ŁUKASZ ORBITOWSKI tunel PRZED KLATKĄ SCHODOWĄ zamiast słońca przywitał mnie pijak. - Ma pan może całą złotówkę? - Nie, pięćdziesiąt groszy. Nie jakieś drobne. Cała złotówka. Za godzinę korepetycji inkasowałem trzydzieści. Pijak prosił o dwie minuty i patrzył szczerze. Tacy zwykle oszukują, zapewniając, że zbierają na lekarstwa. Potem spotykam ich pod monopolowym, jak się składają na butelkę. Stary nieszczęśnik nie robił ze mnie durnia. Czytelny układ, jedna złotówka. Nie otrzymał jej dlatego, że kłaniałby mi się przez tydzień służalczo, kompromitując przed znajomymi. Wyminąłem go bez słowa. Potem spojrzałem za siebie. Pijak dreptał smutno w stronę ławki pod drzewem. Cień człowieka. Zacisnąłem palce na uchwycie podróżnej torby i przyspieszyłem, kierując się w stronę przystanku. Mój wakacyjny pociąg odchodził za godzinę i dziesięć minut. Makabrycznym zrządzeniem losu najbardziej złowrogie i przygnębiające miejsce w Nowej Hucie nosi nazwę Osiedla Uroczego. Tymczasem na miejscu byłby tu napis, rozpięty w szczelinie pomiędzy budynkami: TY, KTÓRY TU WCHODZISZ, ŻEGNAJ SIĘ Z NADZIEJĄ. Osiedle posiada kształt czworoboku pokrytych całunem lepkiego kurzu kamienic z betonu sterczących niczym futurystyczne mauzolea. Wypełnia je szarość z brązem. Ściany na klatkach schodowych kiedyś cieszyły oko zimną zielenią, teraz miejsca, gdzie tynk jeszcze się trzyma, zapełniają wulgarne dialogi kibiców piłkarskich. Po tygodniu przestaje dziwić uryna na półpiętrach, przywyka się nawet do wrzasków zza ściany i smrodu odchodów. Okno mojego mieszkania wychodziło na piaskownicę, gdzie zabiedzone dzieci stawiały babki pod okiem rodziców, umilających sobie czas kartami i winem. Gdy wprowadziłem się, myślałem, że nie przeżyję tygodnia; Urocze okazało się moim domem na siedem smutnych lat. Cała złotówka. Dla mnie - dwie minuty, dla niego jedna trzecia szczęścia (tanie wino kosztuje trzy złote). Na tramwaj czekałem dwadzieścia minut wśród kurzu wznoszonego przez samochody. Przystanek wypełnił się ludźmi. Gdy nadjechała zapchana czwórka, przegrałem wyścig z emerytem do wolnego miejsca. Inny staruch zamamrotał niezrozumiale i zawisł nad czytającym książkę chłopakiem. Jego głowa obniżała się miarowo, aż po dwu przystankach brodą dotknął pokrytej żelem czupryny. Chłopak podniósł głowę. Stary zgarbił się jeszcze. Pełen sukces. Chłopak złożył książkę i z westchnieniem opuścił miejsce. Staruszek oklapnął bez podziękowania. To dlatego w Polsce narasta nienawiść do starych ludzi: pewnych swych praw i aroganckich wobec młodszego pokolenia, oddającego na ich rzecz połowę zarobków. Być może spadnie trochę niewinnych głów. Na szczęście, mam sporo czasu, aby się zestarzeć. Rumuński mężczyzna umilał nam życie rzępoląc na harmonii. Jego mały synek krążył z wystawioną ręką i złotówka, dwie minuty, odciążyła mój portfel. Chłopiec uśmiechnął się i poszedł dalej udawać skrzywdzonego. Dałbym dziesięć razy tyle, żeby akordeon zamilkł, a ojciec z synem wynieśli się do wszystkich diabłów. Krakowski dworzec kolejowy to osobliwe zestawienie elegancji z nędzą. Niedawno wykończono podziemia wedle zachodnich standardów, ale główny beżowy budynek straszy brudem i piskliwymi głosami urzędniczek. Przez spędzone w Krakowie lata zobojętniałem na długie rzędy zamkniętych kas i tupiące ze złości kolejki przed samotnym czynnym okienkiem. Nie razi mnie nawet wojna straży kolejowej z bezdomnymi, dobrze widoczna spod kasy. Pod ścianą pijaczek o twarzy jak zachodzące słońce pił czerwony płyn z butelki po coli. Niespiesznie zbliżyło się do niego dwóch mundurowych. Gruby palec pokazywał wyjście. Na pożegnanie kilka kopniaków. Bezdomny wstał, nie podnosząc głowy. Odziany w stertę łachmanów, podreptał do drzwi. Gdy z biletem wychodziłem na peron, zdążył powrócić. Rozsiadł się w rogu, obłożył torbami, otworzył butelkę. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Sokiści zajęli się kimś innym. Za coś im płacą, do ciężkiej cholery. Kraków pożegnał mnie deszczem. - TO MIEJSCE JEST WOLNE? - zapytała blondynka z dzieckiem. Oblizała wąskie wargi i dodała: przepraszam. Współpasażer kiwnął kwadratową głową. Oceniłem go na dwadzieścia dwa lata. Na kolanach trzymał rozłożone dzienniki Gombrowicza. Wyglądał na takiego, co kłóci się z całym światem. Przesunąłem się, ustępując miejsca matce z synkiem. Mały natychmiast wygrzebał z plecaka miniaturową armię, którą rozstawił na półeczce przy oknie. - Pogubisz je, Pawełku - powiedziała matka. - I będziesz żałował. Dziecku znudziła się bitwa, nim pociąg ruszył. Pokrzepiony sokiem z kartonu, rozpoczął głośną zabawę plastykowym walkie-talkie na baterie, udając, że to komórka. Matka schowała uszy w książce. - Nie wie pan, kiedy będziemy w Poznaniu? - zapytał student z Gombrowiczem. Wyjaśniłem mu, że jadę do Świnoujścia, więc nie mam pojęcia. - Do Wrocławia jedzie się cztery - pośpieszyła z wyjaśnieniami młoda mama - często jeździmy tą trasą. Ojciec Pawełka pracuje we Wrocławiu. Pan rozumie, dzisiaj, by utrzymać rodzinę, trzeba się rozstać. Młody człowiek popatrzył ponuro. - Biorąc pod uwagę odległość - zaszczebiotała - do Poznania będzie następne trzy. A pan o której wysiada w Świnoujściu? Tam długo się jedzie, bo pociąg robi kółko za Szczecinem. - Po dziesiątej - odburknąłem, żałując, że nie kupiłem gazety. - Pali pan? - zapytał młody człowiek wyciągając paczkę. - Rzuciłem trzy lata temu. - Też rzucałem. - Ciężka sprawa. - Rzucenie palenia to banał - uśmiechnął się z satysfakcją - robiłem to osiemdziesiąt razy... Kto to powiedział? Nie miałem pojęcia. - Hemingway - obwieścił z miną erudyty. - Ale nie namawiam. Jak pan myśli... - Musi pan palić przy dziecku? - fuknęła młoda matka. Ręka z płomykiem zapalniczki zatrzymała się na moment. Rzucił przelotne spojrzenie i dłoń powędrowała w górę. Zaciągnął się głęboko. - Nie może pan wyjść na korytarz? - zapytała matka. - Nie widzi pan, że tutaj jest dziecko? Chłopiec obojętnie lizał czarną słuchawkę. Młody człowiek patrzył w okno. Matka nachyliła się ku mnie, poczułem mdły zapach tanich perfum. - Niechże pan coś powie! Rzuciłem młodemu człowiekowi bezradne spojrzenie. - Czemu weszła pani z dzieckiem do przedziału dla palących? - zaatakował. - W innych wagonach są wolne miejsca. Twarz młodej matki nabiegła czerwienią. Uniosła się na rękach i opadła z powrotem na fotel. Obarzuciła mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem. - Wolne tutaj? - zabrzmiało zza uchylonych drzwi. Nikt nie dostrzegł, że stoimy w Krzeszowicach. Nowym towarzyszem podróży był korpulentny ksiądz. Zaraz poprosił młodego człowieka o pomoc w poukładaniu paru plecaków i toreb podróżnych na wąskich półkach. Młody człowiek odpowiedział, że chętnie, ale musi skończyć palić. Wstałem i pomogłem. Ksiądz nie kiwnął palcem. - Szczęść Boże - powiedział, gdy spocony upchnąłem ostatnią torbę i zwaliłem się na fotel. - Szczęść Boże - odparłem. Młody człowiek jakby na to czekał. - Nie rozumiem panów. Przecież to pan poukładał księdzu torby, więc skąd to "Szczęść Boże". - Nie chciałbyś, aby Bóg spoglądał na ciebie łaskawszym okiem? - odparłem nie oczekując odpowiedzi. - Ile masz lat, młody człowieku? - zapytał ksiądz, najwyraźniej poruszony. Jak każdy grubas miał głos głęboki i łagodny. Młody człowiek nastroszył się niczym kogut. - Dwadzieścia - odparł, głaszcząc się po rzadkiej brodzie. - I nie uważasz, że to trochę mało, aby tak wykładać ex cathedra swoje... zaczytania? - To ksiądz jest od wykładania ex cathedra - burknął młody człowiek. - Ja mówię, co myślę. Nie moja wina, że nigdy się wam to nie podobało. - Jakim wam? - obruszył się ksiądz. - Jestem jeden. Dziwna sprawa, wy młodzi. Jeśli ksiądz, zakonnik, zrobi cokolwiek dobrego, nazywacie to jego prywatnym dobrem. Gdy ten sam człowiek dopuszcza się nieprawości, jego zło staje się natychmiast, wedle waszej opinii, złem Kościoła. - Też nie jestem my - odparował chłopak. - Jestem jeden Marcin. Kapłan roześmiał się szczerze. Zawtórowałem mu, a po chwili śmiał się także Marcin. Ruszyliśmy. Napięta atmosfera została w Krzeszowicach. Dziecko zawzięcie śliniło swoje walkie-talkie. - Gdzie ksiądz jedzie? - zapytał Marcin. - Księża też mają wakacje - odpowiedział, odwijając kanapkę z celofanu. - Nad morze, koło Szczecina. A ty? - Za Poznań, do domku kolegi - rzekł Marcin i dorzucił: - Rwać laski, oczywiście. - A ja podziwiać najpiękniejszy ze światów - powiedział niezrażony kapłan. Kanapka z szynką była grubsza od jego dłoni. - Leibniz - rzucił młody chłopak. - Co, Leibniz? - Leibniz tak powiedział - wyjaśnił Marcin. - Był filozofem. - Wiem, kto to jest Leibniz. - Ale ja mu nie wierzę. Czułem się zażenowany, Marcin przypominał mnie sprzed dziesięciu lat. Wówczas chciałem roznieść świat ciosami chudych ramion, w które dmuchał wiatr poezji. Potem przestałem pisać, ożeniłem się, rozwiodłem i w pociągu relacji Kraków - Świnoujście gotów byłem iść z Leibnizem na kompromis. - W co nie wierzysz? - zapytał ksiądz. - Bóg mógł stworzyć lepszy świat - powiedział Marcin z mocą - gdyby tylko chciał. Dlaczego nie chciał, jak ksiądz myśli? - Chciał i zrobił to - rzekł ksiądz z lekceważeniem. - Wyjrzyj za okno i przypatrz się. Nie masz dziewczyny, rodziny, przyjaciół? Nie jesteś młody i zdrowy? To wszystko stało się tak samo przez się? - Być może mam rodzinę - podniósł głos chłopak. - A co ze śmiercią? Chorobami, wojną, starością, samotnością, kalectwem? Ksiądz westchnął. Grube palce wepchnęły folię z kanapki pod siedzenie. - Ten świat jest najlepszym ze światów dla człowieka, rozumiesz, Marcin? - rzekł poważnie. - Oczywiście, mógłby istnieć świat bez śmierci i głodu, ale byłby światem duchów. Człowiek ze swoją złością, ambicją panowania znalazł się w środowisku najbardziej dla siebie odpowiednim. - Człowiek też jest dziełem Boga - przypomniał Marcin. - Ale ma wolną wolę. - Dla mnie i tak Bóg schrzanił - mruknął, ale nie wyglądał już tak pewnie. Zapalił kolejnego papierosa. - Skąd wiesz, jak byś się czuł, będąc kimś innym - rzekł ksiądz. - Czasem myślę, Marcinie, że to wszystko jest w nas samych. Zło, dobro, cokolwiek mamy w świecie, jest tylko w nas. Mówię ci tak jako Bartek, a nie jako ksiądz. Pulchną twarz rozjaśnił uśmiech. - Poczęstujesz mnie, Marcinie, papierosem? - dodał ksiądz. - Widzisz, jak wiele słabości mają duchowni? Nim Marcin odpowiedział, otoczyły nas ciemności. Pociąg wjechał w tunel. - Nie mogę znaleźć zapalniczki - rzekł. - Ja mam - powiedziałem. - Przecież pan nie pali. - Nie palę, ale noszę ogień. Proszę - zapaliłem księdzu papierosa. Wątły płomień na moment oświetlił nasze twarze. Marcin skierował twarz w stronę okna i sprawiał wrażenie zafrasowanego. Młoda matka siedziała sztywno. Jej synek również znieruchomiał. Fałdy tłuszczu na twarzy księdza Bartłomieja rzucały groteskowe cienie. Zgasiłem ogień. W ciemności świeciły dwa żarzące się punkty. Rozprostowałem kości, bezwstydnie wbijając czubki butów w fotel naprzeciwko. Ciemność ucięła idiotyczne dyskusje, które, oceniając inwencję Marcina, mogłyby trwać do samego Świnoujścia. Poprzez stukot kół słyszałem cztery spokojne oddechy i szuranie stópek chłopca. - Jak długi jest ten tunel? - odezwał się ksiądz po długiej chwili. - Zaraz powinien się skończyć - odparłem. - Jedziemy już jakieś trzy minuty - rzekł Marcin. - Mam wyczucie czasu. - Dlatego zaraz się skończy - zapewniłem. Zerknąłem na zegarek z elektronicznym cyferblatem. Po trzech kolejnych minutach zaproponowałem, że zapalę światło. - Nie pamiętam tego tunelu - powiedziała zaniepokojona młoda matka. - Zaraz się skończy - powtórzyłem. Znalazłem po omacku przycisk, przekręciłem i w przedziale zrobiło się jasno. Ksiądz uśmiechnął się niepewnie. Młoda matka wzięła synka na kolana. Ciemność za oknem pogłębiła się. Stałem oparty o drzwi, a mój wzrok nerwowo kursował pomiędzy szybą i tarczą zegarka. Zapanowało nieznośne milczenie, nikt poza mną nie spoglądał w okno. Czułem, że powinienem powiedzieć coś pokrzepiającego, ale nic nie przychodziło mi do głowy. - Ile już tak jedziemy? - zapytał Marcin. - Jakieś dziesięć minut. Młoda matka zrobiła się blada jak ściana. - Niemożliwe - rzekł ksiądz. - Zaraz, zaraz - Marcin nerwowo zapalił papierosa. - Pociąg jedzie średnio sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Widział ktoś dziesięciokilometrowy tunel pomiędzy Krzeszowicami a Trzebinią? - Może stoimy w miejscu? - zasugerowała młoda matka. W tle brzmiał stukot kół. - Albo jedziemy bardzo wolno - dodała. - Nie zauważyłem, abyśmy zwolnili - odparłem. - To draństwo tłucze się tak jak przedtem. Pokażcie. Marcin ustąpił mi miejsca. Okno nie chciało się otworzyć - wspólnymi siłami przesuwaliśmy je centymetr po centymetrze. Wiatr wpadający przez szparę był suchy, zimny i pozbawiony fabrycznego smrodu Śląska. Wychyliłem głowę. - Niech pan uważa! - ostrzegła młoda matka. Musieliśmy jechać bardzo szybko - wzburzone powietrze potargało mi fryzurę. Nie mogłem patrzeć do przodu bez zmrużenia oczu. Widziałem ciemność i na jej tle sznur świateł bijących z wagonów, ale nie potrafiłem dostrzec końca tunelu. Odwróciłem głowę, za nami tłukło się jeszcze pięć wagonów. Cofnąłem się do przedziału. - Widać tylko pociąg, poza tym strasznie ciemno. - W tak długim tunelu powinny być światła sygnalizacyjne - zauważył ksiądz. - Na pewno ich pan nie widział? - Przecież bym wam powiedział - fuknąłem. - Lepiej zastanówmy się... Marcin podniósł się z fotela. - Poszukam kogoś z obsługi pociągu. - Zmagał się z niepokojem i próbował to ukryć. Starał się uśmiechać, ale jego dłonie szkliły się od potu. - Zaraz wracam - powiedział. Zostaliśmy we czwórkę. Chłopiec zrozumiał, że dzieje się coś niedobrego, skrył głowę w ramionach matki i zaczął płakać. Głaskała go po kędzierzawej czuprynie. - Jak masz na imię? - zapytał ksiądz przyjaźnie. - Paweł - poważnie odpowiedział chłopiec. - Jestem ksiądz Bartek - kapłan pogłaskał Pawła po prawie białych włosach. - Czemu taki duży chłopiec płacze? Przecież nic się nie dzieje. Zobacz. Zobacz, mam coś dla ciebie. - Wyjął z torby grubą książkę z bajkami. - Kupiłem to dla syna mojej siostry ze Świnoujścia. Ma takiego samego chłopczyka jak ty. Weź, proszę, weź. Kupię mu drugą. Nic się nie martw, umiesz czytać? - Paweł, podziękuj księdzu - powiedziała z wdzięcznością młoda matka. Paweł pokręcił głową. - Ma dopiero pięć lat - wyjaśniła. - W takim razie ja ci poczytam - ksiądz otworzył książkę i nim zapytał, którą bajkę Paweł chciałby usłyszeć, do przedziału wrócił pobladły Marcin z niedopałkiem przyklejonym do wargi. - Tu nikogo nie ma - oznajmił. - Może mi ktoś, kurwa, powiedzieć, co się dzieje? - Jak to nikogo nie ma? - jęknęła młoda matka. - W Krzeszowicach widziałem wsiadających - podjąłem spokojnie. - Już w Krakowie większość przedziałów była pozajmowana. Ksiądz sam wsiadał w Krzeszowicach? - Broń Boże. - Więc jak, cholera, pociąg może być pusty? - podniosłem głos. - Przecież setka ludzi nie może tak po prostu wyparować prawie na naszych oczach? Co ty mi, Marcin, opowiadasz!? Osunął się przy ścianie, podkurczył kolana pod brodę i schował twarz w dłoniach. Zrobiło mi się głupio. - Przepraszam. Dałem się ponieść. Mów, co tam jest. - Tam nic nie ma. Puste przedziały. Ani żywej duszy. - Z trudem panował nad głosem. - Przeszedłem przez dwa wagony i dalej nie pójdę. To miejsce wygląda jak kostnica. Opuścił ręce i popatrzył w okno. - A my ciągle tutaj. - Poczyta mi ksiądz? - zapytał Paweł poważnym tonem. - Marcin? Hej, wstawaj - podałem mu rękę. - Weź się w garść. Pokaż mi to, dobra? Niski głos Bartłomieja rozpoczął opowieść. Paweł wlepił wzrok w falujący podbródek kapłana. Dzięki temu nie widział łez płynących po policzkach matki. Wyszliśmy na korytarz. W oknach straszyła znajoma ciemność. Szliśmy od przedziału do przedziału i wszędzie witała nas pustka. W moim towarzystwie Marcin poczuł się pewniej, próbował żartować. W połowie drugiego wagonu zatrzymaliśmy się. Zdjął mnie strach, że kiedy wrócimy do naszego przedziału, nie zastaniemy już młodej matki, Pawła i księdza Bartłomieja. - Wie pan, co mnie jeszcze intryguje? - Nie jestem pan. Jarek. Podaliśmy sobie wilgotne dłonie. - Popatrz na to - Marcin odsunął szklane drzwi i weszliśmy do pustego przedziału. - I co? - Co widzisz, Jarku? Przedział jak przedział. - Gówno widzę, Marcin. Właśnie gówno chciałeś mi pokazać? - Tak, właśnie gówno - odparł szczerząc się w uśmiechu. Zrozumiałem. Pół godziny wcześniej przedział wypełniali ludzie i powinni zostawić po sobie papierki, przeczytane gazety, paczki po papierosach i puste butelki. Był czysty. Schyliłem się w poszukiwaniu czegoś, co wróciłoby mi nadzieję. Musiałem mieć bardzo głupią minę, bo Marcin przyglądał mi się z rozbawieniem. Kucnąłem. Sprawdziłem zakamarki pomiędzy siedzeniami. Nic. Wyprostowałem nogi, Marcin podsunął mi paczkę papierosów. - Palisz? Przez trzy lata nie trzymałem filtra w zębach. Marcin nie spieszył się, więc sięgnąłem po zapalniczkę. - Czekaj - powiedział. - To przedział dla palących, prawda? - Na szybie widniała odpowiednia naklejka. - Czujesz coś? Pociągnąłem nosem. Znowu nic, a przecież w przedziałach dla palących zwykle można powiesić siekierę. Tutaj powietrze było suche i czyste. W blaszanej popielniczce pod oknem nie znalazłem niedopałków. Dałem Marcinowi ognia i sam zapaliłem. Jak mogłem wytrzymać tak długo bez tej przyjemności. - Co ty w ogóle robisz, Jarku? - zapytał Marcin. - Uczę angielskiego, słucham starego punka. Byłem żonaty i się rozwiodłem. Nie lubię Gombrowicza. Wolę science fiction. - Grasz w RPG? - Nie, kiedyś myślę spróbować. Boję się trochę. - Za bardzo schizofreniczne jak dla mnie - rzekł Marcin. - Graliśmy kiedyś. Długo byłeś żonaty? - Trzy lata. - Tyle, ile nie palisz? - To nie tak. A ty? - Dwadzieścia lat. Zdałem na psychologię. Wieczorową - dodał w zakłopotaniu. - Nie mam dziewczyny. Nie lubię science fiction. Powiedz mi, Jarku, która jest godzina? - Jesteśmy w tunelu godzinę i dziesięć minut. Powinniśmy dotrzeć już do Katowic. Postanowiliśmy wracać do przedziału. - Wejdź do któregokolwiek, to samo - mówił, gdy szliśmy korytarzem. - Gówno. Puste przedziały, jakby nigdy nie było tam nikogo. Nie miałem ochoty sprawdzać. Pragnąłem dotrzeć do naszego przedziału i czekać na odmianę. Przypomniały mi się oglądane w dzieciństwie filmy, gdzie tajne organizacje porywały Bogu ducha winnych obywateli, by na nich eksperymentować. Jak szczur laboratoryjny, wrzucony w labirynt. Znajdziesz wyjście czy nie, wypadnie na to samo. Klatka lub śmierć. Ogarnęła mnie rezygnacja. KSIĄDZ KOŃCZYŁ CZYTAĆ BAJKĘ i Paweł zasnął w objęciach matki. Odezwała się szeptem. - Znaleźliście coś? Odpowiedziałem, że trafiliśmy na puste przedziały, przemilczawszy resztę. Ksiądz poprosił o papierosa. Marcin dał, ale niechętnie. - Zostało tylko osiem. - Powinien być Wars w połowie taboru - rzekł ksiądz. - Naprawdę nie znaleźliście nikogo? Strasznie pędzimy. Miał rację. Pociąg gnał, trzeszczał i kołysał się. - Ja tam nie pójdę - odparłem. - Obsługa kolei powinna zajmować pierwszy wagon - rzekł Bartłomiej ocierając pot z czoła. - Jeśli nawet wywiało pasażerów, to ktoś prowadzi ten pociąg. Musimy iść do przodu. - Nie ruszam się stąd. - Papieros zgasł mi w ustach, więc odrzuciłem niedopałek. Gdy stygnął pod moim butem, pomyślałem, że zaraz zniknie, wtapiając się w podłogę. - Widziałem dosyć. - Mamy tu siedzieć w nieskończoność? - jęknęła młoda matka z przejęciem. - Aż umrzemy z głodu albo zaczniemy sobie skakać do gardeł? - Ten pociąg musi gdzieś przyjechać - łagodził Marcin. - Nie może pędzić bez celu. - Na razie może - powiedział poważnie Bartłomiej. - Chryste. Nie mamy nawet pojęcia, przez co jedzie. - Pomóżcie mi. - Marcin poderwał się i zaczął ściągać plecak z półki. Postawiliśmy plecak na podłodze i Marcin wydobył latarkę. Sprawdził, czy działa. - Zapomniałem o niej - powiedział - Jarku, zgaś światło. Obawiałem się ciemności. A jeżeli nie zdołamy zapalić światła na nowo? Ile tajemnic kryje pociąg? Wyobraziłem sobie naszą piątkę otuloną mrokiem. Baterie w latarce wyczerpują się. Zostaje zapalniczka. Płomień nad kamieniem tańczy coraz słabiej. Przysuwamy się do siebie. Chwytamy za dłonie. Zmęczony, pomimo strachu, zasypiam i gdy otwieram oczy, jestem samotny i nie wiem, czy wciąż jadę pociągiem, czy zawisłem w ciemnej próżni, bez szansy na ruch. Oblizałem suche wargi. Nie wolno tak myśleć. Jeśli zostaliśmy tutaj, to w określonym celu. Zgasiłem światło. Marcin włączył latarkę. Tym razem szyba odsunęła się bez problemów, wpuszczając do środka powietrze bez zapachów. Marcin skierował snop światła w otwarte okno. Zaklął, poruszył nerwowo latarką i przeklął ponownie. - Zapal światło, Jarek - powiedział drżącym głosem. Już nie ukrywał strachu. - Poświeć jeszcze raz - poprosiłem. Nic się nie zmieniło. Snop światła rozpełzał się w ciemności. Gdybym zobaczył ścianę tunelu, wymarłe miasto, mury piekła, byłbym mniej przerażony. Tymczasem widziałem, jak mocny snop światła słabnie wraz z wędrówką w pustkę i ginie w mroku. Gdzież podział się choćby pył wznoszony przez pędzący pociąg? - Poświeć w dół. Marcin posłuchał niechętnie. Ziemia także przepadła. Tory wisiały w próżni. - Światło! Kurwa, zapalcie je! Paweł obudził się i zaczął płakać. Przekręciłem gałkę i w przedziale zrobiło się jasno. Byliśmy wszyscy biali z przerażenia. - Wszyscy widzieli? - upewnił się Marcin. - Jak daleko niesie twoja latarka? - zapytał ksiądz Bartłomiej. Na jego kolanach pojawiło się kieszonkowe wydanie Biblii. - Trzydzieście metrów, jak są świeże baterie. - Podrapał się po głowie i dodał skonfundowany: - zmieniłem przed wyjazdem. Następne minuty spędziliśmy w milczeniu. Paweł zatonął w ramionach matki. Pot i stres zmyły makijaż z jej twarzy, ukazując brzydką skórę, podkrążone oczy i skupiska świeżych zmarszczek wokół ust i oczu. Wiedziała, że to dostrzegłem, i unikała mojego wzroku. Marcin zerkał w okno, jakby z nadzieją. Ksiądz próbował czytać Biblię, ale zaraz przestał i modlił się cicho. - Będziemy tak tu siedzieć? - zapytała młoda matka. - Jak się nie wie, co trzeba robić, należy nic nie robić - odparł ponuro Marcin. - Chyba że ma pani pomysł. W ogóle jak pani na imię? - Aneta. - Świetnie, Aneto - rzekł z sarkazmem. - Co proponujesz poza, oczywiście, wędrówką do przodu? - Skoro już przechodzimy na ty, mówcie mi Bartek - rzekł ksiądz. - Chyba Aneta ma jednak rację. Trzeba się ruszyć. - Po cholerę? - burknął Marcin. - Tam nic nie ma - stwierdziłem. - Trzeba siedzieć. Daj, Marcin, papierosa. Zapaliłem i zwróciłem się do pozostałych: - Zastanówcie się tylko. Niedorzeczność goni niedorzeczność. Pociąg nie może jechać w próżni. Jeżeli nie ma ziemi, to nie ma także słupów i kabli. Szyny nie mogą wisieć, a ludzie nie potrafią znikać. Ktoś bawi się nami. - Dano nam narkotyk? - powiedziała Aneta z przejęciem. - Też tak sądzę. Prawdopodobnie wpuszczono gaz przez rurę. Teraz jakiś buc siedzi za biurkiem przed monitorami i nas obserwuje. Tylko czeka, abyśmy zaczęli tracić panowanie i, jak powiedziałaś, Aneto, skakać sobie do gardeł. Jeśli będziemy siedzieć spokojnie, to zrobią coś, aby nas ruszyć, albo sami nas stąd wydostaną. Hop, siup: jesteś w ukrytej kamerze! Rozumiecie? - Jacy oni? - Palce księdza zabębniły po Biblii. - Kim są twoi oni? Czemu akurat my? I po co komu taki dziwny eksperyment? Zaraz... jak pięć osób może doświadczać identycznej halucynacji? Uderzył pięścią w ścianę. - Spróbujcie. Poczujecie tę samą twardość i zimno. Chyba że Jarek uważa, że wszyscy jesteśmy mirażem, a spisek wymierzono przeciw niemu. - Ja tylko próbuję myśleć - odparłem poważnie. - Może to nie złudzenie, może zatruto nas i przeniesiono gdzieś. - Obudziliśmy się oczywiście w tej samej chwili? - kpił Marcin. - W takim razie słucham was - rzekłem ze złością. - Proszę. Popiszcie się swoimi koncepcjami. Jeśli gdzieś tu jest kamera, to sukinsyny mają ubaw po pachy. - Wiem, że mnie nie usłuchacie - podjął ksiądz - ale pewne zjawiska tłumaczy pojęcie cudu. Cud to nie tylko uzdrowienia ślepych i chromych. Gdy Pan zapragnął pozyskać Pawła, wstrząsnął nim, objawiając coś równie niepojętego jak to, czego obecnie doświadczamy. Nie pytajcie, co chce osiągnąć. Być może nigdy się nie dowiemy. - Ale wszystko mamy znosić z pokorą - syknął Marcin. - Z pokorą i odwagą - dodał ksiądz. - Najpierw śmiejesz się z moich racjonalnych wyjaśnień, a potem tłumaczysz wszystko cudem. To niedorzeczne. - Nasza sytuacja jest niedorzeczna, Jarku - potwierdził Bartłomiej - racjonalnym rozumowaniem do niczego nie dojdziesz. - Bo mam za mało faktów. - W ogóle nie mamy faktów - rzekł ksiądz. - Nie śmiałem się, a i ty nie napadaj na mnie. Każdy wyjaśnia na swój sposób. - Moim zdaniem Bartek częściowo ma słuszność - rzekł Marcin, choć nie wyglądał na gwałtownie nawróconego. - To, co ksiądz określa cudem, ja nazywam teorią wielkich liczb. Dlatego myślę, że można mówić o pewnej cudowności. Oczywiście, nie takiej, że jakiś zbawiciel wyciągnie nas za uszy z tego szamba. - A konkretnie, co sugerujesz? - spytałem trochę zły, że mnie nie poparł. - Ile mamy w Polsce pociągów? Przypuśćmy, że pięć tysięcy. Pięć tysięcy taborów od stu lat wyrusza w trasę, przemierzając kraj. Takie same pociągi jeżdżą po całej Europie, Azji, obu Amerykach. Miliony razy ruszały ze wszystkich miejsc na świecie. Miliardy ludzi przemierzyły ziemię od czasu powstania kolei żelaznej. Setki tysięcy lokomotyw ciągnie w tej chwili miliony wagonów i tak każdego dnia. Odkąd? Od stu, od pięćdziesięciu lat? Zawiesił głos. - Przez lata pociągi docierały na miejsce. Czasem wykolejały się, roztrzaskiwały pod ogniem dział, bomb. Ale spotykał je los, który można pojąć. - Co to ma wspólnego z teorią liczb? - zapytał Bartłomiej. - To alternatywne wyjaśnienie cudu. Codziennie nasz umysł rejestruje tysiące zdarzeń. Z upływem lat ich liczba staje się astronomicznie wysoka. Dlatego, gdy w morzu faktów pojawi się jakaś niezwykłość, nie powinno to nas zaskakiwać. Wyobraźmy sobie człowieka, który przez lata codziennie odbywa tę samą drogę z domu do pracy. Pewnego dnia znajduje pełen portfel i opowiada, jakie to szczęście, coś naprawdę niezwykłego. Cudowność ma tu pozorny charakter, wystarczy pojęcie przypadku. Jeden człowiek na miliard pada zabity meteorem. Czy to jest niezwykłe? - Miliony pociągów wjeżdżały do tuneli i opuszczały je z powodzeniem - podjąłem. - Ale gdy jeden przepadł i nie wyjechał, nie powinno nas to dziwić? - Tak to widzę - odrzekł Marcin. - Jest wiele rzeczy, które nie powinny się zdarzyć. Cuda natury. Widziałem kiedyś dwa drzewa, połączone na wysokości kilkunastu metrów grubą gałęzią, wyrastającą z obu pni. Drzewa miały osobne korzenie. Taka naturalna poprzeczka nie ma prawa istnieć. A jednak widziałem to. - Nie jesteśmy w drzewie - zauważył ksiądz. - Bartek ma rację. Tu nie zdarzył się jeden cud. Ktoś zwalił nam na głowę cały ich tuzin. Popatrz, Marcinie. Brak drugiego końca tunelu to cud numer jeden. Zniknięcie tunelu - cud numer dwa. Brak pasażerów - numer trzy. Dalej, przepadł grunt pod nogami i pędzimy w pieprzonej próżni. Ktoś wyssał dym papierosowy i zaduch z innych przedziałów. Czemu tylko my zostaliśmy?... To wszystko jest przypadkiem? - Logicznym przypadkiem - rzekł Marcin wstając. - Zjawiska muszą zazębiać się ze sobą. Tylko pierwsze miało cudowny charakter, jeśli tak upieracie się przy tym określeniu. Reszta stanowi logiczną konsekwencję pierwszego. Mówił płynnie i pewnie. Ujarzmiał własny strach; niczego nie wyjaśniając wytłumaczył wszystko. - W takim razie czemu ludzie nie znikają raz na tydzień? Czemu miliony obywateli wsiadają ze spokojem do wagonów, wiedząc, że dojadą na miejsce? Czemu przytrafiło się to raz? I czemu - jęknąłem - akurat nam? - W przeciwnym razie cud stałby się rutyną - powiedział ksiądz. - Nauczylibyśmy się ważyć go i mierzyć. Przejrzelibyśmy go na wylot, przestałby być cudem. Czymś niepojętym i pięknym. - Cieszę się, że ci się tu podoba - odezwała się Aneta. Bartłomiej nie zareagował na jej uszczypliwość. - Marcin ma rację przynajmniej w jednym. Mówimy o tym samym, tylko na różne sposoby. Obaj rozumiemy, że przypadek pokierował naszym losem, ale ja domyślam się za nim mądrej celowości. - Co w obecnej sytuacji niewiele nam daje - zauważyłem. O dziwo, nie zaprotestowali. - A ty, Aneto? - zapytał ksiądz. - Co sądzisz? - Nic nie sądzę. Chcę stąd wyjść. Za wszelką cenę. Czy ktoś nas stąd wydostanie? Musi, prawda? - Przynajmniej powinien - zapewniłem. - Trzeba tutaj siedzieć, aż coś się zmieni. Nie wierzę w przypadki, ale w podłość ludzką. Ten, kto nas tu wsadził, musi być kawałem skurwysyna i mam nadzieję powyrywać mu nogi z dupy. - Jeśli są tu kamery, napytałeś sobie biedy - zauważył Marcin i rzucił mi papierosa. - Mamy jeszcze cztery - dodał. - Jak długo jedziemy? - Pięć i pół godziny. - Czyli przejechalibyśmy już Wrocław - rzekł. - Uważam, że powinniśmy się ruszyć, choćby po to, aby zdobyć jedzenie. Niedługo zaczniemy być głodni. Wars powinien być w połowie pociągu. - Też uważam, że trzeba iść - powiedział ksiądz. - Już jestem głodny. - Pewnie. Róbmy dokładnie to, czego ci dranie oczekują. - Jeśli nawet, przynajmniej wyjdziemy stąd szybciej - powiedział poważnie Marcin. - Jeśli się nie ruszycie, pójdę sam. Paweł, do tej pory uśpiony na kolanach matki, otworzył oczy i powiedział, że chce mu się pić. Wpadł mi pomysł. - Czekaj, czekaj, Pawełku. Zaraz się napijemy. Ale najpierw musisz pokazać mi swoje walkie-talkie. Aneta podała zabawkę. - Jaki to ma zasięg? - zapytał Marcin. - Nie wiem dokładnie. Sto metrów, może więcej. Na działce ciotki słyszeliśmy się bardzo dobrze, stojąc po przeciwległych stronach. A działka ma pół hektara. - Nie wiem, czy to wystarczy - obracałem w dłoni czarną słuchawkę. Włączyłem ją i przyłożyłem do ucha. Słyszałem trzaski i szumy. Marcin włączył drugą. "Cześć, Jarku", zazgrzytało. - Ciekawe, co będzie, gdy się rozdzielimy - powiedziałem. - Zaraz zobaczę, jak daleko jest ten Wars. Wystawiłem głowę przez okno, owiał mnie suchy wiatr. Musiałem przytrzymać okulary. Pociąg zdawał się nie mieć końca. Wysunąłem za okno ramiona, prosząc, aby mnie przytrzymano. Trzeci wagon przed nami miał inne okna. - Widzę go! Spojrzałem w prawo z nadzieją, że dostrzegę coś w czarnej przestrzeni za nami. Najpierw myślałem, że mami mnie wzrok. Potem zmroził mnie strach, wręcz zdrętwiałem. Marcin zorientował się, że coś jest nie w porządku. - Hej, Jarek? Wszystko gra? - Tak - starałem się, by mój głos brzmiał naturalnie. - Pomóżcie mi się cofnąć. - Jesteś bardzo blady - rzekł ksiądz, gdy zwaliłem się na fotel. Z trudem łapałem oddech, serce tłukło się jak oszalałe. - Strasznie tam wieje - wyjaśniłem. - Myślałem, że mi urwie głowę. Ale... widziałem. Wars lub coś podobnego jest trzy wagony dalej. Jezu, ale to kurewstwo pędzi! POWINIENEM ICH OSTRZEC, ale zachowałem dla siebie widok z końca pociągu. Jeśli bawiące się nami sukinsyny sądziły, że znalazły sposób na ruszenie nas z miejsca, nie zamierzałem poddać się łatwo. - Pójdę - rzekł Marcin. - Wy zostańcie z Jarkiem. - Też mogę iść - powiedziałem bez specjalnej ochoty. - Mam dosyć tego przedziału i ględzenia o niczym. - Poruszał ramionami, jakby rozgrzewał się przed biegiem. - Dojdę do Warsa i przyniosę wam coś do jedzenia. Może moglibyśmy się tam przenieść. Dał nam po dwa papierosy. - Bartek, Jarek, proszę. Życzcie mi powodzenia. - Odzywaj się co minutę - poprosiłem - i nie wyłączaj krótkofalówki. - Nie ma sprawy - uścisnął mi rękę. - Zaraz wrócę z żarciem. Zasunął za sobą drzwi. Trzymałem słuchawkę przy uchu, zerkając nerwowo na tarczę zegarka. Nie minęło trzydzieści sekund, gdy zatrzeszczał głos Marcina. - Jak mnie słychać? - Da się przeżyć. - Jestem na końcu naszego wagonu. Pustka jak przedtem. Gdzie ten Wars? - Jeszcze dwa wagony. Nie rozłączaj się. - Uważam, że nie powinien iść sam - rzekła Aneta. - Gdyby nie Paweł, poszłabym z nim. Patrzyła na nas z wyrzutem, choć sama nic nie zrobiła. Nawet nie wystawiła głowy przez okno. Może i dobrze, jeszcze zobaczyłaby to samo, co ja. Nie dajmy się zwariować, pomyślałem, wyobrażając sobie grubego sukinsyna w lekarskim kitlu, rechoczącego przed rzędem monitorów. - Melduję się znowu, wchodzę do Warsa. Drzwi nie chcą się otworzyć. Słyszałem, jak Marcin sapie z wysiłku. - Jestem. Tu wszystko w porządku. Mamy jedzenie. Są batoniki, dużo herbaty, kartony fajek. Będziemy palić do końca świata. Widzę też picie. Fanta, cola, dużo piwa. I ani żywej duszy. - Zabieraj, co możesz, i wracaj. - Poczekajcie chwilę. Bądź cicho. Zaraz się włączę. Nim zdążyłem zaprotestować, słuchawka zamilkła. - Co powiedział? - zapytał Bartłomiej. - Wszystko gra - skłamałem. Słuchawka w mojej dłoni błyszczała od potu. Korciło mnie, by wyjrzeć za okno lub pobiec do Marcina. Jeśli się poddasz, oni osiągną swój cel, tłukło mi się pod czaszką. Jak myślisz, czy po tym wszystkim pozwolą ci odejść? Jesteś skazany, przyjacielu. Znajdą cię w rzece z mordą jak zielony balon. - Marcin! - krzyknąłem do słuchawki. Milczała. - Chyba powinieneś iść za nim - powiedziała poważnie Aneta. - A czemu ty nie pójdziesz? Rusz dupę, co? - wybuchnąłem. - Masz rajtki osrane ze strachu, a mnie opieprzasz? Wiem, co robię, więc zamknij się. - Idę dalej - zabrzmiało w słuchawce. - Zobaczę i zaraz wracam. - Nie idź tam, Marcin - krzyknąłem. - Zastanowimy się, proszę. - Zaraz się odezwę. - Marcin, posłuchaj, Zasięg krótkofalówki zaraz się skończy. Poczekaj, pójdziemy wszyscy. Nie wiesz, co tam jest... Wyłączył się. Schowałem twarz w dłoniach. - Przepraszam, Aneto. Uniosłem się. Mówiłem cicho i do podłogi, ale Aneta usłyszała. Powiedziała, że wszyscy jesteśmy zdenerwowani i powinniśmy sobie wybaczać. Ksiądz Bartłomiej otworzył Biblię i odczytał fragment Ewangelii Jana, a ja starałem się nie słuchać. Przerzucałem krótkofalówkę z ręki do ręki w nadziei, że Marcin znów się odezwie. Dochodziła trzecia po południu, nasza podróż trwała sześć i pół godziny, a Marcin nie dał znaku życia od piętnastu minut. - Myślę, że powinniśmy tam iść - Bartłomiej odłożył Biblię - wszyscy. - Poczekajmy chwilę - poprosiłem. - Pięć minut. Jeśli się nie odezwie... - Może być za późno. - Na co? Jeśli ktoś miałby nas zabić, dawno by to zrobił - powiedziałem i zamilkłem tknięty podejrzliwością. Może moi towarzysze stanowią część spisku? Może nie zjawili się przypadkiem. Ciekawy zestaw: duchowny, młody ateista, matka - symbol świętości, i dziecko - niewinność. Wszystko to mogło stanowić grę jedynie ze mną. - Czemu nie słuchałeś, gdy czytałem? - zapytał życzliwie Bartłomiej. - Gnębi cię coś bardziej niż nas? Spojrzałem mu w oczy w poszukiwaniu fałszu. Zbierałem słowa, gdy zatrzeszczała krótkofalówka. - Marcin? - pochwyciłem ją czym prędzej. Usłyszałem trzaski. - Marcin! To ty? Kolejne dźwięki mogły być zarówno płaczem, jak i stukotem kół. - Marcin, cholera! - Jarek! Ledwo go słyszałem. - Zimno. Boże, jak zimno. To koniec. - Co ty mówisz, Marcin? Marcin, koniec pociągu? Wracaj, rozumiesz? Rzuć wszystko i wracaj! Chwila milczenia. Wydawało mi się, że chłopak płacze. Zerwać się z miejsca i przebyć biegiem dzielące nas wagony? Słuchawka trzeszczała nieznośnie. Skoczyłem ku drzwiom i wtedy zza szumu dobiegły słowa. - Żegnajcie. - Marcin! - To miejsce jest straszne. Zostawił mnie z trzeszczącą słuchawką. Usłyszałem odgłos, który nie sposób pomylić z czymś innym: suchy łoskot, Marcin upuścił słuchawkę. - Wynosimy się stąd - powiedziałem twardo. - Spieprzamy. Ksiądz Bartłomiej stanął przy mnie. Przyciskał do piersi Biblię niczym miniaturową tarczę. - Nie ruszę się, nim się nie dowiem, co powiedział Marcin - rzekła twardo Aneta. Paweł płakał. Powtórzyłem im. - Mamy iść do tego, co go przeraziło? Minutę temu nie ruszyłbyś się za żadne skarby świata. Otarłem pot z czoła. To miejsce jest straszne, mówił Marcin i nie kłamał. Czas odkryć karty. - Aneta. Zrób coś dla mnie, wyjrzyj przez okno i powiedz, ile jest za nami wagonów. Wychyliła głowę. Wiatr w okamgnieniu zniszczył jej fryzurę. - Jest jeszcze jeden wagon. Dlaczego pytasz? - Spieprzajmy stąd. No, Aneto. Wszystko wyjaśnię wam po drodze. Chodź! - szarpnąłem ją za rękę. - Nie ruszę się, nim nie powiesz, co jest grane. Idiotka. Chciałem rozwalić jej głowę. Czemu tego nie zrobiłem. - Gdy wyglądałem po raz pierwszy, zaraz po wjeździe do tunelu... pamiętacie, prawda? - z trudem zbierałem słowa; czułem się winny. - Za nami jechało pięć wagonów. Godzinę temu były dwa. Teraz jeden. Mam jeszcze wyjaśniać? Aneta rozdziawiła usta. Paweł zamilkł. - Ty skurwysynu - powiedział ksiądz. - Myślałem, że oni... - tłumaczyłem gorączkowo - że to gra... Jezu, zabijcie mnie potem, ale teraz spieprzajmy. Proszę! Bartłomiej wystawił głowę za okno. Cofnął ją momentalnie i wypchnął mnie na korytarz. Odwrócił się do Anety i bezceremonialnie postawił ją na nogi. Był bardzo silny. - Draniu! Wagonu za nami już nie ma! - Spieprzajmy! Aneta chwyciła Pawła za rękę. Wzięliśmy ją do środka. Ksiądz Bartłomiej gnał pierwszy, rozkołysany niczym wielka bilardowa kula. Za nim biegła Aneta, trwożnie oglądając się za siebie. Chwyciła Pawła na ręce i zwolniła. Potykałem się przez nią o własne buty. Rozsadzał mnie strach. Gdyby tłuste ciało Bartłomieja utknęło w wąskim korytarzu, rozszarpałbym je, by móc biec dalej. Po przejściu dwu wagonów, już bezpieczny, płakałbym jak bóbr. - Chodźcie! - krzyknął ksiądz Bartłomiej, rozsuwając drzwi. Przeskoczył przez gumowe złączenie, odwrócił się i Aneta niemal wpadła mu w ramiona. Przeszedłem tuż za nią i przystanąłem, oddychając ciężko. - Dalej... Nie zatrzymujmy się! - ponaglał. Uspokoiłem się trochę. Można by pomyśleć, że zagrożenie przestało istnieć. Miałem ochotę osunąć się na siedzenia i zapaść w drzemkę. Jeszcze dwa przedziały, myślałem, wówczas prześpię się piętnaście minut. Napiję się piwa. - Nie zatrzymujmy się - rzekł Bartłomiej. - Na odpoczynek będzie czas. - Mamo! Mamo! - wykrzyknął Paweł z przejęciem. - Zostawiliśmy moją nową książkę! Chłopiec zawrócił i pobiegł do naszego przedziału. Główka, postrzępiona biała kula, malała w korytarzu. Aneta jęknęła i skoczyła za nim. Spróbowałem ją chwycić, moje palce zacisnęły się na sukience, ale strach o dziecko dodał matce siły. Kopnęła mnie w kostkę. Zasyczałem z bólu, a Aneta pognała, wyciągając chude nogi. Przez łzy widziałem, jak dopada Pawła, szykującego się do otwierania drzwi przedziału. Lekko podniosła chłopca do góry. Dzieciak natychmiast się rozbeczał. - Szybciej, Aneta! - krzyczał zza moich pleców ksiądz Bartłomiej. Stanąłem w przegubie między wagonami i wychyliłem się najdalej, jak mogłem. Jedną dłoń wyciągnąłem przed siebie, drugą kurczowo oplotłem klamkę rozsuniętych drzwi. Na przedramieniu poczułem zaciskające się palce Bartłomieja. Było, jakby czas stanął w miejscu i Aneta znieruchomiała zawieszona w skoku, ze spódnicą podobną do zwiędłego kwiatu i Pawłem, którego dziecinną buzię wykrzywiły nienawiść i rozżalenie. Prawa dłoń Anety pozostała wolna. Wyrzuciła ją przed siebie, o centymetry rozmijając się z moimi palcami. Wytężyłem ścięgna, moment i poleciałbym do przodu, upadając na biegnącą kobietę. Wagon zniknął. Spodziewałem się wybuchu, choćby wstrząsu, po którym wagon osunąłby się w bezładną masę drewna i stali. Ale on przepadł, bez błysku czy drgania, w sekundzie obracając się w nicość. Na tle ciemności widziałem jedynie zarys przerażonej Anety, jej ogromnych oczu, rozdartych ust i dłoni wyciągniętej po pomoc. Wkrótce przepadł i cień. - Jezu! - wymamrotał Bartłomiej. Obie dłonie zacisnąłem na klamkach, ale nie cofnąłem się do środka. Mój tors znajdował się poza pociągiem. Owiało mnie zimno, dygotałem, nie odrywając wzroku od ciemności w dole. Przepaść wydawała się bezdenna. Nigdy nie widziałem czerni równie głębokiej, soczystej i zapragnąłem skoczyć, skuszony perspektywą nie kończącego się lotu, powolnego, bezbolesnego umierania w ciemności i chłodzie. Pociąg z wagonami pełnymi tajemnic wydał się groźniejszy. Moje palce spłynęły potem, wbrew woli rozluźniłem uchwyt. - Chodź tu! - głos Bartłomieja z trudem przebił się przez świszczący wiatr. Potężne ramiona pociągnęły mnie do środka. Upadłem na księdza. Pomógł mi wstać. - Chodźmy stąd wreszcie! - ponaglił. - Co widziałeś? Ruszyliśmy szybkim krokiem przez korytarz. Wola życia powróciła i zapragnąłem znaleźć się daleko od otwartych drzwi ostatniego wagonu. - Ciemność - odparłem. - Pod nami nie ma torów. Zerknął przez ramię i podniósł brwi ze zdziwienia. W Warsie powiedział mi, że mam siną twarz i kryształki lodu na brwiach, włosach i rzęsach. W WARSIE POZWOLILIŚMY SOBIE na półgodzinny postój. Za barem znalazłem kartony papierosów i kilka paczek czerwonych Marlboro powędrowało do wewnętrznej kieszeni mojej kurtki. Ksiądz zatrzymał drugi karton, ale na piwo nie dał się namówić. Piłem, ciężko oddychając. Pod powiekami miałem obraz Anety, pękającej w ciemności niczym szklana kula. - Musimy iść dalej - rzekł Bartłomiej. Nie wyjmował papierosa z ust i żarząca się końcówka dygotała. Bębnił o szybę palcami, co chwilę wyglądając za okno. - Ile jeszcze? - Dwa za nami. Rozejrzałem się po barze. Znalazłem czerwony plecak w szafie na naczynia. - Mógłbyś mi pomóc? - poprosiłem, ale Bartłomiej nie drgnął. Spoglądał z wyrzutem, zapewne obwiniał mnie o śmierć Anety. Naprawdę próbowałem ją uratować, więc nie czułem się winny. Westchnąłem i rozpocząłem pakowanie. Kilkanaście batoników, dwie paczki chrupek i kanapki - innego jedzenia nie udało mi się znaleźć; zupek instant nie moglibyśmy przecież przyrządzić. Opróżniłem apteczkę. W pomieszczeniu za barem znalazłem komplet noży. Wybrałem dwa najdłuższe. Jeden podałem Bartłomiejowi. - Masz. Może się przydać. Odmówił. Kartki Biblii w jego rękach zmarszczyły się od potu. - Już czas - powiedział, wyglądając przez okno. - Został jeden wagon. Powoli ruszyliśmy naprzód. Bartłomiej domagał się częstych przerw, a i ja nie tęskniłem do tajemnicy, oczekującej z przodu pociągu. "To miejsce jest straszne", powiedział Marcin. Nie potrafiłem wyrzucić z głowy tych słów. Przed kolejnymi drzwiami wagonów paraliżował mnie lęk. Zatrzymywałem się, wyjmowałem papierosa. Ksiądz Bartłomiej także palił. Wyglądaliśmy przez okno. Wagony rozdzielały od siebie podwójne, rozsuwane drzwi. Pomiędzy nimi znajdował się giętki przegub. Stukot kół w tym miejscu był tak nieznośny, że zapominałem o pustce zamiast torów pod kruchą podłogą. Wszystkie drzwi czekały na nas zsunięte, przepuszczając jedynie wąską smugę światła przez gumowe złączenie. Myślałem, że wędrówka nigdy się nie skończy. Szliśmy przez wąskie przejście, zerkając do kolejnych przedziałów w poszukiwaniu innych nieszczęśników. Witała nas pustka. "To miejsce jest straszne", szeptał Marcin w mojej głowie. "Koniec, Jarku", jęczał nienaoliwiony przegub, kiedy wszedł na niego ksiądz Bartłomiej. - Bartku! - wysapałem. Wyjąłem papierosa i dostrzegłem, że paczka jest prawie pusta. Mogłem przysiąc, że odpieczętowałem ją pięć minut temu. - Jak myślisz, ile wagonów minęliśmy? - Daj jednego - jego palce przypominające białe robaki owinęły się wokół filtra. - Nie wiem. Wiele. - Ile wagonów jest za nami? - Siedem, osiem, Mamy dużo czasu. - Chcę stąd iść - sapnąłem i usiadłem pod ścianą. - Musimy iść dalej. - Tracę siły, Jarek - powiedział Bartłomiej. - Serce nie to. Jestem spokojny, jakby co, zostawisz mnie tutaj z czystym sumieniem. - Nie zrozumiałeś mnie. Nie jestem łajdakiem. Gdybym wiedział, że tak będzie... - wyjaśniałem bezładnie. - Myślałem, że mnie oszukują. Myślałem nawet... - Że jesteśmy częścią spisku? - uśmiechnął się Bartłomiej. - Nie ma żadnego spisku - powiedziałem. Niedopalony papieros poleciał w ciemności za oknem. - A co jest? - Myślę, że Marcin miał rację - podniosłem się ciężko. Patrzyłem w zmęczone i zrezygnowane oczy Bartłomieja. - Przypadek sprawił, że tutaj jesteśmy. Rozwiązanie tajemnicy także jest przypadkowe. Albo nie ma żadnego rozwiązania. - Albo zna je tylko Bóg. - Chodźmy, Bartek - poprosiłem. - Pomogę ci, jeśli pozwolisz. Próbowałem liczyć wagony i straciłem rachunek. Ksiądz Bartłomiej zostawał z tyłu. Dobiegałem do drzwi, a on nie przeszedł nawet połowy drogi. Toczył się ciężko. Czekałem na niego, paląc papierosa. Piłem piwo, licząc, że alkohol przegna moje lęki. Powitać śmierć pijaniusieńkim - może to niegodne, ale łatwiejsze. Bartłomiej już nie palił. Trzymał się za serce. - Zostaw mnie - mówił. - Zostaw, jeśli się spieszysz. - Zaniosę cię nawet na plecach - powiedziałem. - Chodź! Jeszcze kilka wagonów i będziemy mieli dosyć czasu, by się przespać parę godzin. No, dalej! To miejsce jest straszne. Pomyślałem, że wagony są jak trumny. Jechaliśmy samounicestwiającym się karawanem. - Chodź, Bartku! Rozsunąłem drzwi. Pod oknem, z podkurczonymi nogami wisiał Marcin, z paskiem okręconym wokół szyi. Spodnie obsunęły mu się do kolan. Smród. Bartłomiej przeżegnał się. - Straszna śmierć. Mijając chłopaka, kopnąłem krótkofalówkę. Roztrzaskała się o ścianę. Poprawiłem obcasem, rozkoszując się odgłosem miażdżonego plastiku. Bartłomiej chwycił mnie za ramię i wskazał drzwi. - Cokolwiek go przeraziło, jest tam. Wagony się skończyły. Następne drzwi prowadziły do maszynowni. Pierwszy wagon zawsze zajmuje obsługa pociągu. Na jednym z przedziałów przyklejono kartkę informującą, że tutaj przewozi się przesyłki kurierskie, ale wewnątrz panowała pustka. - Chodźmy - powiedział Bartłomiej z determinacją. - Czas odkryć karty. Wyprzedził mnie i wszedł do maszynowni. Wsunąłem się za nim, zaciskając dłoń na nożu. Wewnątrz nie było nikogo. To-miej-sce jest stra-szne, stukały koła. - Mój Boże - powiedział Bartłomiej. Stał naprzeciw szyby i patrzył przed siebie. Rozejrzałem się - brak śladów czyjejś obecności. Bartłomiej wrósł w ziemię. Ze znieruchomiałych palców wypadł tlący się papieros. Krzyknąłem, ale nie zareagował. Wtedy, przełamując strach, sam spojrzałem przez przednią szybę i zobaczyłem, dokąd zdążamy. Zapaliłem kolejnego papierosa. Piwo smakowało jak rtęć. Pędziliśmy wprost do kuli zimnego światła, jarzącej się wśród ciemności jak monstrualny świetlik. Gładka i krągła, w złowrogiej symetrii przypominała rozświetlony marmur. Byliśmy jedynym obiektem w pustce i pędziliśmy do niej wysiłkiem rozpędzonych kół. A ona czekała na nas, zimna i spokojna, wiedząc, że niedługo dotrzemy. Wiedząc? Pomyślałem o niej jako o czymś złowrogo żywotnym, a przecież to niemożliwe, zdawała się najbardziej bezosobowym zjawiskiem, jakiego doświadczyłem. - Co to jest? - wyszeptałem. Bartłomiej bełkotał. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Przypomniałem sobie opowieści ludzi, którzy otarli się o śmierć. Widzieli światło w tunelu niosące spokój i pokrzepienie. Tutaj zamiast obietnicy pośmiertnego spokoju był złowrogi, zimny blask, pęczniejący wraz ze zbliżaniem się pociągu. Zadygotałem, bardziej z zimna niż ze strachu. - Bartek! Ksiądz odwrócił siną twarz. - Bartek, powiedz, co to jest!? Milczał. Zbliżaliśmy się. Zęby dzwoniły mi z zimna, a kula wypełniła szybę ogromem. Białe światło raziło w oczy. Odwróciłem się i zobaczyłem własny cień, rozciągnięty przez wagon. Szarpnąłem Bartka za rękę. - Spróbujmy to zatrzymać!!! - krzyczałem. - Spróbujmy! Nie drgnął nawet. Zmarzniętymi dłońmi zacząłem przekręcać i naciskać urządzenia na pulpicie sterowania. Niewzruszony pociąg pędził dalej, wbrew moim prośbom, płaczom i krzykom. Wreszcie zacząłem uderzać w blat na oślep, wśród hałasu rozwalanych urządzeń. Kiedy spojrzałem w okno, kula, martwa twarz bez ust, oczu i nosa, płonęła przed nami, zjadając ciemność. - Nie możemy tu zostać, Bartek. Popatrzył mi w oczy i to wystarczyło. Wiedziałem, że się nie ruszy i pozna tajemnicę. Być może uwierzył, że kula zimnego ognia jest piekłem, na które sobie zasłużył. Może sparaliżował go strach. Uszanowałem jego wybór. Ucałowałem jak brata, a on poklepał mnie po plecach zmartwiałą ręką. - Bóg z tobą - powiedział, gdy otwierałem drzwi wagonu. Ledwo go widziałem w powodzi białego światła. Zostawiłem maszynownię za sobą, przebiegłem przez wagon konduktorski i dopiero wtedy zorientowałem się, że nóż i torbę z jedzeniem zostawiłem w maszynowni. Przekląłem pod nosem i pognałem dalej. Otworzyłem kolejne drzwi i zawisłem nad ciemnością. Wagon przede mną zniknął. - Jasna cholera - powiedziałem do siebie. Moje dłonie pokryły się warstwą szronu i pomyślałem, że zdążę zamarznąć, nim pochłonie mnie ta przeklęta kula. Spod pociągu widziałem blask rozpełzły w ciemności. Zapaliłem. Moje ręce przybrały kolor dojrzałej śliwki. Podobno w takich chwilach przeżywa się raz jeszcze swoje życie, ale czułem jedynie melancholijną radość, że koszmar dobiegł końca. Papieros smakował wspaniale, dziwiłem się, jak kiedykolwiek mogłem rzucić palenie. Niedopałek poleciał w przestrzeń. Patrzyłem, jak czerwone światełko roztapia się w mroku. Wstrzymałem oddech i podążyłem za nim. - MA PAN MOŻE CAŁĄ ZŁOTÓWKĘ? Pijak wyrósł przede mną jak spod ziemi. Pogrzebałem w kieszeni i znalazłem monetę. Pijak pochwycił ją chciwie. Podziękował, a ja uzmysłowiłem sobie, że ma drugie usta na policzku i samotne, ropiejące oko pośrodku czoła. Palce, które chwyciły pieniądz, sklejała półprzeźroczysta błona. Obie ręce wyrastały ze środka klatki piersiowej. Pijak z trudem schował monetę do kieszeni i dłonie zawisły złączone na wysokości krocza. W miejscu ramion widniały dwie chropowate wypustki pokryte czymś, co przypominało pleśń. Pijak poczuł się zażenowany, widocznie przyglądałem mu się zbyt natarczywie. Pokazał mi plecy i podreptał w stronę osiedla. Zamiast stóp miał bezkształtne płaty mięsa, porośnięte rzadkim włosem. Utykał i jęczał przy każdym kroku. Patrzyłem za nim w zdumieniu. Dopiero po chwili zadałem sobie pytanie, co tutaj robię, skoro powinienem umrzeć, skacząc w lodowatą ciemność. Ale żyłem, nie czułem zimna i, jeśli nie liczyć bolącej głowy, miałem się zupełnie dobrze. W kieszeni znalazłem papierosy i puszkę piwa. Zapaliłem, nie mogąc wyjść ze zdumienia. Stałem na ulicy, przy Osiedlu Uroczym w Nowej Hucie koło Krakowa. Poznałem to miejsce bez trudu, choć przypominało kubistyczny obraz. Ponure rzędy czworoboków przemieniły się w brązowe, pękate ule z trójkątnymi oknami i nieregularnym wejściem. Pnie nielicznych drzew porastało coś w rodzaju rybiej łuski. Liście przybrały zgniłoniebieską barwę i z daleka przypominały potargane szmaty. Chodnik wyglądał niczym pasmo owrzodzonej skóry. Sunęli po nim ludzie na swoich wypustkach. Niektórzy nie mieli oczu, inni kilka rozsianych po twarzy i szyi. Minął mnie mężczyzna z językiem wyrastającym z brody i uchem pośrodku czoła. Kiedy otworzył drzwi do klatki schodowej, w powietrzu zawirował brązowy pył. Dookoła śmierdziało stęchlizną. Zrobiłem krok do przodu, chodnik ugiął się i zabulgotał. Myślałem, że utonę jak w bagnie, ale spod stóp wzleciał jedynie obłoczek gazu. - Leibniz. Popatrzyłem w pomarańczowe niebo. Zmrużyłem oczy: raziło mnie karmazynowe słońce. - Co, Leibniz? - Leibniz tak powiedział. Był filozofem. - Wiem, kto to jest Leibniz. - Dzień dobry, panie Jarku - powiedziała sąsiadka wszystkimi siedmioma ustami. Jej oczy patrzyły na mnie z koniuszków palców. Odkłoniłem się. - Ale ja mu nie wierzę. - W co nie wierzysz? - Z całą pewnością Bóg mógł stworzyć lepszy świat, gdyby tylko chciał. Dlaczego nie chciał, jak ksiądz myśli? Chciał jak cholera, pomyślałem. I sporo czasu przeznaczył na próby. Bezwiednie skierowałem się w stronę przystanku tramwajowego, który z daleka przypominał łupinę orzecha. Usiadłem na ławce, czując niedyskretne spojrzenia zgromadzonych. Musiałem być dla nich tak ekscentryczny, jak oni dla mnie. - Chciał i zrobił to. Wyjrzyj za okno i przypatrz się. Nie masz dziewczyny, rodziny, przyjaciół? Nie jesteś młody i zdrowy? To wszystko stało się tak samo przez się? - Być może mam rodzinę. A co ze śmiercią? Chorobami, wojną, starością, samotnością, kalectwem? To jest chyba niezmienne. Tramwaj przyjechał po dwudziestu minutach. Przypominał larwę, która dopiero co wygrzebała się z ziemi. Wewnątrz panował zaduch i tłok. Bez rozbawienia obserwowałem wyścig trójnogiego staruszka ze ślepą emerytką, która ostatecznie rozsiadła się na jedynym wolnym miejscu. - Marcin, ten świat jest najlepszym ze światów dla człowieka, rozumiesz? Oczywiście, mógłby istnieć świat bez śmierci i głodu, ale byłby to świat duchów. Człowiek, ze swoją złością, ambicją panowania znalazł się w środowisku najbardziej dla siebie odpowiednim. - Człowiek też jest dziełem Boga. Udanym jak jasna cholera. W końcu musiało się udać... - Ale ma wolną wolę. - Dla mnie i tak Bóg schrzanił. Marcin nie mówiłby tak, gdyby skoczył z pociągu zamiast zawisnąć. Jechałem przez odmieniony Kraków, przerażony ogromem otaczającej ohydy. Wreszcie nie wytrzymałem i puściłem pawia pod nogi rumuńskiego mężczyzny, uszczęśliwiającego mnie grą na harmonii. Spojrzał z wyrzutem i odsunął się na koniec wagonu. Ile jest takich miejsc? Czy to, w którym wylądowałem jest pierwszym? Ostatnim? Którymś z pośrednich? Ile razy świat powstawał w kalekiej formie, aby ksiądz Bartłomiej mógł powiedzieć o najlepszym ze światów? Co stałoby się, gdybym wyskoczył z pociągu minutę wcześniej? Minutę później? Głowa huczała mi od pytań. Wysiadłem przy Dworcu Głównym podobnym do gigantycznego mrowiska. W pobliskim kiosku kupiłem gazetę. Następnie udałem się do kasy po bilet. Sprzed oczu nie schodziła mi wizja tysięcy światów powstających po sobie, składanych jak puzzle, ku doskonałości. Piętnaście minut później rozsiadłem się w pociągu. Jechałem do domu. Łukasz Orbitowski 1