5306
Szczegóły |
Tytuł |
5306 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5306 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5306 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5306 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Nowosad
WZG�RZE WISIELC�W
Z RAPORT�W POLICJI
3 czerwca br., o godzinie 2.25, trzy kilometry na po�udnie od miejscowo�ci
Manowo, nocny patrol policji drogowej znalaz� porzucony samoch�d marki skoda
favorit, numer rejestracyjny KRA1543. Opuszczony pojazd sta� z zapalonymi
�wiat�ami na w�skiej �cie�ce, pi�� metr�w od g��wnej szosy. �lad�w wypadku lub
walki nie stwierdzono. Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kilkana�cie kropli
czerwonej cieczy.
Samoch�d gwa�townie zwolni�, poczu�em mocny przechy� na praw� stron�.
Charakterystyczne klapanie z ty�u nie pozostawia�o �adnych w�tpliwo�ci. Zme��em
mi�dzy z�bami kilka nieprzyzwoitych s��w, zjecha�em na pobocze i wysiad�em.
Przedtem spojrza�em na zegarek. Kwadrans po pierwszej.
W�ska, le�na droga wychodzi�a z ostrego zakr�tu na d�ug� prost�. Dobrze widoczny
w �wiat�ach reflektor�w drogowskaz b�yszcza� jeszcze �wie�� farb�: grub� cyfr� 3
po nazwie miejscowo�ci raz po raz przys�ania�a chyboc�ca ga��� akacji. Trzeba
mie� prawdziwego pecha, �eby z�apa� gum� trzy kilometry przed celem. Z
zaci�ni�tych szcz�k zn�w wycedzi�em co� nie przeznaczonego dla pensjonarek i
otwar�em baga�nik. Wyci�gn��em klucz, latark�, podno�nik. Zapasowe ko�o rzuci�em
na ziemi�. Pi�tna�cie minut po pierwszej w nocy nie jest por�, kiedy rozsadza
mnie ch�� do pracy.
Ostatnia �ruba zgrzytn�a niebezpiecznie. Najpierw nie mog�em jej odkr�ci�,
potem wlaz�a w klucz tak g��boko, �e musia�em nim wyr�n�� o asfalt. Zobaczy�em
tylko jak wyskakuje. Spad�a gdzie� poza kr�giem �wiat�a.
Za�o�y�em ko�o zapasowe, przykr�ci�em trzy pozosta�e �ruby i wsta�em. Omiot�em
latark� asfalt w pobli�u, potem traw� na skraju rowu. �ruba znikn�a. Zacz��em
szuka� metodycznie, o�wietlaj�c wolno kolejne skrawki jezdni.
- Le�y przy przednim kole, od wewn�trznej strony - us�ysza�em zza plec�w i jakby
z g�ry.
Czyja� niespodziewana obecno�� w miejscu, co do kt�rego jeste�my przekonani, �e
opr�cz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywo�uje nieprzyjemn�, gwa�town� reakcj�.
A� do b�lu �cisn��em w gar�ci ci�ki klucz i odwr�ci�em si�.
Kiedy zatrzymywa�em samoch�d, wolna od drzew przestrze� po prawej stronie drogi
by�a ciemna. Teraz o�wietla�o j� niebieskawe, trupie �wiat�o bij�ce od ziemi.
To, co w mroku wzi��em za p�ask� polank�, w rzeczywisto�ci by�o niewysokim
pag�rkiem. Na szczycie sta� drewniany podest, z niego wychodzi� gruby s�up
zako�czony poprzeczk�. Przypomina� du�� liter� T bez po�owy daszka. Z poprzeczki
zwisa� sznur zako�czony p�tl�. Ten sznur nie zwisa� lu�no.
Wygl�da� potwornie. Z pustych oczodo��w wyp�ywa�y stru�ki zakrzep�ej krwi, sk�ra
na policzkach nosi�a �lady ptasich dziob�w. Na zwi�zanych z ty�u r�kach
spostrzeg�em krwawe bruzdy po k�ach lub pazurach. Gwa�townie zabrak�o mi
oddechu.
- Niech pan nie robi takiej przera�onej miny. - G�os mia� r�wnie gruby i
chropawy jak s�up, na kt�rym dynda�. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie
powodzi mi si� zbyt dobrze. W ten spos�b dorabiam do pensji.
Warstwa makija�u na jego straszliwej g�bie czyni�a z niej martw� mask�. M�wi�
prawie nie ruszaj�c ustami, a przynajmniej ja tego ruchu nie dostrzeg�em.
- Kiedy� by�o tu szubieniczne wzg�rze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod nazw�
Wzg�rza Wisielc�w. Kto� wpad� na pomys�, �eby to wykorzysta� i uatrakcyjni� t�
tras� turystyczn�. Kierowcy autokar�w staj� tu pod byle pozorem, wtedy w��czam
�wiat�o na pi�� sekund. Na og� wywiera to piorunuj�ce wra�enie. Za te pi��
sekund i godzin� przygotowa� dostaj� wi�cej ni� za tydzie� pracy w macierzystej
firmie. Czy pan ju� przykr�ci� to ko�o?
Och�on��em na tyle, �eby przytakn��.
- Za kilka minut powinien nadjecha� autokar z Torunia. Pana obecno��...
- Tak. Oczywi�cie.
W biegu wrzuci�em przebit� opon� i klucze do baga�nika. Na koszmarn� mask�
tamtego wype�z�o co�, co u innych mo�na by nazwa� u�miechem. Trupie �wiat�o
zblad�o i zgas�o.
Ko�a wykona�y trzy obroty w miejscu, samoch�d skoczy� do przodu z przera�liwym
kwikiem gum. W nadziei, �e przyniesie to odpr�enie, wbi�em pust� fajk� w z�by i
ssa�em j�. Zwolni�em dopiero przed wjazdem do wsi. M�j Bo�e, przecie� na taki
pomys� m�g� wpa�� tylko kompletny idiota.
Z RAPORT�W POLICJI.
Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny KRA1543. Analiza
laboratoryjna potwierdzi�a podejrzenia prowadz�cego dochodzenie. Przekazane
pr�bki zawiera�y pot zmieszany z krwi� grupy zero RH minus. Ponadto stwierdzono
obecno�� mikroskopijnych cz�stek nask�rka. Z du�� doz� prawdopodobie�stwa mo�na
przypu�ci�, �e pochodzi�y z powiek.
Sandra zrobi�a jedn� z tych min, z kt�rej ni mniej, ni wi�cej wynika, �e kto� do
kogo m�wisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokaza�. W ko�cu stwierdzi�a:
- Gdybym ci� nie zna�a, pomy�la�abym, �e prowadzi�e� samoch�d po alkoholu.
Siedzieli�my na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota by�a nie do
zniesienia. Na zewn�trz, od czasu do czasu, lekki podmuch porusza� ci�kim,
przesyconym zapachem kwitn�cych lip powietrzem.
Sandra odkroi�a kawa�ek ciasta i przenios�a na m�j talerzyk. Przez chwil�
patrzy�a na mnie z udan� uwag�.
- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczy�e� szubienic�, na niej wisia� jaki� facet,
kt�ry, jak gdyby nigdy nic, zacz�� z tob� rozmawia�?
-Tak.
U�miechn�a si� pob�a�liwie, z przesadnym namaszczeniem wrzuci�a do fili�anki
kostk� cukru.
- By�am dot�d ca�kowicie przekonana, �e wisielcy to ludzie do�� ma�om�wni.
- Ja te� - odpar�em. - Ale ten s�u�y podobno jako atrakcja turystyczna. Nie jest
wi�c prawdziwy.
M�� Sandry r�wnie� nie uwierzy�. Roz�o�y� na kolanach szczeg�ow� map�
najbli�szych okolic, niemal oskar�ycielsko wbi� palec w czarn� nitk� szosy.
- Ten obszar nale�y do naszego nadle�nictwa. Przeje�d�am tamt�dy kilka razy w
tygodniu. Gdyby na tym pag�rku rzeczywi�cie co� sta�o, musia�bym o tym wiedzie�.
Bez naszego zezwolenia niczego nie wolno budowa� na terenach przyle�nych.
Zreszt�, czy ty wiesz ile protest�w wzbudzi�aby taka... budowla?
- W porz�dku. - Podnios�em r�ce do g�ry. - Poddaj� si�. Niczego nie widzia�em.
Wszystko to wymy�li�em dla hecy.
Adrian wykrzywi� twarz w zaczepnym u�miechu, zwin�� map�.
- Ada�! Chod�, jedziemy na spacer.
Ch�opak wyjrza� spod zielonych p�acht li�ci rabarbaru. Podci�gn�� przyd�ugie
porci�ta, otrzepa� podrapane kolana i podszed� do ojca.
-Autem?
- Autem.
- A mog� jecha� z psiodu?
- Nie wiem, zapytaj pana Jurka.
- Panie Lulku, mog�?
- Oczywi�cie. A ty Sandra?
- Nie. Jed�cie sami. Musz� ju� zacz�� przygotowania do
obiadu.
Zawr�ci�em samoch�d na podw�rku, malcowi podsun��em pod siedzenie grub�
poduszk�. We wstecznym lusterku zobaczy�em, �e Sandra macha r�k�. Przyhamowa�em,
wychyli�em g�ow� przez drzwi.
- Stary, wstr�tny �garz! - zachichota�a kr�tko i znikn�a w sieni.
Adrian ze sztuczn� oboj�tno�ci� wsadzi� papierosa w usta, potem podni�s� jasny,
niewinny wzrok.
- To chyba nie by�o do mnie - powiedzia� g�osem panienki, kt�ra zgadza, si�
setny raz, a chce, �eby to uchodzi�o za pierwszy.
Zwyk�y, zielony pag�rek, wysoki na oko�o pi�� metr�w, bez drzew, cofni�ty od
szosy o rzut kamieniem. Pusty. Sta�em oparty o samoch�d i bezmy�lnie gryz�em
ustnik fajki.
- Wygl�da na to - przyzna�em niepewnie - �e pod wp�ywem zm�czenia miewam zwidy.
Adrian podni�s� z ziemi szyszk� i rzuci�. Trafi� w pie� usychaj�cej sosny.
- Jecha�e� prawie sze��set kilometr�w, ostatnie dwie�cie po zmroku. Trudno si�
dziwi� - odpar�. - Chod�my obejrze� t� g�rk�. Mo�e co� znajdziemy.
- Ale ja nigdy nie miewa�em podobnych k�opot�w - j�kn��em.
- No wiesz - us�ysza�em pob�a�liw� odpowied�. - Po czterdziestce r�nych rzeczy
nale�y si� spodziewa�.
Obeszli�my wzg�rze z drugiej strony. U podn�a r�s� zagajnik olch, u�o�ony w
szpaler o kszta�cie litery S. Ch�opiec myszkowa� po krzakach. Wytaszczy� stamt�d
omsza�y patyk, wzi�� t�gi, a� zza plec�w zamach; patyk przelecia� przez krzewy,
us�ysza�em plusk. Spojrza�em pytaj�co na Adriana.
- Mi�dzy olchami p�ynie strumie� - odpowiedzia�. - Podobno s� w nim jeszcze
niczego sobie klenie.
Brzd�c na d�wi�k ostatniego s�owa straci� zainteresowanie patykami. Podbieg� do
mnie, podni�s� r�ce do g�ry.
- Panie Lulku, kiedy pojedziemy na lyby? Przykucn��em, on niby wstydliwie
odwr�ci� wzrok.
- Proponuj� jutro przed po�udniem.
- Tak - popar� mnie Adrian. - Dzi� pan Jurek jest zm�czony. Ca�� noc jecha�
samochodem.
- Fajnie - malec u�miechn�� si� rado�nie. Pobieg� na szczyt pag�rka, w k�ko
powtarzaj�c: - Jutlo na lyby, na lyby jutlo.
Zawr�cili�my. Po szosie sun�� ospale d�ugi samoch�d za�adowany pniami drzew.
Ko�ce pni uderza�y jednostajnie w jedni�, podnosz�c siwe chmury kurzu. W koronie
akacji przera�liwie skrzecza�a sroka.
Adrian zatrzyma� si�, popatrzy� w �lad za synem.
- S�uchaj, czy ty, opowiadaj�c t� histori� z nocy, u�y�e� okre�lenia: Wzg�rze
Wisielc�w?
I nie wzg�rze po prostu, co� mi �wita, �e takie wzg�rze, nie wiem, mo�e g�ra,
istnia�o naprawd�. Gdzie� o tym czyta�em. Ale tamto by�o chyba w pobli�u miasta,
z ca�� wi�c pewno�ci� nie o ten pag�rek chodzi. Ada�, co ty wyprawiasz?
Ma�y sta� z przekrzywion� g�ow� i komicznie zmarszczonym nosem.
- Tatu�, chod� tu. Stla�nie cos cuchnie. Adrian mrugn�� porozumiewawczo.
- Przyswoi� nowe s�owo i koniecznie musia� go u�y�. Popatrz pod nogi! - zawo�a�
do syna. - Pewnie wdepn��e� w cos brzydkiego. Ch�opiec zakr�ci� si� w k�ko,
obejrza� swoje buty i odkrzykn��.
" Chod� tatu�! Buty mam ciste. To ta gola tak �mieldzi!
Weszli�my na wzg�rze. Dok�adnie na szczycie poczu�em nieprzyjemny, dusz�cy od�r.
Po minie Adriana pozna�em, ze do niego te� dotar�a ta niesamowita wo�.
Niedowierzaj�co poci�gn�� nosem.
- Rzeczywi�cie, zapach arcyniemi�y.
- Tatu�, pat�! Laz, dwa t�y - malec zrobi� trzy kroki w bok - i tu ju� nie
cuchnie. Obaj zrobili�my to samo. Trzy kroki od szczytu wo� zanika�a. Laz, dwa
t�y - brzydko pachnie. Laz, dwa, t�y - �adnie pachnie. Tatu�, a co tak mo�e
nie�adnie pachnie�?
Adrian wzi�� syna za r�k�, zacz�li�my schodzi� ze wzg�rza. Pewnie gdzie� w
pobli�u pad�o jakie� zwierz�. Taki od�r wydziela rozk�adaj�ce si� cia�o.
Sroka ucich�a nagle, zatrzepota�a skrzyd�ami i zgin�a w zieleni. Po szosie,
ci�ko posapuj�c, sun�a kolejna ci�ar�wka z drewnem.
Od podn�a pag�rka p�ynie zielonkawa, przera�liwie zimna mg�a. Ogarnia wolno
pierwsz� szubienic�, drug�, trzeci�... Wszystkie s� zaj�te. Wisz� na nich sine
cia�a z przekrzywionymi g�owami, z granatowych ust wystaj� d�ugie, obrzmia�e
j�zyki. Dyndaj� monotonnie, grube sznury skrzypi� przejmuj�co. Nad wzg�rze z
dzikim wrzaskiem wzlatuje wrona. Czuj� na grzbiecie strug� lodowatego potu. Chc�
stan��, ale czyje� mocne r�ce popychaj� mnie natarczywie. Mijam kolejnego
powieszonego. Wyba�uszone, szklane oczy patrz� z niemym wyrzutem.
�cie�ka ko�czy si�. Dotar�em do szczytu. Niepewnie unosz� g�ow�. .W s�abej
po�wiacie ksi�yca widz� s�up. Z poprzeczki zwisa grube, konopne powr�s�o.
Odwracam wzrok. Stok ca�y pokry�a mg�a, szczyt zostawiaj�c wolny - jak centrum
sceny, gdzie zaraz ma wyst�pi� aktor graj�cy g��wn� rol�.
Kto� �apie mnie za �okcie, podnosi. Staj� na jakiej� brudnej skrzyni. Na szyi
czuj� szorstko�� sznura. Niewidzialne r�ce zaciskaj� go. Brakuje mi oddechu.
Cie� podchodzi bli�ej. Widz� nog�. Lekko uniesiona do g�ry z ca�ej si�y kopie w
to, na czym stoj�.
-Nieee!!
Wyrywam si�, p�kaj� postronki na r�kach. Spadam ni�ej, wal� w co� barkiem, na
twarzy czuj� bry�ni�cie zimnego p�ynu.
B�ysn�o �wiat�o. - Jurek, co si� sta�o? Wolno, bardzo wolno otworzy�em oczy. .
Le�a�em na pod�odze zakutany w koc. Roztrzaskana szklanka spoczywa�a tu� obok
mojej g�owy. Jej zawarto�� mia�em na twarzy. Po prawej ujrza�em tapczan ze
skopanym prze�cierad�em, nad sob� dwie zatroskane twarze.
Adrian wyci�gn�� r�k�. Uchwyci�em j� i wsta�em. Sandra pobieg�a do kuchni, sk�d
zaraz dobieg� syk czajnika. Wytar�em twarz chustk�, zdj��em mokr� od potu bluz�
pi�amy.
-Z�y sen?
Pokiwa�em g�ow�. Kominkowy zegar na kredensie pokazywa� czwart� rano.
- O czym?
-To wzg�rze...
Adrian poprawi� skot�owane prze�cierad�o, wyprostowa� poduszk�. Przysiad� na
skraju tapczanu, uspokajaj�co po�o�y� r�k� na moim ramieniu.
- Niepotrzebnie tam wczoraj pojechali�my.
Z korytarza doszed� odg�os bosych, dzieci�cych st�p. Zza obrze�a drzwi wyjrza�a
puco�owata buzia w otoce stercz�cych na wszystkie strony, jasnych w�os�w.
- Pan Lulek nie �pi? Pan Lulek zaraz p�jdzie spa�, ale ty p�jdziesz ju�. -Sandra
prawie wbieg�a - do pokoju. Na stoliku postawi�a szklank� �wie�ej herbaty,
kilkoma szybkimi ruchami przetar�a pod�og�.
Brzd�c pogardliwie wygi�� usta.
- No dobzie. Tylko tak nie ksi�cie g�o�no. I pami�tajcie o lybach.
- Pami�tamy. A teraz maszeruj do ��ka. Prawdziwi m�czy�ni jeszcze �pi�.
Adrian popatrzy� na syna z rozbawieniem. Malec podci�gn�� spodnie pi�amy a� pod
pachy, za�o�y� r�ce z ty�u i dostojnie d�ugim krokiem odszed�.
- Ja nie jestem plawdziwy, tylko ma�y - us�yszeli�my z g��bi korytarza.
Sandra od�o�y�a szmat� na tack�, obci�gn�a szlafrok i usiad�a z mojej drugiej
strony.
- Chcesz co� na uspokojenie? Mam takie �agodne tabletki. By� czas, kiedy Adrian
bardzo ich potrzebowa�.
- Nie, dzi�kuj�. To tylko nocny koszmar.
Pierwszy �yk gor�cej herbaty przyni�s� ulg�. Tych dwoje przyjaznych ludzi w
pi�amach, ciep�o ich bliskich cia�, r�owiej�ce niebo za oknem wolno przywraca�y
mi spok�j.
- Opowiedz ten sen.
Spojrza�em zdziwiony. My�la�em, �e ma ochot� na �art, ale Adrian m�wi� powa�nie.
- Dlaczego?
- Znam ci� ju� tyle lat i, jak pami�tam, nigdy nie mia�e� z tym k�opot�w. Zwykle
spa�e� jak kamie� bite osiem godzin. To by�a prawda. Dopiero on teraz mi to
u�wiadomi�.
- Nie, nie. - Sandra kategorycznie machn�a r�k�. - �adnego przypominania
sennych zm�r. To najlepsza droga, �eby przy�ni�y si� jeszcze raz. Czy ty nie
s�ysza�e� jak on krzycza�?
Adrian przejecha� palcami po rozwichrzonych w�osach. Spojrza� na �on�
roztargnionym wzrokiem, przez jego twarz przemkn�� pe�en zak�opotania u�miech.
- Przecie� wiesz, �e nie. Ty mnie obudzi�a�. Wsta�.
- Chod�my spa�. Porozmawiamy rano. Obj�� Sandr�. wp�, podszed� do drzwi. Sandra
odwr�ci�a g�ow�.
- Spr�buj zasn��. Mimo wszystko. I �pij tak d�ugo, jak tylko b�dziesz m�g�.
Przypilnujemy Adasia, �eby tu nie wchodzi�. A je�li zn�w... Jutro przeniesiemy
ci� do pokoju od strony ogrodu.
Podzi�kowa�em skinieniem g�owy.
- Przepraszam za to ca�e zamieszanie.
- �pij dobrze - odpowiedzia�a cicho i zgasi�a �wiat�o. Zamkn��em oczy. Za oknem
wydar� dzi�b pierwszy kogut.
Z RAPORT�W POLICJI.
Ustalenia: samoch�d marki skoda favorit, numer rejestracyjne KRA1543, nale�y do
Rudolfa Kempi�skiego, zamieszka�ego w Krakowie przy ulicy Zamenhoffa 73.
Kempi�ski jest z zawodu artyst� fotografikiem. Od dw�ch miesi�cy przebywa w
Holandii, - gdzie wykonuje prace zlecone przez ameryka�skie pismo "National
Geographic".
Brzd�c p�cznia� z dumy i rado�ci. Siatk� z rybami dzielnie taszczy� ca�� drog�,
w domu wspi�� si� na sto�ek i w�o�y� je do zlewu.
- Mamu�, a t�y lyby to ja z�apa�em, wie�? Na �adnej buzi Sandry zago�ci� pe�en
niedowierzania u�miech. Spojrza�a najpierw na syna, potem pytaj�co na nas.
- Naplawd�. Z�owi�em t�y konie.
Adrian rozwi�za� siatk�, zawarto�� wysypa� do zlewu.
- Nie konie, synku, tylko okonie.
- No - potakn�� Ada�. - Okonie. T�y. Na lobaka. Fajnie bia�y, co nie, panie
Lulku?
- Tak. Bra�y dobrze.
Sandra nie wierzy�a dalej. Ostro�nie dotkn�a pierwszej z brzegu ryby, oko�
postawi� kolce i podskoczy�.
- Ach, one jeszcze �yj�?! - krzykn�a przestraszona.
- No pewnie - odpar� powa�nie malec. - Przecie� dopi�o je z�apali�my.
-1 teraz b�dzie k�opot. Kto je oskrobie?
- Jak to, kto? - Adrian powiesi� siatk� na parapecie i wytar� r�ce. - Panowie
w�dkarze.
Ada� straci� ca�� pewno�� siebie.
- Ja je�cie tak tloch� nie umiem - powiedzia� cicho. - Ale pan Lulek ma taki
specjalny no�, to mozie...
U�miechn��em si� do niego przyja�nie i pog�aska�em po g�owie.
- Jako� sobie poradzimy. Jedno jest pewne. Dzi� na kolacj� b�d� okonie po
kaszubsku.
- Umiesz przygotowa� takie danie? - Sandra, jak wi�kszo�� kobiet, pow�tpiewa�a w
m�skie zdolno�ci kulinarne.
- Ocenisz przy kolacji - odpar�em.
- Rozumiem przez to, �e dzi� mam wolny wiecz�r - za�mia�a si� rozbawiona,
b�yskaj�c drobnymi, bia�ymi z�bami.
Przeszli�my do jadalni. Ada� wdrapa� si� na krzes�o i ciekawie zajrza� do wazy.
- Lee - skrzywi� buzi�, �ciawiowa. Panie Lulku, lubi pan �ciawiow�?
- Lubi�.
- A ja nie baldzo. Ale i tak pi�� �yziek b�d� musia� zje��. . - Zgad�e�.
Adrian sprawiedliwie odmierzy� pi�� du�ych �y�ek do talerza syna. Ch�opiec
krzywi� twarz niemi�osiernie, ale przeznaczon� mu porcj� zm�g� bez protest�w. Po
obiedzie pop�dzi� na podw�rze. Zacz��em nabija� fajk�.
- Chcesz kaw� czy herbat�? - Adrian zebra� talerze, pytanie zada� ju� w progu
pokoju.
Poprosi�em o herbat�. Przyni�s� pe�en dzbanek, kt�ry postawi� na ma�ym stoliku
pod oknem. Przesiedli�my si� na
fotele.
- Chc� was jeszcze raz przeprosi� za to nocne zamieszanie.
Oboje zrobili takie miny, jakbym rzek� co� zupe�nie bez sensu.
- Jakie zamieszanie? - Sandra patrzy�a na mnie podejrzliwie. - Czy to jest tw�j
nowy �art?
- �art? - powt�rzy�em bezwiednie. - Nie. Zlecia�em z tapczanu, wyla�em herbat�
na pod�og�, zaparzy�a� �wie��, chcia�a� da� mi nawet jakie� tabletki na
uspokojenie.
- Tabletki? - teraz ona powt�rzy�a mechanicznie za mn�. -Owszem, mamy takie
tabletki, ale daj� ci s�owo honoru, �e tej nocy nie wstawa�am ani razu.
- Weszli�cie chwil� potem - powt�rzy�em spokojnie - jak rymn��em o pod�og�.
Rozbi�em szklank�... Zaproponowa�a� mi przeniesienie do pokoju od strony
ogrodu...
Adrian �ci�gn�� brwi, zmru�y� oczy. Od kiedy go znam, zawsze tak robi�, ilekro�
mia� co� wa�nego do powiedzenia.
- Jerzy, o czym ty m�wisz?
Nisk�, ponur� izb� roz�wietla jedno tylko �uczywo i kocio�ek z p�on�cym w�glem.
Stoj� pod �cian�. R�ce mam uniesione do g�ry, na przegubach czuj� twardo��
�elaza. Dwa kr�tkie �a�cuchy nie pozwalaj� mi opu�ci� r�k. Wchodzi m�ody, oko�o
trzydziestoletni m�czyzna o d�ugich, prawie bia�ych w�osach. Zbli�a si� do
mnie, rozkracza nogi i przekrzywia g�ow�.
- Zaczynamy od pocz�tku. Jak ci� zw�?
- Herbert Pia�nik.
- Pie�nik czy Pia�nik?
- Pia�nik.
- Co robisz?
- Jestem kowalem.
- Gdzie twoja kobieta?
Milcz�. Wali mnie na odlew w twarz z jednej i drugiej strony. S�odkawy smak krwi
wype�nia mi usta.
- Herbercie Pia�nik, pytam ci� jeszcze raz: gdzie twoja �ona?
Pluj� mu w g�b� z odleg�o�ci jednego �okcia. Przemieszana z krwi� �lina sp�ywa
po pozbawionym zarostu, bladym policzku.
- Dawno� ju� ni� sobie ��ko wymo�ci�. A ja ci niewygodny, bo wiem, gdzie ona
jest.
Powoli, jakby z namys�em, wyciera twarz. W wodnistoniebieskich oczach widz�
w�asn� �mier�. Odwracam g�ow� w stron� ciemnego k�ta.
-Pal!
Z �awy podnosi si� zwalisty cz�owiek w kapturze. Zak�ada sk�rzane r�kawice i
si�ga do kocio�ka. Wielkie c�gi s� na ko�cach prawie bia�e. Iskrz� w p�mroku,
gdy kat unosi je w g�r�.
-Nie! Nieee!
Spadam w ciemno��. Zamiast gor�ca, na plecach czuj� ch��d.
Unosz� powieki. Przez uchylone okno s�czy si� mglista po�wiata ksi�yca. Ch��d
na plecach to ch��d pod�ogi. Zn�w le�� obok tapczanu.
Wstaj�, wdziewani kapcie. W �azience obmywam twarz zimn� wod�. Przemierzania
korytarz, pukam do przymkni�tych drzwi na ko�cu.. Cisza. Pukam mocniej. Nic.
Lekko popycham drzwi.
- Adrian - wo�am cicho.
Nie odpowiada mi nikt. Szerokie �o�e jest puste i zas�ane. Wbiegam do pokoju
obok. W dziecinnym ��ku Adasia �pi pluszowy mi�.
Z RAPORT�W POLICJI.
Spis rzeczy znalezionych w samochodzie skoda favorit, numer rejestracyjny
KRA1543.
Baga�nik: ko�o zapasowe, podno�nik, osiem kluczy p�askich w komplecie, dwa
klucze nasadowe, puszka smaru do �o�ysk, pasek klinowy. Wn�trze: koc w szkocka
krat�, apteczka.
Skrytka: notes produkcji Sp�dzielni Inwalid�w "�wit" w Grudzi�dzu. Ustalenie
miejsca zakupu notesu jest niemo�liwe. S� dost�pne w ka�dym kiosku na terenie
kraju. Na pierwszej kartce dokonano zapisu twardym d�ugopisem. Kartka ta zosta�a
wyrwana. Odci�ni�ty na drugiej kartce tekst odczytano metod� pod�wietlania.
Zapis brzmia� nast�puj�co: Adrian, Manowo 300.
Stoj� og�upia�y w ciemnym korytarzu. Zupe�nie nie wiem, O co mam zrobi�. Jeszcze
raz zagl�dam do sypialni. Martwa cisza.
- Adrian! - teraz krzycz� ju� g�o�no.
Odpowiada mi jaki� pomruk. Nie rozumiem pojedynczych s��w, kto� jednak mamrocze
co� w pobli�u, z drugiego ko�ca korytarza kto� szeptem odpowiada. Ca�y dom
wype�niaj� nagle gor�czkowe pomruki. Zapalam �wiat�o.
- Adrian?
Odg�osy milkn�. S�ysz� teraz ciche poj�kiwanie. To g�os kobiety. �wiat�o zn�w
przymiera. Po omacku trafiam do jadalni.
Kobieta le�y na stole. D�ug� sp�dnic� -zadart� ma a� pod szyj�. Widz� jak
mi�kkie cia�o na udach drga lekko w rytm ruch�w, kt�re wykonuje stoj�cy przy
stole m�czyzna.
- Sandra? Adrian? - pytam p�g�osem. - Przepraszam. Nie wiedzia�em...
M�czyzna odwraca g�ow�. Mimo mroku widz� jego oczy. S� wodnistoniebieskie.
D�ugie, prawie bia�e w�osy pot zlepi� w d�ugie str�ki. Kobieta krzyczy
przera�liwie:
-Herbert!
W ten krzyk wplata si� g�o�ny, pogardliwy �miech. Trzaskam drzwiami, wypadam z
domu. �miech staje si� g�o�niejszy. P�dz� mi�dzy drzewami, ga��zie wal� mnie po
g�owie, wreszcie wystaj�cy korze� podcina mi nogi. Padam na twarz. Wyj� z b�lu,
ale usi�uj� wsta�. Podmuch wiatru zmienia zapach. Pami�tam go. Ci�ki, trupi
od�r wype�nia mi nozdrza. D�wigam niezdarnie cia�o, b�l ze skaleczonej nogi
dociera a� do m�zgu. Przewracam si� na wznak. Od ziemi strzela w niebo
niebieskawe �wiat�o.
Spuchni�te, sine wargi ods�aniaj� puste dzi�s�a. Ten cz�owiek si� �mieje.
- Twoja kolej, Markhard! - s�ysz�.
�wiat�o ciemnieje, obraz szubienicy zanika. Zn�w jestem w ogrodzie. B�l w nodze
ustaje. Wstaj� i jak oszala�y p�dz� w stron� szosy.
Turek! Jurek! Cholera jasna, �pi zupe�nie jak g�az! Jerzy!! J L�kliwie unios�em
powieki. Porazi� mnie jaskrawy blask, ale w obawie, �e obraz zniknie, nie
zamkn��em ich.
Ch��d na twarzy by� ch�odem mchu, moje rami� muska�a lekko ga��zka niskiej
choinki, s�o�ce grza�o ju� mocno. Przy mnie kl�cza� Adrian.
- No, nareszcie. Kwadrans ci� bez ma�a szarpi�.
Obraz sta� si� wyra�ny: na szosie sta� odkryty, terenowy samoch�d nadle�nictwa,
nie opodal dw�ch m�czyzn w mundurach z nieukrywan� ciekawo�ci� obserwowa�o ca��
scen�.
Usiad�em. Obola�e mi�nie gwa�townie zaprotestowa�y przeciw jakiemukolwiek
ruchowi. Mimowolnie st�kn��em. Adrian przysiad� obok. _
- Mo�esz mi wyja�ni�, co tutaj robisz? Szukam ci� od dw�ch godzin. Rano wszed�em
do twego pokoju. Tapczan pusty. Zbieg�em ca�� wie� w t� i z powrotem. Chcia�em
ju� dzwoni� na policj�. Dopiero koledzy powiadaj� mi, �e jaki� facet w pi�amie
�pi pod lasem.
Zwolna dociera�o do mnie wszystko, co m�wi�. By�em w pi�amie, boso, na
pokaleczonych nogach krew zd��y�a ju� zakrzepn��.
-Sen...
- M�j Bo�e, znowu?
- Biega�em po pustym domu, widzia�em... Zza drzew wy�oni�a si� ci�ar�wka z
drewnem. Przy gaziku zwolni�a, stan�a tu� za nim. Kierowca wyszed� z kabiny.
- Nie r�bmy widowiska. Reszt� opowiesz przy �niadaniu. .
Pom�g� mi wsta�, strzepn��em traw� z kolan.
- Wiesz chocia�, gdzie jeste�?
Potakn��em. Bez podnoszenia g�owy wiedzia�em. Ci�ar�wka z pniami sta�a
dok�adnie w tym samym miejscu, w kt�rym wymienia�em przebite ko�o.
Mieli�my z przyjacielem zabawn� przygod�, panie profesorze. - Adrian nape�ni�
szklaneczki lekkim winem. - Cho� rano nie nazwa�bym jej jeszcze zabawn�.
Odpoczywali�my w wiklinowych fotelach, na wolnym od � drzew kawa�ku ogrodu.
Miejsce po drugiej stronie stolika zajmowa� starszy, mo�e siedemdziesi�cioletni
m�czyzna. Umoczy� usta w winie, mlasn�� i potrz�sn�� wspania�� szop� g�stych,
siwych w�os�w.
- Pyszne - mrukn�� z uznaniem.
Emerytowany nauczyciel licealny, przesympatyczny dziwak i orygina� - tak mi go
zapowiedzia� Adrian. Przycz�apa� na popo�udniow� herbatk�.
- Wsta�em przed si�dm�, wszed�em do pokoju - Jurka nie ma. Nie ma go te� w
�azience, w kuchni i na strychu. Ale, co ciekawsze, drzwi i okna by�a pozamykane
od wewn�trz. Przestraszony nie na �arty pobieg�em do wsi. Nigdzie ani �ladu. I
wie pan, panie profesorze, gdzie koniec ko�c�w go znalaz�em? Spa� w najlepsze
pod tym pag�rskiem, trzy kilometry za Manowem.
- A wiem, wiem. - Stary pokiwa� g�ow�. - Wzg�rze Wisielc�w.
Od ziemi pop�yn�� nag�y zi�b. Lodowe paj�ki pobieg�y mi po plecach, r�ce pokry�a
g�sia sk�rka.
- By�em przekonany - Adrian nie dawa� za wygran� - �e, G�ra Wisielc�w znajdowa�a
si� bli�ej miasta.
- I s�usznie. Nie na pr�no, widz�, da�em ci na maturze pi�tk� z historii. - W
g�osie starego nauczyciela zabrzmia�a satysfakcja. - Oficjalna, je�li tak mo�na
powiedzie�, miejska szubienica sta�a na przed�u�eniu obecnej ulicy D�browskiego.
Ale nie zwr�ci�e� uwagi na to, �e u�y�em nazwy Wzg�rze, a nie G�ra.
Odstawi�em wino. Pierwszy �yk spowodowa� nieprzyjemny nap�yw md�o�ci. :
- Czy to znaczy... - g�os uwi�z� mi w �ci�ni�tej krtani. - Czy to znaczy -
powt�rzy�em - �e miasto mia�o takich miejsc wi�cej?
- W�a�nie - potakn�� stary, - Przez pewien czas druga szubienica sta�a na rynku,
potem tu� za murami. Ma�o kto wie, �e jeszcze w trzydziestych latach naszego
stulecia, domek przy ulicy Grodzkiej zamieszkiwali potomkowie ostatniego oprawcy
Koszalina.
Z trudem opanowywa�em szcz�kanie z�bami.
- O ile przedtem dokucza� mi sta�y brak czasu, tak od przej�cia na emerytur� mam
go w nadmiarze. Ale s� te� tego i dobre strony. Wertuj� stare kroniki,
dokumenty, po��k�e szparga�y. Znalaz�em w nich kilka uroczych legend, kilka
ciekawostek. Ta rozbie�no�� w nazwie pojawia si� w po�owie osiemnastego wieku;
raz jest to G�ra, raz Wzg�rze Wisielc�w. No c�, ma�a g�ra mo�e by� wzg�rzem.
Jednak po czasie doszed�em do przekonania, �e nie chodzi tu o dwie nazwy tego
samego miejsca, lecz o dwa r�ne miejsca. Opisuje kupiec brandenburski: "Po
prawej stronie go�ci�ca wisielca spotka�em, ca�kiem �wie�ego, bo oczy jeszcze
mia�, i zaraz potem kaza�em konie pogoni�, bowiem ludzie moi gada� pocz�li, �e
z�y to znak. Jednakowo� po trzech godzinach szcz�liwie pod mury Koszalina
dotarli�my mimo ci�kie wozy i konie zm�czone". Zwracam uwag� pan�w: trzy
godziny. - Stary nauczyciel t�go poci�gn�� wina, oczy mu b�ysn�y. - Gdyby z
ko�ca dzisiejszej ulicy D�browskiego jecha� pod mury miasta trzy godziny,
oznacza�oby to tylko jedno: �e sam ci�gn�� swoje wozy. Ale policzmy to inaczej:
w jakim tempie idzie ko� wprz�gni�ty w obci��on� mocno fur�? Wiecie panowie na
czym to mierzy�em? Na furmankach z w�glem. Ten zanikaj�cy ju� na naszych ulicach
pojazd porusza si� z szybko�ci� pi�ciu kilometr�w na godzin�. A zatem; trzy
godziny razy pi�� kilometr�w daje dok�adnie pi�tna�cie kilometr�w. Oczywi�cie,
nie bez wp�ywu na tempo marszu by� Stan �wczesnych dr�g. Ale to nie wszystko. W
diariuszu podr�nym jakiego� m�odego i bogatego narwa�ca z Poznania znalaz�em
takie oto zdanie: "Powieszony by� za szyj� na g�rce niewielkiej, przy potoku".
Przewertowa�em wszystkie dost�pne stare mapy, rysunki, ryciny i opisy. W
okolicach ulicy D�browskiego nigdy nie p�yn�� potok. A tu p�ynie do dzi�.
Stary m�czyzna zrobi� efektown� pauz� i westchn��. W jego szklaneczce pokaza�o
si� dno. Adrian si�gn�� po butelk�.
- Napisa�em na ten temat artyku� do naszej gazety. Nie wywo�a� �adnego
zainteresowania, prawd� powiedziawszy, zwr�cili mi go. Udowodni�em w nim to
w�a�nie, co m�wi�em przed chwil�; �e Wzg�rze i G�ra to dwa r�ne miejsca. G�ra
by�a w pobli�u miasta, Wzg�rze zatem jest tutaj. Zapyta kto roztropnie: a po co
koszali�skim �ykom szubienica odleg�a o trzy godziny marszu, kiedy przez d�ugi
czas mieli dwie pod nosem? Co by� zrobi� Adrianie, gdyby� chcia� w majestacie
prawa straci� cz�owieka lubianego czy popularnego, lub, co gorsza, uwa�anego
przez innych za niewinnego? Co by� zrobi�, gdyby to mog�o wywo�a� burdy uliczne
czy wr�cz rozruchy?
- Wywi�z�bym go z miasta.
- W�a�nie.
Spojrza� na mnie w chwili, gdy �o��dek podjecha� mi na wysoko�� grdyki.
Bezskutecznie usi�owa�em prze�kn�� �lin�. Oczy starego belfra zaokr�gli�y si� ze
zdziwienia.
- Co z tob�, m�ody cz�owieku? Zblad�e� dziwnie. Czy�by moje opowiadanie....?
- Nic takiego. - Przemagaj�c kolejny nap�yw md�o�ci, wsta�em od stolika. -
Przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Zacz��em przechadza� si� mi�dzy drzewami.
- Chcesz krople na �o��dek? - Adrian zada� pytanie tonem tak swobodnym, jakby
chodzi�o o kolejn� lampk� wina.
Zacisn��em z�by. Samo przypomnienie smaku mi�ty wywo�a�o ostre skurcze �o��dka.
- Dzi�kuj�. Nie. Zaraz mi przejdzie - wykrztusi�em.
By�em pewien, �e md�o�ci nie ust�pi�. Odszed�em jeszcze kilkana�cie krok�w
dalej. Mog�em tylko oszcz�dzi� przykrego widoku innym. Skoro spokojnie siedzieli
przy stoliku, nie czuli tego, co ja czu�em.
- Jak pan, panie profesorze, wywnioskowa�, �e chodzi o ten pag�rek za Manowem?
Przecie� takich g�rek z potokiem jest wok� Koszalina wiele.
Stary popatrzy� na Adriana niemal z wdzi�czno�ci�. Mimowolnie popsu�em mu
opowie��, jego wychowanek taktownie naprawi� sytuacj�.
- To proste. - Nauczyciel podni�s� szklaneczk� do ust, dyskretnie zerkn�� na
mnie. - Powiada opis: "Trzy kilometry za wsi�, przy szlaku na po�udnie".
Oczywi�cie, wed�ug wsp�czesnych miar odleg�o�ci.
- Ale droga na po�udnie wiedzie znacznie bli�ej.
- Teraz. Wtedy bieg�a tamt�dy. - Szerokim gestem pokaza� �cian� lasu.
Pierwszy atak torsji rzuci� mn� o p�ot. Uchwyci�em metalow� siatk�, nisko
pochyli�em g�ow�. Dotkni�cia pokrzyw nawet nie czu�em.
- Jurek, cholera jasna, co z tob�? - Adrian bieg� ju� w moj� stron�.
- Ten smr�d - wycharcza�em. - Ten diabelski smr�d ze wzg�rza.
- Jaki smr�d? O czym ty m�wisz?
Z RAPORT�W POLICJI.
6 czerwca br., z Wojew�dzk� Komend�. Policji skontaktowa� si� telefonicznie
Rudolf Kempi�ski, w�a�ciciel samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny
KRA1543.. Z�o�y� nast�puj�ce o�wiadczenie: na czas pobytu w Holandii odda�
samoch�d w u�ytkowanie swemu koledze i przyjacielowi, Jerzemu Markhardowi.
Ustalenia: Jerzy Markhard, urodzony 11.09.1951 w Warszawie, z zawodu artysta
plastyk, zamieszka�y w Ogrod�ie�cu, Podzamcze 315.
Ko�a turkocz� monotonnie po wysch�ych koleinach. Podnosz� g�ow�. Od wschodu
niebo szarzeje, mi�dzy wysokimi chmurami przeb�yskuj� purpurowe smugi. Nad lasem
przelatuje stado przestraszonych, rozkrzyczanych wron.
Patrz� na swoje d�onie. S� sine.. Rzemienne postronki na przegubach kat zacisn��
mocno. Ich ko�ce przepl�t� przez �elazne k�ka w burcie wozu i zawi�za� w ciasne
w�z�y.
Konie st�paj� ci�ko. Wo�nica nie pogania ich. Wie, �e pod g�r� i tak nie
przy�piesz�. Ci z ty�u, w siod�ach, te� nie u�ywaj� ostr�g. Do �witu jeszcze
du�o czasu.
Odwracam g�ow�. Widz� st�d tylko wysok� wie�� ko�cio�a i przymglony zarys mur�w.
Razem z popiskiwaniem k� oddalaj� si� wolno, ale nieustannie.
Ten z bia�ymi w�osami jedzie tu� za wozem. Wodnistoniebieskie �lepia wlepi� w
las. Unika mego wzroku, inni te� uciekaj� z oczami. Robaczywe sumienia nie daj�
im patrze� wprost. Spluwam prosto pod kopyta koni.
Pag�rek. Widz�, co stoi na szczycie. Dopiero j� postawiono. Z drewna wyp�ywa
jeszcze sok. Ten w kapturze odwi�zuje rzemienie, ka�e zej�� z wozu. Dwaj jego
pacho�kowie brutalnie wykr�caj� mi r�ce do ty�u, zn�w postronki r�n� przeguby a�
do b�lu. Popychaj� mnie do przodu, id� obok ciasno, bacznie obserwuj�c ka�dy
ruch.
Szczyt. Cz�owiek w kapturze wyci�ga z worka gruby powr�z. Bierze zw�j w lew�
r�k�, praw� rozwija go troch�. Rzuca. P�tla zatacza �uk, spada na poprzeczk�
szubienicy.
-W�a�.
Ni�szy z pacho�k�w zdejmuje kaftan i podchodzi do s�upa. Jak ch�opak na jarmarku
za p�tem kie�basy wspina si� do g�ry, przek�ada sznur przez hak i zje�d�a.
Z boku wychodzi starzec w habicie. Cicho mamrocze modlitw�. Przykl�kam. Ujmuje
krzy� i podaje do uca�owania. Spogl�dam w oczy starca, ale on te� odwraca wzrok.
Odchodzi szybko i staje za wszystkimi.
Teraz zbli�a si� ten z bia�ymi w�osami. Z r�kawa wyci�ga jakie� pisanie i czyta:
- Herbercie Pia�nik, za to �e� kobiet� sw� �ycia pozbawi�, zostaniesz
powieszony. I b�dziesz wisia� tak d�ugo, dop�ki ptactwo ci oczu nie wyje, dop�ki
na twojej twarzy cho� k�s cia�a jeszcze b�dzie. Czy chcesz co� powiedzie�?
Kat stawia przede mn� drewnian� skrzynk�. Pud�o cuchnie zepsutymi rybami.
- Dobrze wiesz, Markhard - odpowiadam - �e tej kobiety nie zabi�em, bo ona ci
��ka grzeje w twoich domach w Jamnie albo Dunowie. I wy, kt�rzy tam stoicie,
te� dobrze to wiecie, bo on was kupi� ze wszystkim. Ale jednego nie wiesz
Markhard; p�ki ten �wiat istnieje, tobie ani twoim b�kartom spokoju nie dam.
Wejd� w ka�de ludzkie cia�o, rzecz albo zwierz�, wejd� wsz�dzie, pomieszani ci
czas, pomieszam rozum, a ciebie dopadn�. I was, kt�rzy�cie warci tylko po sztuce
z�ota od g�owy, te� n�ka� b�d�.
Wodnistoniebieskie oczy znikaj� pod powiekami w grymasie w�ciek�o�ci. Starzec w
habicie czyni znak krzy�a.
- I w strachu ci�g�ym doko�czycie dni swoje, bo ba� si� b�dziecie, �e wyjrz� z
kamienia, z g�siora pe�nego, z mordy ulubionego psa, czy nawet z g�adkiej buzi
dziewki, kiedy j� na noc kt�ry przygarnie.
W�skie usta siniej�, usi�uj� co� powiedzie�, wreszcie bia�ow�osy piskliwym
g�osem wrzeszczy:
- Ci�gnij!
Pacho�kowie naci�gaj� lin�, cz�owiek w kapturze kopie w skrzyni�.
-Nie! Nieee!!
Cisza. Pe�en najgorszych obaw, ostro�nie otwieram oczy. Na ,zas�onach igraj�
cienie drzew, wiatr lekko porusza firanami. Poprzecinany smugami �wiat�a sufit
przypomina wygl�dem b�yszcz�ce kraty. Zn�w le�� na pod�odze. Pod praw� r�k�
czuj� wilgo� rozlanej herbaty, lew� przygniatam sam sob�. Zegar na kredensie
jednostajnie tyka.
Wstaj�, wychodz� na korytarz, delikatnie odsuwam pierwsze drzwi. Sandra �pi
wsuni�ta g��boko pod pach� m�a. Adrian odrzuci� g�ow� na bok, lekko pochrapuje.
Zawracam. Bezg�o�nie otwieram nast�pne drzwi. Zwini�ty w k��bek Ada� u�miecha
si� przez sen.
Postawi�a przede mn� fili�ank� z kaw�, przysiad�a na oparciu fotela.
- Mam pro�b� - powiedzia�a cicho. - Wiesz, �e moja mama le�y w szpitalu. Dzi�
jest dzie� odwiedzin. Poza tym chcia�abym zrobi� w jej mieszkaniu gruntowne
porz�dki. Sama nie dam rady, a Adasia nie mog� zabra�. Czy... czy nie m�g�by�
wyjecha� wieczorem?
Dziesi�� po dziewi�tej wsiedli do autobusu w stron� Koszalina.
- Panie Lulku! Panie Lulku! Nie ma mojego sp�awika!
G�os ch�opca przywo�a� mnie do rzeczywisto�ci. Bambusowa trzcina, kt�r� u�ywa�
jako w�dki, zgi�a si� jak koci grzbiet i sun�a do wody.
- Trzymaj mocno.
Lekko poluzowa�em hamulec ko�owrotka. Napi�ta �y�ka z cichym popiskiwaniem
mechanizmu ruszy�a na �rodek rzeki.
- Teraz spr�buj zwija�.
- Ale lyba, co nie, panie Lulku?
K�tem oka dostrzeg�em ruch mi�dzy drzewami. Kto� szed� w nasz� stron�.
- Panie Lulku, ona mi ucieka!
- Powolutku skr�caj w�dk�.
-A jak p�knie?
- Nie powinna. Powolutku.
Malec post�kiwa�. Kostki jego drobnej r�ki pobiela�y. Zacisn�� z�by, raz
popatrywa� na mnie, raz na wod�. Po chwili �eb ryby wyjrza� nad powierzchni�.
Powietrze atmosferyczne os�abi�o jej ataki. Da�a si� ci�gn��, stawiaj�c op�r
tylko swoim szerokim cia�em.
- No, no. Pi�kna sztuka.
Stary nauczyciel zdj�� z g�owy myck� uczynion� z chustki, przetar� ni� twarz i
ci�ko usiad� na trawie.
- Moje zu�yte serce �le znosi upa�y. Zreszt�, niewiele jest rzeczy, kt�re ono
jeszcze dobrze znosi.
Ma�y pomarkotnia�. Przykucn�� przy miotaj�cej si� w ka�u�y wody rybie i
obserwowa� te podrygi jakby z �alem.
- Panie Lulku - zapyta� nie podnosz�c g�owy. - Czy musimy j� zabi�?
Pog�aska�em go po jasnej g�owie.
- Nie. Post�pimy jak w�dkarze sportowcy. Zmierzymy tylko i wypu�cimy.
Wyj��em z kieszeni miark� i rozci�gn��em wzd�u� srebrzystego cia�a.
- Czterdzie�ci sze�� centymetr�w.
Delikatnie wypi��em haczyk i zepchn��em ryb� do wody. Majtn�a ogonem i tyle�my
j� widzieli. Ch�opiec tymczasem za�o�y� now� przyn�t� i zarzuci� w�dk�.
- Na podw�lku i tak mi nikt nie uwi�zi - westchn��.
- Jak to, nikt? - profesor a� podskoczy� na trawie. - Przecie� masz dw�ch
�wiadk�w.
- Tak - odpar� malec. - Ale pan Lulek dzi� wyje�dzia, a pan ziadko do nas
przychodzi.
- Wyje�d�a? Pokiwa�em g�ow�.
- Dlaczego? Wiosna w pe�ni, pogoda znakomita, ryby, jak wida�, bior� dobrze.
Zupe�nie nie rozumiem.
Nic nie odpowiedzia�em. Stary pogmera� po kieszeniach koszuli; znalaz� w nich
dwa pogniecione kartelusze. Za�o�y� okulary i studiowa� zapiski.
- Hm, szkoda - powiedzia� od niechcenia po chwili. - Odnios�em wra�enie, �e ten
pag�rek za wsi� wzbudza pa�skie zainteresowanie. A ja jeszcze co� znalaz�em.
Pos�ysza�em szum w�asnej krwi. Odp�yn�a z twarzy w u�amku sekundy. Stary
niczego nie zauwa�y�, spokojnie m�wi� dalej:
- Wyliczy�em, �e ta dodatkowa, nieoficjalna szubienica sta�a tu pi��dziesi�t,
mo�e sze��dziesi�t lat. Pokrywa si� to mniej wi�cej z okresem, kiedy miastem
trz�s�a pot�na rodzina Mark-hard�w.
Ada� odwr�ci� wzrok od sp�awika, wyszczerzy� w u�miech v nieproporcjonalnie du�e
do swej buzi z�by.
- Ale �mie�nie. Bo pan Lulek te� si� naziwa Malkhald.
Z RAPORT�W POLICJI.
Mimo szeroko zakrojonych poszukiwa� w lasach wok� Manowa, kierowcy samochodu
skoda favorit, numer rejestracyjna KRA1543 nie znaleziono. Psy tropi�ce traci�y
�lad na pobliskim wzg�rzu.
D�d�y�o. Postawi�em ko�nierz bluzy i poszed�em w stron� samochodu. Sandra i
Adrian stali w progu ze sm�tnymi minami.
Podr�n� torb� wrzuci�em na tylne siedzenie. Termos z kaw� zachlupota� g�o�no,
nylonowy woreczek z kilkoma kanapkami wypad� na pod�og�. Podnios�em go i
usiad�em. Z poszycia fotela do mojej garderoby przenikn�a zimna wilgo�.
Przekr�ci�em kluczyk. Silnik mrukn�� niech�tnie, zakrztusi� si�. Troch� pomog�em
mu peda�em gazu. Lampka �adowania akumulatora zgas�a po kr�tkim namy�le.
Zapali�em g��wne �wiat�a, wycieraczki niech�tnie ruszy�y po szybie. Zapi��em
pas.
Min��em otwart� bram�, przez sto metr�w samoch�d dygota� na kocich �bach. Przed
g��wn� szos� zwolni�em. By�a pusta. Opony kwikn�y bole�nie, wskaz�wka
szybko�ciomierza bez oci�gania ruszy�a w g�r�.
Odetchn��em z ulg�. Rano po�o�� si� spa� na swoim w�asnym ��ku, w dobrze mi
znanym domku, daleko st�d, bezpieczny. I nie b�d� mia� �adnych sn�w. Swoj�
drog�, powinienem p�j�� do lekarza. Takie koszmary... Mocniej przydusi�em peda�
przy�pieszenia, silnik rykn�� g�o�niej. Wskaz�wka zamar�a na liczbie 110.
W uchylonym okienku cicho gwizda� wiatr, wciskaj�c do wn�trza wo� ozonu i
mokrego listowia. Cienie drzew podrygiwa�y na mokrym asfalcie, rozproszone w
wodzie �wiat�o iskrzy�o na wszystkie strony. Wygl�da�o to tak, jakby samoch�d
pcha� przed sob� d�ugie, �wietliste kloce, a one szoruj�c o pod�o�e, sypa�y
setkami rozmigotanych iskier. W��czy�em radio, wytrzyma�em dziesi�� takt�w
piosenki i wy��czy�em. Odpowied� na pytanie, jak g��boka jest jej mi�o��, dzi�
mnie nie ciekawi�a wcale.
Stop� zdj��em z peda�u bez zastanowienia. Wskaz�wka szybko�ciomierza pos�usznie
zjecha�a w d�. Na skraju drogi dojrza�em jasn� plam� ma�ej postaci.
Przekr�ci�em w��cznik �wiate� przeciwmgielnych. Nisko nad asfaltem pope�z�o
ostre, ��te �wiat�o. To by�o dziecko.
Dziecko? Wzdrygn��em si�. O tej porze? Nacisn��em hamulec. Jednak dziecko.
Ch�opiec. Zasmarkany, zap�akany i do cna przemoczony.
Min��em go i zatrzyma�em samoch�d kilka metr�w dalej. Nawet nie pr�bowa� macha�
r�kami. W�tpi�, czy przez �zy w og�le co� widzia�. Wyskoczy�em na pobocze; wtedy
poczu�em nieprzyjemny skurcz w gardle. Na szosie sta� Ada�.
- Dziecko, na Boga, co ty tu robisz?
Skoczy� jednym susem i zawis� mi na karku. Drobnym cia�em wstrz�sa�y spazmy
p�aczu i dreszcze. By� zzi�bni�ty do szpiku ko�ci.
- Panie Lulku, ja chc� do mamusi - wyj�ka�, przemagaj�c szcz�kanie z�b�w. - Do
mamusi!
Pobieg�em do samochodu. .; - Jak tu si� znalaz�e�? Uciek�e� z domu?
- Nie wiem. Ja tu si� obudzi�em. Jedziemy do mamusi? . Posadzi�em go na tylnym
siedzeniu, opatuli�em kocem.
Sandra u�o�y�a syna do snu zanim wyjecha�em. Ma�y, ju� w pi�amie, u�cisn�� mi
r�k� na po�egnanie z niet�g� min�. Nie powiedzia� tego, ale czu�em, �e ma do
mnie �al. Obieca�em mu biwak i �owienie ryb nad jeziorem. M�j wcze�niejszy
wyjazd zniweczy� te plany.
Droga by�a tu za w�ska, �eby zawr�ci�. Po kilkudziesi�ciu metrach dostrzeg�em
luk� mi�dzy drzewami. Ostro�nie zjecha�em na lewe pobocze. Samoch�d podskoczy�
na kraw�dzi asfaltu i bezszelestnie wjecha� na traw�. Nag�y skurcz mi�ni szcz�k
spowodowa�, �e j�kn��em z b�lu. W d�ugich �wiat�ach ujrza�em wzg�rze.
Nerwowym, niezdarnym ruchem wcisn��em wsteczny bieg i pu�ci�em sprz�g�o. Silnik
zgas�. Przez uchylon� szyb� wp�yn�� do samochodu ci�ki, dusz�cy od�r
rozk�adaj�cego si� cia�a. Wdusi�em sprz�g�o, rozdygotanymi palcami uchwyci�em
kluczyk. Rozrusznik zagdaka� kr�tko i zamilk�. Co� za mn� poruszy�o si�, w
lusterku mign�� d�ugi cie�. Gwa�townie odwr�ci�em g�ow�.
Ch�opiec sta� na tylnym siedzeniu, podparty jedn� r�k� o dach. Mia� teraz twarz
wielkiej, woskowej lalki, kt�r� kto� wrzuci� do wody. Spogl�da� w d� zimnym,
szklistym wzrokiem; sztywny, obcy, wrogi. Druga jego r�ka wyp�yn�a w powietrze
i od sufitu ruszy�a w stron� mojej twarzy. To nie by�a r�ka dziecka; pot�na,
ow�osiona �apa doros�ego m�czyzny, z ostrymi jak brzytwy szponami zamiast
paznokci, sun�a w d� jak na zwolnionym filmie, a ja tylko rozdziawi�em szeroko
usta, bo wrzask ju� nie m�g� wyj�� ze sparali�owanej krtani. Dwa rozcapierzone
paluchy celowa�y w oczy, usi�owa�em zas�oni� twarz, ale nie mia�em do�� si�y, by
unie�� w obronnym ge�cie ogromne kawa�y bazaltu, w kt�re przemieni�y si� moje
r�ce.
- Twoja kolej, Markhard!! B�dziesz dynda� tak d�ugo, dop�ki nie znajdziesz
nast�pnego na swoje miejsce!! Nast�pnego z tych, co warci byli po sztuce z�ota
od g�owy!
Nim b�l przeszy� mi czaszk� na wylot, wn�trze samochodu przepe�ni� potworny
�miech, us�ysza�em trza�niecie drzwi, �miech pop�yn�� po lesie, odbijany
wielokrotnym echem powraca� i zn�w nikn��.
Ca�y �wiat pokry�a jednolita czer�.
Z RAPORT�W POLICJI.
Dane osobowe: Bukowy Adrian Krzysztof, urodzony w Gda�sku, 15.04.1954,
wykszta�cenie wy�sze, zamieszka�y w Kumia�ce ko�o Sok�ki, wojew�dztwo
bia�ostockie. Fragmenty wywiadu.
Pytanie - Pan pracowa� w Nadle�nictwie Manowo ko�o Koszalina na stanowisku
nadle�niczego terenowego. Jak d�ugo?
Odpowied� - Pi�� lat.
P - Czy Jerzy Markhard kiedykolwiek tam pana odwiedzi�?
O - Tak. Dwa razy.
P - Od jak dawna mieszka pan tutaj?
O - Od trzech lat.
P - Czy w ostatnim miesi�cu wyje�d�a� pan do Koszalina?"
O - Nie.
P - Czy w ostatnim miesi�cu w og�le wyje�d�a� pan gdzie� na d�u�ej?
O - Nie.
P - W samochodzie, kt�rym jecha� zaginiony, znale�li�my kartk� z pana poprzednim
adresem. Czy jest mo�liwe, �e Markhard nie wiedzia� o pana przeprowadzce tutaj?
O - Absurd. Zupe�ny absurd. Jerzy nie tylko doskonale o tym wiedzia�, ale by� tu
ju� u mnie trzy razy. Zreszt�... Prosz�. To s� jego listy kierowane na m�j
obecny adres.
Robert Lety�ski cieszy� si�, mocno sk�din�d zas�u�on�, opini� niepohamowanego
konsumenta kobiet. Ka�da istota, kt�ra mia�a okr�g�e biodra i cho�by cie�
biustu, budzi�a jego apetyt, niezale�nie od urody i tuszy. Kocha� wszystkie i
chcia� mie� wszystkie. Jedyn� przeszkod� na drodze tych tryumfalnych podboj�w
by�a �ona Roberta; drobna, �liczna os�bka o fio�kowych oczach i wiecznie
rozmarzonym wyrazie twarzy. Niestety, w oczach Roberta to urocze stworzenie
mia�o jeden powa�ny feler - jego uroda nie ulega�a przemianom; nie by�a raz
wspania��, du�� blondynk� o rozfalowanym biu�cie, innym razem szczuplutk� jak
�ania brunetk�, jeszcze innym - t�u�ciutkim, przemi�ym rudzielcem o
rozdygotanym, pulchnym ty�eczku. Karina Lety�ska wiedzia�a o s�abo�ciach m�a,
on wiedzia�, �e ona wie, i to obojgu odpowiada�o. Ani jedno, ani drugie nie
pragn�o rozwodu; tak by�o im dobrze i mimo wszystko kochali si�. To w�a�nie
uczucie powodowa�o, �e Robert Lety�ski starannie zachowywa� pozory wierno�ci, a
jego �ona zupe�nie dobrze udawa�a, �e w t� wierno�� wierzy.
W�a�nie owo zachowanie pozor�w zmusza�o Roberta do cz�stych kontakt�w z
przyjaci�mi posiadaj�cymi pospolite samochody. W mie�cie wielko�ci Koszalina
jego szaro-srebrny opel kadet 1.6D zbytnio rzuca� si� w oczy i zbyt wiele os�b
go zna�o; o ile� bezpieczniej by�o przemkn�� przez ulice zakurzonym polonezem
czy rozklekotan� syren�.
Tego dnia los przeznaczy� Robertowi mocno ju� wyeksploatowanego fiata 126, a
jego opel mia� sp�dzi� noc na cichym podw�rku przy ulicy Lechickiej. Za�
dziewczyna, kt�r� wi�z� z miasta, mia�a urod�, jak� mo�e wy�ni� nastolatek w
arcyerotycznym �nie; g�adka, �niada, troch� wyzywaj�ca w wyrazie twarz i, co
Robert Lety�ski prowadz�c samoch�d zauwa�y� k�tem oka, idealnie brzoskwiniowa
sk�ra na nogach.
W pierwszym zaje�dzie odbywa�o si� wesele. Wolnych pokoj�w nie by�o, bo te w
ca�o�ci wynaj�to dla os�abionych go�ci. Do domk�w kampingowych w Byszynie pod
Bia�ogardem przybyli �ucznicy z ca�ego kraju, w paru prywatnych pensjonatach
dziwnym trafem te� by�y komplety. Robert Lety�ski jecha� dalej, z przyjemno�ci�
obserwowa� d�ugie nogi dziewczyny i bez przyjemno�ci jej coraz bardziej
wyd�u�aj�c� si� min�. Wreszcie po prostu zawr�ci� w stron� Koszalina i po
kilkunastu minutach wjecha� w las.
- Nareszcie - us�ysza� szept przy uchu, a nieco ni�ej lekki zgrzyt zamka
b�yskawicznego przy w�asnych spodniach.
Ta dziewczyna, a to ju� skonstatowa� troch� p�niej, bez w�tpienia nigdy nie
ho�dowa�a zasadzie seksualnej dominacji m�czyzn i, zamiast on do niej, ona
zabra�a si� do niego. Niestety, wiedza dziewczyny z zakresu motoryzacji
przedstawia�a wiele do �yczenia. Ona zwyczajnie nie wiedzia�a, �e tego nie da
si� zrobi� w samochodzie marki fiat 126p. Tote� bez s�owa wyci�gn�� partnerk� z
auta, przytrzymuj�c bielizn� w gar�ci przeszli kilka krok�w i zapadli w wysokiej
trawie.
Pierwsze minuty up�yn�y kochankom w ca�kowitej harmonii. Dziewczyna reagowa�a
znakomicie, sama te� demonstrowa�a nieliche umiej�tno�ci; noc zapowiada�a si� na
jedn� z tych, do kt�rych m�czy�ni ch�tnie wracaj� we wspomnieniach nawet po
siedemdziesi�tce. Robert czu� przyjemno�� z obcowania z t� kobiet�, przyjemno��
wyj�tkow�, dlatego te�, kiedy odwr�ci�a g�ow� na bok i unios�a go na biodrach w
powietrze, pomy�la� nie bez satysfakcji, �e to jej trzeci orgazm. Zmieni� zdanie
dopiero wtedy; kiedy z przera�aj�cym krzykiem zrzuci�a go z siebie i porwawszy
torebk�, wyj�c jak pot�pieniec, zacz�a ucieka�. M�czyzna spojrza� za biegn�c�
kobiet�, potem na sw�j narz�d p�ciowy, do kt�rego przylgn�o kilka sosnowych
igie�, na samoch�d i wzruszy� ramionami. Przedobrzy�em, pomy�la�. I dopiero
wtedy zauwa�y�, �e po lewej stronie jest jasno. Od ziemi bi�o w g�r� niebieskawe
�wiat�o. Podni�s� wzrok wy�ej i ju� zupe�nie bez udzia�u woli rozdziawi� usta do
wrzasku. Wtedy us�ysza� uspokajaj�cy g�os z g�ry:
- Niech pan nie robi takiej przera�onej miny. To tylko charakteryzacja.