5710
Szczegóły |
Tytuł |
5710 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5710 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Albert Walentinow
Autobus
Historia ta sprawia wra�enie nieprawdopodobnej i
przera�aj�cej. Najstraszliwsze wszelako jest w niej to, i�
wpisuje si� w ramy powszechnie znanych praw fizyki, a z
punktu widzenia tych ostatnich nie ma w niej niczego
nieprawdopodobnego. Tym bardziej �e rzuca �wiat�o na inne
zagadkowe zjawiska, jakie ju� niejednokrotnie ogl�dano na
naszej planecie.
- Powinien pan p�j�� ze mn� i zobaczy� to na w�asne oczy.
Oni zawsze przyje�d�aj� w poniedzia�ki i czwartki. Pewnie
jak ju� zrobi� listy. A dzi� w�a�nie mamy czwartek.
Wyrzuci� to z siebie stoj�c jeszcze na progu - niski,
w�t�ej postury cz�owieczek w podniszczonej jesionce i
okularach o grubych szk�ach - wchodz�c bez pukania do mojego
gabinetu. Nie, nie przypomina� zwyk�ych natr�t�w
oblegaj�cych od czasu do czasu redakcje i z fanatycznym
b�yskiem w oku obalaj�cych argumentacj� na poziomie �smej
klasy szko�y podstawowej teori� wzgl�dno�ci lub, co dzi�
cz�stsze, oferuj�cych "niezawodn�" recept� na przeobra�enie
Rosji w krain� dobrobytu i szcz�cia: handlowc�w wyko�czy�,
a ich maj�tek skonfiskowa� i rozdzieli�. Tak, rozdzieli�, i
to jak najszybciej!
- Dzi� mamy czwartek - powt�rzy� dziwny go�� - wi�c
powinien pan ze mn� p�j��.
- Pan wybaczy, p�j�� - ale dok�d? Po co?
- Na Ma�� Bronn�, to jest ko�o Patriarszych Prud�w. To
tam w�a�nie si� pojawiaj�.
Zapewne dostrzeg� jaki� b�ysk w moich oczach, bo
pospiesznie dorzuci�:
- Tak, tak zdaj� sobie spraw�; Woland, Behemot, Berlioz.
To w�a�nie tam. Ale nie ma w tym nic weso�ego, jak u
Bu�hakowa, to jest straszne. I to �aden wymys�. Bo�e, gdyby�
to by� wymys�!
Z dalszej rozmowy wynika�o, �e "oni" przybywaj� zawsze
o trzeciej nad ranem, a zatem o tej w�a�nie godzinie
powinni�my si� znale�� na Patriarszych Prudach.
- Niech si� pan nie obawia, �e trzeba b�dzie czeka� na
mrozie. - Teraz jego g�os brzmia� dono�nie, afektowanie:
wyczu�, �e dam si� nam�wi�. - Mieszkam obok i z powodzeniem
przeczekamy do trzeciej: pogramy sobie w szachy, napijemy
kawy, �eby nie zasn��. �ony nie ma. Przenios�a si� z c�rk�
do matki. Widzi pan - z zak�opotaniem odwr�ci� wzrok -
jestem fizykiem, pracuj� w Akademii i p�ac� nam, sam pan
zreszt� wie... A te�� zatrudni� si� w firmie handlowej...
Wi�c nikt nam nie b�dzie przeszkadza�.
Nie wiem, czemu si� zgodzi�em. Mo�e dlatego, �e sam wiele
lat sp�dzi�em w mieszkaniu komunalnym niedaleko tamtego
miejsca - w Zau�ku Triochprudnym. Ale najpr�dzej dlatego, �e
wyczu�em, i� m�wi prawd�. Tak czy inaczej, o p�nocy
siedzia�em w jego mieszkaniu. Grali�my w szachy i pili kaw�,
lecz nie odpowiada� na �adne z moich pyta�, powtarzaj�c:
"Sam pan zobaczy". W pewnej chwili, spojrzawszy na zegarek,
znienacka rzuci� ochryp�ym g�osem: "Ju� czas".
Zmierzali�my po�r�d zamieci ku dw�m budynkom ci�gn�cym
si� wzd�u� Patriarszych Prud�w, czuj�c na twarzach uderzenia
suchych �nie�nych pi�ci. Pami�ta�em te domy: wzniesiono je
po wojnie, a my, ch�opaki, z pe�nych zazdro�ci komentarzy
doros�ych wiedzieli�my, �e tam mieszkaj� "wa�ni" ludzie, i
to w osobnych mieszkaniach. W�wczas by�o to dla nas
niepoj�te: jak to mo�e by�, �eby jedna rodzina zajmowa�a
ca�e mieszkanie? Pewnie im tak nudno, bez s�siad�w, a i w
kuchni nie ma z kim pogada�.
- Dzisiaj b�d� zabiera� z s�siedniej bramy, wi�c sta�my
tutaj - powiedzia� m�j towarzysz zatrzymuj�c si� za w�g�em
budynku stoj�cego bli�ej Sadowej. - St�d wszystko zobaczymy,
a oni nie powinni nas zauwa�y�.
- Kim�e wreszcie s� ci "oni"?
Nie zd��y� odpowiedzie�, gdy oni w�a�nie si� pojawili. W
zupe�nej ciszy z zamieci wysun�� si� d�ugi autobus i
zatrzyma� niedaleko nas. By� jaki� dziwny: szeroki, niski,
jakby z�o�ony z dw�ch r�nych pojazd�w. Pierwsz� jego cz��
stanowi� zwyk�y autobus z oknami i otwieranymi automatycznie
drzwiami, pomalowany na jaskrawoczerwony kolor. Drug�
natomiast tworzy�a �lepa, pozbawiona okien czarna skrzynia
ze stercz�c� z dachu kr�tk� rur�. P�niej przekona�em si�,
�e tu tak�e by�y drzwi, tyle �e z ty�u.
Jako pierwszy wysiad� z autobusu oficer, za nim wysypali
si� �o�nierze. Znowu ogarn�o mnie zdziwienie, bo takich
mundur�w jeszcze nie widzia�em: czarne, obcis�e kombinezony,
he�my przypominaj�ce maski z otworami na oczy, futrzane
sznurowane buty. Czarne by�y r�wnie� naramienniki, na
kt�rych widnia�y czerwone trupie g��wki. W r�kach �o�nierze
trzymali rozszerzaj�ce si� lejkowato na ko�cach rurki
osadzone na kr�tkich kolbach. Oficer ubrany by� tak samo jak
oni, z t� tylko r�nic�, �e na jego naramiennikach zamiast
trupich czaszek widnia�y gwiazdy. Wydobywszy z mapnika
arkusz papieru, przez chwil� por�wnywa� co� z notatkami, po
czym da� znak r�k� i wszed� do budynku. Za nim pod��y�o
czterech �o�nierzy, za� dalszych o�miu pozosta�o na ulicy,
tworz�c szpaler mi�dzy wej�ciem a pojazdem. Jako ostatni
wysiad� malutki cz�owieczek w d�ugim, si�gaj�cym a� do pi�t
futrze i futrzanej czapce, kt�ry stan�� przed mask�
autobusu. Kierowca w kabinie zapali� papierosa i rozsiad�
si� wygodnie w fotelu.
Up�yn�� mo�e kwadrans. �o�nierze tkwili nieruchomo, nie
zamieniaj�c mi�dzy sob� ani s�owa. My r�wnie� zachowywali�my
milczenie. W pewnej chwili drzwi wej�ciowe otworzy�y si� na
o�cie� i wyszli z nich dwaj �o�nierze. Za nimi, konwojowani
przez dw�ch innych, ukazali si� m�czyzna, kobieta i
dziecko, mniej wi�cej siedmioletnie. Doro�li nie�li walizki,
kt�re na znak konwojenta wstawili do autobusu. Ubrani byli w
spos�b absolutnie niestosowny do pory roku: bez palt i
czapek, m�czyzna mia� na sobie garnitur i rozche�stan�
koszul� bez krawata, kobieta opatulona by�a w jaskrawo
z�ocistej barwy szlafrok. Tylko dziecko mia�o paletko
i czapk� zawi�zanej pod brod�. Postawiwszy walizk�, kobieta
wzi�a je na r�ce. Teraz wszystkich podprowadzono do
tylnych drzwi.
Zdumia� mnie wyraz ich twarzy. To, co malowa�o si� na
nich, trudno nawet nazwa� spokojem - by�a to zupe�na
oboj�tno��, co� na kszta�t t�pej pokory. Takie twarze
miewaj� ludzie �wiadomi swego losu, kt�rzy pogodzili si� z
nim, jak gdyby spe�niaj�c jak�� powinno��. Z miejsca, gdzie
stali�my, tylne drzwi by�y niewidoczne. Dojrzeli�my tylko,
jak znikn�li za autobusem prowadzeni przez konwojenta, kt�ry
po chwili wyjrza� stamt�d i da� znak r�k� cz�owiekowi
stoj�cemu przed pojazdem. Ten z kolei da� znak kierowcy,
kt�ry kiwn�� g�ow� i pochyliwszy si� do przodu wykona� jaki�
ruch na desce rozdzielczej. Zap�on�a lampka o�wietlaj�c na
mgnienie jego twarz z sumiastymi w�sami i zdegenerowanym,
cofni�tym podbr�dkiem. Z rury na dachu buchn�� r�owy dymek.
Po up�ywie dalszych kilku minut zza tylnych drzwi wyszed�
�o�nierz nios�c na r�kach zwini�t� w niechlujny w�ze�
odzie�. Po �niegu wl�k� si� za nim z�ocisty r�kaw. �o�nierz
nadepn�� na�, potkn�� si� i ze z�o�ci� szarpn�� w�ze�
pozostawiaj�c na �niegu b�yszcz�c� smu�k�. Reszt� rzeczy
niedbale cisn�� do wn�trza autobusu. Tymczasem z bramy
wychodzi�a ju� kolejna rodzina.
Dopiero teraz zacz�o do mnie dociera�, co tu si� dzieje,
a moje zdumienie przerodzi�o si� w przera�enie. Wszystko to
nie mie�ci�o si� w �adnym porz�dku logicznym, wszystko to
by�o irracjonalne, wprost niemo�liwe. A jednak dzia�o si�.
Kolejne rodziny opuszcza�y budynek, najcz�ciej z jednym
dzieckiem, rzadziej z dwojgiem, raz tylko - z trojgiem. I
wszystkie pokornie wstawia�y walizki do autobusu, po czym z
nieruchomymi, nieobecnymi twarzami wchodzi�y do pojazdu,
przed kierowc� zapala�a si� lampka, z rury na dachu snu� si�
r�owy dymek, a �o�nierz niedbale ciska� odzie� na pod�og�
autobusu. Wszystko to dzia�o si� w kompletnej ciszy.
�o�nierze otwierali usta, wydawali jakie� rozkazy skaza�com,
z rzadka tylko zamieniaj�c mi�dzy sob� par� s��w, do nas
jednak nie dociera� �aden d�wi�k. Delikatna wibracja
autobusu �wiadczy�a o tym, �e silnik pracuje, ale silnika
tak�e nie by�o s�ycha�.
- A c� to takiego? - spyta�em chwytaj�c za r�k� mojego
towarzysza. - To jest po prostu niemo�liwe. Te domy
zbudowano w latach pi��dziesi�tych, po �mierci tyrana. Wtedy
ju� nie by�o represji. W ka�dym razie masowych. Zreszt� nie
tak to wygl�da�o. Ludzi po prostu rozstrzeliwano w piwnicach.
Takich ruchomych kom�r gazowych nie stosowano.
Nie zd��y� odpowiedzie�, gdy� w tej samej chwili co�
zasz�o za naszymi plecami. I cho� nie towarzyszy� temu �aden
d�wi�k czy uderzenie, to jednak wiedzeni intuicj� -
obejrzeli�my si�. Za nami sta� �o�nierz z wycelowan� w nasz�
stron� broni�. Kiedy� on zd��y� zaj�� nas od ty�u? �o�nierz
poruszy� wargami i mimo i� nie dobieg� do nas �aden d�wi�k,
sam jego gest by� jednoznaczny: mieli�my ruszy� przed
siebie. Wtedy m�j towarzysz po raz pierwszy si� u�miechn��.
- Chod�my, niech si� pan nie obawia. To b�dzie zabawne.
Podprowadzono nas do bramy, sk�d widoczna by�a tylna
cz�� autobusu. W�a�nie zbli�a�a si� do niej kolejna
rodzina. �o�nierz otworzy� drzwi i ujrzeli�my... r�owy dym.
Po prostu r�owy dym, faluj�cy leniwie, warstwami niczym
g�sty r�owy olej. Pod�ogi i �cian nie by�o wida�. Tam, w t�
r�ow� �mier�, wkraczali ludzie. �o�nierz zamyka� za nimi
drzwi, by po paru minutach otworzy� je ponownie - a wtedy
nie by�o �adnej w�tpliwo�ci, �e w komorze nie ma ju� nikogo.
Pozostawa� tylko r�owy dym snuj�cy si� z rury. I to mia�o
by� zabawne?
Okaza�o si� jednak, �e m�j towarzysz uzna� za zabawne co
innego. To mianowicie, i� byli�my nieosi�galni dla
�o�nierzy. Kiedy, chc�c lepiej wszystko zobaczy�, nazbyt
zbli�y�em si� do autobusu, jeden z konwojent�w z rozmachem
d�gn�� mnie luf� swojej broni. Odruchowo skuli�em si�,
ale... lufa przesz�a przeze mnie jakbym to ja sam by� z
dymu. Wyra�nie rozw�cieczony �o�nierz trzasn�� mnie pi�ci�
w twarz. Skutek by� jednak ten sam. W tym momencie m�j
towarzysz z ca�ej si�y r�bn�� �o�nierza w szcz�k� - jego
pi�� z �atwo�ci� przesz�a przez g�ow�, a �o�nierz nawet si�
nie zachwia�. Wystraszy� si� jednak ogromnie. Co� krzykn�� i
cho� nie dotar� do nas �aden d�wi�k, w jednej chwili otoczy�
nas wieniec lejkowatych luf. I wtedy mojemu towarzyszowi
rozwi�za� si� j�zyk.
- To, co tu widzimy, to przysz�o��. Nie jest to jednak
przysz�o�� realna, lecz tylko jeden z jej mo�liwych
wariant�w. S�ysza� pan zapewne o ostatnich odkryciach
fizyk�w, kt�rzy stwierdzili, i� �yjemy otoczeni polami
informacyjnymi. Informacje nap�ywaj� zar�wno z przesz�o�ci,
jak i z przysz�o�ci, kt�ra nierozerwalnie wi��e si� z
przesz�o�ci� i tera�niejszo�ci�. Ka�dy nasz krok, ka�dy czyn
z dnia dzisiejszego przenika w przysz�o��, niczym kr�gi
wzbudzone przez kamie� wrzucony do wody. Wszak na wsp�ln�
przysz�o�� sk�ada si� post�powanie ka�dego z ludzi. Wszyscy z
nas mimo woli determinujemy los naszych dzieci, wnuk�w i
dalekich potomk�w. Nie bez kozery czytamy w Biblii, �e
wszystko zosta�o ju� zapisane. Z tym, �e nie do ko�ca to tak
wygl�da. Nic bowiem nie jest przes�dzone od samego pocz�tku,
ka�de wsp�czesne wydarzenie w zale�no�ci od swojej skali
determinuje los jednego cz�owieka lub zbiorowo�ci. St�d te�
pola informacyjne, na kt�re sk�ada si� ca�y kompleks zjawisk
zachodz�cych na Ziemi, rekonstruuj� w�a�nie warianty
przysz�ych zdarze� w postaci czego� w rodzaju prognoz
holograficznych. W grudniu nasze spo�ecze�stwo dokonywa�o
wyboru. Dlatego je�li niekt�re obecne tendencje utrzymaj�
si�, w�wczas mo�e to nas doprowadzi� do tego, co przed
chwil� ogl�dali�my. Nie ju� jutro, ale po wielu latach:
wystarczy popatrze� na te ich urz�dzenia.
- No, ale dlaczego my to wszystko widzimy? Przecie� ci
ludzie nie s� materialni?
- Tak, to s� fantomy, czyli w szczeg�lny spos�b
zorganizowane pola elektryczne. S� one potrzebne do
modelowania ewentualnych wydarze�. A ogl�damy je dlatego, �e
tutaj, nie opodal tych budynk�w, przebiega szczelina czasu,
dziesi�ta spo�r�d znanych na �wiecie.
- Dziesi�ta? To jest ich wi�cej?
- Przecie� s�ysza� pan o s�ynnym Tr�jk�cie Bermudzkim, w
kt�rym bez �ladu znikaj� statki i samoloty. Takich
"tr�jk�t�w" odkryto na naszej planecie dziewi��. Ten, tutaj,
jest dziesi�ty. Jednak, teoretycznie, opr�cz niego powinny
by� jeszcze dwa inne. By� mo�e, znajduj� si� one w
nieprzebytej d�ungli. W tych punktach stykaj� si� ze sob�
granice czasu - przesz�ego, tera�niejszego i przysz�ego,
przez kt�re w�a�nie odbywa si� transmisja informacji.
Informacja za� jest efektywn� si�� fizyczn�, kt�ra w
okre�lonych warunkach mo�e "porywa�" cia�a fizyczne i
przenosi� je przez granic� czasu. Ruch wstecz jest tu
niemo�liwy: bomba nigdy nie trafia dwa razy w ten sam lej.
Nawiasem m�wi�c, tutaj, na Ma�ej Bronnej, ludzie r�wnie�
znikali. Nam to teraz nie grozi, bo pola energetyczne,
modeluj�c warianty przysz�o�ci, wytwarzaj� bardzo wysokie
napi�cie, kt�rego po prostu nie jeste�my w stanie pokona�.
My i te fantomy znajdujemy si� po dw�ch stronach bariery
czasu: my w czasie tera�niejszym, one za� - w prawdopodobnej
przysz�o�ci, st�d nie mo�emy si� dotkn��. Oni s� dla nas
widmami, ale my dla nich r�wnie�.
Kiedy ostatnia rodzina rozp�yn�a si� w r�owym
p�omieniu, oficer wyszed� z budynku. Cz�owiek w czapce
zbli�y� si� do niego, popatrzy� na list� i podpisa� j� razem
z oficerem. Dopiero wtedy raczyli zwr�ci� na nas uwag�.
Wys�uchawszy meldunku �o�nierza, oficer uczyni� gest nie
pozostawiaj�cy w�tpliwo�ci: do komory ich. �o�nierze natarli
na nas. Z bliska widzia�em ich t�pe wystraszone twarze i
niemal czu�em wo� dawno nie mytych cia�. Tymczasem oni sami
byli dymem, substancj� niematerialn�, niezdoln� do
jakiegokolwiek dzia�ania fizycznego. Widz�c, �e ich wysi�ki
s� daremne, cz�owiek w czapce - a ju� wiedzia�em, �e on tu
jest najwa�niejszy - wyszczeka� jaki� rozkaz. Wida� nakaza�
milcze� o incydencie i zapomnie� o nim. Zaraz te� wszyscy
szybko za�adowali si� do autobusu.
- To typowe dla tej struktury spo�ecznej - odezwa� si�
m�j towarzysz. - Je�li jakie� zjawisko jest niezrozumia�e,
nale�y uda�, �e go w og�le nie ma. Absolutna uleg�o�� i
ca�kowity brak umiej�tno�ci my�lenia, wi�cej - zakaz
my�lenia innego ni� nakazano: inaczej tego rodzaju struktura
nie mog�aby istnie�. I cho� podobno wszystko zawsze wraca na
w�a�ciwe sobie tory, to jednak cz�owiek jako� nie mo�e si� z
tym pogodzi�. Zreszt� w naszym kraju znali�my tak�e inne
tory, na kt�re mo�na, trzeba powr�ci�.
Szofer uj�� kierownic� i autobus, wykonawszy ostry nawr�t
na w�skiej ulicy, znikn�� w tumanach �niegu. Na burcie,
niewidocznej do tej pory, ujrza�em wyra�ny, ci�gn�cy si�
przez ca�� jej d�ugo�� napisa� z�o�ony z ozdobnych liter:
ZBUDUJEMY �WIETLAN� PRZYSZ�O��.
ALBERT WALENTINOW
Urodzi� si� w Moskwie w 1932 r. Uko�czy� Moskiewski
Instytut Stali i Stop�w, po czym przez 18 lat pracowa� w
przemy�le metalurgicznym. Zacz�� pisa� pracuj�c w fabryce -
przez 12 lat by� nieetatowym felietonist� gazety
"Wieczerniaja Moskwa". Nast�pnie wsp�pracowa� z pismami:
"Znanije - Si�a", "Tiechnika Mo�odio�y", "Socjalisticzeskaja
Industrija" i "In�eniernaja Gazieta". Obecnie jest
redaktorem dzia�u nauki, post�pu technicznego i o�wiaty w
rz�dowej "Rosijskoj Gazietie".
Opublikowa� 9 ksi��ek popularnonaukowych i 2
fantastyczno-naukowe oraz kilkana�cie opowiada�
fantastycznych. W Polsce ukaza�a si� jego powie�� "Planeta
harpii" (P�anieta garpij). E.R.