5739
Szczegóły |
Tytuł |
5739 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5739 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5739 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5739 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEFAN WEINFELD
ZDARZENIE W KRAHWINKEL
Krahwinkel jest ma�� wiosk� po�o�on� u st�p g�r, tu� nad granic�. Ludzie tu s�
pro�ci i �yczliwi,
cho� na obcego patrz� nieufnie. Nic dziwnego, przybysze rzadko tu zagl�daj�.
Krahwinkel le�y z
dala od szlak�w turystycznych, klimat ma niezbyt przyjemny, bo wiatr z g�r daje
si� we znaki
nawet tubylcom - kog� wi�c mo�e przyci�gn��? Nie ma tu przemys�u, nie ma nawet
rzemios�a
artystycznego.
Ludzie utrzymuj� si� przewa�nie z ogrodnictwa, hodowli drobiu i pasterstwa:
kurczaki s� pulchne, jak nigdzie w okolicy, a t�uste i bogate w sole mineralne
mleko tutejszych
kr�w bardzo jest cenione w mleczarni, kt�ra niestety znajduje si� a� w
miasteczku. Zabiera wi�c
mleko od wszystkich mleczarz Piotr, poczciwa dusza, cho� znany wszystkim
plotkarz; odwozi je
nast�pnie do mleczarni jedyn� - przyznajmy, nie najlepsz� drog�, kt�ra ��czy
Krahwinkel ze
�wiatem zewn�trznym. To chyba najwa�niejsze, co mo�na, by powiedzie� o
Krahwinkel - opr�cz
tego, co zostanie opowiedziane ni�ej. Aha! Nie szukajmy tej wioski w atlasie.
Mo�e s� inne
miejscowo�ci o tej samej nazwie na szerokim �wiecie, ale nasze Krahwinkel jest
tak ma�e, �e nie
ma go nawet na �adnej mapie. Zreszt� czy nie jest oboj�tne, jak nazywaj� si�
g�ry widniej�ce na
horyzoncie - Alpy, Apeniny czy Andy? To, o czym opowiem, mog�o si� zdarzy�
wsz�dzie. I mo�e
si� jeszcze zdarzy� w przysz�o�ci - gdzie indziej. Pierwszy zobaczy� to mleczarz
Piotr, prowadz�c
jak co dzie� za uzd� star� klacz zaprz�on� do w�zka. S�o�ce jeszcze nie wzesz�o
i w szarym
p�mroku wida� by�o zaledwie zarysy bia�ej plamy, kt�ra pokrywa�a centraln�
cz��
naj�adniejszego klombu Mariesa, ogrodnika. Piotr zatrzyma� konia i przygl�da�
si� chwil�.
�Wygl�da na to - pomy�la� - �e kto� Mariesowi sp�ata� paskudnego figla. To chyba
wapno. Spali
ostatnie jesienne kwiaty. Stary si� w�cieknie�. Ruszy� dalej, gwi�d��c
ulubionego marsza.
- Dzie� dobry, Piotrze, sp�ni�e� si� dzisiaj. Oto ba�ki, czekam na ciebie od
dobrych kilku minut.
Czy sta�o si� co� w mleczarni? - Wdowa Feresowa nie by�aby sob�, gdyby nie
wietrzy�a we
wszystkim czego� nowego. - U mnie nic, ale Mariesowi kto� wyla� wapno na klomb z
r�ami.
W�cieknie si�, kiedy wr�ci do domu - powt�rzy� mleczarz swoj� my�l. I popatrzy�
w �lad za
Feresow�, kt�ra mrukn�wszy co� w rodzaju �a no!� pobieg�a do Czukad�w. - Za p�
godziny ca�a
wie� ju� b�dzie o tym wiedzia�a mrukn��. �Ale swoj� drog� - to �wi�stwo. Mo�na
Mariesa nie
lubi�, to choleryk i ka�demu powie co� z�o�liwego, ale co komu kwiaty winne?�
Kiedy w godzin� p�niej rozleg� si� na drodze terkot starej furgonetki Mariesa,
przy ogrodzeniu
jego domu sta�o ju� kilka kobiet i kilkunastu podrostk�w. Maries zatrzyma� w�z.
-Co to za zgromadzenie, nie macie innych zaj�� - wyskoczy� na drog� i doszed� do
bramy. Przez
porann� mgie�k� zacz�o ju� przebija� si� s�o�ce, zaostrzaj�c kontury
zrujnowanego kwietnika. -
Psia... - zakl�� i zwracaj�c si� do ludzi zapyta�:
- Kto to zrobi� ? No kto ? Nie macie odwagi powiedzie� ? Bydl�ta, nie ludzie!
Bydl�ta...
Nie zajmuj�c si� pozostawion� na drodze furgonetk�, poszed� do szklarni, sk�d po
chwili wr�ci� z
du�� szufl�. Oznaczy� miejsce na po��k�ym ju� trawniku i ostro�nie, starannie
nabra� na szufl�
bia�ej mazi, pokrywaj�cej klomb. Zaledwie jednak uni�s� szufl�, zawarto�� jej
wyla�a si� z
powrotem na klomb. Z rozmachem powt�rzy� t� czynno�� - z tym samym wynikiem. W
gromadzie
zebranych gapi�w kto� zachichota�. Maries zdj�� marynark� i rzuci� j� na ziemi�,
a uj�wszy �opat�
spojrza� ze z�o�ci� na ludzi.
- Czego si� gapicie? Co tu ciekawego? Nie macie swoich zaj��? Tamci jednak nie
my�leli nawet o
tym, aby pozbawi� si� tak ciekawego widowiska. Maries, mrucz�c p�g�bkiem
przekle�stwa,
macha� zawzi�cie szufl�, bez rezultatu staraj�c si� zgarn�� na ni� pokrywaj�c�
klomb substancj�.
Widz�w tymczasem, cho� to by� dzie� powszedni, przybywa�o, a st�umione chichoty
przerodzi�y
si� w gromkie wybuchy �miechu. Maries, nie posiadaj�c si� ju� z w�ciek�o�ci,
porzuci� szufl� i
wytaszczy� z gara�u ma�y kombajn ogrodniczy. Przymocowa� mechaniczn� �opat� i
zapu�ci� silnik.
Potem usadowi� si� na siode�ku i ruszy� w kierunku plamy. - C� to, ma zamiar
wykopa� ca�y
klomb? - zauwa�y�a ze zdziwieniem jedna z kobiet. Rami� �opaty unios�o si� w
g�r� i opu�ci�o w
samym �rodku plamy. A potem zacz�y si� dzia� rzeczy dziwne i tak szybko po
sobie nast�puj�ce,
�e nikt nie by� w stanie uchwyci� wszystkich szczeg��w. Zgadzano si� jednak
p�niej co do
og�lnego przebiegu wypadk�w. Stalowa �opata opuszczana na plam� zmi�k�a nagle,
jak mi�knie
plastelinowa figurka na gor�cym piecu, i zwis�a bezw�adnie na zdeformowanym
ramieniu
kombajnu. Ma� pociek�a w kierunku maszyny i oblepi�a stalowy p�askownik, na
kt�rym
umocowane by�o siode�ko. Maries, wyj�c nieludzko, stoczy� si� na ziemi�, zerwa�
na nogi,
przebieg� kilkana�cie krok�w i upad� jak k�oda. Ma� za� skurczy�a si� jak gdyby
i powr�ci�a do
swoich pierwotnych granic. Gdyby nie zniekszta�cony kombajn i nieruchome cia�o
Mariesa,
mo�na by przysi�c, �e to tylko kupa wapna, wylana przez kogo� z�o�liwego na
naj�adniejszy klomb
ogrodnika.
- Tak... tak... tak... - komendant posterunku z niech�ci� po�o�y� mikrofon na
wide�ki. By� ju� w
wieku, w kt�rym my�li si� o emeryturze i o domku z ogr�dkiem. W�a�nie dlatego z
proponowanych mu miejscowo�ci wybra� t� w�a�nie, jak mu si� wydawa�o, spokojn�
wiosk�. Trzy
miesi�ce pobytu tu wystarcza�y jednak, by rozproszy� z�udzenia. Prawda, ludzie
tu uczciwi, nie
by�o kradzie�y, tym bardziej napad�w; pech jednak, kt�ry go od kilku lat nie
opuszcza�, dosi�gn��
go i tutaj. Najpierw b�jka, podpalenie, wypadek z niewypa�em. Teraz ta plama,
kt�ra jakoby zabija
ludzi. Trzeba tam pojecha�. C� to mo�e by�? Pewnie pozosta�o�� wojny, jaki� gaz
bojowy, kt�ry
nie wiadomo jak rozla� si� czy te� zosta� umy�lnie rozlany na kwietniku Mariesa.
Stary nie cieszy�
si� sympati� mieszka�c�w wioski, mo�e mia� wrog�w? Trzeba b�dzie przeprowadzi�
�ledztwo, a
niezale�nie od tego wezwa� kogo� z miasta, no i oczywi�cie zabezpieczy� teren do
przybycia
saper�w. Zastanawia� si� chwil�, czy dla wi�kszego presti�u pojecha� jeepem, czy
te� ograniczy�
si� do roweru. Nie, nie samoch�d: rower. Nie mo�na tej sprawie nadawa� rozg�osu,
nie mo�na
wzbudza� paniki. Jest jeszcze wiele pozosta�o�ci wojny w okolicy. Zrozumia�e, �e
dla tutejszych to
wielki wstrz�s, ale on przecie� by� �wiadkiem niejednego wypadku spowodowanego
r�nymi
niewypa�ami. Zreszt� nawet jad�c rowerem dotrze na miejsce w ci�gu 10 minut. Dom
Mariesa
otacza�a ju� ogromna gromada milcz�cych ludzi. By� i lekarz, kt�ry krz�ta� si�
przy u�o�onym na
polowym ��ku ogrodniku. Komendant postawi� rower przy s�upie telegraficznym i
przecisn�� si�
przez ci�b�, ogarniaj�c wzrokiem sytuacj�.
- �yje?
- �yje - odpowiedzia� lekarz - ale ma�o mu chyba brakowa�o, aby si� przeni�s� na
tamten �wiat.
Komendant wyj�� chusteczk� i, przyciskaj�c j� do nosa, zbli�y� si� ostro�nie do
klombu.
- Pi�ciu, na ochotnika, do mnie. Trzeba wyciosa� ko�ki i wbi� tak, aby mo�na to
by�o otoczy�
sznurem. Nikt nie powinien do tego podchodzi� bli�ej ni� na dwadzie�cia metr�w.
Odwr�ci� si�, by przecisn�� si� do swego roweru, gdy wstrzyma�y go krzyki ludzi.
Spojrza�
ponownie. Przede wszystkim rzuci�a mu si� w oczy blada jak �ciana twarz lekarza,
kt�ry
nieruchomy jak s�up soli sta�, wpatruj�c si� w klomb. Od klombu powoli, ale
wyra�nie toczy�a si�
ku niemu ma�. By�o to tym dziwniejsze, �e klomb znajdowa� si� ni�ej od miejsca,
w kt�rym sta�
lekarz. Ma� wyra�nie pi�a si� w g�r�.
- Uciekaj! - wrzasn�� kto� z t�umu.
- Uciekaj, uciekaj ! - podj�o kilka g�os�w.
Lekarz pobieg� kilka krok�w, ale zatrzyma� si� i powoli powr�ci� do ��ka, na
kt�rym le�a� Maries.
Ma� zbli�a�a si� nieustannie. - Pom�cie mu, czego stoicie? - wrzasn�a
histerycznie kt�ra� z
kobiet. Inna zacz�a g�o�no p�aka�. Jaki� ch�opak wyprysn�� spod n�g t�ocz�cych
si� i dopad�
��ka, ujmuj�c je u wezg�owia.
Lekarz chwyci� je r�wnie� i obaj jak mogli najszybciej posuwali si� z bezw�adnym
Mariesem w
bezpieczn� stron�. Nie by�o to junak ju� potrzebne. Ma� skr�ci�a i ruszy�a w
kierunku okien
inspektowych. po�o�onych w g��bi posiad�o�ci ogrodnika. Jej cienki pocz�tkowo
strumie�
rozszerzy� si� w ogromn� bia�� ka�u��, kt�ra przelewa�a si� z miejsca na
miejsce. Po kilku
minutach i plama majaczy�a z dala na wzg�rku ko�o inspekt�w, na klombie za�
pozosta�a jedynie
uszkodzona maszyna. Co dziwniejsze, kwiaty nie by�y zniszczone.
- Cofn�� si� - rozkaza� policjant nieswoim g�osem. - I nie wchodzi� na teren!
Trzeba wezwa� wojsko.
We wsi stacjonowa�a kompania wojsk chemicznych. Kilkunastu �o�nierzy w maskach,
wyposa�onych w przeno�ne urz�dzenia odka�aj�ce, kr�ci�o si� po ogrodzie Mariesa.
Obok rozbito
namiot, w kt�rym umieszczono laboratorium chemiczne. W najwi�kszym we wsi domu,
u Teles�w,
rozlokowa� si� sztab.
Komendant, kt�rego wezwano do sztabu, zasta� tam, opr�cz dow�dcy kompanii
chemicznej, kilku
wy�szych oficer�w. - Siadajcie tutaj ! - powiedzia� jeden z nich.
Nie by�o to przyjemne. Nikomu nie jest przyjemnie, gdy kto mu we w�asnym domu
wydaje
polecenia. Komendant czu� si� g�ow� wsi, najwy�sz� tu w�adz�. Ale co zrobi�, gdy
najwy�sza
w�adza musi wezwa� na pomoc obcych? - S�uchajcie uwa�nie: zasz�y pewne
okoliczno�ci, kt�re
zmusi�y nas do podj�cia krok�w wyj�tkowych. W porozumieniu ze stolic�...
rozumiecie? W
porozumieniu ze stolic� wprowadzamy w tej wsi stan zagro�enia. Nikt nie mo�e si�
st�d oddala� i
nikogo obcego nie nale�y do wsi wpuszcza�. ��czno�� telefoniczna zostaje na
razie przerwana,
wszelkie po��czenia musz� by� z nami uzgodnione. Nie chcemy jednak robi� paniki,
dlatego
potrzebujemy waszej pomocy. Du�o macie ludzi pod sob�?
- Jeden... jednego posterunkowego.
- Rozka�cie wi�c mu, aby og�osi�, �e w zwi�zku z wa�nymi �wiczeniami wojskowymi
ludzie
powinni pozosta� w swoich domach. Dostaw� �ywno�ci do sklepu zorganizujemy sami,
sprzeda�
prowadzona b�dzie pomi�dzy godzin� dwunast� a drug�. Rz�d przeznaczy� ju� pewn�
kwot� na
odszkodowania za przerw� w zaj�ciach. Jeszcze jedno: czy by�y ostatnio u was
przeprowadzone
jakie� masowe badania lekarskie? Macie we wsi lekarza?
- Mamy... - wyj�ka� komendant.
- Powiedzcie mu, �eby si� do nas zg�osi�. Mo�ecie odej��. Komendant podni�s�
si�, sk�oni� i
wyszed�. Towarzyszy�o mu milczenie. Przerwa� je oficer ze z�oconymi
dystynkcjami.
- M�wcie dalej, kapitanie. Wi�c nie uda�o si� przeprowadzi� analizy chemicznej
tej substancji?
- Nie. Do tej pory nie wiemy, co to jest. Niszczy szk�o, metal, gum�. Nie spos�b
uj�� jej w
cokolwiek. Nie umiemy sobie z tym poradzi�. Pierwszy raz si� z czym� takim
spotykam.
- Zachowali�cie nale�yte �rodki ostro�no�ci ?
- Tak, nie by�o jeszcze �adnego wypadku.
- To ma�o. Nie wiecie, co b�dzie dalej. Pami�tajcie o maskach i kombinezonach.
Dozymetry�ci wezwani ?
- Maj� przyby� za godzin�. Rozleg�o si� pukanie do drzwi.
- Prosz� wej�� - odezwa� si� major.
- Panowie mnie wzywali?
- Pana nazwisko?
- Pati, jestem lekarzem...
- Niech pan usi�dzie, panie doktorze. Pan zdaje si� udzieli� pomory pora�onemu
ogrodnikowi?
- Matiesowi? Tak, ale co do przyczyny wypadku maj� panowie nie�cis�e
informacje...
- Mianowicie?
- Wydaje mi si�... oczywi�cie, ca�a ta sprawa jest bardzo dziwna, ale wydaje mi
si�, �e to by�
zwyk�y atak serca. - Czy Maties leczy� si� kiedy� u pana? - Nie, nigdy. To ch�op
zdrowy jak tur. -
Wi�c sk�d u niego atak serca?
- Nie wiem, sam nie potrafi� sobie tego wyt�umaczy�. - Niech pan pos�ucha! -
odezwa� si� oficer z
poz�acanymi dystynkcjami. - Mamy podstawy do przypuszczenia, �e substancja,
kt�ra znalaz�a si�
na waszym terenie, jest nowym rodzajem broni przeciwko ludno�ci cywilnej. - Nasz
komendant
przypuszcza, �e jaki� niewypa� z okresu wojny - wtr�ci� lekarz. - Bzdura, to
dywersja, wiemy,
komu na tym mo�e zale�e�, zreszt� nie pora teraz na polityk�. Doktorze, za kilka
godzin
przyb�dzie tu ekipa sanitarna, aby przebada� wszystkich, kt�rzy znale�li si� w
pobli�u tajemniczej
substancji. Wie pan, analiza krwi i wszystkie te wasze rzeczy, pan si� lepiej na
tym zna. Oni te�.
byczyliby�my sobie tylko od pana wsp�dzia�ania... mam na my�li pana
uczestnictwo w badaniach.
I niech pan wymy�li jaki� pretekst. Zale�y nam na tym, aby unikn�� paniki.
- To wymaga zgody w�adz s�u�by zdrowia - zastrzeg� si� Pati. - To ju� jest
za�atwione.
- A mo�e badania nie s� potrzebne? - nie dawa� za wygran� lekarz. - Nasi ch�opi
dostarczaj� do
miasta mleko i nabia�; mog� straci� klientel�, je�li prasa napisze o badaniach.
- Bez obawy, �aden dziennikarz si� tu nie dostanie. Podj�li�my ju� odpowiednie
kroki.
- Jak pan si� tu dosta� ? Pytanie zwr�cone by�o do m�odego cz�owieka z
rozwichrzon� czupryn�,
kt�ry swobodnie rozsiad� si� na krze�le na wprost oficera z poz�acanymi
dystynkcjami.
- Przyjecha�em rowerem. Wasi �o�nierze dostali rozkaz zatrzymywania wszystkich
samochod�w,
ale o rowerze nie by�o mowy.
- Ma pan natychmiast opu�ci� ten teren. Kapitan osobi�cie tego dopilnuje.
- Na jakiej podstawie wydaje mi pan rozkazy?
- W tej wsi og�oszony zosta� stan zagro�enia i wszyscy, kt�rzy si� tu znajduj�,
podlegaj� moim
rozkazom.
- Zgoda, wyjad�. A jak pan sobie poradzi z kilkudziesi�cioma moimi kolegami,
kt�rzy przyjad� tu
jeszcze dzi� wieczorem, gdy tylko przeczytaj� w popo�udni�wce moj� relacj�?
Niewiele b�d� mia�
do powiedzenia, ale tytu� b�dzie fascynuj�cy:
�Tajemnica strefy zagro�enia�. Podoba si� panu?
Oficer z poz�acanymi dystynkcjami kaszln��.
- Niech pan pos�ucha, redaktorze. Nie mo�emy zabroni� panu publikowania
informacji... na razie
przynajmniej. Zale�y nam jednak na tym, aby pan si� z tym wstrzyma�. Chcemy
dwudziestu
czterech godzin zw�oki... po prostu, aby wyja�ni� pewne okoliczno�ci. Zgoda?
- Zgoda, je�li przez te dwadzie�cia cztery godziny pozostan� na miejscu i dowiem
si� wszystkiego,
na czym mi zale�y.
Oficer zawaha� si�. M�ody cz�owiek pochyli� si� ku niemu i doda�: - Niczym,
panowie, nie
ryzykujecie. Je�li okoliczno�ci, o kt�rych pan wspomnia�, b�d� dostatecznie
powa�ne, i tak nie
uzyskam akceptacji na opublikowanie zebranych wiadomo�ci. Je�li nie, m�j artyku�
w niczym panu
nie zaszkodzi. - Dobrze wi�c. Chc� tylko uprzedzi� pana, �e przed up�ywem doby
nie b�dzie panu
wolno opu�ci� wsi - i �e po��czenia telefoniczne s� przerwane. To wszystko. -
Jeszcze jedno, je�li
pan pozwoli. Czy zanim zwr�c� si� do tutejszych mieszka�c�w, mog� bezpo�rednio
od pana
uzyska� wyja�nienie tego, co si� tu dzieje?
- W tej wsi znaleziono dziwn�, podejrzan� substancj�, kt�rej pochodzenie i
w�a�ciwo�ci usi�uj�
ustali� nasi specjali�ci. To s� w�a�nie okoliczno�ci, kt�re staramy si�
wyja�ni�.
- A co b�dzie, je�li si� to nie uda?
- Z uwagi na bezpiecze�stwo ludno�ci jutro w po�udnie, bez wzgl�du na wynik,
substancj� t�
zniszczymy.
- Jeszcze jedna kolejka piwa dla wszystkich!
�To ju� si�dme piwo, pe�en jestem jak beczka, w g�owie szumi jak na pe�nym morzu
w czasie
sztormu i wci�� jeszcze nie rozumiem, o co tu chodzi� - pomy�la� m�ody cz�owiek.
We wn�trzu
gospody panowa� niezwyk�y przed po�udniem gwar. - Powoli, panowie, tu nie
wszystko si� klei.
Powiedzieli�cie, �e Maries nie m�g� nabra� na szufl� tej mazi, bo wyciek�a, tak?
- Ano tak - stwierdzi�o kilka g�os�w.
- A co si� z t� szufl� sta�o?
- Co si� ta mia�o sta�? Le�y chyba jeszcze przy klombie, czy tak, Marcinie?
- A le�y - przytakn�� Marcin.
- Ca�a, nie zepsuta? - dopytywa� si� dziennikarz. - Calusie�ka, zupe�nie jak
nowa.
- Jak wi�c to si� sta�o, �e blaszana szufla jest ca�a, a stalowa koparka
stopiona i zniszczona?
- Diabelska sprawka! - stwierdzi� kt�ry� z obecnych. - A jak to by�o z Mariesem?
Jak my�licie,
panowie, czy to by� atak serca, jak powiada doktor Pati?
- Panie, Maries ch�op zdrowy by� i jest. Le�y w ��ku, bo go doktor na krok nie
puszcza, ale
niejednemu by jeszcze �eb ukr�ci�. - Co mu si� wi�c mog�o sta�?
- Nic. Nic nie pami�ta. Powiada, �e wraca� z miasta swoj� taks�, a tu kupa ludzi
przed domem.
Zanim si� spostrzeg�, patrzy, a tu le�y w izbie na ��ku i doktor przy nim.
- A czy kto� ze wsi �le si� czuje? Mo�e g�owa kogo boli albo s�aby? Nie
s�yszeli�cie, panowie?
- Wszyscy s� zdrowi, jak byli.
Dziennikarz zapali� papierosa. Nie spos�b doj�� do sedna sprawy. Mo�e to z�uda,
zbiorowy omam,
halucynacja t�umu? S�ysza� ju� o takich przypadkach. - Panowie, a nie zdarzy�o
si� we wsi od
wtorku co� niezwyk�ego? Mo�e s�yszeli�cie jakie� strza�y, mo�e jaki� szum
silnik�w, jakie�
samoloty? Obecni spojrzeli po sobie.
- Co to, to nie - powiedzia� wreszcie ten, kt�ry siedzia� naprzeciw dziennikarza
- tylko �e co� si� z
radiem sta�o.
- Z radiem?
Teraz zacz�li m�wi� jeden przez drugiego, jak gdyby wyrzucaj�c z siebie to, co
im na sercu le�a�o:
- Buczy i huczy, niczego nie s�ycha�.
- U jednego to mo�e by si� i zepsu�o, ale to u wszystkich tak naraz.
- To panowie wojskowi. Telefony od��czyli, to i radio zag�uszyli.
- A j�czy, jak chore.
- Jak j�czy? - zainteresowa� si� dziennikarz.
- Ano tak: U, U-U-U, U-U-U-U-U, i tak w k�ko. Albo inaczej: U, U-U, U-U-U-U, U-
U-U-U-U-U-
U-U, i znowu od pocz�tku.
- I panowie to dok�adnie zapami�tali ?
- A jak�e, panie, co si� nastawi, to stale tak samo, zapami�ta si� dok�adnie jak
wiersz.
- Powt�rzcie, panowie, jeszcze raz - poprosi�.
Powtarzali ch�rem. A on podni�s� si� blady, z kroplami potu na czole i liczy�:
�jeden, trzy, pi��... jeden, dwa, cztery, osiem...� Jak gdyby wt�ruj�c zebranym
zegar wisz�cy
zacz�� bi�: raz, dwa, trzy.... dwana�cie. ...jutro w po�udnie, bez wzgl�du na
wynik, substancj� t�
zniszczymy�. Kto to powiedzia�? Ach... �eby nie by�o za p�no... Zerwa� si� i
wybieg�. - Dok�d
pan tak biegnie? Czemu pan taki blady? - Doktorze, czy pan te� s�ysza�?
To przez radio? - Ten szum? S�ysza�em. A czemu pan pyta? - Przecie� to pocz�tek
szeregu liczb
pierwszych ! Pocz�tek szeregu kwadrat�w! O dwunastej mieli zniszczy�! Wyrzuca� z
siebie s�owa
w biegu, w kt�rym towarzyszy� mu zasapany lekarz.
Z daleka widzieli ogie�, tryskaj�cy z miotaczy p�omieni. Gdy przybyli, by�o ju�
po wszystkim.
ko�nierze chowali sprz�t, spalon� i dymi�c� ziemi� pokrywa� szklisty, bia�y
osad. Dziennikarz, bez
tchu, wskaza� na zgliszcza. - Za p�no, za p�no... ju� nie uda�o mi si� go
uratowa�... - Kogo ? -
zapyta� lekarz.
- Jego, go�cia z dalekich �wiat�w... z innej gwiazdy, a mo�e z innej galaktyki,
czy ja wiem?
- S�dzi pan, �e �to� by�o czym� �ywym?
- Czy s�dz�? Jestem pewny tego! My, ludzie, zawsze wyobra�amy sobie �ycie w
formach takich,
jakie znamy z naszego ziemskiego do�wiadczenia. Ale czy koniecznie istoty z
innych �wiat�w
musz� mie� dwie nogi, dwie r�ce, nos po�rodku pary oczu? Ta galareta by�a istot�
�yj�c�, czuj�c�,
rozumn�. - Je�li to by� go�� z innych �wiat�w, czego tu chcia�? - Kto mo�e
wiedzie�?... Przyby� na
Ziemi� mo�e celowo, mo�e przypadkiem... mo�e wyczerpany d�ug� podr� u kresu
si�... broni�
si�, staraj�c si� nie wyrz�dzi� nam krzywdy. Na nieszcz�cie nie s�yszeli�my
go... a ci, co go
s�yszeli, nie rozumieli... Wybacz, nieznany przybyszu!
Usiad�, wyczerpany, na ziemi, ale po chwili podni�s� si�, zerwa� r�� z krzaka i
rzuci� na szkliste
popio�y.