5351

Szczegóły
Tytuł 5351
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5351 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5351 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5351 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BOHDAN PETECKI STREFY ZEROWE Rozdzia� l W Kr�gu Psychotronu Bia�y �etonik drgn�� mi nagle w d�oni. Omal go nie upu�ci�em. Rozwar�em palce i przyjrza�em mu si�. Za matow� os�onk� pulsowa�o mleczne �wiate�ko. W sekundowym rytmie, jakby zach�caj�c do po�piechu. P�aski, bia�y tr�jk�cik. Tak p�aski, �e nale�a�o go trzyma� opuszkami palc�w. Poj�cia nie mia�em, jakim cudem zdo�ano wewn�trz tego male�stwa co� jeszcze umie�ci�. Co�, co �wieci- �o i wprawia�o �etonik w rytmiczne drgania. Zabaweczka. Do niedawna dawa- li uczciwe, plastykowe bilety. Te tr�jk�ciki musieli wykombinowa� w ostatnim przyp�ywie natchnienia, kiedy sko�czy�a si� rywalizacja planetarnych biur podr�- �y. Nie dlatego, �eby kt�re� z tych biur, dzi�ki technikom reklamy i ich sztucz- kom, jak ta z �etonikami, zepchn�o na �lepy tor ca�� konkurencj�. Po prostu lu- dzie przyzwyczaili si� �y� spokojnie. Kto nie musia�, nie opuszcza� Ziemi. Setkom luksusowych dworc�w pasa�erskich pozosta�y na pociech� wycieczki szkolne, za- �ogi baz planetarnych czy te� satelitarnych, ekipy specjalist�w i tacy jak ja. Nie nale��cy do �adnego ze �wiat�w. Ale dla takich jak ja nie wymy�laliby bia�ych �e- tonik�w, drgaj�cych i migaj�cych mlecznym �wiat�em na znak, �e czas ju� uda� si� na pole startowe. * * * Wsta�em z ogromnego, pomara�czowego fotela, kt�ry natychmiast wype�ni� si� powietrzem, przybra� kszta�t kuli i potoczy� w r�g hali jak lekka, pla�owa pi�- ka. Trzy mi�kkie, bezszelestne eskalatory bieg�y w stron� tunelu. Ka�dy z nich by� pomalowany na inny kolor. Wybra�em bia�y. Chocia� s�owo �wybra�em" brzmi tu naiwnie. Osobista aparatura korekcyjna mog�a sama por�wna� moje skojarzenia wzrokowe z barw� �etonika. W odr�nieniu od innych ludzi zdarza�o si� nam nie wiedzie�, czy robimy co� w wyniku w�asnych przemy�le�, czy te� akurat dzia�a- my pod dyktando tej modulowanej diody laserowej wielko�ci staro�wieckiej za- pa�ki, jak� ka�dy z nas nosi� w ko�nierzu skafandra. Nazywali�my t� aparatur� �butlerem". Dzia�a�a niezawodnie i dyskretnie. W gruncie rzeczy cz�sto zapomi- nali�my o jej istnieniu. Eskalator wp�yn�� do kiszkowatej pochylni wype�nionej matowym �wiat�em. Wszystko tu by�o idealnie g�adkie i bez wyrazu. Jak plecy niemowl�cia. Gdyby na tym dworcu wyl�dowali kiedy� przybysze z przestrzeni, otrzymaliby od razu syntetyczny obraz naszej cywilizacji. �agodnej i bezkontrastowej. Przynajmniej na oko. Musia�em si� u�miechn�� do tej my�li. Hiss mia� racj�. Nie wszystko by�o ze mn� w porz�dku. Stale przychodzi mi do g�owy co� spoza programu. I to bez sprzeciwu ze strony automat�w korekcyjnych. A nawet komputera kadrowego w centrali. Jakby selektory informacji obiegaj�cych sprz�one ogniwa naszych p�l m�zgowych i psychotronu nagle wy��cza�y jedn� lub kilka sekcji. To oczywi�cie niemo�liwe. Komputer by� niezawodny. A gdyby w jego super- precyzyjnej sieci powsta�y jakie� luki, Hiss nie by�by w stanie nic wyw�szy�. Po prostu mie�ci�em si� w granicach tolerancji. Nie ma doskona�ej stymulacji nawet w stosunku do automat�w, pozbawio- nych �ladu bia�ka. Ostatecznie mogli i nam zostawi� margines. Zreszt� pal ich sze��. C� st�d, je�li swoj� wzgl�dn� swobod� zawdzi�czam jedynie defektowi programu? Kosztowa� mnie trzy tygodnie pracy. Ale nie usuni�cie defektu. Wpro- wadzenie. Co tu zreszt� m�wi�: defekt. Musia�em podmieni� osobist� aparatur�. Na ca�y czas przeprowadzanej operacji. Musia�em obliczy� zale�no�ci. A wszystko po to, �eby zapami�ta� mi�o�� do dziewczyny, kt�ra kocha�a ju� innego. * * * Mi�o��. Jak to inaczej nazwa�? Nawet je�li kszta�towa�a si� jako proces... bo ja wiem, jak go nazwa�? Chyba poznawczy. Bez wszystkiego, co ludziki nazywaj� wzruszeniem. I co bywa pobudk� ich dzia�ania. Na to nikt by mi nie pozwoli�. A najmniej ja sam. Ostatecznie by�em cz�onkiem Korpusu Informacyjnego. By�em nim naprawd�. Czu�em t� wi� ka�dym u�amkiem up�ywaj�cych se- kund, w jakich m�j m�zg przetwarza�, a w ka�dym razie m�g� przetwarza�, dwu- krotnie wi�cej informacji ni� bywa�o to udzia�em najt�szych umys��w nie sprz�- �onych z psychotronem naszej centrali. S�owem, wszystkich mieszka�c�w Ziemi, poza tym tysi�cem istot figuruj�cych w rejestrze inforpolu. Tak nazywano Korpus przez skojarzenie, nie wiem, czy najszcz�liwsze, z jak�� organizacj� czy insty- tucj� porz�dkow�, rozwi�zan� sto lat temu. Mniejsza z tym. Itia wiedzia�a, o co chodzi, ale Itia jest historykiem. Tak czy inaczej ka�da my�l, ka�de drgnienie mi�- �nia m�wi�y mi, kim jestem. Czu�em wywa�on�, spr�yst� si�� w�asnego cia�a, z kt�rego przez lata �wicze� zrobiono idealny instrument i niemal idealn� bro�. Aparatura psychotronu mie�ci�a si� w g��wnym gmachu centrali, na szczy- cie �agodnego wzg�rza, nosz�cego nazw� �Dzwonnica". Mo�e sta� tam kiedy� ko�ci�. Albo jaka� stra�nica. W ka�dym razie nazwa wzg�rza kojarzy�a mi si� zawsze z letnim, niedzielnym przedpo�udniem i przeci�g�ym d�wi�kiem dzwo- n�w, nios�cym si� nad bezludnymi wrzosowiskami. Co naj�mieszniejsze, zasi�g aparatury zamyka� si� w kole o promieniu trzydziestu kilometr�w. Niewiele dalej ni� przy �agodnym, sprzyjaj�cym wietrze dociera� mog�y p�yn�ce z tego wzg�rza d�wi�ki dzwon�w. Je�li rzeczywi�cie sta�a tam kiedy� dzwonnica. Poza kr�giem psychotronu pozostawa�y jeszcze sprz�enia z osobist� korektu- r� homeostazy oraz z zespo�ami diagnostycznymi. Zapewnia�y nam one w ka�dej sytuacji autonomi� uk�adu nerwowego i informowa�y o wszystkich procesach za- chodz�cych w organizmie, czy cz�owiek by� ich akurat ciekaw, czy nie. * * * Eskalator wbieg� do podziemnej pustej hali, przypominaj�cej kszta�tem ogromn� beczk�. W kolistej �cianie �wieci�y kabiny wind. Zst�pi�em na mi�kk� posadzk� i nie s�ysz�c w�asnych krok�w przeszed�em do szybu. Tu� za mn� po- d��a�o dw�ch facet�w, podobnych do kuchcik�w w swoich cienkich, przezroczy- stych skafandrach. Piloci. Na g�owach mieli tylko siatki antenowe, jakby utkane z paj�czyny. Wszed�em do kabiny, odwr�ci�em si� i opar�em plecami o �wiec�c� �ciank�. Teraz dopiero spostrzegli, z kim maj� do czynienia. My�la�em, �e nogi pogubi�, tak szybko przenie�li si� do s�siedniej windy. Ale dawno ju� min�� czas, kiedy podobne reakcje ludzik�w bawi�y mnie czy nawet sprawia�y przykro��. Chodnik dojazdowy, na powierzchni, by� w ruchu. Znowu mia�em ich przed sob�. W pewnej chwili jeden z nich, ni�szy, odwr�ci� si� i musn�� wzrokiem m�j emblemat na lewym ramieniu. Twarz mu pociemnia�a, wspi�� si� na palce i powie- dzia� co� drugiemu do ucha. Zaraz potem obaj post�pili kilka krok�w do przodu, pomimo �e chodnik posuwa� si� ca�kiem szparko. Piloci. Nawet oni. Chodnik ko�czy� bieg kilkana�cie metr�w przed stanowiskiem startowym pro- mu orbitalnego. Przy wej�ciu na trap sta� dryblas niewiele ni�szy ode mnie, w ele- ganckiej czapce i srebrnym skafandrze. Wygl�da� jak karykatura kr�la ryb ze sta- rych ksi��ek dla dzieci. Poda�em mu �etonik. Wzi�� go ostro�nie, jakby si� ba� skaleczy�, obejrza� nieufnie i spojrza� na mnie z wyrazem szczerego os�upienia. � Bilet? � b�kn��. � Na to wygl�da � powiedzia�em cicho, patrz�c prosto przed siebie. � Co� si� nie zgadza? Zreflektowa� si� natychmiast. � Oczywi�cie... � wymamrota� � wszystko w porz�dku. M�g� pan jecha� bezpo�rednim, prosto na p�yt� � m�wi� szybko, wi�cej ni� uprzejmym tonem. By�a to uprzejmo��, jak� okazuje si� nie lubianemu profesorowi, kt�ry ma nas egzaminowa�. Nie odezwa�em si�. Boy. Tak�e relikt ery turystyki. Oczywi�cie, �e mog�em jecha� prosto na p�yt�. Mog�em wyl�dowa� poci- skiem za�ogowym ko�o trapu i wsi��� do promu bez jednego s��wka. Mog�em na dobr� spraw� wszystko. Jak ka�dy z nas. By�o nas tylko tysi�c na te par�na�cie miliard�w ludzi. A to, czego nie mog�em i tak nie przysz�oby mi nigdy do g�owy, I co z tego? Tym bardziej wolno mi chyba przyj�� jak ka�demu innemu, kupi� bilet i zafundowa� sobie ca�� t� ceremonialn� procesj�. I �adna ryba z b�aze�sk� czapk� nie powinna si� tym interesowa�. * * * Prom by� starym pud�em. Jego chemiczne silniki pracowa�y tak g�o�no, �e w kabinie zaleg�a nagle g�ucha cisza, cisza, jaka w og�le nie zdarza si� w naturze. Ilo�� decybeli przekroczy�a wida� warto�� krytyczn�, co automatycznie unieru- chomi�o fonty. Ka�dy z nas nosi� te g�o�niczki wszyte w sk�r�, za uchem. Kiedy nat�enie d�wi�k�w dochodz�cych z zewn�trz przekracza�o dopuszczaln� barier�, fonty zaczyna�y emitowa� fale zsynchronizowane z falami ha�asu. Bez wzgl�du na j ego �r�d�o. Nic dziwnego. Najzwyklejsza w �wiecie interferencja. Ale faktem jest, �e te li- lipucie odbiorniki i nadajniki r�wnocze�nie, odegra�y donios�� rol� w dziele prze- zwyci�ania ubieg�owiecznego kryzysu cywilizacyjnego. Obliczono, �e po�owa masowych samob�jstw, plagi dwudziestego pierwszego wieku, by�a pope�niana przez ludzi dotkni�tych psychoz�, kt�rej �r�de� doszukano si� we wszechobec- nym ha�asie. Tylko, jak to zwykle bywa z uzdrawiaczami, popadli oni ze skraj- no�ci w skrajno��. W ka�dym kiosku mo�na by�o kupi� aparacik, kt�ry t�umi� wszystkie, nawet najcichsze d�wi�ki, odbierane przez ludzkie uszy. W efekcie powsta�y nowe psychozy, r�wnie gro�ne. Ludzie stawali si� apatyczni, wpada- li w melancholi�, dostawali ob��du. Wreszcie skonstruowano fonty, na zasadzie z�otego �rodka. Ka�dej �ywej istocie potrzebne jest t�o akustyczne. Dlatego z ulg� powita�em moment, kiedy na ekranie pojawi�a si� pierwsza ra- diolatarnia stacji satelitarnej. Dwie minuty p�niej prom zastopowa�. Konstrukcja stacji przesta�a si� powi�ksza�. Klapa w�azu transportowego opad�a na pomost. Spod niego, jak wyros�e z przestrzeni, wy�oni�y si� wysmuk�e stalowe palce, za- ko�czone spiralami magnes�w. Ostatnie pi�tna�cie metr�w drogi. Jej pierwszego etapu. W�az zamkn�� si� za nami. Odczeka�em chwil� i kiedy ostatni z nielicznych pasa�er�w opu�ci� kabin� promu, wyszed�em na peron. St�d przez otwart� na o�cie� komor� �luzy wida� by�o czarn� walcowat� hal� poczekalni. Jej strop, pomalowany w czarno-b��kitne pasy, k�u� oczy tysi�cami kolorowych �wiate�ek. Mia�o to zapewne na�ladowa� niebosk�on. Ale nie by�o takiego miejsca we wszech�wiecie, sk�d niebosk�on przedstawia�by si� r�wnie przera�liwie. Kto�, kto to wymy�li�, oczywi�cie z na- dziej� dogodzenia turystom, z pewno�ci� da� dyla natychmiast po zako�czeniu dzie�a, w obawie przed zemst� za�ogi stacji, kt�ra musia�a tutaj pracowa�. Wzruszy�em ramionami, przekroczy�em wysoki pr�g �luzy i wszed�em do �rodka. Zatrzyma�em si� pod plastykow� palm�, blisko wyj�cia na przeciwleg�y pe- ron. Jedno, co tu by�o mi�e, jak zreszt� we wszystkich obiektach orbitalnych i w og�le pozaziemskich, to atmosfera. Czterdzie�ci procent tlenu i sze��dziesi�t helu. Trudno poj��, jak uda�o si� naszej staruszce urodzi� organizmy wy�szego rz�du, z t� jej odrobin� tlenu oraz azotem �le przewodz�cym ciep�o i nadaj�cym si� do wszystkiego, tylko nie do oddychania. W rogu hali sta� wysoki bufet, wybrzuszaj�cy si� ku pasa�erom wdzi�czn� sinusoid�. � Szesnastka � miaukn�o mi za uchem. Butler. Ca�� drog� milcza�. Teraz odkry�, �e w moim organizmie dopalaj� si� jakie� sk�adniki. Podszed�em do automatu za kontuarem i wybra�em klawisz oznaczony liczb� szesna�cie. Nic. Przycisn��em ponownie. Z tym samym skutkiem. Po dobrych kilku sekundach w �cianie opad�a miniaturowa klapka, za kt�r� ukaza�a si� cz�� twarzy faceta z obs�ugi. Ujrzawszy mnie przestraszy� si�. Ale musia� powiedzie� swoje. � Bardzo przepraszamy � wymamrota�. Zabrzmia�o to, jakby m�wi� z wn�- trza wielkiego b�bna. � Wymieniam w�a�nie cewk� pod szesnastk�. Jeszcze dwie minuty. Niech pan b�dzie uprzejmy poczeka� albo wybra� inny zestaw... � Sz�stka � szczekn�� g�o�niczek. Przycisn��em klawisz i dosta�em miseczk� ostro przyprawionej papki. Nie spojrza�em ju� w stron� wci�� jeszcze otwartego, �miesznego otworu i uwi�zionej w nim twarzy. Przeszed�em przez hal� i zatrzyma�em si� pod sporym, owalnym iluminatorem. * * * Ziemia zawsze wygl�da pi�knie. Z daleka. Jest kolorowa, pogodna, przypr�- szona ob�okami jak choinka. Nad moim kontynentem chmury uk�ada�y si� w nit- kowate pasma, rozci�gni�te wzd�u� po�udnik�w. Musieli zam�wi� u meteorolo- g�w cie�, a mo�e i deszcz. Ciekaw by�em, czy i tym razem pada wsz�dzie, poza obszarem sk�d przysz�o zam�wienie. � Przepraszamy pasa�er�w udaj�cych si� na Lun� � za�piewa�y nagle g�o- �niki. � Start op�ni si� o kilkana�cie minut. Centrum radiolokacyjne na Cererze przechodzi dzi� okresow� konserwacj�. Przepraszamy. Trzeba mie� szcz�cie. Gdyby to si� zdarzy�o w okresie turystyki � prze- mkn�o mi przez my�l � poradziliby sobie bez tego centrum. Ka�da stacja mia�a w�asne latarnie radionawigacyjne, wzd�u� zastrze�onych dla niej tor�w. Ale teraz, kiedy wszystkie biura podr�y przej�a jedna agencja komunikacyjna, nikomu nie zale�a�o tak bardzo na pasa�erach. Niech czekaj�. Czekali. Nie zauwa�y�em, �eby kto� pozwoli� sobie na jedno z�o�liwe s��wko lub na gest �wiadcz�cy o zniecierpliwieniu. Poza Ziemi� cz�owiek odkrywa nagle, �e kilka minut nic nie znaczy. Co do mnie, nie musia�em niczego odkrywa�. Ja nie mog�em si� zniecierpliwi�. Automatyczna korektura. Niez�a rzecz, daj� s�owo. Jak ostatni model sztucznej r�ki. * * * Wybra�em fotel wci�ni�ty w najodleglejszy k�t sali. Jaka� para, siedz�ca naj- bli�ej, podnios�a si� natychmiast i oddali�a w �le maskowanym pop�ochu. Odpro- wadzi�em ich spojrzeniem. Nie lubili nas. Nikt nas nie lubi�. Nie pasowali�my do naszej �licznej, zaokr�glonej cywilizacji. Lubili ogl�da� stare zbroje w muzeach. Ale wsp�czesne im istoty, od dziecka, ba, od pierwszej kom�rki w �onie matki przeznaczone do walki? Tego nie mogli strawi� w swoim ulizanym humanitary- zmie. Zreszt� nie moja sprawa. To �adnie brzmi. Moja sprawa... Czy w og�le by�y jakie� sprawy, kt�re m�g�bym nazwa� moimi? Poza czekaj�cym mnie zadaniem, o kt�rym nic jeszcze nie wiedzia�em? Wczoraj w po�udnie polecono mi zwin�� moj� kwater� w klubie i zameldowa� si� w bazie Korpusu na Lunie, w Budorusie. Moje osobiste rzeczy zapakowa�em w torb� wielko�ci ma�ej dyni i zgodnie z instrukcj� z�o�y�em w depozycie. Kilka fotografii, dokumenty, par� mikrofilm�w. Wszystko. Nie zaj�kn�li si� nawet, o co chodzi. Szef centrali, Hiss, nie patrzy� mi w oczy. Oznajmi� tylko, �e zobaczymy si� na Lunie. Powiedzia� to takim tonem, jakby rzecz mia�a mi sprawi� szczeg�ln� przyjemno��. Oczywi�cie musieli wiedzie�, �e czekam na co� wi�cej. By�em ju� raz w akcji. Drobiazg. Facet z rozdzielni automatycznej przetw�rni paliwa na Gi- namedzie zwariowa� po roku samotnej pracy i chcia� wywali� w kierunku Cerery ca�y nagromadzony zapas deuteru. No tak. Ale z tego tysi�ca, do kt�rego nale- �a�em, tylko kilku ludzi by�o w prawdziwej akcji. Interwencje Korpusu zdarza�y si� raz na kilka lat. Ogromna wi�kszo�� moich kompan�w sp�dza�a ca�e �ycie w klubach i na poligonach. By�o co najmniej dziwne, �e wysy�aj� mnie na akcj� po raz drugi. Nie s�ysza�em, �eby zdarzy�o si� to komukolwiek przede mn�. Ale to w ko�cu tak�e ich sprawa. Nie moja. Ja mia�em tylko wykona� zadanie. Tak w�a�nie powiedzia�em wczoraj Itii. Wsta�em i wr�ci�em pod iluminator. Ob�oki trwa�y dalej nieporuszone, dziel�c kontynent, kt�ry opu�ci�em, na cienkie plastry. Pr�bowa�em odszuka� miejsce, gdzie powinno si� znajdowa� moje miasto. Gdzie by�a Itia. Spojrza�em na tarcz�. Tam min�a ju� trzecia. Kilka minut temu Itia wr�ci- �a z centrali. Wczoraj o tej porze wysiad�em z �yrobusu pod jej domem. To by� bardzo mi�y domek, na trzecim poziomie czterdziestej si�dmej ulicy. Prawdziwe gniazdko. Tylko siedzia� ju� w nim kto� inny. Nie by�a zdziwiona, kiedy zobaczy�a mnie przed drzwiami. U�miechn�a si� nawet. Mia�a na sobie komplecik z r�owego chromopianu, najcie�szy, jaki wi- dzia�em w �yciu. Na jej �niadej sk�rze ta migoc�ca mgie�ka wygl�da�a jak opako- wanie zrobione z my�l�, aby towar w �rodku by� dobrze widoczny. � Wyje�d�am � powiedzia�em. Skin�a g�ow�. Powiedzieli jej. Chodzi�o wida� o co�, co uznali za godne uwiecznienia w kronice inforpolu. To znaczy w zespo�ach pami�ciowych apara- tury zainstalowanej w jednym z pawilon�w centrali, nale��cym do Itii i jej dw�ch czy trzech wsp�pracownik�w. Wszed�em do pokoju. Wskaza�a mi fotel i usiad�a naprzeciw mnie. Natych- miast podjecha� do nas barek, pobrz�kuj�c apetycznie szklaneczkami. � Baza w Budorusie � mrukn��em. � Jutro rano. � Co� powa�nego? Pytanie raczej retoryczne. � My�la�em, �e wiesz � powiedzia�em. � Ja dowiem si� na miejscu. Hiss b�dzie tam jutro. Potrz�sn�a g�ow�. � Kazali mi tylko zanotowa� tw�j wyjazd i za�o�y� specjalny tor w kompu- terze. Ale bez sprz�enia. Zdaje si�, �e polecisz gdzie� dalej. � Mniejsza z tym � powiedzia�em. Poci�gn��em �yk musuj�cego p�ynu. Mia� cierpki, s�oneczny smak nie ca�kiem dojrza�ych owoc�w. � Nowy przepis? � spyta�em. � Stary jak �wiat. Pi�am to jako dziecko � za�mia�a si�. Ale zaraz spowa�- nia�a. Odstawi�em szklaneczk� i rozejrza�em si� po pokoju. � Wszystko po staremu. Jakbym wyskoczy� na chwil� poplotkowa� z kum- plami � stwierdzi�em. � Pe�nia stabilizacji. Pomy�le�, �e to ju� osiem... nie, blisko dziewi�� lat. Co w og�le u ciebie? Patrzy�a na mnie przez chwil� uwa�nie. Wreszcie unios�a brwi i u�miechn�a si�. Nie by� to najweselszy u�miech. � Nic � powiedzia�a p�g�osem. � Pracuj�... � nie doko�czy�a. � To wszystko? Przesta�a si� u�miecha�. Utkwi�a wzrok w pustej szklaneczce. � L.. czekam � doda�a wreszcie, niemal szeptem. Musia�a to powiedzie�. �eby nie by�o w�tpliwo�ci. Wyprostowa�em si�. � M�wisz to na wypadek, gdybym przesta� by� grzeczny? � spyta�em. � Nie b�j si�. To tylko kurtuazyjna wizyta po�egnalna. Z kim�, u licha, musia�em si� po�egna�. Tak si� sk�ada, �e nie mam nikogo innego. Spojrza�a na mnie szybko. Oczy jej si� rozszerzy�y. � Och, Al � wyj�ka�a � to nie dlatego... ja... � urwa�a. Czeka�em d�u�sz� chwil� w milczeniu. � Pami�tasz? � szepn�a wreszcie, tak �e ledwo us�ysza�em. Dobre sobie. Ale trudno jej si� dziwi�. Sam nie wiem, jakim cudem uda�a mi si� ta operacja z butlerem. Mi�o��, do tego nieszcz�liwa! To� to szkolny przyk�ad naruszenia autonomii systemu nerwowego. Moja wierna dioda powinna by�a na- tychmiast powiadomi� central�. �Leczenie" mia�oby przebieg �agodny i odby�oby si� bez udzia�u ludzi, zawsze sk�onnych do niedyskrecji. Korekta. Sprz�enia. Po miesi�cu wiedzia�bym tylko, �e jest na �wiecie jaka� Itia, dziewczyna nale��ca do jednego z nas. A ja nie chcia�em. Mniejsza, dlaczego. Sam nie wiem. Nie chcia�em i ju�. Postanowi�em zapami�ta�. Wszystko. Gor�czkowo, po nocach, przerabia�em pro- gram zainstalowany w butlerze. To by�o fa�szerstwo. W dodatku udane. Wszystko zosta�o we mnie. Na dobre. Ale tylko tyle. Zachowa�em pami�� o emocjach. Nie emocje. Dyskwalifikowa�yby mnie one jako cz�onka Korpu- su. Moja my�l musia�a p�yn�� przez kana�y m�zgu, w��kna psychotronu i dio- dy wzmacniaczy r�wnym, ch�odnym, przyspieszonym nurtem. Gdybym postra- da� umiej�tno�� ca�kowitej koncentracji na tym, co w�a�nie robi�, gdyby zaistnia� cie� obawy, �e w jakiej� sytuacji zawiedzie mnie zdolno�� b�yskawicznej oceny, trze�wej kalkulacji i natychmiastowej, najs�uszniejszej z mo�liwych reakcji, gdy- by jeden taki sygna� dotar� do centrali, na drugi dzie� przenie�liby mnie do sekcji szkolenia. Ale jak jej to powiedzie�? One wszystkie bolej� nieopisanie, kiedy musz� kogo� unieszcze�liwi�. Dopiero, je�li oka�e si�, �e rzecz wygl�da troch� inaczej... U�miechn��em si�. � Nie przejmuj si� � powiedzia�em spokojnie. � Pami�� to jeszcze nie wszystko. Zw�aszcza pami�� cyborga. Azj� podnios�o. Natychmiast przesta�a si� roztkliwia�. � Oszala�e�? � parskn�a. � Jak mo�esz tak m�wi�? Ja wiem, sk�d si� wzi�o to s��wko! Prawda. By�a historykiem. � W�a�nie dlatego to s��wko tutaj pad�o. Sama pracujesz w centrali. Znasz �argon. Zreszt� tak kiedy� nazywano facet�w z Korpusu. I do dzi� tak m�wi�... ludziki � za�mia�em si�. Trwa�o chwil�, zanim si� rozchmurzy�a. � Coraz lepiej. � Jej g�os brzmia� ju� spokojnie. � To obra�liwe, wiesz? � Jedno i drugie � potwierdzi�em. � Jeste�my kwita. A ty, jakby� siebie zakwalifikowa�a? � Jako ludzika � o�wiadczy�a z powag�. Skin��em g�ow�. � To mi odpowiada � mrukn��em. � Chocia� je�li si� lepiej zastanowi�... pracujesz z nami. Kochasz jednego z nas. Twoje laboratorium ma tak�e te kilka biosprz�e�... mo�na by i ciebie nazwa� tak, jak tego nie lubisz. � Nie lubi� � przytakn�a. � Cyborg... sztuczny m�zg, sztuczne serce, tkanki nerwowe. Tak to sobie wyobra�ano. Dwie�cie lat temu. Pomy�la�em, �e to wszystko jedno, wprawi� komu� sztuczny m�zg czy te� z jego w�asnego zrobi� niezawodny aparat nieustannie wspomagany i korygowany przez automaty. Ale nic ju� nie powiedzia�em. Ludziki? No c�, pi�kne to nie by�o. Nawet, je�li m�wili tak sami wyk�adow- cy, od pierwszego kursu. Bez cienia pogardy zreszt� czy chocia�by lekcewa�enia. Raczej z pewnym �alem. Wszyscy ludzie na �wiecie mieli swoje wzruszenia, go- dziny smutku, i minuty, kiedy ich serce uderza�o szybkim, radosnym rytmem. Wszyscy poza tysi�cem. Poza nami. A przecie� to zwykli ludzie, ulegaj�cy emo- cjom i ceni�cy sobie t� swoj� s�abo��, spomi�dzy siebie wy�onili pierwsze od- dzia�y Korpusu. Oni wymy�lili program szkolenia. I to ich mieli�my broni�. Na wypadek, gdyby kto� lub co� zagrozi�o Ziemi; �e w praktyce sprowadza�o si� to do obezw�adnienia raz na dwa lata jakiego� biednego szale�ca, dysponuj�cego aparatur� wyzwalaj�c� energi�, to ju� zupe�nie inna sprawa. Tak naprawd�, nasze �ycie sk�ada�o si� z �wicze�. Bazy, poligony, wielomiesi�czne patrole planetarne. O tym wszystkim ona wiedzia�a. D�u�sz� chwil� milczeli�my oboje. Nale�a�o wsta� i po�egna� si�, ale nie chcia�o mi si� ruszy� z miejsca. � Przykro mi, Al � odezwa�a si� wreszcie � �e ci� rozczarowa�am. Nic nie wiem o twoim wyje�dzie. Gdyby Hiss mi zleci�... � Nie zleci � przerwa�em. � I nie przejmuj si�. Nie po to przyszed�em. � Wiem � rzuci�a wyzywaj�cym tonem. U�miechn��em si�. Mia�a oczy dziecka, kt�re nie rozumie, o czym m�wi� doro�li, ale wie, �e wyniknie z tego co� przyjemnego. � No to nie udawaj. � Ty te� nie. Wzruszy�em ramionami. Nast�pnie westchn��em, wsta�em i przeszed�em si� po pokoju. � A wi�c czekasz � powiedzia�em bardziej do siebie ni� do niej. � Rozu- miem. Rozumiem, chocia� ja... � Nie czeka�by�? Stan��em. Spojrza�em jej prosto w oczy. � Nie. Ja nie czekam. To pewna r�nica. Zarumieni�a si�. Jej wzrok pow�drowa� szybko w stron� okna. � Kocha�am ci� bardzo, Al � wyszepta�a. � Nie musz� m�wi�. Ale... � Nie ko�cz. On tam jest? Skin�a g�ow�. � Ca�y czas w Budorusie? � Tak. Pisze... � zawaha�a si�. � Kiedy wyjecha�? Spojrza�a na mnie uwa�nie. Ale bez zdziwienia, �e pytam. Raczej jakby nie- ufnie. � Mniej wi�cej siedem lat temu... � powiedzia�a. Co� mnie tkn�o. Zrobi�em oboj�tn� min�. � Jak si� z sob� kontaktujecie? Holowizj�? � Nie... pisze. Otwartym kodem. A wi�c tak. Oczywi�cie, to mog�o nic nie znaczy�. Albo i du�o... � Chcia�em ci� o co� zapyta� � powiedzia�em szybko. � Mo�esz to nazwa� konsultacj�. � O co�, co dotyczy Ustera? � zmarszczy�a brwi. � Nie. Je�li, to tylko o tyle, o ile dotyczy ka�dego z nas. Ale zale�y mi nie na tym, co wiesz, tylko, co czujesz. � Nie czuj� nic takiego... � Pos�uchaj � przerwa�em znowu. � My�l� o tym, co dzia�o si� sto lat temu. O nier�wnym podziale d�br, o g�odzie, psychozach, nieustannych konfliktach, s�owem o wszystkim, co wy, historycy, nazywacie kryzysem cywilizacyjnym. Dwudziesty pierwszy wiek. Sto lat... Niby du�o. A je�li nie do�� du�o? Widzisz, �aden z nas nie mo�e nawet w przybli�eniu przewidzie� okoliczno�ci, w jakich przyjdzie mu wype�nia� najbli�sze zadanie. Dla mnie pytanie, kt�re ci teraz sta- wiam, jest bardzo konkretne. Czy tamto to naprawd� ju� tylko przesz�o��? Czy nie mog�oby o�y� w sprzyjaj�cych warunkach? My�l� o tym, co w nas siedzi. W ka�dym z nas � doda�em z naciskiem. Nie odpowiedzia�a od razu. Przygl�da�a mi si� podejrzliwie. Jakby si� czego� ba�a. � I ty m�wisz, �e jeste� maszyn� � odezwa�a si� w ko�cu p�g�osem. � Na to nikt ci nie odpowie. Mo�e za nast�pne sto lat. Ale � zawaha�a si� � b�d� ze mn� szczery. Powiedzia�e� to w zwi�zku z Usterem. Robi�a, co mog�a, by zapanowa� nad g�osem. Mog�em sobie pogratulowa�. Sam zap�dzi�em si� w ten zau�ek. Nie my�la�em o Usterze. Powiedzia�em jej to, ale mi nie uwierzy�a. Oczywi- �cie, �e nie. Nie mog�a uwierzy�, przynajmniej teraz, tutaj. Ba�a si� chyba, �e odkry�em w sobie nagle jak�� niech�� do niego, a mo�e i zazdro��. Teraz dopiero stan�a mi przed oczami twarz Ustera. Oczywi�cie nie by�o mo- wy o jakichkolwiek nieprzyjaznych uczuciach. Nonsens. Co innego niech��, a co innego niepok�j. Czy cho�by zaciekawienie. Siedem lat. Akurat tyle, �eby... mniejsza z tym. Na razie. Do�� ju� nap�dzi- �em jej strachu. Wyprostowa�em si�. � Tylko Uster i Uster. Jak w piosence. Musz� ju� i��. Podszed�em do niej. Wsta�a, oci�gaj�c si� i poda�a mi r�k�. Na u�amek sekun- dy przytrzyma�a palcami moj� d�o�, jakby o co� prosz�c. � Powiedzie� mu co�? � spyta�em, ju� w otwartych drzwiach. Potrz�sn�a g�ow�. � AL.. � urwa�a. Czeka�em. � Je�li mo�esz... � dobieg� mnie jej szept � b�d� dalej jego przyjacielem. U�miechn��em si�. � Opowiada�a� mi kiedy� o jakim� staro�ytnym buntowniku czy powsta�- cu... da�a� mi tak� ksi��k�... � Spartakus? � W�a�nie. Wyczyta�em tam m�dre zdanie. Bohater by� jednym z niewolni- k�w przeznaczonych specjalnie do walki. Nie pami�tam, jak si� nazywali. � Gladiatorzy... � Ot� to. Powiedzia� kiedy� do drugiego takiego jak on sam: �Gladiatorze, w�r�d gladiator�w nie szukaj przyjaci�..." Zmarszczy�a brwi. � Czemu tak m�wisz? � spyta�a sucho. � To �adnie brzmi, ale nic nie zna- czy. Teraz. � Teraz nic � przytakn��em. � Tylko kto wie, co b�dzie jutro? Nie martw si� � doda�em szybko. � Powiem mu, je�li go zobacz�. � Co powiesz? � �e czekasz. * * * Pasma ob�ok�w nad kontynentem przesun�y si� odrobin� na zach�d. Zakry- wa�y teraz brzeg oceanu. Spojrza�em na zegarek. Tkwili�my tutaj przesz�o dwadzie�cia minut. Szcze- g�lny rekord. Kto� otar� si� o mnie ramieniem. Odwr�ci�em g�ow�, zdziwiony. Biedny lu- dzik. Tak nie lubi� si� do nas zbli�a�. �aden ludzik. Jakbym spojrza� w lustro. Ciemnozielony kombinezon, p�prze- �roczysty, l�ni�cy jak szk�o. Czarno-bia�y emblemat na lewym ramieniu. Taki jak m�j. Silnie zaznaczone ko�ci twarzy. Oczy szeroko rozstawione, patrz�ce, jak- by mog�y widzie� przez �ciany. Nawet w�osy podobne do moich, kr�tkie, jasne, o barwie, kt�rej nigdy nie umia�em nazwa�. Poruszy� nieznacznie g�ow�. To mia�o znaczy�: przepraszam. Patrzy� przy tym prosto przed siebie. Jeszcze raz spojrza�em na jego emblemat. Nie mia� gwiazdki. Jasne, �e nie. Zna�em wszystkich, kt�rzy w ostatnich dziesi�ciu latach brali udzia� w akcjach. Mo�na ich by�o zliczy� na palcach. Ja sam nosi�em na ramieniu jedn� mikroskopijn� gwiazdeczk�. Nie spotka�em nikogo, kto mia�by dwie. A wi�c mo�e b�d� pierwszy. Je�li to znowu nie jakie� manewry. Stali�my obok siebie, milcz�c. Spotkali�my si�, oczywi�cie, kilka razy na poli- gonach. Ale w klubie, gdzie mieszka�em, nie widzia�em go nigdy. Nie pami�ta�em nawet jego nazwiska. Wok� nas zrobi�o si� pusto. Jeden to by�o ju� do��. �eby spotka� dw�ch za jednym zamachem, trzeba mie� prawdziwego pecha. Tak pewnie my�leli. Spojrza� na zegarek, jak ja przed chwil�. W jego twarzy nie drgn�� �aden mi�- sie�. Oparty niedbale o ram� iluminatora, sprawia� wra�enie dwumetrowego po- s�gu. Mo�e si� niecierpliwi�. Kto wie. Poznawa� to pewnie tak samo jak ja. Kiedy si� zdenerwowa�em, marz�y mi koniuszki palc�w. Tylko tyle. Jeden z inforpolu. Cyborg � jak m�wili�my drwi�co pomi�dzy sob�. Facet z Korpusu �jak powiadano p�oficjalnie. Cichy jak antymateria. Niemal r�wnie dobry jako bro�. Trwa�o jeszcze d�u�sz� chwil�, zanim przylecia� statek. Muzealny gruchot. Iluminatory widzia�y szczotki ostatni raz z dziesi�� lat temu. Klimatyzacja roz- regulowana. Butler kaza� mi natychmiast przybra� pozycj� p�le��c� i g��boko oddycha�. Usiad� ko�o mnie. Wyci�gn�� nogi tak, �e zr�wna�y si� z moimi. Te same mi�k- kie, porowate buty. Rozmiar stopy, na oko, tak�e identyczny. Mog�em w ka�dej chwili dosta� jego serce, tak jak jemu da�oby si� bez �adnych bada� przeszczepi� moj� w�trob�. Korpus by� pierwsz� zamkni�t� grup� spo�eczn�, w kt�rej osi�- gni�to doskona�� zgodno�� immunologiczn�. Stewardesa przynios�a kaw�. Poci�gn��em �yk. Przy trzecim m�j g�o�niczek zabucza� ostrzegawczo. Kaw� dawali ca�kiem, ca�kiem. Odstawi�em fili�ank�. Po kilku sekundach on zrobi� to samo. Wida� zabra� si� do kawy o te kilka sekund p�niej. Albo wolniej pi�. Uster by� taki sam. Wszyscy byli�my tacy sami. Trudno si� dziwi�, �e ludzie nie skakali z rado�ci na nasz widok. Nam samym robi�o si� czasem nieswojo. Uster. Jedyny na dobr� spraw�, z kt�rym z�y�em si� bli�ej. Id�c na spotkanie z Iti�, zabiera�em go najcz�ciej ze sob�. Dlatego potem... Ale nie mog�em mie� pretensji. Dwa lata sp�dzi�em na poligonie. Przed wyjazdem powiedzia�em jej, �eby nie zaprz�ta�a sobie mn� g�owy. �e taki jak ja nie b�dzie nigdy odpowied- nim towarzyszem dla dziewczyny. Naprawd� tak my�la�em. Wtedy mia�em g�o- w� nabit� czekaj�cymi mnie zadaniami, sta�� gotowo�ci�, pos�annictwem i takimi tam rzeczami. Kiedy pod koniec pobytu na poligonie przekona�em si�, �e by�em os�em, niczego to ju� nie mog�o zmieni�. Zrozumia�em, �e kocham j� naprawd�. Ale byli ju� razem. Pomy�la�em, �e mog� si� z nim spotka� za kilka godzin, u�miechn��em si� do siebie i zapad�em w drzemk�. Ten ko�o mnie spa� ju� od dobrej chwili. Oddycha� bezg�o�nie. Nie chorowali�my nigdy. By�a to jedna z podstawowych r�nic mi�- dzy nami i reszt� ludzi. Do nich, kiedy im co� by�o, przychodzi� lekarz. Do nas technik. Trzeba czego� wi�cej? L�dowanie posz�o nadspodziewanie g�adko. Szybciej ni� kiedy by�em tu ostatnim razem. Musieli wreszcie wymieni� automaty przechwytuj�ce. Najwy�- szy czas. Dworzec Lamberta nale�a� do najstarszych na Lunie. Obs�ugiwa� dwie pierwsze bazy ze sta�� za�og�. Teraz skupia� ca�y ruch osobowy zwi�zany z wszystkimi zakarpackimi fabrykami paliwowymi, rozci�gni�tymi na obszarze Oceanu Procellaryjskiego. Sam dworzec te� si� zmieni�. Ma�o brakowa�o, a by�bym wlaz� na towarowy eskalator. Facet, kt�ry przylecia� ze mn�, przytrzyma� mnie za rami�. � Dzi�kuj� � mrukn��em. � Nazywam si� Thaal. M�w po prostu AL Skin�� nieznacznie g�ow�. � Riva � powiedzia�. � Budorus � dorzuci� po chwili. W halu czeka� na nas �ysy chudzielec z obs�ugi dworca. Zmierzy� nas bezgra- nicznie znudzonym spojrzeniem i ruszy� w stron� jednego z korytarzy. Poszli�my za nim. W rozdzielni na nasz widok podni�s� si� z obrotowego fotela facet z Korpusu. Tego w og�le nigdy dot�d nie widzia�em. Zapewne nale�a� do sta�ej za�ogi bazy. � Mo�emy jecha� � to by�o wszystko, co powiedzia� na powitanie. Poprowadzi� nas bocznym korytarzem do szybu. Wyjechali�my na pole starto- we w�skim eskalatorem, podskakuj�cym jak zepsuty budzik. W wie�y, przed wyj- �ciem, automaty sprawdzi�y nasze skafandry. Jakim� cudem wcisn�li�my si� do pomara�czowego �yrolotu, przypominaj�cego zabytkowe ��ko z baldachimem. Lot do krateru Budorusa trwa� kr�tko. Za kr�tko, �eby mi si� zd��y� znudzi� krajobraz za iluminatorem. Czer� i biel. Lekko rozmazane. Czer� wpadaj�ca w b��kit, biel z�amana ja- �niutkim z�otem. Kontrasty, jak zaznaczone tuszem. I g�ry. Prawdziwe. Takie jak na obrazku. Bez kolejek, wyci�g�w, zjazd�w, bufet�w, pseudokoleb i �cie�ek spacerowych dla staruszk�w. No i t�umu bywalc�w obwieszonych pami�tkami. Uczciwe g�ry. Takie, jakimi jeszcze pi��dziesi�t lat temu by�y, od biedy, Himala- je. Sleep, jak brzmia�a popularna nazwa tego typu �yrolotu, wznosi� si� coraz wy�ej. Lecieli�my na p�nocny zach�d. W pulpicie pilota ca�y czas pulsowa�y �wiate�ka. Namiary z Platona. Przelecieli�my nad nim pi�tna�cie minut po starcie. Zaraz potem zmienili�my kurs na zachodni i weszli�my za p�nocn� �cian� Alp. Mieli�my ju� kilometr pod sob�, ale trzeba by�o nie�le zadziera� g�owy, �eby dotrze� wzrokiem do szczyt�w zawis�ych nad nami. L�dowali�my dziesi�� minut p�niej, w zewn�trznym pier�cieniu bazy. Jak na poligonie, po og�oszeniu pogotowia. Niczego nie lubili tak bardzo, jak procedury wartowniczej, jednak tym razem wpu�cili nas do g��wnego szybu bez wi�kszych ceregieli. Korytarze poziomu alarmowego wygl�da�y jak wymar�e. Do chodnika sz�o si� pieszo �adne par� metr�w. Posadzka by�a mi�kka, o pomimo to nasze kro- ki budzi�y metaliczne echo. R�wne kroki, odmierzone, spokojne. Kroki facet�w, kt�rzy wiedz�, czego chc�. Weszli�my prosto do dyspozytorni. Zanim jeszcze drzwi zwin�y si� za nami w podw�jn� tr�bk�, zobaczy�em Hissa. By� tak�e Jeus, komendant bazy. I jeszcze czterech z Korpusu. Stali nad czym�, co na pierwszy rzut oka wygl�da�o jak stary szkolny model uk�adu planetarnego. Ale to nie by� nasz uk�ad. W trzeciej planecie pulsowa� czerwony ognik. Hiss obrzuci� nas przelotnym spojrzeniem i gestem kaza� nam podej�� bli�ej. Regulaminowa jowialno��, z jak� �egna� mnie wczoraj w centrali, znikne�a bez �ladu. Sprawia� wra�enie zm�czonego. Jakby si� nagle postarza� o dobre dziesi�� lat. Mia� na sobie cywilny kombinezon, w jakim m�g�by si� wybra�, powiedzmy, na inspekcj� stacji na Ganimedzie. Ale nigdzie si� nie wybiera�. On nie. Wie- dzia�em, co powie, zanim jeszcze otworzy� usta. Stali�my przed modelem uk�adu Alfy. Rozdzia� 2 Budorus Czy ludzie pami�tali? Owszem. Tak jak si� pami�ta o wielu rzeczach, kt�- re kiedy� wydawa�y si� wa�ne, nawet bardzo wa�ne, ale o kt�rych wiadomo, �e nigdy ju� nie sprawi� k�opot�w. Najwy�ej historykom. Sze�� lat to wi�cej ni� mo- g�oby si� wydawa�. Nawet je�li chodzi o kogo�, kto zgin�� kilka �wietlnych lat od domu. Kontakt�w z istotami technologicznymi w Galaktyce szukali�my, je�li si� nie myl�, ju� w dziewi�tnastym wieku. W dwudziestym zacz�to wysy�a� w kosmos specjalnie opracowane sygna�y matematyczne. Przy u�yciu prymitywnych nadaj- nik�w. Co zreszt� nie mia�o nic do rzeczy. Je�li si� sonduje oceany, to pr�dzej czy p�niej trafi si� na ryb�. Rachunek prawdopodobie�stwa. Sto lat temu radioteleskopy na Lunie odebra�y pierwsze sygna�y, co do kt�- rych nikt nie m�g� mie� w�tpliwo�ci. Wszystkie komputery potwierdza�y, �e nie pochodz� ze �r�de� naturalnych. Ale nie by�a to odpowied�. Nie by�y to nawet sygna�y w potocznym rozumieniu tego s�owa. �adnego symbolu, pasma znacze- niowego, �adnej matematyki. Dwudziestowieczni astrofizycy potraktowaliby je jako nowy typ promieniowania gwiezdnego. Ale i najczulsze wsp�czesne anali- zatory teraz, po kilkudziesi�ciu latach bada�, wyrzuca�y na tablice wynik�w jedno zero po drugim. Co zrobi� cz�owiek? To, co zawsze w swojej historii. Najpierw powiedzia�, �e trzeba tam polecie�. Potem po�mia� si� troch� i stwierdzi�, �e jak �wiat �wiatem nikt nie wymy�li� czego� r�wnie g�upiego. Nast�pnie doszed� do wniosku, �e rzecz jest ciekawa, nawet pasjonuj�ca, szkoda tylko, �e ca�kowicie nierealna. Po czym, oczywi�cie, polecia�. Dwudziestego czwartego lipca dwa tysi�ce sto dwudziestego dziewi�tego ro- ku z bazy w Archimedesie wystartowa�o pi�cioro ludzi. Mniej wi�cej dziesi�� lat wcze�niej uda�o si� grupie Amalsona zastosowa� strumieniowe �wiece tachjono- we do podr�y kosmicznych. Dzi�ki temu monitor m�g� liczy� na sta�� ��czno�� z baz�. Najwi�ksze op�nienie, w ostatniej fazie lotu, nie mia�o przekroczy� kil- ku dni. Statek osi�gn�� szybko�� podr�n� czwartego stopnia. Lot powinien by� trwa� niespe�na sze�� lat. I nie trwa� d�u�ej. W trzydziestym pi�tym roku monitor uruchomi� silniki ha- muj�ce nad drugim satelit� trzeciej planety Alfy, gdzie zgodnie z programem mia- �a powsta� pierwsza baza eksploracyjna. To by�a ostatnia wiadomo��, jaka dotar�a do bazy. Czekano spokojnie kilka dni. Potem opublikowano komunikat. Okr�g�y rok obowi�zywa�a cisza radiowa w pasmach, w jakich mo�liwe by�o nawi�zanie ��czno�ci. I to w�a�ciwie wszystko. Na ca�ej kuli ziemskiej zorganizowano wie- czornice �a�obne, w czasie kt�rych ten i �w uczony mia� okazj� napomkn��, �e od pocz�tku sprzeciwia� si� wyprawie. W drug� rocznic� utraty ��czno�ci z monito- rem rozstrzygni�to konkurs na pomnik. W trzeci� poproszono Hissa, �eby dokona� uroczystego ods�oni�cia. Pomnik stan�� na grani Everestu. Kamienna, stylizowana d�o�, wkomponowana w ska�y, wyci�gaj�ca ku gwiazdom pi�� smuk�ych palc�w, w tragicznym wo�aniu o przyja��. Pod ka�dym z palc�w wypalono w bazalcie nazwisko. Si��� i p�aka�. Nie pozosta�o zreszt� nic innego. Bo o nast�pnych wy- prawach nikt jako� nie wspomina�. Wys�uchali�my na stoj�co wszystkiego, co Hiss mia� do powiedzenia na temat monitora i jego za�ogi. M�wi� przyciszonym g�osem, jakby do siebie, wpatruj�c si� w czerwone �wiate�ko, pulsuj�ce bez przerwy w plastykowym j�drze Trzeciej. Chwilami zdawa�o si�, �e zapomnia�, gdzie jest i kto go s�ucha. Nie powiedzia� nic ponad to, o czym wiedzia�o ka�de dziecko. Do pewnego momentu. Przeszed� w�a�nie do ostatniego radiogramu nadanego z pok�adu monitora. � Jak wiecie, zapis urywa si� dwudziestego lipca trzydziestego pi�tego roku. Teksty radiogram�w dostaniecie po odprawie � wskaza� r�k� k�t sali, gdzie na pod�u�nym stoliku le�a� stos podr�cznych analizator�w. � Prosz�, �eby�cie za- pami�tali ka�de s�owo, jakie tam pad�o. Od dwunastego lipca. Trzeciego sierpnia � ci�gn�� tym samym monotonnym g�osem � a wi�c trzy tygodnie po zerwaniu ��czno�ci, wystartowa�a z rejonu naszej bazy ekspedycja ratunkowa... Co powiedzia�em? �e po zagini�ciu monitora nikt ju� nie zaj�kn�� si� na temat dalszych wypraw? Ot� to. Wys�ali dwa statki. Na ka�dym z nich by�o dwana�cie os�b. Tym dwunastym, w jednej i drugiej za�odze, by� kto� od nas, z Korpusu. Reszt� stanowili m�odzi specjali�ci, wybrani z obs�ugi baz planetarnych. Nie za- j�kn�li si�, rzeczywi�cie. Ale nie o planowanej ekspedycji. O tym, �e j� wys�ali. I wiem nawet, dlaczego. �mier� cz�owieka by�a cen� nie mieszcz�c� si� w katego- riach warto�ci naszych wsp�czesnych. Zag�ada monitora i jego pi�cioosobowej za�ogi sta�a si� powszechn� tragedi�. Wys�anie dalszych dwudziestu czterech Zie- mian na prawdopodobn� zgub� mog�o wywo�a� szok o trudnych do przewidzenia reperkusjach spo�ecznych. Takie ju� jest to nasze milutkie stulecie. Od dawna panowa�o w�r�d specjalist�w przekonanie, �e ze wszelkich pr�b nawi�zania bezpo�rednich kontakt�w z mieszka�cami kosmosu trzeba wy��czy� automaty. Nie mo�na si� od nich spodziewa� niczego ponad to, co przewidziano w ich programach. A jak zaprogramowa� spos�b post�powania martwego urz�- dzenia na wypadek zetkni�cia z istot� technologiczn�, kt�ra dajmy na to jest zbu- dowana z substancji niebia�kowej, ma kszta�t orchidei, fruwa, emituje ultrad�wi�- ki i wybucha w zetkni�ciu z tlenem? A przecie� wszystko to zamyka si� w kr�gu poj�� znanych, z naszego �wiata. Poza nim musz� istnie� rasy niepodobne do ni- czego. Ka�dy kontakt tych istot z ziemskim automatem grozi�by nieobliczaln� w skutkach katastrof�. Zgoda. A jednak da�bym sobie r�k� uci��, �e na wie�� o planowanej wyprawie ratunkowej ogromna wi�kszo�� ludzi podnios�aby g�o�ny krzyk, opowiadaj�c si� za wys�aniem maszyn. Automat�w. Do tego nie wolno by- �o dopu�ci�. Pozosta�o zatem albo schowa� g�ow� w piasek i udawa�, �e nic si� nie sta�o, albo te�... Pierwsze by�o wygodne. Na kr�tk� met�. Je�eli bowiem ci z uk�adu Alfy ce- lowo i �wiadomie zniszczyli ziemski pojazd, to czy w takim razie pr�dzej czy p�niej nie nale�a�o oczekiwa� z ich strony jeszcze zabawniejszych niespodzia- nek? Hiss, rzecz jasna, nie pisn�� s��wkiem o powodach, dla kt�rych druga wypra- wa wystartowa�a w najg��bszej konspiracji. Podawa� fakty. A fakty by�y bardziej ni� z�e. Dziewi�tego sierpnia, dok�adnie trzy tygodnie te- mu, obydwa statki ekspedycji ratunkowej wesz�y na orbit� satelity Trzeciej. O go- dzinie dwunastej w po�udnie, czasu bazy, Thorns, dow�dca �Heliosa" przes�a� meldunek, w kt�rym informowa�, �e pozostaje na orbicie stacjonarnej. R�wnocze- �nie drugi statek, �Proxima", przyst�pi� do manewr�w poprzedzaj�cych l�dowa- nie. Sze�� minut p�niej za�ogi straci�y ��czno��. Przesz�o dwie godziny Thorns nie rusza� statku z orbity, powtarzaj�c sygna�y kodu wywo�awczego. Wystrzeli� kilka sond, z kt�rymi straci� ��czno�� natychmiast po opuszczeniu przez nie po- la bezpo�redniej obserwacji. Nast�pnie zameldowa�, �e zmienia orbit� w nadziei odszukania lepszego pasma odbioru. I na tym wszystko si� sko�czy�o. Do bazy nie dotar� ju� nie tylko strz�p mel- dunku, ale cho�by jeden d�wi�k automatycznych nadajnik�w pomiarowych. Mia- �y podawa� pozycje statk�w, gdyby nawet na ich pok�adach nie by�o ju� jednego �ywego cz�owieka. Ten i �w z grona specjalist�w pomy�la� mo�e wtedy, �e za- miast uszcz�liwia� jednym facetem z Korpusu ka�d� za�og�, trzeba by�o od razu wys�a� ekip� inforpolu. Co do mnie, by�em tego samego zdania. Nasza misja teraz mog�a mie� tylko jeden epilog. Dwadzie�cia dziewi�� trup�w to troch� za wiele. Cz�owiek nie pozwoli zabija� si� bezkarnie. Tak�e przez mieszka�c�w najdalszych planet Galaktyki. Nawet, je�li przybywa do nich jako nieproszony i by� mo�e ma�o atrak- cyjny go��. Ale Hiss mia� z�udzenia. To znaczy usi�owa� nam wm�wi�, �e je ma. Rozto- czy� przed nami kusz�c� wizj� kontaktu z pozaziemsk� cywilizacj�. M�dr� i do- broduszn�. Nie marz�c� o niczym, tylko o odrobinie ciep�a ze strony mieszka�- c�w Ziemi. Ca�a Trzecia Alfy pogr��ona jest teraz w �a�obie. Siedz� i zap�akuj� si� na �mier�. Bo okaza�o si�, �e w statkach, kt�re zniszczy�y automaty stra�nicze ich stacji satelitarnych, byli ludzie. W ustach Hissa brzmia�o to oczywi�cie inaczej. Niemniej istotny sens jego wyst�pienia by� a� nadto jasny. � Zadanie pierwsze � m�wi�, wodz�c po nas beznami�tnym spojrzeniem � kontakt. R�wnolegle pr�by odnalezienia i ewakuacji trzech pierwszych za��g W razie trudno�ci � demonstracja naszych �rodk�w. Najlepiej rozwalcie jak�� planetoid� czy skrajnego satelit�. Antymateri�. Zostawcie im troch� czasu do na- mys�u. Potem dopiero... � urwa�. Wiedzieli�my, co potem. Nie zapomn� nas tak szybko. I dwa razy pomy�l�, zanim kiedykolwiek podejm� akcj� przeciw ziemskim statkom. Chocia�by nam samym mia�o si� nie uda�. Nie wspomnia� s�owem, �e mamy tam lecie�. Po co? To by�o jasne od chwili, kiedy przekroczyli�my pr�g dyspozytorni. Wydawa�o mi si� tylko, �e jest nas tu troch� za du�o. Tym jednak nie zamierza�em zaprz�ta� sobie g�owy. � Tak to wygl�da � ko�czy� Hiss. � Statki zobaczycie jutro, przed star- tem. Dzi� przeczytajcie radiogramy i odpocznijcie. Lot potrwa oko�o sze�ciu lat w jedn� stron�. Na miejscu zabawicie, powiedzmy, sze�� miesi�cy. Razem oko�o p�tora roku biologicznego. Podr�, oczywi�cie, w hibernacji. S� pytania? Chwil� trwa�a cisza, Przerwa� j� Riva. � Polecimy jednym statkiem? Wszyscy? � spyta� niedba�ym tonem, jakby dope�nia� formalno�ci. � O szczeg�ach dowiecie si� jutro � powt�rzy� Hiss. � To wszystko? Twarz Jeusa wyg�adzi�a si� w przelotnym u�miechu. Zrobi� kilka krok�w w stron� Rivy i obejrza� go od st�p do czubka g�owy. Z min� ogrodnika, kt�- remu pokazano groch wielko�ci �liwki. Sam mia� dobre dwa metry. Ale kombine- zon tkwi� na nim jak naci�gni�ty na tyczk� od tego grochu. Przemkn�o mi przez my�l, czy mu to troch� nie pomog�o. Tak d�ugo zastanawiali si�, co z nim zro- bi�, a� zosta� komendantem najwi�kszej bazy inforpolu. Jedynej zastrze�onej dla akcji. � Mog� tylko powiedzie� � odezwa� si� scenicznym basem � �e dosta- niecie wszystko, czym dysponujemy. Teraz zaprowadz� was do kabin. Pogadamy jutro. Przydzielono mi jeden z pokoi przylegaj�cych do dyspozytorni. By�y tu punk- towe �wiat�a, wygodna le�anka, fotele z pulpitami, podr�czny komputer i komplet kalkulator�w. Nawet umywalnia ze zwyk�� wod�. Mo�na si� by�o przyzwyczai�. Gdyby, oczywi�cie, zostawili na to troch� czasu. Zjad�em, co znalaz�em w bufecie i zabra�em si� do tych radiogram�w. Nie by�o tam nic, o czym bym nie wiedzia�. Nie ko�cz�ce si� kolumny raport�w doty- cz�cych promieniowania, nas�uch�w, temperatury, namiar�w, analiz widmowych i miliona innych obserwacji, poczynionych przez za�og� wyprawy kontaktowej. Niemal r�wnie obszerne przekazy automat�w o stanie zdrowia za�ogi i warun- kach lotu. Wreszcie zarejestrowane rozmowy ca�ej pi�tki od chwili startu. P�kata ksi�ga. Bez ko�ca. Dos�ownie. Przebieg�em j� wzrokiem i wr�ci�em do miejsca, gdzie zaczyna� si� ostatni zapis. Wdusi�em klawisz magnetofonu. � Uwaga, Ner � to by� g�os Toritha � zero i zero. Moment, kiedy monitor zacz�� schodzi� z orbity. Za p� godziny mieli l�do- wa�. � Dobra, Torith � ucieszy� si� Notti. � Dawaj wsp�rz�dne. Nic nie widz� na tym ekranie. � Zero i zero, jeden � zameldowa� Torith. � Wi�cej tlenu � g�os Ann. � Zero i zero, dwa. Naprowadzali statek w korytarz. � Zero i zero, trzy. � Tak trzymaj. � Tam s� jakie� cholerne g�ry � zauwa�y� Notti. � Zero i zero, cztery. � Stop dysze � rzuci� Ner. Hamowali ju�. Moment, kt�ry nigdy nie nale�y do najprzyjemniejszych. � Zero i zero, pi�� � Torith. Jego g�os brzmia� o odcie� mniej spokojnie. � Co jest � mrukn�� Ner. � Jak dysze? � Bez ci�gu � odpowiedzia� natychmiast Notti. � Wi�cej tlenu � przypomina�a Ann. � Zero i zero, sze�� � wyrzuci� Torith. � Kontra na osi! � g�os Nera zabrzmia� niemal piskliwie. � Czw�rka na osi! � wyksztusi� Notti. � Zero i zero, cztery � doni�s� Torith. Pomy�la�em, �e dow�dca wyprawy, Ner, ociera sobie teraz ukradkiem pot z czo�a. � Zr�bcie co� z t� czw�rk� � mrukn�a Bistra. � Jeszcze chwileczk� � powiedzia� Notti. � Zero i zero, pi�� � krzyk Toritha. � Przeci��enie? � spyta� natychmiast Ner. Nie doczeka� si� odpowiedzi. � Zero i zero, sze��! � Kontra! � Straci�em... � zacz�� piskliwym g�osem Torith. * * * Co takiego m�g� straci�? ��czno��? Jeszcze by�a. Chyba �e jego pulpit ko- munikacyjny co� ju� awizowa�. Namiar korytarza? By�by to pierwszy wypadek w historii astronawigacji. Tachdarowy obraz l�dowiska? Mo�e. Szans� na to, �eby si� dowiedzie�, o co chodzi�o naprawd�, r�wna�y si� praktycznie zeru. To �stra- ci�em. .." by�o ostatnim s�owem, jakie dotar�o z pok�adu monitora do bazy w Bu- dorusie. W pokoju zrobi�o si� ch�odno. Wsta�em i przesun��em r�czk� klimatyzatora. Nast�pnie wr�ci�em do stolika, odsun��em nog� fotel i zapatrzy�em si� w czar- ny ekran analizatora. Jego mikroskopijny g�o�niczek w dalszym ci�gu odtwarza� szumy, dobiegaj�ce z kosmosu, z miejsca, gdzie jeszcze dwie minuty temu rozma- wiali ludzie. Posta�em tak chwil�, po czym wy��czy�em aparacik. Zamar� z cichym miaukni�ciem, jak przegrzany �yrobus dla lalek. Zrzuci�em skafander, rozebra�em si� do roso�u, wzi��em drugi aparat z zako- dowanymi meldunkami ekspedycji ratunkowej i poszed�em z tym na le�ank�. Wys�ucha�em wszystkiego skrupulatnie. Od pocz�tku do ko�ca. Nie sta�em si� jednak dzi�ki temu ani odrobin� m�drzejszy. Monitor mia� przynajmniej awari� automat�w sterowniczych czy hamuj�cych. Je�li to by�a awaria. W ka�dym razie schodzi� z kursu. W raportach z �Proximy" i �Heliosa" nie by�o wzmianki o naj- drobniejszej niezgodno�ci z programem lotu. Z p�aszczyzny ekliptyki wyszli za orbit� Jowisza. Zaraz potem zapadli w hibernacj�. Obudzili si� na wysoko�ci Pi�- tej uk�adu Alfy. Bez przeszk�d weszli na orbit� drugiego satelity Trzeciej. Prze- siedzieli tam dwa dni, cierpliwie nas�uchuj�c. Zrobili wszystko, co mo�na by�o zrobi�. Ostatni meldunek by� r�wnie spokojny jak wszystkie poprzednie. Spraw- dzili wsp�rz�dne, sygnalizacj� alarmow�, kilka wariant�w awaryjnej ��czno�ci. Przeszli na orbit� stacjonarn�. Leger uruchomi� dysze hamuj�ce i przyst�pi� do wst�pnych manewr�w l�dowania. Przebiega�y pomy�lnie. Po prostu normalnie. Pierwsze dwie minuty. Po ich up�ywie, nagle, bez jednego sygna�u ostrzegaw- czego, w og�le bez �adnego mo�liwego powodu stracili ��czno��. Jakby mi�dzy jednym a drugim statkiem zapad� metalowy ekran. Pok�adowa aparatura �Heliosa" urz�dzi�a istn� koci� muzyk�. Ka�dy naj- mniejszy automat sygnalizowa� alarm. Thorns, dow�dca statku, nie zaniedba� ni- czego. By� z nim Krosvitz, z Korpusu. Przeszli jeden po drugim systemy awa- ryjne. R�wnocze�nie wys�ali w r�wnych odst�pach sze�� sond komunikacyjnych, na zmienne orbity. Wszystko z tym samym skutkiem. To znaczy �adnym. Minut� po starcie sondy, ile ich by�o, przestawa�y przekazywa� nie tylko wizj�, ale i fo- ni�. Jakby je kto� wy�apa� do wielkiego worka, pe�nego o�owianych pieni��k�w. Odczekali jaki� czas. Wreszcie Thorns zameldowa�, �e przechodzi na cia�niejsz� orbit� i b�dzie zmienia� pozycj�. Liczy� na znalezienie jakiego� korytarza radio- wego w nie-przenikliwym, jak si� zdawa�o, polu, otaczaj�cym satelit�. Ostatnie jego s�owa, zapisane w bazie brzmia�y: � W porz�dku, Areg. Uwa�aj na... Pierwsze zdanie odnosi�o si� do wsp�rz�dnych. Drugie... No tak. Obydwa zapisy przesz�y, rzecz jasna, komplet test�w interpretacyjnych. Ana- lizowano ka�d� sekundow� zmian� poziomu, ka�dy najdrobniejszy d�wi�k. W programy komputer�w wbudowano wszystko, co tylko zdo�ali wymy�le� naj- wi�ksi fanta�ci z grona specjalist�w. Trwa�o to bite dwa tygodnie. Sze�� dni temu pogodzono si� wreszcie z nieustannie wracaj�cym wynikiem. Zero. Uwzgl�dnia- j�c znane czynniki lotu �aden z najwi�kszych ziemskich kompleks�w obliczenio- wych nie potrafi� poda� hipotetycznej przyczyny katastrofy. Zamkn��em aparacik, zgasi�em �wiat�o i wyci�gn��em si� na le�ance. Nie by- �em �pi�cy. Pod�o�y�em �okcie pod g�ow� i le�a�em bez ruchu. Jutro o tej porze b�d� zasypia� w kabinie rakiety. Maj�c pod fotelem kilka pok�ad�w, pe�nych sond laserowych, baterii kwarkowych, lataj�cych maszyn wyposa�onych we wszelkie- go rodzaju miotacze, akceleratory antyproton�w i licho wie, co jeszcze. Nie po-