5423

Szczegóły
Tytuł 5423
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5423 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5423 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5423 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eryk Ragus Zprochupowsta�e�... Do wschodu pozosta�o niewiele czasu. Dziewczyna szybkim krokiem zmierza�a w kierunku portu. Odwil� przysz�a nieoczekiwanie i teraz ca�e Stapleport ton�o w breji topniej�cego �niegu. Z dach�w starych kamienic strumieniami sp�ywa�a woda, rynny ugina�y si� pod jej nadmiarem. Skapuj�ce krople bi�y werblami o asfalt. O tej porze sygna�y karetek pogotowia milk�y, milk�y policyjne syreny. Nawet kryminali�ci, wyko�czeni ca�onocnym chlaniem i rozbojami, k�adli si� spa�. Mi�dzy noc� a dniem istnia�a godzinna przerwa, podczas kt�rej cia�a zdech�ych ps�w styg�y, w szpitalach dogorywa�y ofiary napad�w, szczury pierzcha�y do kana��w, a kruki rozdziobywa�y resztki padliny. Dzi�ki temu wraz z nadej�ciem �witu mieszka�cy Stapleport mogli zasta� w swym mie�cie nale�yty porz�dek. Do �witu wci�� pozostawa�o nieco czasu, cho� z ka�d� sekund� coraz mniej. Dziewczyna, b�d�c tego �wiadom�, sz�a szybko. Podeszwy sfatygowanych but�w chlupota�y w ka�u�ach. Na tle nieba zamajaczy�y wielkie magazyny. Niewiele lamp ulicznych dzia�a�o, cz�ciowo zast�powa� je blask gwiazd. Raptem szmer kapania zosta� rozsadzony przez mro��cy krew w �y�ach wrzask. Nie da�o si� go nie s�ysze�, a jednak dziewczyna nie s�ysza�a. June - tak nazwali j� rodzice, poniewa� urodzi�a si� w czerwcu. Taka w�a�nie by�a - zielone oczy pe�ne �ycia, w�osy jak ogie� oraz smuk�a twarz, okraszona piegami. Kobieta o nies�ychanym temperamencie, przenikliwym wzroku, wyobra�ni i d�oni malarki, pochodz�ca z zapad�ej dziury, nazwy kt�rej cz�sto pragn�a zapomnie�. Od male�ko�ci marzy�a wy��cznie o tym, aby na w�asne oczy ujrze� wsch�d s�o�ca nad oceanem i uwieczni� go przy pomocy farb. To marzenie wreszcie mia�o si� spe�ni�. Nie mog�a us�ysze� wrzasku. Natura obdarzy�a j� wspania�ym wzrokiem, ale jako zap�at� zabra�a s�uch i g�os. Zreszt�, w tej chwili June niewiele na tym traci�a - zaledwie pi�� sekund strachu, pi�� sekund oczekiwania na nieuchronne, pi�� sekund, ci�gn�ce si� d�u�ej, ni� ca�a wieczno��. A tak - tylko k�tem oka ujrza�a oprawc�, nim ten powali� j� na ziemi�. Wpi� si� w jej delikatn�, �ab�dzi� szyj�, jeszcze zanim zda�a sobie spraw� z ataku. Poczu�a b�l zrazu s�aby, kt�ry po chwili eksplodowa� jak granat, promieniuj�c na wszystkie cz�ci cia�a. Przera�enie doda�o jej si�. Pocz�a rwa� si� zapami�tale. Bi�a, drapa�a i gryz�a, lecz krwio�erca nie ust�powa�. Powoli traci�a dech. Obraz przed oczami zawirowa�, pociemnia�, cierpienie min�o. Ogarn�a j� senno��. Jeszcze jak przez mg�� zobaczy�a jego twarz, gdy odessa� si�, zaspokoiwszy g��d. Zamkn�a oczy, bezwiednie opu�ci�a g�ow�. Wyczu�a, na wp� martwa - by� ranny. Wci�gn�a delikatn� wo� g��boko w nozdrza. To mia� by� jej ostatni oddech, lecz, zn�w jakby bezwiednie, unios�a si� lekko w kierunku jego ramienia. Gdy tylko j�zykiem musn�a posoki, przesta�a nad sob� panowa�. June ssa�a krew zach�annie, cho� nie potrafi�a jeszcze doceni� jej smaku oraz warto�ci. Zarazem uwa�a�a, by nie uroni� ani kropli. A� w ko�cu pad�a zdyszana na bruk. Dwie wielkie �zy sp�yn�y po jej policzkach. Oprawca pierzch�. Zosta�y tylko b�l, cierpienie, samotno��. Brak zrozumienia dla tego, czym si� sta�a. * * * Zegar wybija� p�noc. W rezydencji umiejscowionej na wzg�rzu nieopodal centrum Stapleport, zapalono �wiat�o. Wysoki m�czyzna otworzy� okno na pi�trze. Pali� fajk�, nie robi�c sobie nic z pot�nie dm�cego wiatru, kt�ry drzewa w ogrodzie przygina� do samej ziemi. Mia�o si� wprost wra�enie, i� za chwil� wszystkie one p�kn� jak zapa�ki. Deszcz przemieszany ze �niegiem zacina� nieprzerwanie od po�udnia. Nikt chyba nie spodziewa� si� takiej odwil�y po ca�ym miesi�cu mroz�w. Ogrodowa furtka zaskrzypia�a zawiasami. Na �cie�k�, prowadz�c� do frontowych drzwi, wkroczy�o dw�ch m�czyzn. Ich r�wnie� nie ima� si� wiatr. Sk�onili g�owy lekko przed gospodarzem, on uczyni� to samo. Przy swej nielichej budowie cia�a, we fraku i z fajk�-ber�em w d�oni, wygl�da� dostojnie niczym monarcha. Go�cie nie pukali. Bezceremonialnie wtargn�li do holu, na wieszaki zarzucili mokre p�aszcze. Nie zdj�wszy nawet but�w, p�kolistymi schodami ruszyli na pi�tro, plami�c czerwone dywany b�otem. Tego jednego w mie�cie dzi� nie brakowa�o. Ludwik czeka� w swym pokoju, dogaszaj�c fajk�. Kandelabry umieszczone na biurku nie rozja�nia�y ciemno�ci tak dobrze, jak �ar�wka, ale on lubi� ten specyficzny nastr�j ta�cz�cych cieni. Lubi� �wiat�o delikatne, mistyczne, dzi�ki kt�remu m�g� podziwia� pi�kno swego domu. Antyczne meble, arrasy zwisaj�ce ze �cian, bezcenne obrazy... Na zgromadzenie wszystkich tych kosztowno�ci po�wi�ci� kilkaset lat, podczas kt�rych przew�drowa� �wiat wzd�u� i wszerz. Drzwi rozwar�y si�. Zmierzy� wzrokiem przyby�ych. Twarze poprzebijane rz�dami kolczyk�w, wymy�lne fryzury, czarne, sk�rzane kurtki i takie� same spodnie, obwieszone �a�cuchami. Ludwik nienawidzi� anarchist�w z ca�ego serca. Nie pot�pia� ich pogl�d�w, ba! - czasem sam by� im bliski. Nienawidzi� sposobu, w jaki je manifestowali. I tego... b�aze�stwa! Na widok mu�u, �ciekaj�cego z bucior�w, mina zrzed�a mu stokro� bardziej. Obrzuci� m�czyzn pogardliwym spojrzeniem, co na nich nie uczyni�o najmniejszego wra�enia. Zacisn�� pi�ci, lecz raptem, zdawszy sobie spraw�, �e oni traktuj� go tak samo, jak on ich - niczym barwnego pajaca, pow�ci�gn�� sw�j gniew. Jak�e to si� sta�o, �e stoimy teraz po jednej stronie! - nieopatrznie zada� sobie w my�lach pytanie. Czy kt�rykolwiek z anarchist�w odczyta� je, czy te� nie - nie da� tego po sobie pozna�. - Przyszli�my dogada� szczeg�y - zacz�� wy�szy, Derek, je�li dobrze pami�ta� Ludwik. Imienia ni�szego, zazwyczaj milcz�cego, za choler� nie potrafi� sobie przypomnie�. - Gdzie i kiedy. Gospodarz nie odpowiedzia� od razu. Wyra�nie waha� si�. - Wci�� nie wiem, po co wam... - Nie tw�j zasrany interes. Umowa jest prosta - dostarczacie towar, my p�acimy i po buziaku. Wi�c teraz m�w, gdzie i kiedy - sykn�� Derek, dumnie unosz�c g�ow�. Ludwik kolejny raz zignorowa� pytanie. Podszed� do okna. Wci�� wia�o mocno, ale przyci�ni�te do ziemi drzewa jako� nie chcia�y p�kn��. - Nie tym tonem, ch�opcze - zacz�� w ko�cu, obserwuj�c rozpaczliw� walk� zapa�ek z wichur�. - Nie tym tonem. Rada nie zamierza was tolerowa�. Ja otwieram wam drog� do wielkiego �wiata. Jedno moje s�owo wystarczy, aby sprowadzi� tutaj zast�py s�dzi�w - odwr�ci� si�. Anarchi�ci s�uchali uwa�nie, cho� sw� postaw� wyra�ali co� zgo�a odwrotnego. - Robi� to tylko dlatego, �e chc� mie� �wi�ty spok�j. Uszanujcie moj� dobr� wol�. Na moment zapanowa�a niezr�czna cisza. - G d z i e i k i e d y - przerwa� j� w ko�cu wy�szy suchym g�osem. - Jutro, pi�ta, hala numer jedena�cie. A teraz spierdalajcie st�d. Wyszli. Ni�szy czu�, �e nadal s� obserwowani z okna na pierwszym pi�trze. Furtka zaskrzypia�a. Skr�cili. Mi�dzy g�stymi �wierkami czeka�o jeszcze troje. * * * W Stapleport ujawnili si� niedawno, niespe�na rok temu, od razu czyni�c sporo szumu. Przez kilka miesi�cy z pierwszych stron lokalnych gazet nie znika�y artyku�y, dotycz�ce "zbiorowego samob�jstwa bli�ej nieokre�lonej satanistycznej grupy". Tak przynajmniej po d�ugim i �mudnym dochodzeniu spraw� skwitowa�a miejscowa policja. Ludwik u�y� wszystkich swych wp�yw�w, aby prawda nie wysz�a na jaw. W ostatecznym rozrachunku pomog�o mu niesamowite wr�cz szcz�cie, je�eli nazwa� nim mo�na tajemnicze zagini�cie g��wnego �wiadka. Nied�ugo po zamkni�ciu sprawy Ludwik otrzyma� list, opatrzony woskow� piecz�ci�. Taka korespondencja pochodzi� mog�a tylko od jednej osoby. Pami�ta� jak dzi� - gor�czkowo rozerwa� kopert�, rozwin��. Ju� od pierwszych s��w potwierdzi�y si� jego obawy. <i>Ksi��� Stapleport! Incydent z anarchistami nie mo�e si� wi�cej powt�rzy�. Wasza pob�a�liwo�� w tej sprawie jest dla Rady rzecz� zupe�nie niezrozumia��. Przyzwolenie na �amanie Maskarady to najwi�ksze z wykrocze�, kt�re b�dzie surowo karane. To pierwsze i ostatnie ostrze�enie. Za�atwcie t� spraw� jak najpr�dzej. Ksi��� Chicago</i> Na stanowisko Ksi�cia zapracowa� w pocie czo�a, niejednokrotnie ryzykuj�c �yciem, a jeszcze cz�ciej je odbieraj�c. Pragnienie obj�cia tego stanowiska odczu� dopiero w wieku oko�o (dawno ju� straci� rachub�) czterystu lat. Nie motywowa�o go bynajmniej pragnienie w�adzy, nie, zgo�a odwrotnie - ch�� ustatkowania. Wbrew pozorom nie�miertelno�� nie by�a darem, lecz najwi�kszym przekle�stwem. Gdy nadchodzi� czas, �e widzia�o si� ju� wszystkie zak�tki �wiata, smakowa�o krew wszystkich dziewic i kurew, jedyne, co pozostawa�o, to wyczekiwanie. Ka�dy wampir pr�dzej czy p�niej zaczyna� pragn�� �mierci, lecz r�wnocze�nie nie mia� do�� si�y, aby dokona� rytualnego samob�jstwa. Pozostawa�o bierne wyczekiwanie. Na co? Na co mo�e czeka� istota, kt�ra nie potrafi umrze�? Ka�dy zadawa� sobie to pytanie i jak dot�d nikt nie znalaz� odpowiedzi. Wiecznego snu - tak m�wiono - dost�pi ten, kto zupe�nie wyciszy Besti� w sobie. Twierdzenie to wi�cej mia�o wsp�lnego z legendami, ani�eli prawd�, a jednak wierzono i czekano. Bo c� innego pozostawa�o? Gdy Ludwika dopad� marazm, ostatkiem woli zdoby� stanowisko Ksi�cia w niewielkim i spokojnym mie�cie. Czeka�, wci�� taki sam, niezmienny. Wiele plotek kr��y�o o posiad�o�ci na wzg�rzu nieopodal centrum. Ludwik s�ucha� ich wszystkich z rozbawieniem, cho� przecie� wszystkie m�wi�y prawd�. Demon, duch, diabe� - wszystkie te okre�lenia pasowa�y do niego jak ula�. Wci�� by�y to jednak tylko plotki, s�u��ce gospodyniom do zape�nieniu nudnego popo�udnia w nudnym mie�cie. Stapleport, w przeciwie�stwie do Ksi�cia, wci�� ulega�o zmianom: upada� przemys�, bezrobocie wzrasta�o, kwit�a przest�pczo��. Wszystko to jednak odleg�e by�o Ludwikowi i jego problemom, kt�re pojawi�y si� dopiero wraz z nadej�ciem anarchist�w. Wtargn�li z buciorami w jego ustatkowan� egzystencj�. Przesta� czu� si� pewnie, nie m�g� ju� biernie czeka�. Musia� walczy� o sw� pozycj�. W m�odo�ci uwielbia� rywalizacj�, bezpardonow�, krwaw� walk�, lecz w tej chwili by�a to ostatnia rzecz, kt�rej pragn��. Zamierza� wi�c rozwi�za� problem anarchist�w w spos�b najprostszy i najskuteczniejszy zarazem (przynajmniej tak mu si� wydawa�o). Pocz�tkowo w propozycji zawi�zania przymierza w�szyli oni podst�p, z czasem jednak rozgry�li, czego tak naprawd� oczekuje Ludwik. Zrozumiawszy to, stali si� jednocze�nie zuchwali i pyszni. Ksi��� Stapleport znosi� ich fochy, p�ki osi�ga� zamierzony cel, ale te� wiedzia�, �e idylla nie mo�e trwa� wiecznie. Anarchi�ci si� zmieniali - to by� podstawowy problem. * * * Zaniepokojenie wdar�o si� w jego my�li nast�pnej nocy. Cho� jak dot�d anarchi�ci nie sprawiali wi�kszych problem�w, wiedzia�, �e bez przerwy musi mie� ich na oku, niczym pi�tnastoletnie szczyle. Tym bardziej, �e w�a�nie w tej chwili mia�a miejsce istotna transakcja. Dwa tygodnie wcze�niej anarchi�ci za�yczyli sobie stu sztuk karabin�w maszynowych. On nie wiedzia�, po co a� tyle, oni nie chcieli powiedzie�. Dobrze, stwierdzi� dla �wi�tego spokoju, b�dziecie mieli. Uk�ad mi�dzy nimi a Ksi�ciem dzia�a� na prostych zasadach - wy nie robicie szumu w Stapleport, ja daj� wam woln� r�k� - poza granicami miasta mo�ecie wyczynia�, co tylko dusza zapragnie. P�ki druga strona akceptowa�y te warunki, m�g� za�atwi� wszystko - tony ci�kiej broni, materia��w wybuchowych oraz ka�dego innego sprz�tu. Co dopiero sto sztuk karabin�w! Mimo wszystko jednak taka transakcja budzi�a niepok�j. Ko�o sz�stej rano, gdy nadej�cie �witu pozostawa�o kwesti� minut, zawiasy przerdzewia�ej furtki zaskrzypia�y. Ludwik s�ysza� doskonale, bo wiatr wreszcie ucich�. Wyjrza� przez okno. Pr�cz grupy pi�ciu swych zaufanych ludzi, mia� jeszcze jednego go�cia - m�od� dziewczyn�. By�a nieprzytomna, niesiono j� na r�kach. Ksi��e doskonale wyczuwa� wzburzenie przyby�ych. Zbieg� do holu, bo powita� ich przy drzwiach. Wtargn�li do posiad�o�ci zdyszani. Wygl�dali na nie�le poturbowanych - na ich cia�ach, kt�re rozpocz�y ju� proces b�yskawicznej regeneracji, zwisa�y strz�py ubra�. Niczym �mie� zrzucili dziewczyn� na pod�og�. Nawet nie drgn�a. Gdyby Ludwik nie wyczuwa�, i� jest Przemienion�, niew�tpliwie uzna�by j� za trupa. - Co si� sta�o? - zapyta�, cho� w�a�ciwie ju� wiedzia�. - Transakcja. Pieprzeni anarchi�ci zaatakowali nas - wycedzi� przez z�by Andrew. - Dlaczego?! - Cholera, nie mam poj�cia. Wszystko przebiega�o pomy�lnie, gdy nagle jeden z nich si�gn�� po bro�. - Si�gn�� po bro�?! Andy przytakn��. - Ale... po co? Przecie� spe�nili�my warunki... Przecie�... - Ludwik nerwowo wymachiwa� r�koma. Nagle sta� si� bezradny niczym dziecko. Ani Natura, ani Bestia nie stworzy�y go do kierowania lud�mi. Posad� sw� utrzymywa� tak d�ugo tylko dzi�ki wzgl�dnemu spokojowi, kt�ry, najwyra�niej, w�a�nie dobiega� ko�ca. - A ona? - wskaza� na nieprzytomn�. - Znale�li�my j� w pobli�u magazynu. �wie�o przemieniona. - Mo�e co� wiedzie�? - W�a�nie dlatego przytargali�my j� tutaj. Poza tym - nie wygl�da zbyt dobrze. Cholera wie, czy wyjdzie ze �pi�czki - wyt�umaczy� Andy, oficjalnie prawa r�ka Ludwika. Mia� wszystko, czego jemu brakowa�o - m�odo��, si��, determinacj�. Mimo tego, �e w bezpo�redniej konfrontacji ze swym panem niechybnie by poleg�, w�a�nie jego uwa�ano za faktycznego w�adc� Stapleport. - Zamknijcie j� na dole. Trzeba dowiedzie� si�, co tak naprawd� zasz�o. Trzeba jak najpr�dzej wyja�ni� ten incydent. Inaczej... nie b�dzie ciekawie. * * * June zbudzi�a si� w ciemnym, ciasnym pomieszczeniu. W powietrzu pachn�cym zgnilizn� unosi� si� kurz. Usiad�a, opar�a plecy o �cian�. Cho� �adne �wiat�o tu nie dociera�o, widzia�a ca�kiem nie�le. Na powierzchni sk�ry mia�a kilka si�c�w i zadrapa�. Mimo to nie doznawa�a b�lu. Ani ch�odu, kt�ry przecie� powinna odczuwa�, le��c w ka�u�y i maj�c na sobie tylko spodnie oraz potargan� koszul�. Widzia�a, czy te� raczej czu�a m�czyzn�, wartuj�cego po drugiej stronie masywnych drzwi. A wi�c by�a wi�niem. Chcia�a wsta�, lecz zachwia�a si�. Nic jej nie dolega�o, po prostu zupe�nie opad�a z si�. Nadal odczuwa�a przemo�n� senno��, jak po przebudzeniu z narkozy. Jednocze�nie mglisto zdawa�a sobie spraw�, �e co� w jej wn�trzu uleg�o przemianie. Nie potrafi�a nazwa� tego osobliwego, je��cego w�osy na g�owie, a jednocze�nie dziwnie satysfakcjonuj�cego uczucia. Chwilowo wola�a te� nie docieka� jego �r�d�a. Zasn�a na kolejnych kilka godzin. Po przebudzeniu by�a jeszcze bardziej wyczerpana. Pali�o j� wewn�trzne pragnienie... No w�a�nie - czego? Nagle otaczaj�cy j� �wiat sta� si� zupe�nie niezrozumia�y. Zada�a sobie pytanie, co tutaj robi i nie potrafi�a odpowiedzie�. Nie potrafi�a odpowiedzie� na ca�e mn�stwo innych pyta�, kt�re po prostu cisn�y si� na usta. Dlaczego jestem s�aba? Dlaczego nie jest mi zimno? W ko�cu - kim jestem? Zmieni�a si� - tego jednego by�a pewna. Zmieni�a, ale nie wiedzia�a jak, a raczej - w co. Instynkt podpowiedzia� jej, �e to nie czas na podobne rozwa�ania i niebawem zn�w zapad�a w g��boki sen. Ten sam instynkt rozbudzi� j�. Pocz�a rozgl�da� si� dooko�a. Mrok stopniowo ja�nia�, cho� nikt nie zapali� �wiat�a - to jej oczy widzia�y coraz lepiej. Dostrzeg�a ruch w k�cie pomieszczenia. Bezszelestnie wsta�a, dwoma susami pokona�a odleg�o�� dziel�c� j� od celu. Uchwyci�a w d�onie szczura. Spanikowane zwierz� piszcza�o, wierzga�o �apkami. June trzyma�a je mocno, z zaciekawieniem, wr�cz z perwersyjn� przyjemno�ci� obserwuj�c bezowocn� walk� o �ycie. Wgryz�a si� w pulsuj�ce cia�o, zassa�a krew z ca�ych si�. Ciep�a posoka sp�ywa�a po gardle, �echc�c cudownie. Senno�� stopniowo mija�a, zast�powana przez uczucie bezmiernej si�y. Ka�da kropla oznacza�a pot�n� dawk� energii. Gdy zupe�nie wyci�ni�te z sok�w cia�o odrzuci�a pod �cian�, czu�a si� wszechpot�na. Nagle jednak pad�a przera�ona na ziemi�, zdawszy sobie spraw�, co w�a�nie uczyni�a. Star�a r�kawem koszuli krew z dr��cych warg. Wzdrygn�a si�. Nie, nie by�a sob�, gdy to robi�a, zupe�nie straci�a �wiadomo��! Co� ni� zaw�adn�o, to co�, czego nie potrafi�a nazwa�. <I>Bo�e, Bo�e, c� ja uczyni�am?!</i> �zy same nap�yn�y jej do oczu. Cierpienie, samotno��, brak zrozumienia dla tego, czym si� sta�a - dane jaj by�o wcze�niej pozna� te uczucia. Teraz prze�ywa�a je ponownie, wtulona w k�t ciemnego pomieszczenia, zalana �zami, przera�ona, pragn�ca ju� tylko �mierci czy wybawienia - jakkolwiek to nazwa�. Tym razem jednak b�l by� nieco s�abszy; niezauwa�alnie, ale s�abszy. * * * Naprzeciw Ksi�cia, przy d�bowym, siedemnastowiecznym biurku, siedzia� Andrew. Obserwowa� wynios�e oblicze Ludwika uwa�nie, ani na moment nie spuszczaj�c go z oczu. Ludwik natomiast wzroku m�odego wampira unika� niczym ognia. Wygina� szyj� w stron� okna, jakby chc�c ujrze� wreszcie spokojne drzewa, co z tej perspektywy by�o niemo�liwo�ci�. Ca�a sytuacja zakrawa�a na absurd. W pewnym momencie Andy nie wytrzyma� i zachichota� pod nosem. - Zaraz �wit - b�kn�� Ksi���, speszony jego reakcj�. - Wci�� nie ustalili�my, co z anarchistami - Andy najwyra�niej nie zamierza� tak �atwo da� za wygran�. Ludwik wsta�, zupe�nie ju� wyprowadzony z r�wnowagi. Przeszed� si� dwukrotnie naoko�o biurka, opar� na� r�ce, co jednak�e nie uspokoi�o go ani odrobin�. - M�wi�em ju�, �e nie wiem! Sk�d mam, do cholery, wiedzie�!? Tak samo, jak ty, nie mam poj�cia, co tam w og�le zasz�o! - To nie ma nic do rzeczy. Zaatakowali nas i teraz musz� ponie�� surow� kar�. Dziwi� ci si�, naprawd� dziwi� si�, i� tak d�ugo tolerowa�e� ich wybryki. Czas najwy�szy zrobi� z tym porz�dek. Wydaj rozkaz, a wszystkich ich, jeden obok drugiego, ponabijamy na pale. Skoro �wit.. - Nie. Nie rozumiesz?! - warkn�� w�ciekle Ludwik, unosz�c w g�r� r�k�. Nieomal roz�upa� mebel na p�, lecz szcz�ciem w por� przypomnia� sobie o jego bezcennej warto�ci. - Nie dopuszcz� do tego! W tym mie�cie ma by� cisza, cisza i spok�j. �adnych rozruch�w, rozumiesz?! Sprowad� tu kt�rego� z anarchist�w. My�l�, �e... dojdziemy do porozumienia. Andy wsta�. Rzek�, z pozoru zupe�nie spokojny, cho� w istocie rozjuszony: - W ten spos�b pr�dzej czy p�niej utracisz w�adz�. Wiesz o tym - g�upcze, dopowiedzia� w my�lach. - Nie jestem g�upcem! - oczy Ksi�cia zap�on�y �arem, a ostre szpony b�ysn�y w powietrzu. - Wyno� si� st�d! Drzwi trzasn�y. * * * Przera�ona June kl�cza�a w k�cie piwnicy. Posi�ek ze szczura nie wystarczy� na d�ugo. Gdy da� o sobie zna� g��d, r�wnocze�nie pocz�y j� opuszcza� wszelkie ludzkie uczucia. Teraz czu�a jeszcze tylko strach, z ka�d� chwil� s�abn�cy, trac�cy prym na rzecz w�ciek�o�ci. Drzemi�ca wewn�trz dziewczyny Bestia nie mia�a k�opotu z zaw�adni�ciem jej cia�em i umys�em. Skrywaj�c si� w najg��bszych zakamarkach pod�wiadomo�ci, wyczekiwa�a odpowiedniej chwili, by zaatakowa�. A gdy to ju� uczyni, gdy si� dostatecznie nasyci - wtedy zn�w przycichnie, wr�cz za�nie, pozwalaj�c June torturowa� si� w�asnym przera�eniem i tym samym czyni�c jej op�r s�abym. Za drzwiami toczy�a si� rozmowa. - Jak si� czuje? - zapyta� Andy stra�nika. - Odzyska�a przytomno��. Pr�buje walczy�, ale nie jest do�� silna. Niewielka szansa, �e z tego wyjdzie. Nie ka�dy dost�powa� zaszczytu istnienia w wampirzym ciele. Stan ten mog�y osi�gn�� wy��cznie osoby o silnej psychice, bowiem bezlitosne dzia�anie Bestii natychmiast doprowadza�o do szale�stwa mniej odpornych. - Kiedy si� ostatnio od�ywia�a? - Wrzuci�em jej szczura kilka godzin temu... - wyt�umaczy� stra�nik, zwieszaj�c wstydliwie g�os. - Otwieraj, Timmy - kr�tko odpar� wampir, nie chc�c wdawa� si� w kolejn� k��tni�. Stra�nik pos�usznie wykona� polecenie. Drzwi szurn�y o zakurzone klepisko. Wzniecony py� skutecznie uniemo�liwia� wejrzenie do wn�trza celi, Andy jednak w mgnieniu oka przystosowa� wzrok do chwilowych warunk�w i z niema�ym zaskoczeniem stwierdzi�, �e w pomieszczeniu nie ma niczego, pr�cz zdech�ego szczura. Wolno, ostro�nie poczyni� krok przed siebie, raptem jednak zmuszony zosta� do natychmiastowej reakcji. Uwieszona ponad wej�ciem June zwali�a si� na� z wyci�gni�tymi pazurami. Z szybko�ci� b�yskawicy uskoczy� w bok. Przykl�kn�� i, napi�wszy wszystkie mi�nie, rzuci� si� na dziewczyn�. Uderzyli o �cian�. Z�o�� wezbra�a w June, w�ciekle wyszczerzy�a d�ugie k�y, ale �elazny chwyt wampira parali�owa� j� zupe�nie. Bestia zrozumia�a, �e ta walka nie ma sensu i Andy �ciska� ju� cia�o zalanej �zami dziewczyny o twarzy niewinnej jak twarz niemowl�cia. Pu�ci�. Zsun�a si� do jego n�g, g�ow� skry�a w ramionach. Andrew odczuwa� niewymown� satysfakcj�, obserwuj�c jej cierpienie. Upaja� si� nim, ch�on�� ka�d� cz�stk� �wiadomo�ci. - Nakarm j�, nim zupe�nie oszaleje. A jutro za�atw troch� zapasowej krwi, najlepiej z miejskiego szpitala. Znasz, kogo trzeba. Gdyby co� si� zmienia�o, gdyby jednak dosz�a do siebie - poinformuj mnie - m�wi� do stra�nika, cho� patrzy� wci�� na June. Skierowa� si� do drzwi, ale jeszcze w progu przystan��. U�miech zadowolenia go�ci� na jego twarzy. Naprawd� wiele wysi�ku potrzebowa�, aby wreszcie opu�ci� piwnic�. C�, b�d� co b�d� by� tylko wampirem. Gdy odszed�, Timmy, pchany ciekawo�ci�, wkroczy� do celi. Stan�� nad June dok�adnie tak, jak przed chwil� Andy. Nie czerpa� rado�ci z jej cierpienia, ale te� nie patrzy� na dziewczyn� ze wsp�czuciem, jakby to mia�o miejsce jeszcze kilka tygodni temu. Szuka� w sobie tej dziwnej satysfakcji, kt�ra przecie� wyra�nie emanowa�a z oczu prze�o�onego. W ko�cu zrozumia� jednak, i� to nie by�a kwestia odszukania jej, a po prostu - nabycia. * * * P�na noc, ko�dra g�stej mg�y tuli miasto. Jedna z bardziej ruchliwych (za dnia) portowych ulic. Zakapturzony czeka w um�wionym miejscu co najmniej kwadrans, niecierpliwi�c si� coraz bardziej. Wie, �e nie jest tu bezpiecznie, a ka�da minuta zw�oki mo�e go kosztowa� �ycie. Rozgl�da si� nerwowo, przechadza od latarni do latarni. Gdy jest ju� niemal pewien, i� zosta� wykiwany, we mgle, wy�aniaj�c si� z bocznej alejki, majaczy wysoka posta�. Swego zleceniodawc� rozpozna� momentalnie po charakterystycznym chodzie - wielkopa�skim, lecz odrobin� sztucznym. Najwy�szy czas-my�la�, poirytowany oczekiwaniem, cho� na g�os o tym nie wspomnia�. - Wybacz, �e tak p�no - oznajmi� Andy ku zaskoczeniu zakapturzonego. - Musia�em co� jeszcze za�atwi�. Wi�c, ile mia�a wynosi� zap�ata? - Pi�� tysi�cy. - Pi�� tysi�cy... - zamrucza�, wyci�gaj�c z kieszeni p�aszcza zwitek banknot�w. - Trzymaj. Tu jest troch� wi�cej, reszty nie trzeba. Zakapturzony podzi�kowa� skinieniem g�owy, zleceniodawca wci�� jednak nie odchodzi�, prowokuj�c niezr�czn� sytuacj�. - Powiedz mi - zapyta� niespodziewanie - po co ci te pieni�dze? - A nie m�wi�em ju�? Na... operacj� matki... - chrz�kn�� wstydliwie ch�opak. Andy wybuch� gromkim �miechem. - Wy... Przemienieni i te wasze �mieszne problemy! Najwy�szy czas zrozumie�, �e nie jeste� ju� cz�owiekiem. I wiesz co? Dam ci dobr� rad� - zapierdol swoj� star�, a potem ssij jej krew, napawaj�c si� przera�eniem, l�ni�cym w jej oczach. Ono tak zostaje, niczym zakl�te... To naprawd� cudowny widok! Zapierdol j�, a b�dziesz wreszcie wampirem, nie ciot� bez jaj! Odwr�ci� si� na pi�cie i odszed�, nie potrafi�c pohamowa� rechotu. Gardzi� nimi. Wi�kszo�� m�odych nie by�a w stanie przystosowa� si� do nowego �ycia, tkwi�c po uszy w starym, ludzkim. Wszyscy oni ko�czyli jednakowo - jako gar�� py�u. * * * Powoli, acz konsekwentnie, June przyjmowa�a do �wiadomo�ci pewne fakty. P�ki czyni�a to rozumowo, w umy�le jej powstawa� zupe�ny m�tlik. Zorientowa�a si�, i� rozum nie ma tu nic do rzeczy. Bada�a instynktem. Nigdy wcze�niej tak bardzo nie ufa�a instynktowi, ale te� nigdy nie dzia�a� on w takim nat�eniu. Zamkn�wszy oczy, przeszed�szy wr�cz w stan umys�owego u�pienia, widzia�a wi�cej. My�li przes�ania�y rzeczywisto��, tote� je w�a�nie t�umi�a. Niemniej nie potrafi�a wyciszy� ich zupe�nie. Zerkn�wszy na zw�oki szczura, naraz nachodzi�y j� pytania i w�tpliwo�ci. Za ka�dym razem te same, a odpowied� nigdy nie nadchodzi�a. Wy��czenie umys�u pozwala�o zapomnie�, oderwa� si� od nieustannego cierpienia. To by�o jak... medytacja. Lecz w ko�cu w�tpliwo�ci powraca�y, wi�c, by ukoi� b�l, �wiadomie wyzbywa�a si� uczu� i my�li. P�acz, wrzask, lament, mo�liwe do powstrzymania kosztem cz�owiecze�stwa - tak w�a�nie dzia�a�a Bestia. Timmy przyszed� po kolejnym ataku. Szczur pr�dko przesta� piszcze�. Odrzuci�a wyssane do ostatniej kropli cia�o. Spojrza�a na zakrwawione r�ce, zadr�a�a. �zy nap�yn�y do k�cik�w oczu, lecz niespodziewanie, niby pod wp�ywem natchnienia, unios�a g�ow� wysoko. Stra�nik zobaczy� zupe�nie inne oczy - zwierz�ce, bezuczuciowe, nie nale��ce do niej. Do tej pory kojarzy� j� z niewinno�ci�. Teraz obserwowa� jeden z etap�w przemiany i widok ten... przypad� mu nawet do gustu. Dziewczyna odesz�a w k�t. Wtuli�a si� we� jak pies, szukaj�cy kryj�wki przed w�ciek�ym panem. Czu�a, �e prze�ywa teraz moment zwrotny w procesie przemiany. Na chwil� o�lep�a, lecz zaraz odzyska�a wzrok. Obrazy, kt�re zobaczy�a, przera�a�y sw� jaskrawo�ci�. Na moment sta�a si� kim� innym, swym... stworzycielem. Pozna�a go od razu - nie umys�em, lecz instynktem, zupe�nie jak niemowl� poznaje matk�. Wesz�a w jego cia�o, widzia�a jego oczami, s�ysza�a jego uszami, a co najistotniejsze - czu�a jego dusz�, kt�ra powoli wycieka�a z materialnej pow�oki. Obrazy, kt�re zobaczy�a, brutalne i krwawe, realne w ka�dym szczeg�le, pozwoli�y jej zrozumie�, tym razem - umys�owo, kim tak naprawd� jest. * * * Wewn�trz magazynowej hali panowa�y egipskie ciemno�ci. Mi�dzy wielkimi, prze�artymi rdz� kontenerami grupa os�b prowadzi�a negocjacje. Najwyra�niej nie przeszkadza�a im ciemno��, zgo�a nawet odwrotnie - czuli si� tutaj swojsko, co �atwo by�o wydedukowa� z u�mieszk�w i l�ni�cych oczu. Pertraktacje przebiega�y spokojnie, obydwie strony wyra�nie dawa�y do zrozumienia, i� s� nimiusatysfakcjonowane. Zakapturzony kl�cza� na jednej z podp�r, podtrzymuj�cych dach. Nie mia� k�opot�w z odczytaniem najdrobniejszych nawet gest�w, cho� mocno zaciska� powieki. W tej chwili jego �wiadomo�� swobodnie buszowa�a w umy�le kt�rego� z anarchist�w, czego ofiara nawet nie podejrzewa�a. Wyznaczone mu zadanie by�o stosunkowo proste. M�g�, wi�cej - powinien wykona� je du�o wcze�niej, zdecydowa� si� jednak zaryzykowa�. S�ucha�. Ot, z czystej ciekawo�ci, w ko�cu od niedawna przynale�a� do tego �rodowiska, a wiedzy o nim posiada� ilo�� znikom�. Siedzia� wi�c cierpliwie i nas�uchiwa�, chc�c si� dowiedzie�, jakie interesy prowadz� wampiry. Jaka� bro�, sto sztuk, nie wiadomo po co, ale nikomu nie zale�a�o na tym, aby si� dowiedzie�. Oto pieni�dze, tam znajdziecie towar... Normalka - zwyk�y, uczciwy interes, na porz�dku dziennym w�r�d �ywych ludzi. Spodziewa� si� czego� ciekawszego, cho�, mi�dzy Bogiem a prawd�, zupe�nie nie mia� poj�cia czego. Naj�ty zosta� przez osobisto�� doskonale znan� zar�wno w�r�d elit, jak i wampirzego posp�lstwa Stapleport. Zreszt�, kt� m�g� nie zna� Andrew? Jego przecie� uwa�ano za faktycznego w�adc� miasta. Co prawda nie on wydawa� dyrektywy, ale to nie mia�o �adnego znaczenia - najcz�ciej on by� ich autorem. Zr�czny manipulant, na pierwszy rzut oka szczery, a w g��bi duszy podst�pny do szpiku ko�ci. W ka�dym jego s�owie nale�a�o szuka� intrygi. W�a�nie dlatego zakapturzony ju� na samym pocz�tku zapyta� - dlaczego ja? Bo to musi by� kto� spoza obozu Ksi�cia - m�wi� Andy - kto� neutralny, ma�o popularny, najlepiej nieznany. No i kto�, kto chce zarobi�. Chcesz? Chcia�. A oferta - kusz�ca to ma�o powiedziane! Pi�� tysi�cy za stworzenie pozor�w, kt�re ludzie Andrew wykorzystaj� sami. Wykona� trzy g��bokie wdechy dla oczyszczenia umys�u. Skupi� si�, wybra� ofiar�. Jeden z anarchist�w nosi� przy pasie pi�knie po�yskuj�cego Smith&Wesson'a. Negocjatorzy w�a�nie ko�czyli rozmowy. G��wni przedstawiciele oboz�w - Derek i sam Andy - podali sobie r�ce. <i> "Mi�o by�o" </i> -rzek� anarchista. Trwa�o to moment. To, co mia�o miejsce zaraz potem, dalece kr�cej. Pasjonat broni b�yskawicznym ruchem doby� rewolweru. Dosta� kopniaka w gard�o, nim jeszcze zrozumia�, co w og�le uczyni�. Strza�. Kula przebi�a rami� dziewczyny. Olbrzym rozharata� szponami tors nacieraj�cego ch�opaka. Ha�as, �oskot, uderzenia stali, j�ki b�lu, dzikie wrzaski... Wszystko to trwa�o kr�cej, ni� feralne mi�o by�o. A gdy bitwa usta�a, zakapturzony znajdowa� si� w hali zupe�nie sam. Odczekawszy jeszcze chwil�, zeskoczy� z podpory. Wyl�dowa� bezszelestnie kilkana�cie metr�w ni�ej. �aden szmer, nie licz�c pisku szczur�w, nie dociera� do jego uszu, tote� pewnie ruszy� ku tylnemu wyj�ciu. Ostro�nie wychyli� g�ow� za drzwi. Cisza. Skr�ci� w prawo, rozgl�daj�c si� gor�czkowo. Zacz�o pada�. Po chwili deszcz siek� zawzi�cie, zamieniaj�c ulice w koryta rw�cych potok�w. Zakapturzony przyspieszy�. Wbieg� za r�g. Zd�bia�. Smith&Wesson zwraca� na niego swe zacienione oko. Czy�by jakim� cudem... Nie mia�by k�opot�w z wymini�ciem kul, bo anarchista sta� do�� daleko; nie mia�by, gdyby potrafi� wykorzysta� swe umiej�tno�ci w pe�ni, ale jako niedawno przemieniony czasem traci� pewno�� siebie. Trzy kule - dwie w tors, jedna w rami� - powali�y go na ziemi�. Krew p�yn�a z klatki piersiowej malutkimi strumyczkami. Nie mia� jej zbyt wiele, od�ywia� si� dawno. Zobaczy� nad sob� szyderczo roze�mian� twarz napastnika. W oddali rozleg� si� wrzask. To go uratowa�o. Mrugn�� powiekami (nie potrafi� wyzby� si� tego nawyku) - anarchisty ju� nie by�o. Zast�pi� go wampir Ksi�cia. - G�upek - sykn��. Zakapturzony zn�w by� sam. Krew ciek�a z zasklepiaj�cej si� wolno rany. G��d, czu� g��d. Eksplodowa� on w nim tak nagle, �e nawet nie zauwa�y�, kiedy Bestia przej�a w�adz� nad jego �wiadomo�ci�. <i> G��d. Musz� pi� krew. G��d. Krew, krew, krew... Piiiiiiiiiiiiiii���������������cc!!!</i> Nozdrza drgn�y. Wyczu�. Wr�ci� do hali. To tu. Teraz w prawo. Ulica. Krew, pi�, pi� krew, g��d, g����d! Zn�w zakr�t. Skok na dach. Alejka. Widzi j�. Widzi... siebie? Ona, ja... dziewczyna idzie powoli. Zakapturzony wrzasn�� szyderczo, chcia� zobaczy� przera�enie w jej �renicach. Spotka� go zaw�d. Nie s�ysza�a. Ju� blisko. Skok. Szyja. G��d. Krew. Piii�... Pocz�tkowo przyjemno�� by�a nik�a, lecz zaraz potem - ekstaza, mililitry ekstazy. Ch�on�� je, jeden po drugim. <i> Pozbawi� ci� �ycia, kurwo. Wyss� je z ciebie. Czujesz, jak ucieka, jak wyp�ywa? Och, tak, rzucaj si�, stawiaj op�r, g�upia kurwo! Jeste� teraz moja!!! Ha! Czego chcesz? �yjesz jeszcze? Ju� nied�ugo. Taaak, taaaaak!!! Daj mi jeszcze! Czuj� t� czysto��! Sp�ywa po moim gardle, ciep�a, s�odka... niewinno��. To lubi�. No krzycz! Co, nie masz ju� si�? Jeszcze si� podnosisz? Sp�jrz mi w oczy!!! I co, co widzisz? Co...</i> Dziewczyna zassa�a. Pi�a zach�annie jego posok� wymieszan� z w�asn�. Wieczne przymierze. Teraz stanowimy jedno��, wampirze... Ojcze! Nasyci�a si� wreszcie. Odzyska�a �wiadomo��. June z powrotem we w�asnym ciele. Koszmar dobiega� ko�ca. Tak, teraz wiedzia�a, kim naprawd� jest. Zarazem pozna�a co� r�wnie cennego - wycinek przesz�o�ci. Wysysaj�czakapturzonego, pozyska�a cz�� jego osobowo�ci, pami�ci, umiej�tno�ci. Pami�ta�a umow� z Andrew, jakby sama j� zawar�a. Wiedzia�a o zdradzie Andrew. Nie wiedzia�a jeszcze, jak mo�e t� wiedz� wykorzysta�. * * * Istnia�y w Stapleport miejsca, gdzie toczy�o si� nocne �ycie. Nie by�o ich co prawda wiele, lecz to tylko sprzyja�o tworzeniu si� wi�kszych zgromadze�. One za� stanowi�y smaczny k�sek dla zbuntowanych ksi���t nocy. W wampirzym kodeksie naj�wi�tsza zasada, zwana Maskarad�, okre�la�a, i� obowi�zkiem ka�dego wampira jest przebywanie w ukryciu, nie zwracanie na siebie oraz swe wyczyny uwagi ludzkiej spo�eczno�ci. Faktycznie nikt w wampiry nie wierzy� i nawet, je�li ich dzia�anie zosta�o wykryte, maskowano je przer�nymi teoriami zast�pczymi. To jest oficjalnie nikt nie wierzy�; nieoficjalnie istnia�y specjalne agendy, powo�ane w celu ich tropienia. Plac Staromiejski, pob�yskuj�cy neonami knajp i burdeli, stanowi� wy�mienite miejsce na nocne schadzki, a jako �e nikt przy zdrowych zmys�ach nie wychodzi� z domu po zmierzchu, przebywaj�ca tu mieszanka mia�a charakter kryminalno- nowobogacki. Ulice zastawione czarnymi Mercedesami, garnitury od Armaniego i kuba�skie cygara - wszyscy podpadali pod ten model. Punktualnie o p�nocy na plac z og�uszaj�cym rykiem wdar�a si� kolumna motocykli. Cz�� �mietanki towarzyskiej momentalnie odjecha�a z piskiem opon. Reszta albo - z rzadka - niebywale odwa�na, albo zajmuj�ca zbyt wysokie stanowiska, by zha�bi� si� ucieczk�, pr�y�a si� z uniesionymi g�owami. Motocykli�ci zaparkowali w r�wnym rz�dzie. Tak samo stan�li, ka�dy z �a�cuchem, kijem lub czymkolwiek innym, co nadawa�o si� do wymachiwania (oraz zadawania ran). Do przodu wyst�pi� szczup�y ch�opak o kruczoczarnych, lekko falistych w�osach. Zlustrowa� twarze gentleman�w oderwanych od zabawy; wida� by�o po starannie przystrzy�onych w�sikach, nalanych twarzach i drogich garniturach, �e to w�a�nie oni stanowili potencja� ekonomiczny miasta. Przyw�dca anarchist�w parskn�� �miechem w zachmurzone niebo. Rozg�os murowany! - Do ucztowania! - krzykn��. Kieliszki z szampanem wyl�dowa�y na bruku. Wampiry dorwa�y si� do t�ustych szyj pan�w i l�ni�cych diamentami pa�. Cisz�, kt�ra na u�amek sekundy zapad�a przed atakiem, rozci�� jednolity wrzask b�lu i przera�enia. Tryskaj�ca strumieniami krew zala�a plac, tworz�c prawdziwe jezioro. Kto� pada� z p�aczem, paruj�ce cia�a podskakiwa�y w konwulsjach. Po chodniku toczy�a si� zmasakrowana g�owa; zwisa� fioletowy j�zyk, oczy zwr�cone w g�r� wzywa�y na pomoc niebiosa. Jaki� pechowiec nie potrafi� skona�, krztusi� si� b�otem, wpychanym mu do ust. Usypisko cia�, powykr�canych w niemo�liwe figury, zdobi�o plac. W ekstatycznych j�kach ksi���ta nocy rozmazywali posok� na twarzach. W oddali rozbrzmia�o zawodzenie roju policyjnych syren. Ze wszystkich stron zje�d�a�y na plac radiowozy. Policjanci wyskakiwali z samochod�w, zasypuj�c zbiegowisko gradem kul. Salwa grzmi�cego �miechu stan�a im naprzeciw. Miast kul, powietrze zacz�y przecina� cia�a gliniarzy. Radiow�z zaskowycza�, spadaj�c wprost na transporter brygady antyterrorystycznej. Eksplozja rozsadzi�a szyby pobliskich kamienic. Ogie� skwiercza�, tworz�c wspania�e t�o dla j�ku konaj�cych. Niebawem lament umilk�. Zawy� wiatr, podrywaj�c do g�ry strz�py zakrwawionych krawat�w. Od przyjazdu anarchist�w min�o kilkana�cie minut. Nazajutrz w policyjnych raportach odnotowano ponad sze��dziesi�t zgon�w. * * * Kamienice w starej cz�ci miasta rozpada�y si�. Dziurawe rynny przecieka�y, ze �cian sypa� si� tynk, obdrapane okna �oskota�y przy najdelikatniejszym zefirku. Zakapturzony spogl�da� w szyby na trzecim pi�trze, gdzie wci��, mimo p�nej pory, pali�o si� �wiat�o. W ko�cu, po d�ugim wahaniu, wszed� do budynku. Przegni�e schody trzeszcza�y przy ka�dym kroku. Zapuka�. Czeka� d�u�sz� chwil�, lecz nikt nie otwiera�. Zaniepokojony, zastuka� mocniej. Cisza. Nacisn�� niepewnie na klamk�. Ust�pi�a. Zawiasy zaj�cza�y. Przedpok�j ton�� w mroku. Smuga �wiat�a omywa�a pod�og� od strony kuchni. Szed� cicho, na samych koniuszkach palc�w. Zajrza� do sypialni - ko�dra w nie�adzie, poduszka na pod�odze. Na stole paruj�ca herbata. Przeszklone, mlecznobia�e drzwi kuchenne by�y zamkni�te. Niewiele m�g� przeze� zobaczy�, jedynie og�lny zarys pomieszczenia. Na ile si� orientowa�, przy stole nikt nie siedzia�. Mo�e wysz�a do s�siadki? - pomy�la�, atoli wzi�wszy pod uwag� por� nocy, stwierdzi�, �e to niedorzeczno��. Gdy tylko wszed� do �rodka, zamar� z przera�enia. Pocz�tkowo nie dowierza� w�asnym oczom. Przetar� je dwukrotnie. Widok wci�� ten sam. Pad� na kolana. - Mamo... - wycharcza�. Chcia� p�aka�, ale nie m�g�, nie potrafi�. Rozrywa� go gniew, jedno z niewielu uczu�, kt�rych Bestia nie t�umi�a. Dotkn�� jeszcze ciep�ych warg. Stru�ka krwi ciek�a wolno po szyi. Czu� jej zapach. G��d... Nie!!! Bestia ros�a w si��. Wiedzia�, �e jeszcze sekunda, sekunda d�u�ej i wbije w ni� k�y, we w�asn� matk�, wbije i b�dzie pi�, pi�, pi�... G��d, czu� g��d. Wyskoczy� przez okno. Bieg� ile si� w nogach, byle pozby� si� z nozdrzy tego wstr�tnego, a zarazem rozkosznego zapachu. Bieg� d�ugo, skr�ci� za r�g. I wtedy zobaczy� go. Andy powoli zatapia� si� we mgle. Spojrza� za siebie, a zakapturzony by� pewien, �e widzi u�miech na jego twarzy. June, cho� daleko, r�wnie� cierpia�a. Po��czeni na wieki... * * * Ostatnimi czasy �wiat�o na pi�trze rezydencji Ksi�cia rzadko gas�o. Ludwikowi �atwiej by�o rozmy�la� przy blasku �wiec, a my�le� mia� nad czym. To, co pocz�tkowo wydawa�o mu si� najgorsz� z mo�liwych, lecz ma�o prawdopodobn� ewentualno�ci�, teraz istnia�o ju� jako fakt dokonany. <i> Bez przerwy zadawa� sobie pytanie, czy m�g� zapobiec masakrze. Mog�em, z pewno�ci� mog�em, tylko jak?! I dlaczego, dlaczego nie my�la�em o tym wcze�niej... Przecie� stosunki z anarchistami uk�ada�y si� tak pomy�lnie! Sk�d ta nag�a agresja z ich strony? Czy�by planowali atak wcze�niej? Nie, z pewno�ci� nie! Inaczej nie negocjowaliby kontraktu. Wi�c sk�d? </I> Wci�� te same pytania... Jednocze�nie w wyobra�ni budowa� najbardziej prawdopodobne scenariusze rozwoju sytuacji. Mia� pewno��, �e chicagowska Camarilla wy�le do Stapleport s�dzi�w (je�eli ju� tego nie uczyni�a) w celu wyja�nienia zamieszania. B�dzie musia� si� broni�. Tylko jakimi argumentami? Nie mia� �adnych! Zarzuc� mu opiesza�o�� - fakt. Zarzuc� g�upot� - fakt. Zarzuc� w ko�cu brak poszanowania dla Maskarady - i cho� to ju� nie do ko�ca prawda, nie zdo�a si� obroni�. <i> Andy, gdzie jest Andy! On co� wymy�li, obroni mnie... Dlaczego, dlaczego nie rozkaza�em mu rozprawi� si� z anarchistami, jak sam sugerowa�?! Andy, wybacz, ale bro� mnie! Gdzie jeste� teraz?</i>Andy by� w Chicago. Wtem Ludwik przypomnia� sobie o dziewczynie. <i> Ona mo�e co� wiedzie�! Od przemienienia min�o nieco czasu, wi�c by� mo�e odzyska�a ju� w�adz� nad umys�em... Zbieg� czym pr�dzej na d�. </i> * * * Pocz�tkowo przemiana June objawia�a si� b�lem i rozpacz� (zreszt� nadal tak by�o), lecz teraz dziewczyna zacz�a pozyskiwa� dziwne zdolno�ci. Przede wszystkim odzyskiwa�a s�uch. Fascynowa�o j� to zjawisko, poniewa� do�wiadcza�a go po raz pierwszy w �yciu. Prawd� powiedziawszy, to by�a jedyna rzecz, dzi�ki kt�rej nie postrada�a jeszcze rozumu. W chwilach zupe�nego zagubienia, gdy skulona w k�cie rwa�a w�osy z g�owy, jak skarcone dziecko bierze do r�ki zabawk�, tak ona zaczyna�a nas�uchiwa�. To przynosi�o ulg�, w pewnym stopniu wr�cz pozwala�o cieszy� si� nowym wcieleniem. Nas�uchiwa�a ca�y czas, ale tylko niekiedy uda�o jej si� wy�owi� jaki� d�wi�k, czy raczej s�owo, bo tylko je s�ysza�a, wypowiadane przez stra�nika: - Nuda... - Kiedy mnie kto� wreszcie zmieni? - Cholera, jest tam kto�?! - Nie no, kurwa, nie wytrzymam! Ile� mo�na tak sta�?! - Na�ryj si�! - sykn��, wrzucaj�c do celi szczura. Bo�e, jak dawno nie jad�a! Jeszcze chwila i g��d rozsadzi�by jej trzewia. Ssa�a, szczur pulsowa� w d�oniach. Wypi�a bez przerwy na oddech. Wzdrygn�a si� nieznacznie. Stopniowo po�eranie zwierz�t sta�o si� dla niej rzecz� najzwyklejsz�, jak niegdy� wycieranie nosa, oddawanie moczu i ka�u. Teraz ju� tego nie robi�a, nie mia�a takich potrzeb, zaw�zi�y si� one do jednej - picia krwi. A skoro by�a zmuszona robi� to do ko�ca �ycia, jakkolwiek d�ugo by ono trwa�o, musia�a si� przyzwyczai� - w ten spos�b w�a�nie rozumowa�a, co pocz�tkowo j� sam� zaskakiwa�o. Zn�w dobieg�y j� przekle�stwa stra�nika, ca�a ich wi�zanka. Naraz usta�y, stra�nik wyra�nie przestraszy� si�, wyprostowa� (to te� s�ysza�a?). Drzwi otworzono. Do pomieszczenia wkroczy� s�dziwy m�czyzna. Nie widzia�a go wcze�niej. Wyczu�a, jak roztacza aur� mocy i strachu. Nie potrafi�a oceni�, co przewa�a. Zacz�� m�wi�. Szybko rusza� ustami, lecz June nie s�ysza�a. Czy�by jej s�uch dzia�a� wybi�rczo, tylko na niekt�re osoby? Czy mo�e, nie do�� jeszcze rozwini�ty, tylko momentami? M�czyzna na chwil� umilk�, potem zn�w co� m�wi�, gniew wzbiera� w nim, co dostrzeg�a na twarzy i r�wnocze�nie wyczu�a. Widz�c, �e jego mowa nie odnosi skutku, Ludwik umilk�. - Co jest, g�ucha, czy ju� zupe�nie nienormalna?! - us�ysza�a, cho� nie poruszy� ustami. - No odezwij si�, dziwko! - zn�w brak ruchu. Wszed� w jej umys�. Odrzuci�o j� momentalnie. Uderzy�a o �cian�. B�l rozsadza� czaszk�. Nie panowa�a nad swoim cia�em. - M�w, co si� wtedy wydarzy�o! S�yszysz?! M�w, bo rozszarpi� ci� na strz�py! Obcy byt szuka� rozpaczliwie czego� w jej pami�ci. Nie znalaz�. Ksi��� warkn�� przez z�by, po czym wyszed�, trzaskaj�c drzwiami (June nie s�ysza�a). Pad�a przera�ona na ziemi�. Zrozumia�a, �e co� ��czy�o j� z tym m�czyzn� - oboje znale�li si� w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. On r�wnie� mia� problem, kt�rego nie potrafi� rozwi�za�, a od kt�rego zale�a�o jego �ycie. By� tak samo zrozpaczony i tak samo nie wiedzia�, gdzie szuka� pomocy. A co najwa�niejsze - tak samo jak ona, nie zawini�. Pami�ta�a przecie� wydarzenia w magazynie! C� jednak z tego, skoro nie potrafi�a mu o tym powiedzie�? O ironio! Czy�bym posiada�a jeszcze wsp�czucie? Odrzuci�a na chwil� t� my�l, bowiem inne pytanie zaprz�ta�o jej g�ow�. Dziwne uzdolnienia - ju� wiedzia�a, �e to nie s�uch w tradycyjnym tego s�owa znaczeniu. S�ysza�a s�owa tak naprawd� niewypowiedziane. Cho� pocz�tkowo przekracza�o to jej mo�liwo�ci pojmowania, zaraz u�wiadomi�a sobie, co si� tak naprawd� dzia�o. Ale� g�upia jestem! Nie mog�a mie� pewno�ci, ale... Skupi�a si�, wyczu�a za drzwiami stra�nika. Wci�� sta� na baczno��, cho� starzec dawno ju� odszed�. - I co? Jak ci si� stoi? - pomy�la�a. - Zamknij si�! - odpar� w g�owie Timmy, czym sam siebie zaskoczy�. - Otw�rz drzwi - pomy�la�a. Otworzy�, zaskoczony jeszcze bardziej. Po czym leg� na klepisko nieprzytomny. June wybieg�a. Wspi�a si� po schodach, po drodze zaliczaj�c dwa upadki. Blask kinkiet o�lepi�o oczy, od kilku dni widz�ce tylko ciemno��. Ci�kie drzwi nie chcia�y ust�pi�, spanikowa�a, pomy�la�a, �e zamkni�to je na klucz. Zaskrzypia�y. P�dzi�a przez ogr�d, dopad�a furtki. �wirowa droga pochyla�a si� ku miastu. Widzia�a dobrze jego �wiat�a. Najwidoczniej zmierzch zapad� niedawno. Odetchn�a dopiero wtedy, gdy wbieg�a mi�dzy wysokie kamienice. Spojrza�a za siebie; nikt jej chyba nie goni�. Mimo to nadal bieg�a, tylko troch� wolniej. Skr�ci�a za monopolowym. Zupe�nie zaskoczona wpad�a na m�czyzn�. - Ojcze? Dotkn�� jej. My�li zaatakowa�y falami, przyjmowa�a je biernie. Wieczne przymierze, jeste�my jedno�ci�. - Wiem, gdzie oni s� - rzek�a. Wsp�czucie? By� mo�e. Niewiele dobrego mog�a jeszcze dokona�. * * * Maszerowali ulic�, wszyscy wysocy i r�wnie dostojni. Hiszpa�skie br�dki, starannie przystrzy�one w�sy, gustowne kapelusze. Ciemnoczerwone p�aszcze po kostki z odwr�conym znakiem krzy�a na plecach - nieomal �wi�ta inkwizycja. Twarde podeszwy wybija�y r�wny rytm. Raz-dwa, raz-dwa... Patrzyli przed siebie. Twarze zimne, bez wyrazu, wprost skamienia�e. Andy za nimi. Oczyma wyobra�ni widzia� ju� siebie, jako oficjalnego w�adc� Stapleport. Zapiszcza�y zawiasy. Na pi�trze pali�o si� �wiat�o, Ludwik w oknie pyka� z fajki. Nie wygl�da� ju� jak monarcha. Wtargn�li do holu bezceremonialnie, nie zdj�li p�aszczy ani nawet but�w, b�oc�c dywany. Ksi��� Stapleport czeka� u g�ry. Wyraz zrezygnowania malowa� si� na jego twarzy. Na widok podw�adnego, kt�ry wszed� jako ostatni, oniemia�. - Andy, ty... Andrew odpowiedzia� chytrym u�miechem. - Jeste�my tu... - zacz�� s�dzia, stoj�cy na czele. - Wiem, po co tu jeste�cie - Ludwik wpad� mu w s�owo. - Byle szybko. Nie potrafi� oderwa� wzroku od zdrajcy. W jednej chwili przesta� martwi� si� o sw�j sto�ek, o swe �ycie, pragn�� tylko roztrzaska� jego parszywy �eb. Mia� swoj� dum�. - Otrzyma�e� ostrze�enie - ci�gn�� ze stoickim spokojem s�dzia. - Drugiego nie b�dzie. Przez twoj� ignorancj� Maskarada zosta�a jawnie z�amana. Nie zaprotestowa�e�. Ile� mia� czasu, aby rozprawi� si� z anarchistami? Nie uczyni�e� nic. To tylko dowodzi, jak ma�e znaczenie ma dla ciebie wampirze prawo. Kto� taki nie mo�e sprawowa� w�adzy, nie mo�e nawet nale�e� do naszej spo�eczno�ci. Wiesz, co to oznacza... Ludwik wzruszy� ramionami. - Masz co� na swoj� obron�? Parskn�� �miechem. - Chcesz co� powiedzie�? - s�dzia zwr�ci� si� do Andrew. - Ja - zacz��, zupe�nie ju� pewny sukcesu - zdradzi�em - doko�czy�, wprawiaj�c samego siebie w zdumienie. Zaskoczenie by�o tak wielkie, i� na chwil� straci� panowanie nad umys�em, zapomnia�, �e musi stawia� op�r. - Ja zdradzi�em. Z mojej winy anarchi�ci zaatakowali. Wynaj��em wampira, kt�ry ich sprowokowa�. Zap�aci�em mu. Pragn��em w�adzy za wszelk� cen�. Ludwik sprawnie hamowa� konflikty, nie on zawini�. To ja. To ja z�ama�em Maskarad�. To ja. To ja. To ja! I id�cie wszyscy do diab�a!!! Prze�kn�� g�o�no �lin�. * * * Zakapturzony i June uciekali. Gdyby nie to, �e po��czyli swe si�y, nie byliby w stanie przezwyci�y� oporu Andrew. Gdyby nie to, �e posiadali przewag� w postaci zupe�nego zaskoczenia, mogliby jedynie pomarzy� o zaw�adni�ciu jego umys�em. Oddalili si� na bezpieczn� odleg�o��. Z nag�a wybuch� w nich g��d. Pocz�li w�szy�. Wyw�szyli, niedaleko. Dopadli ch�opaka w ciemnej bramie. Ssali razem - ona z jednej, on z drugiej strony. Ona po raz pierwszy mog�a doceni� smak cz�owieka, bez por�wnania wspanialszy od smaku szczura. Ta krew by�a czysta, a przede wszystkim... niewinna. To pot�gowa�o ekstaz� - u�miercanie niewinnego. Oderwa�a si�. Spojrza�a w zimne oczy, l�ni�ce zastyg�ym przera�eniem. Nasycona Bestia zapad�a w sen. Na po�y cz�owiecze sumienie da�o o sobie zna�. On zni�s� to lepiej, wi�cej do�wiadczy�, nie takie rzeczy dane mu by�o czyni�. Nie, nie �a�owa� ch�opaka. Bo i czemu mia�by? Pami�ta� za to doskonale obraz martwej matki. �al �cisn�� gard�o. Ona po raz pierwszy zabi�a cz�owieka i gdy dotar�o to do jej �wiadomo�ci, przepe�ni� j� b�l, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz wysysa�a szczura, tyle �e tysi�ckro� wi�kszy. Na domiar z�ego cierpienie pot�gowa�a �wiadomo��, �e ona tego ch�opca tak naprawd� nie �a�owa�a. To by� efekt uboczny, wywo�any brakiem aktywno�ci Bestii. Bo gdy si� ona zbudzi - wtedy June zn�w zabije, i zn�w, i zn�w... I b�dzie wy� do ksi�yca, �mia� si�, radowa�. Bo�e, czy to jestem ja?! Czy mo�na tak �y�?! Wiedzia�a, �e mo�na, w ko�cu si� przyzwyczai. Na zawsze utraci swe cz�owiecze�stwo, kt�rego ju� teraz mia�a tak niewiele. Pragn�a je zatrzyma�, lecz nie mia�a poj�cia, jak. Straszna to rzecz, chcie� p�aka� i nie potrafi�... Musieli ucieka�, zegar tyka� nieub�aganie. Mijali aleje, sklepy, �mietniki. Skr�cili w lewo. Biegli teraz szerok� ulic�. Ma�o czasu, ma�o czasu... W oddali zamajaczy�y wielkie hale. Zakapturzony chcia� wci�gn�� June do starego, opuszczonego budynku, lecz ona nagle wyrwa�a si� i bieg�a dalej. Po kr�tkim wahaniu ruszy� za ni�. Bieg�a dalej, bo nagle przypomnia�a sobie, co to za ulica, wi�cej - dok�d prowadzi. Znalaz�a w sobie t� ma��, g�uch� dziewczynk�, t� maluj�c�, z marzeniami. T�l u d z k �. By�o jej tak ma�o - jakie� wspomnienia, przeb�yski wspomnie�, coraz szybciej zacierane przez Besti�. Nie chcia�a ich straci�, pragn�a t� dziewczynk� zachowa� razem z marzeniem o wschodzie s�o�ca. Ocean szumia�, fale rozbija�y si� o nabrze�e. Wbiegli na molo, deski zaskrzypia�y. Stan�li na jego ko�cu. Zakapturzony o nic nie pyta�. Z�apa� j� za zimn� d�o� i strach ulecia�. S�o�ce wzesz�o. Z prochu powsta�e�, w proch si� obr�cisz. Nie wa�ne, kim jeste�, jakie posiad�e� moce i czego dokona�e� - zawsze jeste� tylko cz�owiekiem. Z prochu powsta�e�, w proch si� obr�cisz. stycze� 2002