthony. Karzeł odpędził dym. - Tak. Zaatakują Asinów i załatwią ich. Tamci świetnie się orientują, że "WARS 'N'GUNS" nie sprzeda im już nic, bo wiemy, że nie mają na to środków. To nie wszystko. Asinowie, czując się oszukani, nie zapłacą nawet za Canc-Hep 5. Tu mamy jeden z kluczowych momentów. Dunbar zabłysnął z mroku mocnymi soczewkami i odkaszlnął. - Oni wszyscy padną. Ten drugi wirus, o ile sprzedamy go Brohantom, załatwi ich raczej dokładnie. Wojna będzie rozstrzygnięta. Przedstawiciel Rządu wstał nerwowo. Rozejrzał się po twarzach zebranych, zatrzymując zaskoczony wzrok na masce Szefa. - Jak to... I po cholerę wzywaliście mnie?! Przecież to wasza codzienna robota, gdzie tu klucz do programu ADITR? - Widzi pan, Anton jeszcze nie skończył - powiedział smutno Aldritch. - Najciekawsze przed panem; mów dalej, Anton. Karzeł zadygotał wściekle, kiedy Guy nazwał go imieniem Anton. Nigdy nie przyznawał się, że jest z pochodzenia Czechem. - Dalsza część wygląda następująco - powiedział lekko podniesionym głosem. - Brohanci też nie zapłacą. Nie będą mieli czym zapłacić. I to będzie błąd. Nasze laboratoria robią broń z gwarancją, my nazywamy ją "hakiem". Otóż, jeżeli oni nie zapłacą, wirus zmutuje. Tylko jeden, jedyny raz, w ściśle określonym kierunku, wytyczonym przez Doktora Vanderberga. A my nie prześlemy im drugiej szczepionki. Przecież nie zapłacili, skłamali, oszukali nas. To samo nastąpi w schronach i tym podobnych miejscach u tych nielicznych z Asinów, którzy unikną ataku Brohantów. Ich wirus, Canc-Hep 5, też zmutuje. To przykre. Przedstawiciel Rządu usiadł na biurku patrząc z osłupieniem na śmiejącego się Dunbara. Cholerny skurwiel. Aldritch wiedział, że Dunbar zaprogramował to wszystko, gdy tylko Asinowie przekroczyli próg "WARS 'N'GUNS". On i jego komputery. Cholerny, mały skurwiel! - Od strony prawnej jest to bez zarzutu - przyznała niechętnie Ghallagher. - Mamy prawo znaczyć swoje towary... Pewnego rodzaju gwarancja. Nikt z Federacji nie podważy biegu wypadków. - A my zyskamy nową planetę. Nasze są przeludnione. Ludzie muszą szukać nowych terenów i żaden z Obcych nie sprzeciwi się. Federacja przyzna rację Ziemi. - Człowiek Rządu rozluźniał się powoli. - Tak - powiedział Szef. - Pani Ghallagher? Phyllys poprawiła swoje perfekcyjne włosy. - Jestem za - powiedziała zdecydowanie. Może i nie była przekonana do końca, ale kobieta jej pokroju nigdy nie ujawnia nękających ją rozterek. - Coverdayle? - Tak, sir. Jestem za - bez większych emocji odezwał się Naczelny Najemnik. - Pani Holdys? - Strona matematyczna teorii? Dunbar odpowiedział natychmiast: - Moje komputery proponują 97 procent. Ja daję sto. - Macie zgodę Rządu. Szef odwrócił głowę i lalkowate oczy natrafiły na Aldritcha. - Aldritch? Aldritch myślał o kolejnej rzezi, jaką zgotują, tym razem całej planecie, i nie chciał się do tego mieszać. Kiedy na co dzień wynajmował ludzi przeznaczonych do płatnego zabijania czy pośredniczył w sprzedaży tysięcy rodzajów broni, czuł pewien niesmak, ale takie były życzenia klientów. Chcą się mordować, proszę bardzo. Firma "WARS 'N'GUNS" do dyspozycji. Ale teraz. Aldritch myślał też o tym, że jest jedną z najlepiej opłacanych istot w galaktyce i mimo młodego wieku zajmuje wysokie stanowisko w najpotężniejszej machinie, jaką ludzkość kiedykolwiek stworzyła. I kiedy przypomniał sobie twarze swoich przyjaciółek, swój ogromny dom i mieszkającego w nim Moseleya, odpowiedział beznamiętnie: - Jestem za, Mr Helper. Szef wyprostował się groźnie. - Dziękuję państwu. Operację ADITR uważam za rozpoczętą. - Guy, uda się pan teraz do tych Brohantów, czy jak im tam. I przeprowadzi transakcję. Zrób pan to dobrze. Bardzo dobrze. Około jedenastu miesięcy później, w głębokim fotelu otoczonym sześcioma monitorami, ponuro obserwował wydruki dotyczące wynajęcia trzech tysięcy żołnierzy dla owadopodobnych istot z końca galaktyki. Przypomniał sobie czasy, kiedy sam był najemnikiem, mieszkał w nędznym pokoiku i żarł ciepławe zupy pełne kolorowych pigułek. Jeszcze dziesięć lat temu. Nie potrafił w to uwierzyć. Rozmyślania przerwał cichy sygnał. Po sekundzie na szóstym ekranie pojawił się czerwony napis: OPERACJA "A DAY IN THE RACES" ZAKOŃCZONA. REALIZACJA - 100 %. SKASOWAĆ WSZYSTKIE DANE I OCZEKIWAĆ NA HASŁO "A NIGHT AT THE OPERA". KONIEC. Wyskoczył zza biurka i wypadł na korytarz. Po chwili dobiegł do pobliskiej toalety, gdzie wyrzucił z kabiny jakiegoś przerażonego Chińczyka i zwymiotował obficie. Po kilku głębszych wdechach wrócił do pokoju. Usiadł ostrożnie i zaczął czekać. Czekał na klientów. Maciej Żerdziński Ja, Aldritch Miejsce spotkania ustalone było od Początku. Tam, gdzie Noc kończyła swój bieg i Dzień zaczynał swoją drogę, stanęli więc naprzeciw siebie, Pan Rozkładu i Pan Życia. - Nic się nie zmieniłeś, Elphotie - powiedział ten pierwszy. - To znaczy, że kłamiesz, Decayro. Ciemność pokiwała głową. - Nic się nie zmieniłeś. Patrzyli na siebie, odwieczni w swej walce i równi w swych prawach. - Ten człowiek nie będzie twoim sługą. - Będzie. - Wiążę z nim duże nadzieje, Decayro. - On będzie w mojej mocy - spokojnie powtórzył Władca Ciemności. Pan Światła opuścił oczy. - Nie znasz jego prawdziwego przeznaczenia, nie wiesz, kim mógłby być. - Nie interesują mnie sprawy życia. Nikt inny nie przysporzy mi tylu śmierci, co ten właśnie śmiertelny. Nie darowałbym sobie wypuszczenia go z rąk, Elphotie. - Nigdy go w nich jeszcze nie trzymałeś. I nigdy go nie dotkniesz. Władca Rozkładu skurczył się w bezgłośnym śmiechu. - Tak bardzo chciałbym skłamać, Elphotie... Tam na dole mrok musnął duszę człowieka. - ...Ale właśnie teraz dotykam tego, który nazywa się Guy Aldritch i który będzie mi wiernym sługą. - Zobaczymy więc, który z nas potrafi nim zawładnąć naprawdę. Idź precz, Decayro. I odeszli. Każdy w swoją Stronę. Kiedy the Needle dotarł na szczyt wzgórza, na spotkanie jego szarej, zmęczonej twarzy wytrysnął promień słońca. Mężczyzna przystanął. Otarł pot spływający po powiekach i spojrzał w dół, tam, gdzie dolina kryła rzekę, a drzewa świeciły czerwienią wschodu. - Świta - powiedział cicho. Stał tak chwilę, a później zaczął schodzić. Jego krok był równy, bez wahania omijał przeszkody. Na brzegu, gdzieś w dole, miał czekać De Volf. Jeśli jeszcze w ogóle żył. Zapalił papierosa, tłumiąc dłonią płomyk zapalniczki. Stado pręgowanych gryzoni przemknęło w kierunku wody i był prawie pewien, że jest tu jakiś cholerny drapieżnik. One zawsze czyhały na świt i na te biedne roślinożerne szczury spragnione wody. The Needle zwolnił i rozpiął pochwę noża. Albo De Volf, albo śmierć. Kiedy poczuł wilgoć wody i zobaczył zgarbioną sylwetkę stojącą na piaszczystym brzegu, runął na kolana i krzyknął: - Żyjesz, ty skurwysynu. Po czym stracił przytomność. Ostatni raz spał czterdzieści godzin wcześniej. Skończyli jeść i przyglądali się rybom podlatującym nad falami rzeki, a potem spojrzeli w swoje twarze. - Nie wyglądasz dobrze, synu - powiedział w końcu De Volf. The Needle splunął w krzaki. - Nigdy nie wyglądałem za dobrze. De Volf zaśmiał się i jego blada twarz zginęła w zmarszczkach. Przejechał dłonią po krótkich, białych włosach, tak samo wyblakłych jak jego oczy. Cały był wyblakły. Pieprzony albinos. - Paulos i Biosspot są już tylko nawozem. Zostaliśmy my dwaj. - Widzę, że potrafisz liczyć do dwóch. To dobrze o tobie świadczy. De Volf przepuścił jego słowa obok siebie. - Możesz mnie obwiniać, ale zrobisz to, kiedy wylądujemy na Ziemi. Na razie, synu, podlegasz moim rozkazom i albo będziesz mnie słuchał, albo poderżnę ci gardło. The Needle skrzywił się i zamilkł. Załatwię skurwiela przy najbliższej okazji, pomyślał. Na Ziemi. De Volf wstał i wyjął z plecaka kuszę. - Myślę, że tym razem mnie posłuchasz, chłopie. Wymierzył szybko i zwolnił spust. - Tym razem tak. Ale nie zapomnę, kto zabił Biossspota - mruknął the Needle patrząc na konwulsje pasiastego gryzonia. - Nie znoszę tych szczurów. Same żyły i jądra. - Jądra są dobre - zasyczał De Volf. - Chrupiące. - Przestań. Latające ryby coraz śmielej unosiły się w powietrzu, aż wreszcie cień przemknął po falach i z nieba spadł stożkowaty kształt. Chwilę później odleciał trzymając trzepoczącą zdobycz, a ryby znowu obniżyły swe loty. - Kiedy bierzemy rzekę? - Jeszcze dziś. W nocy. Dasz radę? - Tak. - The Needle wcale nie był tego pewien. Różnie bywało, ale jeszcze nigdy nie czuł się tak podle. Nawet wtedy, kiedy jadł, wszystko go bolało. Nie srał z nerwów od tygodnia, teraz już po prostu nie mógł. Skórę zryły mu jakieś cholerne kleszcze. Patrząc na zadziwiające labirynty wyrzeźbione w przedramionach, zastanawiał się, czy czasem nie są, cholery, inteligentne. Przetarł zapuchnięte powieki, w których nie było już rzęs. - Wszystko będzie dobrze, De Volf. Nie pierwszy raz się w tym babramy. Ale De Volf patroszył już szczura i chyba nawet go nie usłyszał. Jeżeli ktokolwiek dotrze do tego Jaja, to będzie to ten blady, niewzruszony padalec, pomyślał wściekle the Needle. Chwilę później znowu zasnął. Ryby przestały unosić się nad falami, za to odległy śpiew przybrał na sile. De Volf słyszał go teraz wyraźnie. Pokręcił w zamyśleniu głową i spojrzał na zachód, tam, gdzie chmury kłębiły się nisko, a pagórzysty teren zdawał się dotykać nieba. - My dwaj, ten gówniarz pilnujący kibla i jajogłowi. Jakoś nie bardzo mogę wpaść na to, co Aldritch ma zrobić naprawdę. Ale to już sprawa jego i Mr Helpera. Potem spojrzał znowu na śpiącego the Needle'a i uśmiechnął się ponuro. - On rzeczywiście myśli, że to ja załatwiłem Biosspota. Nie widział przecież, że on sam poderżnął sobie gardło. Leżałem dwadzieścia metrów obok i też nic nie mogłem zrobić. A ja lubiłem Biosspota. Zabuczał dzwonek do opiekacza i dwie brązowe kromeczki wyskoczyły na zewnątrz. W powietrzu unosił się już smakowity zapach kawy i Adrian Moreno ponownie zwlókł się z łóżka. Najpierw wyrzucił grzanki, potem wylał kawę. Chciał jeść na siłę, ale sama myśl o przełknięciu czegokolwiek skręciła mu wszystkie flaki. - Co, do cholery, ze mną jest? - wyszeptał pytanie do małego chomika. Chomik zaczął miotać się nerwowo, biegając po klatce jak opętany. Zazwyczaj był to spokojny, pewny siebie sukinsyn, wiecznie kombinujący nowe wersje ucieczek. - Ty też coś czujesz... Z trudem zebrał myśli i wystukał siedmiocyfrowy numer. - Spadina Hotel, czym mogę panu służyć? - To ja - wyszeptał. - To ja, Gus. - Adrian?! Co się dzieje, człowieku, jest ósma, a ty wciąż siedzisz w domu?! Nie myśl, że... Przestał słuchać i rozłączył rozmowę. Nie miał siły powiedzieć, że dzisiaj znowu nie przyjdzie do pracy. Nie miał siły martwić się, że nie zdołał tego powiedzieć. Słońce świeciło ostrym światłem i dzień rozpoczął się na dobre, ale tego też zdawał się nie zauważać. Położył się pod parapetem i leżał tam obserwując mrugające światełka telefonu, aż wreszcie otworzyły się drzwi i stanęła w nich postać. Wydała mu się znajoma. Tak, kiedyś na pewno ją znał. - Boże jedyny, co się z tobą dzieje, Adrian? - zapytała, a on widział, jak jej głos eksploduje dziesiątkami kolorów i spływa po ścianach pokoju. - Znowu nie poszedłeś do pracy, dzwonił do mnie Gus. Adrian, chodźmy do lekarza, to się zdarza... Każdy... Każdy może... Nie zdziwił się specjalnie, kiedy jej głowa rozmazała się i pozostała wielka, nadęta i pulsująca czerwoną krwią. Ohydne, grube włosy sterczały jak brudne, pozlepiane ziemią druty. - Jak druty - powiedział do niej. - Jesteś jak druty. Chwilę później poczuł się trochę lepiej. - To ty, Hazzel. Przepraszam cię... Ale ja nie wiem... Postawiła torby pełne kolorowych pudełek i oparła się o ścianę. Była ładną, czterdziestoletnią kobietą o ciemnej skórze i ciemnych oczach. Jej szczupła twarz była zawsze taka ciepła i dobra. Lubił przytulać jej drobne, kruche ciało, które dało mu siłę na te wszystkie trudne dni i które dało mu dzieci. Jego żona. I on jej nie poznał. - Dlaczego wciąż leżysz pod tym oknem, Adrian? Łóżko stoi trzy metry obok. Zadzwonię po lekarza. To nie może dłużej trwać. Podniósł się ciężko. Wyglądało na to, że stracił kontrolę nad własnym ciałem. Stało się obce. Nie chciał go. - Nie. Nigdzie nie dzwoń. Poprawiła włosy, tak jak to zawsze robiła, kiedy była naprawdę przestraszona. - Ale dla... - Nie!!! - ryknął i roztrzaskał półkę z talerzami. - Nie! Lekarza... Robisz ze mnie wariata, he? Dios mio! Wariata... Wynoś się. Wynoście się wszyscy, nie mogę już patrzeć na wasze rozdęte, chore łepetyny. W drzwiach pojawiły się dwie mniejsze istotki, też wielkogłowe, i teraz wszystkie trzy obserwowały go czujnym wzrokiem. - Nie dam się, stójcie tak, cholery, stójcie... Znowu coś roztrzaskał, a tamci trzej eksplodowali feerią kolorów. Otrząsnął się i widział teraz żonę z dwójką płaczących dzieci. Obejmowała je drobnymi ramionami, a oni wyciągali do niej swoje małe rączki. Izaak i Steven. Jego świat. - Cristo. Salva me!... - załkał ochryple. - Ratuj. Dwa drobne pasikoniki nie chciały ze sobą walczyć. Mimo że Aldritch zapewnił im dogodne warunki do przeprowadzenia pojedynku, nie były tym zainteresowane. - A wyglądają tak wojowniczo. Zwłaszcza ten czerwony - westchnął znudzony. Złowił je godzinę wcześniej w pobliżu statku, gdzie łapały resztki ciepła z nagrzanej słońcem ziemi. Teraz było już ciemno. Mniejszy pasikonik wypuścił długą trąbę i zagruchał dyskretnie. Ten czerwony natychmiast przysunął się i po chwili wszystko było już jasne. - To dlatego nie chciały walczyć. - Świnie - dodał po chwili i wyrzucił je w noc. Uruchomił nadajnik, ale żaden z czterech ludzi przebywających na zewnątrz nie odpowiedział. Ostatni sygnał przesłał ten albinos, De Volf, i zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Najprawdopodobniej Pannonici. A on miał siedzieć w statku jeszcze pięć godzin. Pięć cholernych godzin. Potem wykona swój plan, o którym wiedział tylko on i Mr Helper. Wyczuwał coś złego, przyczajonego w nocy, i była to jedna z tych myśli, które w świetle dnia pękają jak mydlane bańki. Ale teraz była noc i strach miał czym oddychać. - Wojna o Jajo jest już rozpoczęta. Nie wątpię, że Najemnicy Szefa dadzą temu radę, ale niepokoi mnie coś innego, coś związanego z tym Ptakiem... Pierwszy Ptak to była historia. Najbardziej intrygująca zagadka Wszechświata. Tajemnica życia w próżni. Zamyślił się i wspomnienia napłynęły same. Siedział wtedy przed telewizorem i patrzył w obrzydliwą mordę spasionego spikera, który aż zachłystywał się z emocji, a pot rozmazywał jego gruby makijaż. - Na niewielkim księżycu w układzie X ponownie odkryto Krater Wernickego. Przypominam, że jest to już siedemset trzydziesty drugi, identyczny obiekt tego typu zarejestrowany w znanym nam Wszechświecie. Nikt nie wie, dlaczego ten właśnie element powtarza się w tak różnych przecież miejscach galaktyki. Jedno jest pewne, właśnie tam składa Jajo albo też to, co możemy nazwać Jajem, legendarny już Pierwszy Ptak, istota bez wątpienia inteligentna i jedyny zarazem żywy organizm, dla którego naturalnym środowiskiem jest kosmos. Spiker przerwał dla podtrzymania napięcia i przewrócił jakąś kartkę. - Jak dotąd nie udało się nawiązać z nim żadnego kontaktu. Również szczątki znalezionych Jaj nie wniosły niczego, co tłumaczyłoby zagadkę życia w próżni. Wiemy, że okres składania Jaja jest ściśle związany z roślinnością porastającą dno każdego z kraterów. I teraz właśnie to, co najbardziej ekscytujące! Kwiaty Życia - bo tak właśnie nazywa się owa flora - rosnące w Kraterze Wernickego na księżycu oznaczonym kryptonimem F-228 wkraczają właśnie w fazę rozrodu. Jest prawie stuprocentowo pewnym fakt, że Pierwszy Ptak złoży tam swe Jajo w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Na ekranie pojawiły się reklamy kalendarzy, a na twarzy Aldritcha niesmak. Otworzył puszkę taniego piwa i sączył ją w zamyśleniu. Jakoś nie poruszyli tematów bardziej drażliwych, pomyślał i odwrócił się do drugiego mężczyzny, który pozostawał ukryty w cieniu, chociaż jedynym, co tamten miał do ukrycia, była dziecinna maska zasłaniająca jego prawdziwe oblicze. Mr Helper. Szef. - Poleci was pięciu. De Volf, Paulos, the Needle, Biosspot i ty. Tamtych czterech opuści statek jako grupa naukowa; De Volf i Paulos będą robić za jajogłowych, Biosspot i the Needle za asystentów. Ty zostaniesz na pokładzie z prawdziwymi naukowcami. Aldritch zaśmiał się ponuro. - De Volf i jajogłowi. Tylko pan mógł wpaść na coś takiego. Ten skurwysyn zabija samym wyglądem. Mr Helper pokiwał głową i błazeński uśmiech błysnął z ciemności. - Pozwól, że to ja będę tym od pomysłów, synu. Daję ci pierwszą poważną robotę i jeżeli masz jakieś opory, chętnie wynajmę cię pająkopodobnym. Im zawsze mało ziemskich Najemników. Aldritch przełknął nerwowo i piwo stanęło mu gdzieś w przełyku. - Słuchaj pan dalej. Na F-228 wylądował przypadkowo czarter wynajęty przez ludzi i Pannonitów i te właśnie rasy mają prawdo do zorganizowania wyprawy. Ja znam tych zimnokrwistych sukinsynów. Na pewno będą się starali was załatwić i zrobią wszystko, żeby materiał genetyczny Ptaka był tylko ich prywatną własnością. My zaś dołożymy wszelkich starań, żeby sytuację odwrócić. W wyprawie bierze udział po dwudziestu osobników z każdej strony. Negocjacje są zakończone. - I ja też jestem zakończony - burknął Aldritch, zastanawiając się nad ewentualnym ryzykiem, jakie niosła ze sobą wyprawa. - Ten Pierwszy Ptak najwyraźniej unika naszego towarzystwa, po cóż więc skurwysyna niepokoić? Niech sobie lata. Mr Helper milczał chwilę. - Jeżeli jeszcze raz mi przerwiesz, powrócisz do roboty jako Najemnik klasy A to D. - Nigdy o takiej nie słyszałem. - To znaczy Amused to Death. - Aha. Zapadła ponura cisza. - Jeżeli ktokolwiek przechwyci materiał genetyczny istoty żyjącej w próżni - kontynuował Mr Helper - przechwyci tym samym sposób na dominację w Galaktyce. Nie udawaj nawet, że nie wiesz, co to oznacza. Ja dobrze wiem, co robiłeś przed przystąpieniem do "GUNS'N'WARS". Aldritch, który właśnie zastanawiał się, jak to możliwe, że Mr Helper nigdy nie zmienia swego głosu, tak jak gdyby emocje pozostawały poza jego słowami, zmartwiał. - Nie musisz więc udawać idioty, Guy. Pięć lat temu, kiedy cię przyjmowałem do firmy, znałem cię lepiej niż ty sam siebie. Teraz znam cię jeszcze lepiej. Aldritch milczał zaskoczony. Nigdy nie uwolnię się od przeszłości, pomyślał i utkwił wzrok w dziecinnie uśmiechniętej twarzy. - Będzie to wyglądać na samoobronę. Oni zaatakują, a my się obronimy. Wtedy wyruszysz ty z piętnastoosobową grupą naukowców, spotkasz się z grupą De Volfa i zaczniecie forsować rzekę. - Jaką rzekę? Mr Helper wstał i wyciągnął z ciemnej kasety dwa krążki. - Masz tu holograficzny przegląd F-228. Jest niewielki, ale zaskakująco pełen niespodzianek. Jak zresztą każde miejsce, na którym odkryto Krater Wernickego. Występują między nimi cholerne zbieżności i to w takich dziwnych, nie bardzo zrozumiałych kwestiach, sam zobaczysz. Aldritch wziął kasety. - A co jest na tej drugiej? - Wszystko, co wiemy o Pierwszym Ptaku. Kiedy napotkasz blokadę informacyjną, nie bądź zdziwiony. Uruchomisz tę kasetę ponownie po wylądowaniu na F-228. Tam przejrzysz cały materiał. Teraz jest jeszcze za wcześnie. - Problem polega na tym, że nie będę specjalnie zdziwiony, szefie - odpowiedział Aldritch tłumiąc ciekawość. Postanowił przejąć grę Mr Helpera i przyjmować wszystkie wiadomości ze stoickim spokojem. - A to dlaczego? - Bo nie stać mnie na holowizor. Jestem tylko biednym Najemnikiem. - Bzdura. Już go masz. Patrzył na szerokie plecy człowieka, który ukrywał swoją twarz pod maską niewinnego dziecka i zastanawiał się, jaka jest ta prawdziwa. Ta, która żyje pod tą pierwszą. Ta, która wydała mu ten przerażający rozkaz. Potem pozostał już sam, aż do świtu, który wsunął się przez uchylone okno i napełnił go wilgotnym chłodem. A kiedy przyszedł dzień i obejrzał kasety, zrozumiał, że ten chłód nie opuści go już nigdy. Warkot za oknem przybrał na sile, a potem nagle ustał. Słyszał, jak deszcz łomocze po szybach i dziwił się, że łomocze też po drzwiach. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku, że to jednak nie deszcz. Wygramolił się spod kaloryfera i poszedł otworzyć. Stało tam dwóch facetów w niebieskich uniformach, białych czapeczkach i białych rękawiczkach. Uśmiechali się i on wiedział dlaczego. - Czy pan Adrian Moreno? - Tak. - Pan zamawiał zestaw do szybkiego murowania. Właśnie go dostarczyliśmy. To te trzy worki. Nie potrafił odpowiedzieć, po co w ogóle zamówił coś takiego, ale świetnie pamiętał, że tak właśnie było. Ach, tak. Piwnica. - Proszę pana? Coś nie tak? - Już dobrze, panowie. Proszę wziąć te worki i zanieść je na dół. Piwnica jest otwarta. - Pan jest chory? - Nie. Patrzył, jak schodzili na dół, uginając się pod ciężarem czarnych pakunków i wydawało mu się, że tak właśnie będą wyglądać ludzie schodzący do Piekła. Po chwili byli już z powrotem. Zablokował im wyjście zasłaniając ciałem drzwi. - A gdzie tamci dwaj? Spojrzeli po sobie niepewnie. - Jacy tamci dwaj? - zapytał wreszcie niższy. Moreno wciągnął głęboko powietrze, zabarwił je i wypuścił. - Dobra, dobra. Ja to widzę. Widziałem, jak oni wyszli z pańskiej nogi. Tych dwóch pieprzonych gości w rogowych okularach. Gdzie oni są? Tamten wciągnął głowę tak, że prawie zupełnie zniknęła w jego szerokich barach. - Co ty, masz pierdolca, czy jak? - warknął. - Dostarczyliśmy ci te worki i nie próbuj nas przechytrzyć. Z drogi, koleś. Moreno rozszerzył swoje ciało dokładnie tak, że zablokował całą framugę. - Najpierw tamci dwaj. A ty się przestań wreszcie zmieniać - powiedział do wyższego. - Nic ci to nie pomoże. - Cholerny pieprzony świrus, Eddie. Co my tu jeszcze robimy. Mamy jechać do Bostonu, a nie srać się ze świrami. Tego nie ma w kontrakcie. - Słusznie, Al - niższy sięgnął kosmatymi ramionami, złapał Moreno za ręce i grzmotnął nim o ścianę. - Tu masz czek. Nie zgub - zarechotali i wyszli. Tuż za nimi wybiegło tamtych dwóch, niby podobnych, a przecież zupełnie innych. Potem do drzwi podleciał mały biały ptak, wrzaskliwie wyśpiewując sprośne piosenki, i krążył tam uparcie, aż wreszcie, znużony, opadł na dywan i zamienił się w białą karteczkę czeku. - Załatwione - szepnął do siebie Moreno. - Załatwione. Deszcz przestał padać, było teraz cicho i parno. Powoli zapadał zmrok. Poczuł, że znowu wstrząsają nim dreszcze i zawlókł się do kuchni. Na stole leżała koperta. Otworzył ją. Adrian, Zupełnie nie wiem, co się z Tobą dzieje, dlatego biorę dzieci i jadę do moich rodziców. Jeżeli pójdziesz do lekarza... Z wściekłością podarł kartkę. - Nie jezzzdem chry - dreszcze miotały jego głową tak mocno, że z trudem w ogóle mówił. - Ty, krwo. Mówią, że to szczury i robactwo pierwsze wyczuwają niebezpieczeństwo. Gówno prawda. Moja żona była pierwsza. Zabrała dzieci i uciekła. Uciekła, a ja zostałem tutaj sam i nikt już mnie nie obroni przed tym, co chce we mnie wejść. Nikt mnie nie uwolni. - Widddocznie tak mbyć - szeptał do swojej twarzy. - Wybrany, jdyny... Potarł gładki, chłodny policzek i pomyślał, że nie golił się już od pięciu dni. Nic nie wyrosło. Miał przecież ciemny, gęsty zarost; zazwyczaj golił się dwa razy dziennie. Coś dziwnego działo się też z oczami. Były większe i bardzo czarne, podbite wałami obrzękniętych powiek. Wargi ścieniały i przypominały dwa cienkie gumowe paski. - Wybrany... Przełknął trochę wody, ale stanęła gdzieś w przełyku i musiał wypluć ją na podłogę. - Dios estaconmigo... Może nie ten, ale Bóg. Gdzieś w środku. Przez sekundę pomyślał, że każdy schizofrenik, czubek, czy jak ich tam jeszcze zwać, był tylko próbą, nieudaną próbą tego, do czego on szedł prosto i pewnie. On nie był wariatem. Ewoluował. Zmieniał się. I coś mu w tym pomagało. Pokój falował, a ściany przekrzywiały się, tryskając drobnymi kropelkami powietrza tak, że wirował wśród nich, sam zamieniony w pęcherzyk wody i nie wiedząc nawet, kiedy spłynął po schodach do piwnicy, gdzie zaryglował się od środka. Wtedy znowu się uspokoił, bo przypomniał sobie wreszcie, co ma zrobić. - Nic z tego. Aldritch nas nie słyszy. Mamy jakieś cholerne zakłócenia. Ja myślę, że to te kwiaty. Czy ty też słyszysz ten śpiew, De Volf? De Volf spokojnie zżerał kolejnego pasiastego gryzonia i nawet tu, gdzie stał the Needle, słychać było chrupot jąder miażdżonych zębami albinosa. - Aldritch nas nie słyszy - powtórzył i starał się myśleć tylko o tym, bo czuł, że jeszcze chwila i wyhaftuje. Wreszcie De Volf otarł ręce o trawę i wstał. - Nie znoszę żarcia z puszek... Masz rację. To te kwiaty. One strasznie sieją. To właśnie dlatego nie możemy użyć żadnego sprzętu ani nie mogliśmy lądować tuż przy kraterze. Patrzyli w ciemność rosnącą nad rzeką i słuchali delikatnego zawodzenia dochodzącego z drugiego brzegu. Słyszeli go już wczoraj, ale z godziny na godzinę przybierał na sile i teraz wydawał się rozbrzmiewać wszędzie. - Co się tam, kurwa, dzieje? - zapytał niepewnie the Needle. De Volf pozostał niewzruszony. - Śpiewają, człowieku. Kwiaty śpiewają. - To się zbliża, De Volf. Czy ty nic nie czujesz? Musimy się śpieszyć. Albinos prztyknął papierosem i niedopałek zatoczył czerwony łuk. - Coś tu się faktycznie dzieje. Nie jest dobrze. Rozdzielimy się; ty zostaniesz na brzegu, a ja przeprawię się przez rzekę. Jeżeli to się zacznie bez nas, szef nas załatwi na dobre. Będziesz czekał na Aldritcha i jajogłowych. Gdyby nie zdążyli, może mnie się uda. - Ale co ty właściwie chcesz zrobić, De Volf? Chcesz mu wyrwać to Jajo spod dupy? - Ustrzelę jego dupę, jeśli zajdzie i taka potrzeba. A zrobię to dlatego, że Mr Helper odstrzeli moją, jeśli spieprzę. The Needle rozdrapał kolejne labirynty oplatające lewe przedramię. Wszystko go swędziało. Nawet jaja. I ten nieustający śpiew. Wydawało mu się, że rozróżnia jakieś słowa, zdania. - Co tu się naprawdę dzieje, ja cię ostrzegam, De Volf, spokojnie. Tamten rozpakował już sprzęt. - Wiem tylko tyle, że to się wkrótce zacznie. On tu przyleci tej nocy. - Ja myślę, że on tu już jest. Albinos zwodował mały ponton i rdzawa woda chlusnęła na brzeg. Nadszedł wiatr, a z nim chmury, które zabrały światło milionom gwiazd. Było zupełnie ciemno. - Czekaj tu. Zresztą rób, co chcesz. The Needle nie widział nawet rzeki. Włączył niewielki akumulator, ale żaróweczka zalśniła i zgasła niczym rubin oświetlony promykiem słońca. - Trzymaj się, skurwielu! - krzyknął. - Załatw go. Ciemność odpowiedziała mu wyciem wiatru i hipnotycznym śpiewem kwiatów. - Trzymaj się - powtórzył już ciszej. I dobrze wiedział, że mówi to tylko do siebie. Weź się w garść, chłopie, pomyślał nerwowo zapalając papierosa. Po omacku założył noktowizor. Przez szkło przeleciały trzy niebieskie paski, a potem eksplodowała feeria kolorów, która oślepiła go na dobre kilka minut. Z wściekłością zsunął okulary i usiadł na wilgotnej, szorstkiej trawie. Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie wiedział, co robić. Cały sprzęt oszalał, on też był tego bliski i sterczał tu bez sensu licząc na to, że Aldritch zdoła go odnaleźć. Kiedy wreszcie przemógł się i udało mu się pokonać wiatr, rzucił trochę suchego paliwa i rozpalił ognisko. Płomień był wysoki i czysty, a ogień zabrał gdzieś te najgorsze myśli. - No, teraz może mnie dostrzeże. Musi. Potem znowu odwrócił się w mrok i kiedy pomyślał o De Volfie samotnie forsującym rzekę, przeszedł go dreszcz. Ten facet był rzeczywiście mocny. Jak on to wszystko wytrzymuje? Coś przemknęło przez krzaki, sycząc i piszcząc na przemian, i był prawie pewien, że to coś ucieka od tego cholernego wiatru. Byle dalej od wyspy z Kraterem Wernickego. Wszędzie było tak samo - rzeka zamykająca pierścieniem wyspę, na wyspie krater, w kraterze kwiaty. I te zakłocenia elektromagnetyczne. Ale nigdy nikt nie słyszał śpiewu. Tego nie było w instrukcji. Tego nie wiedział nawet Mr Helper. Śpiewały coraz głośniej. - Kto? - Co! - Dlaczego? - Po co? - Z kim? - Co robisz? - Co robisz? - Co robisz? - Co ja robię?! Ściany zadawały dziesiątki pytań, ale udawał, że nie słyszy. Całe życie zadawali mu różne pytania i całe życie starał się na nie odpowiadać, tak dobrze, jak tylko potrafił. I zauważył, że im bardziej się starał, tym gorzej do niego podchodzili. Ludzie nie lubią, kiedy im się odpowiada. Tak naprawdę wcale ich to nie interesuje. Tylko pytania. Kiedy miał osiem lat, wkrótce po tym jak rodzice się rozeszli, zamknął się w sobie i tam już pozostał przez kilkanaście następnych lat. Pamiętał, jak matka zabrała go do Sacramento, a ojciec pozostał w Nowym Yorku, i musiał chodzić do nowej szkoły i poznawać nowych kolegów. Nigdy już nie mógł uwolnić się od tego koszmaru. Nowi ludzie. Nowe środowiska. Nowe sytuacje. Śmiali się z jego akcentu, śmiali się z tego, że jest taki mały i śmiali się z jego wielkich, przerażonych oczu. Pewnego dnia spóźnił się na szkolny autobus i patrzył na chmurę spalin, jaką zostawił za sobą, i nie wiedział, co ma zrobić. Poszedł więc pieszo, błąkając się po przedmieściach, aż wreszcie zgubił się zupełnie, usiadł na chodniku i zaczął przeglądać jakąś darmową gazetę. Nie płakał. Właściwie nigdy nie płakał jako dziecko. Po prostu siedział i oglądał sobie tego brukowca i do dziś zapamiętał zdjęcie nagiej kobiety, chyba pierwsze, jakie w ogóle w życiu widział, zamieszczone na trzeciej stronie z napisem "Our Star of a Week". A później faktycznie pojawiły się gwiazdy, a on wciąż tam siedział i nikt z przechodzących ludzi nie zapytał go ani o to czy się zgubił, ani o to, czy potrzeba mu pomocy. On nie potrafił zapytać. Nie mógł. Rano odnalazła go policja i gliniarze mieli wielki problem z wyjęciem gazety z jego zaciśniętych piąstek, czarnych od taniego druku i lepkich od potu. I tak było już zawsze, nigdy nie potrafił znaleźć własnej drogi; wszystko, co robił, wydawało mu się głupie i niewłaściwe. Myślami zawsze biegł gdzieś dalej, a kiedy robił wreszcie ten krok do przodu, głowa robiła dwa. Rodzina pochłonęła go prawie całkowicie i myślał, że odnalazł swoje prawdziwe przeznaczenie, ale po kilku latach odkrył z niesmakiem, że znowu błąka się po innym świecie. I właśnie teraz idę tym najwłaściwszym szlakiem, tym, na który czekałem całe życie, myślał kończąc powoli pracę. Nikt mi nic nie zabierze. Jestem tylko ja. Ja sam. Podszedł do wentylatora, a ręce automatycznie wykonywały swoje ruchy. Jeszcze tu. Tam. Koniec. Koniec. Adrian Moreno, czterdziestotrzyletni mężczyzna, barman hotelu Spadina, kochający mąż i czuły kochanek, ojciec dwóch przemiłych dzieciaków, trochę rzeźbiarz, trochę pilot, z reguły milczący, poważny facet o delikatnej twarzy, którą popsuły głębokie bruzdy ciągnące się od nosa aż do podbródka, szczupły i wciąż silny, nigdy nie ulegający żadnym nałogom; a przede wszystkim Adrian Moreno - człowiek, który zamurował się we własnej piwnicy. Odkąd przyszedł ten wiatr, wydawało mu się, że słyszy jakieś dziwne, monotonne zawodzenie dobiegające gdzieś stamtąd, gdzie teraz musieli być Najemnicy. Czasami brzmiało to jak śpiew, czasami jak płacz. - Cóż tam się wyprawia, do cholery? - zapytał siebie samego. - Może Mr Helper udzieli mi kilku złotych wskazówek. To chyba teraz nadszedł ten czas. Wrócił do statku i usiadł w swojej kabinie. Powoli włożył kasetę do holoodtwarzacza i nie spiesząc się przewinął ją do blokady założonej przez szefa. Uruchomił mały detektor, który zamrugał żółtym światełkiem, a kiedy przyłożył tam opuszkę swojego kciuka, na środku pomieszczenia pojawił się człowiek. Aldritch był pewien, że jego twarz chowa się pod dziecinną maską i że jego głos będzie spokojny. - Tak więc mamy kłopoty - odezwało się holo. - Jak się domyślasz, spodziewałem się tego. Teraz zacznie się twoja robota, Aldritch. Znam De Volfa od dwudziestu lat i jestem pewien, że sobie poradzi z Pannonitami. Bierz jajogłowych i ruszaj szlakiem, który wytyczyli Najemnicy. Około dziesięciu kilometrów od rzeki musicie opuścić transporter, nie myślę, żeby cokolwiek mogło się tam poruszać. - Mr Helper cofnął się i za jego plecami wyrósł model F-228. - Według moich obliczeń będziesz tam za dziesięć ziemskich godzin. Rzekę sforsujecie w trzydzieści minut, the Needle i Biosspot są prawdziwymi specami w tej robocie. Ale nie wszystko jest takie proste, Guy. Aldritch wpatrywał się w model księżyca i coś strasznego zaczęło zabierać jego myśli. Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, co dostrzegł właśnie w tej chwili. To niemożliwe, pomyślał. Chryste, to niemożliwe. - Myślę, że już to widzisz, chłopcze. - Mr Helper odsunął się na bok, a model za jego plecami urósł na całą wysokość pokoju. - Nikt nie wie, o co tu właściwie chodzi. Nikt nie ma żadnych pomysłów, jak to wytłumaczyć. Ale nie ma mowy o przypadkowym podobieństwie. Chciał się odwrócić, ale nie potrafił. Czuł, że zaraz oszaleje i znowu spokojny głos Mr Helpera przywrócił mu odrobinę spokoju. - Tak to będzie wyglądać o świcie tego dnia. Kiedy promienie słońca padają pod innym kątem, obraz jest taki, jak to widziałeś setki razy. Po prostu księżyc. Mr Helper ponownie stanął pomiędzy nim a F-228. - I to nie jest przypadek, Aldritch. Dlatego jeżeli wyczujesz cokolwiek, co cię zaniepokoi, jeżeli wyczujesz prawdziwe niebezpieczeństwo, nie dopuść do nawiązania kontaktu. To rozkaz rządowy. Jajogłowi myślą tylko o jednym. Najemnicy wiedzą, co mają robić. Ty zadecydujesz. Nie wiemy, co zniesie ta istota, co będzie w środku Jaja, ale popatrz jeszcze raz na F-228 i zrozumiesz, że nie możemy ryzykować. Aldritch nawet nie drgnął, kiedy holo zamgliło się i zniknęło. Stał jak skamieniały i wciąż widział tę twarz. Precyzyjnie wyrzeźbioną twarz człowieka, który był niczym innym jak północną stroną F-228. Był spokojny. Podążał wąską, piaszczystą ścieżką, cały czas pod górę, trochę podlatując, trochę biegnąc, bo wiedział, że tam gdzieś za horyzontem, odnajdzie wreszcie wodę i zaspokoi pragnienie. Po obu stronach ścieżki rosło morze delikatnych kwiatów, falujących ospale na wietrze. Widział ich soczyste kielichy, czuł ich pełne płynów ciała, ale nie potrafił zboczyć z piaszczystej drogi. Nie potrafił, bo żaden z kwiatów nie należał do niego. - Potem przeniósł się z powrotem do tego pomieszczenia, gdzie ściany pokrywał świeży cement. Zebrał resztki myśli i zadał sobie pytanie, jak to możliwe, że wciąż jeszcze żyje. Powietrze musiało skończyć się już dawno. Spostrzegł też, że cement porósł jakąś dziwną, mechowatą substancją i był teraz niczym skóra; szorstka, ale i łagodna zarazem, przyjemna w dotyku i ciepła. Ale jemu było zimno. Lodowaty chłód wybiegał z palców stóp i pędził po plecach niczym śnieżny pająk zamknięty w pułapce bez wyjścia. W głowie czuł żar. Ogień trawił jego myśli. - Todo es tan freo... Zimno... Moja krew, Jego krew, Mi sangre, sangre do Dios... - splunął w kąt piwnicy czymś, co na pewno nie było śliną. To coś przebiegło nerwowo po ścianie i przyczaiło się w kącie pomieszczenia obserwując go sprytnymi oczkami. - Pełno tu was, wciąż was tu pełno... Por oue la abandonaste? Padre... Hijo de puta. Resztką sił powtrzymał się, żeby nie zwymiotować. Starał przypomnieć sobie jeden z tych ciepłych dni, w których chodził do lasu ze szkicownikiem, przygotowywując fragmenty swoich rzeźb, ale i to pochłonął czarny ogień i ujrzał siebie samego siedzącego w bryle modeliny, a ktoś drugi nakłada już na niego warstwy białego cementu. - Zostaw mnie... Yo soy Dios. Zostaw mnie, precz... Ale tamten sprawnymi ruchami obudowywał jego ciało, aż dotarł wreszcie do twarzy i zamknął ją w cementowym pancerzu. - Precz... Dios esta conmigo... Yo soy Dios, czy nie widzisz... Ja... Ja się duszę. Rzeźbiarz nie przerywał pracy. Przecież to ja, pomyślał. Rzeźbię samego siebie. Ale ta rzeźba żyje, Adrian. Czy nie widzisz, że to ty? Zawsze ty. Nie oni. Ty. Powietrza. Wyrwał się wreszcie z tego koszmaru i znowu szedł piaszczystą drogą, wciąż prostą i wciąż ginącą w mglistym horyzoncie. Wydawało mu się, że morze kwiatów urosło, a jego ścieżka stała się ciaśniejsza i jeszcze bardziej sucha. Nie było tu słońca ani gwiazd, nie potrafił też powiedzieć, czy to dzień, czy noc. Po prostu żył. Nie mógł iść do przodu. Do przeznaczenia. Coś ciągnęło go do piwnicy, tam, gdzie nie było już dla niego powietrza i gdzie setki złośliwych oczek oczekiwało jego śmierci. Przemógł to i postawił następny krok. Jeszcze jeden. Następny. - Idę. - Idę. - Idę. - Pić. Wiatr nie ustawał. Szarpał niskimi drzewami tak mocno, że the Needle czuł ich gałęzie muskające jego rozwiane włosy. Zapalił nowego papierosa, ale zaraz go wyrzucił. To już dwie godziny, jak tutaj sterczę, pomyślał i utkwił wzrok w płomieniach. Siedział w jasnej plamie światła otaczającej ognisko, a wszędzie dookoła było czarno i zimno. Prócz wiatru i tego przeklętego śpiewu nie słyszał nic. Żadnych odgłosów charakterystycznych każdej nocy. Ani jednego ptaka, ani jednego błysku drapieżnych oczu. Wszystko gdzieś uciekło. Gdzie jest ten cholerny Aldritch? De Volfe dawno już osiągnął krater, gdzie są jajogłowi? Potarł skronie i wtedy zawodzenie kwiatów zmieniło się. Zaczęły śpiewać wyższym, jeszcze bardziej narkotycznym głosem i the Needle pomyślał, że teraz to już na pewno zwariuje. Założył hełm De Volfa i opuścił słuchawki. - Wyłączcie tę pierdoloną operę! - wrzasnął w stronę rzeki. Zaczynał podejrzewać, że to nie uszy są odbiornikiem tego dźwięku. Cokolwiek z nimi robił, wciąż słyszał to samo. Chyba rzeczywiście ocipiałem, burknął w myślach. Ileż jeszcze. Zachciało mu się spać i żeby oddalić tę myśl, zaczął przypominać sobie ostatnie dwadzieścia godzin. Opuścili swoje statki i spotkali się u podnóży pierwszego wzgórza. Pannonici byli podenerwowani i ich małe, bezmyślne twarze wykrzywiał dziwny grymas. Krótko wymienili formalne uwagi i natychmiast ruszyli do przodu. The Needle uruchomił swój transporter, a Biosspot dał znak odjazdu. Wszyscy obładowani byli plecakami i walizami zbudowanymi na wzór tych, które mieli jajogłowi. Oczywiście, zawartość była zupełnie niepodobna do oryginałów. The Needle dokładnie widział ze swojej wieżyczki tyczkowate postacie jadące w transporterze przed nim. Splunął w przelatującego motyla i zapytał: - Ilu ich jest? - Dwunastu skurwieli. - Biosspot sprawdzał coś na mapie. - Ale z nimi to nigdy nic nie wiadomo, wiesz, te pierdolone telepatyczne gatunki. - Taaa. Jechali tak kilka godzin, a kiedy wreszcie komputer pierwszego transportera odmówił posłuszeństwa, stanęli. - Uwaga, chłopy - zamruczał w słuchawkach głos De Volfa. - Póki jeszcze mamy łączność. Może teraz. Setki razy analizowali całą drogę i ten moment wydał im się najbardziej niebezpieczny. I rzeczywiście. Pannonici wytoczyli się ze swojego transportera i bez żadnej chwili zwłoki otworzyli do nich ogień. Było to tak głupie, że nie wzięli tego pod uwagę. Spodziewali się jakiejś zmyślnej pułapki, podstępu, wszystkiego, tylko nie ataku w pełnym słońcu. Pierwszy dostał Paulos. The Needle widział płomień spalający jego głowę i w tym samym momencie puścił krótką serię i skosił dwóch Obcych. Dwie sekundy później był już poza transporterem i czołgał się wprawnymi ruchami na północne wzgórze. Wtedy po raz pierwszy usłyszał delikatny śpiew dochodzący ze wschodu, a cały ich sprzęt, nie wyłączając broni stał się kupą bezużytecznego złomu. The Needle wiedział, że Pannonici mają ten sam problem i wiedział też, że są beznadziejni w walce wręcz. W przeciwieństwie do nich. W powietrzu zalśniła czerwona strzała i był to znak, że De Volf załatwił następnego. Potem poszło już szybko. Mieli takie specjalne kusze i potrafili z nich korzystać. Reszty dokonały noże. Dopali dwóch ostatnich w małej dolince i zarżnęli jak świnie. Bez skrupułów. De Volf otarł pęcherze krwi ze swojego ostrza i syknął cicho: - Tylko Paulos. Dobry wynik. Biosspot splunął mu pod nogi i wrócił do transportera. - Przecież znałeś go piętnaście lat, ty skurwysynu. Nie żal ci? - zapytał the Needle. - Ciesz się, że żyjesz, Needle. Ciesz się życiem albo szybko je stracisz. Albinos kopnął zwłoki Pannonita i wyjął pudełko papierosów. Kiedy szkarłat oświetlił jego twarz, the Needle pomyślał głupawo, że to płomyk zapalniczki, Bogu dzięki, jego ciało wiedziało, że to bzdura. Rzucił się w dół zbocza i widział stamtąd, jak grupa nowych Pannonitów podpala transporter, a później Biosspota, który starał się wyjąć ciało Paulosa. patrzył, jak Biosspot pali się żywcem i nic nie mógł zrobić, jak tylko walić do nich raz po raz z kuszy. Kilku upadło, dwóch pobiegło w jego stronę. Mieli jakieś dziwne dmuchawy i siali tym na wszystkie strony podpalając trawę i krzewy. Wrzask Biosspota urwał się nagle. The Needle zrozumiał, że to De Volf musiał skrócić jego męki. Skurwysym był do tego zdolny. Tych dwóch zbliżyło się niebezpiecznie, a on nie miał już strzał. Pobiegł zakosami, w dół; prosto na spotkanie ognia, aż wpadł wreszcie pomiędzy dwa płonące drzewa. zanim zaczęło się tlić ubranie, był już po drugiej stronie, wdychając smród spalonych rzęs i włosów. - No, to teraz poczekam na was, pierdoleni telepaci. Nie mógł uwierzyć, że tak ich załatwili. Zupełnie nie wiedział, skąd wzięli się ci nowi. Biosspot. Jego matka wychowała ich razem, po tym jak rodzice the Needle'a zginęli w zamachu bombowym, gdzieś w Bejrucie. Był jak brat. Kochał go jak brata. Została pustka. Poczekał, aż tych dwóch wyskoczy z ognia i zanim ochłonęli, rzucił dwa noże i patrzył jak zadrgały w węźlastych szyjach Obcych. Kiedy upewnił się, że ich czerwone oczy są już martwe, zaczął płakać. Nie mógł wrócić do góry, pożar wielkimi płomieniami odciął go na zawsze od Biosspota. Na wieczność. Potrząsnął głową i zaczął znowu myśleć. Przewidzieli taką sytuację, mieli ustalone miejsce spotkania w przypadku rozbicia grupy. Wbił w lewe przedramię ampułkę sciomedryny i pobiegł na północny wschód. Znał tu każdy zakątek, ćwiczyli przejście przez F-228 na setkach holograficznych makiet. Biegnąc zastanawiał się, czy De Volf da radę pozostałym Pannonitom. Jak dotąd był to najlepszy Najemnik w historii firmy. Biosspot powiedział kiedyś, że w jego żyłach płynie śmierć, a jego głowa to po prostu snajperski celownik. Biosspot. Co powiedzieć jego żonie? Nic nie powiesz, idioto, bo sam tu zdechniesz, jak nie przestaniesz filozofować; sciomedryna zaczęła działać. Powoli stawał się ludzką maszyną szukającą pułapek i kombinującą, jak je zastawić. Przez te kilka godzin będzie prawdziwym drapieżnikiem. Bezszelestnie przeskoczył gniazdo jakiegoś ptaka i biegł dalej nie zważając na chłoszczące gałęzie i chmary komarów głodnych krwi z jego ciała. Miał do pokonania wiele kilometrów. Jego droga okrążała właściwy szlak i według poprzednich doświadczeń powinien osiągnąć rzekę, kiedy nadejdzie świt. Za kilkanaście godzin. Potem zatracił się gdzieś w samym sobie. Po prostu biegł. Biegł. Biegł. Coś trzasnęło w ciemności i zerwał się na równe nogi. Cholera, chyba zasnąłem, pomyślał patrząc na wygasające ognisko. Szybko dorzucił kilka kostek paliwa, a kiedy płomień wyrósł w górę, przeszedł na pogranicze światła i cienia. Nie ma lepszego celu niż człowiek siedzący przy ogniu w środku nocy. Szelest powtórzył się. The Needle zwietrzył niebezpieczeństwo; wszystko, co żywe, spieprzyło byle dalej od tego śpiewu. Cóż więc mogło pozostać prócz dwóch świrniętych ludzi? Może to Aldritch? Przemknął w ciemności starając się zajść hałasującego od tyłu. Ścisnął zębami nóż, drugi ujął w lewą dłoń. Zacieśnił krąg poszukiwań. To gdzieś tu. Delikatnie odsunął gałąź i coś błysnęło z mroku. Zbliżył się i ze zdziwieniem podniósł z ziemi hełm, dokładnie taki sam, jaki zostawił w transporterze. Co się dzieje? Bezszelestnie wycofał się i podszedł do ogniska na tyle blisko, że mógł odczytać nazwisko właściciela. Victor Biosspot. No 22 5335. G'N'W. Jezus Maria, co się dzieje? - Aldritch, to ty? - zapytał półgłosem i resztki spalonych włosów zjeżyły mu się na głowie. - Aldritch? Jego głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie i obco, brutalnie przerywając zawodzenie wiatru i kwiatów. - Aldritch? I ktoś wyszedł z nocy, pewnym krokiem zmierzając prosto na the Neddle'a. Widział tylko jedno. Spaloną, czarną kurtkę, jaką nosili Najemnicy "WARS'N'GUNS". Jaką nosił Biosspot. Kiedy jeszcze żył. Siedział w cieniu wysokiego drzewa i patrzył, jak ona odbija piłeczkę płynnymi ruchami rakiety i za każdym razem ściana oddawała jej uderzenie. Jej jasne, proste włosy rozsypywały się na wszystkie strony, a jasnobrązowa skóra naprężała się od pracujących mięśni. Widział też jej wargi, pełne i trochę wygięte w dół. Trochę smutne i trochę wesołe. Tak jak ona. Przeniósł się do samochodu, patrząc przez zaparowane szyby na jej szczupłą sylwetkę zbiegającą po schodach szkoły, a potem widział ślady jej butów, które zostawiła w brudnym nowojorskim śniegu. Zgarnął jeden z nich - szarą, zimną bryłę i trzymał w swojej dłoni, aż zamieniła się w mętną wodę ściekającą przez palce gdzieś w dół, i kiedy tam spojrzał, zobaczył jej dłoń i to, co błyszczało na jednym z palców. Potem porwał go ten zimny wiatr i znowu szedł piaszczystą drogą. Co jakiś czas napotykał leżące, skulone sylwetki, ale nie potrafił się zatrzymać. Domyślił się, że to właśnie ci wszyscy, którzy nie doszli. Ci inni, których ludzie nazywają wariatami. W końcu pozostał tylko on sam. Był przecież tym właściwym. Tym, który dojdzie. - Dlaczego jesteś taki smutny? - zapytała matka. - Dlaczego zawsze milczysz? - zapytała żona. - Dlaczego nie chcesz z nami zagrać? - zapytał Izaak. Właśnie dlatego. Teraz, kiedy robię to, na co czekałem całe życie, na co czeka każdy nawet o tym nie wiedząc, wy odeszliście. Już nie jestem sobą. Jestem tylko Jego cząstką. Ja i on. Nie ma Adriana Moreno. Zaczął płakać. - Co ty tu robisz? - zapytała ona. - Idę. - Co ty tu robisz? - Idę. - Idę. - Idę. Oddychała głęboko, a jej biały T-shirt unosił się i opadał, razem z piersiami i gładkim, płaskim brzuchem, razem z przeponą i każdym fragmentem płuca. Razem z nim. Znowu zrobiło mu się niedobrze. Jeszcze tak daleko. Zaczynał obawiać się, że nie dojdzie. Tylu zostało po drodze. Wciąż nie widział końca. Gdzie ja właściwie jestem? W piwnicy? Umarłem? Zmartwychwstałem? Pytania. Tak, pytania. - Pójdziesz do lekarza? - Idę. - Pójdziesz do lekarza? - Idę. - Idę. - Idę. Kwiaty mruczały coś do niego łagodnym, cichym głosem. Skinął na nie uspokajająco. Wszystko jest w porządku. - Idę. - Idę do was. Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Rzeczywiście słyszał śpiew dochodzący gdzieś ze wschodu. Narkotyczne zawodzenie powtarzane setki razy niczym natrętne zaproszenie przejmowało go niechęcią i chłodem. - Trzeba będzie jednak skorzystać - westchnął ochryple. - Czas. Wrócił do statku i już w rękawie zauważył, że światło przygasło zmieniając się z białego w niebieskie. Nawet tutaj dotarły te zakłócenia. Ekranowane żyły kabli nie na wiele się zdały. Ujął w dłoń komunikator. - Profesorze Berdowly, wyruszamy za pięć minut. Proszę przygotować zespół. Obowiązuje pełne umundurowanie. Hełmy. Berdowly był szefem organizacyjnym jajogłowych. Jako wybitny genetyk świetnie sprawdzał się również w warunkach polowych. Uprawiał triatlon. Zresztą wszyscy oni mieli jakieś przeszkolenie fizyczne, ale Aldritch wolał nie myśleć, co będzie, jeżeli wpadną w prawdziwe kłopoty. Banda srebrnogłowych dziadów. Komunikator mrugnął zielonym światełkiem i oznaczało to, że wiadomość dotarła do odbiorcy. Traktowali go jak dużego, zwinnego szympansa i nie zdziwił się, że nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Miał to w dupie. Zapalił papierosa i powrócił myślami do tego, co pokazał mu Mr Helper. Cokolwiek by to miało oznaczać, problem przerastał ludzkie głowy. To samo musiał dostrzec Mr Helper. Dostał tę robotę, bo nie było tu mowy o doświadczeniu, dojrzałości, analizie i wszystkich tych pierdołach, z którymi stykał się na co dzień. Każdy z nich był po prostu dzieckiem, a ta istota była dla nich zupełnie niezrozumiała, tak jak dla dziecka niezrozumiały jest świat dorosłych. Dwu-, trzyletnie dzieciaki pędzące w rozszalałym pociągu do zupełnie obcego im świata. Bezradne i małe, ale już uparte i pewne swych sił. Tak to musi wyglądać z boku i jeżeli ktokolwiek tak na to spojrzał, to na pewno był to Mr Helper. Trzema wprawnymi ruchami odblokował system parkowania i transporter wyjechał na zewnątrz. Widział na monitorze, jak stoi obok statku niczym niski, kopulasty chrabąszcz przyczajony na ziemi w samym środku nocy. Przebiegł korytarz i zaczął zbiegać po schodach. Otworzył hermetyczną śluzę prowadzącą do przedziału cywilnego. I już wtedy wiedział, że coś jest nie w porządku. Było zaskakująco cicho, a kiedy zobaczył siwą, równo przystrzyżoną brodę Berdowly'ego wycelowaną prosto w sufit i jego rozcapierzone dłonie rozrzucone na podłodze, wiedział, jaka jest jej przyczyna. Leżeli wszędzie, w głównym laboratorium, w swoich kabinach, na korytarzu, nawet w małej kuchni. Wszyscy tak samo sini z wytrzeszczonymi oczami, powyginani w najróżniejszych pozach, jak gdyby całym ciałem chcieli złapać ten ostatni łyk powietrza. - Co zresztą się nie udało - mruknął pod nosem. Był już spokojny. Truciciel dawno opuścił statek. Ktoś chce przechwycić Jajo, chce zawładnąć światem. Mimo idealnej wręcz selekcji kandydatów do wyprawy nie udało się. Wpuścili na statek mordercę zawodowca. Ciekawe, kto go wynajął. Aldritch wątpił w ziemskie pochodzenie jego mocodawców. - Kurwa, tyle czasu. Straciłem tyle czasu. Szybko rozpoznawał ich twarze i odhaczał z komputerowej listy. Teraz już wiedział, kogo brakowało. Na to nigdy by nie wpadł. - Pani Deepbrow. Genialny zoolog z Bostonu. Nasza piękna czterdziestka. Ona jedna traktowała go normalnie. Często wpadała na kawę, rozmawiali wtedy o setkach drobnych kwestii, a czas niezauważalnie biegł naprzód. Zawsze dziwił go jej spokój i opanowanie. Kiedy po raz pierwszy zobaczył jej kasztanowe włosy i szczupłe, długie palce, którymi obejmowała parującą filiżankę, postanowił się za nią zabrać. A kiedy zobaczył ją w płóciennej koszuli, zobaczył też, że pod nią nie miała już nic i wtedy wzięła go na dobre. Załatwiła ich wszystkich. Rozpędził transporter tak szybko, jak pozwalał na to teren i wyrzucił w powietrze czujkę, która oświetliła ziemię podlatując kilka metrów wyżej przed jego włazem. Włączył komputer i połączył się ze statkiem. - Do pamięci trwałej. Skrzynka 34. Tu Guy Aldritch, No 20 267. Wykonuję rozkaz oznaczony symbolem Blue Fly, 2. Nieprzewidziane komplikacje. Wszyscy naukowcy zostali zamordowani. Na pokładzie brakuje tylko Florence Deepbrow, numer 16. Wszystko wskazuje na to, że jest mordercą. Według moich obliczeń ma około dziewięćdziesięciu minut przewagi. Zabrała transporter rezerwowy. Widzę podwójny ślad jej gąsienic, który przebiega dokładnie tak jak mój kurs. Najprawdopodobniej zna parametry drogi do punktu Delta, w którym mam spotkać grupę De Volfa. Przewidywany czas dojazdu może być znacznie wydłużony. Zakłócenia EM przybrały na sile i nie sądzę, abym dojechał tak daleko. Bez odbioru. Potwierdzam swoim kodem. Wystukał dwanaście cyfr i przyłożył do ekranu opuszkę kciuka. Statek potwierdził przyjęcie informacji. - No, to zaczęło się na dobre - zapalił papierosa i zmrużył oczy patrząc wprost przed siebie, w wiatr uderzający rdzawym pyłem w ciemny iluminator, i wiedział, że gdzieś tam na wschodzie De Volf i jego grupa czekają na śmierć. Śmierć wyprzedzającą go o dziewięćdziesiąt minut. Znowu powrócił. Skulony w kącie łodzi, patrzył w granatową wodę i na spławik stojący nieruchomo w gładkiej toni jeziora. O tej porze nie było już wiatru i nie było też fal. Słońce schowało się za drzewami i widział tylko czerwoną poświatę, właśnie w tym miejscu, gdzie było jeszcze dziesięć minut wcześniej. Dwa poduszkowce szybko wracały do brzegu, gdzieś ze wschodu dobiegały pokrzykiwania rozwścieczonych żeglarzy, których zaskoczyła cisza i musieli teraz wiosłować. Pozostał sam. Spławik zadrgał nerwowo. Zaczął podrygiwać, raz po raz przytapiając się w wodzie. Serce waliło mu tak mocno, że bał się, że usłyszy je ryba. Antena spławika przechyliła się i znieruchomiała. Zrezygnowała, pomyślał zniechęcony i zapalił papierosa. Zawsze to samo. Na początku wszystko przebiega O.K. Rozkręca się. Ja się rozkręcam. I wtedy zapala się czerwone światło stopu. Duże stop. Ale tym razem było inaczej. Spławik zniknął pod wodą pewnym, szybkim ruchem, a on zaciął błyskawicznie i poczuł ciężar zdobyczy. Jest. Zwijał żyłkę, popuszczając delikatnie hamulec kołowrotka, kiedy ryba szarpała szczególnie mocno. Nigdy nie używał grubych żyłek. Woda była już prawie czarna, mroczna głęboka otchłań, tak bliska i tak daleka zarazem. Podkręcił kilka metrów. Patrzył już w to miejsce, gdzie powinna się pojawić. Jeszcze chwila. I zobaczył twarz swojego ojca. Wściekle wykrzywioną, z nerwowo drgającą powieką, właśnie taką, jaką zapamiętał, kiedy tata trzasnął drzwiami i wyszedł na zawsze. A teraz przyciągnął go z powrotem. - Tato. - Tato, zostań. Zostań z nami. Ojciec wyciągnął rękę, złapał za żyłkę i szarpnął tak mocno, że wypadł z łodzi, prosto w zimną, czarną wodę, która połknęła go cicho, bez żadnego plusku. - Moje oczy - wyszeptał. - Estoy dejando de ver... Coś złego płynie po mojej twarzy. Si, yo se. Esto son mis ojos. Wiem. Oczy. Cristo!... Nie widział już ojca. Nie było wody. Szedł. Znowu szedł. Kwiaty witały go teraz głośnym śmiechem, kołysały się na wszystkie strony, a on dostrzegł wreszcie, że droga ma swój kres. Piach zamienił się w kamień, w szerokie budowlane płyty, przypominające starą, zużytą szosę. Ta miała miliardy lat. - Gdzie jest moje ubranie? Jestem zupełnie nagi. I wtedy zrozumiał, że po tej drodze nie można przejść w ubraniu. Żadna istota nie mogła jej zhańbić odzieniem. Na samym końcu stała brama. Nie odważył się nawet pomyśleć, kto ją tu postawił. - Dlaczego moja droga jest czarna? Dlaczego czerń? Pytanie. On też pytał. I szedł prosto w bramę. Szedł w czerń. Czujka wykonała kilka dziwnych ewolucji, zamrugała światłami i spadła, eksplodując białą jasnością. Transporter stanął. W ostatnim przebłysku ognia wydawało mu się, że zdążył jeszcze coś dostrzec, coś, co zalśniło refleksem światła odbitym od metalu i zagsło razem ze światłem czujki. Założył hełm i szybko sprawdził plecak. - No to ruszamy, panie Aldritch - powiedział spokojnie i wyskoczył na ziemię, która zadrgała pod jego buciorami. Latarka jeszcze działała, a kiedy zdechła dwieście metrów dalej, wyrzucił ją w ciemność i biegł niczym zwierzę, czujnie i szybko, dokładnie tam, gdzie chciał. Powietrze pełne było śpiewu, a wiatr miotał nim na wszystkie strony tak, że raz słyszał go głośniej, a innym razem wydawało mu się, że cichnie. Śpiew był teraz niski i czysty, Aldritch odbierał go każdą częścią swojego ciała, jak gdyby dźwięki wpełzały w niego przez pory skóry, szarpały się w środku i nie chciały wyjść na zewnątrz. To już nie potrwa długo, pomyślał i wspiął się na małe wzgórze. Stał na wprost wielkiej, żelaznej bryły, śmierdzącej spalenizną i śmiercią. Rozpalił małe ognisko i patrzył na truchło Biosspota, zgięte w kłębek niczym ciało bezbronnego embriona, ale wrażenie to uciekło, kiedy dostrzegł, że Najemnik wciąż trzyma w ręce nóż, a kiedy zobaczył jego gardło, zrozumiał. Potem odnalazł Paulosa wyrastającego z wieżyczki transportera niczym bezgłowy posąg. Wokół gąsienic walały się blade trupy Obcych. - Nieźle się tu wyprawiało. Mam wrażenie, że the Needle i De Volf dali jakoś radę. Potknął się. Kiedy podniósł z ziemi ciepły węgielek, wiedział, że i ona tu była. Ciekawe, po co traciła czas? Zaraz, zaraz... Przyjrzał się jeszcze raz Biosspotowi. Coś tu nie gra, Aldritch. Wstrzymując oddech pochylił się nad zwłokami i wtedy dopiero dostrzegł, że Najemnik jest półnagi, a to, co brał za jego kurtkę, jest czarną, zwęgloną skórą. Ta kurwa zdarła z niego ubranie, pomyślał i z całych sił napiął mięśnie, starając się opanować. Po co? Na Boga, po co? Chwilę później biegł znowu na spotkanie śpiewu i niewiadomego, ale nie bał się, bo sam był teraz śmiercią i myślał tylko o jednym. Zabić. Czasem widział jakieś zwierzęta, uciekające w ślepej panice, byle dalej od miejsca, do którego właśnie zmierzał. Kilka wpadło wprost na niego, ale ani on, ani one zdawały się tego nie zauważać. Czuł ich ostry, dziki zapach i pomyślał, że jego jest równie mocny i dziki, ale lodowaty wiatr zabierał go gdzieś daleko wstecz. Jako dziecko często bawił się ze swoją siostrą i właśnie jedynym, co zapamiętał z tamtych lat, był ciepły, ziołowy zapach szamponu, którego zawsze używała. Nie bardzo wiedział, dlaczego akurat teraz zaczął o tym myśleć. Pamiętał też, że zastanawiał się często, czy siostra wie, jak bardzo lubi jej włosy i czy jego pachną tak samo. W tamtym dniu podszedł bardzo blisko trumny i starał się wywęszyć, choćby trochę, tak, aby zostało to w nim na zawsze, ale czuł tylko zapach rozkopanej ziemi. Matka odciągnęła go do tyłu, a on zaczął płakać, bo zrozumiał, że już nigdy nie zobaczy włosów swojej siostry. Przeskoczył strumień, otrząsając się ze wspomnień. Według jego obliczeń powinno już świtać, ale nic nie wskazywało na to, że słońce znowu przywoła dzień. Wciąż było zupełnie ciemno. Wydłużył krok i biegł jeszcze szybciej niż dotychczas, bo zdawał sobie sprawę, że liczy się każda minuta, a minut było coraz mniej. Cholerna dziwka, pomyślał z wściekłością. Żeby chociaż wiedziała, co się tu naprawdę wyprawia. Żeby widziała tę twarz. Wzdrygnął się, przypominając sobie wschodnią stronę F-228. Rzeźba była wprost idealna. Nieludzko doskonała, w spokojnych zimnych rysach, patrzyła na niego półprzymkniętymi oczami i najgorsze w niej było to, że nie wyrażała żadnych uczuć. Pustka. Chłód. Tak samo jak ten cholerny wiatr pomieszany ze śpiewem, tak samo nieludzka i zimna. Potem nie myślał już o niczym aż do momentu, w którym dostrzegł wygasające ognisko, dokładnie tam, gdzie ustalili wcześniej spotkanie. Punkt Delta. The Needle leżał w kałuży krwi, zaciskając czerwone dłonie na rękojeści noża wyrastającego z jego szerokiej piersi. Z ust wychodziły mu pęcherze piany, takie same walały się po ziemi. Żył jeszcze. - Aldritch... - Nic nie mów, stary. Co z Pannonitami? - Załatwieni... De Volf popłynął. Aldritch... Co ja takiego zrobiłem?... Że on przyszedł tu po mnie... Dlaczego po mnie... To De Volf... - Kto? Co ty mówisz, Needle? Kto po ciebie przyszedł, do cholery? The Needle uśmiechnął się i pienisty strumyk krwi znowu popłynął po jego wargach. - Kto tu był, do cholery? - To był on... - Ale kto?! Aldritch widział, jak życie ucieka z oczu Najemnika i widział, że nie da się tego powstrzymać. Cios zadał zawodowiec. - Biosspot... Przyszedł tu. Po mnie. Już idę, bracie. Idę. I poszedł. Następny z najlepszych. - To nie tak - powiedział cicho Aldritch. - To ta kurwa tu była. Pani profesor ubrana w kurtkę twojego brata. Dlatego zdarła ją ze spalonych zwłok. Tobie też dała radę. Pozdrów Biosspota i Paulosa. I załatw tam dla niej rezerwację. Ja jej załatwię podróż. Potem zakrył jego udręczoną twarz. W środku było chłodno. Oplótł go cień starych kamieni, czuł ich cierpliwe, wieczne oczekiwanie. Nie porastał ich żaden mech. Tu nie było kwiatów. Tylko on stał w tej bramie i widział To, do czego zmierzał. Widział ogromną, przysadzistą postać, zbudowaną z mozaiki tysięcy istot. I w tym niewyobrażalnym labiryncie była jedna, jedyna dziura. Wśród tysięcy kolorowych elementów jeden pozostawał czarny. Ten, w który miał wejść. Czerń dla czerni. Zło dla zła. Co? Zło?... On nie był zły. Nie. Na pewno nie. Każdy człowiek jest zły. To właśnie będzie twój wkład. Twój udział w Bogu. W nowym, potężnym Bogu. - Nie idź - powiedziała matka. - Nie idź - powiedział ojciec. - Nie idź - powiedział Izaak. - Nie idź - powiedziała żona. - Nie idź - powiedział Steven. - Nie idź - powiedziała ona. Nawet ona się odezwała. Po raz pierwszy wszyscy byli zgodni. Po raz pierwszy i ostatni. Zaśmiał się. Za późno. Zawsze mnie zwodziliście. Nigdy wam nie uwierzę. Odeszliście. Odeszliście wszyscy. Zrobił pierwszy krok. Drugi. I poszedł wreszcie. Dokładnie tam, gdzie było jego miejsce, jego czas i jego przeznaczenie. Nie mógł inaczej. Nie potrafił. - Tu będzie mi dobrze. Powietrzem wciąż szarpał zimny wiatr, ale tafla wody była zupełnie gładka. Aldritch nie wyczuwał najmniejszej nawet fali i wydawało mu się, że wiosła brużdżą czarną, kleistą maź, zostawiając za sobą drobne, szybko znikające wiry. Widział już masyw krateru, wyrastający z wyspy niczym obrzydliwy, mroczny wrzód. Był znacznie ciemniejszy od nocy, która wciąż zalewała F-228. Słuchał śpiewu i wiosłował pewnymi, mocnymi ruchami rąk, zastanawiając się, czy To już nadeszło. Kiedy ponton zaszurał o brzeg, poczuł skurcz w żołądku. No to jestem, pomyślał, po czym wyskoczył do czarnej wody. Szybko wyciągnął ponton starając się nie robić żadnego hałasu i przyczepił go do karłowatego drzewa rosnącego w pobliżu plaży. Kogo zastanę w kraterze - mordercę czy De Volfa? Wyjął kuszę i sprawdził zawartość plecaka. Po krótkim namyśle wywalił z niego wszystko prócz kilku magazynków strzał i zapasowej kuszy. I wtedy właśnie ustał wiatr, a z nieba spadło coś białoszarego, coś, co zupełnie nie przypominało żadnej istoty żywej i czego nie potrafił przyrównać do żadnego z przedmiotów martwych. To coś nie wydawszy żadnego dźwięku zniknęło w głębi krateru. Chryste, to rzeczywiście nas przerasta, pomyślał biegnąc niczym szaleniec przez łagodne zbocze. Jest skurwiel. Przyleciał. Był chyba dwudziestą istotą w całej galaktyce, która widziała go żywego. To nie były plotki. Pierwszy Ptak istnieje. Kwiaty śpiewały nadal swoją schizofreniczną symfonię i czuł, że może jeszcze zdążyć. W szaleństwie, które go ogarnęło, zupełnie zapomniał o morderczyni, która musiała być gdzieś tam u góry. Jeszcze dwieście metrów. Sto. Pięćdziesiąt. Stanął na szczycie krateru. To, co zobaczył sprawiło, że poczuł nagle ciężar całego tego cholernego dnia, całej tej strasznej, nie kończącej się nocy i nie potrafił nawet ruszyć dłonią. Runął na kolana. Znowu poczuł zapach włosów swojej siostry. Łagodne ściany i dno krateru porastały kwiaty, które znacznie różniły się od tych, które widział na makietach. Były teraz dużo większe, sięgały mu prawie do pasa i każdy z nich prężył się w jakiejś chorej ekstazie, w jakimś transie, który zdawał się nie mieć początku i nie mieć końca. Ich grube, sine łodygi tętniły miarowo, opalizując ponurym fioletem tak, że na ich końcach, tam, gdzie zaczynał się okwiat, zamiast czerwieni normalnego kwiatu wyrastały tysiące twarzy. Nie kończące się morze głów, z szeroko rozwartymi ustami, śpiewającymi tę pustą, manieryczną pieśń, która zalała prawie cały F-228. I nie były to twarze ludzi. Każda z nich była inna; niektóre potrafił nawet rozpoznać, niektóre były mu zupełnie obce. Widział Esthi, Slo, Pannonita, Virorsha, Spedti i wielu, wielu innych. Długo jeszcze wodził wzrokiem po tym niesamowitym oceanie, aż doszedł wreszcie do centralnego punktu krateru, tam, skąd wyrastał potężny, blady kwiat i ten jedyny nie miał żadnej twarzy. A w jego cieniu siedziało to Coś, co spadło prosto z nieba, szare i zimne, cierpliwie czekające na swój moment. Wzdrygnął się i wszedł pomiędzy łodygi. Zanurzył się w tym upiornym świecie i biegł przed siebie, roztrącając ich rozwarte usta i starając się nie widzieć tych wszystkich martwych oczu. Tam, na środku, pojawił się niebieski obłok, jak gdyby ten wielki kwiat wypuścił długo powstrzymywany oddech. Powoli zaczynał rozumieć. Wszyscy się pomylili. Wszyscy się, kurwa, pomylili. Nie będzie żadnego Jaja. Kwiaty przestały nagle śpiewać i biegł teraz w zupełnej ciszy, czując na nogach oślizłe ciała tych łodygowatych stworów. Nie zdziwił się, kiedy w tym większym błysnęła jakaś zamglona postać, i z sekundy na sekundę stawała się coraz wyraźniejsza i coraz bardziej realna. Oto nadchodził ostatni. - Nie. Zaczekaj. W biegu załadował kuszę. - Nie. Jeszcze nie. Ale tam stała już drobna postać, dygocząc całym ciałem jak nowo narodzony, nieopierzony pisklak. Tylko, że to nie jest żaden pisklak, pomyślał. To o to tu naprawdę chodzi. Składniki. Wszyscy oni byli składnikami. Każda z inteligentnych ras, tych wielkich i tych małych, tych przemierzających kosmos i tych nie potrafiących przepłynąć nawet strumienia, tych zabijających promieniem lasera i tych, którzy odrąbywali członki kamiennymi toporami, tych dwudziestometrowych i tych dwudziestocentymetrowych; wszyscy oni służyć mieli tylko jednemu. I ten Jeden Jedyny, ten, którego tak głupio przezwali Pierwszym Ptakiem, stał spokojnie w dnie krateru i oczekiwał, aż w jego ciało wtopi się ostatnia cząstka, oczekiwał, aż stanie się doskonały. Czekał na człowieka. Dygoczący, nagi mężczyzna zrobił w jego kierunku dwa kroki. Aldritch stanął i patrzył jak Pierwszy Ptak rozchyla swe jestestwo w niemym oczekiwaniu na ostatniego ze śmiertelnych. Zło i zimno. Coś błysnęło w powietrzu. Coś wpadło w ciało Pierwszego Ptaka. Strzała. Powoli odwrócił swą ciemną głowę. Aldritch usłyszał kobiecy głos wołający głośno klątwę, a potem zamieniający się w niezrozumiały bełkot. Nagi mężczyzna znowu zrobił dwa kroki. Stali teraz naprzeciw siebie. On i Tamten. Aldritch przyłożył kuszę do twarzy i bez wahania wystrzelił prosto w jego głowę. W tę samą twarz, która zdobiła wschodnią stronę F-228. W te same półprzymknięte oczy. Mężczyzna zachwiał się i runął na plecy. Zapadła długa, przejmująca cisza. Kwiaty skuliły się i zadrżały. Ich światło przygasło. Wtedy Aldritch skrzyżował spojrzenie z tym strasznym cieniem. Usłyszał, jak tamten wrzasnął płaczliwie, głuchym, wysokim głosem kastrata i zatrzepotał czymś, co rzeczywiście przypominało skrzydła. Przegrał. Przegrał z tym małym, niepozornym śmiertelnikiem. To, na co czekał od milionów lat, odeszło. Zabrakło jednego. Zawył jeszcze raz, bo poczuł, że za tym bladym ssakiem stanęło coś znacznie potężniejszego. Coś, co przerastało nawet jego. Nie potrafił zrobić nic więcej. Znowu był tylko wielkim, zadziwiającym zwierzęciem żyjącym w otwartych oceanach kosmosu i pożerającym zimne światło gwiazd, zawsze samotnie, od Początku do Końca. A miał być ich nowym Bogiem. Zabrakło zła. Zabrakło człowieka. Ciężko poderwał się z ziemi i odleciał w górę. Jego wrzask długo jeszcze dudnił w powietrzu, a kiedy i to zniknęło, powrócił wiatr szarpiąc włosy Aldritcha i szarpiąc chmury, które odsłoniły kolejny świt. Pierwsze drzwi runęły od razu, kiedy kopnął w nie but policjanta. - Tędy - powiedziała. - W dół. Zbiegli po schodach i dopadli drugich drzwi, tych od piwnicy. - To już cztery dni, kiedy wyjechałam. Dzwoniłam tu setki razy. Nikt nie odbierał - szlochała. - Ratujcie go, panowie. Błagam. Niski, potężny gliniarz objął ją ramieniem. - Proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze. - Szefie - zawołał inny. - Szefie, te drzwi są zamurowane. Po prostu. - Jakżeż, Bob. Co ty wygadujesz, do cholery? - Zobacz sam. Podeszli do drzwi starając się trzymać ją z tyłu. Widziała, jak opuszki ich palców biegają po framugach. Coś szeptali. - Dawajcie ciężki sprzęt. Już. Rozbiegli się po domu. - Co się dzieje? Jak to zamurowane?! - teraz wpadła w prawdziwą panikę. - Co z Adrianem? - Spokojnie. Proszę się uspokoić. Ale gliniarz sam się denerwował. Nie powiedzieli jej najważniejszego. Drzwi były zamurowane od środka. - Dlaczego ja wyjechałam. Co też mnie podkusiło, żeby go zostawić samego... - Czy pani mąż od dawna był... No, wie pani. Czy był poważnie chory? - zapytał ten niski ocierając czerwone czoło z kropelek potu. - Ależ skąd. Wszystko zaczęło się trzy tygodnie temu. Nigdy wcześniej. Panie sierżancie, czy on żyje? Policjant pochylił się udając, że czegoś szuka. - O, są już chłopcy. Dzwoniliście po straż i karetkę? - Jasne, szefie. zaraz tu będą. - O.K. Rozwalać. Dopchała się do nich, ale gruby ponownie odciągnął ją do tyłu. - Jaką karetkę?! Czy coś mu się stało? - Wiemy tyle co i pani. Proszę się uspokoić. Wszystko będzie w porządku - powtórzył, ale wiedział, że żaden człowiek nie przeżyje kilkudziesięciu godzin bez powietrza. Tego był akurat pewien. Pracowali teraz w milczeniu, co chwila przeciągając jakieś kable i zmieniając sprzęt. Pojawili się strażacy udzielając fachowych wskazówek. - Dobrze to zrobił. Cokolwiek by o nim powiedzieć, znał się chłop na murarce - szepnął brodaty strażak do szefa gliniarzy. - Cicho, człowieku. W końcu zrobili otwór tak duży, że można było przez niego przejść. - Wszyscy do tyłu. Pani też. Pani, przede wszystkim. Tam może być gaz - skłamał głupio. - Już. Do tyłu. Wszedł pierwszy, a oni czekali. Cisza. Cisza. - Jezu Chryste - powiedział w końcu. - Jezu Chryste, co tu się stało? - Czy to w ogóle jest piwnica? - dodał po chwili. Patrzył na ściany porośnięte grubym kożuchem przedziwnych kwiatów; zwiędłych i szarych, i tam, gdzie było ich najwięcej, w rogu pomieszczenia, leżała czarna, gładka rzeźba. - Pani pozwoli. Wygląda na to, że nie ma tu pani męża. Czy hodowaliście jakieś rośliny? Weszła prowadzona przez żółtego gliniarza, który nie wytrzymał i zapytał: - Czy wy też słyszycie ten cholerny śpiew? To chyba te kwiaty. - One są już zdechłe, Roy. Dogorywają. Żółty skinął głową. - I śpiew też już zdycha. Swoją drogą... Jak ten gość stąd wyszedł? Przerwał im histeryczny wrzask kobiety: - To on. Rany boskie!!! To jest on. - Kto? Co się dzieje? - gruby rozejrzał się nerwowo. Wskazała palcem na hebanową rzeźbę. - To mój mąż. Zbliżył się do rogu piwnicy i spostrzegł, że rzeźba była idealnym odwzorowaniem zaginionego. Niewiarygodnie realnym. Niemożliwym. Spostrzegł też, że tam, gdzie powinno być prawe oko, widnieje dziura. Coś błysnęło. Pochylił się i pomacał palcem. - Światło - warknął. - Roy, dawaj tu światło. Przynieśli ostry reflektorek. - Nie. Patrzyli na jego palec i nikt nie potrafił tego zrozumieć. - Boże jedyny - powiedział żółty. - To jest krew. - Tak. To jest krew. Stał nieruchomo, uparcie patrząc we wschodzące słońce, ale przed jego twarzą wciąż pojawiała się twarz tego nieszczęśnika, którego zabił, bo wiedział, że nie było innego wyjścia. Kim on był? Czy cokolwiek wiedział? Aldritch szczerze w to wątpił. Nigdy też nie dowie się, jak to świństwo ściągnęło go aż tutaj. Domyślał się już teraz, że na wszystkich poprzednich księżycach, na których odnaleziono Krater Wernicke'go, widniały podobizny wybranych przedstawicieli innych inteligencji tego Wszechświata. Ten był ostatni. Ludzki. - Dobrześ go załatwił, Aldritch - usłyszał ochrypły syk. - To ta dziwka nieźle załatwiła the Needle'a. Załatwiła zresztą prawie wszystkich. - Taaak. Nawet mnie. Ale nie zdążyła mnie zabić, bo To przyleciało. Nigdy bym nie pomyślał, że jedna kurwa może nas wszystkich wykołować. - Co z nią? - Ocipiała. Bełkocze coś bez sensu. De Volf stanął obok niego i Aldritch widział jego białe włosy pozlepiane krwią tak, że jedno oko było całe czarne i nieruchome. Albinos zdawał się nie zauważać rany. - No to chodźmy pobrać te próbki i zabierzmy tego golasa. Swoją drogą, skąd ten skurwysyn się tu wziął? Aldritch nie odpowiedział od razu. Myślał o czymś zupełnie innym. - Coś nie w porządku, synu? - Zostaw go tutaj. Zostaw te wszystkie pieprzone próbki. Nasza robota się skończyła. - Miałeś ciężką noc, jak zresztą każdy z nas. Ale teraz znowu jesteś tylko żołnierzem. Słyszałeś mój rozkaz. I poszedł przed siebie, ogromny, szeroki, wciąż pewny każdego kroku i każdego słowa. Najlepszy z nich wszystkich. De Volf. Pochylił się nad zwłokami i jednym szarpnięciem poderwał je z ziemi. - No to cię mamy, braciszku - syknął cicho. A Aldritch pokiwał głową i strzelił w jego plecy. Chwilę później strzelił po raz drugi. Tamten upadł na kolana. Z wysiłkiem odwrócił głowę. - Wybacz, De Volf. Takie były prawdziwe rozkazy. To ten drań, Mr Helper. To tylko pomiędzy nami. De Volf nic nie odpowiedział. Jego oczy nie wyrażały żadnych uczuć. - Wybacz, De Volf. Też byś tak zrobił. Przecież wiesz. Najemnik skinął głową. - Dobrze. Zawsze strzelaj w plecy. Tylko... Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zwymiotował krwią, a potem wykrzywił cynicznie usta i umarł. Aldritch zagryzł wargi. Znowu patrzył w słońce. Patrzył tak długo, aż przestał widzieć cokolwiek poza wielką, czerwoną plamą. Nie czuł już zapachu włosów swojej siostry i wiedział też, że już nigdy go nie poczuje. Poszedł inną drogą. - Oto jestem, wy skurwysyny - krzyknął w niebo. - Oto jestem. Ja, Aldritch. Maciej Żerdziński Malarze Elfothie szedł przez most. Jego przęsła brały początek w wysokim zamku, tam, na wzgórzu, gdzie mgły przesłaniały złe myśli, a noce były ciepłe i krótkie. Most kończył się po drugiej stronie. W mrocznym królestwie ciemnych sił, pełnym cichych głosów i wosku spływającego po masywnych cielskach gromnic. W ich to świetle Tamci knuli swe podstępne plany i czekali na czas, w którym noc zalegnie nad całym światem. Elfothie pochylił głowę. Nie chciał widzieć miejsca, do którego właśnie zmierzał. Patrzył pod nogi, na równą kostkę ścielącą drogę i widział cienie miarowo rozkołysane rytmem kroków swojego właściciela. Elfothie zbierał myśli. Nie łatwo było rozmawiać z Tymi, do których nie docierały słowa Pana w Szarościach. Z czasem kostka zaczęła porastać kępkami brunatnego mchu i jego cienie zginęły w nim niczym krople wody rzucone na suchą gąbkę. Mech uginał się pod jego stopami. Był już wszędzie. Most przypominał teraz stary kanał, w którym płynęła niegdyś rwąca rzeka - był nierówny, ciemny i niechętny podróżnym. Elfothie wszedł w suche krzaki, a one rozstąpiły się przed nim jak przed ogniem niosącym zniszczenie. Ktoś stał w tej martwej gęstwinie. Jakaś przygarbiona postać odwrócona do niego plecami, której włosy czepiały się bezlistnych gałęzi. Jak gdyby to z nich właśnie wyrastały krzaki. - Witaj, panie - usłyszał głos niczym trzask zapalanej zapałki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z Mostu. Czy widziałeś już dzisiejszy księżyc? - Nie. Widziałem już dzisiejsze słońce - odpowiedział stając. - Zapewniam cię, Decayro, że świeci jasno i pewnie. Zgarbiona postać poruszyła się. Krzaki otoczyły ją jeszcze szczelniej. - Słońce, mówisz... Ach, tak. Dawno już nie widziałem tej śmiesznej kulki. Ale nie o tym przecież będziemy rozmawiać. - Nie będziemy w ogóle rozmawiać - głos Elfothie zabrzmiał nieco głośniej. Suche gałęzie wygięły się z jękiem. - Ja będę mówił, a ty będziesz słuchał. - Nie dziwisz się, panie, że czekam tu na ciebie? - Nie. Nie ma takiego wśród twoich sługusów, który mógłby powiedzieć do mnie choć jedno brudne słowo. Tak więc spodziewałem się właśnie ciebie. Decayro zakaszlał w śmiechu. Czerń zapłonęła nad jego głową. - O co ci chodzi, Elfothie? - zapytał po chwili. - Czy nie za często spotykamy się z powodu jednego, przeciętnego śmiertelnika? - Jeśli jest on mały i zwykły, dlaczego i ty tak bardzo się nim interesujesz? Taki robak jak ty niechętnie wyłazi spod swojego kamienia. - A i ty nieczęsto spacerujesz po moście, przyjacielu. Powiedziałem ci już: ten człowiek należy do mnie. Tak postanowiłem. Elfothie zmrużył oczy i poprawił szatę. Tamten wciąż pokazywał mu swoje plecy. - Żaden człowiek nie jest twój, tam, na dole. Będę mówił krótko. Nie osiągniesz swojego celu. Nie dam ci zniszczyć kolejnego świata. Widzę twoje ohydne plany i widzę nawet to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy przyjdę tu raz jeszcze. Decayro pokręcił głową. Splunął przed siebie. - Jesteś głupi. Takiś pewien swego, a jednak gadasz tu ze mną. Czego więc się boisz? Przecież nie mnie. Cóż ci mogę zrobić, panie? Elfothie wyciągnął rękę i dotknął pleców swojego rozmówcy. - Widzisz? Mogę cię dotykać i mogę cię zniszczyć. Ale boję się, że zginie wielu, zanim powstrzymam twoje przeklęte plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia, które chcesz pogrążyć w pustce. Decayro odwracał się powoli. - Mamy więc podobne plany - powiedział. - Z tym tylko, że jeśli znowu się wtrącisz, zginie ich znacznie więcej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich śmierć? Przekładasz ją ponad życie tego jednego? - Ty nie chcesz zabić ani jego, ani tamtych. Chcesz ich wszystkich widzieć po twojej, przeklętej stronie. Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrzeć. Ale ostrzegam cię. Przyjdę tu raz jeszcze i tym razem nie będę wracał sam. Decayro podniósł swą twarz. - Dotknąłeś mnie, psie - powiedział z obrzydzeniem. - I zapamiętam, co rzekłeś. Zniknął bezszelestnie w krzakach. Elfothie uśmiechnął się. Teraz wiedział już, że jego przypuszczenia były prawdziwe. Decayro wraz ze swym sługą złapali przynętę. Zbliżali się do pułapki. Gdzieś tam, w pięknym świecie, rodziło się zło. Tym razem na jego rozkaz. Fred Galloon nie znosił ludzi o długich, pociągłych twarzach. Nie cierpiał rozbieganych oczu i grubych nosów. Nie lubił wąsów opadających na podbródek jak dwie wiązki związanych śmieci. Nienawidził ciągłego pokasływania. Fred Galloon nie znosił siebie. Stał na schodach drugiego wagonu, licząc od końca całego składu i patrzył, jak kłęby pary wyrzucane z komina lokomotywy wzbijają się w niebo. Niebo planety El Divino. Galloon nie miał kobiety, ale miał chmury o kształtach piękniejszych niż mógł sobie wyobrazić. Galloon nie pragnął pieniędzy, nie potrafił nawet o nich myśleć, kiedy wiatr szarpał jego rzednące włosy i uciekał w górę, prosto w płatki wirujących w powietrzu zarodników. Te zarodniki tworzyły pierwszą warstwę chmur na El Divino. Tę najpiękniejszą. Różnokolorowa smuga niczym delikatna moskitiera unosiła się nad polami ciemnych zbóż, a przez nią przebijało się światło południowego słońca. Kiedy wiatr wiał szczególnie mocno, Fred Galloon widział też drugie chmury. Ich majestatyczne, rybie kształty pełzały powoli po niebie, wznosząc swoje ciężkie, obrzmiałe wodą brzuchy. Ziemia czekała na deszcz. Pragnęła życia. Podniósł w górę dłoń. Maszynista zagwizdał i pociąg ruszył. Galloon raz jeszcze spojrzał w niebo, a potem cofnął się do swojego przedziału. Czekała ich długa podróż. Czekał na nią z upragnieniem; nieczęsto dawało się uzbierać wystarczającą liczbę podróżnych, chętnych zapłacić każde pieniądze za przejazd po jedynym kontynencie El Divino. Była to podróż przez krainę sennych marzeń. Tory wiodły po idealnie prostym szlaku i na jego końcu czekał statek mający zabrać wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta wyruszali teraz. Tu była jeszcze Ziemia, tam czekało już El Divino. Galloon zakasłał i usiadł pod oknem. Rozpiął kołnierzyk swojego czarnego munduru. Czekał, aż odjadą te kilka mil, tyle, żeby nie widzieć już budynków i kopuł, z których zbudowali Miasto. Chociaż ludzie je kochali, jemu przypominało tylko stale pęczniejący wrzód. - Freddie - zaskrzeczał głośnik w rogu pomieszczenia. - Tak? - odpowiedział złoszcząc się, że tak szybko wyrwali go z zamyślenia. - Wiem, co mam robić, panie Maszynisto. - To zrób to zaraz. - Maszynista mówił powoli, cedząc każde słowo. - Pasażerowie na ciebie czekają. Musisz pamiętać, że jesteś w robocie. - Dobra - zakasłał nerwowo. - Idę. Potarł wąsy i zapiął guzik. Był zły, ale wiedział, że Maszynista ma rację. On nie płacił za podróż. On pracował. I chociaż w przeciągu tych dziesięciu lat zrobili aż siedem pełnych wycieczek, wciąż wydawało mu się, że robi to po raz pierwszy. Nie mógł doczekać się następnego razu. Wziął jeden z kilkudziesięciu przygotowanych plecaków i wyszedł ze swojego pomieszczenia. Minął pierwsze przęsło, za którym znajdował się już wagon pasażerski. Takich wagonów było razem pięć. W każdym siedziało piętnastu zwiedzających. Potem jechał trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamykały pociąg - a przed nim sama lokomotywa. - Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie państwo najpiękniejsze krajobrazy we Wszechświecie i nikt z was już nigdy do końca życia nie zapomni El Divino. Ludzie uśmiechnęli się niemrawo. Pewnie zastanawiają się, jak tu wytrwać do końca, pomyślał pochrząkując. Czego mogą oczekiwać goście z taką forsą? Co ich skłoniło do tej wyprawy? Pewnie nuda. Myślą, że widzieli już wszystko. Cały Wszechświat. Mieli swoje statki i pieniądze, które pozwalały im latać przez Zamieszkany Kosmos. El Divino - dla niego najpiękniejsze z cudów, dla nich tylko kolejny, milionowy rachunek. - Przypominam też, że nasza podróż potrwa dziesięć dni i tyle samo będzie nocy - przechylił głowę wodząc spojrzeniem po ich twarzach. - W tym czasie przejedziemy ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Każdy postój trwał będzie godzinę. Każdy, z wyjątkiem jednego. Kobieta siedząca na wprost niego uchyliła nieco ogromny wachlarz, który przesłaniał do tej pory jej piękną twarz. Miała długie uda opięte czarnymi pończochami, a w tych pończochach przesuwały się powoli pastelowe obrazy. Żyły własnym życiem. - Czy mówi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieliśmy tam stanąć na osiem pełnych godzin. Tylko po to jadę. Galloon skłonił się nisko. Chrząknął. - Właśnie. Znakomicie to pani zapamiętała. W piętnastym dniu podróży staniemy na dwadzieścia cztery godziny. Jeżeli ktoś z państwa będzie miał specjalne życzenie, pociąg można zatrzymać na dłużej. - Za odpowiednią opłatą - wtrąciła znowu jasnowłosa dama. - Tak było w reklamówce. - I tak też sprawy się mają - skłonił się raz jeszcze. Wiedział, że lubią takie gesty. Płacili również za nie. - Czy ten dach cały czas będzie taki przezroczysty? - zapytał kolejny pasażer. Ubrany był w prążkowany garnitur i złote buciki z wygiętym w górę czubem. - Wie pan, niebo jest przecudne, ale po jakimś czasie może się nieco znudzić... No, nie? Galloon zdusił atak wściekłości. Cóż za obmierzły ignorant, pomyślał. Nadęty bufon. Jemu już się pewnie znudziło. - Oczywiście, psze pana - chrząknął. - Kiedy tylko zechce pan to zrobić, proszę przesunąć tę małą dźwigienkę po pańskiej prawej stronie. Dach w pańskiej loży ściemnieje. Proszę spróbować. Skinął dłonią pokazując dźwigienkę. Ludzie zaczęli próbować i na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno. - Tak więc - kontynuował spokojnie - wiedzą już państwo, że wszystko w naszym pociągu zależy od was. Tuż obok dźwigienki widzicie kilka okrągłych przycisków... Objaśniał kolejne szczegóły sterowania lożami, wskazywał drogi przejścia, drzwi prowadzące do toalet i łaźni, ale tak naprawdę patrzył wciąż na bezkresne łany granatowych zbóż i smugi zarodników przesiewające promienie odległego słońca. Marzył, żeby usiąść już w swojej małej, ciasnej kabinie i zatopić się w rozmyślaniach. Czekał na to prawie trzy lata. Trzydzieści cztery nie kończące się miesiące. Kilkaset dni codziennego życia, które wypełniał przeglądaniem starych filmów i zdjęć zrobionych podczas poprzednich podróży. Urodził się na sąsiedniej planecie, łysej, pooranej pustyniami El Diablo. W pełni zasługiwała na tę nazwę. Przeżył tam piętnaście lat i kiedy jego ojciec postanowił, że i on będzie przerabiał wydmowy piasek, wybrał z banku wszystkie oszczędności i przyleciał na El Divino. Przyleciał tu, żeby podjąć naukę na uniwersytecie. I dopiął swego. Zdobył wykształcenie i skromne wynagrodzenie. - Do usług specjalnych - powiedział kończąc pierwszą część prezentacji - mają państwo cztery androidy i one też są zobowiązane odpowiadać na bardziej szczegółowe pytania tyczące całej podróży. Osobiście je instruowałem i zapewniam was, że są znakomicie poinformowane. Czy każdy z państwa dostał już reklamówki? Przytaknęli ospale. Galloon przeszedł na drugą stronę wagonu. Odchrząknął. - Czy ktoś ma jakieś specjalne życzenia? - Tak - odezwał się jeden z pasażerów. - Zapłaciłem już kupę szmalu. Chcę wiedzieć, czy to prawda, że nie można kupić żadnego z obrazów, już tam, na płaskowyżu? Gotów jestem zapłacić za to drugą kupę szmalu. Może i jeszcze większą. Galloon przyjrzał mu się uważniej. Mężczyzna mówił z kąta swojej loży. Był w średnim wieku i wydawał się być wysoki. Jego garnitur nie należał do najnowszych, nawet stąd widać było, że jest naturalny. Stara, dobra klasa. Czyżby Ziemianin? - Drogi panie - powiedział zwracając się w jego stronę. - O tym będziemy mówili już na miejscu. Maszynista reprezentuje tutejszy Rząd. Zapewniam pana jednak już teraz, że tutejszy Rząd nie jest właścicielem wytworów tutejszej cywilizacji. Nawet jeśli są one tak piękne. Mężczyzna skinął krótko głową i odwrócił się w stronę swojego okna. Jakaś szczególnie gęsta chmura zarodników przepłynęła nad jadącym pociągiem i jego twarz zamieniła się łagodnymi kolorami. Miał ostry profil i krótkie, równo przycięte włosy. Wyglądał na faceta, który nie odpuszcza zbyt łatwo. - Wrócę do państwa za chwilę - powiedział Galloon. - Teraz muszę przywitać sąsiedni wagon. Przeszedł przez śluzę chrząkając półgłosem. Zapowiadała się trudna podróż. Wśród nudziarzy byli i łowcy. A tych bał się najbardziej. Ci wiedzieli, czego mogą się spodziewać na płaskowyżu El Divino. Przeszedł na drugą stronę połączenia. - Witam raz jeszcze - powiedział tak głośno, jak tylko potrafił. - Witam w naszym pociągu. Zobaczycie państwo... Padał deszcz. Krople wody spływały po ścianie domu, uderzały w poręcz balkonu i spadały na wyciągniętą dłoń. - Może teraz powie mi pan o szczegółach, Mr Helper? - zapytał Aldritch. - Tak - odezwał się Mr Helper. - Wejdź do pokoju i zamknij wreszcie okno, Guy. Nie powiem, żebym lubił przeciągi. Aldritch zacisnął dłoń i woda trysnęła przez palce. - To ciepły deszcz - powiedział wchodząc do salonu. - Po prostu ciepły, letni deszcz, szefie. Mr Helper siedział za swoim biurkiem i przeglądał jakieś wydruki. Jego dziecinna maska kontrastowała z grubym, niskim głosem. Nie pasowała do żadnej rzeczy w tym pomieszczeniu. Drażniła sztucznym uśmiechem. Był zbyt szczery. - Pojedziesz na wycieczkę. Planeta nazywa się El Divino. - powiedział szef pochylając się nad komputerem. - Wycieczka polega na jeździe pociągiem, cały czas prosto, z jednym dłuższym postojem. Potem wracacie do tamtejszego Miasta. Tyle. To będzie cholernie ciężka robota, jeśli stary gada takie bzdury, pomyślał Aldritch. Zły początek. - Jestem zaszczycony, szefie. Bardzo lubię jeździć przed siebie. Nawet pociągami. Babcia opowiadała mi, że nie ma fajniejszego widoku niż lokomotywa dmuchająca parą w niebo. To się będzie działo. Usiadł w jednym z foteli i sięgnął po szklankę soku. - Na El Divino - Mr Helper zignorował jego cyniczną wypowiedź - żyją tubylcy. O nich właśnie idzie. Tubylcy mają dwie zalety. Potrafią genialnie malować, w taki dosyć szczególny sposób... Mr Helper przerwał i zaczął szukać czegoś wśród rozrzuconych papierów na swoim biurku. - A ta druga kwestia? - zapytał Aldritch. - Chyba nie chce pan tam mnie wysłać celem zrobienia recenzji artystycznej. - Nie. Ta druga zaleta polega na tym, że mają oni bardzo zbliżony kod genetyczny z nami. Co byłoby przydatne w wielu sprawach. Na przykład w eksperymentach genetycznych armii "WARS & GUNS". Wiesz... Aldritch otworzył oczy. - Nie sugeruje pan chyba, że będziemy wyciągać flaki Obcych i przeszczepiać je w naszych chłopaków? - Jeszcze wczoraj może tak właśnie bym powiedział. - Mr Helper wyjął coś czarnego z szuflady biurka. - Ale oni mają też i inne zalety. - Nie. To wam się nie uda - powiedział Aldritch patrząc, jak szef uruchamia mały projektor. - Nie można eksperymentować z żadnymi istotami inteligentnymi, tym bardziej z humanoidami. Jesteśmy pod specjalną lupą... Światło przygasło. Z półmroku błysnęła uśmiechnięta, dziecinna twarz starego. Pulchne policzki zatrzęsły się w bezgłośnym śmiechu. - Jasne - szepnął Mr Helper. - Tylko kto też ci powiedział, że istoty żyjące na El Divino są inteligentne. Oni po prostu malują. I tyle. Patrz teraz uważniej, Aldritch. Na środku pomieszczenia zalśniło holo. Mr Helper skierował tam pilota i przesunął je pod okno. Żaluzje opadły. - To są właśnie Malarze - powiedział szef. - Patrz. Potem będziesz pytał. W plamie światła pojawiła się jakaś postać. Wędrowała w kierunku kamery, rosnąc z każdą chwilą i kiedy stanęła tuż przed nią, Aldritch widział już, że tubylcy z El Divino nie różnią się niczym szczególnym od przeciętnego człowieka. Malarz był szczupłym, wysokim mężczyzną z grzywą jasnych włosów opadających na wysokie czoło. Był nagi. Miał wątłą klatkę piersiową i uśmiechnięte oczy. Oczy debila. - Oto i on - powiedział Mr Helper. - Jeden z wielu. Samiec. - Widzę - powiedział Aldritch. Malarz minął kamerę nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem. Minął ją jak aktor wyga. Szedł dalej, przez pustą, mieniącą się przestrzeń, pełną cieni i migotliwych punktów, pełną ciemnej, granatowej trawy i południowego słońca. Zachowywał się nie jak człowiek, ale jak zwierzę przemierzające swoje terytorium. Aldritch słyszał szum wiatru kładącego wysokie łany trawy, ale nie słyszał stóp depczących ziemię. - To jeden z nich na własnym terytorium - odezwał się Mr Helper. - Dosyć ściśle go przestrzegają. Nie powiedziałem ci jeszcze, że na całej El Divino żyje zaledwie piętnaście tysięcy tych dziwnych istot. Właśnie na płaskowyżu, który widzisz. Jeśli jeden z nich przekracza obszar drugiego, właściciel zamawia samicę. Ona rozstrzyga. - Jak? - zapytał cicho Aldritch. - Nie wyglądają na drapieżnych. I skąd ta cholerna nazwa. Jacy z nich Malarze? W głowie pojawiało się coraz więcej pytań. Cóż oni znowu wymyślili? Ledwo co doszedł do siebie po ostatniej wyprawie na księżyc F228. Od tamtego czasu zrozumiał, że są pytania, które na zawsze pozostawały bez odpowiedzi. Czyżby znowu? Dlaczego znowu ja? - Miałeś siedzieć cicho, Aldritch - upomniał go Mr Helper. - Pytania... Te twoje cholerne pytania, Guy. Taaak. Dziecinna maska wykrzywiła się w rozpieszczonym grymasie. - Oni się zabijają. Bezlitośnie. - Mr Helper sięgnął pod biurko i wyjął stamtąd paczkę papierosów. - Kiedy taki jak ten, na którego właśnie patrzymy, włazi na teren drugiego samca, zaczyna się początek całej zabawy... Pytasz: jak? Holo przedstawiało teraz Obcego, który siedział przed wielkim, gładkim głazem i jego dłonie poruszały się szybko i pewnie, pieszcząc kamienną powierzchnię. Obok Malarza, na udeptanej trawie, leżało kilka glinianych naczyń. Istota co chwila nurzała w nich palce i nakładała na głaz rozmazane smugi kolorów. Powstawał właśnie nowy fresk. - Tak - powiedział Aldritch. - Jest interesujące, jak też oni się zabiją. Artyści-mordercy? Sprzeczność, szefie. - Nie, popełniasz tylko kolejny błąd. - Mr Helper zapalił papierosa i pchnął paczkę w jego kierunku. - Zwierzęta-mordercy. Zabijają, bo muszą. Nie tak, jak my. Widzisz, Aldritch, El Divino mieści tak mało tych śmiesznych zwierzaków, bo nie ma na planecie odpowiednich warunków mogących pomieścić ich wszystkich. Oni potrzebują tych kamieni. Patrz, jak się mnożą. To jest klucz. Malarz malował coraz szybciej. Kamień lśnił ostrymi barwami. Mieszały się ze sobą tworząc wizerunek czegoś ponurego, groźnego i pięknego zarazem. Aldritch miał wrażenie, że kamień zaczerpnął nagle życia i nie jest już tylko szarym głazem wbitym w granatowe pole, ale przedstawia coś znacznie potężniejszego - przedstawia tajemnicę pracującego artysty. Nie miał do niej dostępu. Kamera cofnęła się. Zobaczył drugiego Malarza pracującego nad własnym kamieniem. I jeszcze jednego. Na przestrzeni mili było ich trzech. Trzech nagich, pochylonych mężczyzn, nurzających wielkie dłonie w zbiornikach farby. - Brakuje ci czegoś, chłopcze? - zapytał Mr Helper. Aldritch pokręcił głową. - Publiki. Przecież nie malują tych kamieni dla siebie. Mówił pan, że to zwierzęta. Zwierzęta nie pracują bez sensu. To nie tak. Mr Helper skinął pilotem. Obraz przeskoczył. - Racja. Jest i publika. Dopiero teraz ją dostrzegł. Siedziała zanurzona w trawie i jej włosy miały ten sam, granatowy kolor. Samica. Patrzyła w skupieniu na trzech pracujących samców. Poruszała powoli wypiętymi pośladkami. Czekała, aż skończą. To dla niej tworzyli. Aldritch uśmiechnął się. Sięgnął po paczkę papierosów i wyłuskał z niej jednego. Ciekawe, pomyślał nerwowo. Jeżeli tak bardzo nas przypominają, i fizycznie, i psychicznie, to dlaczego są tylko zwierzętami? Pierwszy z tubylców skończył swoje dzieło. Obraz był gotowy. Kamień mienił się w zachodzącym słońcu. Był to portret. Przedstawiał twarz patrzącą w zachmurzone niebo, a nawet dalej, na coś, czego nie widział ani Aldritch, ani nawet sam twórca. Coś potężnego było w tej niewiedzy. Malarz ukrył tu wyzwanie. Bezczelne wyzwanie rzucone wszystkim bogom i każdemu z oglądających. Jak gdyby znał to, czego nigdy nie widział. Wiedział, na co patrzy ta spokojna, zamyślona twarz. Samica podbiegła w tamtą stronę. Była pochylona, pomagała sobie przednimi kończynami, a jej rozwiane włosy muskały sterczące źdźbła trawy. Samiec wyprężył się w oczekiwaniu. Aldritch widział jego podniecenie. - Ten skończył pierwszy - powiedział Mr Helper. - Ale czy to dobrze? Samica obwąchiwała teren. Potem podniosła głowę i spojrzała na obraz. Miała łagodną, delikatną twarz i wielkie, uważne oczy. Jej piersi zakołysały się uwodzicielsko. Malarz czekał cierpliwie w cieniu kamienia. Tak jak i jego obraz patrzył w niebo. Był pewien swego. - Teraz - Mr Helper westchnął. - Patrz uważnie. Samica skończyła oceniać obraz. Opadła na ręce i podeszła powoli do artysty. Wypięła w jego stronę gładkie pośladki. Malarz usiadł na jej tułowiu. Zaczęli kopulować. Twarz samicy zmieniała się. Pochylała głowę, aż zupełnie zanurzyła ją w granatową trawę i wtedy obraz zaczął spływać. Farby topiły się ściekając grubymi kroplami. Kiedy na kamieniu była już tylko zamazana smuga pełna różnorakich kolorów, samica wrzasnęła przenikliwie. Samiec opadł znużony. - I co? - zapytał Aldritch. - Pornole przestały mnie interesować jeszcze w wieku szkolnym. Nawet te, ze zwierzątkami. - Patrz dalej. Malarz podniósł się i podszedł do swojego kamienia. Samica tylko na to czekała. Skoczyła na niego i razem upadli w trawę. Trysnęła fontanna krwi. Z gardła Malarza. - Pierwszy... - powiedział Mr Helper. - Pierwszy okazał się nie być w jej typie. Zagryzła go. - Coś jednak z tego miał. - Aldritch był zdumiony. - Może to tak, jak te pieprzone pająki - po kopulacji samica załatwia samca. Co? - Nie. Ona idzie oceniać drugi obraz. Był podobny. Twarz patrząca w niebo. Artysta stał w pobliżu i jego głowa też była uniesiona. Samica zaczynała węszyć. Jej twarz znowu była piękna i piersi kołysały się podniecająco. Samiec dyszał ciężko. Ten miał jasne włosy i był szeroki w barach. Kiedy tylko zobaczył wypięte pośladki, zaskowyczał cicho i skoczył na pochyloną samicę. - Jezu - mruknął Aldritch. - Tego też załatwi? O co tu chodzi? - Patrz - powtórzył Mr Helper. Samica krzyknęła, a Malarz stanął pod swoim kamieniem. Nie było już na nim twarzy. Spływał pomieszanymi kolorami. Po chwili spłynął po nim jeszcze jeden. Czerwony - prosto z gardła swojego twórcy. Samica podniosła się z trawy ocierając dłońmi wargi. Aldritch zdążył zobaczyć jej karminowe usta i czerwone zęby. Ona biegła już dalej, tam, gdzie kończył właśnie swoją pracę trzeci z Malarzy. Ten miał krzywe nogi i owłosioną klatkę piersiową. Spod łysiejącej czaszki patrzyły niebieskie oczy. - I oto jest ostatni z Malarzy. - Mr Helper zapalił kolejnego papierosa. - Taki sobie, łysy i niepozorny skurwysyn. Takie niby, byle co. Ale Aldritch widział, że kamień tamtego jest inny. Nie było na nim twarzy patrzącej w niebo. Obraz przedstawiał zamglony krajobraz, wielką pustą przestrzeń pełną zboża i cieni wędrujących po jego kłosach. W powietrzu migały zarodniki. Kamera podjechała bliżej. Aldritch zobaczył inne szczegóły tego dzieła. Mały pagórek i cienką nitkę rzeczki wrzynającą się w granatowe łany i płynącą dalej, tam, gdzie musiało być morze albo coś jeszcze większego, zapełniającego cały horyzont. Na wprost stał namalowany kamień. Lśnił czystą szarością. Czekał. Tak jak i jego twórca. - Kurwa mać - zaklął. - Ten facet umie malować, szefie. Nie wiem, czy to zwierz, czy inny bydlak, ale on jest wielki. Cholerny realista. - Dobrze, Aldritch - powiedział Mr Helper. - Dobrze to ująłeś. Realista. I to jaki... Samica też była chyba zachwycona. Raz zbliżała się do obrazu, raz oddalała. Przechylała głowę i jej wspaniałe włosy kołysały się na wietrze. Zachodzące słońce błyskało w ich pasmach. Zarodniki wirowały tuż nad jej głową. Niczym aureola. Były wszędzie. Opadały. Samiec czekał uparcie. Jego penis sterczał w górę, mięśnie brzucha drżały. Łysa głowa patrzyła błagalnie. Aldritch słyszał skomlenie. - I co? - powiedział. - Tego też zagryzie? Nie zagryzła. Nie wypięła swojego zgrabnego pośladka ani nie opadła na cztery łapy. Po prostu odeszła. Przez granatowe zboże, kręcąc zalotnie krągłym tyłkiem, jak dziewczyna nieświadomie wabiąca mijanych mężczyzn, szła ta, która przed chwilą bezlitośnie zamordowała dwóch bezradnych samców, aż zniknęła zupełnie w wysokiej trawie. Zarodniki opadły. Samiec malarz wrzasnął rozpaczliwie. Jego podniecenie uciekło. Miotał się przez chwilę po udeptanym zbożu, a potem i on pobiegł przed siebie. Słońce schowało się za horyzont. Mr Helper wyłączył holo. - Taki sobie filmik z przepięknej El Divino - powiedział drapiąc się po swojej masce. - Reportaż z codziennego dnia planety, na którą polecisz w przyszłym tygodniu. Aldritch zdusił papierosa. - Nic z tego nie rozumiem, szefie. Czemu nie załatwiła tego trzeciego? Czy zawsze musi pan do mnie przemawiać zagadkami? Naprawdę nie jestem aż taki bystry. Wciąż to panu powtarzam. - Jesteś. Chcę, żebyś myślał. Jeśli podam ci całość jak na talerzu, ty nawet się nad tym nie zastanowisz. Zjesz to i wysrasz. Taki już jesteś. Musisz sam załapać. Ha, ha... I my zresztą nie wiemy wszystkiego. Dziecinna twarz śmiała się beztrosko. O tak. Stary znał go najlepiej. Kiedy Aldritch odbierał z kasy swoje pieniądze, kiedy płacił nimi za kolację swojej kobiety i kiedy kupował nowy dom; wtedy właśnie wiedział, że te pieniądze, które rozpychały mu portfel na wszystkie strony, dostawał właśnie za to. Miał myśleć. Tak, jak chciał tego Mr Helper. I tylko w ten sposób. Podniósł z biurka holo i raz jeszcze wcisnął przycisk odtwarzania. Zafalowało granatowe zboże. Zarodniki wirowały w powietrzu, a gdzieś wysoko nad nimi płynęły gęste chmury. El Divino była piękna. Aldritch przesunął dłonią po swoich krótko obciętych włosach. Zasunął nieco dach loży i otrząsnął się ze wspomnień. - Przynieś mi coś do jedzenia - skinął na androida stojącego dyskretnie w rogu pomieszczenia. - Jakąś sałatkę. - Jaką, proszę pana? - zapytał natychmiast android pochylając głowę. - Już ty dobrze wiesz jaką, łobuzie - odpowiedział. - Już cię nie ma. - Tak jest - android udał się do wagonu kuchennego. Rzeczywiście. Ten wąsaty, chrząkający facecik dobrze je przygotował. Są na każde skinienie milionerskiego palca. Rzadka rzecz. Wyciągnął przed siebie długie nogi. W loży było przyjemnie, ani za ciepło, ani za zimno. Zbliżała się pierwsza noc w tej podróży. Goście z jego wagonu układali się do snu, zamykając swoje pomieszczenia i zaciemniając okna. Zrobiło się cicho. Aldritch czuł znużenie ostatnimi dniami, ale nie chciało mu się jeszcze spać. Myśli wciąż grasowały po jego głowie. Nagle zapragnął świeżego powietrza. Wrócił android i bez słowa podał mu plastykowy talerz. - Zapomniałeś o czymś, złociutki - powiedział do niego człowiek. - Hę? - Tak jest, proszę pana - giętkie ręce wyjęły coś z kelnerskiej torby. - Doprawdy, nie wiem, jak to się mogło stać. Aldritch włożył małą buteleczkę whisky do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Bystrzak z ciebie - powiedział smakując sałatki. - Możesz wracać. - Miło mi było pana obsługiwać. Aldritch patrzył w jego szerokie plecy, aż ten zniknął w kącie wagonu. Zjadł sałatkę i wyrzucił talerzyk do kosza. - Zobaczymy sobie El Divino nocą - mruknął do siebie. Każdy z wagonów pomyślany był tak, żeby kilku mieszkających w nim pasażerów nie przeszkadzało sobie nawzajem. Miał tu schody prowadzące na dach wagonu i nie musiał wcale wychodzić ze swojej loży, żeby dostać się poza jej teren. Wspiął się w górę. Na zewnątrz było już ciemno. Według miejscowego czasu mijała właśnie jedenasta w nocy. Podszedł do balustrady i oparł się o poręcz. Wychylił przez nią głowę i patrzył, jak tam, w dole, koła mkną po metalowych szynach. Słuchał ich miarowego łoskotu i myślał o swoim sokole, którego zostawił na Ziemi pod opieką Sandy. Sandy była piękną kobietą i kochała go bardziej niż samą siebie. Sama miała znacznie mniej pieniędzy niż on. Sięgnął do kieszeni i otworzył buteleczkę. Pociągnął głęboki łyk. Sandy bała się sokoła. Bała się wszystkiego, czego nie potrafiła zrozumieć. Moseley latał i to ją najbardziej przerażało. Kiedyś powiedziała mu, że to niemożliwe. Aldritch zaśmiał się ochryple. Zarodniki krążyły nad jego głową i od razu przypomniał sobie holo Mr Helpera. W rzeczywistości El Divino była jeszcze piękniejsza. Władze Miasta reklamowały ją w każdym turystycznym folderze, ale zyski z turystów wciąż były kiepskie. El Divino nie miała bogactw naturalnych. Eksportowała farby malarskie - świetnej podobno jakości, wyrabiane z granatowego zboża. I mąkę na sąsiednią El Diablo. To właśnie od tej planety była całkowicie uzależniona gospodarczo. El Diablo, przemysłowy moloch, dominował w systemie Labiossy. Tamtejsze władze narzucały swoje warunki. I pewnie przez pieniądze burmistrz Miasta wpadł na ten najgłupszy ze swoich pomysłów, pomyślał pociągając kolejny łyk whisky. Tak głupi, że dotarł aż na Ziemię i rozwścieczył samego Mr Helpera. - Hm - westchnął. Ktoś jeszcze wszedł na dach. Poczuł ciężki zapach perfum. Taki sam, jaki czuł w wagonie, kiedy przechodził obok kobiety z najpiękniejszymi nogami, jakie kiedykolwiek widział. Opiętymi pończochami wyświetlającymi pastelowe kadry. Odwrócił się w stronę nadchodzącej. - Pan też nie może spać? - Nie. Mogę spać. Ale nie po to tu przyleciałem. Kobieta oparła się o barierkę. Światło małej latarenki mignęło w jej zielonych oczach. - Więc podziwia pan krajobrazy, panie... - Lonelyth. Bruce Lonelyth - Aldritch skinął głową. - Whisky? - Nie, dziękuję. Nie piję mocnych trunków. Nazywam się Vonda Weisblott. Przez dwa "t" na końcu. - Prawdę mówiąc, bardziej interesują mnie pani nogi. Widzę, że zmieniła pani pończochy. Kobieta zaśmiała się. Nie wyglądała na zmieszaną. Pewnie każdy mężczyzna mówi jej to samo, pomyślał Aldritch. Dlatego i ja też to powiedziałem. Nie chcę się specjalnie wyróżniać. - Jest pan bystrym obserwatorem, panie Lonelyth. Jej pończochy błysnęły wesoło. Tym razem widział na nich wielkie, mrugające zalotnie oczy. Oczy kobiet i dziewczyn, śmieszne i wyzywające, rozumiejące i beztroskie, pełne życia i znużone miłością. Aldritch wiedział, że właścicielka może zmieniać sekwencje obrazów. Oczy mrugały raz szybciej, raz wolniej. Wprowadzały w szczególny rodzaj transu. - I jak się pani podoba El Divino? - zapytał odwracając twarz w drugą stronę. - Przerasta moje oczekiwania. Choć muszę panu powiedzieć, że na początku dnia rozdrażnił mnie nieco ten wąsaty głupek. Wygląda mi na fanatyka planety. Przyjdzie nam się z nim męczyć przez najbliższy tydzień. Aldritch westchnął. - Racja. Kocha to niebo. Gadał o nim jak o swojej żonie. Muszę jednak przyznać, że dobrze wyszkolił androidy. - Tak - odpowiedziała. - Zgadzam się. Można wiedzieć, skąd pan przyleciał? - Oczywiście, pani Weisblott. Z Ziemi. Jak już mówiłem, jest tu pięknie, ale mnie najbardziej interesuje płaskowyż Malarzy. Ich dzieła. Tym się zajmuję na co dzień. - Ach... Zaraz... Chciał je pan kupić, jak pamiętam? - Może jeszcze się uda. Chociaż wątpię. To przecież wszystkie skarby, jakie mają władze Miasta. Magnes dla turystów. Zakręcił buteleczkę i złapał w palce jeden z zarodników. Nasionko natychmiast wymknęło mu się z dłoni dołączając do fruwającego stada. - A pani? Skąd pani przyleciała? - O, nie mam czym się chwalić. Jestem córką górniczego magnata na El Diablo - pokazała palcem w górę. - Widzi pan? - Co? Pełno tu tych zarodników... - Nie - zaśmiała się kobieta. - Wyżej... Taki mały złoty punkcik. To właśnie jest El Diablo. - A tak - udał przygłupa wspinając się na palce i kręcąc nerwowo głową. - Jest. Nie wygląda na diabełka... - Jest gorsza niż sto diabłów. Sucha, wredna planeta. Aldritch uśmiechnął się. - Pani wie najlepiej, droga Vondo. No, na mnie już czas. - Ja zostanę - powiedziała Weisblott, a wszystkie, cholerne oczy na jej pończochach zamknęły się. - Do widzenia. - Do jutra - powiedział. Odnalazł wejście do swojej loży i zszedł na dół. Usiadł w fotelu. Znowu wyjął buteleczkę i postawił ją na stole. - Pierwszy błąd, panno Weisblott - mruknął. - Niestety, nie pokazała pani właściwej planety. To nie było El Diablo. Ale skąd też możesz o tym wiedzieć, moja piękna. Pochodzisz przecież z Francji i wcale nie mieszkasz na tej pustynnej diablicy. - Śmieszne, że i ona przyszła na taras... Vondę Weisblott wskazał mu palcem Mr Helper. Nieczęsto pokazywał kogoś palcem, chyba że był szczególnie wściekły. Na przykład wtedy, kiedy ktoś z "WARS & GUNS" opuszczał szyki firmy i szukał nowej roboty. Na przykład przechodził do powstającej właśnie konkurencji. Na odległej planecie pełnej wirujących w powietrzu zarodników. Pociąg pędził przed siebie. Koła łomotały miarowo. Gdzieś tam, gdzie właśnie miało wzejść słońce, czekał na nich płaskowyż. Bliski i odległy zarazem. Galloon patrzył w przednią szybę lokomotywy i widział w niej tłustą twarz Maszynisty. Jego małe oczka z godziny na godzinę stawały się coraz to bardziej czujne. Po łysej czaszce spływały krople potu. - Słuchaj, Freddie - powiedział Maszynista. - Co? - Czy zauważyłeś może coś szczególnego w tych wszystkich, zasranych pasażerach? Wiesz, coś takiego, czego nie było w nich wcześniej. Galloon udał, że się zastanawia. On nie był od główkowania. Płacili mu za obsługę. Czasem specjalnie udawał przygłupa. - Prawdę mówiąc: tak, panie Maszynisto. Niektórzy są za bardzo ciekawi, a inni za bardzo znudzeni. Mam wrażenie, że wszyscy czekają na spotkanie z Malarzami. Nie wiem dokładnie, jak to sprecyzować, ale ta wycieczka jest jakaś inna, jakaś... - zabrakło mu słów i zamilkł zakłopotany. Maszynista skinął tylko głową. Po chwili poprawił w fotelu swoje wielkie, grube cielsko i powiedział: - Jeżeli cokolwiek cię zaniepokoi, Freddie. Cokolwiek, do cholery, rozumiesz? - Tak. - Wtedy, wtedy masz zamknąć oczy i trzymać mordę w kubeł. Nawet ja nie chcę o tym wiedzieć. Jasne? Jasne? Są tu mocniejsi ode mnie. Jasne? Kiedy Maszynista był szczególnie zdenerwowany, miał w zwyczaju powtarzać te same wyrazy. Galloon uśmiechnął się w duchu i odchrząknął: - Tak jest, panie Maszynisto - przeczucie go nie zawiodło. Coś rzeczywiście się szykowało. - Ja robię swoje i nic mnie więcej nie obchodzi. - Dobra - burknął Maszynista. - Możesz wracać. Szykuje się ciężki dzień. Galloon wyszedł cicho z lokomotywy. Miał takie specjalne przejście mijające wszystkie loże, tak, żeby nie budzić śpiących pasażerów. Szedł powoli i wbrew postanowieniu rozmyślał o tym, co powiedział mu wcześniej ten Ziemianin, Bruce Lonelyth. Ten facet w eleganckim, staromodnym garniturze. O co mogło mu chodzić? Skąd wiedział, czym się zajmuję? Pytał mnie, czy jestem gotów pomóc Malarzom, nawet kosztem czyjegoś życia. A potem wyciągnął małą piersiówkę i wskazał mi palcem tę ekstrawagancką babkę. Pannę Weisblott. Tylko ją wskazał. Po co? Potarł wąsy i przystanął. Jeśli ten Lonelyth od razu zadał mi takie pytanie, to świetnie zdaje sobie sprawę, że tak właśnie bym zrobił. Musi wiedzieć, że nie ma dla mnie nic bardziej pięknego niż ich obrazy. Musiał odkryć to, o czym nie wiedział nawet Maszynista. Chrząknął wchodząc do swojej kabiny. Nie zapalił światła, tylko zbliżył się do okna i wyjrzał na zewnątrz. Tam, gdzie brzask rozpływał się powoli w niewidocznych jeszcze chmurach. Pola czekały na słońce. Światło prowadziło zarodniki na płaskowyż. Tam spadały. Jak kolorowy deszcz, i po części była to prawda, bo ich spęczniałe sko rupki pękały uwalniając glebie strumyki wody. Galloon znał wiele tajemnic El Divino. - Teraz słuchaj, przyjacielu - odezwał się nagle czyjś głos. Lonelyth siedział w jego fotelu. Kiedy Galloon zapalił światło, Ziemianin zmrużył tylko swoje czarne oczy i powiedział: - Zgaś to, Freddie. Jeśli będziesz mnie słuchał uważnie, Malarze zostaną na tej planecie. Jeśli nie, nigdy już ich nie zobaczysz. W pierwszej chwili chciał go stąd wyrzucić. Był wściekły. Jakim prawem ten facet tak go prześladuje? O co mu chodzi? Chrząknął nerwowo. - Niech pan mówi - powiedział zduszonym głosem. - Tylko szybko, bo mam straszną ochotę pana stąd wyrzucić. Lonelyth zaśmiał się. Wyglądał na szczerze rozbawionego. - Drogi Freddie. Nie mnie masz stąd wyrzucać. Jutro, kiedy.... Koła pociągu łoskotały miarowo. Ale Galloonowi wydawało się, że z każdą chwilą kręcą się coraz szybciej. Prawie tak szybko jak myśli w jego głowie. Mr Helper zatrzymał palce na węźle krawata. Bawił się nim przez chwilę, a potem powiedział: - Poznajesz ją? - Tak. Już kiedyś mi ją pan pokazywał. Podobno jest bardzo zdolna. Mr Helper zakaszlał wściekle. - O tak. Tego nie można jej odmówić. Pracowała bardzo dobrze. I szybko się uczyła. Dwa lata temu powiedziałem ci, że wiążę z nią duże nadzieje, Guy. Aldritch uważniej przyjrzał się hologramowi kobiety. - Ładna. I co też takiego zrobiła, że pokazuje mi ją pan palcem? Mr Helper wstał z fotela. Jego szerokie plecy przesłoniły na moment obraz. Chwilę stał w miejscu, a potem zaczął chodzić po gabinecie. - Kiedy wysyłałem ją na El Divino, miała za zadanie dobrze poznać tych całych Malarzy i ocenić ich przydatność w roli dawców. Z czasem zauważyłem, że wyjątkowo chce sprowadzić kilku na Ziemię. Podkreślała przy tym ich zalety - sprawność mięśni i rozdzielczość gałek ocznych. - Mr Helper wzruszył ramionami. Aldritch zawsze podziwiał go za tę pewność i głęboką wiarę w słuszność własnych słów. - I została szefem tamtejszego "WARS & GUNS". Tak to się zaczęło. - Tak - przytaknął. - Vonda Weisblott poleciała na placówkę. - I co? - Nie - pokręcił głową Mr Helper. - Wystarczył jej rok na obmyślenie własnej firmy. Dogadała się z burmistrzem Miasta, a facet przystał na jej propozycje. Podobno zresztą to od niego wyszedł szkic pomysłu. - Jakiego pomysłu? - Dobrego. Widzisz, oni wiedzieli o tych Malarzach znacznie więcej niż ujawnili to Ziemi. Coś tu jednak do nas skapało i połączyłem sobie pewne wypadki. Jej raporty zawsze były perfekcyjne. Pisała, że kilka budynków zniknęło z powierzchni Miasta. Pisała, że musieli poprawiać tory tej śmiesznej kolei. Pisała o uaktywnieniu się jednego z wulkanów. Ale nie za wiele pisała o samych przyczynach. Aldritch czuł, że stary zmierza już we właściwym kierunku. Rzeczywiście, Mr Helper raz jeszcze włączył holo z obrazem płaskowyżu El Divino. - Zobacz, Guy. To jest rzeczka. Płynie przez te zboża, omija kamienie i wpada do morza. Patrz uważnie. Widział właśnie to, o czym mówił szef. Niebieską wstęgę rwącej wody i fale odległego morza. Wstęga rzeki, morze... Już gdzieś to widziałem, pomyślał pocierając podbródek. Tę pokręconą rzeczkę... - A teraz raz jeszcze wróćmy do tego trzeciego Malarza. Popatrz, co namalował. Kamera wychwyciła jego kamień. Jasne, pomyślał. To ten sam obraz. To właśnie namalował. - Poznaję - przytaknął. - Mówiłem, zdaje się, że jest cholernie dobrym realistą. Niewiarygodnie sprawnym. Mr Helper znowu pokręcił coś przy pilocie. - To nie jest tak, Aldritch - mruknął. - On namalował to wcześniej. Nic nie kopiował. Patrz. Teraz pod oknem zalśniło samo morze. Rzeczka płynęła gdzieś dalej. Nurt wody nie był taki szybki. Kamień stał w innym miejscu. - To jest to miejsce przed powstaniem obrazu. Niby podobne, co? - Nie bardzo. - Ale to jest to miejsce. Malarz nie oddał więc go takim, jakim widział, ale nieco zmienił. Tu poprawił rzeczkę, tam przesunął kamień i tak dalej. Prawdziwy problem polega na tym, że to, co narysował ten skurwiel z zapadniętą klatką piersiową, jest teraz jak najbardziej naturalne. Po prostu zmienił fragment El Divino. Dokładnie dwadzieścia kilometrów od kamienia, na którym malował. Aldritch przełknął ślinę. Kropla potu spłynęła po jego czole i ugrzęzła gdzieś pod powieką. Potarł szczypiące miejsce. - Chce pan powiedzieć, że on narysował rzeczywistość? Stworzył ją? - Poprawił po swojemu - Mr Helper znowu usiadł w fotelu. Dziecinna maska uśmiechała się szeroko. - Rzeka nawadnia teraz inną część ziemi. Trafił akurat w te partie, którym groziła susza. Wyregulował to. Od razu też ci powiem, że inny z nich zmienił całą górę. Bóg jeden wie, po co zresztą, a jeszcze inny przesunął o trzy kilometry morze. Namalował to na kamieniu i cyk. A przysięgam, że wszyscy razem mają mniej neuronów niż jeden ziemski przygłup. Nie robią tego świadomie. Raczej instynktownie. Aldritch złapał następną kroplę potu. Tuż nad powieką. Nawet nie próbował sobie wyobrażać, jaką bronią mogły być te istoty. Był za to pewien, że panna Weisblott wyobraziła sobie to aż nazbyt dokładnie. - Jak oni to robią? - zapytał. - I czym są te kamienie? - W istocie nie są kamieniami. Ogólnie - przypominają rośliny. Długowieczne drzewa. Łączą się korzeniami, te ich korzenie ciągną się zresztą przez cały płaskowyż. Ale to nie od nich zależą zmiany. Wiesz, skąd to wiemy? - Skąd? - Pod miastem nie ma korzeni. A jestem pewien, że Weisblott przytargała tam jednego z Malarzy i zmusiła go do narysowania innej wersji pewnego wieżowca. I zrobił to. Próbowała zresztą kilkakrotnie. Ostatnim razem z siedzibą naszej "WARS & GUNS". Zginęło dokładnie czterystu pracowników. Czyli wszyscy. - Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że wystarczy podsunąć takiemu kartkę papieru, a on już machnie na niej jeziorko z jeleniem. Mr Helper zacisnął pełne wargi. - Nie. Nie rysują żywych istot. I nie rysują na papierze. Ona wycięła jeden z tych kamieni i zasadziła go na terenie Miasta. I tu jest to najgorsze, Aldritch. Kamień przyjął się, a Malarz zaczął na nim rysować. Wiesz, co to oznacza. Wiedział. Gdyby jakimś cudem udało się jej przetransportować kilka takich par na Ziemię, załatwiłaby każdy obiekt. Wiedziała, jak namówić Malarza. To musiało być tajemnicą panny Weisblott. Tego nie odkrył Mr Helper. Wiedział już, po co poleci na El Divino. - Jeszcze jedno pytanie, szefie. - Musi być trafione. - Jak to się stało, że Miasto na El Divino wciąż istnieje? Dlaczego go nie zniszczyli? Mr Helper znowu się uśmiechnął. - Cała ta sprawa zawsze rozgrywała się na płaskowyżu. Tam są kamienie, tam są Malarze i tam też jest zboże. Wydaje się, że nic więcej ich nie interesowało. Reszta planety przypomina morze albo wyspy pełne żwiru. A oni, ci Malarze, wyjątkowo źle się mnożą. To jest takie status quo. Raj w zamian za stabilność. Miasto powstało obok ich terenów. Mylisz się też, myśląc o nich jak o nas. Nie działają mściwie. Wszystko wskazuje na to, że przerabiają płaskowyż celem zapewnienia roślinom życia. Raz ledwie zniszczyli nieco torów. Przypadkowo zresztą. Ci tubylcy pełnią rolę regulatorów. Podobnie jak i rośliny, które systematycznie pokrywają warstwami farby. - Tak - powiedział odwracając głowę w stronę okna. Deszcz przestał już padać. Było parno. Noc połknęła kolejny dzień i Aldritch zaczął się zastanawiać, ile jeszcze takich dni mu zostało. W ilu jeszcze światach przyjdzie mu zabijać, zmieniać i wprowadzać reguły ludzi? Nie chciał, żeby te parne dni wyssały go z tego, co wciąż czaiło się pod pobrużdżoną twarzą i niskm, ochrypłym głosem. Nie chciał zastanawiać się nad światem, o którym mówił mu Mr Helper, bo świat ten nie był światem przeznaczonym człowiekowi. I nie było w nim miejsca na ludzkie pomysły. - Szefie - powiedział zapalając kolejnego papierosa. - Czego pan właściwie oczekuje? Głowy Weisblott? Czy głowy gubernatora Miasta? A może oczekuje pan, że załatwię panu najlepszą broń, jaka mogła w ogóle powstać? Istoty zmieniające rzeczywistość tak, jak im pan każe? Bogowie na pański rozkaz? Mr Helper wyciągnął dłoń z pilotem. Na środku pomieszczenia ponownie wyrosło holo Vondy Weisblott. Kobieta ruszała długimi nogami, a jej usta coś mówiły. Przeszła przez całe pomieszczenie i wyszła na balkon. - Widzisz, Aldritch, i ja potrafię zmieniać rzeczywistość. I ty też możesz to zrobić. Wystarczy, że coś zaplanujesz. Na przykład podłożysz bombę pod ten budynek, a już jutro ludziom trudno będzie poznać skrzyżowanie Main Street z Georgia Avenue. Oni robią to samo. Znacznie prostszą drogą, ale kto wie, czy i nasze metody nie są jak najbardziej naturalne. Może tego od nas oczekuje staruszka Ziemia? Tak musisz myśleć. Dziecinna maska pochyliła się i cień przemknął przez wypukłe policzki. - Kiedy patrzysz prosto w słońce - powiedział po chwili Mr Helper - widzisz tylko jasną plamę światła. Kiedy założysz czarne okulary, widzisz już, że słońce jest okrągłe. Co więc jest prawdą? Co zapamiętasz, jeśli ktoś wybije ci oczy? Tę plamę? Budynek na Main Street czy zgliszcza po wybuchu bomby? - Zapamiętam tego, który wybił mi oczy - powiedział Aldritch. Mr Helper zaśmiał się i zaczął stukać pilotem w biurko. - Lecisz tam po to, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób ona przekazuje im, co trzeba zmienić. To jest rzecz, która mnie interesuje. Ręka ruszająca pilotem znieruchomiała, ale stukot pozostał. Tu-tu. Tu-tu. Tu-tu. Wtutu. Tu-tu. Pociąg mknął przed siebie. Lokomotywa wyrzucała z komina kłęby pary posapując miarowo i Aldritch wsłuchiwał się w jej oddech, a wiatr szarpał jego ciemne włosy. Na dachu pociągu zebrało się już kilka osób. Wszyscy byli nieco zmęczeni podróżą, ale tego ranka pasażerowie znowu się ożywili. Pociąg wjechał właśnie na płaskowyż zamieszkany przez Malarzy. - Dalej planuje pan kupić te kamienie? Odwrócił się. - Jakie kamienie? - patrzył prosto w oczy panny Weisblott. - Te, na których oni malują? - Właśnie. - Oparła się o barierkę i podciągnęła w górę prawe kolano. Stopa dotknęła poręczy. - Sprawy się skomplikowały. - Udał lekko zmartwionego. Musiał jej pokazać, że tak naprawdę na niczym mu nie zależy. - Ten facecik z wąsami, Galloon, powiedział mi, że to nie są wcale kamienie. Podobno bardzo głęboko tkwią w tutejszej glebie. Wie pani, takie dziwne rośliny... Weisblott pokręciła głową i pozwoliła opaść włosom na swoją twarz. Kilka kosmyków musnęło podbródek Aldritcha. - Widzę, że nie traci pan czasu, panie Lonelyth. Może mogłabym panu jakoś pomóc. Mój ojciec ma tu pewne wpływy. Twój ojciec nie żyje od ośmiu lat, a ty sama prawie wcale go nie znałaś, pomyślał leniwie Aldritch. I pewnie nie chciałabyś wiedzieć, że zginął jako Najemnik na jednej z planet systemu Fiob. Była ostrożna. Bardzo ostrożna. Wiedziała, że Mr Helper wścibi tu swoje okrągłe oko po tym, co się stało z budynkiem "WARS & GUNS". I dlatego pozorowała swobodną wycieczkę oficjalnym pociągiem Miasta. Starała się odwrócić uwagę od Malarzy. Ten Maszynista. On na pewno wie znacznie więcej. I pewnie jeszcze kilku innych. - Dlaczego nic pan nie mówi? - To przez to niebo - wskazał palcem pastelowe chmury. Słońce raz po raz wychylało się zza chmur i zarodniki mieniły się w jego promieniach. Koła wagonów stukały miarowo. Wiatr znowu rzucił włosami Weisblott, tym razem prosto w jego twarz. Ktoś zaśmiał się po drugiej stronie tarasu. Coraz więcej ludzi opuszczało wnętrza przedziałów. Robiło się tłoczno. - Jeśli załatwi mi pani chociaż jeden kamień, będę potrafił się odwdzięczyć - powiedział patrząc, jak spina włosy złotą klamerką. Właśnie taką miała na holo Mr Helpera. - Nie obiecuję - zaśmiała się. - Ale spróbuję. Uśmiechnął się. Kto wie. Może i uwierzyłbym w ten ciepły głos. Potrafi kłamać. - Tak - powtórzył obserwując zbliżającego się do nich Galloona. Przewodnik pokasływał, raz po raz ocierając obwisłego wąsa - Odwdzięczę się. Galloon stanął przed kobietą. Omiotła go uważnym spojrzeniem. Musiała wiedzieć, że ten śmieszny wąsacz wie o Malarzach wystarczająco wiele, żeby poświęcić mu chwilę uwagi. - Pani Weisblott - zakaszlał Galloon. - Są jakieś problemy z drzwiami pani loży. Ktoś chyba przypadkiem starał się ją otworzyć, zamek sygnalizował mi automatyczną blokadę. - Co? - jej ciało sprężyło się w jednej sekundzie. Obcas buta trzasnął w podłogę niczym spadający bicz. - Ktoś wchodził do mojej loży?! - Proszę ciszej. Już mówiłem pani, że to pomyłka. Komuś musiały pomylić się drzwi. To się zdarza. - Galloon rozkaszlał się na dobre. Proszę zejść ze mną na dół. Odblokuję je tylko w pani obecności. Aldritch wykrzywił usta osłaniając twarz przed słońcem. Patrzył, jak tamci schodzą w dół i kobieta nic już nie mówiła, ale nawet stąd widział naprężone mięśnie jej łydek. Po raz pierwszy były nagie. Nie włożyła swoich ponętnych pończoch. Galloon dobrze się spisał. Zrobił to, co mu powiedziałem. Jeśli ktoś włamywał się do jej loży, to na pewno nie byłem to ja. Teraz Weisblott musi uwierzyć, że jestem tylko nieszkodliwym koneserem. Nie powinna podejrzewać też Galloona. W końcu to on ją powiadomił. - Ma pan ogień? - Aldritch zbliżył się do wysokiego mężczyzny z butami fantazyjnie skręconymi w górę. Na marynarce mężczyzny wisiała inkrustowana lornetka. - Nie mogę jakoś dostrzec androida. - Mam - odpowiedział elegant. - Dojeżdżamy, co? Cholera, zupełnie już zgnuśniałem w tym pudle. Patrz pan, widać już pierwsze kamienie. O, tam. Aldritch zaciągnął się dymem i spojrzał we wskazanym kierunku. Były dwa. Wyrastały w niebo z falujących wydm granatowego zboża. Dokładnie takie same, jakie widział u Mr Helpera. Brakowało tylko Malarzy. Ludzie zbiegli się na tę stronę pociągu i pokazywali sobie palcami kamienie, przekrzykując się jeden przez drugiego. Gwar narastał. Chyba nikt już nie siedział na dole. Kilka minut później minęli pierwszy z nich. Był czysty. Lśnił ciemną szarością, gładki; zdawałoby się czekający na dłonie artysty. Nawet gdyby rzeczywiście chciał kupić gotowy obraz, nie miałoby to wielkiego sensu. To, co malowali na nich tubylcy z El Divino, znikało następnego dnia. A kamień oczekiwał kolejnej kreacji. Nie były to dzieła trwałe, o czym świetnie musiała wiedzieć Weisblott. - Patrz pan - szturchnął go w ramię Elegant z lornetką. - Nic na nim nie ma. Gładki jak dupa. Co to ma znaczyć? - Właśnie - potwierdził Aldritch. - Co to ma znaczyć? Szturcha mnie pan łokciem i nawet nie pożyczy lornetki. Daj pan spojrzeć. Stukot kół zagłuszył odpowiedź Eleganta. Lokomotywa gwizdnęła donośnie. Potem raz jeszcze, krócej. - Szanowni, państwo - rozległ się głos Galloona. Już zdążył wrócić na taras. - Za pół godziny pociąg stanie. Tubylcy nie są wrogo nastawieni. Prosiłbym jednak o niedrażnienie ich. Musimy poruszać się po ściśle wytyczonych szlakach. Mają tu swoje tereny. Aldritch odnalazł w tłumie jego oczy. Galloon mrugnął i potarł wąsa. - O.K. - mruknął do siebie, a potem szturchnął Eleganta. - No, daj pan już tę cholerną lornetkę. Też chciałem popatrzeć. Koła stukały rytmicznie. Za pół godziny wreszcie staną w miejscu. Aldritch zaciągnął się papierosem. Zboże było tu nieco niższe. Niebieskie kłosy sięgały kolan. Każde kończyło się kolbą, w której spoczywały zarodniki; kolby różniły się od siebie odcieniami - niektóre były już zupełnie granatowe, inne miały jeszcze kolor cyjanu. Wiatr ruszał nimi powoli, a one pięły się ku słońcu. Tak naprawdę to było całe życie El Divino. I Malarze, i kamienie służyli właśnie jemu. W porze wylęgu, kiedy kłosy przybierały barwę żółtą, kolby pękały i w powietrze wylatywały chmury zarodników. Wiatr zabierał je w górę i niósł nad płaskowyżem, aż tam, gdzie ocean dotykał falami lądu. I jeszcze dalej, nad powierzchnię wody i kamieniste wyspy. Zarodniki spadały do wody. Mało kto wiedział, że w kolbach niebieskiego zboża lęgną się przyszłe ryby, morskie ptaki i pojedyncze lądowe ssaki. Zboże dawało początek życiu. Było najważniejsze. Dlatego właśnie Malarze regulowali rzeki i modelowali teren planety. Płaskowyż był najważniejszy. Służył i sobie, i oceanowi. Na tej pięknej planecie wszystko było harmonijne. Wszystko, prócz człowieka, pomyślał z goryczą Galloon i powiedział: - Proszę jeszcze nie schodzić ze szlaku. Bardzo proszę. Androidy zgłaszają mi, że niektórzy z państwa notorycznie starają się to robić. - O.K. - zaburczał niski brodacz. - Trzeba nam iść prosto, ludzie. Na wszystko przyjdzie właściwy czas. On otwierał grupę prowadzoną przez Galloona. Tuż obok niego podążała łysa kobieta, górująca nad brodaczem zarówno wzrostem jak i wagą. Podobno byli małżeństwem, ale Galloon wolał o tym nie myśleć. I tak miał już dosyć brodacza, nieustannie przytakującego każdemu słowu, które wypowiedział. Brodacz uważał, że jeśli przytakuje, może również zadawać kłopotliwe pytania. W tej grupie było ich jeszcze ośmiu. Facet z tymi cholernymi butami z pokręconym czubem, jakaś podejrzana para - Galloon nie potrafił powiedzieć, kto z nich jest kobietą, a kto mężczyzną, rodzina przemysłowca z Miasta, kobieta z ruchomymi pończochami. I Lonelyth. Ziemianin Lonelyth. Już sama twarz tego człowieka wystarczała, żeby popsuć Galloonowi radość spotkania z płaskowyżem El Divino. Jeszcze nigdy nie widział kogoś o tak smutnym i zarazem bezlitosnym obliczu. Raz przecinały je długie bruzdy, innym znowu razem wąskie wargi wykrzywiały się w dół ciągnąc za sobą zwoje bladej skóry. Kiedy Lonelyth pochylał się nad nim i mówił, jego oczy przepełniał smutek, a długie rzęsy ocieniały policzki. Miał gęste włosy młodego człowieka i siwe skronie człowieka w wieku średnim. Jego głos był cichy i ochrypły, i wydawało się, że więcej w nim beznadziei niż siły. Ale nie sposób było mu się oprzeć. Mówił dobrze. Za jego słowami czaiły się nie tylko miliony dolarów. Było w nim coś znacznie więcej. - Kto zrobił tę ścieżkę? Podobno nie można tu budować - odezwał się znowu dociekliwy brodacz. Jego żona skinęła krótko łysą głową. Galloon zebrał rozproszone myśli. Odchrząknął. - Jak pan zauważył, poruszamy się wzdłuż rzeki - wskazał palcem rwącą wodę. - Tam dalej zaczyna się zboże siejne. To dopiero dojrzewa. Nie stwarzamy tu bezpośredniego zagrożenia dla procesu wysiewu. - Zgadza się - brodacz musnął dłonią niebieską kolbę. - Tak pisało. - Panie Galloon, kiedy dojdziemy do kamienia? - zapytał ktoś z tyłu. - I czy będzie tam Malarz? Rozpoznał głos tej kobiety. Wierzył w to, co powiedział mu o niej Lonelyth. Zadawała głupie pytania, a przecież znała się na Malarzach. Spotkał ją kilka razy w różnych miejscach Miasta. W miejscach związanych z tubylcami. Galloon widział też, jak rozmawiała z Maszynistą. Widział, jak Maszynista skwapliwie przytakuje każdemu jej słowu. Potem wezwał go i pouczył. Był zdenerwowany. - Już wkrótce - powiedział. - Nie potrafię odpowiedzieć, czy będzie tam Malarz. Może będziemy mieli szczęście, proszę pani. - Nie liczę na szczęście - powiedział Lonelyth. Szedł na samym końcu. - Chcę zobaczyć, jak malują. Galloon stanął. - Zobaczy pan. Rzeka skręcała gwałtownie na zachód. Była szeroka, zarodniki wirowały nad jej powierzchnią i skrzyły się w południowym słońcu. Tam, gdzie właśnie zmierzali, toń rozlewała się szeroko tworząc rozlewisko. Ulubione tereny Malarzy. I kamieni. - Jest jeden - powiedział Galloon. Mimowolnie ściszył głos. Ludzie wyprzedzili go. - Patrzcie - powiedział facet w zakręconych butach. Rzeczywiście. Stoi nad jeziorkiem. Galloon ruszył w tamtą stronę. - Spokojnie. Nie są płochliwi, spokojnie... Tak. To był samiec. Młody, silny okaz, z długimi włosami opadającymi na opalone ramiona. Patrzył gdzieś przed siebie, przesłaniając dłonią twarz w ochronie przed oślepiającym słońcem. Pewnie dawno ich już zauważył, ale nic nie dał po sobie poznać. Po prostu patrzył przed siebie. Czasem bardziej przypominają mi rośliny niż ludzi, pomyślał. Ten ich bezruch. I dlaczego w ogóle się nie boją? - Można robić fotki? - zapytał Elegant. - Jasne. Proszę bardzo. Zaszumiały kamery. - Czy będzie malował? Dlaczego tak stoi? - To był znowu brodacz. - Przecież ma kamień. Kamień stał nie opodal. Kilkanaście metrów od wody. - Już to panu tłumaczyłem. Oni nie są ludźmi i nie traktują tego tak, jak pan myśli... Malują przed rozrodem. Jeśli już kiedyś malował, pomyślał, nie może być Trutniem. Truteń maluje tylko raz... Chociaż ten akurat przypomina mi takiego. Jest wielki i muskularny, nie tak jak tamci malujący naprawdę... Byli już bardzo blisko. Malarz stał nie dalej jak dziesięć metrów od nich. Galloon czuł jego ostry zapach. - Dobrze - powiedział. - Stańmy. Malarz drgnął na dźwięk jego głosu. Powoli odwrócił swą twarz, a potem opuścił dłoń. Miał pełne wargi i głęboko osadzone, jasne oczy. Szczeknął krótko i podniósł coś z ziemi. - Co tam ma? - zapytał natychmiast czujny brodacz. - Jedzenie. Pokazuje nam jedzenie i oznacza to, że zbyt dużo nas tu przyszło, żeby zostać na jego terenie. Nie wykarmiłby nas. Ktoś dotknął go w ramię. Lonelyth. - Pan chyba wszystko o nich wie - powiedziała Weisblott. - Czy aby nie są niebezpieczni? - Nie bardziej niż ta kolba zboża - odpowiedział patrząc na Lonelytha. Ziemianin mrugnął okiem. Wszyscy goście stali przed nimi. - Teraz - powiedział Lonelyth. Galloon przycisnął krótkofalówkę. - Teraz - powtórzył cicho. Nikt nie słyszał. Prócz androida, którego zostawił w pociągu. Android miał teraz otworzyć drzwi kabiny panny Weisblott i podrzucić tam hologram. Już drugi. Oba dał mu Lonelyth. - Samiec, jak się patrzy - powiedziała kobieta. - A gdzie samiczka? Mieszkają razem? - Nie - podkręcił wąsa. - Samice nie prowadzą osiadłego trybu życia. Wędrują po płaskowyżu. Nawet, jeśli mają młode. Widzi pani, samice są czasem niebezpieczne i lepiej by dla nas było ich nie spotkać. Malarz pokręcił głową. Znowu szczeknął. Galloon wyszedł na czoło swojej grupy i dał znak, żeby szli za nim. Starał się okrążyć tubylca tak, żeby mogli zobaczyć kamień. Samiec wodził za nimi głową. Potem westchnął chrapliwie i wszedł do rzeki. Zaczął pić wodę. Przestali go interesować. - Eeee - powiedział facet z zakręconymi butami. - Nic tam nie ma. Kamień jest łysy jak, za przeproszeniem, pani głowa. Żona brodacza burknęła coś pod nosem. - Może jakoś by go zachęcić... - Elegancik pociągnął za swoją kozią bródkę. - Znasz pan jakiś sposób? Zrób pan coś jak rany... Galloon stanął. - Nie. Nikt nie wie, jak ich do tego zachęcić. Stał za plecami Lonelytha, tuż obok zatrzymała się panna Weisblott. Nie musiał wytężać wzroku, żeby zobaczyć grymas na jej pięknej twarzy. Szydercze wykrzywienie ust. Czyżby Lonelyth mówił prawdę? Czyżby ona wiedziała?... Patrzyli w milczeniu na stalowoszarą powierzchnię kamienia. Był spory, przewyższał każdego człowieka. U jego podstawy skraplała się rosa i drobne kropelki perliły się kolorami tęczy. Jeszcze niżej rosła ostra trawa. Było tu wilgotno. Wręcz parno. Wszędzie walały się resztki zbiorniczków na farby. Galloon wziął w płuca głęboki oddech. Patrzył na tajemnicze piękno tego świata, ale myślał o czymś innym. O pannie Weisblott, kiedy otworzy drzwi swojej kabiny. Aldritch zamknął drzwi. Zasłonił dach loży i usiadł przed oknem. Było cicho, klimatyzacja zabrała lepkie powietrze parnego wieczoru. Pociąg stał na końcowej stacji; tuż za nią tory zataczały pętlę i wracały do Miasta. Pierwsza wycieczka na płaskowyż nie dała odpowiedzi. Patrzyli na Malarza i na kamień, później wrócili. Nic się nie stało. - Ciekawe, czy wrócimy do Miasta... - mruknął do siebie. - Czy panna Weisblott zgodzi się, żebyśmy wrócili w komplecie? Wątpię. Teraz włączyła pewnie już drugie podrzucone holo. To, na którym pojawiał się Mr Helper w całej swojej okazałości. Aldritch wiedział, co usłyszy kobieta: "Miło panią widzieć, Weisblott. Cieszę się, że mogę pani zapłacić za tak solidnie wykonaną robotę. Widzi pani, ja nigdy nie zapominam o wynagrodzeniu. "WARS & GUNS" to bardzo solidna firma. Płaci nawet za zdradę." W tym momencie Mr Helper uśmiechał się szeroko. Dla wszystkich, którzy go znali, było jasne, że jest źle. "Mój człowiek dopilnuje formalności. Nie stanie pani przed żadnym sądem, bo ja nie uznaję cudzych wyroków. Ja sam sądzę. Jestem już tak stary, że nawet nie pamiętam, kiedy się to wszystko zaczęło. Wiem natomiast, że mało kto tak się dla mnie napracował... O tak. Kawał roboty, Weisblott." Aldritch zapalił papierosa i sięgnął po plastykową butelkę. Whisky była ciepła i skrzywił się pociągając spory łyk. - "Nie będę pani zawracał głowy. Szanuję cudzy czas." - kamera najeżdżała na twarz Mr Helpera. - "W pociągu jest z panią Ktoś tak dobry w swoim fachu, że mogę o tym panią po prostu zawiadomić. Jemu to nie będzie przeszkadzać, a ja nigdy nie uderzam w plecy. A tak dobrze się pani zapowiadała. Żegnam panią." Aldritch zaśmiał się półgłosem. To nieprawda, pomyślał. Uderza pan w plecy, szefie. Dopiero potem padają słowa wyjaśnienia. Ja to wiem. Ja wyjaśniam. Tym razem szło o to, żeby ją sprowokować. Miała wpaść w panikę. Pierwsze holo, które podrzucił Galloon, przedstawiało muchę miotającą się uparcie na szybie. Za szybą widać było drzewa i niebieskie niebo. Mucha bzyczała szukając wyjścia. Pocierała nogami i jej skrzydełka szybko młóciły powietrze. Trwało to jakiś czas. Bzykanie czarnego, błyskawicznie poruszającego się punktu. Potem na szybę padł cień. Mucha nieruchomiała. Wielka, ludzka ręka spadała na owada. I otwierała okno. Żeby wyrzucić trupka. Aldritch znowu sięgnął po butelkę. Raz jeszcze spojrzał na plecak. Wszystko było przygotowane. Czekał. To nie mogło długo trwać. Weisblott musiała coś zrobić. Dlaczego tak zwleka? Przymknął oczy. Pisnął głośnik umieszczony nad jego łóżkiem. - Tak - powiedział podnosząc zmęczone powieki. - Miał pan rację - głos Galloona drżał. - Ona rozmawiała z Maszynistą. Był tam jeszcze ten facet ze śmiesznymi butami. Kłócili się czy coś... Nie słyszałem, co mówią, ale widziałem ich przez szybę. - Dobrze. A teraz? - Zostali w lokomotywie. Ona wyszła. Jakby czekała tylko na świt. Panie Lonelyth, co... - Zbieraj się, chłopie. Bez ciebie nie dam rady. Galloon zakasłał. - Niech pan wyjdzie na dach. Tamtędy będzie nam prościej. Aldritch zablokował zamek loży. Jasne. Teraz wiedział, dlaczego Weisblott tak zwlekała. Światło. Czekała na dzień. Po chwili był już na dachu. Reszta podróżnych została w lożach, kilkugodzinna wędrówka zmęczyła wszystkich. Tego ranka nieprędko przyjdzie im ochota na jakąś akcję. Będą spali aż do południa. Na to musiała liczyć Weisblott. Chciała uderzyć, zanim uderzy on. - Tutaj, panie Lonelyth - szepnął z jakiegoś włazu Galloon. Aldritch widział jego przestraszone oczy i zwisające wąsy. Po chwili głowa Galloona zniknęła w ciemnościach, a on sam zagłębił się w otwór. Wymacał szczeble. W tunelu jarzyły się słabe świetlówki i dzięki nim widział drogę. Plecak ocierał się o metalowe ściany. Nagle korytarz skręcał i tam czekała już ziemia. Wypełznął spod wagonu i odetchnął stając pewnie na nogach. - Poszła tędy - odezwał się Galloon. Stał kilka metrów dalej i niecierpliwie machał umundurowaną dłonią. - Szybko. Aldritch zagłębił się w zboże. - Nikt nas nie widział? - Chyba nie - odchrząknął Galloon. - Ten tunel wychodzi na południową stronę. Z lokomotywy nic tu nie widać. Ona też poszła tędy. Musimy się śpieszyć, jeśli w ogóle chce pan ją dogonić. - Android - przypomniał sobie Aldritch. - Gdzie jest stewardesa, człowieku? Mówiłem ci, żebyś ją zabrał. - Myślałem, że pan żartuje - zasapał Galloon i stanął w miejscu. - Nie. - Zaraz - przewodnik zaczął manipulować przy swoim nadajniku - B-52. B-52. - Słucham, panie Galloon - odezwał się kobiecy głos. - Masz wyjść z loży i udać się w stronę tego nadajnika. Tak, żeby cię nikt nie widział. Czy zrozumiałaś? - Oczywiście. Wykonuję zadanie. Dyszeli ciężko. Aldritch zapalił następnego papierosa, a Galloon poprawił czapkę. Widział, jak zbiera się w sobie: - Czy wyjaśni mi pan coś więcej? Wylecę z roboty, jak nam nie pójdzie. Ani chybi Maszynista weźmie mnie za dupę... - To ci nie grozi, przyjacielu - westchnął Aldritch. - Nieboszczyków się nie wyrzuca. Ani nie bierze za dupę. Teraz słuchaj. Jestem po stronie Malarzy, bracie. Wszystko robimy dla nich. Tamci chcą ich dla siebie. Chcą końca El Divino. Wciąż stali w miejscu. Weisblott oddalała się z każdą chwilą. - A jeśli pan kłamie? - zapytał Galloon. - Skąd mam wiedzieć, czy... - Chłopie. Za jakiś czas zobaczysz, że i tak uratowałem ci życie. Coś zaszeleściło. Ze zboża wychyliła się stewardesa. - Jestem, proszę pana - powiedziała do Galloona. - Dobra. Idziemy - oczy Aldritcha napotkały oczy tamtego. Widział w nich strach. Ale wiedział, że to nie o nich ani nie o swoje życie martwi się ten śmieszny człowieczek. On bał się o Malarzy. O cały ten świat. Szybko znaleźli jej ślady. Deptała niebieskie łany, wyraźnie się śpieszyła. Była chyba pewna swego, Aldritch zastanawiał się, czy dobrze odgadł jej zamiary. Już wkrótce stało się jasne, że kobieta zagłębia się w płaskowyż. Podążali jej tropem, prowadził Galloon. On znał to miejsce. - Panie Lonelyth. - Tak? - Chyba wiem, gdzie ona idzie. Zmierza do tego kamienia. Aldritch skinął głową. - Też tak myślę. Czy to jeszcze daleko? - Pół kilometra - Galloon zasapał nerwowo. - Ja myślę, że można by podejść tam z drugiej strony. Jeśli się nas spodziewa, to na pewno nie stamtąd. Aldritch stanął. Jakaś szczególnie pełna kolba uderzyła go w brzuch. Dotknął jej ciepłej skórki, czuł tętniące życiem zarodniki. - Dobrze. Ale ostrożnie. Ruszył za przewodnikiem, za nim szedł android. Wciąż nie było widać słońca, ale jego promienie uderzały w chmury unoszących się zarodników i dzięki temu było już prawie jasno. Nad równiną płynęły świecące obłoki. - Niech pan patrzy w niebo, panie Lonelyth - powiedział Galloon. - Czy jest pan w stanie to dostrzec? Co wy chcecie od tego świata? Co chcecie mu zabrać? Piękno? Aldritch nie odpowiedział. Nie chciał odpowiadać. Wydawało mu się, że słyszy już rzekę. - Ostrożnie - powiedział do Galloona. - Jeśli chce pan mieć te swoje świecące chmury, niech się pan skoncentruje. Teraz ja będę podejmował decyzje. - Mieliśmy rację - odpowiedział Galloon. - Widzę ją. Aldritch złapał go za ramię i zatrzymał. Ostrożnie rozchylił pędy zbóż. Sięgnął do plecaka i wyjął z niego lornetkę. Weisblott stała przed kamieniem. Pochylała się nad czymś, co leżało na ziemi, a słaby wiatr rozwiewał jej jasne włosy. Nie od razu dostrzegł Malarza. Siedział w cieniu kamienia i przyglądał się kobiecie. Był chyba zdenerwowany, jego nozdrza rozchylały się szybko, a ręce drapały pędy zboża. - Co ona robi? - zapytał Galloon. - Jeszcze nic - odpowiedział ochryple. - Dopiero się zacznie. I zaczęło się. Obok kamienia wyrosło holo. Weisblott uruchomiła projektor. Aldritch uśmiechnął się. Tak jest, pomyślał. Chce mnie wyprzedzić. Nie wie, kim jest jej przeciwnik, ale jest pewna, że przebywa w pociągu. Pociąg jest zagrożeniem. Widział lokomotywę i wagony. Musiała je sfilmować przed chwilą; stały na swoim torze, ospałe metalowe cielska, pełne śpiących ludzi i ziemskiego życia. Obce. Pociąg nie pasował do zbóż i chmur płynących nad horyzontem. Na to liczyła. - Co tam jest? - zapytał znowu Galloon. - Coś się świeci... Nie odwracając się podał tamtemu lornetkę. Chyba wiem, jak ona chce zachęcić Malarza do pracy. - Rany boskie... Ależ to jest nasz pociąg - powiedział Galloon. - Hologram pociągu. Czy ona... Panie Lonelyth, ta kobieta zwariowała. Rozbiera się. Ściąga całe ubranie... Aldritch pochylił się i zapalił następnego papierosa. - Widzisz, Freddie, nie ma kobiet, które by się rozbierały bez konkretnego powodu. Przynajmniej ja takich nie znam. A jeśli nawet są wyjątki, to nie należy do nich panna Weisblott. Zapewniam cię, że wie, co robi. Wyjął lornetkę z rąk Galloona i spojrzał w grube szkła. Weisblott była już naga. Stanęła w rozkroku przed Malarzem i pokazała mu hologram. Samiec i samica. Jakież to proste. Jej duże piersi zakołysały się niespokojnie. Malarz poderwał się z ziemi. Jego ręce sięgnęły w zboże. Zaczął malować. Na początku były to tylko kolorowe plamy. Ale już po chwili dłonie tubylca zaczęły je ze sobą mieszać, z szaleńczą zdawało się szybkością i zamiarem. Mięśnie pracującego naprężały się, grube krople potu spływały po skórze pleców. W pewnej chwili znieruchomiał. Kobieta wyprężyła pośladki. Malarz zadrżał i znowu sięgnął po farby. - Co tam się teraz dzieje? - dopytywał się Galloon. - Niech pan coś powie... - On maluje nasz pociąg. Powiedziałem ci, że ratuję twoje życie. Nie spodziewaj się, że będziemy mogli wrócić nim do Miasta. Nikt już nie wróci. Wystawiła nas wszystkich na cel. Galloon zaczął kaszleć. Malarz powoli kończył. To, co widział na kamieniu Aldritch, nie różniło się już niczym od reszty płaskowyżu. Zostały chmury, zostało zboże. Zniknęły tory, wagony i lokomotywa. El Divino pozbyła się obcych. Kamień zatętnił kolorami. Aldritch odgarnął włosy opadające na czoło. - Popatrz sobie - powiedział. - Malarz dostaje właśnie zapłatę. Dobrze się spisał. Galloon jęknął coś niezrozumiale. To, co zobaczył, odebrało mu resztki spokoju. Spółkująca para. Człowiek i Obcy. - Tak właśnie ich do tego zmusza. Coś za coś. Teraz jest dobry moment. Chodźmy. Galloon nawet nie drgnął. Patrzył w lornetkę jak zaczarowany. - Potem ci opowiem, co było dalej - Aldritch prawie siłą wyjął z jego dłoni lornetkę. Były wilgotne. Galloon oklapł. Jeszcze bardziej się przygarbił, jego szczurza twarz pokryła się szarością. Mrugał nerwowo oczami i patrzył na Aldritcha. Na chwilę przestał kaszleć. - Jak ona mogła nas zabić... - powiedział. - Jeszcze żyjemy. I to daje nam pewne możliwości. Huknął strzał. Galloon zasłonił oczy. - Zabiła go - powiedział Lonelyth. - Musi zachować równowagę. Samice tak właśnie robią z Kreatorami. Tylko Truteń ma szansę przeżycia. Powinna to zresztą zrobić przed kopulacją, ale widać nie chciała... Chmury świeciły coraz jaśniej. Wciąż nie widzieli słońca. W zbożu cykały owady. - I co teraz? - zapytał. - Co pan chce zrobić? - Tu gdzieś był drugi samiec, nieprawdaż? Gdzieś na zachód od tamtego kamienia. - Lonelyth spojrzał na zegarek, a później na niego. Odwrócił wzrok. Jak ten facet może być taki spokojny... Ona zabiła tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi. I jeszcze tego nieszczęśnika. - Tak - powiedział. - Pół godziny drogi stąd. Lonelyth skinął głową. Sięgnał do plecaka. Wydawał się myśleć o czymś zupełnie innym, ale Galloon widział, że na jego ostrej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek. Mężczyzna z siwiejącymi włosami poklepał go po plecach. - Mamy czas, Freddie. Dlaczego tak mi się przyglądasz? - Nie wiem. Kim pan jest? Lonelyth zaśmiał się i wzruszył ramionami. - Jestem Bruce Lonelyth. Ziemianin. A ty, kim ty jesteś, Freddie? Czarne oczy zmrużyły się. Kpiąco? Nerwowo? Czujnie? - Dla kogo pan pracuje? - zapytał pocierając wąsa. - Niech pan powie chociaż tyle. Ja przecież... Pomogłem panu. Lonelyth usiadł w zbożu. Przez chwilę bawił się niebieskimi kolbami. - Pracuję dla pieniędzy. I ja też ci pomogę. Zrobię to tak, że Ziemia przestanie się interesować tymi golasami. Chcę ich dla siebie, Freddie. Ja mam zadecydować. Galloon usiadł obok tamtego. Wciąż niewiele rozumiał. Nigdy nie myślał o takich sprawach. Nie przypuszczał nawet, że są światy, które sięgają po życie innych światów. On miał chmury El Divino i obrazy tych pięknych istot. Miał swoje marzenia i miał swoje oszczędności. Niczego więcej nie pragnął. Ale nagle zrozumiał, że to nie wystarcza. Byli jeszcze inni. Czaili się wokół i chociaż on sam nie był dla nich zagrożeniem, oni chcieli go pozbawić tego, czego pragnął. Dlaczego? Co go od nich różniło? Dlaczego oni myśleli tak, a on inaczej? Czy należeli do innych gatunków? - Na co czekamy, panie Lonelyth? - Na poduszkowiec. Weisblott musi jakoś wrócić. I widzę, że właśnie się zbliża - wskazał palcem na ekran małego radaru. Mrugało tam zielone światełko. - Nie zobaczą nas, bo siedzimy za nią. Zakłócam zresztą ich radary. Ona wróci do Miasta i nada następny meldunek na Ziemię. Po prostu wypadek. Tubylcy zniszczyli pociąg i zabili kilku ludzi. Kto ich wie dlaczego? Tacy już są, sukinsyny. Zmieniają. I panna Weisblott zyska nieco czasu. - W Mieście coś takiego już się stało - nagle przypomniał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy. - Zniknęło kilka budynków, w tym ten potężny wieżowiec korporacji "WARS & GUNS"... Ale widzę, że i o tym pan wie. - Wiem. Poduszkowiec jest już przy niej. Wsiada. - Lonelyth przyłożył lornetkę do swoich oczu. - No. Polecieli. Galloon przesłonił dłonią twarz i zakaszlał. Widział białe cielsko odlatujące w kierunku Miasta. Uderzone powietrzem zboże zafalowało gwałtownie. Poduszkowiec miał rządowe oznakowania. - No i co? Teraz możemy już iść? Gdzie? - zapytał czując rozpacz. - Gdzie, jeśli nie ma już pociągu, a jak pan sam widział, ten poduszkowiec reprezentował Miasto. Lonelyth uśmiechał się. - Ja jeszcze nie zakończyłem. Mój szef obiecał zapłacić pannie Weisblott. Prowadź mnie do tego drugiego kamienia. Wstali ciężko. Skinął na stewardesę i android poszedł za nimi. Pewnie będzie mu potrzebna do przygotowywania posiłków. Albo zdechniemy wśród tego zboża. Słońce nagle wychyliło się zza chmur i oślepiło ich zmęczone oczy. Zapowiadał się piękny dzień. Galloon wziął w płuca głęboki oddech. Na co tamten jeszcze liczył? - To tam - pokazał palcem kolejny zakręt rzeki. - Szybko leci do Miasta poduszkowiec? - zapytał Lonelyth. - Taki jak tamten? Nie dłużej jak pół godziny. Wiem, bo sam leciałem. - Za godzinę pewnie będzie już siedzieć w swojej wannie i sączyć szampana z wysokiego kieliszka. Nie mówiłem ci, że ona uwielbia zmrożonego szampana? - Kto? Weisblott? - Ta sama. Pokręcił głową. O czym on gada? Czyżby zwariował, pomyślał rozgarniając szczególnie gęstą ścianę zboża. Wyszli wprost na kamień. Był duży, chyba większy od poprzedniego, równie czysty i gładki jak tamten. Malarz siedział w jego cieniu, bawiąc się jakimś patykiem. Ten był łysawy, za to jego klatkę piersiową porastały ciemne, zmierzwione kudły. Miał wielkie, płaskie stopy i bliznę na prawym biodrze. Na ich widok wstał. - Jeszcze nie - powiedział Lonelyth. - Jeszcze poczekamy. Cofnęli się w zboże i okrążyli kamień. Przystanęli tuż nad rzeką, skąd świetnie widzieli tamto miejsce. Lonelyth znowu palił papierosa i mruczał coś do siebie. Słońce wspinało się w górę kolorowego nieba. Rzeka połyskiwała setkami barwnych cieni. - Niech pan spojrzy, tam jest taka kolorowa, a tu, przy brzegu, ciemnozielona - zanurzył dłonie w wodzie. Była przyjemnie chłodna. - Tak. Już to wcześniej zauważyłem. To chyba przez te zarodniki. Wirują nad głównym nurtem. Tu jakoś ich nie ma. Zapadła cisza. Jakiś owad podpłynął do jego dłoni. Był płaski i wypuszczał z odwłoka pęcherzyki powietrza. Pracowicie przebierał wiosłowatymi odnóżami. Galloon wyciągnął w jego stronę palec. Owad znieruchomiał. - Dobra - westchnął Lonelyth. - Niech pan przywoła androida. Machnął palcem i drobny pływak uciekł przestraszony. - Syndie - powiedział. - Chodź tutaj. Stewardesa stanęła po jego prawej stronie. - Słucham, panie Galloon. - Nie. Masz słuchać tego pana. Już on ci wszystko powie. Lonelyth wyjął coś z plecaka. - Umiesz obsługiwać holo, Syndie? - Tak, proszę pana. - Dobrze. Idź z tym w stronę tego kamienia. Następne polecenie otrzymasz drogą radiową. Android skinął głową. Syndie była modelem B52 i oznaczało to, że była zdolna do pełnienia różnych kobiecych zadań. Konstruktorzy dali jej ponętne ciało i piękną twarz. Miała krótkie, rude włosy i minispódniczkę. I białą koszulkę z delikatnymi ramiączkami, pod którą prężyły się kształtne piersi. Ruszała się płynnie; jej długie nogi sprawnie omijały nierówności terenu, a pośladki rytmicznie przyciągały ich oczy. Po chwili zniknęła w zbożu, żeby minutę później wychynąć z niego dokładnie tam, gdzie stał kamień. - Dobrze - powtórzył Lonelyth. - Teraz rozbierz się. Do naga. - Jak to... - chciał zaprotestować, ale słowa uwięzły mu w gardle. Lonelyth podniósł lornetkę. - O.K., kochanie. Włącz holo i wyświetl obraz tuż obok kamienia. Potem staraj się zainteresować sobą tego mężczyznę. Czy zrozumiałaś? - Ten mężczyzna jest Obcym - zadźwięczał jej spokojny głos. - Wiem. Mimo wszystko zrób to, co ci każę. - Zrozumiałam. Jestem już naga i włączyłam holo. Teraz staram się go zainteresować. Ale nie było to potrzebne. Galloon widział, jak Malarz zrywa się z ziemi. Widział jego łysiejącą głowę i ręce zagłębiające się w trawie. Syndie wypięła się prowokująco. Uklękła. - To po to była panu potrzebna Syndie. Zaczynam rozumieć. Pan od razu wiedział. Nie potrafił dostrzec, co przedstawia holo. Bez lornetki nie był w stanie tego zobaczyć. Co to może być? - Niech mi pan da lornetkę - poprosił. - Chcę wiedzieć, co tam jest. - Nie - odpowiedział krótko Lonelyth. Malarz zaczął już malować. - Co tam jest, do cholery? Co pan zmienia? - starał się wyrwać tamtemu lornetkę, ale Lonelyth odsunął go swoją silną ręką. - Uspokój się, przyjacielu. - Nie! Niech pan mi to da... Znowu starał się sięgnąć do twarzy Ziemianina. Wtedy Lonelyth przewrócił go w przybrzeżny piach i pochylił nad nim swą zmęczoną twarz. Czarne oczy zaczęły rosnąć. Potem rozmazały się. Widział już tylko czerń. Zalała jego wątłe ciało niczym gęsty asfalt. Niczym czarna woda. Dusił się. - Nie - usłyszał jeszcze ochrypły głos. Zemdlał. Aldritch otarł czoło i odgarnął z niego kosmyk włosów. Słońce prażyło przez chmury. Było już prawie południe. Przytknął oczy do szkieł lornetki. Malarz skończył. Skończył obraz i skończył z Syndie. - B52 - powiedział cicho do mikrofonu. - Tak, proszę pana? - Możesz wracać. Zabierz ze sobą holo. - Zrozumiałam. Czy mogę zabrać też ubranie? - Jasne. Ubierz się, Syndie. Potem pochylił się i zaczerpnął wody z rzeki. Chlusnął nią w leżącego przewodnika. Galloon otworzył oczy. Poruszył wąsem. Chrząknął. - Już po wszystkim? - Tak - odpowiedział patrząc na skrzącą się rzekę. - Zaraz przyleci po nas poduszkowiec. Dałem już sygnał chłopakom. Robota skończona. Galloon zbierał się powoli. Aldritch patrzył, jak otrzepuje swój śmieszny uniform i przygładza resztki włosów. Kiedy wróciła Syndie, Galloon wciąż przygładzał swoje włosy. Zwlekał z pytaniem. - Teraz już mi pan powie? Czy dopiero w Mieście? - jego głos był piskliwy. Aldritch potrząsnął niebieską kolbą. Zagrzechotała. - Nie ma już Miasta, Freddie. Widzisz, nie mogłem być pewien, gdzie też ona akurat będzie. I kto właściwie jej pomaga. Hologram przedstawiał całe Miasto. Tak, jakżeście je zbudowali. Galloon zaszlochał. Jego palce wykrzywiły się konwulsyjnie. - Nie - wrzasnął. - Nie zabiłeś chyba tych wszystkich ludzi, skurwielu. Powiedz, że nie. To przecież niemożliwe... Na Boga Jedynego. Aldritch uśmiechnął się. W jego czarnych oczach nie było już żadnych uczuć. Patrzyły na wirujące zarodniki. - Wiedziałem, że w końcu polubisz ludzi - powiedział. - Ale ja zrobiłem tylko to, co chciałeś. El Divino odetchnęła. Pozostała przy życiu. Mr Helper będzie się musiał poważnie zastanowić. Zza horyzontu wyskoczył poduszkowiec. Leciał w ich stronę. Aldritch pstryknął papierosem i wypuścił z sykiem dym. Potem schylił się i sięgnął po swój plecak. - Koniec - powiedział do Galloona. - Nie byli tego warci, Freddie. Ale nie wiedział, czy to prawda. Nie wiedział, czy życie każdego z nich liczyło się rzeczywiście mniej niż życie Malarzy. Sięgnął szybko w powietrze i złapał jeden z zarodników. - Może to właśnie ty przeważyłeś szalę, bracie - mruknął do złocistego nasionka. - Tak. Pewnie tak to było. Poduszkowiec mrugnął światłami. Schodził do lądowania. Aldritch przekrzywił głowę i mrugnął. Zarodniki wirowały w powietrzu. Gdzieś tam, na płaskowyżu, samotna istota malowała kolejny obraz. Ludzie nie byli jej potrzebni. Nie byli potrzebni nikomu prócz siebie samych. special thanx to Kim Gibson. Just slide! Maciej Żerdziński Nawrócić Avalon Drobne strumyki wody rozcinały powietrze i z cichym pluskiem opadały na ziemię, tworząc kałuże, w których pobłyskiwało zamglone słońce. Z zachodu nadszedł wiatr, i gorący podmuch przekrzywił ścianę deszczu tak, że cięła teraz prosto w twarz pracującego człowieka. - Szlag by trafił. Może jeszcze przestanie. Osłaniając oczy spojrzał w górę. Wielkie, czarne ptaki nierównym lotem kołowały nad równiną, szarpane wiatrem. Pojawiały się wtedy, kiedy przychodził długi deszcz. Baldwin Curtis stracił nadzieję. - Tak więc rozpadało się na dobre. Po chwili ścisnął łopatę i zaczął kopać ze zdwojoną zajadłością. Nieoczekiwana zmiana pogody oznaczała wydłużenie czasu pracy. Musi odesłać Sharka. - Shark! Chodź tu! Z mgły wyłonił się pomocnik. Ciężko stawiał pałąkowate nogi, niepewne podmokłego terenu. Wreszcie zamarł nad krawędzią zagłębienia, w którym pracował Baldwin. - Jestem, panie Curtis. - Dobra. Zabieraj dupsko. Przeciekłeś już, Nędzniku? - Jeszcze nie, proszę pana. Ale gorzej widzę. - Dobrze, że nie skrzypisz. No, zjeżdżaj do domu. Patrzył chwilę z płytkiego dołu na znikającą sylwetkę starego androida. - A pisali, że jest odporny na wilgoć. Zaraz, zaraz - "Wodoszczelny Shark" - to była reklama. Szybki i sprawny. - Kilka minut pracował bezmyślnie, po czym kręcąc głową wzmocnił wewnętrzne rusztowanie. Spiął ostatnie rurki i wylazł na powierzchnię. - Co ja się czepiam. Minęło piętnaście lat. Dawno powinien zdechnąć. Deszcz rozmywał wykopaną ziemię. Baldwin szybkimi ruchami łopaty uformował ją w zgrabny stożek. - Sam jestem taki jak on. Kiedyś też byłem szybki i sprawny, teraz przewyższam go tylko w wodoszczelności. No, dosyć. Grób był gotowy. Głęboki na trzy, szeroki na dwa metry otwór, opleciony siatką rusztowania oczekiwał na ludzki wkład. - Jeszcze jeden - westchnął Baldwin. Mgła zasnuwała cmentarz. Parowały rozgrzane kamienie w starszej części obiektu. Deszczowe ptaki nawoływały się ochryple, wciąż kołując bez ruchu skrzydeł, chociaż wiatr ustał. Doszedł do grobu, który zaczął kopać Shark. - Ten cholerny blaszak ładnie się uwinął. Niedużo zostało do roboty. Po chwili był już w środku; do jednostajego szelestu deszczu dołączyły miękkie odgłosy wyrzucanej ziemi. - Mamy to z głowy, Shark. Przywieźli kryształy? - Nnnie. - Dlaczego się jąkasz? - To ta woda. Mam kłopot z literą ennn... - O.K. Jak tam wzrok? Popatrz na mnie. Shark odwrócił toporną głowę. Blade, niebieskie oczy przykryła mgiełka. - No, nie jest źle, odtajasz, synu. Podaj ręcznik. - Tak jest. - Dobra. Kolacja gotowa? Shark zaskrzypiał rozpaczliwie. - Starałem się, ale coś jest nnnie tak. Nnnic mi już nnnie idzie. Proszę mnnnie sprzedać. Baldwin roześmiał się ponuro. - A któż by cię kupił. Zresztą, jesteśmy kumplami. Kumpli nie sprzedaję. Zjadł szybko papkę wyprodukowaną przez Sharka. - Rzeczywiście wstrętna. Mówiłem ci, że sól i cukier to zupełnie różne sprawy. - Zaparowałem, proszę pana. Nie rozróżniam dokładnie. - Przynajmniej przestałeś się jąkać. Tymczasem zjeżdżaj. Android opuścił kuchnię. Baldwin wymył się i włożył suche ubranie. Zapadał zmrok i deszcz błyskał teraz fioletową poświatą. Wywoływały ją mikroskopijne grzybnie wypłukiwane z powietrza. Podobny obraz zachwycił Baldwina dwadzieścia lat temu, kiedy przybył na planetę. Pamiętał wyniosły transportowiec ociekający świecącymi strugami i szereg wychodzących z niego postaci zmieszanych z posykującą parą. Sto tysięcy kolonistów, sto tysięcy ludzi pragnących zacząć od nowa. Tylko on, Baldwin Curtis, nie miał wielkich złudzeń. Przyleciał jako grabarz, a cóż za życie może mieć taki jak on? Pamiętał swojego ojca, zapitego darmowym spirytusem, wiecznie zgryźliwego, zmęczonego cmentarną codziennością i kurzem cmentarnej ziemi. - Będziesz grabarzem, Bald. Co innego potrafisz? Szkół nie ukończyłeś, przystojny nie jesteś, brak ci pieniędzy. Spójrz na mnie - tak będziesz wyglądał za dwadzieścia lat - powiedział kiedyś ojciec. Dawno temu, na Ziemi. Baldwin popatrzył w lustro. Zobaczył tam prawie czterdziestoletniego faceta, o niskim czole, obciętych krótko włosach i obwisłych, długich ramionach. Miał duże, czarne oczy i zapadłe policzki. Czerwone, zryte odciskami dłonie i mocną, krępą szyję. Faktycznie, przypominał ojca. Matki nie widział nigdy. Ale ojciec pomylił się co do niego. W dniu, w którym umarł, Bald wykopał swój pierwszy, samodzielny grób i poszedł do biura "News of the Worlds" załatwić papiery kolonisty. - I kim by pan chciał być w nowym świecie, jakie ma pan preferencje? - urzędnik taksował go cynicznym spojrzeniem. - Mamy już komplet osadników. - Nie macie grabarza. Taki zawsze się przyda, nieboszczyków nie unikniecie. Ludzie nie lubią, kiedy zmarłych oporządzają androidy. Religia zabrania. A ja właśnie jestem grabarzem i mam skromne wymagania. Urzędnik otrząsnął się z pierwszego szoku - No tak... Dobra, wciągamy pana na listę. Baldwin Curtis, numer sto tysięcy jeden. Grabarz. Tak... No, zaskoczył mnie pan. Miasto było przygotowane. Koloniści zasiedlili je, dodając drobne szczegóły, tak jak dzieci uzupełniają swoje pokoje. Nazywało się Avalon i Baldwin zamieszkał na jego obrzeżach, otoczony bezmiarem bagien pociętych ruinami poprzedniej cywilizacji. Nowy cmentarz powstał na resztkach starego. Planeta przyjęła ludzi łagodnie. Zaadaptowali się szybko i bez większych strat. Dwóch źle zniosło szczepienia, jeden popełnił samobójstwo, i ci byli pierwszymi klientami cmentarza. Od dziesięciu mniej więcej lat sytuacja ustabilizowała się - dziennie otrzymywał od dwóch do czterech zmarłych; tylu też rodziło się nowych. Miasto było dobrą opiekunką; potrafiło perfekcyjnie zadbać o sto tysięcy podopiecznych, zapewniając im wszystko, czego pragnęli. Praca kolonistów polegała na wydobywaniu i przetwarzaniu bagiennego torfu - miał jakieś znaczenie lecznicze, ale Baldwin nie interesował się tym. Sam z rzadka odwiedzał Avalon czując swoją obcość i po trochu wstydząc się zawodu. Z czasem stał się odludkiem. Od ojca różniła go chorobliwa nienawiść do alkoholu. Cały dwutygodniowy przydział rytualnie wylewał do ścieków. W ten właśnie sposób oczyszczał się z rodzicielskiego piętna. - Jakoś muszę się odróżniać od Starego. Wspomnienia przerwał donośny świst. Na placyku przed domem, w sinej poświacie zmierzchu osiadał poduszkowiec. Był czarny, ozdobiony gotyckimi napisami. Napawało to Baldwina respektem. Kiedy zapalił się punktowy reflektor i omiótł okna mieszkania, szacunek prysnął. Baldwin nie przepadał za kierowcami karawanów. Ani oni za nim. Wszedł pilot. - Trzy sztuki, grabarzu. Podpisz. Rzucił mu formularz i podrapał się po przystojnym, gładko ogolonym policzku. Bald wiedział, że pilot traktuje go jak nieszkodliwego płaza i nigdy nie popatrzy mu w oczy. - Dzień dobry - powoli podpisał trzy białe druczki. - Czy jutro też pan przyjedzie? Tamten wykrzywił się z ulgą. - Nie. Mój android. - Może zechce pan odpocząć, chętnie zrobię herbaty - drażnił go Bald. - Nie, innym razem, grabarzu. - Mam świecące ciasteczka. - Nie, nie... - A może chciałbyś w mordę? Też nie? Spierdalaj, chłopaczku. Pilot nie zdążył się nawet zdziwić. Uciekł. Wszedł Shark. Patrzyli w milczeniu, jak karawan unosi swój czarny kadłub i ginie w ścianie deszczu. - Nazwał mnie "blaszaną niedojdą" i kopnął - powiedział żałośnie android. - Poskarżę się w swoim związku zawodowym. Dobrze go pan załatwił, panie Curtis. - Wszyscy ludzie są podobni, ten nie jest najgorszy. To miasto zwariowało, Sharky. A potem ponownie popatrzył w lustro i dodał: - Chodźmy po nich. Stali obok siebie - dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Byli nadzy. Patrząc na ich spokojne twarze trudno było uwierzyć, że nie żyją. Doskonale wymodelowane rysy podkreślały piękno kobiety. Nie miała więcej niż czterdzieści lat. A przynajmniej tak wyglądało jej ciało. - To te operacje plastyczne. Czy wiesz, Shark, że w Avalon nie ma już brzydkiczh? Każdy wygląda, jak chce. Spójrz na tych facetów, to prawie bogowie. Troje ludzi, każdy zalany przezroczystą masą uformowaną w wielościenny kryształ. Wypolerowane krawędzie lśniły setkami drobnych odblasków. Byli jak motyle uwięzione w kroplach bursztynu. - A jednak umarli. Nie są więc bogami. Jutro wsunie ich w otwory grobów i usypie trzy drobne kopczyki. Bezimienne, zgodnie z Nowym Obyczajem. - Pamiętam stare trumny, były zbudowane z drewna - wyjaśnił Sharkowi. - Teraz sprytnie to wymyślili. Bierzesz przygotowanego gościa, cyk, już jest w krysztale, nie gnije, nie śmierdzi. Wszystko czyste i ładne. Jak go śmierć zdeformuje, to zalewają kryształ ciemną emalią tak, że nic nie widać. Sprytnie to wymyślili. Bogowie. Poczuł się nagle stary i zmęczony. Popatrzył na swoje duże dłonie. Prztyknął palcem w najbliższy kryształ. - Idę do Avalon. Dawno ich nie odwiedzałem. - Teraz, proszę pana? Doprawdy nie jest to najlepszy pomysł. Zbliża się noc, pogoda... Poklepał Sharka po szpiczastych ramionach. - Nie martw się, chłopcze. Nie jestem rozpuszczalny. - Po co pan tam idzie, jeżeli mogę zapytać? - nie dawał za wygraną android. Jego program opiekuńczy pracował pełnym ciągiem. - No, zawsze chodzę po to samo. - Czyżby znowu? - Tak jest, Shark. Idę po żonę. A nuż się trafi. W powietrzu wisiała kula. Rozsiewała przydymione światło, niemrawo opadające w dół i gasnące na blacie niskiego stołu. Reszta baru tonęła w półmroku. Senną atmosferę podkreślał cichy szelest deszczu mamroczący coś w szybach okrągłych okien. - Jeszcze raz to samo - długie, szczupłe palce otoczyły wysoką szklankę. Natychmiast zjawił się kelner. - Ale podwójne, malutki. Android spojrzał z dezaprobatą, wykonał polecenie i oddalił się. - Dupek - zachichotała Beverly. - Całkiem ładny - Deborah nadal bawiła się szklanką. Esther w ogóle nie zareagowała. Dzisiejsza dawka Acid Whisky wprowadziła ją w inny świat. - Zazdroszczę jej - powiedziała Beverly. - Przynajmniej się nie nudzi. - Jest skończona. Pije i rzyga. W kółko to samo. Dwa dni temu zrezygnowała z pracy. Jej mąż zrezygnuje z niej jutro. - Pewnie dlatego, że nie zrobiła korekty nosa według Yardleya. Marc 34. Wspaniały model. - Jesteś naćpana, kochanie - wykrzywiła się Deborah. - Naćpana... - Kolejny, pieprzony wieczór - dodała już ciszej. Złapała strużkę światła i owinęła nią przegub. - Też się zaleję - lodowaty płyn przyjemnie schłodził gardło. Bransoletka znikała powoli. Nagle poruszyła się Esther. Przycisnęła guziczek w blacie i wokół jej uszu zatańczyły maleńkie głośniczki. - Teraz dobrze - zamruczała, a jej twarz według Fa i Coty'ego 8 rozchmurzyła się. Śniła dalej. Wysoki android przemknął w półcieniu. Beverly ruszyła za nim, mocno kołysząc kształtnymi biodrami Sue 17. - Poczekaj. Stanął posłusznie. Dopadła go przed następnym stolikiem, a chwilę później otoczyło ich światło pociągnięte gwałtownym podmuchem. - Chcę do toalety, zaprowadź mnie. - Oczywiście, proszę pani. Zaraz potem wszystko zbladło. Kontury przedmiotów ściemniały i zanikały powoli. Deborah zaśmiała się cicho. Zaczyna działać. - Zdrowie młodej pary - poziom płynu ubywał w niebezpiecznym tempie. Tuż przed nią wyrósł mężczyzna. A właściwie jego obraz. - Czy to miejsce nazywa się "Acid Rest"? - Tak. Przetarł zaczerwienione oczy i uśmiechnął się miło. - Poszukuję mojej dziewczyny, wyszła gdzieś wczoraj i... - Jak się nazywa? - F'Cockoter. Odrzuciła włosy i pokręciła głową. - Niestety, nigdy jej tu nie widziałam. - Może przedstawiła się inaczej; jest niską, dobrze zbudowaną brunetką. Często chodzi nie ogolona. Zakrztusiła się. - Aha. Nie ogolona, tak pan powiedział? - Widziała ją pani? - Muskularna, nie ogolona brunetka... T a k i e j tu nie było. To nie t a knajpa, przyjacielu. Jeszcze raz potarł oczy i zniknął bez słowa. - Coraz milszy ten wieczór... Prawda Esther? Esther zamruczała cicho, po czym głębiej osunęła się w ogromny fotel. Beverly nie wracała. Chodnik przypominał mackę wypuszczoną przez niepewną istotę, badającą obcy, podmokły grunt. Zaczynał się nagle, pośrodku bagien i prowadził do odległego światła. Światłem było Avalon i to ono wypuściło mackę. Stanął na sztucznej powierzchni. - Witaj w mieście. - Niewidoczny strażnik czuwał. - Taaak. Dawno mnie tu nie było. Ruszaj do centrum. - Oczywiście, panie Curtis. Chodnik drgnął i w tym samym momencie maleńki wybuch zalśnił na klapie marynarki Baldwina. - Co się stało? - zdziwił się człowiek. - Przepraszam, ale do pańskiej marynarki przyczepił się tutejszy pasożyt, krwiopijny owad. Nie wpuszczam na teren Avalon szkodliwych obiektów. Takie są rozk... - Dobra, dobra, po prostu zapomniałem, że jadę do tych hodowanych dziubasków. Komputer zbył go milczeniem. Baldwin patrzył na zbliżające się zabudowania. Nad miastem górowały potężne biurowce, mroczne w swym ogromie, obrysowane zaledwie mgiełką światła. Część mieszkalna jaśniała tysiącami błysków. Siedzą w domach, zawsze tak było, praca i do domu, dziady... - myślał ospale. Chodnik przeciął dzielnicę obiektów wypoczynkowych, równie głuchą i ponurą jak peryferie. - Stań. Komputer wykonał polecenie. - Dalej się przejdę. - Czy zechce pan osłony przed deszczem? - Nie. I tak był mokry. Zeskoczył z taśmy. Przez chwilę miał dziwne wrażenie, że zabudowania, na które patrzył, zadrżały i zbladły. Może nawet zniknęły. Otrząsnął się. Stał przy wielkim, kanciastym budynku, wyrastającym w niebo fioletowe od deszczu. Podniósł głowę, choć świetnie wiedział, co zobaczy w górze. - "WARS 'N' GUNS" - odczytał tętniący czerwienią napis. To właśnie ich korporacja patronowała wszystkim kolonistom, opracowując modele "przeprowadzki". Był tu kiedyś, skuszony nudą i wysokimi zarobkami, jakie oferowali. Kiedy wyjaśnili mu szczegóły dotyczące pracy, zrezygnował. Nie chciał być Najemnikiem. Tuż pod nim przemknął poduszkowiec i Baldwin poszedł dalej. Z rzadka tylko mijał pojedyncze sylwetki mieszkańców Avalon. Otoczeni parasolami pól chroniących przed deszczem, albo właśnie odchodzili, albo już gdzieś wchodzili. Pokonywane przez nich dystanse nie mogły być dłuższe niż kilkanaście metrów. Większy ruch panował w powietrzu. Setki reklam holowizyjnych, materialnych i jeszcze innych przelatywało w różnych kierunkach, zalewając go potokami jaskrawych barw. Dobrze, że na noc wyłączają im przynajmniej gadane - podziękował Opatrzności. Łukowatym mostem dotarł do centralnej ulicy tego poziomu. Opędzając się od napierających reklamówek, wszedł do pierwszej z brzegu knajpy. - Dobry wieczór, panu - rozległ się dudniący bas kelnera. Rozejrzał się. Pustawy, kiepsko oświetlony bar, bez specjalnych cudów. Kilku niewyraźnych klientów siedziało w rogu sali. Kobiety? - Ciemno tu, do cholery. Czy to aby knajpa dla normalnych? - Ma pan na myśli heteroseksualistów? - Mhm. - Tak jest, proszę pana. Uważniej przyjrzał się kelnerowi. Wymuskany w ruchach, spokojny, o pewnym siebie spojrzeniu. Za uprzejmy. - Czyżbyś był androidem? - Tak jest. - Co to się porobiło... Gdyby go zobaczył Shark. Kelner odebrał przemoczony płaszcz i zniknął. Baldwin usiadł przy barze. - Co podać? - Coca Colę. Brwi barmana uniosły się w górę wyrażając zdziwienie. Te cholerne bydlaki nawet się dziwią, pomyślał ponuro. Ze szklanką w dłoni ruszył w głąb sali. Kiedy potknął się o pierwszy stołek, zaklął siarczyście i warknął. - Światło, kurwa, ale już. W jednej chwili zapaliły się ukryte lampy. - No... I wtedy ją zobaczył. Wstała od tego stołu w rogu sali. Był pięć metrów od niej. Zdziwione załzawione oczy, kasztanowe włosy i delikatna twarz. Chłonął obraz jej szczupłej sylwetki stojącej na długich nogach i okrytej długim T-shirtem. Z pewnością android, westchnął w myślach. Zastanawiała się, jak długo jeszcze ma czekać na Beverly, kiedy usłyszała czyjś krzyk i na sali zrobiło się jasno. Przecież prosiły o wygaszenie świateł. Nastrój prysnął. Wstała z fotela chcąc przywołać obsługę do porządku i wtedy zauważyła, że w barze pojawił się nowy gość. Zamarła. Był to potężny, zwalisty mężczyzna wyglądający na trzydzieści kilka lat. Od razu rozpoznała też, że patrzy na jego prawdziwe, nigdy nie przerabiane ciało. Ciężkie rysy twarzy, krótka, płetwista szyja i te ręce... Zakończone szerokimi dłońmi zwisały jak u goryla; nawet stąd widziała zrogowaciałe, pożółkłe warstwy naskórka. Równie dziwnie wyglądało jego ubranie. Biała koszula z kołnierzykiem wyłożonym na czarną, filcową marynarkę. Szerokie spodnie ociekały wodą. Mimo tego zachowały ostry kant. - Miło cię poznać, jestem Debbie - powiedziała słabym głosem. Ruszył się wreszcie i powoli odpowiedział: - Baldwin Curtis. Miał niski, szorstki głos, właśnie taki, jak to sobie wyobraziła. Ciemne oczy zatrzymały się na Esther. - Zaćpana... Widzę, że dalej pijacie to świństwo. Co jej tak lata koło uszu? - To głośniki. Ona lubi muzykę. Jest kompozytorką. Przejechał dłonią po krótkich, mokrych włosach. - Pierdoły tam... Zaćpane gówno. Była przerażona. Cóż to za potwór?! Przypomniała sobie, że budowano nowe, trzecie miasto na południowym kontynencie. - Czy przyjechałeś może z tego nowego miasta? - Jakiego tam nowego. Jestem stąd. - No tak... Wiesz, nigdy cię nie widziałam. Jesteś dosyć charakterystyczny. Gdzie ta Beverly? Na Esther nie ma co liczyć. Cały czas na nią patrzył. W odróżnieniu od reszty twarzy miał miłe, duże i trochę smutne oczy. Wtedy pomyślała, że stwarza pozory opryskliwego, a w rzeczywistości jest po prostu onieśmielony. Przeszła do ataku. - Gdzie pracujesz, Bald? Speszył się. - Na cmentarzu - powiedział stłumionym głosem. - Jestem grabarzem. O Boże! Znowu straciła pewność siebie. Grabarz!!! - Może usiądziecie? Czemu tu tak jasno, do cholery? - pojawiła się Beverly. - No, co się gapisz, przystojniaczku? Chcesz mnie zjeść? Usiadł i zanim zdążył opuścić wzrok, obie dojrzały w nim błysk pożądania. Mężczyzna przegrał. Beverly całkowicie przejęła kontrolę. - Strasznie ponuro wyglądasz, umarłabym od samego patrzenia na ciebie, a nie zamierzam na tym zakończyć. Kelner! Trzy podwójne. Nawet nie próbował protestować. Potrzebował ich. Świt zastał na bagnach. Szedł prosto na czerwony, okrągły księżyc, gdy promienie jasnego światła uderzyły go w plecy. Drugi księżyc właśnie zaszedł. Po wczorajszym deszczu nie zostało nawet śladu, wchłonął go wiecznie łapczywy torf pokrywający równinę grubym kożuchem. Kiedy wspiął się na łagodny pagórek, dostrzegł swój niski, prosty dom, a powyżej niego cmentarny plac i cienie starych nagrobków kładące się na jasnym piasku. Powoli, wbrew sobie ruszył dalej. Jakoś nie chciało mu się wracać. Stracił tu całe zasrane życie, grzebiąc tych cholernych truposzów, zalanych cholernym, błyszczącym kryształem. - Powrót zepsutego świętego - mruknął do siebie i beknął głośno. - Wraca samotny goryl, dobry samotny goryl. Powiedziały mi, że tak właśnie wyglądam i że to je bierze. Co za gówno. Odejdź, Shark - odpędził zdziwionego androida i wszedł do domu. Pokręcił się chwilę po kuchni, przemył przekrwione oczy i zwymiotował. - A niech mnie diabli, jeśli zmienię sobie facjatę i ciało. Taaakiego. Shark przyglądał mu się ukryty w cieniu zasłony. - Co się z panem stało? Bardzo źle pan wygląda, całą noc pana nie było. Baldwin wyrzygał resztki Acid Whisky. - To dopiero początek, chłopie, teraz odrobię zaległości. Z całego życia. Poszli do szopy. Baldwin uruchomił nośnik i wziął łopaty. - Zakopiemy tych trzech, bierz się do roboty. Potem skoczysz po wódkę. Pchając przed sobą nośnik z kryształami minął oniemiałego androida. Pracowali w milczeniu. - I pomyśleć, że miała pięćdziesiąt lat! - westchnął nagle Baldwin. - Kto, proszę pana? - Beverly. Tej drugiej nawet nie pytałem. Pewno miała ze sto. Tę, którą właśnie zakopujemy, oceniam na dwieście. Słońce osiągnęło swój zenit, ale chmury skutecznie zasłaniały jego blask. Wiał słaby, lodowato zimny wiatr. Kiedy kopczyki wyrosły nad ziemię, człowiek pochylił się i zasadził trzy małe krzyże. - Gotowe. Odprawimy formułę. Udali się na placyk, gdzie spoczywał ołtarz wyrzeźbiony w kształcie korony cierniowej. Jedyna rzecz, która przyleciała ze starej Ziemi. Baldwin osobiście wynegocjował jego transport. - Czy jesteś przygotowany? - Tak, proszę pana. Stanęli plecmia do siebie. - Zaprowadź Panie tych troje do swego światła. Ja, Grabarz, przyjmuję ich grzechy. Ja, Baldwin Curtis, im przebaczam. - W Twoim imieniu - powiedział chórem android. Miał takie możliwości, uruchamiając cyfrowy chorus, przetwarzający odpowiednio pojedynczy dźwięk, dublując go dodatkowo dyskretnym pogłosem. - Niech wiatr uniesie ich ziemskie imiona, a ziemia pochłonie ich ziemskie ciała. - Na wieki wieków - zagrzmiał ponownie chór. - Na wieki wieków. Rozrzucił grudki gliny. - Módl się, synu - pouczył androida, który rozglądał się znudzony. Podobnie instruował go kapłan, kiedy jeszcze przyjeżdżał na ceremonie pogrzebowe. Później rozpił się straszliwie, coraz bardziej zatracając własną osobowość. Kapłan miał w sobie ducha eksperymentatora, uwielbiał łączyć narkotyki z alkoholem, w zupełnie nowatorskich proporcjach. Teraz spoczywał w cieniu tutejszej odmiany wierzby, zalany czerwonym kryształem, oszlifowanym w specjalne wzory. Jego rolę przejął Baldwin, sumiennie odprawiając formułę. Miejsce grabarza zajął Shark. - Amen. - Amen. Wiatr i ceremonia oczyściły go. Znowu uwierzył we własną przeszłość. - Zanieś to wszystko do szopy, przejdę się trochę. - A wódka? - Android nie wyłączył swoich modulatorów dźwięku i jego głos zadudnił gromkim chórem. - Zapomnij o tym, bracie. I wyłącz te cholerne chorusy. - Tak jest, proszę pana. Idąc cmentarną aleją czuł się dokładnie tak, jak grabarz, któremu nie udało się życie. Złapał wiszącego w powietrzu liściospora. Lekko przycisnął chitynowy pancerzyk, a wtedy z wnętrza wyskoczyła chmara syczących zarodników. Za kilka dni wyrosną z nich drobne roślinki, pochłoną korzonkami wodę i będą przekształcać ją w parę, aż ta uniesie nowe liściospory... Bez sensu. Był już na Starym Cmentarzu, tym, który nie należał do ludzi. Potężne kamienne bloki, porośnięte rudym mchem i pocięte korzeniami podziemnych roślin chroniły szczątki pierwotnych władców planety. Baldwin wiedział, że przypominali nieco ptaki; wysocy, prawie tyczkowaci, mieli małe głowy i wystające mostki. Cywilizacja dobiegła kresu niecałe pięćdziesiąt lat temu - jakaś wojna czy kataklizm bezpowrotnie zakończyły ich bytowanie. Pogładził szorstki kamień (nikt nie wiedział, skąd go dostarczali) i uśmiechnął się do Sharka, który wyłonił się kilkanaście metrów dalej, obserwując Baldwina niespokojnie. Wtedy dostrzegł coś dziwnego. Spod najwyższego z pomników, podmytego niebezpiecznie wczorajszym deszczem wysypało się kilka kolorowych kamyków. Na tle szarych i ciemnych kolorów otoczenia wyglądały wyjątkowo jaskrawo. Zaintrygowany, podszedł bliżej. Kiedy pochylił się i sięgał po jeden z nich zauważył, że u podstawy nagrobka zieje czarna, wilgotna dziura. Pamiętał kategoryczny zakaz rozkopywania starych grobów. - W końcu sam się rozkopał... Sięgnął ręką. Poczuł śliskie, obrzydliwe kształty i wycofał dłoń. Chwilę później ujrzał Triptidididoka. To Coś, spoczywające w grobie musiało go trzymać tak, że sięgał prawie poziomu ziemi. - Zabierz go, Shark! - Jestem, proszę pana. Co mam... Co mam zabrać? - nadbiegł zadyszany android. - Triptidididoka, idioto! Zdezorientowany Shark nie reagował. - Staram się go dostrzec, proszę pana. Triptidididok? Nigdy o takim nie słyszałem... Oczy androida wysunęły się i penetrowały wnętrze grobu. W tym momencie Baldwin uświadomił sobie, że on również nie ma prawa wiedzieć, jak nazywa się ów jajowaty przedmiot. Rozsypane kulki, ten otwór i... To przynęta. Ale było już za późno. Właśnie dotknął Triptidididoka. Co się stało? Światło, dokąd ono ucieka... Tak bardzo... Tak bardzo chciał, żeby wróciło. Robi się zimno, zimniej... Światło, przypomniał sobie. Trzeba go szukać. Otworzył oczy. Przed nim stał anioł. Niewysoki, chudy, ale najprawdziwszy. Baldwin był tego pewien. Anioł zatrzepotał skrzydłami i skulił się jak wielki, chory ptak. - Mój bóg na ciebie czeka. Chce rozmawiać. Rozłożył ręce w zapraszającym geście. Były żylaste i drżały, tak jak drżą ręce starych ludzi. - Aha. Bóg? - zachichotał grabarz. - Nie twój. Ale bóg. Wstań człowieku i idź przed siebie. Mimowolnie posłuchał polecenia. Gdy zrobił pierwszy krok, znowu coś się zmieniło. Otaczała go pustynia. - Jasna cholera. Ja zwariowałem. - Nie. Rozmawiasz z bogiem. Poderwał się gwałtownie. Wciąż nikogo nie widział. - Jeżeli tak bardzo chcesz mnie zobaczyć, oto jestem. Coś zalśniło w powietrzu. Dyskretny szkic żywej istoty. Przypominał tych leżących w starych mogiłach - ptakopodobny stwór z wystającym mostkiem i małą, trójkątną głową. - W końcu stworzyłem ich na swój obraz i podobieństwo. To odwieczny, boski kaprys. Ale teraz nie ma już ani jednego z moich podopiecznych. - Pozabijali się - Baldwin smętnie pokiwał głową. - Tak - przytaknął bóg. - Ciągle toczyli wojny, aż wreszcie się pozabijali. Z waszą pomocą, ale to nieważne. Nie po to cię tu sprowadziłem. Nawet o tym nie wiesz. Kontury boga zamgliły się. Zmieniał pozycję. - Trzeba się ruszać. Starość, chłopcze. Widzisz, oni byli wszystkim, co miałem. Zrobiłem planetę, potem stworzyłem ich, aby wierzyli we mnie. Wszystko miało sens... Bóg i jego dzieci. Jedni drugiemu potrzebni. Każdy Stwórca tworzy tylko raz. Ja już to zrobiłem. Teraz umieram. Nie ma boga bez wiernych. To sprzeczność. - Przecież... - Bzdura. Wszyscy są śmiertelni. Spójrz, anioły - a miałem ich całkiem sporo - odeszły. Pozostał Naleth, utrzymuję go przy życiu resztką sił. Wkrótce i on odejdzie. Potem przyjdzie czas na mnie. Baldwin sprawnie udał smutek. Po co mnie tu ściągał. Przecież nie jest m o i m Bogiem. - No właśnie, synu. Ale wraz z moim końcem zniknie wszystko, co stworzyłem. Ta planeta również. Oczywiście, was nie skrzywdzę, nie mogę i nie chcę. Przypomniał sobie o drobnych zachwianiach obrazu w Avalon. Nie, to niemożliwe. - Ależ tak, wasze miasto powstało na innym mieście. Uwierz mi, to nie było złudzenie. Kiedy czuję się szczególnie źle, wy odbieracie rzecz na swój sposób. Nie jestem pewien, czy przeżyjecie w próżni. Bóg westchnął. - Sprowadzenie ciebie było pomysłem Naletha. Wykorzystał Triptidididoka, niegdyś sługę Pierwszego Kapłana. Widzisz, uważałem, że będzie dobrze zachować bezpośrednią łączność pomiędzy mną a moim klerem. Łatwiej przychodziło mi osądzać i pouczać. Nierzadko też posyłałem Mniejsze Triptidididoki, przeznaczone zwykłemu ludowi. Wciągały ich w najróżniejsze sytuacje, które były niczym innym jak próbą głębi wiary. Mniejsze Triptidididoki nie pozwalały im dostrzegać mnie, za to ja widziałem ich doskonale. Wierzyli. Drobne barki boga zadygotały w męczącym kaszlu. Po chwili Stwórca odchrząknął. - A teraz mam tu ciebie i widzę, że nie jesteś taki najgorszy. Wręcz przeciwnie, chłopcze... No, wiesz, chciałem zobaczyć ludzi z bliska, ponoć dobrze was zrobili. Baldwin otrząsnął się. - Czy twoja śmierć jest nieunikniona? - Rzekłeś prawdę, synu. Agonia zaczęła się w momencie wybuchu ostatniej wojny. - Ale zabijesz też nas, ludzie nie żyją w próżni! - Przykro mi - zasępił się bóg. - Rozumiesz chyba, że to skutek uboczny. Powiedziałem ci już - mój koniec jest końcem tego, co stworzyłem. Jestem Bogiem. Ręka Stwórcy nakreśliła jakiś znak. W powietrzu pojawił się migotliwy rysunek trzech skrzydeł oplecionych cierniem. Baldwin widział go w różnych miejscach Starego Cmentarza. Domyślił się, że jest to tutejszy odpowiednik krzyża. Bóg pochylił się i zawiesił mu go na szyi. - Na pamiątkę, chłopcze. Polubiłem cię. Czas zakoń... - Poczekaj. Masz już jednego wiernego; ja w ciebie wierzę! - No tak... To miłe z twojej strony, ale jeden to za mało, aby przeżyć. - Znajdą się inni! Na tej planecie są już trzy ludzkie miasta. Na pewno znajdą się inni. Nie możesz się poddać, boże. Spróbuj z nimi. - On ma rację. Dlaczego mielibyśmy zrezygnować z ostatniej szansy, Panie? - tuż obok stał Naleth. Był wyraźnie pobudzony. Trząsł się jeszcze bardziej. Zapadła cisza. Ustał gorący wiatr. Nawet kamień leżący w piasku zdawał się oczekiwać boskiej decyzji. Czekała cała pustynia. Mijały długie minuty. - Dobrze. Roześlemy wśród nich Mniejsze Triptidididoki. Sprawdzę wiarę twoich braci. Ukrył twarz w dłoniach. W co się wplątał? Nie potrafił uwierzyć w całą tę sprawę. Może to sen? Znak wiszący na szyi - nazwał go Skrzdakiem - i opowieść Sharka potwierdzały fakty. Shark widział jego zniknięcie. Widział też powrót. Znacznie opóźniony. I co teraz - kiedy pójdę do Avalon i opowiem tę historię, wyśmieją mnie. Kto uwierzy w Boga - Ptaka?!... Przecież oni w nic nie wierzą. Od czasu, kiedy Zjednoczone Wyznania Jezusa połączyły się z Wyznawcami Pierwotnych Sił Natury, ludzie przestali traktować religię poważnie. Cholera z nimi... Dlaczego odroczyłem wyrok? Przecież ich nienawidzę. Sam bym ich chętnie powpuszczał w próżnię i patrzył, jak pękają. Nagle pomyślał, że zniechęca go tutejszy Zły. I taki musi tu być. - Shark, idź do warsztatu. Android wymknął się bez słowa. Od czasu zniknięcia Baldwina nie mówił zbyt wiele i Baldwin obawiał się, że jego nieskomplikowaną głowę nadwerężyła obserwacja cudu. Kilka godzin później byli gotowi. Stali przed domem i grabarz odwrócił się ostatni raz. - Zawsze chciałem opuścić to miejsce, ale nigdy nie przypuszczałem, że stanie się to w taki właśnie sposób. - Nie było najgorzej - wtrącił płaczliwie Shark. - Tak. Chmury wisiały nisko, jeszcze niżej słońce. Nadchodził zmierzch. - Chodźmy. Pierwszy szedł człowiek, odziany w czarny garnitur i skrzypiące buty. Na koszuli, otoczony delikatną poświatą, lśnił Skrzydlak. Drugi kroczył android, niosąc ogromną, wiernie powiększoną wersję znaku skrzydlatego boga. Co jakiś czas potykał się i zataczał, ale zaraz wracał na szlak i uparcie podążał dalej. Szli, a ich cienie wydłużały się. Szli do Avalon. Szli nawracać. Gdyby spojrzeć z boku na ich przygarbione sylwetki, można by odnieść wrażenie, że nie byli pierwszymi. Maciej Żerdziński Pancerniki siedzące w granatowej wodzie Tak naprawdę to nie widziałem już za wiele. Zawsze na jesieni zdrowie mi się pogarszało; raz były wrzody, innym razem żylaki, jeszcze innym pęcherz moczowy, ale teraz ścięło mnie na dobre. Nie potrafiłem nawet nastawić oczu, choćby na tyle, żeby zobaczyć, kto wchodzi do baru. Ślepłem. - Co tak mrużysz te gały, Vit? Chcesz podłapać jakiś towar, he? - Nalej mi lepiej piwa - odburknąłem. Stary Casy złapał za kufel i zaczął szukać kranu. Też mu to nie bardzo szło. Sapał, syczał i co chwila przygryzał język jakby robił jakąś cholernie skomplikowaną robotę. - Masz rację - stęknął do mnie po chwili. - Nic tu po nas. Ani po mnie, ani po tobie. Co tam mówisz? - Nic nie mówię. - Pieprzysz, pieprzysz... Wyraźnie słyszałem. Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, ale jego chudą, wynędzniałą twarz znałem akurat na pamięć. Zawsze kiedy tak patrzyłem w te ciężkie powieki, przypominały mi się lepsze dni i widziałem "Bramę 403" pełną gości, muzyki i dziwek. - Kiedy tak patrzę na ciebie, Vit - mruknął w końcu. - To widzę te lepsze dni. Nie brakowało nam wtedy gości, muzyki ani dziwek. Zaśmiałem się bezgłośnie. - A przecież nic się nie zmieniło, Casy. Ty stoisz za barem, a ja myję sracze. I drzewo wciąż rośnie za oknem. - I Florence wszystkim daje dupy. - Ale nikt już jej nie chce. To był inny głos, gdzieś na lewo ode mnie. - I tak to właśnie jest, chłopaki. Tak sobie tu więdniemy. Ted, zwany przez nas Dupawcem, zawsze miał jakieś wytłumaczenie. Ten się nigdy nie poddawał. Ten zawsze był szefem. - Tobie nic nie dolega? - zapytałem cicho. - Słyszysz, widzisz, chodzisz? - Tak. Ja się jeszcze trzymam - musiał chyba kiwać rudą głową, bo widziałem jakieś rozmazane smugi. - "Brama" złapie formę. Mówię wam. Barman splunął pod nogi i zaklął siarczyście: - Gówno. Nigdzie nie pójdę. Jest dopiero trzecia. - Widzisz, Ted. On nawet nie wie, o czym mówisz. Coś uderzyło w szyby, ale nie był to wiatr ani deszcz, tylko brudne, stare gazety; z tych, co to przylatują czasem z Down-Town dwa dni później niż trzeba i chociaż wciąż są na nich zdjęcia polityków, to ich uśmiechy nie są już takie czyste. - Bo tylko śmieci odwiedzają "Bramę 403", Ted. I ty przecież wiesz, kto jest winny... - Zamknij się, Vitalik. Może to nie jego wina. Zmrużyłem oczy i kiedy on zamoczył usta w piwie, pomyślałem, że chyba jednak nie warto o tym mówić. - A co z drzewem? - zapytałem - Trudno mi go dostrzec. - Wszystko O.K., Vit. Ma już piękne, złote liście. Cholernie złote. Jak nigdy dotąd. I chociaż to, co mówił Dupawiec, nie było prawdą, odpowiedziałem: - Fajnie. Ja wiedziałem, że drzewo zdycha. Rzeźby nie przypominały ani ludzi, ani zwierząt. Były przeraźliwie białe i czyste, co jeszcze bardziej podkreślał błękit popołudniowego nieba. Tak samo biały był dom. Tak samo jak garnitur kanciastego faceta, który otworzył mi bramę. - Jest pan spóźniony - rzucił krótko. Przyjrzałem mu się uważniej. - Prawdę mówiąc, rozczarował mnie pan. Pański głos nie pasuje do tego miejsca i do tych rzeźb. Powinien pan milczeć. Zmrużył tylko oczy i wyciągnął do mnie dłoń. - Masz pan tu pełno odcisków - powiedziałem. - To z poprzedniej roboty? - Nie. Pańskie kluczyki. Ale ja już postanowiłem, że nie odpuszczę mu tak łatwo. - Nie mam żadnych kluczyków. Przyjechałem tu taryfą. - W takim razie proszę już iść. Sir Farrell czeka. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem piersiówkę. - Jestem alkoholikiem - powiedziałem cicho. - Ale to nie dlatego nie mam samochodu, skurwielu. To dlatego, że nie lubię prowadzić. Biały pochylił nieco głowę. Nie wyglądał na rozzłoszczonego. - Nie chcesz się denerwować, czy jak? Problemy z wieńcówką? - próbowałem dalej. - Sir Farrell czeka. - Ta. Pociągnąłem alkohol, a on odwrócił twarz. Z reguły bez trudu drażniłem takich wielkich facetów. Ten był inny. - Może się uda w drodze powrotnej - syknąłem pod nosem i poszedłem w kierunku białego domu. Czułem, że za mną patrzy. Faktycznie byłem spóźniony. Prawdę mówiąc, całe moje życie było spóźnione. Urodziłem się w czterdziestym ósmym tygodniu ciąży, a moja mama od razu ze mnie zrezygnowała, bo nie dość, że o mało co jej nie zabiłem, jeszcze tam w macicy, to w dodatku miałem garba. I trudno się jej dziwić. - Lata lecą, a tak niewiele się zmieniło - westchnąłem. - Garb został, spóźniam się dalej... Ech. Pociągnąłem jeszcze trochę i ostrożnie wszedłem na schody. Tu było najwięcej tych białych figur i chyba już wiedziałem, do czego służą Farrellowi. Miały przytłaczać. Każdy kto wchodził po tych schodach, czuł się kiepski i mały jak jakiś pieprzony robak, a wszystko, o czym marzą pieprzone robaki, to uciec w bardziej paskudne miejsce. W cień. - Dzień dobry, panie Farrell - powiedziałem. - Naprawdę nie trzeba aż takich środków, ażeby mnie wprawić w zakłopotanie. I bez tego czuję się podle. Farrell uśmiechnął się. Nie wyglądał na drania, ale któż z nich na takiego wygląda? Plastyka twarzy to nie byle co. - Proszę wejść - powiedział. - Niech pan siądzie, odłoży tę płaską butelczynę i zacznie myśleć o interesach, panie Bossy. Podobało mi się to, że nie wprowadza mnie kamerdyner i że pokój, w którym mieliśmy rozmawiać, jest na dole. Farrell zamknął drzwi. - Wolałbym wiedzieć, o jakich interesach mam myśleć. Pański list był raczej enigmatyczny - uśmiechnąłem się i ostrożnie usiadłem na oparciu fotela. Farrell skinął głową. Wyglądał na coraz bardziej ponurego, a może tylko tak mi się wydawało, bo nie było tu za wiele światła. Czułem zapach jego kosmetyków i zapach ten przypomniał mi, że pieniądze to jednak ważna sprawa. Postanowiłem bardziej się starać. Prawdę mówiąc, pierwszy raz rozmawiałem z kimś takim jak Abraham Farrell. - Tak więc? - zapytałem. - Czy zechce mi pan to wyjaśnić? - Wie pan, czym się zajmuję? Nie znosiłem, kiedy ktoś odpowiadał mi pytaniem. - A pan wie, czym ja się zajmuję? - Tak. To akurat jest bardzo proste. Pan nigdy jeszcze nie pracował. Nawet na zlecenie. Na co dzień szwenda się pan po mieście, a pański talent krasomówcy zjednał panu opinię człowieka nadętego. Nie ma pan rodziny ani przyjaciół. Nie ma pan żadnych oszczędności. Nie ma pan kłopotów z policją. Pan nie ma w ogóle nic. Kiedy pan tu wchodził, nie dostrzegłem nawet pańskiego cienia. - Coś jednak mam. - Co? - odchylił nieco zasłonę i widziałem, że jego twarz nie jest już taka miła. Czarne włosy opadły mu na czoło, a wargi wygięły się w dół, zdecydowanie za nisko, żeby powiedzieć, że jest zadowolony. - Co pan ma? - powtórzył. - Mam garba. - Nie o tym mówimy, panie Bossy. Garba pan nie nabył. Teraz ja skinąłem głową. - Prawda. Jest to prezent. Wykrzywiłem smutno twarz i pomyślałem, że Abraham Farrell nie wezwał mnie tu z byle powodu. Zbyt się denerwował. - Ale to chyba nie to chciał pan mi powiedzieć. W sumie jakoś się przyzwyczaiłem. Da się żyć. - Skąd. Nie przyzwyczaił się pan. Ani trochę. Ale to faktycznie nie jest ważne. To, co panu powiedziałem, też nie. Mam pieniądze i swoje źródła informacji. Powtarzam tylko rzeczy oczywiste dla wszystkich. Farrell przygładził włosy i jeszcze jedna zmarszczka przecięła jego twarz. Przestało mi się to podobać. Ten człowiek potrzebował... - No, Bossy. Widzę, że się pan domyśla... Tak. Ja wiem. - To niemożliwe - odpowiedziałem powoli. - Tego nie wie nikt. Zbliżyłem się do Farrella i jednym szarpnięciem podniosłem żaluzje. Uśmiechał się. - Nie - złapałem go za klapy marynarki. - Proszę cię. Nie są na sprzedaż. Ja nie chcę, żeby oni też je znali. Te twoje filmy są trochę inne, zupełnie inne... Ja... Ale on nie drgnął nawet. Stał przed oknem i patrzył na jedną z tych białych rzeźb, a mnie zaczęło się wydawać, że ta rzeźba patrzy na mnie, i wtedy zauważyłem też, że uśmiech Farrella jest uśmiechem smutnym. - Panie Bossy. Ja nie chcę żadnej z pańskich książek. Proszę mi wierzyć. To, co pan napisał, zupełnie mnie nie interesuje. Garb znowu zaczął mnie swędzieć, bo nagle zrozumiałem, że gdyby chciał wejść do mojego mieszkania i zabrać mi moją maszynę, nie potrafiłbym go powstrzymać. Byłem niczym. Wróciłem na swoje oparcie, ale i stąd widziałem tę przeklętą rzeźbę. Farrell wybrał dobre miejsce na rozmowę. - Czego pan chce? - Wie pan, co przynosi mi największy szmal? Zacisnąłem zęby. - Nie. Nie znam się na tym całym gównie. Odwrócił do mnie twarz i teraz patrzyli już razem. Zawsze kiedy ktoś na mnie patrzył, garbiłem się jeszcze bardziej. - Jest taka jedna rzecz. Nazywa się "Brama 403". Tak naprawdę, tylko to trzyma Wydawnictwa Farrella przy życiu, drogi panie Bossy. Ale jak to w życiu i u mnie pojawiają się problemy. Zapali pan? - Nie. Chwilę wydmuchiwał niebieskie strużki, a potem podszedł do mnie, tak blisko, że przysłonił całe okno. Odetchnąłem. - Poprzedni autor odmówił współpracy. Po czterdziestu latach. Ale to wciąż nie jest największy problem. Czy znasz Adriana Slypera? - Może znam, a może nie. I wciąż pana nie rozumiem. - Ależ tak. Ten skurwysyn zażyczył sobie, żebyś to ty pisał dalej "Bramę 403". On cię zna. Wie, że piszesz. Farrell znowu się odsunął, ale tym razem nie zdążyłem zobaczyć tej rzeźby. Zwymiotowałem na dywan. Czasem, kiedy jest mi szczególnie źle, lubię sobie rzygnąć. Nic się nie poprawiło. Mżawka zamieniła się w deszcz, wiatr w wicher, a mój wrzód w wiele różnych chorób. Siedziałem w swoim pokoju. Paliłem. Myślałem. Dwa stare Gitany, to było wszystko, co udało mi się odnaleźć w połach hotelowego uniformu. Jednego z nich wzięła Florence. - Wiesz - powiedziałem. - Teraz, kiedy tak słabo widzę i ciebie, i wszystko dookoła, dopiero teraz zauważam, jak mało zapamiętałem. Chciałbym coś wspomninać, ale jedyne, co mam w głowie, to te cholerne podłogi i moje wiadro pełne proszków. Nie ma obrazów tętniących kolorami, nie ma ojca, który by na mnie krzyknął, nie ma szkoły i czerwonego prześcieradła. Nie ma nawet tego, co opowiedzieli mi inni. Zaciągnąłem się papierosem. - A ja? Jak mnie zapamiętałeś, Vit? Milczałem chwilę. - Zapamiętałem cię dobrze, Flo. Jesteś wysoką kobietą i wiem, że zawsze miałem problem, żeby powiedzieć, co w tobie było najdłuższe. Nogi, dłonie, twarz czy może spojrzenie. Nosisz wiele srebrnych bransolet i często malujesz usta. Pamiętam, że twoja szminka była bardzo czerwona. Pamiętam, że często na nią patrzyłem, bo zostawiałaś ją na petach, które zamiatałem z podłogi. Florence przeszła przez pokój. Wydawało mi się, że zatrzymała się przed oknem i że na coś patrzy. Tak. Coś tam było. Dawniej i ja lubiłem patrzeć przez to okno. - Biedny Vitalik - usłyszałem. - Czyżbyś zapomniał, co robię? Właśnie. Tego nie potrafiłem sobie przypomnieć. - Nie... - odpowiedziałem z wahaniem. - Nie wiem. Poczułem jej zapach i nagle przypomniał mi się Adrian Slyper. Jego nie mogłem zapomnieć. - Czy pamiętasz, gdzie leżały moje niedopałki? - Tam, gdzie siedziałaś najczęściej. Gdzie czekałaś. Dotknęła mojej głowy. - Ale już nie siedzę. Już nie mogę tego robić. Stary Casy nie potrafi nalać kufla piwa, Nolan przestał wychodzić na miasto, ty nie sprzątasz barów, a ja... Ja już nie mogę być kurwą. Zaczęła się śmiać i wiedziałem, że zaraz się rozpłacze. Ze wszystkich sił starałem się słuchać tego deszczu i myśleć o tym, co było kiedyś. Tak. Florence była dziwką. Była naszą najlepszą panienką i niejeden facet wracał tu tylko po nią. Ted, zwany przez nas Dupawcem, dbał o dobre imię "Bramy", ale Florence była ponad wszystko. Ona mogła to robić i miała nawet na piętrze specjalny pokój. - Nie płacz, Flo. Slyper jest chory. To dlatego. Wszyscyśmy się załamali i nie potrafimy żyć tak jak dawniej. - My w ogóle nie wiemy, jak żyć bez niego. Bez tego skurwysyna i jego cholernej maszyny - zaczęła szlochać, a jej łzy spływały mi po policzkach. Cóż mogłem odpowiedzieć. Już dawno obmyśliłem, żeby otworzyć drzwi pokoju 107 i porozmawiać z nim o tym wszystkim. Nawet gdybym zupełnie oślepł, tam trafiłbym zawsze. - Co jest za tym oknem, Flo? Powiedz mi. Przestała płakać. Znowu pogładziła mnie po głowie. - Biedny. Naprawdę nie potrafisz zobaczyć tego drzewa? Twojego ulubionego drzewa? Vitalik... Nie potrafiłem. Kiedy patrzyłem w tamtą stronę, widziałem tylko jaśniejszą plamę. Może była to szyba. - Powiedz mi jeszcze, Flo; czy to drzewo ma liście? - coś jakby zaczęło mi się przypominać. - To dopiero lipiec. Ale tego roku jesień przyszła do nas już w maju. A w czerwcu drzewo straciło wszystkie liście. Ty to zauważyłeś pierwszy, Vit. Tak. Tak to właśnie było. Wtedy zacząłem ślepnąć. - A za drzewem; co widzisz na Queen Street? Nie odpowiedziała od razu i kiedy bałem się już, że będę musiał powtórzyć pytanie, usłyszałem jej śmiech. Znowu taki sam. - Tam jest mgła. Taka dziwna gęsta mgła i czasem można w niej dostrzec pochylone sylwetki. Idą powoli, bardzo powoli. Im się nie spieszy, Vit. Ja myślę, że im nie ma się już gdzie spieszyć. Nie ma Queen Street. Nie ma budki ani świateł. Nie ma samochodów. Trudno mi było zebrać myśli, ale cieszyłem się, że Florence siedzi na moich kolanach. Miała ciepłe uda i ciepły głos. - Ja pójdę do Slypera. Jutro. Przylgnęła do mnie jeszcze ciaśniej. - Powiedz mu, że ja już nie potrafię... Wiesz, powiedz. Proszę cię. - Wiem. Ale wiedziałem też, że do jutra zapomnę. Jestem dosyć złośliwy i wiele rzeczy drażni mnie na świecie. Wszystko, co tylko wymyślam, natychmiast staram się opisać, ale rzadko się zdarza, żebym wracał do tych bzdur. Dla mnie one po prostu były, dokładnie tak jak ten facet w białym garniturze czy dym z papierosa wypuszczony przez nozdrza sąsiadki z góry. Przemijają. Są jednak wyjątki. Pamiętam na przykład zachód słońca. Napisałem go w szczególnie dla mnie fatalny dzień, pełen chmur, okropnie zimny i długi; tak, że nawet wiatr nie chciał go przepędzić. Pod wieczór nie wytrzymałem i wymyśliłem czyste, bardzo niebieskie niebo, a tuż nad horyzontem czerwone paski. Nie było innych barw. Tylko te dwie, czerwień i błękit. Niby takie proste, ale nie da się tego powtórzyć. Nie da się zakombinować tak samo. Zawsze coś się spieprzy, a to paski nie takie, jak być powinny, a to błękit trochę mniej niebieski, i tylko czasem w Los Angeles słońce zachodzi, jak to napisałem. - Jak dzisiaj - mruknąłem do tego wrednego faceta. - Dokładnie tak, jak napisałem. Patrz pan na te paski. Przytaknął. Prawdę mówiąc, nic innego nie robił od dobrych kilku godzin. Kiwał głową, mówił coś o honorarium i znowu kiwał głową. - Drogi panie Bossy. Czy pan w ogóle mnie słuchał? - w jego głosie pojawiła się nowa nuta. Błagalna. - Jak najbardziej - patrzyłem prosto w jego mętne oczy ale to właśnie ja pierwszy opuściłem wzrok. - Pan jest Andy. Przysłał pana Abraham Farrell. Z korporacji Abrahama Farrella. Udał, że to kawał i uśmiechnął się. Opisałem i taki rodzaj uśmiechu, ale jakoś nigdy nie zdołałem go polubić. - Czy przeczytał pan już chociaż pierwszy tom? - nie dawał za wygraną. - Tak. Przeczytałem i pierwszy i kilka innych - westchnąłem. - A kiedy pomyślałem sobie, że ten Slyper nie potrafi napisać następnego, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Chyba faktycznie nie jest z nim najlepiej. - Dlaczego? Mrugnąłem do niego, a miałem duże, bardzo okrągłe oczy i już dawno zauważyłem, że właśnie przez to ludzie źle mnie oceniają. Wcale nie byłem taki łagodny. - Dla niego to musi być jak zrobienie kupy. Bierze papier, siada i już. Leci. Andy wykrzywił się tak bardzo, że przez drobną chwilę przestał pasować do swojego garnituru. Poprawił siwiejące włosy. - Co też pan sugeruje? - zapytał z niesmakiem. - Zatwardzenie? - Kto wie. Jak przesyłaliście mu szmal? Czy ktoś go w ogóle widział? Tego Slypera. Znowu zbierał myśli. Za długo. - Prawdę mówiąc, nie. Przysyłał maszynopis, a my wystawialiśmy czek. - Czeki wysyłaliście pocztą, a właściciel skrytki był zastrzeżony - dokończyłem. - Czy tak? Wstał od stołu i podszedł do mojej maszyny. Najwyraźniej uciekał. - Panie Andy. - Przeszedłem cały pokój tak, żeby znowu stanąć przed nim. - Czy Slyper nigdy nie krytykował waszych ekranizacji? Są straszne. Znacznie gorsze od książek. Ten sam uśmiech przemknął po jego ustach. - A pan skąd to niby wie? Hę? Podobno nigdy pan tego nie oglądał. Mimo że był znacznie wyższy, mnie wydał się nagle okropnie mały. Wzruszyłem ramionami. - Nie było jeszcze programu o takiej oglądalności. A przecież ludzie to kretyni. Musieliście tak opracować "Bramę 403", żeby im dogodzić. Głupie dla głupich. Już prawie myślałem, że się trochę wnerwi, ale nie. Farrell miał dobrych pracowników; Andy stał, patrzył i nie mówił nic. Pewnie dziwił się, że potrafię mieszkać w tej cholernej norze. W tym jednym małym pokoju, gdzie łatwiej było znaleźć świecę niż żarówkę, a herbata nigdy nie chciała się zaparzyć, bo mój palnik nie potrafił grzać na tyle dobrze. Sikałem do wiadra. Zęby myłem kawałkiem bandaża. Szyby polepiłem skoczem. Tak jak spodnie. Przysunąłem stołek i ostrożnie na niego wszedłem. - Dobra. Napiszę wam ten następny tom, chłopaki. Słońce już prawie zaszło, a on coś tam mówił, ale ja i tak wiedziałem, że to wszystko gówno. Nie mieli wyjścia. To Slyper tak chciał. Farrell się nie liczył. - Wiesz, Andy... Zaraz przyjdzie tu taka jedna dziewczyna. Przyniesie mi kawę z mlekiem i ciasteczka. Przyniesie mi też parę groszy i będzie do mnie dużo mówić, a jej głos przypomni mi trochę lepsze czasy. Będzie bardzo miła i ciepła, będzie słuchać, co jej opowiadam, czasem dotknie mojej dłoni, ale nigdy nie rozpuści włosów. Nigdy nie pokaże mi, jak naprawdę wygląda. Myślisz, że to przez tego garba? Andy wzruszył ramionami. - Teraz będzie trochę inaczej, panie Bossy. Kiedy dostanie pan pierwszy czek, zmieni się wszystko. Kobiety również. Będzie pan bogaty. - Tak. Wciąż stałem na tym stołku. I wciąż byłem niższy od niego. Chciałem już, żeby sobie poszedł, ale on jakby zwlekał. Popatrzył na mnie, potem znowu na moją maszynę, a potem prosto w popękane okno. - Mam jeszcze takie pytanie, panie Bossy. - Wal. Odpowiadam na wszystko. Opowiem ci nawet o moim garbie. Albo o tym, jak wyłysiałem. Tak więc, stało się to bardzo nagle... - Nie. Niech pan postara się być poważny - zaśmiał się, ale szybko to opanował. - Wszystko, o czym pan mówi, to pisanie. Pisanie. Ale co pan napisał? To właśnie o to chciałem pana zapytać. Gdzie są maszynopisy, książki, opowiadania... Gdzie to jest? Pan ma tylko ten pokój, a ja nic tu nie widzę. Ta maszyna nie ma nawet taśmy. Andy nie był aż taki głupi, jak myślałem. Był po prostu ślepy. Słyszałem już kroki tej dziewczyny. Schodziła do mojej sutereny. - Ja piszę. Papier nie jest mi potrzebny. Po co? - zeskoczyłem ze stołka i podbiegłem do drzwi. - Rozumie pan? Tylko ja i maszyna. - Rany boskie. To jak pan chce nam dostarczyć maszynopis? Jak pan to wszystko widzi? Przecież to nie są żarty, Bossy. To są pieniądze. Chciałem poczuć jej zapach, zanim jeszcze zapuka do drzwi, ale Andy podszedł do mnie i czułem tylko męskie kosmetyki i jego przerażenie. Klepnąłem go w ramię. - Pomyślałem i o tym. Niech pan powie Farrellowi, że zrobię wyjątek i będzie miał wszystko na papierze. Za trzydzieści dwa dni. Przyniosę sam, około południa. Wtedy się rozliczymy, a teraz niech pan już idzie. Wyszedł bez słowa. Rzuciłem się do maszyny i zacząłem pisać. Szybko, szybciej... Zaczynałem się domyślać, kim mógł być Slyper. Skąd mógł mnie znać. Jeszcze szybciej.... Weszła. Od czasu, kiedy zupełnie oślepłem, Ted zawiesił mi na szyi taki specjalny zegar. Zegar cyka co pół godziny, a ja potrafię się zorientować, czy to ranek, czy już wieczór. Nie robię nic. Szwendam się po opustoszałych korytarzach, gadam do siebie albo czekam przyczajony w jakimiś kącie, słuchając wycia wiatru. Stary Casy zniknął na dobre i nikt nie obsługuje już baru. Zlazłem tam przedwczoraj, posuwając się wzdłuż ściany, ostrożnie; tak, żeby nie upaść ze schodów. Kiedy wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi, nie poczułem ani zapachu tłumu ludzi ani nie usłyszałem jednego głosu. Zacząłem macać ściany i chyba z pół metra za drzwiami wyczułem pierwszą wyrwę. Potem następną i jeszcze jedną, a potem w ogóle nie było już ścian. Była pustka. - Halo... Halo, jest tam kto? - cofnąłem się przerażony. - Halo? Nikt nie odpowiedział, a ja przypomniałem sobie nagle Florence i tych ludzi chodzących w gęstej mgle. Tu też byli. Czułem ich wszędzie. - Kim wy jesteście... Szepty. - Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa... - Co chcecie nam zrobić? - Aaaaaaaaaaaaaaaaaa... - Co? - Aaaaaaaaa... - Ja nie rozumiem. - Uuuuuuuuuuuuummmaaaaarłłłłłł. OOOOOOOOnnn uuuummmmaaaaaaaaaaaaaarł. Włosy stanęły mi dęba i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem te pancerniki. Siedziały w granatowej wodzie, wielkie, żelazne okręty, z cienkimi, długimi lufami armat skierowanymi prosto w zachmurzone niebo. Widziałem też ludzi spacerujących po promenadzie. I czerwone znaki na ich czapkach. Nie wiem, skąd to się wzięło w mojej głowie. Nigdy nie interesowałem się statkami ani morzem. Ja nie mogłem pamiętać tego obrazu. To nie było moje. - Nnnnnnnnnnnnnnnaaaaaaaaaaasz Bóóóóg uuuuuuuummmmaarł. Zguuuuuuuuuubiiiliiśmyyyyy siiię. Wpuuuuuuuuśćććć naaaaassssssss... - Nie! Precz. Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem na górę. Od tego czasu zupełnie mi się pogorszyło. Bywa, że nie potrafię wrócić do własnego pokoju. Sterczę na korytarzu, tak jak teraz, i tak sobie kombinuję, co by tu... - Vitalik! Dobrze cię widzieć, człowieku. Ten głos poznałem od razu. To był nasz zaopatrzeniowiec. - Nolan. To naprawdę ty? Nolan? Nolan... - cieszyłem się jak dziecko i wciąż powtarzałem jego imię. - Już tak dawno nikogo nie spotkałem, widziałem tylko tych facetów we mgle, wiesz, tych, co to widziała Florence. I Ted też coś o nich mówił. A ty, co tam u ciebie? Tak w ogóle, to ja nie bardzo widzę... Poczułem, jak podchodzi bliżej, a potem znowu usłyszałem jego głos: - Po co pytasz, bracie. Gorzej nigdy nie było. Ale ja się nie przejmuję. Pieprzę Slypera, bo i on mnie zawsze pieprzył. Wczoraj spotkałem Dupawca i niech mnie szlag, jeśli spotkam go jutro. Cały czas rzyga, a jak nie rzyga, to sra - mówił coraz szybciej i śpiewniej. Dotknąłem swoich oczu. Bolały. - Przestań - powiedziałem cicho. - Nigdy tyle nie gadałeś. Co jest z tobą, Nolan? Na co ty chorujesz? Splunął i zasyczał: - To ty już, kurwa, nie pamiętasz? Już zapomniałeś? - Co... Co miałem zapomnieć. Ciebie pamiętam. - Pamiętasz? Przecież ja zawsze byłem chory, Vit. Albo złapałem syfa, albo wrzody na dupie. Kiedy się podleczyłem, Slyper przypominał sobie o żylakach podudzi, a potem o włośniu spiralnym i tak to leciało. Mnie tam bez różnicy. Ja zawsze umieram. Odwróciłem szybko twarz tak, żeby nie widział mojego zdziwienia. On nigdy nie chorował. Nigdy. Był wielkim, silnym jak goryl Indianinem i nie było takiego, który by sprostał jego żylastym łapom. - Nolan. Przecież ty... - Co? Powiedz mi lepiej, dlaczego tak krwawisz, bracie. Kto ci tak przerobił facjatę, Vit? - Nie wiem... To chyba z przedwczoraj. Uciekałem przed tymi ludźmi chodzącymi po naszym barze i musiałem w coś uderzyć. Ale nie pamiętam tego. Cyknął zegar. Minęło następne pół godziny i było już po południu. Nagle przypomniałem sobie, po co tu właściwie stoję. Pod tymi drzwiami. Jak ślepy, zagubiony człowieczek. - Ty masz chyba złamany nos, czy co... Cała twarz ci się zmienia. Oczy, włosy... Vitalik, co się z tobą dzieje? Cholernie krwawisz. Tak. Czułem, że nie jestem taki jak dawniej. Coś rosło w moim ciele i w mojej głowie. Znowu widziałem granatową wodę, a w niej spoczywały cztery omszałe pancerniki, połyskujące metalem w zachodzącym słońcu. Widziałem też żołnierzy spacerujących pośród zwojów grubych lin i było tak cicho, że słyszałem stukot ich butów. Stuk. Stuk, stuk. Stuk. Stuk, stuk. Jeden z żołnierzy spojrzał w moją stronę, a ja pomyślałem, że gdyby zaczęli chodzić trochę szybciej, brzmiałoby to jak maszyna do pisania. Jak ten dźwięk, który zawsze słyszałem zza jego drzwi. - Teraz - powiedziałem do Nolana. - Teraz, bracie. - Ty. Chyba nie chcesz tego zrobić. Po co ci to - zaczął oddychać głośniej. Namacałem klamkę. - Właśnie. Kiedyś otworzyłem hotelową księgę gości i pod numerem 107 znalazłem: - Apartament podwójny. Łazienka, kuchnia. Sprzęt stały - jeden stolik, dwa krzesła, jeden fotel. Lustro - pęknięte w prawym, górnym rogu. Z racji częstych awarii ogrzewanie wyłączono. Nazwisko gościa - Adrian Slyper. Mieszka samotnie. Numer prawa jazdy....... Wiek - nieznany. Zawód - Bóg. - Zawsze chciałem zapukać do Boga. Ale wejdę bez pukania. Trzymaj się, Nolan. Zanim zdążył coś odpowiedzieć, nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. Ludzie potrafią dzielić sprawy na duże i małe. Niektórzy z nich są tak bezczelni, że potrafią też decydować, które z nich są ważne, a które błahe. Nie wiem, kto ich tego wszystkiego nauczył, ale gdybym zapytał pierwszego z brzegu, odpowiedziałby, iż wojna to ważniejsza rzecz niż sposób, w jaki trzymasz kufel z piwem. Ponieważ nie posiadam tak jednoznacznych możliwości oceny, często zadaję różne pytania. To właśnie wtedy najczęściej nazywają mnie idiotą. - Popatrz - powiedziałem do drobnego, zarośniętego pijaczka, który siedział po mojej prawej stronie. - Czy ty naprawdę potrafisz tak spokojnie pić to piwo wiedząc, że masz krótkie, grube paluchy, zakrzywione paznokcie i że to wszystko wygląda jeszcze gorzej, kiedy ściskasz tak ten swój kufel? Hę? Ty rzeczywiście spokojnie pijesz piwo? Tak po prostu? Spojrzał na mnie i powiedział: - Spierdalaj. I nawet nie drgnął mu ten wstrętny, czerwony kciuk. Mocny facet, pomyślałem nerwowo. Ten wie, co robi. - Nalej mi jeszcze jedno - podsunąłem barmanowi kufel. - Szmalec. - Zaraz. W swoich niezliczonych wędrówkach po barach nauczyłem się pisać tak naprawdę. Nigdzie nie znajdziesz takich twarzy. Pooranych ludzkich oblicz, pełnych myśli i życia, niekoniecznie pełnego krzykliwych kobiet czy komiwojażerów namawiających cię na kupno elektrostastycznych prezerwatyw. Jeżeli można podzielić ludzi, to tylko na dwa rodzaje: myślicieli i kombinatorów. Czasem wystarczy jedno spojrzenie, żeby oddzielić przypadkowych bywalców od starych wyjadaczy. Siedzisz przy barze i patrzysz w podrapane lustra, a w nich widzisz wszystko, co dzieje się gdzieś za tobą. To bardzo ważne. Nie widzisz tego bezpośrednio i zachowujesz dystans. Możesz pisać. - Tak więc - zwróciłem się do zasępionego bandziora, który siedział po mojej lewej stronie. - Jeżeli już przyjąć, że jestem człowiekiem, to zaliczyłbym siebie do kombinatorów. Pożycz piątkę. - Spierdalaj. Ten też wiedział, co i jak. - Oglądałeś kiedy "Bramę 403"? - zapytałem barmana, który wciąż czekał cierpliwie na pieniądze. - A może czytałeś książki? Zmrużył niepewnie oczy. Miał łysą, żylastą głowę i przypominał mi nieco głębinową rybę. Zwłaszcza kiedy otwierał usta. - Jasne - powiedział powoli. - Każdy to ogląda. Nawet mój syn. Wiedziałem, że jego jedyny syn jest bokserem i trochę mu się już poprzestawiało. - Powiedz mi jeszcze, którego z bohaterów lubisz najbardziej? - Po co ci to, Bossy? Nigdy nas tu nie wypytujesz o takie rzeczy. Pochyliłem się tak, żeby ci dwaj siedzący obok też mnie słyszeli. - Dam ci tę piątkę bez piwa. Odpowiedz. - To chyba jasne. Vitalik Stone. Wszyscy go najbardziej lubią. Nawet mój syn. Sięgnąłem ręką do kieszeni udając, że czegoś szukam. - A co wiesz o pokoju 107? Kto tam mieszka. Kim jest ten gość? Żyły nabrzmiały mu jeszcze bardziej. - Co ci się stało? Chory jesteś? Nigdy cię to wszystko nie interesowało. Do baru weszła dziewczyna i chociaż siedziałem tuż przy drzwiach, nie zauważyła mnie. Miała ładną twarz, pełną wspomnień; prostych dobrych myśli, takich jak te, które spotkać możesz w pamiętniku nastolatki i chyba już nigdzie indziej. - Powiedz, Ed - pokazałem mu zaciśniętą pięść. - Numer 107. Powiedz. - Nikt nie wie, kto tam mieszka, Bossy. Podobno jakiś pisarz, a może wariat. - Barman wyraźnie się rozruszał. - Mój syn twierdzi, że to jest ten kluczyk. To jest to, że znasz ten pieprzony hotel jak własny dom, a mieszkańców jak własną rodzinę. Ale tego nie wiesz. Tego jednego nie wiesz. A jak nie wiesz, co jest we własnym domu, to żre cię strasznie taka myśl... - Prawda - wtrącił się mój sąsiad z prawej. - Strasznie mnie to wkurwia. No co też tam jest? W tym pokoju? Dziewczyna przeszła już cały bar i usiadła przy pustym stoliku. Widziałem jak wyjmuje z torebki szminkę, a potem zakłada nogę na nogę. Zaczęłą się malować. - Gówno - warknął pijak z lewej. - To nie to. Nie zauważyliście, że najważniejsza jest Florence? Niby dziwka, a ma serce. W ostatnim odcinku dała nawet temu kulasowi, Nolanowi. Barman skinął żylastą głową i uśmiechnął się. - Taaak. Za darmo mu dała. Dobra jest kobita. Kiedy pomyślałem, że zostało im jeszcze czternaście odcinków, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Wciąż nie wiedziałem, od czego zacząć. Do dziewczyny przysiadł się mężczyzna. Wyglądał kiepsko; ciężki, zwalisty brzuchacz wymachujący śmierdzącym cygarem i nie musiałem wcale mrużyć oczu, żeby zobaczyć lśniące kropelki potu na jego czole. Zaczęli rozmawiać. - Wiecie co, chłopaki - powiedziałem. - Nie mam tej piątki. Nie mam nic. Ale obiecuję wam, że piętnasty odcinek "Bramy", licząc od dzisiaj, nie będzie już taki tajemniczy. Zeskoczyłem ze stołka i skierowałem się do drzwi. I tak wiedziałem, że za chwilę dziewczyna wyjdzie z tym obleśnym palaczem cygar, a na jej twarzy nie będzie już tych delikatnych wspomnień. Pojawią się znowu jutro, kiedy przyniesie mi trochę pieniędzy i herbatniki. Nie musiałem tego widzieć. W końcu ja to Napisałem. A teraz, panie Slyper, zabiorę się za ciebie. Sam mnie poprosiłeś. Lustro rzeczywiście było pęknięte w prawym, górnym rogu. Na podłodze leżały stosy zadrukowanych stronic, a wśród nich kawałeczki połamanych ołówków i gumek. Wszędzie zalegały grube warstwy kurzu; widziałem je nawet w tym kiepskim żółtym świetle spływającym gdzieś z góry, z małej, ukrytej pod sufitem żarówki... Światło... Zaraz. Ja widziałem. Znowu widziałem. - Oczy mi wyzdrowiały - powiedziałem do siebie. - O Boże. - Tak - odrzekł jakiś głos. - Ale to już nie moja zasługa. Prawdę mówiąc, zrobiłem wszystko, żebyś odzyskał wzrok, niestety, nie dałem temu rady. I nie tylko temu, panie Stone. Siedział tuż pod oknem, zasłoniętym ciężkimi czarnymi firanami, i całe jego ubranie też było czarne - może właśnie dlatego nie zauważyłem go od razu. A może dlatego, że był taki skurczony i zapadnięty w głąb siebie. Przypomniał mi jabłko, które zostawiłem kiedyś na półce, a ono pomarszczyło się i zmalało tak, że kiedy je w końcu stamtąd wyjąłem, nie od razu poznałem, co to w ogóle jest. Nie zauważyłem własnego Boga, pomyślałem i z trudem opanowałem śmiech. To straszne, ale chciało mi się tylko śmiać. Slyper nie patrzył na mnie. Spojrzenie utkwił w swojej maszynie, równie czarnej jak wszystko wokół niego, lśniącej złotymi napisami i niklem. Nie wiem, jak długo tak już na nią patrzył. Nie wiem również, dlaczego ja musiałem opuścić wzrok. - Spiesz się - powiedział w końcu. - Teraz, kiedy On zaczął, nie mam już za wiele czasu. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Ostrożnie wszedłem do pokoju, a te zapisane strony szeleściły pod moimi butami. Wciąż nie widziałem twarzy Slypera, wciąż ukrywał ją w cieniu. - Panie Slyper - powiedziałem. - Niech mi pan tylko powie, czy rzeczywiście nie możemy żyć bez pana? - Nie. - Dlaczego? - Ja was Napisałem. Was, ten hotel, ulicę za oknem, ludzi przychodzących czasami do naszego baru i to drzewo, na które tak bardzo lubiłeś patrzeć. I od razu, od samego Początku, dałem wam wszystkim świadomość, że tak właśnie jest. Pomyślałem sobie, że to jedyne, co jestem wam winien. Świadomość. Zbliżyłem się jeszcze bardziej. - Wiedzieliśmy wszyscy. Drzwi z numerem 107 były dla nas czymś... Czymś innym. Innym światem. My nawet nie mówiliśmy o panu zbyt często. Pokręcił głową. - A przecież mogliście tu wejść. Każdy jeden; nie musieliście nawet pukać. Wystarczyło przekręcić klamkę. Zaczął kaszleć, a ja cierpliwie czekałem, aż skończy. - Nikt z nas nie wszedł. Po co mieliśmy wchodzić? Żebrać o zdrowie? O ładniejsze twarze? O pieniądze? - Nie. Byliście wszyscy zbyt dumni. Zbyt podobni do mnie. Ale przecież można było wstąpić tu na kawę. Dlaczego nikt z was nie zaprosił mnie na dół, nie przedzwonił... Skąd wiedzieliście, że u mnie wszystko O.K.? Odchyliłem zasłonę i wzruszyłem ramionami. - Czuliśmy się dobrze. Więc i pan musiał czuć się dobrze. Tam, gdzie kiedyś rosło drzewo, była teraz tylko mgła. Gęsta, prawie namacalna zasłona sięgająca okien jak chciwe ręce żebraka proszącego o pieniądze. Oni stali już wszędzie. Widziałem ich twarze wpatrzone w moje oczy; cierpliwe, pewne swego... - Kim są ci wszyscy ludzie na dole? Na co oni czekają? Wzdrygnął się. - Nigdy nie będziecie wśród nich. Właściwie tylko tyle mogę ci o nich powiedzieć. Nie bój się. Ale ja bałem się coraz bardziej. Wydawało mi się, że oni czekają na śmierć Slypera i kiedy umrze, wejdą tu do środka. Po nasze ubrania, jedzenie, marzenia, ciepło i wszystko, co tylko mamy. Po nas samych. Wiedziałem też, że wystarczy mi zamknąć oczy, żeby znowu stanąć w tamtym miejscu i patrzeć na cztery szare cielska majestatycznie zanurzone w granatowej wodzie. Coraz bardziej pragnąłem tego wiatru szarpiącego flagami i tej kobiety, którą prowadzili wysocy żołnierze. Mogłem opuścić powieki. Mogłem wybierać. Mogłem zmienić ten świat. - Nie - powiedziałem do Slypera. - Jeszcze nie - odpowiedział. - Następnym razem - westchnąłem do siebie i wykręciłem kartkę papieru. - Aż tak bardzo nam się nie spieszy, moi drodzy. Pogoda była kiepska. Lubię deszcz i lubię też słońce, ale obu naraz wprost nie potrafię znieść. Tu, w suterenie, jest wtedy najprzyjemniej, widzę trochę słońca i trochę deszczu i naprawdę nie muszę się martwić, co na siebie założyć. A co najważniejsze - wcale nie chce mi się nigdzie wyłazić. Piję gorzkie herbaty, kurzę skręty i Piszę. - Tak - uśmiechnąłem się. - Trzeba mi więcej takiej pogody. "Brama 403" jej potrzebuje. Z pozoru nie wydawało się to aż takie trudne. Wszystkie tomy "Bramy" przypominały mi ogniwa dobrze naoliwionego łańcucha. Łańcuch zazębiał się na kole i cała historia pędziła coraz szybciej do przodu. Z odcinka na odcinek Slyper bardziej zagęszczał atmosferę, uniemożliwiał oderwanie się od jego pomysłów, wciągał; i niech mnie, jeśli mu to nie szło. Tu był mistrzem. I nie tylko tu. Wykreował wspaniałe postacie. Niby skąpe w opisie, niby blade i zamknięte w jednym, szarym miejscu, ale im dłużej o nich myślałem, tym bardziej rozumiałem, dlaczego są takie dobre. - Dwadzieścia lat temu postanowiłem opisać Człowieka Pełnego - powiedziałem do wody ściekającej po parapecie. - Pisałem go bez mała rok. Starałem się ująć każdą jego część, każdą cholerną cząstkę i wiem, że nie zapomniałem opisać niczego. Był to rzeczywiście Człowiek Pełny. Woda kapała coraz szybciej. - Ale ja nazwałem go Człowiekiem Pustym. Bo dla mnie nie miał już nic do ukrycia. Slyper musiał o tym wiedzieć. Szkicował więc tylko, raz pewniej, raz mocniej, ale nigdy nie tak, żeby wszystko było jasne. Był muzykiem, który dobrze wie, czego zagrać nie można, który urywa najbardziej porywające sola w połowie i zostawia cię wściekłego, ale z głową pełną myśli i pomysłów. Jak by tu dokończyć. To był jego haczyk. Poruszał się sprawnie, nie wyczuwałem wahania w dialogach, nie było sztuczności w opisach... - Halo, panie - usłyszałem jakiś głos. - Otwórz pan. Podbiegłem cicho do drzwi. - Panie Bossy. Czy pan mnie słyszy? Halo! Przystawiłem stołek i ostrożnie zacząłem się na niego wspinać. Nikt nie pomyślał, że garbaci nie sięgają wizjerów. Jasne. Po co to się martwić garbatymi. Byłem zły, bo nie chciałem się ubierać. Zawsze, kiedy Piszę dłuższe partie tekstu, rozbieram się do naga. Nie lubię czuć na sobie tych wszystkich szmat, przeszkadzają mi w przebieraniu palcami i odciągają co ciekawsze myśli. Dosięgnąłem wizjera. Za drzwiami nie było nikogo. - Co pan wyprawia? Tutaj, Bossy. Tutaj, do cholery. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie zza drzwi dobiega ten głos. Odwróciłem się tak wolno, jak tylko potrafiłem, bo gdybym odwrócił się szybciej, byłbym jeszcze śmieszniejszy. Garbus golas na trójnogim zydlu. Tylko płakać ze śmiechu. - Tak - skinąłem głową. - Widzę pana, panie dozorco. I rzeczywiście widziałem jego sumiastą twarz łypiącą na mnie przez potrzaskaną szybę. To była jedna z niedogodności mojej sutereny; to cholernie niskie okno. - Zaglądam tak do pana, bo nie wiadomo, żyje nam pan jeszcze, czy już nie? Co to się dzieje, panie Bossy? Verly mówiła, że nawet jej już pan nie wpuszcza. - Jej przede wszystkim. Ale niech się pan nie martwi. Ze mną jak z wielbłądem. Wie pan co o wielbłądach? Poruszył nerwowo wąsem. - Garby mają cholerniki. Podszedłem bliżej szyby i widziałem jego oczy w dziesiątkach popękanych szkieł. Na każdym miały trochę inny kolor. - I tak też sobie radzą. Z garba biorą picie - powiedziałem półgłosem. - A ja mam taki specjalny garb; nie dość, że pełen wody, to i żarcie się w nim znajdzie. Szarpnąłem zasłoną i dozorca zniknął. Wściekły wróciłem do maszyny. Nie wiem, jak długo przy niej siedziałem, ale kiedy w końcu podniosłem głowę, woda nie kapała już z parapetu. Przestało padać. - Slyper popełnił błąd - powiedziałem. - Postanowił pisać dobrze i postanowił omijać wiele małych, niepotrzebnych kwestii. Uznał, że wspomienia, te niby głupie zamglone myśli, nie będą potrzebne jego bohaterom. Po jaką cholerę mają wspominać, myślał. Po co mają pamiętać choroby i śmierć, wypadki czy plamy na nowych spodniach... Dlaczego niby ich męczyć tym wszystkim? Zapaliłem skręta i uśmiechnąłem się. Slyper Usprawniacz. Napisał ludzi, jakich znał, ale nie podobało mu się, że cierpieli. Zamknął ich w małym hoteliku i stworzył nowy świat. - Szkoda tylko, że oparł go na tym starym. Nawet piwa nie wymyślił swojego, nawet jednego drzewa albo chociaż kształtu muszli do sracza. Wolał zmienić ludzi. Tak po prostu - nie spodobali mu się. Pokręciłem głową i zacząłem Pisać. Na małej, podrapanej półce poniewierało się kilka książek. Były bardzo stare, pełne podkreśleń i jakichś dziwnych znaków. Kiedy zbliżyłem się i wziąłem w dłoń jedną z nich, zobaczyłem nazwisko autora. Adrian Slyper. - Tak. Napisałem ich znacznie więcej - powiedział pocierając zmarszczone czoło. - Tak dużo, że sam nie pamiętam wszystkich tytułów. Podobno nie były najgorsze. Odłożyłem książkę. - I co będzie z nami, panie Slyper? Może to ta maszyna? Może to ona się panu zepsuła? Mogę przyprowadzić starego Grorge`a, zawsze coś poradzi... Slyper uśmiechnął się. Miał czarne, połamane zęby, a ja znowu pomyślałem głupio, że Bóg nie powinien mieć takich zębów. - Popatrz - powiedział. - Patrz prosto na to lustro. Jego długie, węźlaste palce zawisły nad klawiaturą, a potem opadły i zaczęły biegać jak dwa ruchliwe pająki. Po chwili znieruchomiały. Gdyby ktoś mnie zapytał, nie potrafiłbym odpowiedzieć, kiedy to się stało. Patrzyłem cały czas i jedyne, co mógłbym powiedzieć, to to, że lustro nie było już pęknięte. Zaczął pisać znowu. Jeszcze szybciej. Tym razem wydawało mi się, że widzę znikającą rdzę, widzę ramy zmieniające kształty, ale to musiało być tylko złudzenie, bo kiedy przestał, w ogóle nie było już ram, a lustro wisiało w innym miejscu. - Więc tak pan to robi? - Trochę kręciło mi się w głowie i musiałem oprzeć się o ścianę. - Szybko. - Chciałem ci tylko pokazać, że maszyna jest sprawna. W jednej chwili mogę napisać nową "Bramę 403". Mogę przerobić każdy pokój, schody, bar... Wszystko. Zaczął gestykulować, jak gdyby nagle zabrakło mu słów. Wreszcie widziałem jego twarz; dziką, wściekłą twarz zmęczonego człowieka, pełną zmarszczek i zniechęcenia. Przypominał po trochu nas wszystkich. To odnajdywałem w nim Nolana, to barmana, to gości wpadających do naszego baru na jednego scotcha, to mnie samego. Ale był jakiś bardziej wyrazisty niż my, bardziej dojrzały. Miał w sobie i nas, i jeszcze wielu innych. Był lepszy. Chciałoby się powiedzieć: lepiej Napisany. Gdyby ustawić go obok mnie, byłbym tylko kiepską kopią. Słabym, nie do końca oświetlonym człowiekiem, którego ktoś zaczął lepić, ale zabrakło mu i talentu i materiałów. Zabrakło tego, co miał w sobie Slyper. - Dlaczego nas pan nie poprawi? Wciąż pan Pisze - zapytałem i kopnąłem lekko stertę papieru poniewierającą się pod stołem. Rozsypała się wachlarzowato na setki innych kartek leżących tuż pod moimi butami. On milczał. Jego twarz jeszcze bardziej się napięła, jeszcze bardziej nasyciła uczuciami i kiedy byłem już pewien, że zaraz wybuchnie, Slyper odsunął od siebie maszynę i spojrzał prosto w moje oczy. - Nie potrafię. - Jak to?.. Przecież przed chwilą widziałem. Potrafi pan. - To nie to samo. Od jakiegoś czasu wszystko, co staram się zmienić w was samych, obraca się przeciwko wam. Nie jesteście sprzętami. Was Pisze się znacznie trudniej. Niewiarygodnie trudno. Pamiętasz początek twoich kłopotów ze wzrokiem, Vit? Pogładził dłonią klawiaturę. Nie wiedziałem, o co mu właściwie chodzi, ale odpowiedziałem: - Tak. Ostatnio bardzo mi się pogorszyło. Oślepłem. - Nie o tym mówię. Ty zawsze trochę niedowidziałeś. Nie obraź się, mój drogi przyjacielu, ale zrobiłem to specjalnie. Pomyślałem, że każdy z was powinien mieć jednak jakąś wadę. Nie za groźną. Taką, żeby była... Zaśmiał się. - Ale te wasze braki wymknęły mi się spod kontroli. Zaczęły żyć po swojemu, coraz trudniej przychodziło mi je gasić.... Aż wreszcie... Patrzyłem, jak wyciąga zaciśniętą pięść. Trzymał ją tak przed moją twarzą, a potem nagle rozwarł palce. - Uciekliście. Zmrużyłem oczy. - Gdzie? Niby gdzie mieliśmy uciekać? Nigdy w życiu nie wyszedłem z "Bramy 403". - Ale zacząłeś wychodzić gdzie indziej. I co najbardziej mnie zdziwiło, to nie ja ci to Napisałem. To było twoje. Na tych wszystkich kartkach papieru, które właśnie deptałem, było napisane, gdzie mam iść, a gdzie nie. Było tam napisane, kto popatrzy w długie rzęsy Florence, a kto pójdzie z nią do łóżka. I nawet to, kto będzie stawiał następną kolejkę. - Tylko, że nie będzie już następnej kolejki - powiedział Slyper. - Bar mógłbym jeszcze odtworzyć. Napisałbym wam butelkę "J&B" i szklaneczki grube na dwa palce. Mielibyście wszystko jak za dawnych, dobrych czasów. Ale powiedz sam, czy chciałbyś? Kiedyś bez wahania skinąłbym głową. Kiedyś nie wiedziałem, że istnieje taka wielka woda, a w niej zanurzają się stalowe kadłuby wojskowych okrętów. Nie miałem nawet pojęcia, jak silny może być letni wiatr. - Bo też nigdy go nie czułem w swoich włosach. I wiem jedno, panie Slyper. Chciałbym, żeby dmuchał w moje oczy. Prosto w oczy. Postukał palcem w klawisz. - Musiałeś dawno nie patrzeć w lustro. Zrób to, Vit. - Po co? Całe życie spędziłem w barze. Znam swoją twarz. Ale przypomniałem sobie, co mówił mi Nolan i podszedłem do lustra. Kiedy w nie spojrzałem, w pierwszej chwili zdało mi się, że ktoś trzeci stanął za moimi plecami. Ktoś taki jak Slyper. Z tych lepszych. Mimo że ta twarz krwawiła z wielu miejsc. - To przecież nie ja - powiedziałem powoli. - To ty. I wcale już nie przypominasz mnie. Zacząłem gładzić ten mocny, gładki podbródek, dotykałem gęstych czarnych włosów i chociaż czułem dotyk swoich dłoni, moje ja nie mogło pogodzić się z tą zmianą. Nic nie zostało we mnie z tamtego Vitalika. Nic. Popatrzyłem na te stosy drukowanych kartek i uśmiechnąłem się. - No to ze mną się panu udało, panie Slyper. I chyba tylko ze mną. - Nie zrozumiałeś - zakrzywił hakowato dwa palce. - Nic nie zrozumiałeś. Ja tak bym nie potrafił. Zrobił to Ktoś inny. Tak. Czułem, że mówi prawdę. - Przykro mi - powiedziałem ocierając krew z czoła. - Ale dlaczego krwawię? To tak na zawsze? Slyper opuścił dłoń. - On jeszcze nie skończył. Ma swoje metody, swoje wzorce i, jak sądzę, bardzo niechętnie cokolwiek przerabia. Traci czas na poznanie waszych osobowości. Dla niego są zupełnie obce. Musiałem chwilę pomyśleć. Czułem, że te pancerne statki znowu wpychają się w moje myśli. Pragnąłem ich, a jednocześnie pamiętałem, że nie są tak całkiem moje. Ani moje, ani Slypera. Więc, czyje? - A co się stanie z panem? Będzie pan nas kontynuował? Nie wszyscy w tym hotelu są tacy sprawni jak ja. Przed kilkoma godzinami rozmawiałem z Nolanem... Znowu skierował we mnie te zagięte palce. - Ty jesteś pierwszy. Postanowił zacząć od ciebie. I chyba wiem, dlaczego to zrobił. - A kto będzie po mnie? Uśmiechnął się. - Nie wiem. Wiem natomiast, kto będzie ostatni. Niewiele jest miejsc, w których potrafię się uśmiechnąć. Mam oczywiście na myśli szczery, pełen zadumania uśmiech. Taki, który potrafi przekonać wszystkich dookoła, jaki ze mnie miły gość, a ja sam nie muszę już wtedy za wiele mówić, tłumaczyć się z garba, denerwować, nie muszę nic - ot, siedzę sobie skromnie, stopy kieruję do wewnątrz i czekam, aż spłynie na mnie nowy wielki pomysł. To wygodne. Bywa jednak, że pomysły nie nadchodzą. Nie przychodzi też to coś, co mogłoby mnie jakoś podkręcić, a ja sam nie staram się tego przyspieszać. Zresztą, czy kiedykolwiek spieszyło mi się w moim ulubionym miejscu? Po prostu siedzę sobie w tym pięknym, gotyckim kościele i uśmiecham się. - Ależ oni są wspaniali - westchnęła do mnie kobieta siedząca obok. - Jacy młodzi. O Boże. Od razu ją przyuważyłem, bo rzadko kiedy możesz zobaczyć damę o tak straszliwie krzywych nogach. Wyglądała trochę biedniej od reszty gości i wydawało mi się, że nie należy ani do rodziny pana młodego, ani do rodziny młodej pani. Przyszła tu sama. Bez kwiatów. - Ach, Boże. Jacy oni są piękni. Skinąłem głową, bo i tym razem powiedziała prawdę. Ja nie musiałem nic mówić; mój uśmiech mówił wszystko. Krzywonoga kobieta nie czekała zresztą na odpowiedź. Patrzyła na ołtarz, a oni stali właśnie przed nim, pełni światła i miłości, i czekali, aż kapłan owinie im ręce stułą. Podobali mi się. I mężczyzna i kobieta. Wiedziałem już, że ja sam, nigdy tak z nikim nie stanę, ale to wcale nie przeszkadzało mi być razem z nimi. W moim gotyckim kościele zawsze byłem pełem pokory i ciepła. W moim kościele, gdzie architekt zaprojektował najwspanialsze kolumny świata, a strop, który podpierały, chronił mnie przed deszczem i złymi pomysłami. W kościele, w którym potrafiłem się uśmiechać. - Już wiem - powiedziałem do krzywonogiej kobiety. - Ja od razu wiedziałam - odpowiedziała. - Nie ma piękniejszej pary. - Nie to miałem na myśli. Już wiem, dlaczego Slyper tak to wszystko zagęścił. Myślał, że w jednym budynku będzie ich łatwiej uszczęśliwić. Sam nigdy nie zaznał szczęścia, bo nigdy nie zrozumiał, gdzie szczęście może znaleźć. Taaak. Tak to było. - Szczęście? - kobieta sięgnęła po chusteczkę. - Dla mnie to wielkie szczęście, że mogę tu przychodzić i patrzeć, jak to młodzi teraz się żenią. Ksiądz ich błogosławi. Niech pan patrzy. Nie musiałem. Wiedziałem, co zrobić, żeby uratować tych biednych szaleńców z "Bramy 403", ale czy oni sami tego chcieli? Slyper stworzył im swój świat, a nie miał właściwych kompetencji, żeby zrobić to dobrze. Oni zawsze byli okaleczeni, nawet jeśli on ustrzegł swój świat przed tym, co uznał za groźne. Wydawało mu się, że nie będą pragnęli tego, o czym nigdy nie słyszeli. Pozbawił ich większości pokus, nie narzucił żadnej religii, nie wykształcił w mieszkańcach "Bramy 403" sumienia. Tak to mu się wydawało. - Często tu pani przychodzi? Wydmuchała cienki nos. - Nie. Tylko wtedy, kiedy jestem w szczególnym nastroju. To znaczy wtedy, kiedy nie mam już siły żyć. A oni... Oni wszyscy mają w sobie tyle życia, że mogliby nim obdzielić całe miasto. Czy ta kobieta siedząca obok w ogóle jeszcze żyła? Zdumiewające, że potrafiła wysmarkać swój nos, a nie miała dość wiary w dzień następny. Dlaczego więc przejmowała się katarem? - To niech pani patrzy - powiedziałem. - Kiedy będą szli w naszą stronę, pan młody potknie się, a poły marynarki rozchylą się na boki, i zobaczy pani, że jest to chudy, zmęczony codzienną pracą jegomość. Proszę też zwrócić uwagę na jego koszulę. Nie do końca wsadził ją w za szerokie zresztą portki. Jego włosy trawi łupież - nie ma biedak pieniędzy na odpowiedni szampon. Kobieta przeszyła mnie nienawistnym spojrzeniem. Psułem. - Pan myśli, że ja tego nie widzę? - zapytała mnie po chwili. - Kim pan jest, że przychodzi w takie miejsca i nie potrafi cieszyć się z czyjegoś szczęścia? I wcale nie usprawiedliwia pana ten garb. Wcale. Zamilkła na chwilę, bo młodzi właśnie przechodzili obok nas. - Proszę wciągnąć głęboko powietrze - szepnąłem. - Poczuje pani zapach potu. To pani młoda; kosmetyki nie zawsze są w stanie zamaskować naturę. A zwłaszcza takie średniej jakości. Organista rozszalał się na dobre. Ludzie powoli opuszczali swoje ławki, a celofan, którym były owinięte ich kwiaty, szeleścił cicho i to przypomniało mi drzewo rosnące za oknem pokoju Vitalika. To był chyba najlepszy pomysł Slypera. Zamknął ich w tym hotelu, ale napisał też coś, co było poza ich światem, poza tą przestrzenią, i rosło gdzieś obok, napawając mieszkańców niepokojem i tęsknotą. To jedno pochylone drzewo miało dać im wszystko. I dało. - Szkoda - powiedziałem do kobiety. - Slyper Pisał po swojemu, Pisał bardzo dobrze, ale zapomniał, że wystarczy jedna rzecz z tego świata, a tęsknota zabije, co stworzył. I stało się. - Nie wiem, o czym pan mówi, ale jest pan wariatem. Zepsuł mi pan całą ceremonię. - Dziękuję - wyszedłem z ławki i sięgnąłem po swój mały bukiecik. - Pójdę teraz złożyć im życzenia. Sądząc po szelestach, mieli trochę gości. Zostawiłem ją samą, bo ta kobieta zawsze miała już być sama. Nie mogła tu znaleźć tego, czego szukała, bo to wszystko było w niej samej, a nie w świątyni jej Boga. - Nawet kwiatków nie kupiła. Na zewnątrz rozpadało się. Szedłem powoli i celowo wybierałem puste, kręte uliczki; nie chciałem spotykać innych ludzi. Wiedziałem, że po deszczu przyjdzie północny wiatr i jutro nie napiszę za wiele. Bałem się, że ból przeszkodzi mi w poprawieniu "Bramy 403", a ja naprawdę chciałem to zrobić jak najlepiej, I nie zostało mi już wcale dużo. Miałem to najważniejsze. - Pancerniki siedzące w granatowej wodzie. Dobrze, że na to wpadłem. Wystarczyło poddać mu jedno wspomnienie, jedną myśl, i głowę Vitalika Stone'a zapełniła nowa przestrzeń. I niech mnie, jeśli on sobie w niej nie poradzi... Z innymi będzie już prościej. Minąłem swoją suterenę i wszedłem na piętro. Otworzyła. - Nie odwiedza mnie pani. Czy tak trudno zejść na dół i powiedzieć dwa słowa garbatemu człowiekowi? Hę? Uśmiechnęła się i natychmiast wszystko jej wybaczyłem. Dotknąłem jej ręki. - Chodźmy na spacer. Pada deszcz, ale nie jest wcale zimno. - Niech pan poczeka. Poprawię tylko włosy. Cofnąłem się i rozłożyłem szeroko dłonie. - Ależ moja droga. Wyglądasz bardzo dobrze. Tyle tylko mogłem powiedzieć, bo w tej akurat chwili nie miałem w zanadrzu odpowiednich słów. O tej dziewczynie mógłbym mówić tygodniami, ale nigdy nie trafiłbym w to, co rzeczywiście chciałem powiedzieć. - Nie, nie. To nie tak - pokręciła głową. - Później mam takie jedno spotkanie. I on nie lubi, kiedy moje włosy są rozpuszczone. Zawsze byłem głupi. Źle oceniałem słowa i wyciągałem jeszcze gorsze wnioski. Szkoda tylko, że przez tyle lat niczego się nie nauczyłem. - Jasne. Ja poczekam. Deszcz przestał padać. Zostawiłem swojego Boga i wyszedłem na korytarz. Starałem się uspokoić i przemyśleć to wszystko, co powiedział mi Slyper, ale kiedy podniosłem głowę, miałem wrażenie, że nie uspokoję się już nigdy. Wiedziałem, że wciąż jestem w "Bramie 403". Wiedziałem, że zaraz rozpoczną się schody, a okno na końcu piętra będzie zabite grubymi deskami. Wykładzina powinna być stara i nie trudno przyjdzie mi wypatrzeć te wszystkie wypalone petami miejsca. Ile razy tędy przechodziłem? Ile razy odkurzałem ten chodnik? Tak jednak nie było. Korytarz zataczał łagodny łuk, w ścianach zamurowano nowe, wielkie okna, a światło podkreślało łagodny kolor puszystej wykładziny. Widziałem samego siebie w lustrach wiszących nad dziwnymi roślinami i widziałem też, że nie tylko moja twarz uległa tej przemianie. Jeszcze nigdy nie miałem tak wspaniałego garnituru. Pasuję do tego miejsca, pomyślałem idąc przed siebie. Czymkolwiek by było i kimkolwiek byłbym ja sam. Ktoś wchodził po schodach. Niski, mocno zbudowany mężczyzna ubrany w czarny smoking szedł prosto na mnie i kiedy myślałem już, że nie zatrzyma się, usłyszałem jego głos: - Wpadnij później do baru, Vit. Musimy porozmawiać. - Ale... Poznałem go. Zostawili mu te rude włosy i niebieskie oczy. Głos też był ten sam. Ale na pewno nie był to ten sam Dupawiec. - To ty, Ted. Co słychać? Podobno chorowałeś. Zaśmiał się i poprawił krawat. - To już za nami, Vit. Wszystko się zmieniło. Wiesz, jakoś nie chcę mówić o tym, co było. Wieczorem zacumuje tu statek. Musimy przygotować kuchnię i bar. Pokoje są już gotowe. I to też dobrze, bo nie mamy już za wiele czasu. Zobacz... Ujął mnie pod ramię i podprowadził do pierwszego okna. - Patrz. Dwa już tu są. Mówił prawdę. Myślałem, że wszystko, co zobaczę na zewnątrz, to Queen Street i ci dziwni ludzie chodzący we mgle albo stare gazety szarpane słabym wiatrem. Albo faceta wiozącego na wózku towar do pobliskiej kwiaciarni. Albo czarną, rozjechaną wiewiórkę. - Tak - powtórzyłem. - Dwa już tu są. Dwa wielkie pancerniki zanurzone w granatowej wodzie. Nie było jeszcze trzeciego ani żołnierzy spacerujących po pomoście. Nie widziałem też kobiety. - To niebo, Ted. Czy ty widziałeś kiedy takie niebo? - Nie - powiedział powoli. - Chyba wiem, co masz na myśli, ale ja naprawdę nie chcę o tym wszystkim mówić. Dla mnie tak było zawsze. Po prostu. Czułem, że Dupawiec zmienił się trochę inaczej. Był taki... Dziwny. Jak mógł tak spokojnie mówić o tym, co się z nami stało? ON jeszcze nie skończył. Zaczął od ciebie. - O.K. - powiedziałem. - Może później o tym pogadamy. Puścił moje ramię. - No, Vit. Uśmiechnij się i zejdź do baru. Myślę, że spotkasz tam starych znajomych. I poszedł w górę; pewnie na drugie piętro, bo tam miał dawniej swoje biuro. Znowu będzie rządził i wydzielał. Znowu on. Ja zostałem w tym samym miejscu. Byłem, co prawda, bardzo ciekawy, jak też teraz wygląda moj ulubiony stołek i twarz grubego Casy'ego, ale jeszcze bardziej interesowała mnie Florence. Wróciłem pod jej drzwi. - No - powiedziałem do siebie. - Zobaczymy, czy Ten Ktoś zrobił to lepiej niż Slyper. Przekręciłem złotą gałkę. Drzwi nie ustąpiły. Może gdzieś wyszła, pomyślałem nerwowo. A może siedzi już w barze. Tak. Tam musi być. Tam będą wszyscy. Ale nie było jej ani w barze, ani w głównym holu. W barze w ogóle nie było za dużo klientów, poznałem tylko jednego z nich - dawniej pracował w "Bramie" jako taki facet od wszystkiego i pamiętam, że każdy nazywał go innym imieniem. Ja nazywałem go George. - Cześć, George - skinąłem dłonią.- Jak leci? - W ogóle nie leci. Cała twarz mi krwawi, proszę pana. Nie byłem pewien czy wie kim jestem. Dawniej trudno było z nim pogadać i wyglądało mi na to, że stary George zostanie mrukiem. - Czy to prawda, że tam, za oknem, stoją już dwa pancerniki? - zapytał mnie po chwili milczenia. - Tak. Nie widzisz ich? - Nie - otarł krew z powiek i potrząsnął głową. - Ledwo co widzę pana. Ale słyszałem już, że po południu przypłynie tu ten trzeci. Ten będzie ważny. Za oknem wciąż było spokojnie i flagi statków wisiały. Nie widziałem żadnego człowieka ani nawet ptaka. - Skąd wiesz, że ten trzeci jest taki ważny? - Bo ja mu to powiedziałem, Vit. - Powiedział ktoś, kto stał do mnie tyłem. - I nie pytaj mnie, skąd to wiem. Tak po prostu będzie. I odwrócił się. - Cholera, Casy... - zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. - Te twoje tatuaże. Kto ci je zrobił? Są piękne. Mrugnął do mnie. - Ten sam, który tobie przerobił facjatę. Nalać ci coś? - Jasne. Coś mocniejszego. - Robi się. Przeszedł za bar i to miejsce od razu nabrało innego wymiaru, jak gdyby ktoś zapalił tu wreszcie światło albo powiedział jakieś ważne słowo. Casy ruszał się powoli, ale i to wyglądało bardzo dobrze, bo prawdziwy barman nie powinien się spieszyć. Odmierzył precyzyjnie alkohol, wlał go do błyszczącej szklaneczki i znowu mrugnął do mnie. - No i co, Vit? Czułeś się kiedyś lepiej? Co? - Powiedz mi tylko, gdzie jest mój ulubiony stołek, a odpowiem ci na to pytanie. Odstawił butelkę. Patrzyłem na jego wytatuowaną, muskularną łapę i białą koszulkę z dziwnym napisem. Patrzyłem i wciąż nie mogłem tego zrozumieć. - Przecież to ten, na którym siedzisz, bracie. To jest twój ulubiony stołek. Zaśmiałem się i sięgnąłem po alkohol. - Uuuh. Cóż to jest? - coś jakby wrzątek rozlało się w moim gardle. - Chyba nie "Walker"? - Nie. To się nazywa "Johnnie Walker". I zawsze tak się powinno nazywać. Może i tak, pomyślałem. Czułem się rzeczywiście dobrze i nie chciałem już o nic więcej pytać. Nawet o to, czy Casy pamięta coś z tamtych dni. - Powiedz mi tylko, Casy, czy widziałeś już Flo? Spojrzał na mnie i jego oczy zaokrągliły się. Coś mu się chyba przypominało, ale w końcu wzdrygnął się i wzruszył ramionami. - Nie. - Niech pan poczeka do popołudnia - powiedział nagle stary George. - Wtedy przypłynie ten najważniejszy pancernik. Odstawiłem szklaneczkę. - Poczekam. W końcu co też innego mam do roboty? Nic się tu nie zmieniło. Ogród był tak samo wspaniały, facet otwierający drzwi miał identyczny garnitur, a białe rzeźby górowały nade mną tak samo jak tamtego dnia. Przemknąłem się chyłkiem. Coś z tym trzeba będzie zrobić, pomyślałem nerwowo. Niech no tylko znajdę trochę czasu. Abraham Farrell stał już w drzwiach i palił brązowego papierosa. Jakoś tak to się złożyło, że miałem być u niego godzinę wcześniej. - Wie pan - powiedziałem. - Sprawy nie zawsze idą po naszej myśli. - Tak. To akurat przewidziałem. Proszę wejść do środka, Bossy. Puścił mnie przodem, a sam kręcił się jeszcze po werandzie i robił to tak długo, że zniecierpliwiłem się w końcu i musiałem sięgnąć za koszulę. - Radzę się pospieszyć - zawołałem. - W każdej chwili mogę się zalać. Mam sprzęt przy sobie. Wszedł. - Może pan skorzystać z mojego barku - uśmiechnął się. - Po co to nosić? Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Nie potrafił ukryć zdenerwowania. W końcu to ja miałem go w garści, nawet jeżeli starał się odwrócić sytuację. Usiadłem. - Może pan odetchąć, panie Farrell. Napisałem, co trzeba. Ale właśnie to go chyba najbardziej przerażało. Podniszczona teczka, którą znalazłem wczoraj na jakimś śmietniku i te trzysta zapisanych stron w jej wnętrzu. - Panie Bossy - powiedział. - Ja sam muszę to przeczytać. Pan rozumie. Dopiero teraz zauważyłem, że okna w salonie są zasłonięte. Zapamiętał mój strach i tym razem nie widziałem białych rzeźb. Było to miłe. - Jasne. W końcu po to Napisałem ciąg dalszy "Bramy 403" na papierze. Można to czytać. Chce pan autograf? Przeszedł na drugą stronę pomieszczenia i kręcił się tam jakąś chwilę. Kiedy znowu zobaczyłem jego twarz, pomyślalem, że nie jest najlepiej. Żyły na jego szyi przypominały gumowe węże. - Kiedy pan wreszcie zrozumie, że to nie są żarty, Bossy? - zasyczał. - Moje pieniądze też nie są specjalnie dziwne. Jak każde lubią zmieniać właścicieli. A ostatnimi czasy oglądalność spada. Idzie gorsze, ludzie nie bardzo już łapią, co się dzieje w kolejnych odcinkach... Ja wiem, że to wina Slypera. Ale jeżeli on sobie nie poradził, to co pan tam napisał? I do cholery, dlaczego nie pozwolił nam pan tego sprawdzać? Tyle razy wysyłałem Andy`ego. Musiał go pan tak traktować? Dałbym głowę, że było to najdłuższe przemówienie Abrahama Farrella od kilku lat. - Andy drażnił mnie. - Wstałem i wręczyłem mu teczkę z maszynopisem. - Niby chciał dobrze, ale zawsze coś pieprznął nie tak. Panie Farrell. Pan mnie trochę nie docenia. Ja naprawdę nie potrzebuję wskazówek pańskich ekspertów. Otworzyłem jego barek. - No, no. - Co panu nalać? - Nie wiedziałem nawet, że tyle gorzały jest na świecie. A pan też nie wie przecież wszystkiego. Nie jest pan głupi, więc dam panu radę. Zmrużył oczy i widziałem, że minie kolejna chwila, zanim to przełknie. Ten facet nie lubił rad. - Słucham. Skinąłem z uznaniem głową. - Otóż nie będzie już "Bramy 403" takiej, jaką pan znał. Spokojnie. - Widziałem, że chce coś wtrącić, a nie chciałem, żeby mi przerywał. Tego dnia czułem się bardzo źle. Wszystko mnie bolało, najbardziej chyba głowa, i tak naprawdę to nie od tego wiatru. Po prostu taki już byłem. Całe moje życie było bólem, a ja sam dawno przestałem z nim walczyć. Czasem zapominałem o tym wszystkim, co Napisałem, zapominałem o świecie, w którym żyłem, bo czas przestał być dla mnie czymś znaczącym i był jak pełno mydlanych baniek, w których żyli ludzie, a każda z tych baniek krążyła wokół mojej głowy. Ja sam nie byłem w takiej bańce. Siedziałem przed maszyną i Pisałem. Dmuchałem w tę rurkę i nie mogłem przewidzieć, która z baniek pęknie wcześniej, a która później. Wiedziałem tylko, że w końcu pękną wszystkie. - Slyper zabrnął - powiedziałem cicho. - Nie jestem pewien, czy wiedział, że tak to się właśnie zakończy, ale przyznać trzeba, że zauważył najważniejsze. - Co takiego? - Farrell był zdziwiony. Tak. I ja potrafię mówić, pomyślałem. Tyle tylko, że nie zawsze mi się chce. - Zauważył, że sam nie da już rady. I takie właśnie było jego życie. Odwróciłem się i podszedłem do drzwi. - Niech pan to przeczyta. Potem znowu porozmawiamy. - Panie Bossy. Honorarium.... - Niech pan najpierw przeczyta. Pańskie pieniądze lubią zmieniać właścicieli, ale ja nie lubię zmian. Już ze schodów zawołałem raz jeszcze: - Te rzeźby. Kiedy przyjdę tu po raz trzeci, nie powinny stać w ogrodzie. Dzisiaj musiałem pochylić głowę i przemknąć w ich cieniu. Swojego cienia nie miałem. Coraz więcej ludzi kręciło się po barze. Wielu z nich udało mi się poznać, ale jakoś niespecjalnie miałem ochotę wypić z nimi drinka. Prawdę mówiąc, szumiało mi już w głowie, i kiedy patrzyłem w okno, tam, gdzie powoli zrywał się wiatr, pomyślałem nagle, że mam coś jeszcze do załatwienia. - Nalać ci jeszcze jednego? - zapytał Casy. - Później. - Flagi dwóch okrętów wyprostowały się nagle, a ja wstałem ze swojego stołka. Nie miałem już za wiele czasu. Szybko wbiegłem na piętro i odnalazłem te drzwi. Wszedłem bez pukania. - Jest pan tu jeszcze - odetchnąłem. - Myślałem, że nie... - To ostatnia godzina - powiedział spokojnie Slyper. Siedział tak, jak go zostawiłem; przygarbiony nad maszyną, zdawał się czekać na nowy pomysł, ale ja wiedziałem, że czeka na coś zupełnie innego. - Ja wiem, panie Slyper. Spojrzał na mnie i skinął głową. - Uważaj, Vitalik. Depczesz swoją przeszłość. Swoje życie. Ostrożnie ominąłem te sterty papieru i podszedłem bliżej. - Pana też Napisał. Ten sam, który teraz zabrał się za nas. - Tak. Z tą tylko różnicą, że o was poprosiłem ja sam. Tak jak kiedyś potrafiłem przekląć tamten świat - a wierz mi, że nie oszczędzałem niczego, co Stworzył - tak teraz zrozumiałem, że On jeden potrafi to robić. Jest wielki we wszystkim. Nic się nie da poprawić. Przesunął maszynę i wtedy zobaczyłem, że Slyper nie był żadnym bogiem, bo w tym prostym ruchu zawarł całą swoją siłę, całą rozpacz i strach. On chciał żyć. Po prostu żyć. - Gdzie jest ten świat? - zapytałem. - Ten pana świat? - Wszędzie. Jeżeli On go Napisze, pojawi się wszędzie. Nawet tu. A jednak ten pokój pozostał taki sam jak wtedy. Nawet lustro wisiało w tym samym miejscu. I Slyper i jego maszynopisy. To on będzie ostatni, pomyślałem. - Pamiętasz tych ludzi we mgle? - starał się wstać. - Tak. - Mieliście podzielić ich los. Mieliście zostać w pustce, bez domu i życia. Nie zdołałem utrzymać waszych dni, tak jak nie zdołali tego zrobić ci, co napisali tamtych. Ci, co wybrzydzali w Jego świecie. Zachwiał się i podałem mu rękę. - Nie zasłużyłem na to, Vit. To przeze mnie cierpicie. - Przecież nie było nam źle, panie Slyper. Ja pamiętam. Wyszedł zza stołu. Wiedziałem, co odpowie, ale zapytałem: - Kim pan tam był? - Pisarzem. Nie podobało mi się... Nie wszystko, co tam widziałem było dobre; wojny, śmierć, ból, choroby... Nie potrafiłem mu tego darować. Pewnego dnia zacząłem pisać i myślę, że byłem w tym dobry. Ludzie lubili mnie czytać. Powoli zbliżył się do zasłon. Nie zwracał uwagi na leżace kartki. Deptał. - I On dał panu szansę. - Nie. On mnie ukarał. Gdybym wtedy wiedział, że podnoszę rękę na Takiego Mistrza. Gdybym wiedział, jak piękny jest Jego świat... Zrobił mnie tym, czym jest sam, i nie byłem pierwszym. Pamiętam silny ból w plecach. Pamiętam strach. Potem byłem już tutaj z tą maszyną. Resztę znasz. Uderzyłem w lustro. Pękło. - My jesteśmy resztą. - Ale to nie wszystko. Na początku, kiedy zacząłem Pisać "Bramę 403", byłem tak zadowolony ze swojej roboty, że pakowałem w koperty wasze kolejne chwile i wysyłałem je do tamtego świata. Nigdy nie było zwrotów, maszynopisy dochodziły. I nie pytaj mnie jak, ja je tylko wyrzucałem za okno. Slyper zamilkł. Jego koścista dłoń złapała zasłonę i pociągnęła ją w bok. Światło zalało pokój. I nasze twarze. Widziałem, jak płakał, kiedy obaj patrzyliśmy w morze. Prosto na trzeci pancernik, ciężko kołyszący się na falach i z minuty na minutę rosnący nam w oczach. - Kto tam jest? - zapytałem. - Koniec - odpowiedział. Świtało już i wszystko, co miałem do zrobienia, to Napisać te parę najważniejszych zdań. Było bardzo cicho, jak to zwykle o tej porze, czasem tylko ktoś przeszedł obok mojego okna i wiedziałem, że kiedy wzejdzie nowy dzień, dopiję tę wstrętną herbatę i pójdę do baru zamówić tanią zupę. Potem odstawię talerz, a słońce będzie już czerwone i ludzie będą biegać po chodnikach, i nikt z nich nie stanie nawet na jedną małą chwilę. - Nie zobaczą jak rodzi się ten dzień - powiedziałem. - Mają inne sprawy, inne problemy. Dałem im wiele różych rzeczy. Dostali psy, drzewa, pieniądze i pamiętałem też o tym, że nie wszyscy polubią to samo. Mogli więc wybierać. I prawie wszyscy wybrali zachód słońca, tak jak gdyby śmierć ciekawiła ich bardziej niż życie. - A słońce potrafi też wschodzić. Nieważne, czy połykasz wtedy cienką zupę, czy liczysz grube dolary. Dla wszystkich wschodzi podobnie. Slyper nigdy się z tym nie pogodził. Uwierzył tym, którzy liczyli, a w tych innych, żebrzących na ulicach, zobaczył moje błędy. - Wszystko mu się pomyliło. Jest zupełnie na odwrót. Przechyliłem szklankę. Fusy wymieszały się z płynem i nie chciały opaść na dno. Ja też nie chciałem go karać, tak jak nie chciałem karać tych innych, którzy dostali swoją szansę. - Wróci więc tu raz jeszcze. Słyszałem, że na piętrze zaskrzypiało łóżko i dziewczyna znowu pewnie spała z kimś grubym i ciężkim. Było mi jej żal, ale i tego nie chciałem zmieniać. Przecież tak naprawdę ludzie nie lubią zmian. Wkręciłem w maszynę ostatnią stronę. - Ten nowy też się nigdy nie pogodził. O czymkolwiek pisał, zawsze starał się mi dopiec. Będzie mógł spróbować, jak to jest, kiedy możesz Napisać wszystko i wszystkich z jednym tylko małym wyjątkiem. Zaśmiałem się w duchu. - Tak to jest. Siebie nie można poprawić. Przynajmniej w tej robocie. Markie Hlaskover, nowy z pokoju 107. - Patrz - powiedział Casy. - Jest już ten trzeci pancernik. Marynarze rzucili na brzeg grube liny, kilku opuszczało trap. Ja nie zwracałem na nich uwagi. Patrzyłem prosto na wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który przeszedł po trapie na ląd i skierował się prosto w naszą stronę. Widziałem wygasłego papierosa zwisającego mu z wygiętych w dół ust i dziewczynę trzymającą jego ramię. - Teraz już wiesz, dlaczego nie mogłeś znaleźć Florence, Vit - powiedział ktoś za mną. - Chyba nigdy jej już nie znajdę. Czekaliśmy wszyscy, aż dojdą do naszej "Bramy". Niesamowicie to wyglądało; granatowe morze, te trzy statki zanurzone w wodzie, marynarze uwijający się na pokładach i ta para spokojnie idąca przed siebie. Kiedy otworzyły się drzwi, w barze zapadła cisza. Pierwszy wszedł mężczyzna, za nim wsunęła się Flo, a potem wleciał wiatr i szarpnął firanami. - Dobry. Macie tu jakiś pokój? Ted podszedł i starał się wyjąć z jego ręki walizkę. - To tylko maszyna do pisania, bracie. Sam sobie poradzę. Zatrzymał na mnie swoje zielone oczy. - Pokój i whisky. Pokój nie musi być dobry. - Mamy - powiedziałem ochryple. - Numer 107. Oto kluczyki. Wziął je w swoją dłoń i wypluł z ust papierosa. - Nazywam się Hlaskover. A to jest Flo. Widział pan, kiedy taki wiatr? - znowu zwrócił się do mnie. - Nie. - Wyjdź pan na zewnątrz. Jest nieźle, chłopcy nie mogą za dobrze przycumować. Cholernie wieje. W barze znowu zrobiło się gwarno, ludzie zaczęli go o coś wypytywać, niektórzy podchodzili do okien. Ale to nie to powinni zrobić, pomyślałem. Okna to nie wszystko. - Są przecież drzwi. I wyszedłem. Pierwszy raz wyszedłem z "Bramy 403". Tu nie miałem już czego szukać. bezwietrznym chwilom z dwiema małymi dziewczynkami i dziewczynką większą Maciej Żerdziński Załóż swoje łyżwy, bracie Jeśli kiedykolwiek spodziewałem się spotkać Andy`ego, to na pewno nie w tym miejscu. Zapamiętałem go z czasów szkoły podstawowej i, wierzcie mi, był to biedak i obszarpaniec, jakich mało. W dodatku jedna z jego nóg była krótsza i Andy chodził w taki śmieszny dla nas sposób. Dla nas, czyli dla bandy małych, bezlitosnych drani - dzieci prawników i lekarzy, programistów i wokalistów muzyki pop, potomków drobnych ciułaczy i facetów sterujących nowojorską giełdą. Każdy z nas tylko czekał na okazję do szyderczego śmiechu. Takie okazje często stwarzał właśnie Andy. Andy "The Leg" Browner. Syn pijaka i kobiety z brudnymi pazurami. Kobieta ta zostawiła ich, jeszcze kiedy Andy był dzieckiem. Wiedział o matce, że miała brudne, poszarpane paznokcie. Tylko tyle powiedział mu ojciec. - Tak - mruknąłem przeciskając się w jego stronę. - To rzeczywiście on. Problem z Andym polegał na tym, że jako chłopiec lubił zwierzać się ze wszystkiego. Jak gdyby zupełnie zatracił instynkt samozachowawczy. Mówił, a my ryczeliśmy łamiącymi się głosami, i nie było wtedy nic śmieszniejszego nad głupoty, które prawił. - Cześć - dobrnąłem wreszcie przed jego ogromną postać i stuknąłem palcem w kieliszek, który trzymał grubą dłonią. Paznokcie miał czyste i równo przycięte; widać nie wdał się w matkę. - Kopę lat, Andy. Wyrosłeś, nie ma co. Andy przechylił głowę. Przyglądał mi się czas jakiś, aż wreszcie coś błysnęło w jego szarych oczach. - Obawiam się, że nie bardzo wiem, gdzie pana umieścić. W swojej głowie, ma się rozumieć. - Jego głos był cichy i ciężki. Sięgnąłem za siebie i złapałem przechodzącego kelnera. Zatrzymał się natychmiast i wyciągnął w moją stronę tacę pełną smukłych kieliszków. Wybrałem taki bardziej kolorowy, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Każde świństwo, które nam tu podawali, przepełniało mnie dreszczem wstrętu. Byłem zwolennikiem trunków surowych i czystych. - Kopa lat, Andy - powtórzyłem. - Nic dziwnego, że mnie nie pamiętasz. Miałem wtedy rudawe włosy i każdy cholerny zegarek, jaki pojawiał się na mieście. I miałem Georgie Kaddiloth. Już w siódmej klasie. Nalana twarz przybladła lekko. Andy potarł gruby nos i świsnął przez wargi. Świstał tak przez chwilę, a potem powiedział: - Rocky. Benedict Verhowlen. Teraz cię poznaję. Wyciągnął dłoń, ale ja mrugnąłem tylko i wylałem swój kieliszek na dywan. Andy znowu zaświstał i patrzył, jak wyciągam zza pazuchy srebrną butelczynę, płaską jak głowy naszych polityków. - Nie pijam tego kolorowego gówna - wyjaśniłem, napełniając kieliszek wódką. - Nikt nie patrzy? - Nikt - odpowiedział i schował swój kieliszek za plecy. Pewnie się wstydził, że pije to, co właśnie wylałem. Powinienem wcześniej o tym pomyśleć. Miał równo obcięte włosy - ani krótko, ani długo i grzywkę podobną do tej, jaką zwykły nosić teatralne kukiełki. Spod tych włosów wyłaziło mu blade czoło, a niżej zadomowiły się małe okrągłe oczy. Te oczy patrzyły na mnie i tylko w nich widziałem życie. Przypominały dwa kolorowe guziki, które ktoś zostawił na kartce papieru i obrysował niesforną głową. Kiedy Andy mówił, nie mogłem dopatrzeć się zębów; wiecie, są tacy goście - choćby nie wiem co gadali - nie otworzą ust na tyle, żeby tam zajrzeć. A ja, kiedy tylko z kimś rozmawiam, patrzę właśnie na zęby. Nie, żebym lubił. Jestem stomatologiem. Płacą mi za to. - Znasz Nojaha? - zapytałem. W końcu tylko większe rekiny mogły sobie pozwolić na zakup jego grafik. Czyżby Andy był teraz jednym z nas? Przestąpił z nogi na nogę. Kieliszek wciąż trzymał za plecami. - Nie... Widzisz, Ben. Ja niewiele wiem o malarstwie. Dla mnie to kupa kresek i tyle. A te są zresztą takie szare, smutne. Nie wiem, co można by o nich powiedzieć. - Nic - zaśmiałem się i klepnąłem go w ramię. Wciąż był w formie. - To się kupuje. Wskazujesz palcem, sięgasz po czek i już. A twoja stara w domu będzie cmokać ustami tak długo, że w końcu jej koleżanka zmusi i swojego męża do kupna podobnej grafiki. Potem pójdą sobie do kawiarenki nad oceanem, a ty będziesz miał akurat tyle czasu, żeby przymacać sekretarkę. Teraz już łapiesz po co kupuje się grafiki Nojaha? - Widzisz - powiedział trochę śmielej - ja tam nie mam ani żony, ani sekretarki. Robię przy oknach. Pociągam ramy lakierem. Raz w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę samą stronę. W tę, co poprzednio, łapiesz, co? Wzięło go. Wyciągnął przed siebie ramiona i machał nimi wykonując oniryczne ruchy. Wtedy zauważyłem, że rękawy jego marynarki są przykrótkie, a koszula, choć biała, białą nie była. Była biedna. - Zaraz - cofnąłem się o krok. Tak jest. Cały Andy był biedny. Ludzie przechodzili obok nas i przyglądali się grafikom, a ja kręciłem głową i przyglądałem się jego podrapanym, zakurzonym butom i spodniom zamęczanym żelazkiem. - Andy... - chciałem go zapytać, co właściwie robi w tym śmierdzącym dolarami miejscu, ale ktoś wszedł między nas. - Ben. Wiedziałem, że cię tu złapię. To był sam Wielki Pisarz. Ulubieniec samotnych kobiet i półgłówków potrafiących smakować jego barwne, po wielokroć złożone zdania. Mówił za to mało. Tyle dobrego, pomyślałem. - Ben. Ruszaj za mną. Na piętro. Brakuje nam sędziego. Babki mówią, że ty się nadasz. - Kochany mój... - starałem się go odsunąć. - Jakim znowu sędzią. Spotkałem się właśnie ze starym druhem, wiesz... Wielki Pisarz objął mnie jowialnie i zaczął szeptać. Szło o istotne rozmiary czy coś takiego. Byłem już podchmielony i nie słuchałem. Starałem się dojrzeć Andy`ego. Ktoś wyprowadzał go z sali. Zdaje się, że był to doktor Libnitz. - Halo! - zawołałem za nimi. - Halo... Tłumek przesłonił wyjście. - No i co? - zapytał Wielki. - Dobre? Wchodzisz w to? Andy z Libnitzem? A to niby dlaczego? Nic nie rozumiałem. - Co mam nie wchodzić. Będę sędzią. Wielki Pisarz uśmiechnął się obleśnie. Jego lisia twarz zmusiła mnie do zamknięcia powiek. Przy Andym wyglądał jak mały szalbierz. I takim też był. Skąd to wiem? Bo i ja takim jestem. Cokolwiek powiedzieć, wypiłem tamtego wieczora za dużo. Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi znosić pomysły takich jak Wielki Pisarz po setce dobrej gorzały. Po dwóch setkach powoli włączałem się w zabawę, a choć wstyd się przyznać, po trzeciej setce sam wymyślałem reguły, a nawet nową grę. Stąd też, następnego dnia, nie mogę patrzeć ani na siebie, ani na moją żonę. Siebie nie znoszę. Jej się wstydzę. - I co? - zapytała, kiedy wróciłem z łazienki. - Znowu żeście popili. Stare chłopy i młode babki. Oj, bije wam, bije. Żona moja poświęca mi niewiele uwagi. Bywa, że w ogóle nic nie mówi, bywa, że mówi dużo, ale nie do mnie. Do słuchawki. Ona lubi telefony. Powiem wam, że dziwna z niej kobieta. Wie, że ją zdradzam i nic. Nawet nie muszę udawać ani się łasić. A łasić się nie znoszę. Tak jak ona nie znosi zwierzęcego mięsa. Je inne świństwa i to właśnie przez to musiałem wynająć kucharkę. Po roku męczarni zacząłem jeść, jak trzeba, i zauważyłem też, że kucharka potrafi więcej niż tylko dobrze gotować. Tamtego też dnia wstąpiłem na mroczną drogę zdrady. Będzie z dziesięć lat, jak po niej idę. - Ale rośliny też trzeba zabijać - powiedziałem tknięty nagłą myślą. - Może i więcej je nawet boli. Skąd wiesz? - Nie wiem - odpowiedziała sennym głosem. - I nie próbuj nawet zaczynać tej dyskusji. Kupiłeś mi jakąś grafikę? - Nie - odpowiedziałem rozzłoszczony. Żona jednym pytaniem dotarła do tego, od czego chciałem się wywinąć. Była mistrzem celnych pytań. Może dlatego mówiła do mnie tak mało. - Szkoda. I tyle. Uniosła jeszcze brwi i przez chwilę myślałem, że wzlecą jak mała jaskółka i umkną z jej wysmarowanej świństwami twarzy. Ale zostały. Łupało mnie w głowie. Nie mogłem się skoncentrować. Chciałem zebrać się w sobie i wyskoczyć z łóżka jak torpeda, ale nie miałem nawet na tyle ikry, żeby rozchylić żaluzje. Może spadł już pierwszy śnieg? Całą sobotę się zanosiło. Żona chodziła po salonie. Podlewała kwiaty, byłem pewien, że robi to tylko dlatego, żeby pokazać służącej, że i ona daje sobie z tym radę. Jej bose stopy szybko poruszały się po dywanie, a ja siedziałem na skraju łóżka, tarłem łupiące skronie i bezmyślnie przyglądałem się, jak jej spięte włosy podskakują na wszystkie strony. Czasem, kiedy wchodziła na krzesło, widziałem jej pulchne łydki wychylające się spod nocnej koszuli niczym dwie najedzone ryby. Podobne łydki miał nasz syn, Johnny. W ogóle muszę wam powiedzieć, że cały nasz syn był jak najedzona ryba. Gruby, niezdarny, aż wstyd. - Ciekawe, jak tam John? - zapytałem. - Jak to John. Pewno gra w swoje gry i męczy babcię o nowe - wzruszyła ramionami. - Ma wakacje. - Nie to miałem na myśli. Interesuje mnie, czy zrobił się jeszcze bardziej gruby. Twoja mama już wie, jak się robi takie rzeczy. Nic nie odpowiedziała. Zawsze, kiedy milczała, czułem, że działam jej na nerwy. Ja lubiłem omawiać wszystkie sprawy, które mnie niepokoiły, ona większości z nich w ogóle nie zauważała. Kiedy, na przykład, żarłem się z facetem, który wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu 44-ej z Kingstone Road, patrzyła w drugą stronę i nie wspierała mnie. Albo zakupy. Lubiłem robić te cholerne zakupy, przyznaję. Ale nie mogłem wprost ścierpieć, jak jakaś gnida wjeżdżała mi wózkiem w dupę. Działo się to najczęściej przy kasie. - Właśnie - powiedziałem. - Dlaczego ty nigdy mnie nie popierasz. Byle gnida wjeżdża mi w dupę, a ty nic. Czasem myślę sobie, że ciebie w ogóle nie ma. Nie popierasz mnie. Nie mogę na ciebie liczyć. I tym razem nie odpowiedziała. Zostałem z tym wszystkim sam. Pewnie: najczęściej wybuchałem za poźno. W domu czy na spacerze. Albo w teatrze. Albo w galerii. Wstałem z łóżka, bo nagle przypomniał mi się Andy. Co on tam robił? Z doktorem Libnitzem. Biedak z bogaczem... Dowlokłem się do okna i rozsunąłem żaluzje. Nos przylgnął do szyby. Przyjemny chłód rozlał się po całej twarzy. A tam było cholernie biało. Spadł śnieg. - Chodź tu, chodź szybko - zawołałem. Ale żona nie ruszyła się nawet. Słyszałem, jak tłucze się w kuchni, więc i ona musiała już zobaczyć ten pieprzony śnieg. I nic. Nic ją to nie wzięło. Stukot w skroniach narastał. - Trzeba stąd wiać - mruknąłem do siebie. - Albo całą niedzielę będę ją wołał. Poszedłem do łazienki. Drugie spotkanie wypadło w styczniowy czwartek. Czwartek jak czwartek; człowiek czyha już na weekend, ale też dobrze wie, że został jeszcze piątek i różnie może być. Nie znoszę tego uczucia i dlatego, celem skrócenia sobie czasu i zaoszczędzenia na zdrowiu, poszedłem zwiedzać Annalath Slash. Myślałem prosto. Jest styczeń; święta i Nowy Rok wyszarpały ludziom resztki grosza z kieszeni, to i pewnie w Annalath Place nie będzie większego tłumu. Mimo że upłynęło już z dziesięć lat od otwarcia tego miejsca, cena biletu wciąż przekraczała niejedną roczną pensyjkę. Szedłem przez opustoszałe miasto, a śnieg skrzypiał pod moimi butami. Czułem się dobrze, bo mecenas Fralsky zgodził się wreszcie na wymianę swoich pniaków i z przyjemnością wyrwałem mu pół gęby. Rzecz jasna, pod narkozą. Miałem z nim wcześniej kłopot, bo wymagał ode mnie cudów, a ja cudów czynić nie potrafię. Zęby miał po prostu kiepskie. I tyle. - Gdzie to zmierzamy, doktorku? - przez skrzyp przebił się jakiś przyjemny głos. - Romantyczny spacer? Stanąłem. W świetle latarni, tuż pod chińskim sklepem zobaczyłem Windy. Windy Collins albo może Windy Blowins, jeśli wiecie, co mam na myśli. Wyglądała cudnie, co podkreślali jeszcze przemykający obok niej ludzie. Jednych śnieg mrozi i wyszczurza, innych oświetla jak w bajce. Windy na pewno należała do tych drugich. Drobne płatki skrzyły się w jej krótkich włosach, twarz pokraśniała od mrozu, a strumyczek pary, który wydobywał się z pełnych ust, dodawał wszystkiemu mgiełki tajemniczego powabu. - Idę do Annalath Slash - powiedziałem całując jej chłodny policzek. Pachniała lepiej niż wszystkie dolary, które ściubiłem w bankach. - O? Ty? - zdziwiła się. - Ty idziesz do Annalath Slash? - A tak - byłem dumny, że mam opinię człowieka, który niechętnie odwiedza miejsca spędu. - Liczę na małe zainteresowanie. Nie lubię tłoku. Może pójdziemy razem? Windy uśmiechnęła się do przestraszonego żółtka, który tak się na nią gapił, że aż trzasnął swoją głupią gębą w przydrożny słup. - Czemu nie. Chodźmy - podała mi ramię. - To właśnie w tobie lubię. Spotykamy się pod małym, chińskim sklepikiem, gdzie robiłaś drobne zakupy, i wiem, że jeśli zaproponuję ci wyjazd do Indii, jest szansa, że powiesz tak. Szliśmy teraz razem i raźniej mi było słuchać skrzypu naszych butów. Widzicie, cały problem ze mną polega na tym, że ja nie lubię być sam. Nie lubię i nigdy nie lubiłem. Ale oto doszliśmy do Annalath Slash. Gdziekolwiek żyjecie, pewnie już wiecie, co to takiego, ale i tak przypomnę wam co nieco. Będzie już kawałek czasu, jak Obcy wylądował w samym środku Nowego Jorku. Pamiętam, że piłem właśnie kawę w małym Donut-Shopie, a tu jak coś nie pieprznie, ledwie kilka ulic dalej. Na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, potem znowu jasno, a potem znowu ciemno. - Ty - powiedział do mnie facet siedzący obok. - Jak mogli wyłączyć prąd, jeśli mamy samo południe? Nie ma prawa być ciemno. Może i głupio to zabrzmiało, ale pytanie było bardzo trafne. - Nie wiem - odpowiedziałem przestraszony. Od razu pomyślałem też o tym aktorze, z którym byłem umówiony po lunchu. Miałem mu wymienić prawego siekacza. - Jak tu wymieniać siekacze? - zaniepokoiłem się na dobre. - Ciemno jak w dupie. Ktoś zaczął szlochać, ktoś inny wrzasnął. Brzęknęła szyba. I kiedy myślałem już, że zaraz zawali się całe miasto, znowu coś huknęło i naraz zrobiło się zupełnie normalnie. Normalnie, czyli jasno. Potem okazało się, że wylądował Obcy. Nic nie zniszczył, osiadł gładko i czysto na samym środku Placu Trzech Aniołów. Mało tego, pewnie wiecie też, że ten Obcy od razu wyszedł ze swojego statku, postawił na ziemi walizę i przewrócił się jak długi. Od razu zbiegła się cała kupa ludzi. Wielu słyszało, jak Obcy westchnął i powiedział coś jakby: "Annalath Slash". Cokolwiek by to znaczyło, problem polegał na tym, że nie powiedział nic więcej. Pocałował chodnik, uśmiechnął się i umarł. - Pamiętasz tę walizę? - zapytałem Windy'ego. - To był numer. Wysiadł ze swojego statku, dał nam swój bagaż i cyk. Przekręcił się. Nie liczcie na rewelacje. Ja też nie wiem, kim był Obcy. Co innego doktor Libnitz. Jeden z moich pacjentów - gościu mocny jak wszyscy diabli - szepnął mi, że w sztabie pracującym nad materiałem zostawionym przez Obcego na bruku znalazł się właśnie doktor Igor Libnitz. Ten sam Libnitz, którego widziałem przeszło miesiąc temu z Andym. - Byłam tu już tyle razy, a wciąż niewiele rozumiem - powiedziała nagle Windy. - To światło. Patrz, gdzie jest początek korytarza? Kupowałem bilety. Nawet się nie skrzywiłem, kiedy facet siedzący za szybką w idiotycznym stroju mającym zapewne oddać atmosferę tego miejsca, powiedział cenę w sitko mikrofonu. Wybuliłem gładko i znowu wziąłem Windy pod rękę. Wierzcie mi, powinienem był się skrzywić. Cały dzisiejszy dzień borowania, wyrywania i oczyszczania poszedł w diabły. A biorę tysiąc za godzinę. - Prowadź. Och, prowadź - Windy zapiszczała jak mała dziewczynka. - Ciekawe, gdzie dojdę z tobą. Nie powiem, żebym nie lubił małych dziewczynek, ale panna Collins nie bardzo mi do takich pasowała. Może dlatego, że znałem ją z jakby, hm, poważniejszej nieco strony. Jeśli nigdy nie byliście w statku zwanym Annalath Slash, ciężko będzie mi to wszystko wyjaśnić. Wchodzi się niby normalnie. Jest właz, przez który wyszedł Obcy astronauta. Tu się wchodzi. Potem idzie już gorzej. - Tędy - powiedziałem. - Wybieram kolor niebieski. - Ja też go już kiedyś wybrałam - powiedziała Windy. - Doszłam do tej diablo drogiej knajpy przy Remark Avenue. Tam poznałam Garry`ego. Pamiętasz jeszcze Garry`ego? Jakże mogłem go nie pamiętać. Grał w tę śmieszną grę z Europy. Piłkę nożną czy coś. - Chodźmy - powtórzyłem. Widzicie, wejście w któryś z kolorów nie oznacza wcale, że obrało się sprawdzoną drogę. Nawet jeśli już raz szedłeś, powiedzmy zielonym, za drugim razem dojdziesz zupełnie gdzie indziej. Kryje się w tym mały kruczek. Drogi statku prowadzą cię tam, gdzie masz załatwić sprawę, o której nie wiesz nawet, jak bardzo jest dla ciebie ważna. Ja sam wyskoczyłem raz w swoim własnym domu. Zdążyłem tylko wyszarpać ze ściany kabel od suszarki. Pożar miał się z pyszna. Windy poznała tego piłkarza z Europy i przeżyła z nim niejedną piękną chwilę. Znam gościa, który wyszedł z żółtej drogi wprost na swoją córkę. Tuż obok nich przemknął rozpędzony trak. Inny facet pojawił się na giełdzie i postawił wszystko na "Platski & Rambler". Dzisiaj liczy miliony na Hawajach. I tak dalej. - Jak myślisz, ile będziemy tak szli? I kiedy się rozdzielimy? - zapytała znowu Windy. - Pewnie długo. Ja przynajmniej nie wiem, czego chcę - powiedziałem sięgając za klapę marynarki. - Mam grubego jak ryba syna, żonę, która mnie nie słucha, i kupę dobrze ulokowanej forsy. I wierz mi, Windy, nie wiem, co dalej. Pięćdziesiąt lat już tak myślę. Co dalej? Co robić jutro? - A ja wiem - zerknęła na mnie i pokręciła z dezaprobatą głową. - Musisz tu popijać? - Wiesz, czego chcesz? - udałem, że nie słyszę. - Wiem. Chcę znowu poznać takiego gościa jak Garry. Trochę mi się łyso zrobiło. W końcu szliśmy tu razem, a ona o jakimś Garrym. - Myślę, że to nie tak. Jeśli wiesz, czego chcesz, to Annalath Slash zupełnie to zignoruje. Poprowadzi cię w zaskoczenie. To, czego naprawdę oczekujesz, nie przemknie ci nawet przez głowę. - Może - odpowiedziała mrużąc lubieżnie oczy. - Może i masz rację. Chciałem coś dodać, ale nagle Windy stanęła w miejscu. - Chcę wyjść - powiedziała. - Tu. To się po prostu czuło. Nagle w głowie pojawiała się taka myśl. - O.K. Zadzwonię do ciebie, może jutro - dotknąłem jej włosów i nawinąłem sobie na palec jeden kosmyk. - Dobrze. Dziękuję za drogę. Windy mrugnęła do mnie i weszła w niebieską ścianę. Przez chwilę widziałem tylko jej zgrabny tyłeczek opięty zamszową spódniczką. Potem zniknął i on. Pociągnąłem następny łyk i ruszyłem dalej. Już dawno zauważyłem, że muszę wyjątkowo długo penetrować wnętrze statku. Ciężko mi było stąd wyjść. Snułem się po niebieskim kolorze i rozmyślałem nad rozmaitymi sprawami. Nikt mnie tu nie gonił, nikt nie wjeżdżał mi w dupę wózkiem. Jeśli trafiała się chwila jak dzisiaj, kiedy nie musiałem stać w kolejce po bilet, muszę powiedzieć, że lubiłem Annalath Slash. Uwalniał mnie od tej przeklętej myśli: co dalej? Statek brał odpowiedzialność na siebie. Uwalniał mnie od koszmaru. Szedłem i pogwizdywałem fałszywie. Głupio było myśleć, że z zewnątrz statek ma jakieś piętnaście metrów średnicy, a możesz z niego wyjść nawet w stanie Oregon czy jeszcze dalej. Podobno rekord ustanowił jakiś Japoniec. Ledwie wszedł do Annalath Slash, wybrał kolor żółty - potem mówił, że to tak, pod kolor - i nie zrobił więcej jak kilka kroków, kiedy poczuł, że to już. Wyszedł gdzieś we wschodniej Europie. I, oczywista, nie miał żadnych problemów. Został tam na stałe - miejscowy rząd poszukiwał właśnie kogoś, kto poprowadziłby gospodarkę kraju w kierunku drugiej Japonii. Wybrali go na premiera. Ale, wierzcie mi, często się to nie zdarzało. Z reguły trafiasz w dobrze znane ci miejsce, tylko że nagle odnajdujesz je innymi oczami i rozumiesz, co trzeba zrobić. Na przykład przechodziłeś codziennie przez jedną ulicę, zawsze o tej samej porze. Rano, spiesząc się do pracy. Aż tu nagle wyskakujesz tam pod wieczór. I co? A to, że zaczynasz się rozglądać. Widzisz kobietę, która codziennie patrzy, jak parkujesz swój długi samochód i marzy, żeby cię poznać. Widzisz bank dający kredyty, o jakich marzysz ty sam. Widzisz bar, do którego jakoś nigdy nie miałeś czasu wstąpić, a teraz czujesz, że właśnie tam poznasz ciekawych ludzi. Widzisz reklamę biura podróży, a na niej, już mniejszym drukiem, ofertę wyjazdu do, powiedzmy, Wenezueli. I ty sam, domator, pocieszny żonkoś, facet w szelkach podciągających wyprasowane w kant galoty za dwadzieścia setek, nagle uświadamiasz sobie, że to jest właśnie to. Że wszystko, na co czekasz, to wyjazd do Wenezueli. Przyznam, że na coś takiego liczyłem. Może niekoniecznie z Wenezuelą, ale bystrzejsi z was wiedzą, co mam na myśli. Stało się trochę inaczej. Godzinę później, kiedy opróżniłem już pokaźną część butelki i postanowiłem, że przez najbliższy tydzień nie kupię nic niebieskiego, poczułem chęć opuszczenia statku. Nie dzieje się wtedy nic specjalnego. Chcesz wyjść i już. Nie ma o czym mówić. Z ulgą potarłem zmęczone nogi i wkroczyłem w błękitną ścianę. I co? Ano, niech mnie diabli, jeśli zrozumiałem, co się właściwie stało. Mignęło mi przed oczami, zapiekło gdzieś w boku, a potem musnęło moje siwe włosy. Nie, nie żaden Obcy. Po prostu przeciąg. Stałem w drzwiach. Postanowiłem, że odwlekę jeszcze nieco tę chwilę i nie podniosłem głowy. Kiedy tak patrzyłem na czubki swoich skórzanych butów, nozdrza me podrażnił jakiś zapach. - Dzień dobry - powiedział uprzejmie brzmiący głos. - Miło nam pana znów widzieć. - Dobry wieczór - westchnąłem. Tak więc nie rzuciło mnie za daleko. Jeśli facet twierdzi, że mnie zna i widuje, wierzcie mi, nie mogło to być dalej jak kilkaset metrów od mojej chałupy. Jestem dosyć nieruchawy. I nie było. Ostry zapach nasilił się i kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że stoję w drzwiach "EL Mocambo", restauracji, w której jadałem kawior i zapijałem go rosyjską gorzałą. Kelner patrzył na mnie przychylnym wzrokiem, kilku gości rozmawiało stłumionymi głosami, a światło sączyło się z kulistych lamp. - To, co zawsze, proszę pana? - Czemu nie - odpowiedziałem rozłoszczony. To inni wyskakują w Europie i zostają premierami, a ja mam się po prostu nażreć kawioru? Eeeee. Kelner nadal był przychylny. Skłonił głowę i zniknął w cieniu sali. Wiedział, że może liczyć na moją hojność. Już miałem siadać, kiedy ktoś mnie zawołał. Po imieniu. Jakby przeleciała gwiazda. To nie o żarcie jednak szło. Odwróciłem głowę w stronę, z której dobiegał tamten głos; szybciej niż moi pacjenci, kiedy mówię im, że już po wszystkim. I co? To był ten drugi raz. Drugi raz, jak spotkałem Andy`ego "The Leg" Brownera. Z kim? A jakże, z doktorem Libnitzem. Andy machał mi dłonią, a Libnitz pogładził tylko prążki swojej kamizelki i krótko skinął głową. Jak był pazerny na pieniądze, tak i oschły. - Witam panów - powiedziałem podchodząc do ich stołu. - Czy można? - Oczywiście, Ben - odpowiedział Libnitz przyglądając mi się zza binokli chłodnym okiem. - Tres faciunt collegium. - Być może. Ale gdzie zespół, tam i spory - uśmiechnąłem się szeroko i pozwoliłem szatniarzowi zdjąć płaszcz. Andy nie bardzo nas zrozumiał. - My się znamy, panie doktorze - z dumą wskazał mnie swoim topornym palcem. - To jest Rocky. Tak przezywaliśmy go w szkole. Nie było twardszego gościa na boisku. Opuściłem głowę, nieco zmieszany. Od razu przypomniało mi się, jak wykańczaliśmy biedaka. I na boisku, i w szkolnej ławie. - To były czasy - westchnąłem i z ulgą zobaczyłem, że kelner zmierza już w naszą stronę. - O, jest mój kawiorek. Po chwili milczenia nie wytrzymałem. - Panowie, chciałbym jednak coś obwieścić. Podnieśli głowy. Andy szczerze, szybko i ufnie; Libnitz powoli, z namysłem, niechętnie. Obaj jedli to samo. Kurczak faszerowany jabłkami w polewie z jogurtu "N". Z tym, że Andy prawie już skończył, a Libnitz ledwie zaczął. - Otóż - podciągnąłem krawat. - Spotkania naszego do przypadkowych zaliczyć nie mogę. Wyszedłem na was wprost z Annalath Slash. Co wy na to, panowie? Patrzyłem na Libnitza. Nie byłem pewien, czy Andy mógł sobie pozwolić na kupienie biletu. Ale to właśnie on pierwszy się odezwał: - Ha! Widzisz, Rocky, właśnie mówiliśmy o Annalath Slash - jego guzikowate oczy aż wysunęły się z szarawej twarzy. - Właściwie, to ja i doktor Libnitz... Libnitz zastygł. Skamieniał. Zawsze był skamieniały, teraz jednak ścięło go na dobre. - Wyszedłeś ze statku, Ben? Poważnie? - Tak - przytaknąłem zdziwiony ich reakcją. - Byłem tam razem z panną Blowins, to jest Collins, wiecie, co mam na myśli. A może nie wiecie... Wszystko mi się pomyliło, tak na mnie patrzyli. Libnitz sięgnął po kielicha, a Andy znowu zaczął jeść kurczaka. - Ja - przełknął grubszy kęs i z dumą wskazał na swoją wystrzyżoną grzywkę. - Ja jestem podobno jedynym gościem, który wraca dokładnie tam, skąd przychodzi. I nic się nie dzieje. Nikogo nie spotykam, nie ratuję, nie zarabiam. Libnitz chciał mu chyba przerwać, ale zagryzł tylko cienkie wargi i jeszcze bardziej się zasępił. - Byłem tam już z pięćdziesiąt razy, Rocky - ciągnął Andy. - I za każdym razem wracałem do swojej fabryki. Nie wiem, czy mówiłem ci już, w jaki sposób maluję okienne ramy. Otarł dłonie w spodnie, chociaż serwetek było tu więcej niż na niejednym weselu. A potem podniósł je w górę i zaczął wykonywać te śmieszne ruchy. - Raz pociągam w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę samą stronę. W tę, co poprzednio - machał tak przed moimi oczami, a ja powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego tak łażą razem. Libnitz badał nim statek. Eksperymentował. - Jeśli już tak ładnie się pochwaliłeś, Andy - chrząknął Libnitz - to powiedz też doktorowi Verhowlenowi, że nie ma takiego drugiego jak ty. Jesteś jedynym, który nie wie, kiedy wyjść. Ty najchętniej w ogóle byś tam nie wchodził, nieprawdaż? - Bo i po co? - Andy uśmiechnął się, ale i tym razem nie zdołałem dostrzec jego zębów. - Szkoda mi czasu na takie łażenie. Ramy czekają, szef się wścieka. A teraz to niby co? Ja w oknach robię i tyle. Zwrócił się do mnie, więc rozłożyłem tylko ręce. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. - Teraz też tu siedzę, Bóg jeden wie po co. Doktor Libnitz ciąga mnie po takich miejscach, co to nie dla mnie, Rocky. Ty wiesz, że ja jestem prosty chłop. A tu, albo galeria, albo wyścigi kuni, albo żarcie, co to w gębie samo się rozpływa. Ani poczujesz. Gówno jakieś. Odruchowo sięgnąłem za klapę marynarki. Dopiero po chwili zorientowałem się, gdzie jestem. Butelka była przecież na stole. Delikatnie przechyliłem zmrożone szkło i nalałem w swoją szklaneczkę, od razu na cztery palce. - Dlaczego tak go męczysz? - zapytałem. - Czego chcesz od tego biedaka? - Nic - Libnitz drgnął wreszcie. - Pan Andy Browner jest moim pacjentem. Od wielu lat. Zawsze skarżył się na brak zainteresowania czymkolwiek innym niźli malowanie okiennych ram. Andy potrząsnął głową. - Nie. Ja tam się nie skarżyłem. To mój szef. Powiedział, że tyle pracować nie mogę. Szkodzi mi. A ty, Rocky, wiesz, że mnie tam niewiele może zaszkodzić. Robotny jestem chłop i tyle. Co oni wszyscy chcą, no? - I tyle - zgodził się Libnitz. - Postanowiłem go tam zaprowadzić. Byłem ciekaw, gdzie może wyjść człowiek, który nie ma żadnych marzeń. Rozumiesz? Rozumiałem aż za dobrze. Chodziłem do szkoły z człowiekiem, który nie ma marzeń. A ja sam, chociaż miałem właściwie wszystko, tak naprawdę miałem tylko marzenia. I nic. Pełny łeb marzeń i wyszedłem w knajpie z kawiorem, Libnitzem i Andym. Jednak prawdą jest, że kręte są drogi ludzkie. Przełknąłem trunek jednym haustem. - Skoro już tu jesteśmy i, jak powiedziałem, nie jest to przypadek - zwróciłem się do Libnitza. - Może powiesz mi, co też takiego znaleźliście w tej teczce? Żebyś się nie wywijał, dodam od razu, że mówię o tej teczce, którą Obcy zostawił na nowojorskim chodniku. Libnitz zdjął binokle i zaczął je czyścić, szybkimi, precyzyjnymi ruchami, a nie jak to zazwyczaj czynią okularnicy - byle jak i rogiem własnej koszuli. - Mogę ci powiedzieć, że ciężko przyjdzie nam to wyznać ludziom. I ty, i cała reszta oczekujecie rewelacji. A prawda... - Właśnie - podchwyciłem. - Jaka jest prawda? Libnitz ponownie założył binokle. Andy kończył faszerowanego kurczaka. - Cóż można by rzec o walizce pełnej podręcznych pierdół, Bill? Niewielu się ze mną zgadza, ale ja twierdzę, że ten cały Obcy znalazł się tu przypadkiem, a co za tym idzie i jego bagaż też był przypadkowy. Wiemy na pewno, że miał tam coś jak golarkę. Miał chyba gazetę. I jeszcze jakieś pierdoły, w każdym razie - żaden przekaz. Wygląda mi to na zaskoczonego nieziemca. Wyszedł nie tam, gdzie trzeba. Pierwszy Obcy na Ziemi i takie rozczarowanie. Pytania, które każdy z nas winien sobie zadać, brzmią: skąd on się tu wziął? Kim był? Trochę kręciło mi się już w głowie. Panna Collins pewnie przeciągała się w łóżku szczęśliwego playboya, a ja słuchałem mętnych wywodów fanatyka w binoklach. Oto jest sprawiedliwość. - Po prostu - zakaszlałem. - O jeden świat za daleko. Pójdę już, panowie. Przyznam, że tak długo łaziłem po Annalath Slash, że łupie mnie nieco w kościach. Podałem kelnerowi kartę kredytową i raz jeszcze spojrzałem na Andy`ego. - "O jeden świat za daleko?" - zapytał rozchylając usta. - Ja już to gdzieś słyszałem. Chyba nawet nie tak dawno... - Słyszałeś: "O jeden most za daleko" - poprawił go Libnitz. - A to zupełnie nie to samo. Jak się okazało później, tym razem ten cholerny brylaty skorupiak nie miał racji. Dziesięć miesięcy później niewiele się zmieniło. Chociaż nie. Było ze mną jeszcze gorzej. Niespodziewanie dla samego siebie zamieniłem się w starego pierdołę. Zamęczałem wszystkich. - Popatrz - powiedziałem do żony. - Reklamują ten nowy film z Tonym Harpestem. Ten, który widziałem wczoraj. Wczoraj nie widziałem żadnego filmu. Siedziałem w barze i podsłuchiwałem, jak para nastolatków dyskutuje o filmie, ekscytując się poszczególnymi scenami. Ona - brzydka, chuda dziewczyna z piegowatym czołem - starała się analizować sceny miłosne i chyba nie szło jej to najlepiej; on - krępy, baczkowaty młodzieniec - mówił cichym, ochrypłym głosem, właśnie takim, jakim Bóg obdarzył Tony`ego Harpesta. Po godzinie podsłuchiwania stwierdziłem, że mogę sobie darować ten film. Opowiedzieli mi go w całości. - Tak więc - powiedziałem do żony - film rozgrywa się w Brazylii. Ale nie jest w nim wcale ciepło. Reżyser przemyślał sobie to i owo i postanowił utrzymać rzecz w klimacie dreszczowca. Wiesz, niby nic się nie dzieje, niby patrzysz w te palmy, patrzysz na rozpalony słońcem asfalt, ale jest ci cholernie zimno. Wargi masz suche od upału, ale w sercu rośnie sopel lodu. Mrozi. Przerwałem, żeby spojrzeć, czy mnie słucha. Skąd. Siedziała przed oknem, przy sekretarzyku i manipulowała przy swoich palcach. Szykował nam się bankiet, podobnież skończyłem ileś tam lat i żona moja musiała wyglądać, jak trzeba. Daję głowę: gdyby podpalić teraz dom, ona i tak dalej przyglądałaby się swoim pazurom. Coś strasznego. - I ten pomysł uważam za najlepszy - kontynuowałem niezrażony. - Nie żadna akcja, nie pościgi samochodów. Ale to uczucie zimna. Ty myślisz, że to łatwo zrobić? Tak, żeby było ci zimno, kiedy patrzysz na złotą, milutką plażę i rozebrane babki. Nic. - Słuchasz mnie, kochanie? - zapytałem wbrew sobie. Takie pytania nie wiodły daleko. - Słuchasz mnie? - Jasne - pokiwała głową. - Mówiłeś o filmie, na którym byłeś wczoraj. - I co myślisz? - nie ustępowałem. Nie odpowiedziała. Najwyraźniej jej to nie interesowało. Nie domyślała się, nie starała się myśleć, że być może, podsłuchiwałem innych tylko po to, żeby dzisiaj zagaić rozmowę. - A może... - zacząłem nieco już podniesionym głosem. Ale oto do salonu wszedł nasz syn. I on się nie zmienił. Wierzcie mi, pragnąłem przestać myśleć o nim jak o spasionej rybie. Nie chciałem porównywać go do tych brzuchatych welonków sunących nisko nad żwirowatym dnem i wyłupiających oczy w bezmyślnym, niemym pytaniu: dlaczego nie mogę płynąć dalej? Dalej niż ta szyba. Chociaż rzadko zadawał pytania, jego pulchne policzki i tak wystarczająco mnie drażniły. Był chyba świadom, że tak jest. - Tato - powiedział. - Chodź do mojego pokoju. Pokażę ci, jak wyjść z tej studni. - Z jakiej studni, synu? - miał paskudny zwyczaj wracania do spraw, które rozegrały się daleko wcześniej. To akurat mogłem zrozumieć. - No, wiesz. Z tej gry, w którą grałeś w poniedziałek. Jest tam taka studnia, zaminowana... Wstałem z fotela. - Chcesz powiedzieć, że od poniedziałku próbujesz dać temu radę? - Nie - odwrócił się i jego galaretowate uda zatrzęsły się bezradnie. - Próbuję od zeszłego wtorku. Zanim jeszcze ty tam wlazłeś. Tak jest, pomyślałem. Komputer i tyle. Dzieciaki jeżdżą na deskach, grają w kosza, biegają i w ogóle. A ten ma komputer. 486. - Dobra - powiedziałem. - Ty pokażesz, jak wyjść ze studni, a ja pokażę ci, jak się jeździ na łyżwach. W porządku? Mój syn żachnął się. Razem z moją żoną. - Na jakich łyżwach, tato. Wieczorem jest przecież przyjęcie. - Właśnie - poparła go znienacka żona. - Przyjedziecie do salonu na łyżwach? Ben, idź zobacz, jak wychodzi się z tej studni i daj mu spokój. On nie chce być łyżwiarzem. Zrozum wreszcie. Pokiwałem głową. W progu nie wytrzymałem i warknąłem krótko: - Wydawało się, że nie słuchasz, ale to nie tak. Ty po prostu nie chcesz słuchać. Podążyłem za swoim synem z obrzydzeniem obserwując, jak wspina się po schodach. W kogo on się wrodził? Pokazał mi, jak wychodzi się ze studni. Muszę przyznać, że na takich sprawach to on się znał. No, mógłbym nawet nazwać go małym mistrzem. Potem mówił coś jeszcze; krótkimi, suchymi zdaniami - widać odkrył, że tak do mnie trzeba przemawiać. Po co się wysilać. Stary jest marudą. Gada i gada, a i tak nikt go nie słucha. Podziękowałem mu, powiedziałem, jaki jest cholernie zmyślny i wyszedłem do swojego gabinetu. Dzisiaj nie miałem żadnych pacjentów, żona kazała mi odwołać wszystkie wizyty. Cały dzień podporządkowany był tej imprezie. Kogóż to ona nie zaprosiła. Doktorów, mecenasów, krytyków literackich, sąsiadów, pisarzy, rodzinę, polityków i wydawcę jej książki o pryszczach. Mówię wam, goście, że hej. - Kurwa mać - mruknąłem pod nosem, choć rzadko kląłem. - Ale goście. I jeszcze dziesięć sztuk ludzi z firmy "Party, fun and fun, Party". Ci robili profesjonalną obsługę, bezpieczeństwo i śmiech. - Kurwa mać. Dzień miał się ku końcowi. Było pochmurnie, ale jak na listopad wciąż ciepło. Resztki liści pływały w powietrzu przeszytym promieniami zachodzącego słońca. Podparłem głowę i patrzyłem, jak czerwona kula chowa się za wieżowce, a potem pobłyskuje zza kamiennych ścian. Jeszcze później widziałem ją za drzewami. Potem zniknęła. Siedziałem słuchając głosów dobiegających mnie z dołu. Najpierw pojawiły się głosy młode i pewnie byli to ludzie z firmy "Party, fun and fun, Party". Ich buty biegały szybko, oni mówili jeszcze szybciej. Stopniowo wszystko przycichło. Godzina zero zbliżała się. Kiedy usłyszałem głosy spokojne i bogate, wiedziałem, że to goście właściwi i że czas najwyższy zejść na dół. Ale nie wiedzieć czemu, wciąż podpierałem głowę dłonią i patrzyłem w ciemne okno. - Ben - zawołała żona. - Ben. Uśmiechnąłem się. Czas. Przystawiłem stołek do wysokiej półki. Było tam kartonowe pudło i choć stało tam już dobrych kilka lat, kurz nie osiadł na szarej powierzchni. Sprzątaczka sięgała w każdy kąt. Zapiąłem kamizelkę, wypuściłem dewizkę zegarka i przygładziłem włosy. Koszula piła mnie w szyję, ale czegóż to się nie robi w swoje urodziny. Założyłem nawet krawat za dziewięć stówek, z brylantem jak się patrzy. I zszedłem na dół. Szło mi to opornie, starałem się nie robić wielkiego hałasu. Oni byli już w salonie. Wiedziałem, że najpierw zobaczą moje nogi i tak też się stało. Od razu przycichł gwar. Zamarli. Ja schodziłem dalej, trzymając mahoniową poręcz. Nie jest łatwo zejść po schodach mając na nogach figurowe łyżwy. Zwłaszcza w moim wieku. - Ależ... - powiedziała moja żona. Ktoś zaśmiał się cicho. Stanąłem przed nimi i skłoniłem się nisko. - Widzicie, kochani - powiedziałem poluźniając krawat. - Chciałem iść dzisiaj z synem na łyżwy. I chociaż syn mój nie przystał na tę propozycję, ja nie odpuszczam tak łatwo. Bawcie się dobrze. Przedarłem się przez tłum jak ranny niedźwiedź. Jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiego uczucia. Chwiałem się na wszystkie strony, nogi wyginały mi się w kostkach, a oni rozstępowali się na boki niczym łany zboża. Nikt nic nie mówił. Pewnie myśleli, że to jakiś kawał. Ale ja dotarłem aż do drzwi, tam gdzie stała schludnie ubrana kobieta z czapeczką ozdobioną napisem "Party, fun and fun, Party". Złapałem za framugę i westchnąłem: - Nie jest łatwo być łyżwiarzem, co? - Tak jest, proszę pana - odpowiedziała dziewczyna. - Nie wiedziałam, że z pana taki kawalarz. Wyszedłem do ogrodu kierując się w stronę bramy. - Kawalarz? Nigdy nie byłem bardziej poważny. Jakoś dotarłem do samochodu. Kiedy siedziałem już za kierownicą, szarpnąłem za krawat i rozpiąłem skomplikowane sznurowadła. Przez chwilę trzymałem łyżwy w dłoniach z dumą obserwując błyszczące brzeszczoty płóz. - Całe życie prześlizgałem. I dopiero dzisiaj miałem odwagę was założyć tak, żeby wszyscy wreszcie zobaczyli, jaki ze mnie łyżwiarz. Wyjechałem samochodem z podjazdu i nabrałem szybkości. Jechałem w stronę świecącego centrum. W stronę miasta. Było tam takie jedno miejsce, na które liczyłem, szczególnie dzisiaj. Miejsce, które być może podpowie mi, w jaki sposób spędzić urodzinowy wieczór. Annalath Slash. Kupiłem bilet i uśmiechnąłem się do kasjera. Jak zawsze ubrany był w śmieszny uniform. - Czy to pan sprzedał mi bilet przeszło dziewięć miesięcy temu? - zapytałem z ciekawości. - Nie - odpowiedział krótko. - To musiał być kto inny. - To te wasze uniformy; wie pan. Upodobniają was. - Panie. Ja jestem Murzynem. Wcześniej pracował tu biały. Spojrzał na mnie ciężko i chciał chyba coś dodać, ale zrezygnował. Nie chciałem mu dokuczyć. Prawdę mówiąc, ledwo widać im oczy. - Eeee - westchnąłem tylko stając przed korytarzami. Już zaraz przestanę się zamartwiać. Na godzinkę przejmie mnie statek. I cyk. Gdzie wyjdę? Znowu na kawior? Po raz kolejny, z właściwym sobie uporem zagłębiłem się w kolor niebieski. Inne barwy wydawały mi się obce i krzykliwe. Było ich zresztą bardzo wiele, prawie całe widmo. Z uporem jednak penetrowałem niebieski. Kiedy tu szedłem? Przypomniałem sobie pannę Collins, której od tamtego czasu nie miałem okazji spotkać. Tak mnie rozwścieczyło to wyjście na Libnitza i Andy`ego, że mówię wam... Obraziłem się na Annalath Slash. Taaak. Czas mijał. Czułem, że tym razem mogę chodzić znacznie dłużej, jak gdyby z wiekiem coraz trudniej było mną kierować. Szkoda, że statek nie wylądował, kiedy byłem dzieciakiem. Cóż stałoby się wtedy? Wyskoczyłbym jako miotacz baseballowy? Może wyszedłbym gdzieś w Afryce, albo w Chinach. Jako dzieciak miewałem głupawe marzenia. Chyba jednak dobrze się stało, że wtedy było to niemożliwe. - Jest O.K. - pocieszyłem się półgłosem. Korytarz skręcił w prawo, a ja stanąłem jak wryty. Ktoś tam stał. Jakiś skurczybyk stał mi na drodze. Na mojej drodze. A to się jeszcze nigdy nikomu nie zdarzyło. Choćby i milion ludzi wlazło do Annalath Slash, nie spotkaliby się w środku. Razem można było wędrować, jasne. Ale nigdy nie mijałeś innych. - Halo - zawołałem. - Hej, panie, kim pan jest? Postać zakuśtykała i odwróciła się. To był właśnie ten trzeci raz. - Rany boskie... - wyszeptałem. - Andy "The Leg" Browner. Bo to on tam stał. I choć też pewnie był zdziwiony, od razu podszedł do mnie i rozłożył szeroko ramiona: - Rocky, chłopie - jego guzikowate oczka zamrugały radośnie. - Dobrze cię widzieć. Tak po prostu: powiedział, że dobrze jest mnie widzieć, rozłożył łapy i uśmiechnął się. A ja szybko wziąłem jego dłoń i potrząsnąłem nią nerwowo, bo bałem się, że Andy "The Leg" Browner znowu zacznie mi demonstrować, w jaki to sposób maluje okienne ramy. Obraz ten wracał do mnie w różnych chwilach i trudno mi było go znieść. - Andy - powiedziałem. - Jak długo już chodzisz? - Długo - skrzywił się na moment. - Będzie już chyba cały dzień. Cały dzień, pomyślałem przerażony. Jego twarz była niebieska jak wszystko tutaj, ale też i blada, wychudzona i jeszcze bardziej biedna niż zazwyczaj. Włosy miał wycięte prawie zupełnie - tuż nad prawym uchem dostrzegłem wygolony do skóry placek. Wydał mi się chudy i zmęczony. - Pić mi się już chce - poskarżył się Andy. - Cholera - powiedziałem klepiąc go w plecy. - To, co mam za pazuchą, nie bardzo nadaje się do gaszenia pragnienia. Chodź, może razem znajdziemy wyjście. I poszliśmy. - Wiesz, Rocky - odezwał się cicho Andy. - Ja już próbowałem wychodzić. Na siłę. - I co? - zapytałem zaintrygowany. - Nic. Ściana mnie nie puszcza. Odpycha. Muszę łazić. Nie będzie łatwo, pomyślałem przestraszony. Spotkaliśmy się, on nie może wyjść, ściany go odpychają... To nie gra, tamto też ... Wszystko to napełniło mnie niepokojem. Nagle przypomniałem sobie swoją ostatnią wędrówkę. Wyszedłem na niego. I nie przez przypadek. Tak miało być. - Nic się nie martw, Andy - pocieszyłem nas obu. - Jakoś z tego wybrniemy. Czy przysłał cię tu znowu ten skorupiak Libnitz? Starałem się zmienić temat. Złapał to. - Tak. To znowu doktor Libnitz. Długo dawał mi spokój, Rocky - zaświszczał oblizując spieczone wargi. - Właściwie, nie byłem tu od... Wiesz, od tej całej operacji. Nic nie wiedziałem. Przyjrzałem mu się uważniej. Kuśtykał po swojemu, przygarbiony, w przykrótkiej marynarce... Ta blizna na głowie. I nieco mniejsza, tuż obok, jak po drenie. - Wal - znowu klepnąłem go w ramię. - Nic nie wiem o twojej operacji. Czemu nie dałeś znaku, może mógłbym ci pomóc? Jesteśmy kumplami, Andy. Minęliśmy kolejny zakręt. Przełknąłem ślinę. - Tak - przytaknął. - Jesteśmy kumplami, Rocky. Ale ja nie mam twojego telefonu, ty jesteś nie byle kto. Chciałem go znaleźć, ale mi nie podali. Mówili, że jest zastrzeżony. A w twoim gabinecie, wiesz, byłem i tam, no i jak pogadałem trochę z sekretarką i przyszło mi zapłacić wstępne... No, wiesz, tyle to ja nie miałem. W oknach robię. Znowu przełknąłem ślinę. Jestem tylko marnym łyżwiarzem, pomyślałem. Tylko. - Powiedz coś o operacji. - Jasne - ostrożnie przejechał dłonią po głowie. - Teraz już jest ze mną lepiej. Teraz już nie boli. Weszliśmy w kolejny zakręt. - Mów, mów, Andy. Opowiedz mi wszystko. - Jasne. Doktor Libnitz jakby to wszystko przewidział. Kiedy jeszcze malowałem ramy, pouczał mnie o jakichś nowotworach czy coś. Mówił, że mogą mi wyrosnąć, niby od tego malowania. I wtedy właśnie zaczął mnie hipnotyzować. Przystanąłem. Że co? Myśli coraz to bardziej nerwowo biegały mi po łepetynie. Dlaczego Libnitz aż tak bardzo się go uczepił? - Chodźmy dalej - powiedziałem półgłosem. - Coś mnie uwierało w bucie. - Mnie też często się to zdarza - przytaknął od razu Andy. Taki już był. Zawsze się zgadzał i zawsze przytakiwał. - I co było dalej? - Hipnotyzował mnie. Leżałem na takim śmiesznym łóżku, podłączony do różnych drutów, a pan Libnitz włączał magnetofon. I w kółko słyszałem ten powolny głos: "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram. Ból." I tyle, Rocky. W kółko to samo. - Długo? - Będzie z rok, jak mnie tak ćwiczył. Z początku chciało mi się śmiać. Potem, kiedy ten głos zaczął do mnie wracać, już mi nie było do śmiechu. Zostawiliśmy za sobą kolejny zakręt. Był wyjątkowo długi. I niebieski jak jasna cholera. - Jak to: wracać? - zapytałem. - Ano, tak - znowu podrapał się po ogolonej głowie. - Idę sobie spać - słyszę: "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram. Ból." Idę do kibla, to samo. Mówię ci, Rocky, diabli mnie już brali. A pan doktor pytał mnie każdego dnia, co słychać. Czy wciąż jeszcze mam ochotę pracować przy malowaniu. Brał mnie w to miejsce, żebym chodził, a ja wciąż wyskakiwałem w fabryce. Na mój rozum, wyraźnie był rozczarowany. No, a jeszcze potem była ta operacja. I pogorszyło mi się. - Właśnie - przytaknąłem. - Na co chorowałeś? - Wy, doktory, swoje wiecie. Pewnego dnia, po badaniach, pan Libnitz wziął mnie do swojego gabinetu, wiesz, tego ze złotymi lampami... - Jasne - przytaknąłem, choć pojęcia nie miałem, jakie też lampy ma u siebie Libnitz. - No, i w tym gabinecie powiedział mi, że ten noworosnący... nowotwór, wciąż mi się myli che, che, rośnie w mojej głowie. Kiwał palcem i mówił, że szkoda, że go nie posłuchałem wcześniej. Podobno można by to opóźnić albo i w ogóle nic by nie wyrosło w moim mózgu. Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Zacisnąłem zęby, bo nagle siekło mnie w plecach. Reumatyzm nie wybiera, ale tym razem to nie było to. - A jak ty się czułeś? Kręciło ci się w głowie? Źle widziałeś? Wymiotowałeś? Andy zaśmiał się cicho. - Właśnie do tego zmierzam, Rocky. Nic mnie nie bolało. Nic mi się nie działo. Powiedziałem to panu Libnitzowi, ale on powiedział, że ma badania. Wy, doktory, swoje wiecie - powtórzył oblizując spieczone wargi. - Z początku trochę się broniłem. Mówił, że trzeba mi będzie wejść do czaszki. Mówił, że mam szansę. Że niby ten noworos.. nowotwór jest całkiem mały. To ja się zgodziłem, bo jestem rozsądny chłop. Raz kozie śmierć, pomyślałem. Na co tu czekać? - Zawsze byłeś rozsądny - rzekłem cicho, bo i mnie nagle zaschło w gardle. - A jak się czujesz teraz? Andy otarł czoło. Uparcie szliśmy do przodu. Było cicho, to, po czym stąpaliśmy, pochłaniało stukot naszych butów. - Teraz? Teraz czuję się źle. Będzie już dwa miesiące od tej operacji. Z głowy wystawały mi rury, kilka razy zdejmowali szwy... Wiesz, chyba coś im nie szło. Raz to nawet słyszałem, jak się kłócą z doktorem. Jeden krzyczał, że doktor nie powinien tak robić. Potem już go nie widziałem na oddziale. Tego, co krzyczał, ma się rozumieć. A mnie się pogarszało. Coraz gorzej widziałem, raz podwójnie, raz pojedynczo. W głowie wciąż mi się kręci, jak wtedy co mnie ojciec zabrał na karuzelę. Bywa, że nie potrafię... - nachylił się nade mną i szepnął - powstrzymać sikania. Chudnę i w ogóle. Źle ze mną, Rocky. Spojrzałem na niego z ukosa. Mówił prawdę. Było z nim kiepsko. - Oni kładli mnie pod jakieś lampy. A doktor znowu zaczął puszczać to swoje nagranie; "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram. Ból.". I dawał dużo witamin. Mówił, że słabnę. - Czyli było gorzej... - powtórzyłem zamyślony. - Pogorszyło ci się, Andy. Andy "The Leg" Browner wzruszył ramionami. - I jak już całkiem osłabłem, on przywiózł mnie w to miejsce, kupił bilet i wpuścił w korytarz. Mówił, że to bardzo ważne. - I tym razem nie możesz wyjść - dokończyłem. - Jednak przekonał cię do swojego. Nie masz już dokąd wracać, co? Była tylko ta fabryka i malowanie okien. - Tak. Korytarz zakręcał w prawo. Oddychałem miarowo. Zaczynało mi się wydawać, że moje płuca też są już niebieskie. Miałem dosyć tego miejsca. Miałem dosyć wszystkiego. Andy kroczył cierpliwie, pocierał oczy i posykiwał z cicha. Co kilka kroków chwiał się, a wtedy jego nieszczęsna noga jeszcze bardziej uciekała w bok. Opuścił głowę, ale widziałem, że wciąż się uśmiecha. Potrafił się uśmiechać, choć umierał, a Libnitz pozbawił go tego jedynego, czego pragnął. - Wiesz, Rocky. Dobrze, że cię spotkałem. Tak cholernie smutno mi się robiło. Chodzę i chodzę, ani gęby do kogo nie ma otworzyć, ani pożartować. I tak sobie pomyślałem, jak to wtedy wyskoczyłeś na nas, wprost ze statku, pamiętasz? - Jasne. W styczniu. - Fajnie żeśmy pogadali. Wiesz, zawsze kiedy cię widzę, przypominam sobie szkołę i różne takie historyjki. Ale śmiechu było, każdego dnia można było pęknąć. I kiedy tak pomyślałem o tobie, słyszę głos. Patrzę - a ciężko mi to idzie, wiesz, coraz bardziej mi się dwoi... - patrzę, a to ty, bracie. Stoisz w korytarzu i wołasz. Jak kiedyś w szkole, wtedy, co to mnie poprosiłeś, żebym podawał wam piłkę, pamiętasz? Nawet nie wiesz, jak się cholernie ucieszyłem, Rocky. Mieliście kiedy wrażenie, że myśli, które rozsadzały wam czaszkę, nagle dogoniły jedna drugą? Jeśli nie, to muszę wam powiedzieć, że coś takiego może się zdarzyć. Zrozumiałem. Może pomógł mi wstyd, a może jego słowa. I ja pamiętałem tamtą sytuację. Pamiętałem, jak kuśtykał po piłkę, a byłem wtedy miotaczem w naszej szkolnej ekipie grającej w baseballa i robiłem wszystko, żeby biegał jak najdalej. Uginaliśmy się ze śmiechu. A on biegał i też się śmiał. Nie było dla niego ważne, z czego żeśmy się śmiali, ale to, że mógł się śmiać razem z nami. A ja zrozumiałem teraz, że Annalath Slash już mnie naprowadził. Wszystko, co miałem zrobić, to spotkać Andy`ego. Tu, w środku. Tu, gdzie mogłem dać mu wyjście. Widać tyle miałem do zrobienia. Mogłem przydać się jemu. - Andy - powiedziałem stając przed nim. - Byłeś fajnym kumplem. Niech mnie, jeśli ktoś kiedy lepiej podawał nam tę pieprzoną piłkę. Byłeś naprawdę dobry, bracie. Wystrzyżona głowa zajrzała w moje oczy. - Naprawdę? Byłem dobry? - Jak diabli. I jeśli nie wiesz, co robić, pomyśl sobie o tamtym dniu. Może da się wrócić. - Może... Było mi wtedy naprawdę fajnie. - Uciekaj stąd, Andy. Libnitz nie da ci spokoju. Uciekaj w to, co jeszcze pamiętasz. Załóż swoje łyżwy, bracie. Już czas. - Tak. Jasne. - Uciekaj. Szeroko otworzył oczy. Znowu było w nich życie. Znowu były guzikami, które ktoś rzucił na kartkę szarego papieru. Lekko rozchylił usta. - A ty, Rocky? Co z tobą? Złapałem jego dłoń i ścisnąłem ją mocno. - Właśnie poczułem, że muszę wyjść. Nic się nie martw, dam sobie radę. Poboruję parę zębów, posłucham swojej żony i pójdę z synem na łyżwy. A i łyknę co nieco. - Jasne. Oddalał się ode mnie. Pochylony, uśmiechnięty, zapatrzony w świat swoich wspomnień. Pewno widział dzień, w którym biegał za piłką. I nieważne, że się mylił. Jeśli tak to sobie zapamiętał, takie też chwile odnajdzie. - O jeden świat za daleko - zawołałem za nim. - Miało być: most - zdążył jeszcze odkrzyknąć. I zniknął. Ale to nie było tak. To ja opuściłem Annalath Slash. Stałem na Placu Trzech Aniołów i patrzyłem w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widniała kolorowa kopuła. Annalath Slash czekał na kogoś takiego jak on. Czekał, żeby odlecieć w nowe miejsce dla nowych istnień niepewnych swej przyszłości. Może było to tysiąc lat świetlnych stąd, może w samym piekle, a może trzydzieści osiem lat temu. Na boisku, gdzie kilku szczeniaków bawiło się w swoją grę. Pewnie z włazu wyszedł obcięty na zero człowiek i kiedy tylko dotknął butem trawy, uśmiechnął się do graczy. Pewnie pograł trochę z nimi. Pewnie starał się, jak tylko potrafił. I pewnie umarł chwilę później, a jego śmierć zadała tamtym pytania: kim był ten chory mężczyzna? Skąd wziął się ten statek? Dlaczego ten człowiek tak się uśmiechał? Jeśli jesteś, jaki jesteś, i chcesz to, co każdy z nas, dla Annalath Slash niewiele z ciebie pożytku. Jeśli zaś nie pragniesz już nic, możesz wybierać wszystko. Statek przenosi cię na drugą stronę. - Panie - zawołał jakiś głos. - Coś pan zrobił?! Nie ma już statku! Sięgnąłem do kieszeni. Zrobiło się chłodno i potrzebowałem czegoś na rozgrzewkę. - Widzi pan - powiedziałem pociągając porządny łyk. - Może pan wreszcie zdjąć tę swoją śmieszną czapkę. Skończyło się. Sprzedawca biletów spojrzał na mnie przewracając oczami. - Ależ... - wrzasnął. - Cicho, człowieku. Przynajmniej już nikt cię nie pomyli. Zamilkł nagle, a ja ruszyłem w noc miasta. Jeszcze miałem coś do zrobienia. Tym razem od siebie. Pokojówka robiła wszystko, żeby mnie powstrzymać. Trzeba jej przyznać, że choć szpetna, miała w sobie sporo entuzjazmu i kobiecej siły. Mimo wszystko dałem jej w końcu radę. - Proszę pana - sapała trzymając mój płaszcz. - Pan jest pijany, tak nie można... - Zapewniam cię, moja droga, że nie jestem pijany - odpowiedziałem uśmiechając się szeroko. - Pewien natomiast jestem, że jeszcze tej nocy stanie się, jak powiedziałaś. - Niech pan natychmiast wyjdzie! Jeszcze chwila i stracę... - Heleno? Co tam się dzieje? - zawołał z piętra zaspany głos. Poznałem go. - Przepraszam, panie doktorze, ale ten pan wdarł się tu prawie siłą. Twierdzi, że chce pana widzieć. - Ktoż to taki? O tej porze? - To ja, Libnitz - zawołałem. - Ja, czyli Verhowlen. Głos na piętrze zamilkł. Minutę później Libnitz był już na dole i dopinał granatowy szlafrok. Krzywe nogi wyłaziły mu z niego jak dwie zaostrzone kosy. Zdążył już założyć swoje binokle, ale światło oślepiło go i mrużył oczy. - Niespodziewany gość - powiedział. - Co cię sprowadza, Ben? Pokojówka natychmiast puściła mój płaszcz. - Czego się napijesz? Zgaduję, że masz coś poważnego... - Nie będę pił - odrzekłem powoli. - Więc tak sobie śpisz, tak po prostu śpisz. W ciepłym łóżeczku, w ciepłym domku otoczonym ogrodem większym niż niejedna wioska. - No to co? - kosy przesunęły się po dywanie. Usiadł w fotelu. - Zostaw nas samych, Helen. Potem napiję się kawy. Nie będę już spał. Pokojówka pobiegła w stronę kuchni. - Nieźle - powiedziałem. - Ładnie ją wyćwiczyłeś. - Jasne - usiłował żartować. - Wszystko musi być jak w zegarku. Pokręciłem głową. - Ale z jednym trybikiem ci nie poszło, choć taki z ciebie zegarmistrz. Nie dałeś mu rady. Zakręcił się szybkim ruchem i założył nogę na nogę. - O czym ty, u diabła, mówisz? - zapytał, a ja widziałem, że już wie. - Więc postanowiłeś zamęczyć go na śmierć - stanąłem nad nim i sięgnąłem po łyżwy, które dźwigałem na plecach. - Zaszczepiłeś mu komórki nowotwora i podkarmiałeś witaminami. Ty skurwysynu. Byłeś gotów go zabić, żeby tylko zobaczyć, co też będzie, jeśli biedak straci swój jedyny cel. Wlokłeś go wcześniej wszędzie. Kusiłeś imprezami i bogactwem. Kazałeś mu patrzeć na obrazy, o których wiedział tylko tyle, że ktoś je kiedyś namalował. Co więc ty, gówno, poczułeś kiedy zobaczyłeś już, że nic go nie bierze? Ja wiem. Ucieszyłeś się. - Ben, jesteś pijany... - jego głowa podskoczyła jak piłka. - I wtedy zaczęła się ta hipnoza, a później operacja. Dopiero wtedy ci się udało. Kiedy odczuł ból, kiedy sikał w majtki i widział podwójnie. Wtedy dopiero znienawidził swoją pracę. Przysiadłem na obręczy fotela. Odsunął się ode mnie jak od zarazy, ale ja przyciągnąłem go jednym ruchem z powrotem. Chwilę patrzyłem w cylindry szkieł Libnitza i widziałem w nich cały cholerny świat, widziałem, jak się kręci i trzęsie, widziałem tam mojego grubego syna, moich bogatych gości i moją żonę czyszczącą paznokcie, i pytania, które jej zadawałem i które puszczała obok swojej wytapirowanej głowy. Tam siedziało to wszystko. - Ben, po co, na Boga, ci te łyżwy? Nic nie powiedziałem. Patrzył na metalowe, zaostrzone brzeszczoty i drżał ze strachu. Dyndały tuż nad jego głową. - Ben. Ja chciałem tylko wyjaśnić, skąd ten statek się tu... - zakaszlał, a jego szyja przekręciła się konwulsyjnie. - Ja tylko tyle. To mogło być... Zbliżyłem łyżwy jeszcze bardziej. Jedna z nich dotknęła jego czoła. Znieruchomiał. Liczyłem sekundy. Po pięćdziesiątej powiedziałem: - Zakładaj. Patrzył. Nie rozumiał. - Zakładaj te łyżwy, skurwysynu. Poślizgasz się trochę. - Ale... - Zakładaj!!! Nic już się nie odezwał. Wyjął jedną z nich, prawą, i zaczął wpychać w środek swoją chudą stopę. Był wstrętny. Znowu drżał. - Druga - powiedziałem przyciskając go do ramy. Posłusznie wyjął łyżwę i wetknął w nią lewą stopę. Nie przyszło mu to trudno, był ze dwa razy mniejszy ode mnie i pewnie taki też miał rozmiar buta. - Sznuruj obie. Ręce mu się trzęsły, ale jakoś to opanował i w końcu poradził sobie ze sznurówkami. - Już - powiedział. - Już je mam, Ben. - Wstawaj. Cały zrobił się śliski. Cylindry zjechały mu aż na czubek cienkiego nosa. Ze wstrętem przyglądałem się, jak niezdarnie pionizuje swoje ciało. Kiedy stanął na dywanie, nogi od razu mu się rozjechały. Nie powiem, żeby wyglądał dobrze. Mały facet w wielkich łyżwach, ubrany w granatowy szlafrok i ciężkie okulary. Doktor Libnitz. Nie byle kto, jakby to powiedział Andy. - A teraz do przodu, skurwysynu - obniżyłem głos, choć i tak basuję jak mało kto. - Już. Zaczął walczyć. Z każdym krokiem szło mu coraz gorzej; sapał, dyszał, jakby pchał przed sobą jakiś głaz. Ale szedł. - Stój. Widziałem, jak kuli się w sobie i wciąga głowę w szyję. Stał do mnie plecami, i jak znam takich gnojków, to pewnie czekał na strzał. - Otwórz drzwi. Zobaczysz teraz, jak to jest. Zachwiał się i otworzył drzwi prowadzące do ogrodu. A wtedy podszedłem tam i ja. Wziąłem w płuca głęboki oddech, wziąłem w płuca noc i zimne powietrze kończącej się jesieni. I przytrzymałem to wszystko w środku, jak dym z papierosa, jak coś co można w siebie wciągnąć i już nigdy nie wypuścić. A potem kopnąłem go w dupę, tak mocno jak tylko potrafiłem. Włożyłem w ten strzał wszystkie zmarnowane godziny i każdy grosz wydany na moją rodzinę. Włożyłem w to całe moje serce. I krzywdę Andy`ego. Libnitz pojechał. Gładko wziął kilka drobnych schodków, pokonał marmur podejścia, a potem.... Potem już nie patrzyłem. Tak naprawdę wcale nie przepadam za łyżwiarzami. Sam ledwo co jeżdżę.