CHARLES R. SAUNDERS pieśni Gimmilego Rzeka Kambi brzeg miała niski i zasnuty mgłą. Roiło się tam od antylop i wodnego ptactwa, a wokół rosły drzewa spowite zieloną przędzą mchów. Dossouye, dawniej ahosi, wojowniczka z królestwa Abomey, zmierzała w stronę Kambi. Wolno skierowała bojowego bawołu ku rzece, o której wiedziała, że płynie przez Mossi, słabo zaludnione królestwo graniczące z Abomeyem. Nieliczne grody dzieliła ciągnąca się milami sawanna, porośnięta tu i ówdzie kępami niskich krzewów. Dossouye patrzyła, jak słoneczne promienie przenikają wilgotną zasłonę mgieł wstających znad Kambi. - Gbo, stój! - poleciła, gdy bojowy bawół zszedł nad wodę. Na widok ogromnego rogatego wierzchowca ptaki umknęły barwną chmarą; antylopy uciekły, kryjąc się za drzewami. Bawół zatrzymał się, a Dossouye spojrzała na rzekę, ospale toczącą swe wody. - Co teraz, Gbo? - mruknęła. - Przeprawiamy się czy jedziemy wzdłuż brzegu? Bawół parsknął i potrząsnął rogatym łbem. Wielkością i kształtem niewiele różnił się od dzikich stworzeń, z których wyhodowano jego przodków wiele pokoleń temu. Stopniowo okiełznano ich nieustępliwą naturę, ale bawół bojowy nadal był zarówno wierzchowcem, jak i swego rodzaju orężem. Dossouye nadała swemu imię Gbo, co znaczy Obrońca. Ahosi zręcznie zeskoczyła na ziemię. Lekka skórzana zbroja nieprzyjemnie przylgnęła do ciała. Od wielu dni nie mieli sposobności, żeby się wykąpać. Na obu brzegach Kambi Dossouye nie dostrzegła stworzenia większego od ważki. Na myśl, że lada chwila będzie mogła zanurzyć się w głębokiej ciepłej wodzie, szybko podjęła decyzję. - Przeprawiamy się, Gbo - oznajmiła, jakby zwierzę mogło zrozumieć jej słowa - ale najpierw chwila oddechu. Zdjęła skórzaną zbroję, odsłaniając smukłe, szczupłe ciało, i położyła ją na brzegu rzeki obok miecza, tarczy i włóczni. Wiedziała, że Gbo woli pływać bez uprzęży, więc zdjęła mu siodło i uzdę. Pod jej nagą, lśniącą niczym satyna, czarną jak sierść bojowego bawołu skórą rysowały się wyraźnie mięśnie i ścięgna; bez śladu tłuszczu; piersi i biodra były ledwie zaznaczone. Gdy Dossouye zdjęła ciasny hełm, włosy nastroszyły się jak lwia grzywa. Weszła do ciepłej wody. Gbo zanurzył się wcześniej, a spieniona fala ochlapała jej twarz. Roześmiana zanurkowała w głęboki nurt, tak przejrzysty, że widziała srebrzyste łuski ryb pierzchających na boki, gdy niespodziewanie się pojawiła. Dossouye wypłynęła na powierzchnię, nabrała powietrza i zanurzyła się ponownie, opadając na pokryte wodorostami dno Kambi. Dotknęła stopami piasku, odbiła się i popłynęła ku falującej światłości. Nagle coś trąciło ją w ramię - na tyle silnie, że zaczęła się obracać i lekko dryfować na boki. W pierwszej chwili poczuła strach, a w płucach nagle zabrakło powietrza. Potem dostrzegła ogromny ciemny kształt unoszący się obok niej. Gbo, pomyślała. Zrobiła obrót w wodzie i znalazła się nad grzbietem bawołu. Chwyciła jego róg i dała zwierzęciu znak, aby wypłynęło na powierzchnię. Gbo wynurzył się potężnym susem, a jego pani omal nie puściła mocno ściskanego rogu. Przecięli taflę wody rozświetloną oślepiającym blaskiem słońca. Dossouye przylgnęła do bawolego poroża i wybuchnęła śmiechem. Nareszcie uwolniła się od brzemienia melancholii, które ciążyło jej, odkąd rozgoryczona opuściła Abomey. Wyciągnęła się leniwie na grzbiecie Gbo, który ruszył ku brzegowi. Nagle zwierzę znieruchomiało. Dossouye wyczuła całym ciałem ostrzegawcze drżenie potężnych mięśni. Zamrugała mokrymi powiekami i sprężyła się tak samo jak bawół. Na brzegu czekali dwaj uzbrojeni mężczyźni; dosiadali koni i trzymali pochylone ku Dossouye i Gbo włócznie. Nosili obszerne spodnie z czarnej połyskliwej bawełny, a na głowach turbany z tej samej tkaniny. Na obnażonych torsach mieli tylko nabijane mosiężnymi ćwiekami pasy od pochew, w których trzymali zakrzywione mossijskie szable. Uzbrojenia dopełniały włócznie o długich grotach i okrągłe tarcze ze skóry nosorożca wzmocnione żelaznymi guzami. Pierwszy z jeźdźców nosił brodę, drugi nie miał zarostu na gładkich policzkach. Poza tym dla Dossouye ich brunatne twarze niczym się nie różniły. Spojrzenie ciemnych oczu utkwili w jej twarzy. Sprężyli się w siodłach jak drapieżniki na widok ofiary. Dossouye od razu wiedziała, kim są: to daju, koczujący swobodnie wojownicy, którzy służyli czasami w charakterze najemników; częściej jednak byli złodziejami i włóczęgami. Zbici w watahy, jak dzikie psy przemierzali puste obszary między rozrzuconymi daleko od siebie wysepkami grodów Mossi. Dzięki szczęściu i doświadczeniu Dossouye udawało się do tej pory unikać nieprzyjemnych spotkań z daju, teraz jednak... dobra passa się skończyła. Rogi Gbo otaczały jak rama jej znieruchomiałą twarz, a promienie słońca lśniły na zroszonej wodą nagiej skórze. Obaj daju uśmiechali się złowrogo. Dossouye ścisnęła kolanami boki Gbo. Bawół bojowy wolno szedł po łagodnej pochyłości rzecznego dna. Brodaty daju powiedział coś ostro po mossijsku i chociaż jego słowa były dla Dossouye niezrozumiałe, wszystko pojęła, gdy uniósł włócznię. Jego towarzysz trzymał wysoko swój oręż, odsunąwszy na bok łokieć, aby łatwo zadać cios. Gbo parł naprzód. Dossouye przylgnęła do jego grzbietu, napinając ze zdenerwowania potężne mięśnie pleców i ud. Gdy bawół podszedł bliżej, brodaty daju powtórzył gest. Tym razem odezwał się w bełkotliwym, ale zrozumiałym abomejskim, nakazując Dossouye natychmiast zsiąść z wierzchowca. Szeptem wydała rozkaz i uderzyła piętą w prawy bok Gbo. Zaatakowali jednocześnie z szybkością, która zaskoczyła nawet przebiegłych daju. Bawół wpadł między stojące nieruchomo konie, a rzeczne błoto pryskało spod jego racic. Zwrócił w prawo rogaty łeb i kołysząc nim jak wielkim młotem, uderzył z całej siły w bok wierzchowca, którego dosiadał brodaty daju. Koń stęknął niemal ludzkim głosem i upadł; krew tryskała z dwu szerokich ran. Jeździec zdążył wprawdzie zeskoczyć, nim wierzchowiec się przewrócił, ale wylądował na plecach i teraz leżał osłupiały. Gbo masakrował kwiczącą i kopiącą ofiarę. Ledwie bawół ruszył, Dossouye zsunęła się w dół po grzbiecie, a gdy zaatakował konia daju, przylgnęła na chwilę do mokrego boku, wczepiona mocno palcami rąk i stóp. Wiele ryzykowała w nadziei, że szarżujący bawół przerazi daju i będzie miała dość czasu, aby pochwycić broń. W chwili gdy koń zwalił się na ziemię, puściła mokrą sierść i opadła na brzeg rzeki zwinnie jak kot skaczący z drzewa. Szczęście znów jej sprzyjało; wierzchowiec drugiego daju stanął dęba, zawzięcie młócąc powietrze kopytami, a jeździec klął, gwałtownie ściągając wodze. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby Dossouye upewniła się, że bez przeszkód dopadnie miecza. Skoczyła ku niemu i odwracając głowę rzuciła Gbo kolejny rozkaz. Za jej plecami rozległ się tętent kopyt. W biegu chwyciła włócznię, a potem odwróciła się, stając twarzą w twarz z nacierającym daju. Wojownik bez zarostu atakował brawurowo z mossijskim przekleństwem na ustach. Dossouye bez wahania cisnęła włócznią w pierś galopującego konia. Odległość była niewielka, ale siła żylastego ramienia ahosi sprawiła, że grot utkwił głęboko w ciele zwierzęcia. Dossouye miała zaledwie ułamek sekundy na podjęcie decyzji; wybrała większy cel, ponieważ zaatakowany człowiek mógł zrobić unik lub odbić włócznię, a potem bez trudu zaszlachtować przeciwniczkę. Koń opadł na kolana z bolesnym kwikiem, a wysadzony z siodła daju spadł parę kroków od Dossouye. Gdy pochyliła się, chwytając miecz, ujrzała lśniącą żółtawą smugę, jakby słońce rozświetliło jakiś przedmiot, który wypadł szybującemu w powietrzu daju. Dossouye tylko na moment uległa ciekawości. Żeby ocalić życie, musiała poruszać się równie szybko jak na abomejskim polu bitwy. Mocno ścisnęła miecz i dwoma kocimi susami dopadła leżącego na ziemi przeciwnika. Włócznia wypadła mu z rąk. Desperacko próbował wyciągnąć szablę z pochwy, lecz ostrze Dossouye przebiło kark daju, zabijając go na miejscu. Dossouye odwróciła się plecami do trupa i popatrzyła na nieoczekiwane pobojowisko. Koń przebity włócznią był martwy, podobnie jak jego pan, któremu po upadku grot utkwił w sercu. Wierzchowiec brodatego daju również wyzionął ducha, lecz krew wciąż kapała z szerokich ran zadanych przez bawołu. Jeździec leżał z twarzą w błocie, a Gbo stał nad nim, przyciskając skrwawiony róg do jego pleców. Daju cały drżał, zdając sobie sprawę, że przeżył, bo Dossouye przed chwilą wydała zwierzęciu rozkaz; mówił po abomejsku, więc chciała go wypytać. Gdyby nie słowo rzucone przez ahosi, byk stratowałby go, zmieniając ludzkie ciało w krwawą miazgę. Dossouye podeszła do leżącego daju jak wielka smukła pantera. Palił ją gniew; zniknęła radość odczuwana niedawno, ustępując miejsca wściekłości nieskrywanej jak nagość. Ahosi podeszła do Gbo i pogłaskała bok zwierzęcia, szepcząc do ucha słowa pochwały. Bawół po raz kolejny udowodnił, że zasługuje na swoje imię. Rzuciła kolejny rozkaz i Gbo uniósł rogaty łeb... ale nieznacznie. Gdy człowiek próbował wstać, znów poczuł na plecach dotknięcie bawolego rogu i natychmiast padł w błoto. Odwrócił lekko głowę i jednym okiem spojrzał na ahosi, stojącą groźnie obok bawolego wierzchowca. - Oszczędź... mnie - rzucił chrapliwie. Dossouye prychnęła z pogardą i uklękła przy jego głowie. - Gdzie reszta psów z twojej watahy? - zapytała. - Słyszałam, że wędrujecie gromadnie. - Tylko... Mahadu i ja - odparł urywanym głosem. - Błagam... gdzie moso? Mahadu go miał... - Co to jest moso? - Mały posążek... odlany z brązu. Bardzo cenny... podzielę się... z tobą. - Doskonale wiem, co chciałbyś ze mną dzielić! - burknęła Dossouye. Przypomniała sobie o świetlistej smudze, którą dostrzegła, gdy daju bez zarostu spadł z konia. Cenny przedmiot? - Nie widziałam moso. Każę się cofnąć mojemu bykowi, a ty wstań i uciekaj. Nie waż się oglądać ani myśleć o tym, jak odzyskać broń. Masz w tej chwili zniknąć mi z oczu. Zrozumiałeś? Daju energicznie pokiwał głową. Na rozkaz Dossouye Gbo odsunął się od leżącego mężczyzny, który bez słowa podniósł się niezdarnie i umknął, nie oglądając się ani razu. Wkrótce zniknął wśród drzew spowitych mgłą. Słysząc komendę, krnąbrny Gbo wyprężył się, jakby go powstrzymała niewidzialna pętla. Dossouye uspokajała go, przesuwając dłonią po karku i uszach. Nie miała pojęcia, czemu darowała życie temu daju. W abomejskiej armii mordowała na rozkaz, posłusznie niczym Gbo, ale teraz zabijała tylko w obronie własnej. Daju imieniem Mahadu bez skrupułów zaatakowała od tyłu, ale pozwoliła właśnie ujść z życiem równie niebezpiecznemu wrogowi. Może zabijanie ją znużyło? Zniecierpliwiona otrząsnęła się z tych myśli. Znów stanęła jej przed oczami szybująca smuga blasku, którą ujrzała niedawno. Moso, tak mówił daju. Cenny posążek... W tej samej chwili usłyszała cztery mocne, wyraźne i melodyjne dźwięki dobiegające zza pleców. Dossouye i Gbo odwrócili się jednocześnie, żeby stawić czoło kolejnemu napastnikowi. Obok martwego Mahadu i jego konia stał samotny mężczyzna. Nie przypominał daju. Szczerze mówiąc, Dossouye nie spotkała dotąd człowieka, który by tak wyglądał. Uwagę zwracały rozmaite odcienie brązu: skóra przybrała barwę wysuszonego tytoniu; spodnie i rozpięty płaszcz były jaśniejsze, prawie rdzawe; oczy miały ciemny kolor mokrej gliny. Włosy sięgające ramion były splecione w niezliczone warkoczyki - każdy z nich ozdobiono kolorowymi paciorkami o rozmaitych kształtach. Otoczona splotami owalna twarz wydawała się szczera i miła, a wzrok przyciągały przede wszystkim przyjazne oczy i niewymuszony, serdeczny uśmiech. Nad górną wargą rósł czarny wąsik, a na policzkach rzadka broda. Twarz sprawiała wrażenie młodzieńczej; ten włóczęga był chyba niewiele starszy od Dossouye, której minęło już dwadzieścia pór deszczowych. Postać miał smukłą jak ona, lecz wydawał się niższy. W ręku trzymał instrument wydający melodyjne dźwięki. To była kalimba: drewniane pudło rezonansowe, a na nim osiem klawiszy uderzających o wypukłą metalową obręcz. Muzyk wydobywał dźwięki, uderzając kciukami w klawisze małego instrumentu. Bystre oko Dossouye nie dostrzegło żadnej broni, ale niejedno ostrze mogło być ukryte w fałdach obszernego płaszcza. Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, jakby czytał w jej myślach. - Nie chciałem cię przestraszyć, ahosi - powiedział cichym, łagodnym głosem. Mówił po abomejsku z obcym akcentem, ale słowa brzmiały jak muzyka. - Usłyszałem odgłosy walki. - Jego kciuk trącił środkowy klawisz kalimby i ponad brzegiem rzeki rozległ się donośny zew krwi i śmierci. Gbo ryknął i potrząsnął szkarłatnymi rogami, a Dossouye zacisnęła dłoń na rękojeści poczerwieniałego miecza. - Widzę, że potyczka skończona. Z mojej strony nie musisz się niczego obawiać. Trącił inny klawisz. Wysoki, radosny ton uniósł się ku niebu jak ptak: pokój, szczęście. Gbo położył się jak młody byczek na pastwisku, a Dossouye z uśmiechem opuściła miecz. Wiele pór deszczowych minęło, odkąd po raz ostatni odczuwała spokój, jakim emanował ten jeden dźwięk. Nieraz została jednak oszukana. - Ktoś ty? - zapytała. - Jestem Gimmile, bela czyli bard - odparł pogodnie. Możesz śmiało odłożyć broń i ubrać się, bo nic ci z mojej strony nie grozi. Nawet gdybym miał złe zamiary, chyba nie dałbym ci rady. Wygląda na to, że jedna abomejska ahosi warta jest więcej niż dwaj daju, a ja z pewnością się do nich nie zaliczam. Dossouye poczuła na sobie jego spojrzenie, gdy popatrzył z uznaniem na jej nagie ciało. Wiedziała, że jest koścista, niezręczna... ale Gimmile postrzegał ją inaczej. Śledził ruchy dziewczyny, zwinne i pewne jak u wielkich kotów. Patrzył na wyraziste rysy i oczy pełne smutku. Dossouye nie ufała mu. Z drugiej strony jednak miał rację mówiąc, że nie jest w stanie jej skrzywdzić. Póki trzymała miecz, a Gbo stał u jej boku, mogła się czuć bezpieczna. - Pilnuj go! - rozkazała bojowemu bawołu. Sięgnęła po skórzaną zbroję, a Gbo stanął naprzeciwko Gimmilego, lecz wobec siły i dzikości wierzchowca bela nawet okiem nie mrugnął. Przeciwnie, wyciągnął rękę i dotknął pyska zwierzęcia. Dossouye wiedziała, że bela jest w niebezpieczeństwie i już otwierała usta, aby rzucić rozkaz, który miał uchronić Gimmilego przed nieopatrznie pogłaskaną bestią, ale Gbo tylko parsknął cicho i cierpliwie znosił karesy barda. Dossouye nie mogła sobie przypomnieć, by za jej pamięci bojowy bawół, któremu rozkazano pilnować zakładnika, pozwolił się dotknąć obcemu. Zacisnęła usta i włożyła zbroję. - Ahosi, zamierzałaś przeprawić się przez rzekę, gdy napadli cię daju? - zapytał Gimmile, pieszczotliwie ciągnąc Gbo za uszy. - Owszem. Mam na imię Dossouye. - W takim razie, Dossouye, jestem twoim dłużnikiem, bo gdybyś nie nadjechała, tamci zapewne byliby dla mnie sporym zagrożeniem. - O czym ty mówisz? - spytała i zerknęła na niego, wiążąc rzemyki skórzanego pancerza. - Pieśni bela... mają swoją wartość - odparł zagadkowo Gimmile. - W pewnym sensie uratowałaś mi życie. Niedaleko stoi mój dom. Chciałbym dla ciebie zaśpiewać. Mam też sporo jedzenia. Ja... od dawna żyję samotnie. Nacisnął inny klawisz swej kalimby... rozległ się żałosny ton opuszczenia. Dossouye pojęła, że odczucia bela współgrają z jej nastrojem. Odkąd porzuciła Abomey, unikała ludzi, ale narastało w niej wrażenie pustki i osamotnienia. Jej dusza była cicha, sieroca. Dossouye popatrzyła na barda i obserwowała Gbo, który lizał jego dłoń, bo mu zaufał. A jednak podejrzliwość nie dawała jej spokoju. Czemu Gimmile żyje na odludziu? Przecież bard potrzebuje słuchaczy tak samo, jak wojownik pragnie bitwy. Cóż cennego mogą mu odebrać złodzieje? Z pewnością nie pieśni albo kalimbę, uznała. Nagle zapragnęła ze wszystkich sił posłuchać jego pieśni, porozmawiać z nim, dotknąć go. Wiele tygodni minęło od ostatniego spotkania z kimkolwiek, kto nie nastawał wprost na jej życie. Nadal była podejrzliwa, lecz postanowiła na to nie zważać. - Pojadę z tobą, ale nie na długo. Gimmile cofnął rękę, którą dotykał pyska Gbo i zagrał radosny akord na kalimbie. Śpiewał, gdy Dossouye zakładała siodło na potężny korpus bojowego bawołu. Nie rozumiała mossijskich słów pieśni, ale dźwięk głosu sprawił, że uspokoiła się, wycierając krew daju ze swego miecza i rogów Gbo. Wskoczyła na jego grzbiet i popatrzyła z góry na Gimmilego, który przestał śpiewać. Przez krótką chwilę pragnęła wbić pięty w boki Gbo i popędzić na oślep przez rzekę... Gimmile uniósł ramię i czekał, aż Dossouye pomoże mu dosiąść bawołu. W oczach miał spokój, a uśmiech obiecywał pociechę. Dossouye ujęła jego dłoń i podciągnęła pieśniarza w górę. Usiadł przed nią. Byli oboje tak szczupli, że w siodle starczyło miejsca dla dwojga. Dotykał jej, plecami napierając na piersi; mieścił się idealnie w kręgu jej ramion, kiedy chwyciła wodze Gbo. Ten bela wypełnił swoją obecnością pustkę, którą odczuwała, chociaż dotąd za nic by się do tego nie chciała przyznać. - Którędy pojedziemy? - zapytała. - Wzdłuż brzegu, w stronę zachodzącego słońca - tłumaczył Gimmile. Targana sprzecznymi odczuciami, Dossouye zapamiętała jednak, że bela wskazał kierunek przeciwny do tego, który wybrał uciekający daju. Gdy popędziła Gbo, wreszcie zapomniała o wątpliwościach, a wspomnienie lśniącego przedmiotu upuszczonego przez brodatego daju rozwiało się w jej umyśle niczym poranna mgła. Samotna kamienna budowla stercząca wysoko nad wierzchołkami drzew sprawiała dziwne wrażenie. Można by pomyśleć, że rozbawione bóstwo porwało wielki głaz ze skalistych pustkowi Axum i pod wpływem nagłego kaprysu rzuciło go w sam środek dżungli królestwa Mossi. Kaskady pnączy i lian tworzyły zielone nawisy u szczytu maczugi z szarego granitu. Tu Gimmile miał swoje mieszkanie. W komnacie wykutej wewnątrz głazu Dossouye usiadła na kamiennym krześle przykrytym tkaniną. Meble zostały wyciosane w granicie. Zawieszone na ścianach kunsztownie tkane makaty ożywiały szarość skały. Wcześniej Dossouye podziwiała sienie i schody, którymi wieża była podziurawiona jak plaster miodu. Gdy skończyła posiłek złożony z gotowanych owoców i przyrządzony przez Gimmilego, przypomniała sobie historie, które słyszała o miastach Dogonu wykutych w skalnych zboczach. To był jednak pustynny kraj. W krainie zadrzewionej jak Mossi samotna maczuga wieży Gimmilego była osobliwością. W czasie posiłku mało rozmawiali. Najwyraźniej Gimmilemu łatwiej było się porozumiewać dźwiękami kalimby. Melodia płynąca spod jej ośmiu klawiszy rozwiała złe przeczucia, które znowu się w niej odezwały, ponieważ bela nalegał, żeby zamknąć Gbo w kamiennej zagrodzie u stóp wieży. - Chyba nie chcesz, żeby włóczył się po okolicy. Dossouye wiedziała, że potrzeba siły słonia, by ruszyć z miejsca jej bawołu, gdyby kazała mu stać nieruchomo, ale bela zaśpiewał łagodnie i uśmiechnął się serdecznie, więc zaprowadziła Gbo do zagrody i patrzyła, jak Gimmile zamyka wejście kamienną belką, objawiając krzepę nie mniejszą niż jej własna. Grał i uśmiechał się, prowadząc ją kręconymi schodami wśród świetlnych promieni, które wpadały przez wąskie okienka. Śpiewał dla niej, gotując owoce wyjęte z glinianej beczki, a kiedy się posilała, brzdąkał na kalimbie. Sam nic nie jadł. Dossouye dziwiła się, ale była tak spokojna i zadowolona, że nie zapytała o to. Z drugiej strony jednak... pozostała ahosi. Kiedy Gimmile zabrał drewnianą miskę, z której jadła, bez namysłu zadała pytanie: - Jak to się stało, że mieszkasz w wieży, której nawet król mógłby ci pozazdrościć, choć jesteś zwykłym śpiewakiem? Uśmiech zniknął z twarzy Gimmilego, a w jego oczach Dossouye po raz pierwszy ujrzała cierpienie. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, ale nie mogła cofnąć swoich słów. - Przepraszam - wyjąkała. - Nakarmiłeś mnie i dałeś schronienie, a ja pytam o sprawy, które nie powinny mnie obchodzić. - Nieprawda - odparł bela, głuchy na jej usprawiedliwienia. - Masz prawo wiedzieć... Masz prawo wiedzieć. - O czym? Usiadł u jej stóp i spojrzał na nią oczami dziecka, ale historia, którą opowiedział, nie była dziecięcą bajką. Jako młody bela, który ledwie poznał swe rzemiosło, Gimmile przybył na dwór Kononda, władcy Dedougou, mossijskiego grodu-państwa. Dla kaprysu król zezwolił początkującemu bardowi, żeby przed nim wystąpił. Niezwykły talent młodzieńca, jego śpiew i gra na kalimbie sprawiły, że Bankassi, nadworny bard, zapłonął doń nienawiścią. Sączył jad w królewskie uszy, aż Konondo dopatrzył się obrazy i lekceważenia w pieśniach Gimmilego, choć ich tam nie było. Gdy młodzieniec poprosił o kwabo, skromny datek zwyczajowo należny bela od władcy, Konondo ryknął: - Drwisz ze mnie, a na dodatek prosisz o kwabo? Już ja cię wynagrodzę! Straż! Zabrać tego szakala, dać mu pięćdziesiąt batów i wyrzucić z Dedougou! Gimmile walczył zawzięcie, gdy wywlekano go z sali tronowej. Bankassi tryumfował, bo zachował wielkie wpływy na dworze Kononda. Inny człowiek pewnie umarłby po tak okrutnej kaźni, ale Gimmilemu gwałtowna nienawiść dodawała sił. To ona trzymała go przy życiu, gdy kroplami krwi spływającymi z poranionych pleców znaczył drogę, chwiejnym krokiem oddalając się od Dedougou. Nienawiść pomogła mu dotrzeć w głąb zakazanego gaju wśród lasów Mossi, do ukrytej świątyni Legby... Dossouye otworzyła szeroko oczy, słysząc wyklęte imię Legby - boga odszczepieńców i profanów. W królestwach leżących nad zatoką Otongi jego kult był zakazany, a imienia nie wolno było wymawiać. Na wzmiankę o Legbie odsunęła się od śpiewaka. Nadeszła pełna goryczy, złowroga noc, gdy Legba wysłuchał jego błagania. Baraka, tajemna moc z boskich rąk, spłynęła na kalimbę barda... i przeniknęła jego duszę. Rany cudownie się zabliźniły, a wszystkie myśli dotyczyły zemsty, gdy Gimmile opuścił świątynię zła już nie jako zwykły bela, ale człowiek wzbudzający lęk. Pewnej bezksiężycowej nocy stanął za murami Dedougou, a z jego kalimby popłynęły szybkie, urywane nuty. Wtedy zaśpiewał: W Dedougou rządzi władca łysy jak kolano Z brzuszyskiem ogromnym niczym bandzioch słonia Zębów niewiele w gębie mu zostało, A jego bela właśnie głos utracił... Na dworze Kononda ludzie zakrzyknęli ze zgrozy, gdy królowi w jednej chwili wypadły wszystkie włosy. Sam Konondo wrzasnął boleśnie, kiedy zęby posypały się z jego ust niczym orzechy z drzewa. Wnet cierpienie stało się nieznośne, ponieważ brzuch tak mu spuchł, że rozdarła się materia królewskich szat. Tylko bela Bankassi nie wtórował chórowi głosów wyrażających niepewność i strach, które rozbrzmiewały w całym Dedougou. Z jego gardzieli wydobywał się jedynie rozpaczliwy, nieludzki kwik. Dokonała się zemsta Gimmilego. Wkrótce przekonał się jednak, że baraka, dar Legby, nie jest dla niego błogosławieństwem, bo dary tego bóstwa zawsze mają swoją cenę, która jest przekleństwem. Nadal mógł opiewać wielkie czyny dawnych wojowników, dzieje bogów i bogiń, stworzenie świata i tajemne rozmowy zwierząt. Przekleństwo ciążące na jego baraka polegało na tym, że pieśni o ludziach żyjących - także o nim samym - stawały się rzeczywistością. - To jest klątwa - powiedział Gimmile kończąc opowieść. Jego palce spoczywały niedbale na klawiszach kalimby. - Wieść o mej mocy rozniosła się po Mossi. Ludzie tropili mnie jak sępy wypatrujące padliny. Chcieli, żebym śpiewał o ich bogactwie, urodzie, odwadze i rozumie, ale nie mogłem tego uczynić. Pragnąłem tylko odpłacić Konondzie i Bankassiemu za moje krzywdy, ale baraka tkwi we mnie wbrew mej woli... jak przekleństwo. Ludzie podobni do zabitych przez ciebie daju krażą wokół jak szarańcza, bo chcą mnie zmusić, żebym wyśpiewał dla nich złote góry, ale ja pieśnią oddaliłem się od nich. - I... wyśpiewałeś ten głaz w miejscu, gdzie nie powinno być skał? - Tak - odparł Gimmile. - Ja śpiewam pieśń, a Legba ją urzeczywistnia. - Legba zesłał tę wieżę... - powiedziała wolno Dossouye. Nagle doznała olśnienia i zerwała się na równe nogi. - I to Legba przysłał... - Ciebie. - Gimmile kiwnął głową. Nadal uśmiechał się łagodnie i szczerze, a na jego twarzy nie było śladu przewrotności, gdy uderzył w klawisze swej kalimby i zaczął śpiewać. Dossouye zacisnęła dłoń na rękojeści miecza. Chciała zniszczyć kalimbę, aby umilkł jej magiczny ton... ale było już za późno. Palce Gimmilego biegały po klawiszach, a Dossouye rozluźniła chwyt, puściła rękojeść i rozpięła klamrę pasa otaczającego talię, do którego był przytroczony oręż. Z cichym stukotem pochwa opadła na przykrytą chodnikiem podłogę. Gimmile położył kalimbę na stojącym obok stoliku i zagadnął Dossouye tym samym tonem, którym przemówił do Gbo, kiedy wydawał mu rozkaz. Podszedł do niej, a instrument nadal grał, chociaż Gimmile go nie dotykał. Nie zważała na ten ostatni przejaw jego baraka. Nie opierała się, kiedy ujął jej dłonie, pomagając wstać. Śpiewał, że ją kocha, a tymczasem jego palce rozwiązywały rzemienie pancerza. Wysławiał blask oczu czarnych jak onyks. Odsunęła jego niecierpliwe dłonie i sama zdjęła zbroję - już po raz drugi tego dnia. Chwalił jej smukłe kształty pięknymi słowami i dzięki temu poznała własną urodę, której sama zaprzeczała z obawy, że inni ją przekonają, jakoby wcale nie była piękna. Szaty Gimmilego opadły niczym liście z drzewa targanego wiatrem. Smukła, muskularna postać stanowiła męski odpowiednik jej własnej sylwetki. Pieśnią zwabił ją w swoje objęcia. Gdy szła za nim do kamiennego łoża okrytego wieloma miękkimi tkaninami, odezwała się w niej ahosi, lecz jej gwałtowny sprzeciw był daremny. Jako wojowniczka poznała uroki miłości, ale kochała się tylko z innymi kobietami; nigdy nie była z mężczyzną. Przyjmując jego nasienie, mogłaby zajść w ciążę, a brzemienną wojowniczkę czekała śmierć. Każda z nich była oblubienicą króla Abomeyu, który jednak żadnej z nich nie tknął. Śmierć spotkałaby mężczyznę, który by to uczynił. Ale zakazy niewiele znaczyły, gdy śpiewał Gimmile. Palce Dossouye dotykały paciorków wplecionych w jego warkoczyki, a usta znaczyły pierś i ramiona gorącymi, wilgotnymi kręgami. Przestał śpiewać dopiero, gdy pociągnął ją na posłanie. Jego pieśń stała się ich wspólnym śpiewem, który nucili oboje. Gdy ich usta i ciała się połączyły, Gimmilemu przestała być potrzebna zwodnicza moc Legby. Ale kalimba wciąż grała. Dossouye ocknęła się nagle i nie było to przyjemne przebudzenie. Poczuła w nozdrzach woń stęchlizny i ostrze przytknięte do gardła. Otworzyła szeroko oczy. W komnacie Gimmilego panował półmrok. Dossouye leżała na plecach, czując pod obnażonymi plecami twardy kamień. Jej spojrzenie sunęło wzdłuż zakrzywionej lśniącej stali. Szabla! Natychmiast oprzytomniała i wzrok jej się wyostrzył. Odsunęła na bok żywe wspomnienie wczorajszego dnia i nocy i spojrzała w twarz brodatego daju - napastnika, któremu darowała życie. - Gdzie jest... moso? - zapytał. - Musisz... wiedzieć. Dossouye nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Odsunęła się nieco - byle dalej od ostrza szabli przytkniętego do gardła - i wyczuła pod lewą łopatką jakiś twardy kształt. Nie zważając na daju obróciła się, wsunęła dłoń pod plecy i chwyciła niewielki przedmiot o wyraźnych krawędziach. Oparła się na łokciu i z uwagą popatrzyła na trzymaną w ręku rzecz. Był to posążek z brązu wysoki na sześć palców i wyobrażający barda grającego na kalimbie: ozdobione paciorkami włosy splecione w warkoczyki, szczera i uśmiechnięta twarz... Każdy szczegół został doskonale oddany przez nieznanego artystę. Rozkosz, którą Dossouye przeżyła ostatniej nocy, i ogarniający ją strach były niczym wobec nagłego przygnębienia, którego doznała na myśl, że maleńka spiżowa twarzyczka ma rysy Gimmilego. - To właśnie... moso! - zawołał uradowany daju i natychmiast pochwycił figurkę. Nie bacząc na ostrą szablę Dossouye wyrwała moso z dłoni złodzieja. Pospiesznie obiegła wzrokiem komnatę i wzdrygnęła się zalękniona, gdy spostrzegła, że leży na gołej kamiennej podłodze, obok kruszącego się kamiennego łoża. - Aha! - wrzasnął daju. - Ty wiesz... jak przywrócić moso do życia. Legba zmienił... Gimmilego w moso. To odpłata za baraka. Ale moso... potrafi ożyć... i pieśnią spełnić życzenia. Mahadu i ja... znaleźliśmy moso w pobliżu. Nie umieliśmy... go ożywić. Wieźliśmy go do czarownika od baraka... gdy zobaczyliśmy ciebie. Teraz... gadaj... jak ożywić moso. Mów... to może przeżyjesz. Dossouye obserwowała daju. Na jego lisiej twarzy żądza mordu walczyła z chciwością. Ostrze szabli zawisło nad jej gardłem. Nie miała pojęcia, jak sprawić, aby Gimmile ożył. Szybka niczym błyskawica cisnęła moso za kamienne łoże. Posążek odbił się dwukrotnie od nierównej podłogi i zniknął. Daju zaklął zdławionym głosem i dzikim wzrokiem patrzył za utraconą zdobyczą, w jednej chwili zapomniawszy o zakładniczce, która odepchnęła ramię trzymające szablę i uderzyła piętą w kolano napastnika. Skowycząc z bólu zatoczył się, a broń wypadła mu z ręki. Dossouye zerwała się na równe nogi. Zrobiła obrót za jego plecami, skoczyła po upuszczoną szablę i nagle ujrzała niezliczone konstelacje szkarłatnych gwiazd, kiedy daju obutą stopą kopnął ją w głowę. Upadła ciężko, przetoczyła się i legła bezbronna na plecach, a fale wywołującego mdłości bólu przelewały się pod jej czaszką. Daju chwycił szablę i podszedł do niej, kulejąc. Twarz miał skurczoną z nienawiści. - Sam potrafię... ożywić moso - warknął. - A teraz... abomejska suko... giń! Uniósł zakrzywione ostrze, a Dossouye leżała zdumiona i bezradna. Nie miała broni, więc nawet szybkość doświadczonej ahosi jej teraz nie ocali. Napięła mięśnie, czekając na cios, który ją wkrótce przeszyje. Daju opuścił ostrze, ale nim rozpłatało pierś Dossouye, zasłonił ją błyskawicznie człowiek w brązowym ubraniu i przyjął cios. Metal wbił się w ciało, rozległ się bolesny okrzyk. Gimmile leżał rozciągnięty między Dossouye i daju. Krew płynęła z rozciętego boku. Daju patrzył na niego z szeroko otwartymi ustami, a oczy pobielały mu z niedowierzania i zgrozy. Dossouye ogarnięta niemal zwierzęcą wściekłością poderwała się, wyrwała szablę z osłabłej dłoni daju i wbiła mu ją w brzuch tak mocno, że ostrze przeszło na wylot i sterczało z pleców, po których lała się krew. Daju bez jęku upadł na podłogę. Na jego twarzy zastygł wyraz zaskoczenia. Śmierć zabrała go natychmiast, choć na to nie zasługiwał. Dossouye przypadła do Gimmilego. Bela leżał nieruchomo twarzą w dół. Ostrożnie go obróciła, położyła na plecy i umieściła na swoich kolanach głowę całą w warkoczykach. Życie uchodziło z niego jak krew z rozciętego boku, ale twarz nie zdradzała cierpienia. Zacisnął dłonie na kalimbie, lecz instrument był zniszczony. Już nie zagra. - Ani razu cię nie okłamałem, Dossouye - powiedział Gimmile, a jego głos wciąż brzmiał jak muzyka - lecz nie powiedziałem wszystkiego. Władca Dedougou nie żyje od trzystu deszczowych pór, ja także umarłem dawno temu. Gdy wyśpiewałem zemstę na Konondzie i Bankassim, kiedy pieśnią wzniosłem tę wieżę, żeby się schronić przed natrętami, którzy chcieli mnie wykorzystać, wyszła na jaw cała prawda o klątwie Legby. Miałem na zawsze pozostać moso, posążkiem ze stopu metali. Tylko wielkie uczucie - miłość, nienawiść, radość, smutek - mogło przywrócić mnie do życia... na krótką chwilę. Twoja wściekłość na daju spotkanych nad rzeką sprawiła, że ożyłem. Ujrzałem cię i... zapragnąłem dla siebie, tak samo jak oni. Baraka Legby sprawiła, że mi się dostałaś. Szkoda... Wolałbym zyskać twoją miłość bez jego mocy. Teraz... kalimba jest zniszczona, a baraka ze mnie uchodzi. Czuję, jak mnie opuszcza wraz z krwią. Już nie powrócę do życia. Dossouye pochyliła głowę i zacisnęła powieki. Nie chciała nic więcej widzieć ani słyszeć. Najchętniej stałaby się głucha i ślepa. - Dossouye... Bela nie przemawiał już czarownym głosem nakazującym posłuszeństwo, ale Dossouye uniosła powieki i popatrzyła mu w oczy brunatne jak ziemia. Jego spojrzenie nie wyrażało ani chytrości, ani strachu przed śmiercią, tylko rezygnację. - Wiem, o czym myślisz, Dossouye. Przyjęłaś nasienie... zjawy. Nie urodzisz dziecka. A teraz, proszę, odwróć się, bo nie chcę, żebyś widziała, jak umieram. Przymknął oczy. Dossouye dotknęła jego policzków i ust, a potem wstała i odeszła. Na udach miała jego krew. Wspomnienia odsunięte podczas walki z daju powróciły falą cierpienia. Widziała pokryte warstwą kurzu ruiny wygodnej niegdyś komnaty Gimmilego, ale wciąż pamiętała jego ciepło, serdeczność oraz miłość, którą darzyli się zbyt krótko. Wspomnienia zaćmiły jej wzrok. Dossouye i Gbo stali nieruchomo na brzegu Kambi. Słońce raz jeden zaszło i wzeszło, odkąd patrzyli na rozgrzany opar wstający znad rzeki. Dossouye pogłaskała bok Gbo, wdzięczna Gimmilemu, że wczoraj zamknął go w zagrodzie. Bawół wydawał się niezwyciężony, ale istniało niebezpieczeństwo, że przy odrobinie szczęścia daju zdołałby go uśmiercić celnym pchnięciem szabli albo włóczni. Dossouye trzymała w ręku spiżowy posążek; był to bela ze strzaskaną kalimbą. Zmatowiałe krople podobne do krwi spływały po spiżowym boku. - Legba nie był ci potrzebny, Gimmile - wyszeptała smutno. - Mogłeś się zemścić, śpiewając w innych grodach. Wszyscy królowie Mossi szydziliby z małoduszności Kononda, a wieść o tym dotarłaby do Dedougou. Potęga twojej pieśni trwałaby dłużej od bólu zadanego królewskim batem. Zacisnęła palce wokół posążka. - Jeśli o mnie chodzi, Gimmile, także nie potrzebowałeś Legby. Uniosła ramię i cisnęła moso do Kambi. Zatonął z pluskiem cichym jak głos człowieka w obliczu bóstw. Dossouye dosiadła Gbo i skierowała bawołu ku rzece. Dokończy teraz przeprawę, którą przerwano jej dzień wcześniej. Szlak nadal wiódł donikąd, ale Gimmile śpiewał w jej duszy... Przełożyła Iwona Żółtowska CHARLES R. SAUNDERS Urodził się w 1946 r. Jest pisarzem amerykańskim (pochodzi z Pensylwanii) zamieszkałym od 30 lat w Kanadzie. Wykłada nauki społeczne i "creative writing" w Algonquin College w Ottawie. Pisuje szkice poświęcone literaturze fantastycznej i, począwszy od debiutu w 1971, utwory fantasy, których akcja rozgrywa się w alternatywnej Afryce; ich folklor wraz magią i sztuki wojenne pobrzmiewają autentyzmem, podobnie jak sporo elementów historycznego tła, co jest rezultatem wieloletnich studiów autora nad historią, antropologią i mitologią. Na podstawie cyklu opowiadań o czarnoskórym herosie Imaro (nowoczesny odpowiednik postaci Conana) opublikował trylogię powieściową: "Imaro" (1981), "The Quest for Cush" (1984) i "The Trail of Bohu" (1985). Do równie ciekawych postaci należy wojowniczka Dossouye, której Saunders poświęcił kilka opowiadań. Był wydawcą i redaktorem magazynu heroic fantasy "Dragonbane". W 1980 r. otrzymał Small Press Writers and Artists Organization Award dla najlepszego pisarza fantasy (m.in. za opowiadania z cyklu "Imaro"). Opowiadanie "Pieśni Gimmilego" ukazało się w antologii "Sword and Sorceress" (1984) pod redakcją Marion Zimmer Bradley, zostało przedrukowane w prestiżowej antologii Sheree Thomas "Dark Matter" (2000) i jest pierwszą prezentacją twórczości Charlesa R. Saundersa w Polsce. (MSN) 24