5317
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 5317 |
Rozszerzenie: |
5317 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 5317 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5317 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
5317 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
�UKASZ ORBITOWSKI
tunel
PRZED KLATK� SCHODOW� zamiast s�o�ca przywita� mnie pijak.
- Ma pan mo�e ca�� z�ot�wk�?
- Nie, pi��dziesi�t groszy.
Nie jakie� drobne.
Ca�a z�ot�wka.
Za godzin� korepetycji inkasowa�em trzydzie�ci. Pijak prosi� o dwie minuty i
patrzy� szczerze. Tacy zwykle oszukuj�, zapewniaj�c, �e zbieraj� na lekarstwa.
Potem spotykam ich pod monopolowym, jak si� sk�adaj� na butelk�. Stary
nieszcz�nik nie robi� ze mnie durnia. Czytelny uk�ad, jedna z�ot�wka. Nie
otrzyma� jej dlatego, �e k�ania�by mi si� przez tydzie� s�u�alczo, kompromituj�c
przed znajomymi. Wymin��em go bez s�owa. Potem spojrza�em za siebie. Pijak
drepta� smutno w stron� �awki pod drzewem. Cie� cz�owieka.
Zacisn��em palce na uchwycie podr�nej torby i przyspieszy�em, kieruj�c si� w
stron� przystanku. M�j wakacyjny poci�g odchodzi� za godzin� i dziesi�� minut.
Makabrycznym zrz�dzeniem losu najbardziej z�owrogie i przygn�biaj�ce miejsce w
Nowej Hucie nosi nazw� Osiedla Uroczego. Tymczasem na miejscu by�by tu napis,
rozpi�ty w szczelinie pomi�dzy budynkami: TY, KT�RY TU WCHODZISZ, �EGNAJ SI� Z
NADZIEJ�. Osiedle posiada kszta�t czworoboku pokrytych ca�unem lepkiego kurzu
kamienic z betonu stercz�cych niczym futurystyczne mauzolea. Wype�nia je szaro��
z br�zem. �ciany na klatkach schodowych kiedy� cieszy�y oko zimn� zieleni�,
teraz miejsca, gdzie tynk jeszcze si� trzyma, zape�niaj� wulgarne dialogi
kibic�w pi�karskich. Po tygodniu przestaje dziwi� uryna na p�pi�trach, przywyka
si� nawet do wrzask�w zza �ciany i smrodu odchod�w. Okno mojego mieszkania
wychodzi�o na piaskownic�, gdzie zabiedzone dzieci stawia�y babki pod okiem
rodzic�w, umilaj�cych sobie czas kartami i winem. Gdy wprowadzi�em si�,
my�la�em, �e nie prze�yj� tygodnia; Urocze okaza�o si� moim domem na siedem
smutnych lat.
Ca�a z�ot�wka. Dla mnie - dwie minuty, dla niego jedna trzecia szcz�cia (tanie
wino kosztuje trzy z�ote). Na tramwaj czeka�em dwadzie�cia minut w�r�d kurzu
wznoszonego przez samochody. Przystanek wype�ni� si� lud�mi. Gdy nadjecha�a
zapchana czw�rka, przegra�em wy�cig z emerytem do wolnego miejsca. Inny staruch
zamamrota� niezrozumiale i zawis� nad czytaj�cym ksi��k� ch�opakiem. Jego g�owa
obni�a�a si� miarowo, a� po dwu przystankach brod� dotkn�� pokrytej �elem
czupryny. Ch�opak podni�s� g�ow�. Stary zgarbi� si� jeszcze.
Pe�en sukces. Ch�opak z�o�y� ksi��k� i z westchnieniem opu�ci� miejsce.
Staruszek oklapn�� bez podzi�kowania. To dlatego w Polsce narasta nienawi�� do
starych ludzi: pewnych swych praw i aroganckich wobec m�odszego pokolenia,
oddaj�cego na ich rzecz po�ow� zarobk�w. By� mo�e spadnie troch� niewinnych
g��w. Na szcz�cie, mam sporo czasu, aby si� zestarze�.
Rumu�ski m�czyzna umila� nam �ycie rz�pol�c na harmonii. Jego ma�y synek kr��y�
z wystawion� r�k� i z�ot�wka, dwie minuty, odci��y�a m�j portfel. Ch�opiec
u�miechn�� si� i poszed� dalej udawa� skrzywdzonego. Da�bym dziesi�� razy tyle,
�eby akordeon zamilk�, a ojciec z synem wynie�li si� do wszystkich diab��w.
Krakowski dworzec kolejowy to osobliwe zestawienie elegancji z n�dz�. Niedawno
wyko�czono podziemia wedle zachodnich standard�w, ale g��wny be�owy budynek
straszy brudem i piskliwymi g�osami urz�dniczek. Przez sp�dzone w Krakowie lata
zoboj�tnia�em na d�ugie rz�dy zamkni�tych kas i tupi�ce ze z�o�ci kolejki przed
samotnym czynnym okienkiem. Nie razi mnie nawet wojna stra�y kolejowej z
bezdomnymi, dobrze widoczna spod kasy.
Pod �cian� pijaczek o twarzy jak zachodz�ce s�o�ce pi� czerwony p�yn z butelki
po coli. Niespiesznie zbli�y�o si� do niego dw�ch mundurowych. Gruby palec
pokazywa� wyj�cie. Na po�egnanie kilka kopniak�w. Bezdomny wsta�, nie podnosz�c
g�owy. Odziany w stert� �achman�w, podrepta� do drzwi.
Gdy z biletem wychodzi�em na peron, zd��y� powr�ci�. Rozsiad� si� w rogu,
ob�o�y� torbami, otworzy� butelk�. Jego twarz nie zmieni�a wyrazu. Soki�ci
zaj�li si� kim� innym. Za co� im p�ac�, do ci�kiej cholery.
Krak�w po�egna� mnie deszczem.
- TO MIEJSCE JEST WOLNE? - zapyta�a blondynka z dzieckiem. Obliza�a w�skie wargi
i doda�a: przepraszam.
Wsp�pasa�er kiwn�� kwadratow� g�ow�. Oceni�em go na dwadzie�cia dwa lata. Na
kolanach trzyma� roz�o�one dzienniki Gombrowicza. Wygl�da� na takiego, co k��ci
si� z ca�ym �wiatem. Przesun��em si�, ust�puj�c miejsca matce z synkiem. Ma�y
natychmiast wygrzeba� z plecaka miniaturow� armi�, kt�r� rozstawi� na p�eczce
przy oknie.
- Pogubisz je, Pawe�ku - powiedzia�a matka. - I b�dziesz �a�owa�.
Dziecku znudzi�a si� bitwa, nim poci�g ruszy�. Pokrzepiony sokiem z kartonu,
rozpocz�� g�o�n� zabaw� plastykowym walkie-talkie na baterie, udaj�c, �e to
kom�rka. Matka schowa�a uszy w ksi��ce.
- Nie wie pan, kiedy b�dziemy w Poznaniu? - zapyta� student z Gombrowiczem.
Wyja�ni�em mu, �e jad� do �winouj�cia, wi�c nie mam poj�cia.
- Do Wroc�awia jedzie si� cztery - po�pieszy�a z wyja�nieniami m�oda mama -
cz�sto je�dzimy t� tras�. Ojciec Pawe�ka pracuje we Wroc�awiu. Pan rozumie,
dzisiaj, by utrzyma� rodzin�, trzeba si� rozsta�.
M�ody cz�owiek popatrzy� ponuro.
- Bior�c pod uwag� odleg�o�� - zaszczebiota�a - do Poznania b�dzie nast�pne
trzy. A pan o kt�rej wysiada w �winouj�ciu? Tam d�ugo si� jedzie, bo poci�g robi
k�ko za Szczecinem.
- Po dziesi�tej - odburkn��em, �a�uj�c, �e nie kupi�em gazety.
- Pali pan? - zapyta� m�ody cz�owiek wyci�gaj�c paczk�.
- Rzuci�em trzy lata temu.
- Te� rzuca�em.
- Ci�ka sprawa.
- Rzucenie palenia to bana� - u�miechn�� si� z satysfakcj� - robi�em to
osiemdziesi�t razy... Kto to powiedzia�?
Nie mia�em poj�cia.
- Hemingway - obwie�ci� z min� erudyty. - Ale nie namawiam. Jak pan my�li...
- Musi pan pali� przy dziecku? - fukn�a m�oda matka. R�ka z p�omykiem
zapalniczki zatrzyma�a si� na moment. Rzuci� przelotne spojrzenie i d�o�
pow�drowa�a w g�r�. Zaci�gn�� si� g��boko.
- Nie mo�e pan wyj�� na korytarz? - zapyta�a matka. - Nie widzi pan, �e tutaj
jest dziecko?
Ch�opiec oboj�tnie liza� czarn� s�uchawk�. M�ody cz�owiek patrzy� w okno.
Matka nachyli�a si� ku mnie, poczu�em md�y zapach tanich perfum.
- Niech�e pan co� powie!
Rzuci�em m�odemu cz�owiekowi bezradne spojrzenie.
- Czemu wesz�a pani z dzieckiem do przedzia�u dla pal�cych? - zaatakowa�. - W
innych wagonach s� wolne miejsca.
Twarz m�odej matki nabieg�a czerwieni�. Unios�a si� na r�kach i opad�a z
powrotem na fotel. Obarzuci�a mnie pe�nym wyrzutu spojrzeniem.
- Wolne tutaj? - zabrzmia�o zza uchylonych drzwi.
Nikt nie dostrzeg�, �e stoimy w Krzeszowicach.
Nowym towarzyszem podr�y by� korpulentny ksi�dz. Zaraz poprosi� m�odego
cz�owieka o pomoc w pouk�adaniu paru plecak�w i toreb podr�nych na w�skich
p�kach. M�ody cz�owiek odpowiedzia�, �e ch�tnie, ale musi sko�czy� pali�.
Wsta�em i pomog�em. Ksi�dz nie kiwn�� palcem.
- Szcz�� Bo�e - powiedzia�, gdy spocony upchn��em ostatni� torb� i zwali�em si�
na fotel.
- Szcz�� Bo�e - odpar�em.
M�ody cz�owiek jakby na to czeka�.
- Nie rozumiem pan�w. Przecie� to pan pouk�ada� ksi�dzu torby, wi�c sk�d to
"Szcz�� Bo�e".
- Nie chcia�by�, aby B�g spogl�da� na ciebie �askawszym okiem? - odpar�em nie
oczekuj�c odpowiedzi.
- Ile masz lat, m�ody cz�owieku? - zapyta� ksi�dz, najwyra�niej poruszony.
Jak ka�dy grubas mia� g�os g��boki i �agodny. M�ody cz�owiek nastroszy� si�
niczym kogut.
- Dwadzie�cia - odpar�, g�aszcz�c si� po rzadkiej brodzie.
- I nie uwa�asz, �e to troch� ma�o, aby tak wyk�ada� ex cathedra swoje...
zaczytania?
- To ksi�dz jest od wyk�adania ex cathedra - burkn�� m�ody cz�owiek. - Ja m�wi�,
co my�l�. Nie moja wina, �e nigdy si� wam to nie podoba�o.
- Jakim wam? - obruszy� si� ksi�dz. - Jestem jeden. Dziwna sprawa, wy m�odzi.
Je�li ksi�dz, zakonnik, zrobi cokolwiek dobrego, nazywacie to jego prywatnym
dobrem. Gdy ten sam cz�owiek dopuszcza si� nieprawo�ci, jego z�o staje si�
natychmiast, wedle waszej opinii, z�em Ko�cio�a.
- Te� nie jestem my - odparowa� ch�opak. - Jestem jeden Marcin.
Kap�an roze�mia� si� szczerze. Zawt�rowa�em mu, a po chwili �mia� si� tak�e
Marcin. Ruszyli�my. Napi�ta atmosfera zosta�a w Krzeszowicach. Dziecko zawzi�cie
�lini�o swoje walkie-talkie.
- Gdzie ksi�dz jedzie? - zapyta� Marcin.
- Ksi�a te� maj� wakacje - odpowiedzia�, odwijaj�c kanapk� z celofanu. - Nad
morze, ko�o Szczecina. A ty?
- Za Pozna�, do domku kolegi - rzek� Marcin i dorzuci�: - Rwa� laski,
oczywi�cie.
- A ja podziwia� najpi�kniejszy ze �wiat�w - powiedzia� niezra�ony kap�an.
Kanapka z szynk� by�a grubsza od jego d�oni.
- Leibniz - rzuci� m�ody ch�opak.
- Co, Leibniz?
- Leibniz tak powiedzia� - wyja�ni� Marcin. - By� filozofem.
- Wiem, kto to jest Leibniz.
- Ale ja mu nie wierz�.
Czu�em si� za�enowany, Marcin przypomina� mnie sprzed dziesi�ciu lat. W�wczas
chcia�em roznie�� �wiat ciosami chudych ramion, w kt�re dmucha� wiatr poezji.
Potem przesta�em pisa�, o�eni�em si�, rozwiod�em i w poci�gu relacji Krak�w -
�winouj�cie got�w by�em i�� z Leibnizem na kompromis.
- W co nie wierzysz? - zapyta� ksi�dz.
- B�g m�g� stworzy� lepszy �wiat - powiedzia� Marcin z moc� - gdyby tylko
chcia�. Dlaczego nie chcia�, jak ksi�dz my�li?
- Chcia� i zrobi� to - rzek� ksi�dz z lekcewa�eniem. - Wyjrzyj za okno i
przypatrz si�. Nie masz dziewczyny, rodziny, przyjaci�? Nie jeste� m�ody i
zdrowy? To wszystko sta�o si� tak samo przez si�?
- By� mo�e mam rodzin� - podni�s� g�os ch�opak. - A co ze �mierci�? Chorobami,
wojn�, staro�ci�, samotno�ci�, kalectwem?
Ksi�dz westchn��. Grube palce wepchn�y foli� z kanapki pod siedzenie.
- Ten �wiat jest najlepszym ze �wiat�w dla cz�owieka, rozumiesz, Marcin? -
rzek� powa�nie. - Oczywi�cie, m�g�by istnie� �wiat bez �mierci i g�odu, ale
by�by �wiatem duch�w. Cz�owiek ze swoj� z�o�ci�, ambicj� panowania znalaz� si� w
�rodowisku najbardziej dla siebie odpowiednim.
- Cz�owiek te� jest dzie�em Boga - przypomnia� Marcin.
- Ale ma woln� wol�.
- Dla mnie i tak B�g schrzani� - mrukn��, ale nie wygl�da� ju� tak pewnie.
Zapali� kolejnego papierosa.
- Sk�d wiesz, jak by� si� czu�, b�d�c kim� innym - rzek� ksi�dz. - Czasem my�l�,
Marcinie, �e to wszystko jest w nas samych. Z�o, dobro, cokolwiek mamy w
�wiecie, jest tylko w nas. M�wi� ci tak jako Bartek, a nie jako ksi�dz.
Pulchn� twarz rozja�ni� u�miech.
- Pocz�stujesz mnie, Marcinie, papierosem? - doda� ksi�dz. - Widzisz, jak wiele
s�abo�ci maj� duchowni?
Nim Marcin odpowiedzia�, otoczy�y nas ciemno�ci. Poci�g wjecha� w tunel.
- Nie mog� znale�� zapalniczki - rzek�.
- Ja mam - powiedzia�em.
- Przecie� pan nie pali.
- Nie pal�, ale nosz� ogie�. Prosz� - zapali�em ksi�dzu papierosa. W�t�y p�omie�
na moment o�wietli� nasze twarze. Marcin skierowa� twarz w stron� okna i
sprawia� wra�enie zafrasowanego. M�oda matka siedzia�a sztywno. Jej synek
r�wnie� znieruchomia�. Fa�dy t�uszczu na twarzy ksi�dza Bart�omieja rzuca�y
groteskowe cienie.
Zgasi�em ogie�. W ciemno�ci �wieci�y dwa �arz�ce si� punkty. Rozprostowa�em
ko�ci, bezwstydnie wbijaj�c czubki but�w w fotel naprzeciwko. Ciemno�� uci�a
idiotyczne dyskusje, kt�re, oceniaj�c inwencj� Marcina, mog�yby trwa� do samego
�winouj�cia. Poprzez stukot k� s�ysza�em cztery spokojne oddechy i szuranie
st�pek ch�opca.
- Jak d�ugi jest ten tunel? - odezwa� si� ksi�dz po d�ugiej chwili.
- Zaraz powinien si� sko�czy� - odpar�em.
- Jedziemy ju� jakie� trzy minuty - rzek� Marcin. - Mam wyczucie czasu.
- Dlatego zaraz si� sko�czy - zapewni�em.
Zerkn��em na zegarek z elektronicznym cyferblatem. Po trzech kolejnych minutach
zaproponowa�em, �e zapal� �wiat�o.
- Nie pami�tam tego tunelu - powiedzia�a zaniepokojona m�oda matka.
- Zaraz si� sko�czy - powt�rzy�em. Znalaz�em po omacku przycisk, przekr�ci�em i
w przedziale zrobi�o si� jasno. Ksi�dz u�miechn�� si� niepewnie. M�oda matka
wzi�a synka na kolana. Ciemno�� za oknem pog��bi�a si�. Sta�em oparty o drzwi,
a m�j wzrok nerwowo kursowa� pomi�dzy szyb� i tarcz� zegarka. Zapanowa�o
niezno�ne milczenie, nikt poza mn� nie spogl�da� w okno. Czu�em, �e powinienem
powiedzie� co� pokrzepiaj�cego, ale nic nie przychodzi�o mi do g�owy.
- Ile ju� tak jedziemy? - zapyta� Marcin.
- Jakie� dziesi�� minut.
M�oda matka zrobi�a si� blada jak �ciana.
- Niemo�liwe - rzek� ksi�dz.
- Zaraz, zaraz - Marcin nerwowo zapali� papierosa. - Poci�g jedzie �rednio
sze��dziesi�t kilometr�w na godzin�. Widzia� kto� dziesi�ciokilometrowy tunel
pomi�dzy Krzeszowicami a Trzebini�?
- Mo�e stoimy w miejscu? - zasugerowa�a m�oda matka.
W tle brzmia� stukot k�.
- Albo jedziemy bardzo wolno - doda�a.
- Nie zauwa�y�em, aby�my zwolnili - odpar�em. - To dra�stwo t�ucze si� tak jak
przedtem. Poka�cie.
Marcin ust�pi� mi miejsca. Okno nie chcia�o si� otworzy� - wsp�lnymi si�ami
przesuwali�my je centymetr po centymetrze. Wiatr wpadaj�cy przez szpar� by�
suchy, zimny i pozbawiony fabrycznego smrodu �l�ska. Wychyli�em g�ow�.
- Niech pan uwa�a! - ostrzeg�a m�oda matka.
Musieli�my jecha� bardzo szybko - wzburzone powietrze potarga�o mi fryzur�. Nie
mog�em patrze� do przodu bez zmru�enia oczu. Widzia�em ciemno�� i na jej tle
sznur �wiate� bij�cych z wagon�w, ale nie potrafi�em dostrzec ko�ca tunelu.
Odwr�ci�em g�ow�, za nami t�uk�o si� jeszcze pi�� wagon�w. Cofn��em si� do
przedzia�u.
- Wida� tylko poci�g, poza tym strasznie ciemno.
- W tak d�ugim tunelu powinny by� �wiat�a sygnalizacyjne - zauwa�y� ksi�dz. - Na
pewno ich pan nie widzia�?
- Przecie� bym wam powiedzia� - fukn��em. - Lepiej zastan�wmy si�...
Marcin podni�s� si� z fotela.
- Poszukam kogo� z obs�ugi poci�gu. - Zmaga� si� z niepokojem i pr�bowa� to
ukry�. Stara� si� u�miecha�, ale jego d�onie szkli�y si� od potu. - Zaraz wracam
- powiedzia�.
Zostali�my we czw�rk�. Ch�opiec zrozumia�, �e dzieje si� co� niedobrego, skry�
g�ow� w ramionach matki i zacz�� p�aka�. G�aska�a go po k�dzierzawej czuprynie.
- Jak masz na imi�? - zapyta� ksi�dz przyja�nie.
- Pawe� - powa�nie odpowiedzia� ch�opiec.
- Jestem ksi�dz Bartek - kap�an pog�aska� Paw�a po prawie bia�ych w�osach. -
Czemu taki du�y ch�opiec p�acze? Przecie� nic si� nie dzieje. Zobacz. Zobacz,
mam co� dla ciebie.
- Wyj�� z torby grub� ksi��k� z bajkami.
- Kupi�em to dla syna mojej siostry ze �winouj�cia. Ma takiego samego ch�opczyka
jak ty. We�, prosz�, we�. Kupi� mu drug�. Nic si� nie martw, umiesz czyta�?
- Pawe�, podzi�kuj ksi�dzu - powiedzia�a z wdzi�czno�ci� m�oda matka.
Pawe� pokr�ci� g�ow�.
- Ma dopiero pi�� lat - wyja�ni�a.
- W takim razie ja ci poczytam - ksi�dz otworzy� ksi��k� i nim zapyta�, kt�r�
bajk� Pawe� chcia�by us�ysze�, do przedzia�u wr�ci� poblad�y Marcin z
niedopa�kiem przyklejonym do wargi.
- Tu nikogo nie ma - oznajmi�. - Mo�e mi kto�, kurwa, powiedzie�, co si� dzieje?
- Jak to nikogo nie ma? - j�kn�a m�oda matka.
- W Krzeszowicach widzia�em wsiadaj�cych - podj��em spokojnie. - Ju� w Krakowie
wi�kszo�� przedzia��w by�a pozajmowana. Ksi�dz sam wsiada� w Krzeszowicach?
- Bro� Bo�e.
- Wi�c jak, cholera, poci�g mo�e by� pusty? - podnios�em g�os. - Przecie� setka
ludzi nie mo�e tak po prostu wyparowa� prawie na naszych oczach? Co ty mi,
Marcin, opowiadasz!?
Osun�� si� przy �cianie, podkurczy� kolana pod brod� i schowa� twarz w d�oniach.
Zrobi�o mi si� g�upio.
- Przepraszam. Da�em si� ponie��. M�w, co tam jest.
- Tam nic nie ma. Puste przedzia�y. Ani �ywej duszy. - Z trudem panowa� nad
g�osem. - Przeszed�em przez dwa wagony i dalej nie p�jd�. To miejsce wygl�da jak
kostnica.
Opu�ci� r�ce i popatrzy� w okno.
- A my ci�gle tutaj.
- Poczyta mi ksi�dz? - zapyta� Pawe� powa�nym tonem.
- Marcin? Hej, wstawaj - poda�em mu r�k�. - We� si� w gar��. Poka� mi to, dobra?
Niski g�os Bart�omieja rozpocz�� opowie��. Pawe� wlepi� wzrok w faluj�cy
podbr�dek kap�ana. Dzi�ki temu nie widzia� �ez p�yn�cych po policzkach matki.
Wyszli�my na korytarz. W oknach straszy�a znajoma ciemno��. Szli�my od
przedzia�u do przedzia�u i wsz�dzie wita�a nas pustka. W moim towarzystwie
Marcin poczu� si� pewniej, pr�bowa� �artowa�. W po�owie drugiego wagonu
zatrzymali�my si�. Zdj�� mnie strach, �e kiedy wr�cimy do naszego przedzia�u,
nie zastaniemy ju� m�odej matki, Paw�a i ksi�dza Bart�omieja.
- Wie pan, co mnie jeszcze intryguje?
- Nie jestem pan. Jarek.
Podali�my sobie wilgotne d�onie.
- Popatrz na to - Marcin odsun�� szklane drzwi i weszli�my do pustego
przedzia�u.
- I co?
- Co widzisz, Jarku?
Przedzia� jak przedzia�.
- G�wno widz�, Marcin. W�a�nie g�wno chcia�e� mi pokaza�?
- Tak, w�a�nie g�wno - odpar� szczerz�c si� w u�miechu.
Zrozumia�em. P� godziny wcze�niej przedzia� wype�niali ludzie i powinni
zostawi� po sobie papierki, przeczytane gazety, paczki po papierosach i puste
butelki. By� czysty. Schyli�em si� w poszukiwaniu czego�, co wr�ci�oby mi
nadziej�. Musia�em mie� bardzo g�upi� min�, bo Marcin przygl�da� mi si� z
rozbawieniem. Kucn��em. Sprawdzi�em zakamarki pomi�dzy siedzeniami. Nic.
Wyprostowa�em nogi, Marcin podsun�� mi paczk� papieros�w.
- Palisz?
Przez trzy lata nie trzyma�em filtra w z�bach. Marcin nie spieszy� si�, wi�c
si�gn��em po zapalniczk�.
- Czekaj - powiedzia�. - To przedzia� dla pal�cych, prawda?
- Na szybie widnia�a odpowiednia naklejka.
- Czujesz co�?
Poci�gn��em nosem. Znowu nic, a przecie� w przedzia�ach dla pal�cych zwykle
mo�na powiesi� siekier�. Tutaj powietrze by�o suche i czyste. W blaszanej
popielniczce pod oknem nie znalaz�em niedopa�k�w. Da�em Marcinowi ognia i sam
zapali�em. Jak mog�em wytrzyma� tak d�ugo bez tej przyjemno�ci.
- Co ty w og�le robisz, Jarku? - zapyta� Marcin.
- Ucz� angielskiego, s�ucham starego punka. By�em �onaty i si� rozwiod�em. Nie
lubi� Gombrowicza. Wol� science fiction.
- Grasz w RPG?
- Nie, kiedy� my�l� spr�bowa�. Boj� si� troch�.
- Za bardzo schizofreniczne jak dla mnie - rzek� Marcin. - Grali�my kiedy�.
D�ugo by�e� �onaty?
- Trzy lata.
- Tyle, ile nie palisz?
- To nie tak. A ty?
- Dwadzie�cia lat. Zda�em na psychologi�. Wieczorow� - doda� w zak�opotaniu. -
Nie mam dziewczyny. Nie lubi� science fiction. Powiedz mi, Jarku, kt�ra jest
godzina?
- Jeste�my w tunelu godzin� i dziesi�� minut. Powinni�my dotrze� ju� do Katowic.
Postanowili�my wraca� do przedzia�u.
- Wejd� do kt�regokolwiek, to samo - m�wi�, gdy szli�my korytarzem. - G�wno.
Puste przedzia�y, jakby nigdy nie by�o tam nikogo.
Nie mia�em ochoty sprawdza�. Pragn��em dotrze� do naszego przedzia�u i czeka� na
odmian�. Przypomnia�y mi si� ogl�dane w dzieci�stwie filmy, gdzie tajne
organizacje porywa�y Bogu ducha winnych obywateli, by na nich eksperymentowa�.
Jak szczur laboratoryjny, wrzucony w labirynt. Znajdziesz wyj�cie czy nie,
wypadnie na to samo. Klatka lub �mier�. Ogarn�a mnie rezygnacja.
KSI�DZ KO�CZY� CZYTA� BAJK� i Pawe� zasn�� w obj�ciach matki. Odezwa�a si�
szeptem.
- Znale�li�cie co�?
Odpowiedzia�em, �e trafili�my na puste przedzia�y, przemilczawszy reszt�. Ksi�dz
poprosi� o papierosa. Marcin da�, ale niech�tnie.
- Zosta�o tylko osiem.
- Powinien by� Wars w po�owie taboru - rzek� ksi�dz. - Naprawd� nie znale�li�cie
nikogo? Strasznie p�dzimy.
Mia� racj�. Poci�g gna�, trzeszcza� i ko�ysa� si�.
- Ja tam nie p�jd� - odpar�em.
- Obs�uga kolei powinna zajmowa� pierwszy wagon - rzek� Bart�omiej ocieraj�c pot
z czo�a. - Je�li nawet wywia�o pasa�er�w, to kto� prowadzi ten poci�g. Musimy
i�� do przodu.
- Nie ruszam si� st�d. - Papieros zgas� mi w ustach, wi�c odrzuci�em niedopa�ek.
Gdy stygn�� pod moim butem, pomy�la�em, �e zaraz zniknie, wtapiaj�c si� w
pod�og�. - Widzia�em dosy�.
- Mamy tu siedzie� w niesko�czono��? - j�kn�a m�oda matka z przej�ciem. - A�
umrzemy z g�odu albo zaczniemy sobie skaka� do garde�?
- Ten poci�g musi gdzie� przyjecha� - �agodzi� Marcin. - Nie mo�e p�dzi� bez
celu.
- Na razie mo�e - powiedzia� powa�nie Bart�omiej. - Chryste. Nie mamy nawet
poj�cia, przez co jedzie.
- Pom�cie mi. - Marcin poderwa� si� i zacz�� �ci�ga� plecak z p�ki.
Postawili�my plecak na pod�odze i Marcin wydoby� latark�. Sprawdzi�, czy
dzia�a.
- Zapomnia�em o niej - powiedzia� - Jarku, zga� �wiat�o.
Obawia�em si� ciemno�ci. A je�eli nie zdo�amy zapali� �wiat�a na nowo? Ile
tajemnic kryje poci�g? Wyobrazi�em sobie nasz� pi�tk� otulon� mrokiem. Baterie w
latarce wyczerpuj� si�. Zostaje zapalniczka. P�omie� nad kamieniem ta�czy coraz
s�abiej. Przysuwamy si� do siebie. Chwytamy za d�onie. Zm�czony, pomimo strachu,
zasypiam i gdy otwieram oczy, jestem samotny i nie wiem, czy wci�� jad�
poci�giem, czy zawis�em w ciemnej pr�ni, bez szansy na ruch. Obliza�em suche
wargi. Nie wolno tak my�le�. Je�li zostali�my tutaj, to w okre�lonym celu.
Zgasi�em �wiat�o. Marcin w��czy� latark�.
Tym razem szyba odsun�a si� bez problem�w, wpuszczaj�c do �rodka powietrze bez
zapach�w. Marcin skierowa� snop �wiat�a w otwarte okno. Zakl��, poruszy� nerwowo
latark� i przekl�� ponownie.
- Zapal �wiat�o, Jarek - powiedzia� dr��cym g�osem. Ju� nie ukrywa� strachu.
- Po�wie� jeszcze raz - poprosi�em.
Nic si� nie zmieni�o.
Snop �wiat�a rozpe�za� si� w ciemno�ci.
Gdybym zobaczy� �cian� tunelu, wymar�e miasto, mury piek�a, by�bym mniej
przera�ony. Tymczasem widzia�em, jak mocny snop �wiat�a s�abnie wraz z w�dr�wk�
w pustk� i ginie w mroku. Gdzie� podzia� si� cho�by py� wznoszony przez p�dz�cy
poci�g?
- Po�wie� w d�.
Marcin pos�ucha� niech�tnie. Ziemia tak�e przepad�a. Tory wisia�y w pr�ni.
- �wiat�o! Kurwa, zapalcie je!
Pawe� obudzi� si� i zacz�� p�aka�.
Przekr�ci�em ga�k� i w przedziale zrobi�o si� jasno. Byli�my wszyscy biali z
przera�enia.
- Wszyscy widzieli? - upewni� si� Marcin.
- Jak daleko niesie twoja latarka? - zapyta� ksi�dz Bart�omiej. Na jego kolanach
pojawi�o si� kieszonkowe wydanie Biblii.
- Trzydzie�cie metr�w, jak s� �wie�e baterie. - Podrapa� si� po g�owie i doda�
skonfundowany: - zmieni�em przed wyjazdem.
Nast�pne minuty sp�dzili�my w milczeniu. Pawe� zaton�� w ramionach matki. Pot i
stres zmy�y makija� z jej twarzy, ukazuj�c brzydk� sk�r�, podkr��one oczy i
skupiska �wie�ych zmarszczek wok� ust i oczu. Wiedzia�a, �e to dostrzeg�em, i
unika�a mojego wzroku. Marcin zerka� w okno, jakby z nadziej�. Ksi�dz pr�bowa�
czyta� Bibli�, ale zaraz przesta� i modli� si� cicho.
- B�dziemy tak tu siedzie�? - zapyta�a m�oda matka.
- Jak si� nie wie, co trzeba robi�, nale�y nic nie robi� - odpar� ponuro Marcin.
- Chyba �e ma pani pomys�. W og�le jak pani na imi�?
- Aneta.
- �wietnie, Aneto - rzek� z sarkazmem. - Co proponujesz poza, oczywi�cie,
w�dr�wk� do przodu?
- Skoro ju� przechodzimy na ty, m�wcie mi Bartek - rzek� ksi�dz. - Chyba Aneta
ma jednak racj�. Trzeba si� ruszy�.
- Po choler�? - burkn�� Marcin.
- Tam nic nie ma - stwierdzi�em. - Trzeba siedzie�. Daj, Marcin, papierosa.
Zapali�em i zwr�ci�em si� do pozosta�ych:
- Zastan�wcie si� tylko. Niedorzeczno�� goni niedorzeczno��. Poci�g nie mo�e
jecha� w pr�ni. Je�eli nie ma ziemi, to nie ma tak�e s�up�w i kabli. Szyny nie
mog� wisie�, a ludzie nie potrafi� znika�. Kto� bawi si� nami.
- Dano nam narkotyk? - powiedzia�a Aneta z przej�ciem.
- Te� tak s�dz�. Prawdopodobnie wpuszczono gaz przez rur�. Teraz jaki� buc
siedzi za biurkiem przed monitorami i nas obserwuje. Tylko czeka, aby�my zacz�li
traci� panowanie i, jak powiedzia�a�, Aneto, skaka� sobie do garde�. Je�li
b�dziemy siedzie� spokojnie, to zrobi� co�, aby nas ruszy�, albo sami nas st�d
wydostan�. Hop, siup: jeste� w ukrytej kamerze! Rozumiecie?
- Jacy oni? - Palce ksi�dza zab�bni�y po Biblii. - Kim s� twoi oni? Czemu akurat
my? I po co komu taki dziwny eksperyment? Zaraz... jak pi�� os�b mo�e
do�wiadcza� identycznej halucynacji?
Uderzy� pi�ci� w �cian�.
- Spr�bujcie. Poczujecie t� sam� twardo�� i zimno. Chyba �e Jarek uwa�a, �e
wszyscy jeste�my mira�em, a spisek wymierzono przeciw niemu.
- Ja tylko pr�buj� my�le� - odpar�em powa�nie. - Mo�e to nie z�udzenie, mo�e
zatruto nas i przeniesiono gdzie�.
- Obudzili�my si� oczywi�cie w tej samej chwili? - kpi� Marcin.
- W takim razie s�ucham was - rzek�em ze z�o�ci�. - Prosz�. Popiszcie si� swoimi
koncepcjami. Je�li gdzie� tu jest kamera, to sukinsyny maj� ubaw po pachy.
- Wiem, �e mnie nie us�uchacie - podj�� ksi�dz - ale pewne zjawiska t�umaczy
poj�cie cudu. Cud to nie tylko uzdrowienia �lepych i chromych. Gdy Pan zapragn��
pozyska� Paw�a, wstrz�sn�� nim, objawiaj�c co� r�wnie niepoj�tego jak to, czego
obecnie do�wiadczamy. Nie pytajcie, co chce osi�gn��. By� mo�e nigdy si� nie
dowiemy.
- Ale wszystko mamy znosi� z pokor� - sykn�� Marcin.
- Z pokor� i odwag� - doda� ksi�dz.
- Najpierw �miejesz si� z moich racjonalnych wyja�nie�, a potem t�umaczysz
wszystko cudem. To niedorzeczne.
- Nasza sytuacja jest niedorzeczna, Jarku - potwierdzi� Bart�omiej - racjonalnym
rozumowaniem do niczego nie dojdziesz.
- Bo mam za ma�o fakt�w.
- W og�le nie mamy fakt�w - rzek� ksi�dz. - Nie �mia�em si�, a i ty nie napadaj
na mnie. Ka�dy wyja�nia na sw�j spos�b.
- Moim zdaniem Bartek cz�ciowo ma s�uszno�� - rzek� Marcin, cho� nie wygl�da�
na gwa�townie nawr�conego. - To, co ksi�dz okre�la cudem, ja nazywam teori�
wielkich liczb. Dlatego my�l�, �e mo�na m�wi� o pewnej cudowno�ci. Oczywi�cie,
nie takiej, �e jaki� zbawiciel wyci�gnie nas za uszy z tego szamba.
- A konkretnie, co sugerujesz? - spyta�em troch� z�y, �e mnie nie popar�.
- Ile mamy w Polsce poci�g�w? Przypu��my, �e pi�� tysi�cy. Pi�� tysi�cy tabor�w
od stu lat wyrusza w tras�, przemierzaj�c kraj. Takie same poci�gi je�d�� po
ca�ej Europie, Azji, obu Amerykach. Miliony razy rusza�y ze wszystkich miejsc na
�wiecie. Miliardy ludzi przemierzy�y ziemi� od czasu powstania kolei �elaznej.
Setki tysi�cy lokomotyw ci�gnie w tej chwili miliony wagon�w i tak ka�dego dnia.
Odk�d? Od stu, od pi��dziesi�ciu lat?
Zawiesi� g�os.
- Przez lata poci�gi dociera�y na miejsce. Czasem wykoleja�y si�, roztrzaskiwa�y
pod ogniem dzia�, bomb. Ale spotyka� je los, kt�ry mo�na poj��.
- Co to ma wsp�lnego z teori� liczb? - zapyta� Bart�omiej.
- To alternatywne wyja�nienie cudu. Codziennie nasz umys� rejestruje tysi�ce
zdarze�. Z up�ywem lat ich liczba staje si� astronomicznie wysoka. Dlatego, gdy
w morzu fakt�w pojawi si� jaka� niezwyk�o��, nie powinno to nas zaskakiwa�.
Wyobra�my sobie cz�owieka, kt�ry przez lata codziennie odbywa t� sam� drog� z
domu do pracy. Pewnego dnia znajduje pe�en portfel i opowiada, jakie to
szcz�cie, co� naprawd� niezwyk�ego. Cudowno�� ma tu pozorny charakter,
wystarczy poj�cie przypadku. Jeden cz�owiek na miliard pada zabity meteorem. Czy
to jest niezwyk�e?
- Miliony poci�g�w wje�d�a�y do tuneli i opuszcza�y je z powodzeniem - podj��em.
- Ale gdy jeden przepad� i nie wyjecha�, nie powinno nas to dziwi�?
- Tak to widz� - odrzek� Marcin. - Jest wiele rzeczy, kt�re nie powinny si�
zdarzy�. Cuda natury. Widzia�em kiedy� dwa drzewa, po��czone na wysoko�ci
kilkunastu metr�w grub� ga��zi�, wyrastaj�c� z obu pni. Drzewa mia�y osobne
korzenie. Taka naturalna poprzeczka nie ma prawa istnie�. A jednak widzia�em to.
- Nie jeste�my w drzewie - zauwa�y� ksi�dz.
- Bartek ma racj�. Tu nie zdarzy� si� jeden cud. Kto� zwali� nam na g�ow� ca�y
ich tuzin. Popatrz, Marcinie. Brak drugiego ko�ca tunelu to cud numer jeden.
Znikni�cie tunelu - cud numer dwa. Brak pasa�er�w - numer trzy. Dalej, przepad�
grunt pod nogami i p�dzimy w pieprzonej pr�ni. Kto� wyssa� dym papierosowy i
zaduch z innych przedzia��w. Czemu tylko my zostali�my?... To wszystko jest
przypadkiem?
- Logicznym przypadkiem - rzek� Marcin wstaj�c. - Zjawiska musz� zaz�bia� si� ze
sob�. Tylko pierwsze mia�o cudowny charakter, je�li tak upieracie si� przy tym
okre�leniu. Reszta stanowi logiczn� konsekwencj� pierwszego.
M�wi� p�ynnie i pewnie. Ujarzmia� w�asny strach; niczego nie wyja�niaj�c
wyt�umaczy� wszystko.
- W takim razie czemu ludzie nie znikaj� raz na tydzie�? Czemu miliony obywateli
wsiadaj� ze spokojem do wagon�w, wiedz�c, �e dojad� na miejsce? Czemu
przytrafi�o si� to raz? I czemu - j�kn��em - akurat nam?
- W przeciwnym razie cud sta�by si� rutyn� - powiedzia� ksi�dz. - Nauczyliby�my
si� wa�y� go i mierzy�. Przejrzeliby�my go na wylot, przesta�by by� cudem. Czym�
niepoj�tym i pi�knym.
- Ciesz� si�, �e ci si� tu podoba - odezwa�a si� Aneta.
Bart�omiej nie zareagowa� na jej uszczypliwo��.
- Marcin ma racj� przynajmniej w jednym. M�wimy o tym samym, tylko na r�ne
sposoby. Obaj rozumiemy, �e przypadek pokierowa� naszym losem, ale ja domy�lam
si� za nim m�drej celowo�ci.
- Co w obecnej sytuacji niewiele nam daje - zauwa�y�em.
O dziwo, nie zaprotestowali.
- A ty, Aneto? - zapyta� ksi�dz. - Co s�dzisz?
- Nic nie s�dz�. Chc� st�d wyj��. Za wszelk� cen�. Czy kto� nas st�d wydostanie?
Musi, prawda?
- Przynajmniej powinien - zapewni�em. - Trzeba tutaj siedzie�, a� co� si�
zmieni. Nie wierz� w przypadki, ale w pod�o�� ludzk�. Ten, kto nas tu wsadzi�,
musi by� kawa�em skurwysyna i mam nadziej� powyrywa� mu nogi z dupy.
- Je�li s� tu kamery, napyta�e� sobie biedy - zauwa�y� Marcin i rzuci� mi
papierosa. - Mamy jeszcze cztery - doda�. - Jak d�ugo jedziemy?
- Pi�� i p� godziny.
- Czyli przejechaliby�my ju� Wroc�aw - rzek�. - Uwa�am, �e powinni�my si�
ruszy�, cho�by po to, aby zdoby� jedzenie. Nied�ugo zaczniemy by� g�odni. Wars
powinien by� w po�owie poci�gu.
- Te� uwa�am, �e trzeba i�� - powiedzia� ksi�dz. - Ju� jestem g�odny.
- Pewnie. R�bmy dok�adnie to, czego ci dranie oczekuj�.
- Je�li nawet, przynajmniej wyjdziemy st�d szybciej - powiedzia� powa�nie
Marcin. - Je�li si� nie ruszycie, p�jd� sam.
Pawe�, do tej pory u�piony na kolanach matki, otworzy� oczy i powiedzia�, �e
chce mu si� pi�.
Wpad� mi pomys�.
- Czekaj, czekaj, Pawe�ku. Zaraz si� napijemy. Ale najpierw musisz pokaza� mi
swoje walkie-talkie.
Aneta poda�a zabawk�.
- Jaki to ma zasi�g? - zapyta� Marcin.
- Nie wiem dok�adnie. Sto metr�w, mo�e wi�cej. Na dzia�ce ciotki s�yszeli�my si�
bardzo dobrze, stoj�c po przeciwleg�ych stronach. A dzia�ka ma p� hektara.
- Nie wiem, czy to wystarczy - obraca�em w d�oni czarn� s�uchawk�. W��czy�em j�
i przy�o�y�em do ucha. S�ysza�em trzaski i szumy. Marcin w��czy� drug�. "Cze��,
Jarku", zazgrzyta�o.
- Ciekawe, co b�dzie, gdy si� rozdzielimy - powiedzia�em. - Zaraz zobacz�, jak
daleko jest ten Wars.
Wystawi�em g�ow� przez okno, owia� mnie suchy wiatr. Musia�em przytrzyma�
okulary. Poci�g zdawa� si� nie mie� ko�ca. Wysun��em za okno ramiona, prosz�c,
aby mnie przytrzymano. Trzeci wagon przed nami mia� inne okna.
- Widz� go!
Spojrza�em w prawo z nadziej�, �e dostrzeg� co� w czarnej przestrzeni za nami.
Najpierw my�la�em, �e mami mnie wzrok. Potem zmrozi� mnie strach, wr�cz
zdr�twia�em. Marcin zorientowa� si�, �e co� jest nie w porz�dku.
- Hej, Jarek? Wszystko gra?
- Tak - stara�em si�, by m�j g�os brzmia� naturalnie. - Pom�cie mi si� cofn��.
- Jeste� bardzo blady - rzek� ksi�dz, gdy zwali�em si� na fotel.
Z trudem �apa�em oddech, serce t�uk�o si� jak oszala�e.
- Strasznie tam wieje - wyja�ni�em. - My�la�em, �e mi urwie g�ow�. Ale...
widzia�em. Wars lub co� podobnego jest trzy wagony dalej. Jezu, ale to kurewstwo
p�dzi!
POWINIENEM ICH OSTRZEC, ale zachowa�em dla siebie widok z ko�ca poci�gu. Je�li
bawi�ce si� nami sukinsyny s�dzi�y, �e znalaz�y spos�b na ruszenie nas z
miejsca, nie zamierza�em podda� si� �atwo.
- P�jd� - rzek� Marcin. - Wy zosta�cie z Jarkiem.
- Te� mog� i�� - powiedzia�em bez specjalnej ochoty.
- Mam dosy� tego przedzia�u i gl�dzenia o niczym. - Porusza� ramionami, jakby
rozgrzewa� si� przed biegiem. - Dojd� do Warsa i przynios� wam co� do jedzenia.
Mo�e mogliby�my si� tam przenie��.
Da� nam po dwa papierosy.
- Bartek, Jarek, prosz�. �yczcie mi powodzenia.
- Odzywaj si� co minut� - poprosi�em - i nie wy��czaj kr�tkofal�wki.
- Nie ma sprawy - u�cisn�� mi r�k�. - Zaraz wr�c� z �arciem.
Zasun�� za sob� drzwi.
Trzyma�em s�uchawk� przy uchu, zerkaj�c nerwowo na tarcz� zegarka. Nie min�o
trzydzie�ci sekund, gdy zatrzeszcza� g�os Marcina.
- Jak mnie s�ycha�?
- Da si� prze�y�.
- Jestem na ko�cu naszego wagonu. Pustka jak przedtem. Gdzie ten Wars?
- Jeszcze dwa wagony. Nie roz��czaj si�.
- Uwa�am, �e nie powinien i�� sam - rzek�a Aneta. - Gdyby nie Pawe�, posz�abym z
nim.
Patrzy�a na nas z wyrzutem, cho� sama nic nie zrobi�a. Nawet nie wystawi�a g�owy
przez okno. Mo�e i dobrze, jeszcze zobaczy�aby to samo, co ja. Nie dajmy si�
zwariowa�, pomy�la�em, wyobra�aj�c sobie grubego sukinsyna w lekarskim kitlu,
rechocz�cego przed rz�dem monitor�w.
- Melduj� si� znowu, wchodz� do Warsa. Drzwi nie chc� si� otworzy�.
S�ysza�em, jak Marcin sapie z wysi�ku.
- Jestem. Tu wszystko w porz�dku. Mamy jedzenie. S� batoniki, du�o herbaty,
kartony fajek. B�dziemy pali� do ko�ca �wiata. Widz� te� picie. Fanta, cola,
du�o piwa. I ani �ywej duszy.
- Zabieraj, co mo�esz, i wracaj.
- Poczekajcie chwil�. B�d� cicho. Zaraz si� w��cz�.
Nim zd��y�em zaprotestowa�, s�uchawka zamilk�a.
- Co powiedzia�? - zapyta� Bart�omiej.
- Wszystko gra - sk�ama�em. S�uchawka w mojej d�oni b�yszcza�a od potu. Korci�o
mnie, by wyjrze� za okno lub pobiec do Marcina. Je�li si� poddasz, oni osi�gn�
sw�j cel, t�uk�o mi si� pod czaszk�. Jak my�lisz, czy po tym wszystkim pozwol�
ci odej��? Jeste� skazany, przyjacielu. Znajd� ci� w rzece z mord� jak zielony
balon.
- Marcin! - krzykn��em do s�uchawki. Milcza�a.
- Chyba powiniene� i�� za nim - powiedzia�a powa�nie Aneta.
- A czemu ty nie p�jdziesz? Rusz dup�, co? - wybuchn��em. - Masz rajtki osrane
ze strachu, a mnie opieprzasz? Wiem, co robi�, wi�c zamknij si�.
- Id� dalej - zabrzmia�o w s�uchawce. - Zobacz� i zaraz wracam.
- Nie id� tam, Marcin - krzykn��em. - Zastanowimy si�, prosz�.
- Zaraz si� odezw�.
- Marcin, pos�uchaj, Zasi�g kr�tkofal�wki zaraz si� sko�czy. Poczekaj, p�jdziemy
wszyscy. Nie wiesz, co tam jest...
Wy��czy� si�. Schowa�em twarz w d�oniach.
- Przepraszam, Aneto. Unios�em si�.
M�wi�em cicho i do pod�ogi, ale Aneta us�ysza�a. Powiedzia�a, �e wszyscy
jeste�my zdenerwowani i powinni�my sobie wybacza�. Ksi�dz Bart�omiej otworzy�
Bibli� i odczyta� fragment Ewangelii Jana, a ja stara�em si� nie s�ucha�.
Przerzuca�em kr�tkofal�wk� z r�ki do r�ki w nadziei, �e Marcin zn�w si� odezwie.
Dochodzi�a trzecia po po�udniu, nasza podr� trwa�a sze�� i p� godziny, a
Marcin nie da� znaku �ycia od pi�tnastu minut.
- My�l�, �e powinni�my tam i�� - Bart�omiej od�o�y� Bibli� - wszyscy.
- Poczekajmy chwil� - poprosi�em. - Pi�� minut. Je�li si� nie odezwie...
- Mo�e by� za p�no.
- Na co? Je�li kto� mia�by nas zabi�, dawno by to zrobi� - powiedzia�em i
zamilk�em tkni�ty podejrzliwo�ci�. Mo�e moi towarzysze stanowi� cz�� spisku?
Mo�e nie zjawili si� przypadkiem. Ciekawy zestaw: duchowny, m�ody ateista, matka
- symbol �wi�to�ci, i dziecko - niewinno��. Wszystko to mog�o stanowi� gr�
jedynie ze mn�.
- Czemu nie s�ucha�e�, gdy czyta�em? - zapyta� �yczliwie Bart�omiej. - Gn�bi ci�
co� bardziej ni� nas?
Spojrza�em mu w oczy w poszukiwaniu fa�szu. Zbiera�em s�owa, gdy zatrzeszcza�a
kr�tkofal�wka.
- Marcin? - pochwyci�em j� czym pr�dzej. Us�ysza�em trzaski.
- Marcin! To ty?
Kolejne d�wi�ki mog�y by� zar�wno p�aczem, jak i stukotem k�.
- Marcin, cholera!
- Jarek!
Ledwo go s�ysza�em.
- Zimno. Bo�e, jak zimno. To koniec.
- Co ty m�wisz, Marcin? Marcin, koniec poci�gu? Wracaj, rozumiesz? Rzu� wszystko
i wracaj!
Chwila milczenia. Wydawa�o mi si�, �e ch�opak p�acze. Zerwa� si� z miejsca i
przeby� biegiem dziel�ce nas wagony? S�uchawka trzeszcza�a niezno�nie. Skoczy�em
ku drzwiom i wtedy zza szumu dobieg�y s�owa.
- �egnajcie.
- Marcin!
- To miejsce jest straszne.
Zostawi� mnie z trzeszcz�c� s�uchawk�. Us�ysza�em odg�os, kt�ry nie spos�b
pomyli� z czym� innym: suchy �oskot, Marcin upu�ci� s�uchawk�.
- Wynosimy si� st�d - powiedzia�em twardo. - Spieprzamy.
Ksi�dz Bart�omiej stan�� przy mnie. Przyciska� do piersi Bibli� niczym
miniaturow� tarcz�.
- Nie rusz� si�, nim si� nie dowiem, co powiedzia� Marcin - rzek�a twardo Aneta.
Pawe� p�aka�.
Powt�rzy�em im.
- Mamy i�� do tego, co go przerazi�o? Minut� temu nie ruszy�by� si� za �adne
skarby �wiata.
Otar�em pot z czo�a. To miejsce jest straszne, m�wi� Marcin i nie k�ama�. Czas
odkry� karty.
- Aneta. Zr�b co� dla mnie, wyjrzyj przez okno i powiedz, ile jest za nami
wagon�w.
Wychyli�a g�ow�. Wiatr w okamgnieniu zniszczy� jej fryzur�.
- Jest jeszcze jeden wagon. Dlaczego pytasz?
- Spieprzajmy st�d. No, Aneto. Wszystko wyja�ni� wam po drodze. Chod�! -
szarpn��em j� za r�k�.
- Nie rusz� si�, nim nie powiesz, co jest grane.
Idiotka. Chcia�em rozwali� jej g�ow�. Czemu tego nie zrobi�em.
- Gdy wygl�da�em po raz pierwszy, zaraz po wje�dzie do tunelu... pami�tacie,
prawda? - z trudem zbiera�em s�owa; czu�em si� winny. - Za nami jecha�o pi��
wagon�w. Godzin� temu by�y dwa. Teraz jeden. Mam jeszcze wyja�nia�?
Aneta rozdziawi�a usta.
Pawe� zamilk�.
- Ty skurwysynu - powiedzia� ksi�dz.
- My�la�em, �e oni... - t�umaczy�em gor�czkowo - �e to gra... Jezu, zabijcie
mnie potem, ale teraz spieprzajmy. Prosz�!
Bart�omiej wystawi� g�ow� za okno. Cofn�� j� momentalnie i wypchn�� mnie na
korytarz. Odwr�ci� si� do Anety i bezceremonialnie postawi� j� na nogi. By�
bardzo silny.
- Draniu! Wagonu za nami ju� nie ma!
- Spieprzajmy!
Aneta chwyci�a Paw�a za r�k�. Wzi�li�my j� do �rodka. Ksi�dz Bart�omiej gna�
pierwszy, rozko�ysany niczym wielka bilardowa kula. Za nim bieg�a Aneta,
trwo�nie ogl�daj�c si� za siebie. Chwyci�a Paw�a na r�ce i zwolni�a. Potyka�em
si� przez ni� o w�asne buty. Rozsadza� mnie strach. Gdyby t�uste cia�o
Bart�omieja utkn�o w w�skim korytarzu, rozszarpa�bym je, by m�c biec dalej. Po
przej�ciu dwu wagon�w, ju� bezpieczny, p�aka�bym jak b�br.
- Chod�cie! - krzykn�� ksi�dz Bart�omiej, rozsuwaj�c drzwi. Przeskoczy� przez
gumowe z��czenie, odwr�ci� si� i Aneta niemal wpad�a mu w ramiona. Przeszed�em
tu� za ni� i przystan��em, oddychaj�c ci�ko.
- Dalej... Nie zatrzymujmy si�! - ponagla�.
Uspokoi�em si� troch�. Mo�na by pomy�le�, �e zagro�enie przesta�o istnie�.
Mia�em ochot� osun�� si� na siedzenia i zapa�� w drzemk�. Jeszcze dwa
przedzia�y, my�la�em, w�wczas prze�pi� si� pi�tna�cie minut. Napij� si� piwa.
- Nie zatrzymujmy si� - rzek� Bart�omiej. - Na odpoczynek b�dzie czas.
- Mamo! Mamo! - wykrzykn�� Pawe� z przej�ciem. - Zostawili�my moj� now� ksi��k�!
Ch�opiec zawr�ci� i pobieg� do naszego przedzia�u. G��wka, postrz�piona bia�a
kula, mala�a w korytarzu. Aneta j�kn�a i skoczy�a za nim. Spr�bowa�em j�
chwyci�, moje palce zacisn�y si� na sukience, ale strach o dziecko doda� matce
si�y. Kopn�a mnie w kostk�. Zasycza�em z b�lu, a Aneta pogna�a, wyci�gaj�c
chude nogi. Przez �zy widzia�em, jak dopada Paw�a, szykuj�cego si� do otwierania
drzwi przedzia�u. Lekko podnios�a ch�opca do g�ry. Dzieciak natychmiast si�
rozbecza�.
- Szybciej, Aneta! - krzycza� zza moich plec�w ksi�dz Bart�omiej.
Stan��em w przegubie mi�dzy wagonami i wychyli�em si� najdalej, jak mog�em.
Jedn� d�o� wyci�gn��em przed siebie, drug� kurczowo oplot�em klamk� rozsuni�tych
drzwi. Na przedramieniu poczu�em zaciskaj�ce si� palce Bart�omieja.
By�o, jakby czas stan�� w miejscu i Aneta znieruchomia�a zawieszona w skoku, ze
sp�dnic� podobn� do zwi�d�ego kwiatu i Paw�em, kt�rego dziecinn� buzi�
wykrzywi�y nienawi�� i roz�alenie. Prawa d�o� Anety pozosta�a wolna. Wyrzuci�a
j� przed siebie, o centymetry rozmijaj�c si� z moimi palcami. Wyt�y�em �ci�gna,
moment i polecia�bym do przodu, upadaj�c na biegn�c� kobiet�.
Wagon znikn��.
Spodziewa�em si� wybuchu, cho�by wstrz�su, po kt�rym wagon osun��by si� w
bez�adn� mas� drewna i stali. Ale on przepad�, bez b�ysku czy drgania, w
sekundzie obracaj�c si� w nico��. Na tle ciemno�ci widzia�em jedynie zarys
przera�onej Anety, jej ogromnych oczu, rozdartych ust i d�oni wyci�gni�tej po
pomoc. Wkr�tce przepad� i cie�.
- Jezu! - wymamrota� Bart�omiej.
Obie d�onie zacisn��em na klamkach, ale nie cofn��em si� do �rodka. M�j tors
znajdowa� si� poza poci�giem. Owia�o mnie zimno, dygota�em, nie odrywaj�c wzroku
od ciemno�ci w dole. Przepa�� wydawa�a si� bezdenna. Nigdy nie widzia�em czerni
r�wnie g��bokiej, soczystej i zapragn��em skoczy�, skuszony perspektyw� nie
ko�cz�cego si� lotu, powolnego, bezbolesnego umierania w ciemno�ci i ch�odzie.
Poci�g z wagonami pe�nymi tajemnic wyda� si� gro�niejszy. Moje palce sp�yn�y
potem, wbrew woli rozlu�ni�em uchwyt.
- Chod� tu! - g�os Bart�omieja z trudem przebi� si� przez �wiszcz�cy wiatr.
Pot�ne ramiona poci�gn�y mnie do �rodka. Upad�em na ksi�dza. Pom�g� mi wsta�.
- Chod�my st�d wreszcie! - ponagli�. - Co widzia�e�?
Ruszyli�my szybkim krokiem przez korytarz. Wola �ycia powr�ci�a i zapragn��em
znale�� si� daleko od otwartych drzwi ostatniego wagonu.
- Ciemno�� - odpar�em. - Pod nami nie ma tor�w.
Zerkn�� przez rami� i podni�s� brwi ze zdziwienia. W Warsie powiedzia� mi, �e
mam sin� twarz i kryszta�ki lodu na brwiach, w�osach i rz�sach.
W WARSIE POZWOLILI�MY SOBIE na p�godzinny post�j. Za barem znalaz�em kartony
papieros�w i kilka paczek czerwonych Marlboro pow�drowa�o do wewn�trznej
kieszeni mojej kurtki. Ksi�dz zatrzyma� drugi karton, ale na piwo nie da� si�
nam�wi�. Pi�em, ci�ko oddychaj�c. Pod powiekami mia�em obraz Anety, p�kaj�cej w
ciemno�ci niczym szklana kula.
- Musimy i�� dalej - rzek� Bart�omiej. Nie wyjmowa� papierosa z ust i �arz�ca
si� ko�c�wka dygota�a. B�bni� o szyb� palcami, co chwil� wygl�daj�c za okno.
- Ile jeszcze?
- Dwa za nami.
Rozejrza�em si� po barze. Znalaz�em czerwony plecak w szafie na naczynia.
- M�g�by� mi pom�c? - poprosi�em, ale Bart�omiej nie drgn��. Spogl�da� z
wyrzutem, zapewne obwinia� mnie o �mier� Anety. Naprawd� pr�bowa�em j� uratowa�,
wi�c nie czu�em si� winny. Westchn��em i rozpocz��em pakowanie. Kilkana�cie
batonik�w, dwie paczki chrupek i kanapki - innego jedzenia nie uda�o mi si�
znale��; zupek instant nie mogliby�my przecie� przyrz�dzi�. Opr�ni�em apteczk�.
W pomieszczeniu za barem znalaz�em komplet no�y. Wybra�em dwa najd�u�sze. Jeden
poda�em Bart�omiejowi.
- Masz. Mo�e si� przyda�.
Odm�wi�. Kartki Biblii w jego r�kach zmarszczy�y si� od potu.
- Ju� czas - powiedzia�, wygl�daj�c przez okno. - Zosta� jeden wagon.
Powoli ruszyli�my naprz�d. Bart�omiej domaga� si� cz�stych przerw, a i ja nie
t�skni�em do tajemnicy, oczekuj�cej z przodu poci�gu. "To miejsce jest
straszne", powiedzia� Marcin. Nie potrafi�em wyrzuci� z g�owy tych s��w. Przed
kolejnymi drzwiami wagon�w parali�owa� mnie l�k. Zatrzymywa�em si�, wyjmowa�em
papierosa. Ksi�dz Bart�omiej tak�e pali�. Wygl�dali�my przez okno.
Wagony rozdziela�y od siebie podw�jne, rozsuwane drzwi. Pomi�dzy nimi znajdowa�
si� gi�tki przegub. Stukot k� w tym miejscu by� tak niezno�ny, �e zapomina�em o
pustce zamiast tor�w pod kruch� pod�og�. Wszystkie drzwi czeka�y na nas
zsuni�te, przepuszczaj�c jedynie w�sk� smug� �wiat�a przez gumowe z��czenie.
My�la�em, �e w�dr�wka nigdy si� nie sko�czy. Szli�my przez w�skie przej�cie,
zerkaj�c do kolejnych przedzia��w w poszukiwaniu innych nieszcz�nik�w. Wita�a
nas pustka. "To miejsce jest straszne", szepta� Marcin w mojej g�owie. "Koniec,
Jarku", j�cza� nienaoliwiony przegub, kiedy wszed� na niego ksi�dz Bart�omiej.
- Bartku! - wysapa�em. Wyj��em papierosa i dostrzeg�em, �e paczka jest prawie
pusta. Mog�em przysi�c, �e odpiecz�towa�em j� pi�� minut temu. - Jak my�lisz,
ile wagon�w min�li�my?
- Daj jednego - jego palce przypominaj�ce bia�e robaki owin�y si� wok� filtra.
- Nie wiem. Wiele.
- Ile wagon�w jest za nami?
- Siedem, osiem, Mamy du�o czasu.
- Chc� st�d i�� - sapn��em i usiad�em pod �cian�. - Musimy i�� dalej.
- Trac� si�y, Jarek - powiedzia� Bart�omiej. - Serce nie to. Jestem spokojny,
jakby co, zostawisz mnie tutaj z czystym sumieniem.
- Nie zrozumia�e� mnie. Nie jestem �ajdakiem. Gdybym wiedzia�, �e tak b�dzie...
- wyja�nia�em bez�adnie. - My�la�em, �e mnie oszukuj�. My�la�em nawet...
- �e jeste�my cz�ci� spisku? - u�miechn�� si� Bart�omiej.
- Nie ma �adnego spisku - powiedzia�em. Niedopalony papieros polecia� w
ciemno�ci za oknem.
- A co jest?
- My�l�, �e Marcin mia� racj� - podnios�em si� ci�ko. Patrzy�em w zm�czone i
zrezygnowane oczy Bart�omieja. - Przypadek sprawi�, �e tutaj jeste�my.
Rozwi�zanie tajemnicy tak�e jest przypadkowe. Albo nie ma �adnego rozwi�zania.
- Albo zna je tylko B�g.
- Chod�my, Bartek - poprosi�em. - Pomog� ci, je�li pozwolisz.
Pr�bowa�em liczy� wagony i straci�em rachunek. Ksi�dz Bart�omiej zostawa� z
ty�u. Dobiega�em do drzwi, a on nie przeszed� nawet po�owy drogi. Toczy� si�
ci�ko. Czeka�em na niego, pal�c papierosa. Pi�em piwo, licz�c, �e alkohol
przegna moje l�ki. Powita� �mier� pijaniusie�kim - mo�e to niegodne, ale
�atwiejsze.
Bart�omiej ju� nie pali�. Trzyma� si� za serce.
- Zostaw mnie - m�wi�. - Zostaw, je�li si� spieszysz.
- Zanios� ci� nawet na plecach - powiedzia�em. - Chod�! Jeszcze kilka wagon�w i
b�dziemy mieli dosy� czasu, by si� przespa� par� godzin. No, dalej!
To miejsce jest straszne.
Pomy�la�em, �e wagony s� jak trumny. Jechali�my samounicestwiaj�cym si�
karawanem.
- Chod�, Bartku!
Rozsun��em drzwi.
Pod oknem, z podkurczonymi nogami wisia� Marcin, z paskiem okr�conym wok� szyi.
Spodnie obsun�y mu si� do kolan. Smr�d.
Bart�omiej prze�egna� si�.
- Straszna �mier�.
Mijaj�c ch�opaka, kopn��em kr�tkofal�wk�. Roztrzaska�a si� o �cian�. Poprawi�em
obcasem, rozkoszuj�c si� odg�osem mia�d�onego plastiku. Bart�omiej chwyci� mnie
za rami� i wskaza� drzwi.
- Cokolwiek go przerazi�o, jest tam.
Wagony si� sko�czy�y. Nast�pne drzwi prowadzi�y do maszynowni. Pierwszy wagon
zawsze zajmuje obs�uga poci�gu. Na jednym z przedzia��w przyklejono kartk�
informuj�c�, �e tutaj przewozi si� przesy�ki kurierskie, ale wewn�trz panowa�a
pustka.
- Chod�my - powiedzia� Bart�omiej z determinacj�. - Czas odkry� karty.
Wyprzedzi� mnie i wszed� do maszynowni.
Wsun��em si� za nim, zaciskaj�c d�o� na no�u.
Wewn�trz nie by�o nikogo.
To-miej-sce jest stra-szne, stuka�y ko�a.
- M�j Bo�e - powiedzia� Bart�omiej.
Sta� naprzeciw szyby i patrzy� przed siebie. Rozejrza�em si� - brak �lad�w
czyjej� obecno�ci. Bart�omiej wr�s� w ziemi�. Ze znieruchomia�ych palc�w wypad�
tl�cy si� papieros. Krzykn��em, ale nie zareagowa�. Wtedy, prze�amuj�c strach,
sam spojrza�em przez przedni� szyb� i zobaczy�em, dok�d zd��amy. Zapali�em
kolejnego papierosa. Piwo smakowa�o jak rt��.
P�dzili�my wprost do kuli zimnego �wiat�a, jarz�cej si� w�r�d ciemno�ci jak
monstrualny �wietlik. G�adka i kr�g�a, w z�owrogiej symetrii przypomina�a
roz�wietlony marmur. Byli�my jedynym obiektem w pustce i p�dzili�my do niej
wysi�kiem rozp�dzonych k�. A ona czeka�a na nas, zimna i spokojna, wiedz�c, �e
nied�ugo dotrzemy. Wiedz�c? Pomy�la�em o niej jako o czym� z�owrogo �ywotnym, a
przecie� to niemo�liwe, zdawa�a si� najbardziej bezosobowym zjawiskiem, jakiego
do�wiadczy�em.
- Co to jest? - wyszepta�em.
Bart�omiej be�kota�.
Nie mog�em oderwa� od niej wzroku. Przypomnia�em sobie opowie�ci ludzi, kt�rzy
otarli si� o �mier�. Widzieli �wiat�o w tunelu nios�ce spok�j i pokrzepienie.
Tutaj zamiast obietnicy po�miertnego spokoju by� z�owrogi, zimny blask,
p�czniej�cy wraz ze zbli�aniem si� poci�gu. Zadygota�em, bardziej z zimna ni� ze
strachu.
- Bartek!
Ksi�dz odwr�ci� sin� twarz.
- Bartek, powiedz, co to jest!?
Milcza�.
Zbli�ali�my si�. Z�by dzwoni�y mi z zimna, a kula wype�ni�a szyb� ogromem. Bia�e
�wiat�o razi�o w oczy. Odwr�ci�em si� i zobaczy�em w�asny cie�, rozci�gni�ty
przez wagon. Szarpn��em Bartka za r�k�.
- Spr�bujmy to zatrzyma�!!! - krzycza�em. - Spr�bujmy!
Nie drgn�� nawet. Zmarzni�tymi d�o�mi zacz��em przekr�ca� i naciska� urz�dzenia
na pulpicie sterowania. Niewzruszony poci�g p�dzi� dalej, wbrew moim pro�bom,
p�aczom i krzykom. Wreszcie zacz��em uderza� w blat na o�lep, w�r�d ha�asu
rozwalanych urz�dze�. Kiedy spojrza�em w okno, kula, martwa twarz bez ust, oczu
i nosa, p�on�a przed nami, zjadaj�c ciemno��.
- Nie mo�emy tu zosta�, Bartek.
Popatrzy� mi w oczy i to wystarczy�o. Wiedzia�em, �e si� nie ruszy i pozna
tajemnic�. By� mo�e uwierzy�, �e kula zimnego ognia jest piek�em, na kt�re sobie
zas�u�y�. Mo�e sparali�owa� go strach. Uszanowa�em jego wyb�r. Uca�owa�em jak
brata, a on poklepa� mnie po plecach zmartwia�� r�k�.
- B�g z tob� - powiedzia�, gdy otwiera�em drzwi wagonu.
Ledwo go widzia�em w powodzi bia�ego �wiat�a.
Zostawi�em maszynowni� za sob�, przebieg�em przez wagon konduktorski i dopiero
wtedy zorientowa�em si�, �e n� i torb� z jedzeniem zostawi�em w maszynowni.
Przekl��em pod nosem i pogna�em dalej. Otworzy�em kolejne drzwi i zawis�em nad
ciemno�ci�. Wagon przede mn� znikn��.
- Jasna cholera - powiedzia�em do siebie.
Moje d�onie pokry�y si� warstw� szronu i pomy�la�em, �e zd��� zamarzn��, nim
poch�onie mnie ta przekl�ta kula. Spod poci�gu widzia�em blask rozpe�z�y w
ciemno�ci. Zapali�em. Moje r�ce przybra�y kolor dojrza�ej �liwki. Podobno w
takich chwilach prze�ywa si� raz jeszcze swoje �ycie, ale czu�em jedynie
melancholijn� rado��, �e koszmar dobieg� ko�ca. Papieros smakowa� wspaniale,
dziwi�em si�, jak kiedykolwiek mog�em rzuci� palenie.
Niedopa�ek polecia� w przestrze�. Patrzy�em, jak czerwone �wiate�ko roztapia si�
w mroku. Wstrzyma�em oddech i pod��y�em za nim.
- MA PAN MO�E CA�� Z�OT�WK�?
Pijak wyr�s� przede mn� jak spod ziemi.
Pogrzeba�em w kieszeni i znalaz�em monet�. Pijak pochwyci� j� chciwie.
Podzi�kowa�, a ja uzmys�owi�em sobie, �e ma drugie usta na policzku i samotne,
ropiej�ce oko po�rodku czo�a. Palce, kt�re chwyci�y pieni�dz, skleja�a
p�prze�roczysta b�ona. Obie r�ce wyrasta�y ze �rodka klatki piersiowej. Pijak z
trudem schowa� monet� do k