5480
Szczegóły |
Tytuł |
5480 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5480 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5480 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5480 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CHARLES R. SAUNDERS
pie�ni Gimmilego
Rzeka Kambi brzeg mia�a niski i zasnuty mg��. Roi�o si� tam od antylop i wodnego
ptactwa, a wok� ros�y drzewa spowite zielon� prz�dz� mch�w. Dossouye, dawniej
ahosi, wojowniczka z kr�lestwa Abomey, zmierza�a w stron� Kambi.
Wolno skierowa�a bojowego bawo�u ku rzece, o kt�rej wiedzia�a, �e p�ynie przez
Mossi, s�abo zaludnione kr�lestwo granicz�ce z Abomeyem. Nieliczne grody
dzieli�a ci�gn�ca si� milami sawanna, poro�ni�ta tu i �wdzie k�pami niskich
krzew�w. Dossouye patrzy�a, jak s�oneczne promienie przenikaj� wilgotn� zas�on�
mgie� wstaj�cych znad Kambi.
- Gbo, st�j! - poleci�a, gdy bojowy baw� zszed� nad wod�.
Na widok ogromnego rogatego wierzchowca ptaki umkn�y barwn� chmar�; antylopy
uciek�y, kryj�c si� za drzewami.
Baw� zatrzyma� si�, a Dossouye spojrza�a na rzek�, ospale tocz�c� swe wody.
- Co teraz, Gbo? - mrukn�a. - Przeprawiamy si� czy jedziemy wzd�u� brzegu?
Baw� parskn�� i potrz�sn�� rogatym �bem. Wielko�ci� i kszta�tem niewiele r�ni�
si� od dzikich stworze�, z kt�rych wyhodowano jego przodk�w wiele pokole� temu.
Stopniowo okie�znano ich nieust�pliw� natur�, ale baw� bojowy nadal by� zar�wno
wierzchowcem, jak i swego rodzaju or�em. Dossouye nada�a swemu imi� Gbo, co
znaczy Obro�ca.
Ahosi zr�cznie zeskoczy�a na ziemi�. Lekka sk�rzana zbroja nieprzyjemnie
przylgn�a do cia�a. Od wielu dni nie mieli sposobno�ci, �eby si� wyk�pa�. Na
obu brzegach Kambi Dossouye nie dostrzeg�a stworzenia wi�kszego od wa�ki. Na
my�l, �e lada chwila b�dzie mog�a zanurzy� si� w g��bokiej ciep�ej wodzie,
szybko podj�a decyzj�.
- Przeprawiamy si�, Gbo - oznajmi�a, jakby zwierz� mog�o zrozumie� jej s�owa -
ale najpierw chwila oddechu.
Zdj�a sk�rzan� zbroj�, ods�aniaj�c smuk�e, szczup�e cia�o, i po�o�y�a j� na
brzegu rzeki obok miecza, tarczy i w��czni. Wiedzia�a, �e Gbo woli p�ywa� bez
uprz�y, wi�c zdj�a mu siod�o i uzd�.
Pod jej nag�, l�ni�c� niczym satyna, czarn� jak sier�� bojowego bawo�u sk�r�
rysowa�y si� wyra�nie mi�nie i �ci�gna; bez �ladu t�uszczu; piersi i biodra
by�y ledwie zaznaczone. Gdy Dossouye zdj�a ciasny he�m, w�osy nastroszy�y si�
jak lwia grzywa.
Wesz�a do ciep�ej wody. Gbo zanurzy� si� wcze�niej, a spieniona fala ochlapa�a
jej twarz. Roze�miana zanurkowa�a w g��boki nurt, tak przejrzysty, �e widzia�a
srebrzyste �uski ryb pierzchaj�cych na boki, gdy niespodziewanie si� pojawi�a.
Dossouye wyp�yn�a na powierzchni�, nabra�a powietrza i zanurzy�a si� ponownie,
opadaj�c na pokryte wodorostami dno Kambi. Dotkn�a stopami piasku, odbi�a si� i
pop�yn�a ku faluj�cej �wiat�o�ci. Nagle co� tr�ci�o j� w rami� - na tyle
silnie, �e zacz�a si� obraca� i lekko dryfowa� na boki.
W pierwszej chwili poczu�a strach, a w p�ucach nagle zabrak�o powietrza. Potem
dostrzeg�a ogromny ciemny kszta�t unosz�cy si� obok niej. Gbo, pomy�la�a.
Zrobi�a obr�t w wodzie i znalaz�a si� nad grzbietem bawo�u. Chwyci�a jego r�g i
da�a zwierz�ciu znak, aby wyp�yn�o na powierzchni�. Gbo wynurzy� si� pot�nym
susem, a jego pani omal nie pu�ci�a mocno �ciskanego rogu.
Przeci�li tafl� wody roz�wietlon� o�lepiaj�cym blaskiem s�o�ca. Dossouye
przylgn�a do bawolego poro�a i wybuchn�a �miechem. Nareszcie uwolni�a si� od
brzemienia melancholii, kt�re ci��y�o jej, odk�d rozgoryczona opu�ci�a Abomey.
Wyci�gn�a si� leniwie na grzbiecie Gbo, kt�ry ruszy� ku brzegowi.
Nagle zwierz� znieruchomia�o. Dossouye wyczu�a ca�ym cia�em ostrzegawcze dr�enie
pot�nych mi�ni. Zamruga�a mokrymi powiekami i spr�y�a si� tak samo jak baw�.
Na brzegu czekali dwaj uzbrojeni m�czy�ni; dosiadali koni i trzymali pochylone
ku Dossouye i Gbo w��cznie. Nosili obszerne spodnie z czarnej po�yskliwej
bawe�ny, a na g�owach turbany z tej samej tkaniny. Na obna�onych torsach mieli
tylko nabijane mosi�nymi �wiekami pasy od pochew, w kt�rych trzymali
zakrzywione mossijskie szable. Uzbrojenia dope�nia�y w��cznie o d�ugich grotach
i okr�g�e tarcze ze sk�ry nosoro�ca wzmocnione �elaznymi guzami.
Pierwszy z je�d�c�w nosi� brod�, drugi nie mia� zarostu na g�adkich policzkach.
Poza tym dla Dossouye ich brunatne twarze niczym si� nie r�ni�y. Spojrzenie
ciemnych oczu utkwili w jej twarzy. Spr�yli si� w siod�ach jak drapie�niki na
widok ofiary.
Dossouye od razu wiedzia�a, kim s�: to daju, koczuj�cy swobodnie wojownicy,
kt�rzy s�u�yli czasami w charakterze najemnik�w; cz�ciej jednak byli
z�odziejami i w��cz�gami. Zbici w watahy, jak dzikie psy przemierzali puste
obszary mi�dzy rozrzuconymi daleko od siebie wysepkami grod�w Mossi.
Dzi�ki szcz�ciu i do�wiadczeniu Dossouye udawa�o si� do tej pory unika�
nieprzyjemnych spotka� z daju, teraz jednak... dobra passa si� sko�czy�a.
Rogi Gbo otacza�y jak rama jej znieruchomia�� twarz, a promienie s�o�ca l�ni�y
na zroszonej wod� nagiej sk�rze. Obaj daju u�miechali si� z�owrogo.
Dossouye �cisn�a kolanami boki Gbo. Baw� bojowy wolno szed� po �agodnej
pochy�o�ci rzecznego dna. Brodaty daju powiedzia� co� ostro po mossijsku i
chocia� jego s�owa by�y dla Dossouye niezrozumia�e, wszystko poj�a, gdy uni�s�
w��czni�. Jego towarzysz trzyma� wysoko sw�j or�, odsun�wszy na bok �okie�, aby
�atwo zada� cios.
Gbo par� naprz�d. Dossouye przylgn�a do jego grzbietu, napinaj�c ze
zdenerwowania pot�ne mi�nie plec�w i ud. Gdy baw� podszed� bli�ej, brodaty
daju powt�rzy� gest. Tym razem odezwa� si� w be�kotliwym, ale zrozumia�ym
abomejskim, nakazuj�c Dossouye natychmiast zsi��� z wierzchowca.
Szeptem wyda�a rozkaz i uderzy�a pi�t� w prawy bok Gbo. Zaatakowali jednocze�nie
z szybko�ci�, kt�ra zaskoczy�a nawet przebieg�ych daju.
Baw� wpad� mi�dzy stoj�ce nieruchomo konie, a rzeczne b�oto pryska�o spod jego
racic. Zwr�ci� w prawo rogaty �eb i ko�ysz�c nim jak wielkim m�otem, uderzy� z
ca�ej si�y w bok wierzchowca, kt�rego dosiada� brodaty daju. Ko� st�kn�� niemal
ludzkim g�osem i upad�; krew tryska�a z dwu szerokich ran. Je�dziec zd��y�
wprawdzie zeskoczy�, nim wierzchowiec si� przewr�ci�, ale wyl�dowa� na plecach i
teraz le�a� os�upia�y. Gbo masakrowa� kwicz�c� i kopi�c� ofiar�.
Ledwie baw� ruszy�, Dossouye zsun�a si� w d� po grzbiecie, a gdy zaatakowa�
konia daju, przylgn�a na chwil� do mokrego boku, wczepiona mocno palcami r�k i
st�p. Wiele ryzykowa�a w nadziei, �e szar�uj�cy baw� przerazi daju i b�dzie
mia�a do�� czasu, aby pochwyci� bro�.
W chwili gdy ko� zwali� si� na ziemi�, pu�ci�a mokr� sier�� i opad�a na brzeg
rzeki zwinnie jak kot skacz�cy z drzewa. Szcz�cie zn�w jej sprzyja�o;
wierzchowiec drugiego daju stan�� d�ba, zawzi�cie m��c�c powietrze kopytami, a
je�dziec kl��, gwa�townie �ci�gaj�c wodze. Wystarczy�o jedno spojrzenie, aby
Dossouye upewni�a si�, �e bez przeszk�d dopadnie miecza. Skoczy�a ku niemu i
odwracaj�c g�ow� rzuci�a Gbo kolejny rozkaz.
Za jej plecami rozleg� si� t�tent kopyt. W biegu chwyci�a w��czni�, a potem
odwr�ci�a si�, staj�c twarz� w twarz z nacieraj�cym daju.
Wojownik bez zarostu atakowa� brawurowo z mossijskim przekle�stwem na ustach.
Dossouye bez wahania cisn�a w��czni� w pier� galopuj�cego konia. Odleg�o�� by�a
niewielka, ale si�a �ylastego ramienia ahosi sprawi�a, �e grot utkwi� g��boko w
ciele zwierz�cia. Dossouye mia�a zaledwie u�amek sekundy na podj�cie decyzji;
wybra�a wi�kszy cel, poniewa� zaatakowany cz�owiek m�g� zrobi� unik lub odbi�
w��czni�, a potem bez trudu zaszlachtowa� przeciwniczk�.
Ko� opad� na kolana z bolesnym kwikiem, a wysadzony z siod�a daju spad� par�
krok�w od Dossouye. Gdy pochyli�a si�, chwytaj�c miecz, ujrza�a l�ni�c� ��taw�
smug�, jakby s�o�ce roz�wietli�o jaki� przedmiot, kt�ry wypad� szybuj�cemu w
powietrzu daju.
Dossouye tylko na moment uleg�a ciekawo�ci. �eby ocali� �ycie, musia�a porusza�
si� r�wnie szybko jak na abomejskim polu bitwy. Mocno �cisn�a miecz i dwoma
kocimi susami dopad�a le��cego na ziemi przeciwnika. W��cznia wypad�a mu z r�k.
Desperacko pr�bowa� wyci�gn�� szabl� z pochwy, lecz ostrze Dossouye przebi�o
kark daju, zabijaj�c go na miejscu.
Dossouye odwr�ci�a si� plecami do trupa i popatrzy�a na nieoczekiwane
pobojowisko. Ko� przebity w��czni� by� martwy, podobnie jak jego pan, kt�remu po
upadku grot utkwi� w sercu. Wierzchowiec brodatego daju r�wnie� wyzion�� ducha,
lecz krew wci�� kapa�a z szerokich ran zadanych przez bawo�u. Je�dziec le�a� z
twarz� w b�ocie, a Gbo sta� nad nim, przyciskaj�c skrwawiony r�g do jego plec�w.
Daju ca�y dr�a�, zdaj�c sobie spraw�, �e prze�y�, bo Dossouye przed chwil�
wyda�a zwierz�ciu rozkaz; m�wi� po abomejsku, wi�c chcia�a go wypyta�. Gdyby nie
s�owo rzucone przez ahosi, byk stratowa�by go, zmieniaj�c ludzkie cia�o w krwaw�
miazg�.
Dossouye podesz�a do le��cego daju jak wielka smuk�a pantera. Pali� j� gniew;
znikn�a rado�� odczuwana niedawno, ust�puj�c miejsca w�ciek�o�ci nieskrywanej
jak nago��. Ahosi podesz�a do Gbo i pog�aska�a bok zwierz�cia, szepcz�c do ucha
s�owa pochwa�y. Baw� po raz kolejny udowodni�, �e zas�uguje na swoje imi�.
Rzuci�a kolejny rozkaz i Gbo uni�s� rogaty �eb... ale nieznacznie. Gdy cz�owiek
pr�bowa� wsta�, zn�w poczu� na plecach dotkni�cie bawolego rogu i natychmiast
pad� w b�oto. Odwr�ci� lekko g�ow� i jednym okiem spojrza� na ahosi, stoj�c�
gro�nie obok bawolego wierzchowca.
- Oszcz�d�... mnie - rzuci� chrapliwie.
Dossouye prychn�a z pogard� i ukl�k�a przy jego g�owie.
- Gdzie reszta ps�w z twojej watahy? - zapyta�a. - S�ysza�am, �e w�drujecie
gromadnie.
- Tylko... Mahadu i ja - odpar� urywanym g�osem. - B�agam... gdzie moso? Mahadu
go mia�...
- Co to jest moso?
- Ma�y pos��ek... odlany z br�zu. Bardzo cenny... podziel� si�... z tob�.
- Doskonale wiem, co chcia�by� ze mn� dzieli�! - burkn�a Dossouye. Przypomnia�a
sobie o �wietlistej smudze, kt�r� dostrzeg�a, gdy daju bez zarostu spad� z
konia. Cenny przedmiot? - Nie widzia�am moso. Ka�� si� cofn�� mojemu bykowi, a
ty wsta� i uciekaj. Nie wa� si� ogl�da� ani my�le� o tym, jak odzyska� bro�.
Masz w tej chwili znikn�� mi z oczu. Zrozumia�e�?
Daju energicznie pokiwa� g�ow�. Na rozkaz Dossouye Gbo odsun�� si� od le��cego
m�czyzny, kt�ry bez s�owa podni�s� si� niezdarnie i umkn��, nie ogl�daj�c si�
ani razu. Wkr�tce znikn�� w�r�d drzew spowitych mg��. S�ysz�c komend�, krn�brny
Gbo wypr�y� si�, jakby go powstrzyma�a niewidzialna p�tla. Dossouye uspokaja�a
go, przesuwaj�c d�oni� po karku i uszach. Nie mia�a poj�cia, czemu darowa�a
�ycie temu daju. W abomejskiej armii mordowa�a na rozkaz, pos�usznie niczym Gbo,
ale teraz zabija�a tylko w obronie w�asnej. Daju imieniem Mahadu bez skrupu��w
zaatakowa�a od ty�u, ale pozwoli�a w�a�nie uj�� z �yciem r�wnie niebezpiecznemu
wrogowi. Mo�e zabijanie j� znu�y�o?
Zniecierpliwiona otrz�sn�a si� z tych my�li. Zn�w stan�a jej przed oczami
szybuj�ca smuga blasku, kt�r� ujrza�a niedawno. Moso, tak m�wi� daju. Cenny
pos��ek...
W tej samej chwili us�ysza�a cztery mocne, wyra�ne i melodyjne d�wi�ki
dobiegaj�ce zza plec�w.
Dossouye i Gbo odwr�cili si� jednocze�nie, �eby stawi� czo�o kolejnemu
napastnikowi. Obok martwego Mahadu i jego konia sta� samotny m�czyzna. Nie
przypomina� daju. Szczerze m�wi�c, Dossouye nie spotka�a dot�d cz�owieka, kt�ry
by tak wygl�da�. Uwag� zwraca�y rozmaite odcienie br�zu: sk�ra przybra�a barw�
wysuszonego tytoniu; spodnie i rozpi�ty p�aszcz by�y ja�niejsze, prawie rdzawe;
oczy mia�y ciemny kolor mokrej gliny. W�osy si�gaj�ce ramion by�y splecione w
niezliczone warkoczyki - ka�dy z nich ozdobiono kolorowymi paciorkami o
rozmaitych kszta�tach. Otoczona splotami owalna twarz wydawa�a si� szczera i
mi�a, a wzrok przyci�ga�y przede wszystkim przyjazne oczy i niewymuszony,
serdeczny u�miech. Nad g�rn� warg� r�s� czarny w�sik, a na policzkach rzadka
broda. Twarz sprawia�a wra�enie m�odzie�czej; ten w��cz�ga by� chyba niewiele
starszy od Dossouye, kt�rej min�o ju� dwadzie�cia p�r deszczowych. Posta� mia�
smuk�� jak ona, lecz wydawa� si� ni�szy.
W r�ku trzyma� instrument wydaj�cy melodyjne d�wi�ki. To by�a kalimba: drewniane
pud�o rezonansowe, a na nim osiem klawiszy uderzaj�cych o wypuk�� metalow�
obr�cz. Muzyk wydobywa� d�wi�ki, uderzaj�c kciukami w klawisze ma�ego
instrumentu.
Bystre oko Dossouye nie dostrzeg�o �adnej broni, ale niejedno ostrze mog�o by�
ukryte w fa�dach obszernego p�aszcza. Nieznajomy u�miechn�� si� szeroko, jakby
czyta� w jej my�lach.
- Nie chcia�em ci� przestraszy�, ahosi - powiedzia� cichym, �agodnym g�osem.
M�wi� po abomejsku z obcym akcentem, ale s�owa brzmia�y jak muzyka. - Us�ysza�em
odg�osy walki. - Jego kciuk tr�ci� �rodkowy klawisz kalimby i ponad brzegiem
rzeki rozleg� si� dono�ny zew krwi i �mierci.
Gbo rykn�� i potrz�sn�� szkar�atnymi rogami, a Dossouye zacisn�a d�o� na
r�koje�ci poczerwienia�ego miecza.
- Widz�, �e potyczka sko�czona. Z mojej strony nie musisz si� niczego obawia�.
Tr�ci� inny klawisz. Wysoki, radosny ton uni�s� si� ku niebu jak ptak: pok�j,
szcz�cie. Gbo po�o�y� si� jak m�ody byczek na pastwisku, a Dossouye z u�miechem
opu�ci�a miecz. Wiele p�r deszczowych min�o, odk�d po raz ostatni odczuwa�a
spok�j, jakim emanowa� ten jeden d�wi�k.
Nieraz zosta�a jednak oszukana.
- Kto� ty? - zapyta�a.
- Jestem Gimmile, bela czyli bard - odpar� pogodnie. Mo�esz �mia�o od�o�y� bro�
i ubra� si�, bo nic ci z mojej strony nie grozi. Nawet gdybym mia� z�e zamiary,
chyba nie da�bym ci rady. Wygl�da na to, �e jedna abomejska ahosi warta jest
wi�cej ni� dwaj daju, a ja z pewno�ci� si� do nich nie zaliczam.
Dossouye poczu�a na sobie jego spojrzenie, gdy popatrzy� z uznaniem na jej nagie
cia�o. Wiedzia�a, �e jest ko�cista, niezr�czna... ale Gimmile postrzega� j�
inaczej. �ledzi� ruchy dziewczyny, zwinne i pewne jak u wielkich kot�w. Patrzy�
na wyraziste rysy i oczy pe�ne smutku.
Dossouye nie ufa�a mu. Z drugiej strony jednak mia� racj� m�wi�c, �e nie jest w
stanie jej skrzywdzi�. P�ki trzyma�a miecz, a Gbo sta� u jej boku, mog�a si�
czu� bezpieczna.
- Pilnuj go! - rozkaza�a bojowemu bawo�u.
Si�gn�a po sk�rzan� zbroj�, a Gbo stan�� naprzeciwko Gimmilego, lecz wobec si�y
i dziko�ci wierzchowca bela nawet okiem nie mrugn��. Przeciwnie, wyci�gn�� r�k�
i dotkn�� pyska zwierz�cia.
Dossouye wiedzia�a, �e bela jest w niebezpiecze�stwie i ju� otwiera�a usta, aby
rzuci� rozkaz, kt�ry mia� uchroni� Gimmilego przed nieopatrznie pog�askan�
besti�, ale Gbo tylko parskn�� cicho i cierpliwie znosi� karesy barda.
Dossouye nie mog�a sobie przypomnie�, by za jej pami�ci bojowy baw�, kt�remu
rozkazano pilnowa� zak�adnika, pozwoli� si� dotkn�� obcemu. Zacisn�a usta i
w�o�y�a zbroj�.
- Ahosi, zamierza�a� przeprawi� si� przez rzek�, gdy napadli ci� daju? - zapyta�
Gimmile, pieszczotliwie ci�gn�c Gbo za uszy.
- Owszem. Mam na imi� Dossouye.
- W takim razie, Dossouye, jestem twoim d�u�nikiem, bo gdyby� nie nadjecha�a,
tamci zapewne byliby dla mnie sporym zagro�eniem.
- O czym ty m�wisz? - spyta�a i zerkn�a na niego, wi���c rzemyki sk�rzanego
pancerza.
- Pie�ni bela... maj� swoj� warto�� - odpar� zagadkowo Gimmile. - W pewnym
sensie uratowa�a� mi �ycie. Niedaleko stoi m�j dom. Chcia�bym dla ciebie
za�piewa�. Mam te� sporo jedzenia. Ja... od dawna �yj� samotnie.
Nacisn�� inny klawisz swej kalimby... rozleg� si� �a�osny ton opuszczenia.
Dossouye poj�a, �e odczucia bela wsp�graj� z jej nastrojem. Odk�d porzuci�a
Abomey, unika�a ludzi, ale narasta�o w niej wra�enie pustki i osamotnienia. Jej
dusza by�a cicha, sieroca.
Dossouye popatrzy�a na barda i obserwowa�a Gbo, kt�ry liza� jego d�o�, bo mu
zaufa�. A jednak podejrzliwo�� nie dawa�a jej spokoju. Czemu Gimmile �yje na
odludziu? Przecie� bard potrzebuje s�uchaczy tak samo, jak wojownik pragnie
bitwy. C� cennego mog� mu odebra� z�odzieje? Z pewno�ci� nie pie�ni albo
kalimb�, uzna�a.
Nagle zapragn�a ze wszystkich si� pos�ucha� jego pie�ni, porozmawia� z nim,
dotkn�� go. Wiele tygodni min�o od ostatniego spotkania z kimkolwiek, kto nie
nastawa� wprost na jej �ycie. Nadal by�a podejrzliwa, lecz postanowi�a na to nie
zwa�a�.
- Pojad� z tob�, ale nie na d�ugo.
Gimmile cofn�� r�k�, kt�r� dotyka� pyska Gbo i zagra� radosny akord na kalimbie.
�piewa�, gdy Dossouye zak�ada�a siod�o na pot�ny korpus bojowego bawo�u. Nie
rozumia�a mossijskich s��w pie�ni, ale d�wi�k g�osu sprawi�, �e uspokoi�a si�,
wycieraj�c krew daju ze swego miecza i rog�w Gbo.
Wskoczy�a na jego grzbiet i popatrzy�a z g�ry na Gimmilego, kt�ry przesta�
�piewa�. Przez kr�tk� chwil� pragn�a wbi� pi�ty w boki Gbo i pop�dzi� na o�lep
przez rzek�...
Gimmile uni�s� rami� i czeka�, a� Dossouye pomo�e mu dosi��� bawo�u. W oczach
mia� spok�j, a u�miech obiecywa� pociech�. Dossouye uj�a jego d�o� i
podci�gn�a pie�niarza w g�r�. Usiad� przed ni�. Byli oboje tak szczupli, �e w
siodle starczy�o miejsca dla dwojga. Dotyka� jej, plecami napieraj�c na piersi;
mie�ci� si� idealnie w kr�gu jej ramion, kiedy chwyci�a wodze Gbo. Ten bela
wype�ni� swoj� obecno�ci� pustk�, kt�r� odczuwa�a, chocia� dot�d za nic by si�
do tego nie chcia�a przyzna�.
- Kt�r�dy pojedziemy? - zapyta�a.
- Wzd�u� brzegu, w stron� zachodz�cego s�o�ca - t�umaczy� Gimmile.
Targana sprzecznymi odczuciami, Dossouye zapami�ta�a jednak, �e bela wskaza�
kierunek przeciwny do tego, kt�ry wybra� uciekaj�cy daju. Gdy pop�dzi�a Gbo,
wreszcie zapomnia�a o w�tpliwo�ciach, a wspomnienie l�ni�cego przedmiotu
upuszczonego przez brodatego daju rozwia�o si� w jej umy�le niczym poranna mg�a.
Samotna kamienna budowla stercz�ca wysoko nad wierzcho�kami drzew sprawia�a
dziwne wra�enie. Mo�na by pomy�le�, �e rozbawione b�stwo porwa�o wielki g�az ze
skalistych pustkowi Axum i pod wp�ywem nag�ego kaprysu rzuci�o go w sam �rodek
d�ungli kr�lestwa Mossi. Kaskady pn�czy i lian tworzy�y zielone nawisy u szczytu
maczugi z szarego granitu.
Tu Gimmile mia� swoje mieszkanie.
W komnacie wykutej wewn�trz g�azu Dossouye usiad�a na kamiennym krze�le
przykrytym tkanin�. Meble zosta�y wyciosane w granicie. Zawieszone na �cianach
kunsztownie tkane makaty o�ywia�y szaro�� ska�y. Wcze�niej Dossouye podziwia�a
sienie i schody, kt�rymi wie�a by�a podziurawiona jak plaster miodu.
Gdy sko�czy�a posi�ek z�o�ony z gotowanych owoc�w i przyrz�dzony przez
Gimmilego, przypomnia�a sobie historie, kt�re s�ysza�a o miastach Dogonu
wykutych w skalnych zboczach. To by� jednak pustynny kraj. W krainie
zadrzewionej jak Mossi samotna maczuga wie�y Gimmilego by�a osobliwo�ci�.
W czasie posi�ku ma�o rozmawiali. Najwyra�niej Gimmilemu �atwiej by�o si�
porozumiewa� d�wi�kami kalimby. Melodia p�yn�ca spod jej o�miu klawiszy rozwia�a
z�e przeczucia, kt�re znowu si� w niej odezwa�y, poniewa� bela nalega�, �eby
zamkn�� Gbo w kamiennej zagrodzie u st�p wie�y.
- Chyba nie chcesz, �eby w��czy� si� po okolicy.
Dossouye wiedzia�a, �e potrzeba si�y s�onia, by ruszy� z miejsca jej bawo�u,
gdyby kaza�a mu sta� nieruchomo, ale bela za�piewa� �agodnie i u�miechn�� si�
serdecznie, wi�c zaprowadzi�a Gbo do zagrody i patrzy�a, jak Gimmile zamyka
wej�cie kamienn� belk�, objawiaj�c krzep� nie mniejsz� ni� jej w�asna.
Gra� i u�miecha� si�, prowadz�c j� kr�conymi schodami w�r�d �wietlnych promieni,
kt�re wpada�y przez w�skie okienka. �piewa� dla niej, gotuj�c owoce wyj�te z
glinianej beczki, a kiedy si� posila�a, brzd�ka� na kalimbie.
Sam nic nie jad�. Dossouye dziwi�a si�, ale by�a tak spokojna i zadowolona, �e
nie zapyta�a o to.
Z drugiej strony jednak... pozosta�a ahosi. Kiedy Gimmile zabra� drewnian�
misk�, z kt�rej jad�a, bez namys�u zada�a pytanie:
- Jak to si� sta�o, �e mieszkasz w wie�y, kt�rej nawet kr�l m�g�by ci
pozazdro�ci�, cho� jeste� zwyk�ym �piewakiem?
U�miech znikn�� z twarzy Gimmilego, a w jego oczach Dossouye po raz pierwszy
ujrza�a cierpienie. Ogarn�y j� wyrzuty sumienia, ale nie mog�a cofn�� swoich
s��w.
- Przepraszam - wyj�ka�a. - Nakarmi�e� mnie i da�e� schronienie, a ja pytam o
sprawy, kt�re nie powinny mnie obchodzi�.
- Nieprawda - odpar� bela, g�uchy na jej usprawiedliwienia. - Masz prawo
wiedzie�... Masz prawo wiedzie�.
- O czym?
Usiad� u jej st�p i spojrza� na ni� oczami dziecka, ale historia, kt�r�
opowiedzia�, nie by�a dzieci�c� bajk�.
Jako m�ody bela, kt�ry ledwie pozna� swe rzemios�o, Gimmile przyby� na dw�r
Kononda, w�adcy Dedougou, mossijskiego grodu-pa�stwa. Dla kaprysu kr�l zezwoli�
pocz�tkuj�cemu bardowi, �eby przed nim wyst�pi�. Niezwyk�y talent m�odzie�ca,
jego �piew i gra na kalimbie sprawi�y, �e Bankassi, nadworny bard, zap�on�� do�
nienawi�ci�. S�czy� jad w kr�lewskie uszy, a� Konondo dopatrzy� si� obrazy i
lekcewa�enia w pie�niach Gimmilego, cho� ich tam nie by�o. Gdy m�odzieniec
poprosi� o kwabo, skromny datek zwyczajowo nale�ny bela od w�adcy, Konondo
rykn��:
- Drwisz ze mnie, a na dodatek prosisz o kwabo? Ju� ja ci� wynagrodz�! Stra�!
Zabra� tego szakala, da� mu pi��dziesi�t bat�w i wyrzuci� z Dedougou!
Gimmile walczy� zawzi�cie, gdy wywlekano go z sali tronowej. Bankassi
tryumfowa�, bo zachowa� wielkie wp�ywy na dworze Kononda.
Inny cz�owiek pewnie umar�by po tak okrutnej ka�ni, ale Gimmilemu gwa�towna
nienawi�� dodawa�a si�. To ona trzyma�a go przy �yciu, gdy kroplami krwi
sp�ywaj�cymi z poranionych plec�w znaczy� drog�, chwiejnym krokiem oddalaj�c si�
od Dedougou. Nienawi�� pomog�a mu dotrze� w g��b zakazanego gaju w�r�d las�w
Mossi, do ukrytej �wi�tyni Legby...
Dossouye otworzy�a szeroko oczy, s�ysz�c wykl�te imi� Legby - boga
odszczepie�c�w i profan�w. W kr�lestwach le��cych nad zatok� Otongi jego kult
by� zakazany, a imienia nie wolno by�o wymawia�. Na wzmiank� o Legbie odsun�a
si� od �piewaka.
Nadesz�a pe�na goryczy, z�owroga noc, gdy Legba wys�ucha� jego b�agania. Baraka,
tajemna moc z boskich r�k, sp�yn�a na kalimb� barda... i przenikn�a jego
dusz�. Rany cudownie si� zabli�ni�y, a wszystkie my�li dotyczy�y zemsty, gdy
Gimmile opu�ci� �wi�tyni� z�a ju� nie jako zwyk�y bela, ale cz�owiek wzbudzaj�cy
l�k.
Pewnej bezksi�ycowej nocy stan�� za murami Dedougou, a z jego kalimby pop�yn�y
szybkie, urywane nuty. Wtedy za�piewa�:
W Dedougou rz�dzi w�adca �ysy jak kolano
Z brzuszyskiem ogromnym niczym bandzioch s�onia
Z�b�w niewiele w g�bie mu zosta�o,
A jego bela w�a�nie g�os utraci�...
Na dworze Kononda ludzie zakrzykn�li ze zgrozy, gdy kr�lowi w jednej chwili
wypad�y wszystkie w�osy. Sam Konondo wrzasn�� bole�nie, kiedy z�by posypa�y si�
z jego ust niczym orzechy z drzewa. Wnet cierpienie sta�o si� niezno�ne,
poniewa� brzuch tak mu spuch�, �e rozdar�a si� materia kr�lewskich szat. Tylko
bela Bankassi nie wt�rowa� ch�rowi g�os�w wyra�aj�cych niepewno�� i strach,
kt�re rozbrzmiewa�y w ca�ym Dedougou. Z jego gardzieli wydobywa� si� jedynie
rozpaczliwy, nieludzki kwik.
Dokona�a si� zemsta Gimmilego. Wkr�tce przekona� si� jednak, �e baraka, dar
Legby, nie jest dla niego b�ogos�awie�stwem, bo dary tego b�stwa zawsze maj�
swoj� cen�, kt�ra jest przekle�stwem.
Nadal m�g� opiewa� wielkie czyny dawnych wojownik�w, dzieje bog�w i bogi�,
stworzenie �wiata i tajemne rozmowy zwierz�t. Przekle�stwo ci���ce na jego
baraka polega�o na tym, �e pie�ni o ludziach �yj�cych - tak�e o nim samym -
stawa�y si� rzeczywisto�ci�.
- To jest kl�twa - powiedzia� Gimmile ko�cz�c opowie��. Jego palce spoczywa�y
niedbale na klawiszach kalimby. - Wie�� o mej mocy roznios�a si� po Mossi.
Ludzie tropili mnie jak s�py wypatruj�ce padliny. Chcieli, �ebym �piewa� o ich
bogactwie, urodzie, odwadze i rozumie, ale nie mog�em tego uczyni�. Pragn��em
tylko odp�aci� Konondzie i Bankassiemu za moje krzywdy, ale baraka tkwi we mnie
wbrew mej woli... jak przekle�stwo. Ludzie podobni do zabitych przez ciebie daju
kra�� wok� jak szara�cza, bo chc� mnie zmusi�, �ebym wy�piewa� dla nich z�ote
g�ry, ale ja pie�ni� oddali�em si� od nich.
- I... wy�piewa�e� ten g�az w miejscu, gdzie nie powinno by� ska�?
- Tak - odpar� Gimmile. - Ja �piewam pie��, a Legba j� urzeczywistnia.
- Legba zes�a� t� wie��... - powiedzia�a wolno Dossouye. Nagle dozna�a ol�nienia
i zerwa�a si� na r�wne nogi. - I to Legba przys�a�...
- Ciebie. - Gimmile kiwn�� g�ow�. Nadal u�miecha� si� �agodnie i szczerze, a na
jego twarzy nie by�o �ladu przewrotno�ci, gdy uderzy� w klawisze swej kalimby i
zacz�� �piewa�.
Dossouye zacisn�a d�o� na r�koje�ci miecza. Chcia�a zniszczy� kalimb�, aby
umilk� jej magiczny ton... ale by�o ju� za p�no. Palce Gimmilego biega�y po
klawiszach, a Dossouye rozlu�ni�a chwyt, pu�ci�a r�koje�� i rozpi�a klamr� pasa
otaczaj�cego tali�, do kt�rego by� przytroczony or�. Z cichym stukotem pochwa
opad�a na przykryt� chodnikiem pod�og�.
Gimmile po�o�y� kalimb� na stoj�cym obok stoliku i zagadn�� Dossouye tym samym
tonem, kt�rym przem�wi� do Gbo, kiedy wydawa� mu rozkaz. Podszed� do niej, a
instrument nadal gra�, chocia� Gimmile go nie dotyka�. Nie zwa�a�a na ten
ostatni przejaw jego baraka. Nie opiera�a si�, kiedy uj�� jej d�onie, pomagaj�c
wsta�. �piewa�, �e j� kocha, a tymczasem jego palce rozwi�zywa�y rzemienie
pancerza. Wys�awia� blask oczu czarnych jak onyks. Odsun�a jego niecierpliwe
d�onie i sama zdj�a zbroj� - ju� po raz drugi tego dnia. Chwali� jej smuk�e
kszta�ty pi�knymi s�owami i dzi�ki temu pozna�a w�asn� urod�, kt�rej sama
zaprzecza�a z obawy, �e inni j� przekonaj�, jakoby wcale nie by�a pi�kna.
Szaty Gimmilego opad�y niczym li�cie z drzewa targanego wiatrem. Smuk�a,
muskularna posta� stanowi�a m�ski odpowiednik jej w�asnej sylwetki. Pie�ni�
zwabi� j� w swoje obj�cia.
Gdy sz�a za nim do kamiennego �o�a okrytego wieloma mi�kkimi tkaninami, odezwa�a
si� w niej ahosi, lecz jej gwa�towny sprzeciw by� daremny. Jako wojowniczka
pozna�a uroki mi�o�ci, ale kocha�a si� tylko z innymi kobietami; nigdy nie by�a
z m�czyzn�. Przyjmuj�c jego nasienie, mog�aby zaj�� w ci���, a brzemienn�
wojowniczk� czeka�a �mier�. Ka�da z nich by�a oblubienic� kr�la Abomeyu, kt�ry
jednak �adnej z nich nie tkn��. �mier� spotka�aby m�czyzn�, kt�ry by to
uczyni�. Ale zakazy niewiele znaczy�y, gdy �piewa� Gimmile.
Palce Dossouye dotyka�y paciork�w wplecionych w jego warkoczyki, a usta znaczy�y
pier� i ramiona gor�cymi, wilgotnymi kr�gami. Przesta� �piewa� dopiero, gdy
poci�gn�� j� na pos�anie. Jego pie�� sta�a si� ich wsp�lnym �piewem, kt�ry
nucili oboje. Gdy ich usta i cia�a si� po��czy�y, Gimmilemu przesta�a by�
potrzebna zwodnicza moc Legby. Ale kalimba wci�� gra�a.
Dossouye ockn�a si� nagle i nie by�o to przyjemne przebudzenie. Poczu�a w
nozdrzach wo� st�chlizny i ostrze przytkni�te do gard�a. Otworzy�a szeroko oczy.
W komnacie Gimmilego panowa� p�mrok. Dossouye le�a�a na plecach, czuj�c pod
obna�onymi plecami twardy kamie�. Jej spojrzenie sun�o wzd�u� zakrzywionej
l�ni�cej stali. Szabla! Natychmiast oprzytomnia�a i wzrok jej si� wyostrzy�.
Odsun�a na bok �ywe wspomnienie wczorajszego dnia i nocy i spojrza�a w twarz
brodatego daju - napastnika, kt�remu darowa�a �ycie.
- Gdzie jest... moso? - zapyta�. - Musisz... wiedzie�.
Dossouye nie mia�a poj�cia, o co mu chodzi. Odsun�a si� nieco - byle dalej od
ostrza szabli przytkni�tego do gard�a - i wyczu�a pod lew� �opatk� jaki� twardy
kszta�t.
Nie zwa�aj�c na daju obr�ci�a si�, wsun�a d�o� pod plecy i chwyci�a niewielki
przedmiot o wyra�nych kraw�dziach. Opar�a si� na �okciu i z uwag� popatrzy�a na
trzyman� w r�ku rzecz.
By� to pos��ek z br�zu wysoki na sze�� palc�w i wyobra�aj�cy barda graj�cego na
kalimbie: ozdobione paciorkami w�osy splecione w warkoczyki, szczera i
u�miechni�ta twarz... Ka�dy szczeg� zosta� doskonale oddany przez nieznanego
artyst�. Rozkosz, kt�r� Dossouye prze�y�a ostatniej nocy, i ogarniaj�cy j�
strach by�y niczym wobec nag�ego przygn�bienia, kt�rego dozna�a na my�l, �e
male�ka spi�owa twarzyczka ma rysy Gimmilego.
- To w�a�nie... moso! - zawo�a� uradowany daju i natychmiast pochwyci� figurk�.
Nie bacz�c na ostr� szabl� Dossouye wyrwa�a moso z d�oni z�odzieja. Pospiesznie
obieg�a wzrokiem komnat� i wzdrygn�a si� zal�kniona, gdy spostrzeg�a, �e le�y
na go�ej kamiennej pod�odze, obok krusz�cego si� kamiennego �o�a.
- Aha! - wrzasn�� daju. - Ty wiesz... jak przywr�ci� moso do �ycia. Legba
zmieni�... Gimmilego w moso. To odp�ata za baraka. Ale moso... potrafi o�y�... i
pie�ni� spe�ni� �yczenia. Mahadu i ja... znale�li�my moso w pobli�u. Nie
umieli�my... go o�ywi�. Wie�li�my go do czarownika od baraka... gdy zobaczyli�my
ciebie. Teraz... gadaj... jak o�ywi� moso. M�w... to mo�e prze�yjesz.
Dossouye obserwowa�a daju. Na jego lisiej twarzy ��dza mordu walczy�a z
chciwo�ci�. Ostrze szabli zawis�o nad jej gard�em. Nie mia�a poj�cia, jak
sprawi�, aby Gimmile o�y�.
Szybka niczym b�yskawica cisn�a moso za kamienne �o�e. Pos��ek odbi� si�
dwukrotnie od nier�wnej pod�ogi i znikn��. Daju zakl�� zd�awionym g�osem i
dzikim wzrokiem patrzy� za utracon� zdobycz�, w jednej chwili zapomniawszy o
zak�adniczce, kt�ra odepchn�a rami� trzymaj�ce szabl� i uderzy�a pi�t� w kolano
napastnika. Skowycz�c z b�lu zatoczy� si�, a bro� wypad�a mu z r�ki. Dossouye
zerwa�a si� na r�wne nogi. Zrobi�a obr�t za jego plecami, skoczy�a po upuszczon�
szabl� i nagle ujrza�a niezliczone konstelacje szkar�atnych gwiazd, kiedy daju
obut� stop� kopn�� j� w g�ow�.
Upad�a ci�ko, przetoczy�a si� i leg�a bezbronna na plecach, a fale wywo�uj�cego
md�o�ci b�lu przelewa�y si� pod jej czaszk�. Daju chwyci� szabl� i podszed� do
niej, kulej�c. Twarz mia� skurczon� z nienawi�ci.
- Sam potrafi�... o�ywi� moso - warkn��. - A teraz... abomejska suko... gi�!
Uni�s� zakrzywione ostrze, a Dossouye le�a�a zdumiona i bezradna. Nie mia�a
broni, wi�c nawet szybko�� do�wiadczonej ahosi jej teraz nie ocali. Napi�a
mi�nie, czekaj�c na cios, kt�ry j� wkr�tce przeszyje.
Daju opu�ci� ostrze, ale nim rozp�ata�o pier� Dossouye, zas�oni� j�
b�yskawicznie cz�owiek w br�zowym ubraniu i przyj�� cios. Metal wbi� si� w
cia�o, rozleg� si� bolesny okrzyk. Gimmile le�a� rozci�gni�ty mi�dzy Dossouye i
daju. Krew p�yn�a z rozci�tego boku.
Daju patrzy� na niego z szeroko otwartymi ustami, a oczy pobiela�y mu z
niedowierzania i zgrozy. Dossouye ogarni�ta niemal zwierz�c� w�ciek�o�ci�
poderwa�a si�, wyrwa�a szabl� z os�ab�ej d�oni daju i wbi�a mu j� w brzuch tak
mocno, �e ostrze przesz�o na wylot i stercza�o z plec�w, po kt�rych la�a si�
krew.
Daju bez j�ku upad� na pod�og�. Na jego twarzy zastyg� wyraz zaskoczenia. �mier�
zabra�a go natychmiast, cho� na to nie zas�ugiwa�.
Dossouye przypad�a do Gimmilego. Bela le�a� nieruchomo twarz� w d�. Ostro�nie
go obr�ci�a, po�o�y�a na plecy i umie�ci�a na swoich kolanach g�ow� ca�� w
warkoczykach. �ycie uchodzi�o z niego jak krew z rozci�tego boku, ale twarz nie
zdradza�a cierpienia. Zacisn�� d�onie na kalimbie, lecz instrument by�
zniszczony. Ju� nie zagra.
- Ani razu ci� nie ok�ama�em, Dossouye - powiedzia� Gimmile, a jego g�os wci��
brzmia� jak muzyka - lecz nie powiedzia�em wszystkiego. W�adca Dedougou nie �yje
od trzystu deszczowych p�r, ja tak�e umar�em dawno temu. Gdy wy�piewa�em zemst�
na Konondzie i Bankassim, kiedy pie�ni� wznios�em t� wie��, �eby si� schroni�
przed natr�tami, kt�rzy chcieli mnie wykorzysta�, wysz�a na jaw ca�a prawda o
kl�twie Legby. Mia�em na zawsze pozosta� moso, pos��kiem ze stopu metali. Tylko
wielkie uczucie - mi�o��, nienawi��, rado��, smutek - mog�o przywr�ci� mnie do
�ycia... na kr�tk� chwil�. Twoja w�ciek�o�� na daju spotkanych nad rzek�
sprawi�a, �e o�y�em. Ujrza�em ci� i... zapragn��em dla siebie, tak samo jak oni.
Baraka Legby sprawi�a, �e mi si� dosta�a�. Szkoda... Wola�bym zyska� twoj�
mi�o�� bez jego mocy. Teraz... kalimba jest zniszczona, a baraka ze mnie
uchodzi. Czuj�, jak mnie opuszcza wraz z krwi�. Ju� nie powr�c� do �ycia.
Dossouye pochyli�a g�ow� i zacisn�a powieki. Nie chcia�a nic wi�cej widzie� ani
s�ysze�. Najch�tniej sta�aby si� g�ucha i �lepa.
- Dossouye...
Bela nie przemawia� ju� czarownym g�osem nakazuj�cym pos�usze�stwo, ale Dossouye
unios�a powieki i popatrzy�a mu w oczy brunatne jak ziemia. Jego spojrzenie nie
wyra�a�o ani chytro�ci, ani strachu przed �mierci�, tylko rezygnacj�.
- Wiem, o czym my�lisz, Dossouye. Przyj�a� nasienie... zjawy. Nie urodzisz
dziecka. A teraz, prosz�, odwr�� si�, bo nie chc�, �eby� widzia�a, jak umieram.
Przymkn�� oczy. Dossouye dotkn�a jego policzk�w i ust, a potem wsta�a i
odesz�a. Na udach mia�a jego krew.
Wspomnienia odsuni�te podczas walki z daju powr�ci�y fal� cierpienia. Widzia�a
pokryte warstw� kurzu ruiny wygodnej niegdy� komnaty Gimmilego, ale wci��
pami�ta�a jego ciep�o, serdeczno�� oraz mi�o��, kt�r� darzyli si� zbyt kr�tko.
Wspomnienia za�mi�y jej wzrok.
Dossouye i Gbo stali nieruchomo na brzegu Kambi. S�o�ce raz jeden zasz�o i
wzesz�o, odk�d patrzyli na rozgrzany opar wstaj�cy znad rzeki. Dossouye
pog�aska�a bok Gbo, wdzi�czna Gimmilemu, �e wczoraj zamkn�� go w zagrodzie.
Baw� wydawa� si� niezwyci�ony, ale istnia�o niebezpiecze�stwo, �e przy
odrobinie szcz�cia daju zdo�a�by go u�mierci� celnym pchni�ciem szabli albo
w��czni. Dossouye trzyma�a w r�ku spi�owy pos��ek; by� to bela ze strzaskan�
kalimb�. Zmatowia�e krople podobne do krwi sp�ywa�y po spi�owym boku.
- Legba nie by� ci potrzebny, Gimmile - wyszepta�a smutno. - Mog�e� si� zem�ci�,
�piewaj�c w innych grodach. Wszyscy kr�lowie Mossi szydziliby z ma�oduszno�ci
Kononda, a wie�� o tym dotar�aby do Dedougou. Pot�ga twojej pie�ni trwa�aby
d�u�ej od b�lu zadanego kr�lewskim batem.
Zacisn�a palce wok� pos��ka.
- Je�li o mnie chodzi, Gimmile, tak�e nie potrzebowa�e� Legby.
Unios�a rami� i cisn�a moso do Kambi. Zaton�� z pluskiem cichym jak g�os
cz�owieka w obliczu b�stw.
Dossouye dosiad�a Gbo i skierowa�a bawo�u ku rzece. Doko�czy teraz przepraw�,
kt�r� przerwano jej dzie� wcze�niej. Szlak nadal wi�d� donik�d, ale Gimmile
�piewa� w jej duszy...
Prze�o�y�a Iwona ��towska
CHARLES R. SAUNDERS
Urodzi� si� w 1946 r. Jest pisarzem ameryka�skim (pochodzi z Pensylwanii)
zamieszka�ym od 30 lat w Kanadzie. Wyk�ada nauki spo�eczne i "creative writing"
w Algonquin College w Ottawie. Pisuje szkice po�wi�cone literaturze
fantastycznej i, pocz�wszy od debiutu w 1971, utwory fantasy, kt�rych akcja
rozgrywa si� w alternatywnej Afryce; ich folklor wraz magi� i sztuki wojenne
pobrzmiewaj� autentyzmem, podobnie jak sporo element�w historycznego t�a, co
jest rezultatem wieloletnich studi�w autora nad histori�, antropologi� i
mitologi�. Na podstawie cyklu opowiada� o czarnosk�rym herosie Imaro (nowoczesny
odpowiednik postaci Conana) opublikowa� trylogi� powie�ciow�: "Imaro" (1981),
"The Quest for Cush" (1984) i "The Trail of Bohu" (1985). Do r�wnie ciekawych
postaci nale�y wojowniczka Dossouye, kt�rej Saunders po�wi�ci� kilka opowiada�.
By� wydawc� i redaktorem magazynu heroic fantasy "Dragonbane". W 1980 r.
otrzyma� Small Press Writers and Artists Organization Award dla najlepszego
pisarza fantasy (m.in. za opowiadania z cyklu "Imaro").
Opowiadanie "Pie�ni Gimmilego" ukaza�o si� w antologii "Sword and Sorceress"
(1984) pod redakcj� Marion Zimmer Bradley, zosta�o przedrukowane w presti�owej
antologii Sheree Thomas "Dark Matter" (2000) i jest pierwsz� prezentacj�
tw�rczo�ci Charlesa R. Saundersa w Polsce.
(MSN)
24