5760
Szczegóły |
Tytuł |
5760 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5760 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5760 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5760 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARIUSZ WILGA
Mokre palta
A ja tam w dole �akn� - K. K. Baczy�ski
Wysypisko trwa�o, samo dla siebie; pogoda by�a mu
oboj�tna tak jak ludzie, kt�rzy na nie przychodzili. Strefa
zapomnienia. Wzg�rze mokrych desek, papieru, plastyku,
puszek, opakowa� i innych niepotrzebnych r�no�ci.
Siedliskio dziwnych ptak�w, szczur�w i ludzi.
Pada�o. Czw�rka bezdomnych kuca�a pod prowizorycznym
kartonowym dachem. Ludzie nie pami�tani, tak jak to miejsce;
tak�e oni zdawali si� nie zwraca� uwagi na kaprysy pogody.
Pierwszy - oszpecony dziesi�tkami blizn. Przera�aj�ca
twarz pod we�nian� czapk�. Nerwowe ruchy. Drugi - sk�ra i
ko�ci. Chudy jak szczapa. Spod s�omianki kapelusza wyzieraj�
wielkie, bia�e oczy. Trzeci - obsypany r�ow� i czerwon�
wysypk�. Przygaszone spojrzenie, chrapliwy oddech. I
czwarty, ostatni - najbardziej niepozorny. Zgarbiony.
Prawie nie oddycha i nie rusza si�, ponury jak noc, wygl�da
jakby ci�gle spa�.
Na sobie maj� stare i stale wilgotne palta w tym dziwnym
odcieniu szaro�ci, kt�rego nie u�ywa �aden krawiec czy
malarz. Str�j ludzi zapomnianych, ale wolnych. Wtapiaj� si�
w otoczenie jak wielkie, szare ptaki. Patrz� przed siebie i
cicho rozmawiaj�. Przez zawiesin� barw deszczu, wysypiska i
ubioru - s�ycha� ich puste g�osy.
Ten z wysypk� powiedzia�, �e nadszed� czas rzeki, kt�ra
chce zamkn�� kolejny cykl. W jaki� spos�b to go ucieszy�o.
Pokaleczony okaza� ca�kowit� oboj�tno�� wobec rado�ci
kompana oraz jej przyczyny.
Wysypka kontynuowa� z cich� nadziej�, �e oto znowu co�
zaczyna si� dzia�. Chwile spokoju i zastoju to tylko
pozory. Dla nich i dla innych czas biegnie inaczej.
Chudzielec upomnia� go, �e znale�li si� na wysypisku nie
dla zabawy. Trzeba by� uwa�nym...
Kt�ry� wykona� obszerniejszy gest i karton zsun�� si� na
mokre, �mieciowe pod�o�e. Na chwil� uderzy� w nich deszcz, a
palta nasi�k�y jeszcze bardziej. Szybko zamontowali z
powrotem nietrwa�� os�on�. Zacz�li m�wi� ciszej, jakby z
obawy, �e ostre d�wi�ki str�c� znowu karton. Poza tym ulewa
zdawa�a si� nie robi� na nich wra�enia.
Oczekiwanie, nadzieja i t�sknota.
Irytacja. Wyja�nienie.
Niecierpliwo��.
Woda - �ywio� - oczyszczenie.
W�tpliwo�ci.
Milczenie, uspokojenie.
Woda zazwyczaj nie by�a a� tak niecierpliwa, tym razem
zachowywa�a si� jakby mia�a sko�czy� co� wa�nego. Nie
chcia�a si� uspokoi�, chocia� ludzie robili, co mogli.
Systematycznie przeciska�a si� przez wszystkie szpary,
szuka�a nowych szlak�w: uliczek, ogr�dk�w dzia�kowych,
parking�w - zwyczajnych miejskich zakamark�w. Ale te� tych
niezwyczajnych, zakazanych, kt�rych ludzkie zwyczaje, prawa
i wyobra�nia nie mog�y albo nie chcia�y przewidzie�. �ywio�
wyst�puj�cy dot�d �agodnie przeciw porz�dkowi cz�owieka,
sta� si� nagle z�y, rujnuj�cy, zab�jczy. O nie, Odra nie
by�a bezmy�lnym niszczycielem, mia�a niepoj�ty cel.
Cykl.
�wiat z boku, oko�o drogi - rzeka nie zauwa�a�a go.
Wszystko p�yn�o wolniej ni� wezbrane wody i wszystkiego
by�o mniej. Wydarzenia dzia�y si� same, ale stawa�y si�
nieoczywiste i niepewne.
Niebo jak zwykle uspokoi�o si� ostatnie i najp�niej na
przedmie�ciach. S�o�ce zachodzi�o ospale nad szarymi,
um�czonymi ulicami. Niekt�re z nich spa�y pod wod� i
naniesionym mu�em. Nie s�ycha� tam by�o odg�os�w samochod�w;
przemo�na cisza penetrowa�a domy pozbawione pr�du.
Odgrodzone od �wiata workami z piaskiem, czuwa�y
przygotowane na najgorsze.
Woda podesz�a blisko, ale, zaspokoiwszy swoj� ciekawo��
przy ogrodzeniach albo na przedpolach ogrod�w, wycofywa�a
si� i rusza�a dalej. Dociera�a do work�w, naciska�a na nie,
a kiedy nie ust�powa�y, wsi�ka�a w nie z wiar�, �e przejdzie
na drug� stron� i co� zobaczy. Robi�a tak wsz�dzie. Je�li
nie przez piasek lub asfalt, przeciska�a si� przez gleb� -
niezbyt g��boko, bo nie by�o tam nic, opr�cz niej samej co
zwr�ci�oby jej uwag�. Potem p�yn�a dalej, a zostaj�c gdzie�
na d�u�ej z r�nych powod�w, ryzykowa�a wyschni�cie. Ale
by�o jej du�o.
Niewielki cmentarz okaza� si� jednym z najlepiej
strze�onych miejsc. Worki le�a�y tu r�wno i �ci�le; starano
si� nie zostawi� najmniejszego prze�witu, aby os�oni�
miejsce zakazane i �wi�te zarazem. Wysoka zapora opiera�a
si� na ceglanym murku, nie by�o wi�c obaw. St�d brak w tym
miejscu jakichkolwiek opiekun�w, zw�aszcza w nocy, kiedy to
wszyscy my�l� o doczesnym �wiecie i jego koszmarach. Na
przyk�ad pilnuj� dobytku przed grasuj�cymi w ciemno�ciach
szabrownikami, jawi�cymi si� jako najgorsza okropno�� czasu
rzeki.
Nie wiadomo jak, ale jednak znalaz�a spos�b. Woda
przenikn�a przez zapor�, cz�ciowo pod ni�, wp�yn�a wolno
na alejki ma�ej nekropolii. Nie by�o jej wiele, mimo to w
zapami�taniu podmy�a korzenie kilku drzew �pi�cych w pobli�u
ogrodzenia i naruszy�a konstrukcje trzech czy czterech
nagrobk�w.
D�wi�k? D�wi�ki?
Ziemia wok� zrobi�a si� mi�kka, wi�c woda dotar�a
g��biej. Po pewnym czasie zatrzyma�a si�, jakby dalej nie
chcia�a zagl�da�. Beznami�tnie ruszy�a swoj� drog�,
pozostawiaj�c cmentarz.
Koniec? Pocz�tek?
Bernadzki szed� na wyczucie i dlatego bardzo wolno.
Dobrze zna� okolice cmentarza, ale nigdy nie ogl�da� ich w
nocy i po raz pierwszy szed� t�dy po kostki w brudnej
wodzie. Wszystko wygl�da�o i brzmia�o bardzo dziwnie. Kroki,
oddech, szpadel na przemian obracany i �ciskany mocno w
d�oni, stara raport�wka przewieszona przez rami�, z kt�rej
wystawa� ma�y �om, niespokojnie obijaj�ca si� o biodra.
Serce bi�o szybko. Oczy lustrowa�y po�piesznie rozmazan� w
ciemno�ciach uliczk� - na szcz�cie cmentarna brama
zamajaczy�a wkr�tce na granicy wzroku.
Bernadzkiemu uda�o si� wdrapa� po pr�tach i zej�� po
drugiej stronie, cho� kalosze nie najlepiej nadawa�y si� do
wyczyn�w tego typu. Wszed� na g��wn� alejk�. Wody by�o
mniej, wi�c kroki sta�y si� twardsze. Nagle Bernadzki
zatrzyma� si�. By� mo�e przecenia� swoj� odwag� i
desperacj�. Zastanawia� si�, czy podo�a. �wi�tokradztwo
by�o zyskownym grzechem, problem ile przyjdzie mu kiedy� za
nie zap�aci�. Wiedzia�, �e wszystko ma swoj� cen�; jak� -
okazywa�o si� po fakcie. Dlatego si� waha�. Odwleka�
decyzj�, patrz�c na nagrobki. Chcia� zyska� troch� czasu,
wi�c t�umaczy� sam siebie, �e przecie� nie wie, gdzie zacz��.
Otch�a� rz�dzi�a si� w�asnymi prawami. Nie zna�a ich
wszystkich i nie potrafi�a si� dziwi�, wi�c czasem co�
zak��ca�o jej trwanie. Nigdy nie by�o to co� z jej wn�trza,
nie mog�o by�. Wype�nia�y j� dwie rzeczy: nadzieja i
niecierpliwo��. Trudno powiedzie�, czy co� wi�cej. Mo�e
cierpienie, mo�e ulga. A mo�e by�a pusta i ja�owa.
Pytania. W�tpliwo�ci.
Obserwacja. Niecierpliwo��.
Niepok�j.
Irytacja.
Bernadzki us�ysza� szelesty. Nie by� tu pierwszy raz,
wi�c wiedzia�, �e wiatr brzmi w tym miejscu zawsze inaczej.
Wiatr, ga��zie, c� innego? Cisza wyostrzy�a s�uch, co sta�o
si� przekle�stwem. Nie mo�na o tym my�le�. Szpadel
gwa�townie wbi� si� w gleb�. Pracowa� powoli, ale g�o�no.
Pierwsze by�o powonienie. Wychwyci�o zapach, otaczaj�cy
Bernadzkiego ze wszystkich stron. Wo� jedyn� w swoim
rodzaju, bo nie mo�na jej zapomnie�. Zmieszan� z wilgoci�,
ziemi� i jeszcze czym�.
Potem by� s�uch i odr�twienie. Bernadzki poczu� za sob�
obecno��. Cichy szmer wywo�a� ciarki przebiegaj�ce od g�owy
i karku w d� plec�w. Dotyk d�oni na ramieniu.
Zobaczy� dw�ch m�czyzn w kompletnie mokrych i powalanych
ziemi� garniturach. Mieli rozczochrane w�osy; w nich te�
by�a ziemia i ma�e kamyki. Twarze nieznajomych, kompletnie
bez wyrazu, pokrywa�a sk�ra wygl�daj�ca bardzo niezdrowo. To
w�a�nie ona roztacza�a dziwny od�r.
Taki sen nie zdarza si� cz�sto komu�, czyje marzenia s�
szare i nijakie. To by� koszmar, kt�ry gdyby uda�o si� z niego
obudzi�, pami�ta si� przez ca�e �ycie. Wszystko, co w g�owie
Bernadzkiego odpowiada�o za pilnowanie orientacji w
rzeczywisto�ci, tym razem zawiod�o. Nic nie mog�o wyrwa� go
zmorze. Za szybko i za wiele z niego odp�yn�o. Barnadzki
nie czu� strachu, trudno powiedzie�, czy cokolwiek czu�, w
ka�dym razie nie krzycza�, nie mdla� i nie ucieka�.
Z dala s�ycha� by�o zgrzyty marmuru, prychanie ziemi�,
niepewne i sztywne kroki, ciche szepty zabarwione
ciekawo�ci�. Pojawi�o si� wi�cej postaci w mokrych
ubraniach, �mierdz�cych martw� sk�r� i cia�em. Jedna z nich,
Bernadzki widzia� to bardzo wyra�nie, podesz�a do bramy,
z�apa�a za pr�ty i otworzy�a szeroko usta, jakby chcia�a
krzykn��. Nie mog�a wyda� d�wi�ku, ale ci�gle pr�bowa�a. W
ko�cu z wysi�kiem wspi�a si� na bram� i przesz�a na drug�
stron�. Obejrza�a si� za siebie, potem ruszy�a w noc.
Bernadzki sta� jak wmurowany. To przeczy�o jego
rozumieniu �wiata. W takiej chwili nie mo�na robi� nic
innego, tylko trwa� i czeka� na powr�t rzeczy na swoje
miejsce. Chyba �e kto� jest na tyle silny, �eby si�
zbuntowa� i odrzuci� wszystko. On nie mia� tyle si�y,
przecie� to mia� by� koszmar.
Ci, kt�rzy wyszli spod ziemi, nie wiedzieli, jak wygl�da
sytuacja ani co maj� my�le�.
Dwaj naprzeciw Bernadzkiego chcieli wiedzie�, czy to
naprawd� koniec. Bli�szy wypowiedzia� to wreszcie na g�os.
Pyta� o tr�by, o anio��w, o piecz�cie i besti�. M�wi� sucho,
chocia� z mokrej marynarki urywa�y mu si� co chwil� krople
wody. Wyznawa�, �e przebudzenie to b�l. Widzia� w Bernadzkim
pos�a�ca, kt�ry zaprowadzi wszystkich na s�d. Wyra�a�
pretensje, obawy i skargi. Bernadzki, kt�remu szpadel dawno
wypad� z r�k, a raport�wka zsun�a si� pod nogi, nie
potrafi� wzruszy� ramionami ani nawet g�upio si� u�miechn��.
Mia� puste oczy.
Tymczasem sen kieruj�c si� nieub�agan� logik� trwa�
dalej.
Drugi przebudzony by� bardzo niespokojny. Potrz�sn��
Bernadzkim i nerwowo warkn��. Nie wierzy�, �e cz�owiek
naprzeciwko jest bo�ym pos�a�cem; je�li ju�, to wys�annikiem
diab�a, kt�ry chce ich oszuka� i zabra� do miejsca gorszego
ni� otch�a�. Szarpa� zwiotcza�ym cia�em, dopytuj�c si� o
smoka i o �cie�k� wybranych. Pokazywa� niewinnych, kt�rzy
chodz� wok�, nie wiedz�c, co ich czeka. Mia� pretensje o
wod�; m�wi�, �e to plaga - dlaczego akurat ona sprowadzi�a
ich z powrotem na �wiat. Dlaczego w og�le nie by�o
tr�baczy, ni fantar, czemu jest ciemno i ch�odno.
Przy Bernadzkim pojawi�a si� kobieta w czerni. Z trudem
stawia�a chybotliwe kroki w eleganckich lecz zbyt ciasnych,
pantofelkach, jednak nie zauwa�a�a tego, zaskoczona faktem,
�e og�le mo�e si� rusza�. Nieruchomy cz�owiek wyda� jej si�
znajomy. Po chwili zagl�dania w ja�owe oczy dosz�a do
wniosku, �e jednak go nie zna, cho� jest w nim co�, co budzi
wspomnienia. Chwiejnie odesz�a, sama nie wiedzia�a gdzie.
Pierwsza dw�jka znikn�a. Wtopili si� w noc, przepadli w
t�umie podobnych sobie. Nie by�o ich wielu - kilkunastu
obudzonych i zdezorientowanych. Poruszali si� bez�adnie,
dwoili si� i troili.
Posta� w mokrej marynarce sz�a chwiejnie uliczk� po
kostki w wodzie. Pod��a�a donik�d, patrz�c na mijane ciche
budynki. Wiedzia�a, �e musi i��, ale nie wiedzia�a
dlaczego. Wisia�o nad ni� brudne niebo, na kt�re nie
zwraca�a uwagi.
Otoczyli j� nie wiedzie� kiedy. Z przodu ten, co zawsze
wygl�da� na �pi�cego, po bokach Wysypka i chudzielec, z ty�u
pokaleczony. Ich palta dobrze si� czu�y w wilgotnym
otoczeniu.
Ostrze�enie. Upomnienie.
Bunt. Pragnienie. B�l.
Ostrze�enie.
Dezorientacja. Rozproszenie.
Przypomnienie. Gro�ba.
Rozpacz.
Wysypka si� u�miecha�, zerkaj�c na sk�r� zatrzymanego.
Widok przywo�uj�cy mi�e wspomnienia. Chudy oraz naznaczony
bliznami byli cisi i oboj�tni. �pi�cy by� z�y. Z�o��
wyra�a�o sm�tne spojrzenie, marsowy wyraz twarzy i ostre
s�owa. Szybko zorientowa� si�, �e jego ostrze�enia nie
docieraj� do postaci w marynarce. Mimo wszystko robi�, co
nale�y. Budzi� tym �lepy sprzeciw, niezrozumienie i �al.
Upomnienia, oferty pomocy nic nie dawa�y.
Westchn�� ci�ko. Pami�ta� wielu, jak teraz ten tutaj.
�aden nie chcia� zrozumie�. Nikt nie przyjmowa� do
wiadomo�ci fakt�w, wszyscy uwa�ali, �e nadesz�a ich pora. A
czas wcale nie biegnie szybko, my�li na ziemi powstaj�
wolniej ni� w innych miejscach. C� robi�. Wystawi� przed
siebie lew� r�k�. Z r�kawa spad�a pojedyncza kropla, w tym
samym momencie cz�owiek z cmentarza przesta� widzie�.
Zachwia� si�, potkn�� i przewr�ci�. Chlupn�o niesamowicie,
mimo �e wody by�o tym razem niedu�o.
Pokaleczony spojrza� z wyrzutem na �pi�cego, kt�ry na
powr�t sta� si� spokojny i cichy. Razem z Wysypk� z�apali
cmentarnego uciekiniera pod pachy mokrego garnituru.
Ci�gn�c go powoli, ruszyli smutno podmyt� uliczk�.
Po b�yskawicznej kapitulacji �wiadomo�� Bernadzkiego
zacz�a powoli dochodzi� do siebie. Wra�enia z zewn�trz nie
by�y jednak wyra�ne. Szepty i j�ki o�ywionych wi�y si�
dooko�a, ot�pia�y zmys�y.
Wszystko: nieprzyjemny zapach, cienie i d�wi�ki by�y
wolniejsze, mizerniejsze, jakby w powietrzu unosi�a si�
dziwna zas�ona. Bernadzkiemu wyda�o si�, �e sen staje si�
mniej wyra�ny. I �ni� go dalej, bo nie wiedzia�, jak przebi�
si� do rzeczywisto�ci.
K�amstwo. Niewiara.
Brak.
Gniew.
Rozpacz.
Pod�wiadomie chcia� uciec, i chocia� spojrzenie ci�gle
mia� nieprzytomne, jego nogi same zacz�y powoli o�ywa� -
Bernadzki zrobi� par� centymetrowych krok�w.
W przebudzonych rodzi�y si� coraz mocniejsze emocje.
Zawiedzione nadzieje p�k�y ostatecznie i w nadpsutych
cia�ach zaiskrzy�o. Na kr�tko.
Zrozumienie.
Kto� popchn�� Bernadzkiego. Najbardziej wzburzeni m�wili
najg�o�niej. To wcale nie koniec. Kto� ich oszuka� i obudzi�
niepotrzebnie. To przez niego musz� cierpie� m�ki
niespe�nienia i oczekiwania. Zbyt wiele b�lu, za du�o
udr�ki. Nie wytrzymaj� w niepewno�ci. Odeszli niedawno, a
t�sknota to dodatkowa m�czarnia. Zerwanych wi�zi nie mo�na
uple�� od nowa, nie wolno. Jest za pusto - trzeba skr�ci�
katusze.
Pierwszy z tych, kt�rzy na pocz�tku indagowali
Bernadzkiego, zaproponowa� rozwi�zanie. Sami mog� przecie�
wszystko rozpocz��. Maj� tak� si�� i determinacj�. M�wi�,
jakim s� znakiem, i co mog� rozp�ta�, je�li zasiej� zew.
Chcia� przyspieszy� bieg czasu, aby nadesz�o spe�nienie i
obiecany spok�j.
Kilku mocno zacisn�o pi�ci. Kilku innych tylko
westchn�o. Kilku zamy�li�o si�. Kilku nie mia�o ju� oczu,
wi�c nic nie widzieli, s�yszeli za to wi�cej.
Oddech Bernadzkiego przyspieszy� niepokoj�co. Ka�dy sen,
nawet najgorszy, kt�rego sama pami�� si� wyrzeka, ma swoje
granice. I je�li wyobra�nia posunie si� za daleko, �pi�cy
zrywa si�, uciekaj�c co si� w nogach. Bernadzki, ci�gle
pogr��ony w sobie, spr�y� si� gwa�townie i zacz�� biec w
stron� cmentarnej bramy. Potkn�� si� o pasek raport�wki
zapl�tany w okolicach kostek. Pr�bowa� biec dalej, lecz
czyje� r�ce z�apa�y le��cy w b�ocie szpadel i z impetem
uderzy�y uciekiniera w plecy. Upad�.
Bernadzki nie by� m�odym cz�owiekiem. Pomarszczona twarz,
d�onie szorstkie jak papier �cierny, pierwsze siwe w�osy.
Wilgo� b�yskawicznie wnika�a w jego ubranie - br�zowe
spodnie, koszul� w krat�, lekk� kurtk�. Woda wla�a si� do
czarnych kaloszy, namoczy�a wiekowe, pocerowane skarpety w
zapomnianym kolorze. Bardzo szary cz�owiek, nijaki, drobny
dra�.
Widzieli jego upadek, wolne ga�ni�cie i odej�cie. Za du�o
�ywych uczu� - jeden niekontrolowany impuls i sta�o si�.
Patrzyli na �mier� w ciszy. Znali to dobrze i czuli
nadzwyczaj wyra�nie. Nie musieli nawet mocno my�le�,
wszystko do nich dociera�o. Kolej rzeczy sta�a si� jasna.
Ich powstanie nie mie�ci�o si� w tym czasie, co� z zewn�trz
otar�o si� o otch�a� i zak��ci�o odwieczny rytm. Takie
rzeczy zdarza�y si�, tym razem by�o to troch� inne i dlatego
silniejsze.
Wygasanie.
Stali bezradni wok� cia�a Bernadzkiego. Wszystko
ostatnio dzia�o si� szybciej ni� zazwyczaj. Bystrzejsze
my�li, gwa�towniejsze umys�y, rodz�ce si� znienacka emocje.
Wszystko by�o wyra�niejsze i g��bsze, pustka bardziej pusta,
a to co powstawa�o, by�o �ywsze, chocia� trwa�o kr�cej.
Przyspieszanie czegokolwiek mog�oby si� fatalnie sko�czy�,
poganiany czas m�g�by nie wytrzyma� szalonego tempa i
zapewne rozkruszy�by si�. A to by�aby katastrofa: zapomniano
by o pocz�tku i o ko�cu. Znikn��by sens - wszystko by
zgin�o.
Obudzeni drgn�li. Powoli, na poz�r bez przekonania,
ruszyli do swoich miejsc spoczynku. Szli wolno, poniewa� ju�
od chodzenia odwykli, a w dodatku mokre ubrania s� ci�sze.
To by�o jedyne rozwi�zanie.
Smutek. Jednomy�lno��. Pogodzenie si� z losem.
Wracali, nie my�l�c o Bernadzkim. Zostawili go tam, gdzie
upad�, kto� na pewno zajmie si� jego cia�em, mo�e nawet
pochowa je w pobli�u. K�adli si� w swoje groby przepe�nieni
�alem. Mieli pozosta� w zawieszeniu mi�dzy �wiatami na
bardzo d�ugo. Wiedzieli, �e nie zasn�. To by�o niemo�liwe,
nikt ca�kowicie nie wraca do otch�ani. Przebudzenie zawsze
jest jednorazowe, zawsze boli i budzi nadzieje. Pozostaje
czekanie i milczenie. Nie mo�e by� inaczej. Trudno im by�o
to zaakceptowa�, ale instynkt istnienia, najsilniejszy ze
wszystkich, nigdy nie przegrywa�.
Bezsenno��.
Cisza.
Wolne i ci�kie my�li.
Nadzieja.
W otch�ani nie istnieje poj�cie braku. Czasami pojawia
si� niepok�j, a i on nie trwa d�ugo; bowiem czas wygl�da tam
inaczej. Jest mniej my�li - s� ciemniejsze, nie ma w nich
wiele �ycia, wi�c istniej� oddzielnie i rzadko si�
spotykaj�.
Woda znika�a, przybywa�o problem�w. Wszystko musia�o
wr�ci� na swoje miejsce, �eby zago�ci� znowu spok�j - nie od
razu, bo wsz�dzie panowa�o ogromne zm�czenie. Ludzie,
ulice, w ko�cu domy i drzewa pr�bowali zapomnie� i wr�ci� do
samych siebie, do codziennego rytmu. Oddychali z trudem
ci�kim powietrzem.
Wysypisko rozros�o si� niczym wielka, zadowolona z siebie
ropucha, kt�ra spogl�da na otoczenie z wy�szo�ci�.
Przejedzone, ci�gle dokarmiane monstrum wch�ania�o coraz
wi�cej i wi�cej, jakby nie mog�o ju� by� inaczej. Nikt nie
wiedzia�, jak ukr�ci� jego g��d.
Czterej bezdomni, opu�ciwszy potwora, udali si� na
podtopiony cmentarz, gdzie znale�li zaj�cie. Nieprzyjemna
by�a to praca, tote� wszystkim zdziwionym, cho� wdzi�cznym,
odpowiadali, �e kto� musi si� ni� zaj��. Zaopiekowali si�
grobami, sprz�tali ca�y teren nekropolii, naprawili fragment
muru i nie przyj�li zap�aty. Kto� orzek�, �e uznali to za
ja�mu�n�, wi�c dumnie odm�wili; kto� inny twierdzi�, �e to
wariaci. Wszyscy cieszyli si� z nieoczekiwanego zast�pstwa w
ponurej robocie.
Wysypka by� bardzo z siebie zadowolony, ci�gle si� krzywo
u�miecha�, bacznie obserwuj�c okolicznych mieszka�c�w.
Pokaleczony i chudzielec pracowali zapami�tale, ale bez
emocji - nie smuci�a ich ta har�wka ani nie wprawia�a w
dum�. �pi�cy robi� to co inni, ale tylko on martwi� si� o
kilka pobliskich drzew. Zerka� na nie swoim sm�tnym wzrokiem
i g��boko si� zastanawia�.
Cia�o Bernadzkiego znikn�o, kto� si� nim zaj��.
Ca�a czw�rka po jakim� czasie sko�czy�a porz�dkowanie
cmentarza. Nie wiadomo, gdzie odeszli, mo�e znowu na
wysypisko? I nikt nie zwr�ci� uwagi, �e ubrani byli w
identyczne namokni�te palta. Szybko o nich zapomniano.
Dope�nienie. Spok�j.
Rzeka wr�ci�a do swojego koryta, uspokoi�a si�, mo�e
zasn�a. Jej niepok�j znikn��, zamieni� si� w co� innego
albo po prostu wyparowa� w chmury. Mo�na by�o mu najwy�ej
z�orzeczy�, przeklina� go. Nikt nie poj�� przyczyn, nie
zrozumia� �ywio�u. Powody musia�y le�e� za daleko, �eby po
nie si�gn��, wymkn�y si�. Zosta�o tylko du�o krzyku,
cierpienia, zam�tu, strachu, winy i ulgi.