STEFAN WEINFELD ZDARZENIE W KRAHWINKEL Krahwinkel jest małą wioską położoną u stóp gór, tuż nad granicą. Ludzie tu są prości i życzliwi, choć na obcego patrzą nieufnie. Nic dziwnego, przybysze rzadko tu zaglądają. Krahwinkel leży z dala od szlaków turystycznych, klimat ma niezbyt przyjemny, bo wiatr z gór daje się we znaki nawet tubylcom - kogóż więc może przyciągnąć? Nie ma tu przemysłu, nie ma nawet rzemiosła artystycznego. Ludzie utrzymują się przeważnie z ogrodnictwa, hodowli drobiu i pasterstwa: kurczaki są pulchne, jak nigdzie w okolicy, a tłuste i bogate w sole mineralne mleko tutejszych krów bardzo jest cenione w mleczarni, która niestety znajduje się aż w miasteczku. Zabiera więc mleko od wszystkich mleczarz Piotr, poczciwa dusza, choć znany wszystkim plotkarz; odwozi je następnie do mleczarni jedyną - przyznajmy, nie najlepszą drogą, która łączy Krahwinkel ze światem zewnętrznym. To chyba najważniejsze, co można, by powiedzieć o Krahwinkel - oprócz tego, co zostanie opowiedziane niżej. Aha! Nie szukajmy tej wioski w atlasie. Może są inne miejscowości o tej samej nazwie na szerokim świecie, ale nasze Krahwinkel jest tak małe, że nie ma go nawet na żadnej mapie. Zresztą czy nie jest obojętne, jak nazywają się góry widniejące na horyzoncie - Alpy, Apeniny czy Andy? To, o czym opowiem, mogło się zdarzyć wszędzie. I może się jeszcze zdarzyć w przyszłości - gdzie indziej. Pierwszy zobaczył to mleczarz Piotr, prowadząc jak co dzień za uzdę starą klacz zaprzężoną do wózka. Słońce jeszcze nie wzeszło i w szarym półmroku widać było zaledwie zarysy białej plamy, która pokrywała centralną część najładniejszego klombu Mariesa, ogrodnika. Piotr zatrzymał konia i przyglądał się chwilę. „Wygląda na to - pomyślał - że ktoś Mariesowi spłatał paskudnego figla. To chyba wapno. Spali ostatnie jesienne kwiaty. Stary się wścieknie”. Ruszył dalej, gwiżdżąc ulubionego marsza. - Dzień dobry, Piotrze, spóźniłeś się dzisiaj. Oto bańki, czekam na ciebie od dobrych kilku minut. Czy stało się coś w mleczarni? - Wdowa Feresowa nie byłaby sobą, gdyby nie wietrzyła we wszystkim czegoś nowego. - U mnie nic, ale Mariesowi ktoś wylał wapno na klomb z różami. Wścieknie się, kiedy wróci do domu - powtórzył mleczarz swoją myśl. I popatrzył w ślad za Feresową, która mruknąwszy coś w rodzaju „a no!” pobiegła do Czukadów. - Za pół godziny cała wieś już będzie o tym wiedziała mruknął. „Ale swoją drogą - to świństwo. Można Mariesa nie lubić, to choleryk i każdemu powie coś złośliwego, ale co komu kwiaty winne?” Kiedy w godzinę później rozległ się na drodze terkot starej furgonetki Mariesa, przy ogrodzeniu jego domu stało już kilka kobiet i kilkunastu podrostków. Maries zatrzymał wóz. -Co to za zgromadzenie, nie macie innych zajęć - wyskoczył na drogę i doszedł do bramy. Przez poranną mgiełkę zaczęło już przebijać się słońce, zaostrzając kontury zrujnowanego kwietnika. - Psia... - zaklął i zwracając się do ludzi zapytał: - Kto to zrobił ? No kto ? Nie macie odwagi powiedzieć ? Bydlęta, nie ludzie! Bydlęta... Nie zajmując się pozostawioną na drodze furgonetką, poszedł do szklarni, skąd po chwili wrócił z dużą szuflą. Oznaczył miejsce na pożółkłym już trawniku i ostrożnie, starannie nabrał na szuflę białej mazi, pokrywającej klomb. Zaledwie jednak uniósł szuflę, zawartość jej wylała się z powrotem na klomb. Z rozmachem powtórzył tę czynność - z tym samym wynikiem. W gromadzie zebranych gapiów ktoś zachichotał. Maries zdjął marynarkę i rzucił ją na ziemię, a ująwszy łopatę spojrzał ze złością na ludzi. - Czego się gapicie? Co tu ciekawego? Nie macie swoich zajęć? Tamci jednak nie myśleli nawet o tym, aby pozbawić się tak ciekawego widowiska. Maries, mrucząc półgębkiem przekleństwa, machał zawzięcie szuflą, bez rezultatu starając się zgarnąć na nią pokrywającą klomb substancję. Widzów tymczasem, choć to był dzień powszedni, przybywało, a stłumione chichoty przerodziły się w gromkie wybuchy śmiechu. Maries, nie posiadając się już z wściekłości, porzucił szuflę i wytaszczył z garażu mały kombajn ogrodniczy. Przymocował mechaniczną łopatę i zapuścił silnik. Potem usadowił się na siodełku i ruszył w kierunku plamy. - Cóż to, ma zamiar wykopać cały klomb? - zauważyła ze zdziwieniem jedna z kobiet. Ramię łopaty uniosło się w górę i opuściło w samym środku plamy. A potem zaczęły się dziać rzeczy dziwne i tak szybko po sobie następujące, że nikt nie był w stanie uchwycić wszystkich szczegółów. Zgadzano się jednak później co do ogólnego przebiegu wypadków. Stalowa łopata opuszczana na plamę zmiękła nagle, jak mięknie plastelinowa figurka na gorącym piecu, i zwisła bezwładnie na zdeformowanym ramieniu kombajnu. Maź pociekła w kierunku maszyny i oblepiła stalowy płaskownik, na którym umocowane było siodełko. Maries, wyjąc nieludzko, stoczył się na ziemię, zerwał na nogi, przebiegł kilkanaście kroków i upadł jak kłoda. Maź zaś skurczyła się jak gdyby i powróciła do swoich pierwotnych granic. Gdyby nie zniekształcony kombajn i nieruchome ciało Mariesa, można by przysiąc, że to tylko kupa wapna, wylana przez kogoś złośliwego na najładniejszy klomb ogrodnika. - Tak... tak... tak... - komendant posterunku z niechęcią położył mikrofon na widełki. Był już w wieku, w którym myśli się o emeryturze i o domku z ogródkiem. Właśnie dlatego z proponowanych mu miejscowości wybrał tę właśnie, jak mu się wydawało, spokojną wioskę. Trzy miesiące pobytu tu wystarczały jednak, by rozproszyć złudzenia. Prawda, ludzie tu uczciwi, nie było kradzieży, tym bardziej napadów; pech jednak, który go od kilku lat nie opuszczał, dosięgnął go i tutaj. Najpierw bójka, podpalenie, wypadek z niewypałem. Teraz ta plama, która jakoby zabija ludzi. Trzeba tam pojechać. Cóż to może być? Pewnie pozostałość wojny, jakiś gaz bojowy, który nie wiadomo jak rozlał się czy też został umyślnie rozlany na kwietniku Mariesa. Stary nie cieszył się sympatią mieszkańców wioski, może miał wrogów? Trzeba będzie przeprowadzić śledztwo, a niezależnie od tego wezwać kogoś z miasta, no i oczywiście zabezpieczyć teren do przybycia saperów. Zastanawiał się chwilę, czy dla większego prestiżu pojechać jeepem, czy też ograniczyć się do roweru. Nie, nie samochód: rower. Nie można tej sprawie nadawać rozgłosu, nie można wzbudzać paniki. Jest jeszcze wiele pozostałości wojny w okolicy. Zrozumiałe, że dla tutejszych to wielki wstrząs, ale on przecież był świadkiem niejednego wypadku spowodowanego różnymi niewypałami. Zresztą nawet jadąc rowerem dotrze na miejsce w ciągu 10 minut. Dom Mariesa otaczała już ogromna gromada milczących ludzi. Był i lekarz, który krzątał się przy ułożonym na polowym łóżku ogrodniku. Komendant postawił rower przy słupie telegraficznym i przecisnął się przez ciżbę, ogarniając wzrokiem sytuację. - Żyje? - Żyje - odpowiedział lekarz - ale mało mu chyba brakowało, aby się przeniósł na tamten świat. Komendant wyjął chusteczkę i, przyciskając ją do nosa, zbliżył się ostrożnie do klombu. - Pięciu, na ochotnika, do mnie. Trzeba wyciosać kołki i wbić tak, aby można to było otoczyć sznurem. Nikt nie powinien do tego podchodzić bliżej niż na dwadzieścia metrów. Odwrócił się, by przecisnąć się do swego roweru, gdy wstrzymały go krzyki ludzi. Spojrzał ponownie. Przede wszystkim rzuciła mu się w oczy blada jak ściana twarz lekarza, który nieruchomy jak słup soli stał, wpatrując się w klomb. Od klombu powoli, ale wyraźnie toczyła się ku niemu maź. Było to tym dziwniejsze, że klomb znajdował się niżej od miejsca, w którym stał lekarz. Maź wyraźnie pięła się w górę. - Uciekaj! - wrzasnął ktoś z tłumu. - Uciekaj, uciekaj ! - podjęło kilka głosów. Lekarz pobiegł kilka kroków, ale zatrzymał się i powoli powrócił do łóżka, na którym leżał Maries. Maź zbliżała się nieustannie. - Pomóżcie mu, czego stoicie? - wrzasnęła histerycznie któraś z kobiet. Inna zaczęła głośno płakać. Jakiś chłopak wyprysnął spod nóg tłoczących się i dopadł łóżka, ujmując je u wezgłowia. Lekarz chwycił je również i obaj jak mogli najszybciej posuwali się z bezwładnym Mariesem w bezpieczną stronę. Nie było to junak już potrzebne. Maź skręciła i ruszyła w kierunku okien inspektowych. położonych w głębi posiadłości ogrodnika. Jej cienki początkowo strumień rozszerzył się w ogromną białą kałużę, która przelewała się z miejsca na miejsce. Po kilku minutach i plama majaczyła z dala na wzgórku koło inspektów, na klombie zaś pozostała jedynie uszkodzona maszyna. Co dziwniejsze, kwiaty nie były zniszczone. - Cofnąć się - rozkazał policjant nieswoim głosem. - I nie wchodzić na teren! Trzeba wezwać wojsko. We wsi stacjonowała kompania wojsk chemicznych. Kilkunastu żołnierzy w maskach, wyposażonych w przenośne urządzenia odkażające, kręciło się po ogrodzie Mariesa. Obok rozbito namiot, w którym umieszczono laboratorium chemiczne. W największym we wsi domu, u Telesów, rozlokował się sztab. Komendant, którego wezwano do sztabu, zastał tam, oprócz dowódcy kompanii chemicznej, kilku wyższych oficerów. - Siadajcie tutaj ! - powiedział jeden z nich. Nie było to przyjemne. Nikomu nie jest przyjemnie, gdy kto mu we własnym domu wydaje polecenia. Komendant czuł się głową wsi, najwyższą tu władzą. Ale co zrobić, gdy najwyższa władza musi wezwać na pomoc obcych? - Słuchajcie uważnie: zaszły pewne okoliczności, które zmusiły nas do podjęcia kroków wyjątkowych. W porozumieniu ze stolicą... rozumiecie? W porozumieniu ze stolicą wprowadzamy w tej wsi stan zagrożenia. Nikt nie może się stąd oddalać i nikogo obcego nie należy do wsi wpuszczać. Łączność telefoniczna zostaje na razie przerwana, wszelkie połączenia muszą być z nami uzgodnione. Nie chcemy jednak robić paniki, dlatego potrzebujemy waszej pomocy. Dużo macie ludzi pod sobą? - Jeden... jednego posterunkowego. - Rozkażcie więc mu, aby ogłosił, że w związku z ważnymi ćwiczeniami wojskowymi ludzie powinni pozostać w swoich domach. Dostawę żywności do sklepu zorganizujemy sami, sprzedaż prowadzona będzie pomiędzy godziną dwunastą a drugą. Rząd przeznaczył już pewną kwotę na odszkodowania za przerwę w zajęciach. Jeszcze jedno: czy były ostatnio u was przeprowadzone jakieś masowe badania lekarskie? Macie we wsi lekarza? - Mamy... - wyjąkał komendant. - Powiedzcie mu, żeby się do nas zgłosił. Możecie odejść. Komendant podniósł się, skłonił i wyszedł. Towarzyszyło mu milczenie. Przerwał je oficer ze złoconymi dystynkcjami. - Mówcie dalej, kapitanie. Więc nie udało się przeprowadzić analizy chemicznej tej substancji? - Nie. Do tej pory nie wiemy, co to jest. Niszczy szkło, metal, gumę. Nie sposób ująć jej w cokolwiek. Nie umiemy sobie z tym poradzić. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. - Zachowaliście należyte środki ostrożności ? - Tak, nie było jeszcze żadnego wypadku. - To mało. Nie wiecie, co będzie dalej. Pamiętajcie o maskach i kombinezonach. Dozymetryści wezwani ? - Mają przybyć za godzinę. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę wejść - odezwał się major. - Panowie mnie wzywali? - Pana nazwisko? - Pati, jestem lekarzem... - Niech pan usiądzie, panie doktorze. Pan zdaje się udzielił pomory porażonemu ogrodnikowi? - Matiesowi? Tak, ale co do przyczyny wypadku mają panowie nieścisłe informacje... - Mianowicie? - Wydaje mi się... oczywiście, cała ta sprawa jest bardzo dziwna, ale wydaje mi się, że to był zwykły atak serca. - Czy Maties leczył się kiedyś u pana? - Nie, nigdy. To chłop zdrowy jak tur. - Więc skąd u niego atak serca? - Nie wiem, sam nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. - Niech pan posłucha! - odezwał się oficer z pozłacanymi dystynkcjami. - Mamy podstawy do przypuszczenia, że substancja, która znalazła się na waszym terenie, jest nowym rodzajem broni przeciwko ludności cywilnej. - Nasz komendant przypuszcza, że jakiś niewypał z okresu wojny - wtrącił lekarz. - Bzdura, to dywersja, wiemy, komu na tym może zależeć, zresztą nie pora teraz na politykę. Doktorze, za kilka godzin przybędzie tu ekipa sanitarna, aby przebadać wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu tajemniczej substancji. Wie pan, analiza krwi i wszystkie te wasze rzeczy, pan się lepiej na tym zna. Oni też. byczylibyśmy sobie tylko od pana współdziałania... mam na myśli pana uczestnictwo w badaniach. I niech pan wymyśli jakiś pretekst. Zależy nam na tym, aby uniknąć paniki. - To wymaga zgody władz służby zdrowia - zastrzegł się Pati. - To już jest załatwione. - A może badania nie są potrzebne? - nie dawał za wygraną lekarz. - Nasi chłopi dostarczają do miasta mleko i nabiał; mogą stracić klientelę, jeśli prasa napisze o badaniach. - Bez obawy, żaden dziennikarz się tu nie dostanie. Podjęliśmy już odpowiednie kroki. - Jak pan się tu dostał ? Pytanie zwrócone było do młodego człowieka z rozwichrzoną czupryną, który swobodnie rozsiadł się na krześle na wprost oficera z pozłacanymi dystynkcjami. - Przyjechałem rowerem. Wasi żołnierze dostali rozkaz zatrzymywania wszystkich samochodów, ale o rowerze nie było mowy. - Ma pan natychmiast opuścić ten teren. Kapitan osobiście tego dopilnuje. - Na jakiej podstawie wydaje mi pan rozkazy? - W tej wsi ogłoszony został stan zagrożenia i wszyscy, którzy się tu znajdują, podlegają moim rozkazom. - Zgoda, wyjadę. A jak pan sobie poradzi z kilkudziesięcioma moimi kolegami, którzy przyjadą tu jeszcze dziś wieczorem, gdy tylko przeczytają w popołudniówce moją relację? Niewiele będę miał do powiedzenia, ale tytuł będzie fascynujący: „Tajemnica strefy zagrożenia”. Podoba się panu? Oficer z pozłacanymi dystynkcjami kaszlnął. - Niech pan posłucha, redaktorze. Nie możemy zabronić panu publikowania informacji... na razie przynajmniej. Zależy nam jednak na tym, aby pan się z tym wstrzymał. Chcemy dwudziestu czterech godzin zwłoki... po prostu, aby wyjaśnić pewne okoliczności. Zgoda? - Zgoda, jeśli przez te dwadzieścia cztery godziny pozostanę na miejscu i dowiem się wszystkiego, na czym mi zależy. Oficer zawahał się. Młody człowiek pochylił się ku niemu i dodał: - Niczym, panowie, nie ryzykujecie. Jeśli okoliczności, o których pan wspomniał, będą dostatecznie poważne, i tak nie uzyskam akceptacji na opublikowanie zebranych wiadomości. Jeśli nie, mój artykuł w niczym panu nie zaszkodzi. - Dobrze więc. Chcę tylko uprzedzić pana, że przed upływem doby nie będzie panu wolno opuścić wsi - i że połączenia telefoniczne są przerwane. To wszystko. - Jeszcze jedno, jeśli pan pozwoli. Czy zanim zwrócę się do tutejszych mieszkańców, mogę bezpośrednio od pana uzyskać wyjaśnienie tego, co się tu dzieje? - W tej wsi znaleziono dziwną, podejrzaną substancję, której pochodzenie i właściwości usiłują ustalić nasi specjaliści. To są właśnie okoliczności, które staramy się wyjaśnić. - A co będzie, jeśli się to nie uda? - Z uwagi na bezpieczeństwo ludności jutro w południe, bez względu na wynik, substancję tę zniszczymy. - Jeszcze jedna kolejka piwa dla wszystkich! „To już siódme piwo, pełen jestem jak beczka, w głowie szumi jak na pełnym morzu w czasie sztormu i wciąż jeszcze nie rozumiem, o co tu chodzi” - pomyślał młody człowiek. We wnętrzu gospody panował niezwykły przed południem gwar. - Powoli, panowie, tu nie wszystko się klei. Powiedzieliście, że Maries nie mógł nabrać na szuflę tej mazi, bo wyciekła, tak? - Ano tak - stwierdziło kilka głosów. - A co się z tą szuflą stało? - Co się ta miało stać? Leży chyba jeszcze przy klombie, czy tak, Marcinie? - A leży - przytaknął Marcin. - Cała, nie zepsuta? - dopytywał się dziennikarz. - Calusieńka, zupełnie jak nowa. - Jak więc to się stało, że blaszana szufla jest cała, a stalowa koparka stopiona i zniszczona? - Diabelska sprawka! - stwierdził któryś z obecnych. - A jak to było z Mariesem? Jak myślicie, panowie, czy to był atak serca, jak powiada doktor Pati? - Panie, Maries chłop zdrowy był i jest. Leży w łóżku, bo go doktor na krok nie puszcza, ale niejednemu by jeszcze łeb ukręcił. - Co mu się więc mogło stać? - Nic. Nic nie pamięta. Powiada, że wracał z miasta swoją taksą, a tu kupa ludzi przed domem. Zanim się spostrzegł, patrzy, a tu leży w izbie na łóżku i doktor przy nim. - A czy ktoś ze wsi źle się czuje? Może głowa kogo boli albo słaby? Nie słyszeliście, panowie? - Wszyscy są zdrowi, jak byli. Dziennikarz zapalił papierosa. Nie sposób dojść do sedna sprawy. Może to złuda, zbiorowy omam, halucynacja tłumu? Słyszał już o takich przypadkach. - Panowie, a nie zdarzyło się we wsi od wtorku coś niezwykłego? Może słyszeliście jakieś strzały, może jakiś szum silników, jakieś samoloty? Obecni spojrzeli po sobie. - Co to, to nie - powiedział wreszcie ten, który siedział naprzeciw dziennikarza - tylko że coś się z radiem stało. - Z radiem? Teraz zaczęli mówić jeden przez drugiego, jak gdyby wyrzucając z siebie to, co im na sercu leżało: - Buczy i huczy, niczego nie słychać. - U jednego to może by się i zepsuło, ale to u wszystkich tak naraz. - To panowie wojskowi. Telefony odłączyli, to i radio zagłuszyli. - A jęczy, jak chore. - Jak jęczy? - zainteresował się dziennikarz. - Ano tak: U, U-U-U, U-U-U-U-U, i tak w kółko. Albo inaczej: U, U-U, U-U-U-U, U- U-U-U-U-U- U-U, i znowu od początku. - I panowie to dokładnie zapamiętali ? - A jakże, panie, co się nastawi, to stale tak samo, zapamięta się dokładnie jak wiersz. - Powtórzcie, panowie, jeszcze raz - poprosił. Powtarzali chórem. A on podniósł się blady, z kroplami potu na czole i liczył: „jeden, trzy, pięć... jeden, dwa, cztery, osiem...” Jak gdyby wtórując zebranym zegar wiszący zaczął bić: raz, dwa, trzy.... dwanaście. ...jutro w południe, bez względu na wynik, substancję tę zniszczymy”. Kto to powiedział? Ach... żeby nie było za późno... Zerwał się i wybiegł. - Dokąd pan tak biegnie? Czemu pan taki blady? - Doktorze, czy pan też słyszał? To przez radio? - Ten szum? Słyszałem. A czemu pan pyta? - Przecież to początek szeregu liczb pierwszych ! Początek szeregu kwadratów! O dwunastej mieli zniszczyć! Wyrzucał z siebie słowa w biegu, w którym towarzyszył mu zasapany lekarz. Z daleka widzieli ogień, tryskający z miotaczy płomieni. Gdy przybyli, było już po wszystkim. kołnierze chowali sprzęt, spaloną i dymiącą ziemię pokrywał szklisty, biały osad. Dziennikarz, bez tchu, wskazał na zgliszcza. - Za późno, za późno... już nie udało mi się go uratować... - Kogo ? - zapytał lekarz. - Jego, gościa z dalekich światów... z innej gwiazdy, a może z innej galaktyki, czy ja wiem? - Sądzi pan, że „to” było czymś żywym? - Czy sądzę? Jestem pewny tego! My, ludzie, zawsze wyobrażamy sobie życie w formach takich, jakie znamy z naszego ziemskiego doświadczenia. Ale czy koniecznie istoty z innych światów muszą mieć dwie nogi, dwie ręce, nos pośrodku pary oczu? Ta galareta była istotą żyjącą, czującą, rozumną. - Jeśli to był gość z innych światów, czego tu chciał? - Kto może wiedzieć?... Przybył na Ziemię może celowo, może przypadkiem... może wyczerpany długą podróżą u kresu sił... bronił się, starając się nie wyrządzić nam krzywdy. Na nieszczęście nie słyszeliśmy go... a ci, co go słyszeli, nie rozumieli... Wybacz, nieznany przybyszu! Usiadł, wyczerpany, na ziemi, ale po chwili podniósł się, zerwał różę z krzaka i rzucił na szkliste popioły.