5225
Szczegóły |
Tytuł |
5225 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5225 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5225 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5225 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MattRix
HybrydaHybryda
- Michael Johnson? - zapyta� facet w czarnym garniturze.
- Je�li na plakietce, kt�r� przypi�to mi po wej�ciu do samolotu jest
napisane co� innego ... - zacz�� z ironi�, wskazuj�c na plakietk� ze swoim
nazwiskiem przypi�t� do sk�rzanej kurtki.
- Do rzeczy, panie Johnson. - przerwa� mu m�czyzna.
- Nareszcie co� sensownego. - mrukn�� na tyle g�o�no, aby go us�yszano. -
Mo�e w ko�cu dowiem si� po co mnie tu �ci�gn�o FBI. Bo jest pan z FBI, prawda?
- zako�czy� sarkastycznie.
- Czy zna pan t� kobiet�? - zapyta� m�czyzna, podaj�c mu zdj�cie.
Kr�tkow�osa blondynka w ma�ych czarnych okularach przeciws�onecznych wygl�da�a
na lekko zdenerwowan�.
- Pierwszy raz j� widz�. - odpar� Michael.
- Jest pan pewien? Prosz� si� zastanowi�.
- Jestem pewien.
- Dziwne.
- Co?
- Skoro pan jej nie zna, czemu prosi�a o pana?
- S�ucham?
- Chce rozmawia� tylko z panem.
- �ci�gn�li�cie mnie tu z Waszyngtonu, bo jaka� lunatyczka, bo zak�adam, �e
FBI zajmuje si� lunatykami, chcia�a ze mn� rozmawia�? - zdenerwowa� si�.
- Wi�c nie ma pan poj�cia o co mo�e jej chodzi�?
- A niby sk�d?! Pewnie zobaczy�a mnie w telewizji i ... - zacz�� wymachiwa�
r�koma. - A wy dali�cie si� na to nabra�. M�j szef, zreszt� to r�wnie� wasz
szef, nie b�dzie zadowolony. Mia�em jutro - spojrza� na zegarek. - w�a�ciwie
dzisiaj omawia� z nim wa�ne ...
- Nie b�dzie mia� nic przeciwko przesuni�ciu terminu tego niezwykle wa�nego
spotkania, panie Johnson. Zawiadomili�my go ju�.
- �e co?
- Prezydent uzna�, �e ta sprawa jest wa�niejsza.
Zatka�o go. Mia� nadziej�, �e chocia� raz wykorzysta prezydenta do cel�w
prywatnych. Ale i tym razem nie przyda� mu si�.
- Je�li ju� sko�czyli�my, chcia�bym prosi� o odstawienie mnie do domu.
- Niestety jest to niemo�liwe. Jeszcze nie teraz.
- Nie rozumiem.
- Musi pan porozmawia� z t� kobiet�.
- Pan chyba mnie nie zrozumia�. Nie mam poj�cia kim ona jest ani dlaczego
wybra�a w�a�nie mnie. I nie mam zamiaru ...
- Panie Johnson! - przerwa� mu agent. - W tej chwili ma�o mnie obchodzi pana
zdanie. Ta lunatyczka jak pan j� nazwa� mo�e by� odpowiedzi� na wiele pyta�. I
za�o�� si� �e i pan i prezydent mieliby�cie do niej par� w�asnych. Mo�e pan to
wykorzysta� rozmawiaj�c z ni�.
- Niby o czym? O pogodzie? Jeszcze pomy�li, �e j� podrywam.
Agent nie odpowiedzia�.
- Chyba nale�� mi si� jakie� wyja�nienia? Na przyk�ad dlaczego interesuje
si� ni� FBI? Je�li mam z ni� rozmawia�, to chcia�bym chocia� wiedzie� czego si�
obawia�.
Agent spojrza� na niego z wyrazem g��bokiego zamy�lenia.
- Dobrze. Zapoznam pana ze spraw�. Z grubsza. - doda�.
- Z grubsza? - powt�rzy� Michael. - OK.
Nagle, jakby spod ziemi wyros�o przy nich dw�ch innych agent�w. Michael o
ma�o nie podskoczy� ze strachu. Jeden z nich poda� mu teczk�. Cienk�, czerwon�,
opatrzon� napisem �CI�LE TAJNE.
- Co to jest? - zapyta�.
- Prosz� to przejrze�. To akta sprawy.
- Z grubsza?
Cisza.
Westchn�� i otworzy� teczk�. Zacz�� przegl�da� papiery, zdj�cia i notatki.
Ale w miar� tego pobie�nego przegl�dania co� mu zacz�o niepasowa�.
Spojrza� ze zdziwieniem na agent�w. Stali niewzruszenie i patrzyli na niego.
- To �arty, prawda? - zapyta� w ko�cu.
Brak odpowiedzi spowodowa�, �e zacz�� od pocz�tku. Tym razem dok�adnie.
S�owo po s�owie.
Trwa�o to stosunkowo d�ugo, bo musia� przeczyta� to drugi raz.
- To musz� by� �arty. Nie ma innego wyt�umaczenia.
- Mo�emy ju� i��? - zapyta� jeden z agent�w.
- Je�li z powrotem do samolotu, to nie ma sprawy.
- Panna Star czeka.
- Czy pan przypadkiem nie nazywa si� Mulder? Fox Mulder?
- T�dy prosz�. - wskaza� drog� agent, u�miechaj�c si� p�g�bkiem.
Nie wiedzia� jak d�ugo sta� przed tym oknem. Mia� nadziej�, �e zaraz si�
obudzi i ...
- Jest pan gotowy? Pora zaczyna�. - us�ysza�.
- Gotowy? Czy w og�le mo�na by� na to gotowym? - powiedzia�, nie odrywaj�c
wzroku od okna. - Nie wiecie o niej niczego wi�cej?
- Tylko to co jest w dokumentach. No i mo�e to, �e jest inteligentn� ...
hmm, kobiet�.
- Jak bardzo inteligentn�? - zapyta�, cho� w my�lach doda�: "I jak bardzo
jest kobiet�?".
- Bardzo.
- O czym mam z ni� rozmawia�?
- Sami nie wiemy o czym ona chce z panem rozmawia�.
- Nie mo�ecie zmusi� jej do m�wienia? Macie na pewno swoje sposoby.
- To demokratyczny kraj. Zreszt� my nie stosujemy takich metod.
Spojrza� na agenta jakby chcia� powiedzie�: "akurat!".
- Czas ucieka, panie Johnson. - us�yszeli nagle jej g�os.
Obaj, jak na komend� spojrzeli na kobiet�. Siedzia�a w sali obok i patrzy�a
wprost na nich. Oczywi�cie nie mog�a ich widzie� przez to okno, kt�re z jej
strony by�o lustrem, ale ciarki przechodzi�y im po plecach.
- Musimy pom�wi�. - odezwa�a si� znowu. - Prosz� si� nie obawia�, ja nie
gryz�. Chocia� by� mo�e tak napisali w moich aktach.
Michael spojrza� na agenta.
- W razie czego jeste�my w pobli�u. Wydostaniemy pana. - powiedzia�.
- Tak, wydostaniecie. Przynajmniej b�dziecie mieli co pochowa�. - odpar�.
Czu� si� jak ... Sam nie wiedzia� jak. Jeszcze nigdy si� tak nie czu�. Nawet
w obliczu kl�ski �ywio�owej albo katastrofy. A widzia� ich wiele. Mo�e nawet
zbyt wiele.
Nagle zacz�� sobie obiecywa� w duchu, �e rzuci t� robot� w diab�y.
- Nie zrobi pan tego. - powiedzia�a na jego widok.
- Czego?
- Ta praca to pana �ycie. Nigdy jeszcze nie czu� pan takiego spe�nienia.
Pomaganie innym to pana powo�anie. Mam racj�?
Wydawa�a si� by� taka zwyczajna. M�oda, ca�kiem �adna, kr�tkie w�osy
upstrzone by�y ja�niejszymi pasemkami. Lekka opalenizna kontrastowa�a z blond
w�osami, przez co wydawa�a si� mocniejsza. Stalowo - niebieskie oczy otoczone
czarn� obw�dk� rz�s u�miecha�y si� do niego niemal filuternie.
A jednak przerazi�a go. Kajdanki na przegubach r�k, zamkni�cie, FBI za
lustrem, no i to czytanie w my�lach... Bo chyba czyta�a w jego my�lach...?
- Obawiam si�, �e to prawda. - odpar�a jakby w odpowiedzi. - Przepraszam,
wydawa�o mi si�, �e prze�ami� tym pierwsze lody i zaoszcz�dz� troch� czasu.
Zapomnia�am, �e wy ludzie nie przepadacie za tym.
- My, ludzie?
Stan�� przy przeciwleg�ej �cianie, obserwuj�c j� nieustannie.
- Ale to o oczach ... Takie ju� mam. Nie staram si� patrzy� na nikogo
filuternie. - u�miechn�a si�.
- Mog�aby� ... no wiesz, przesta�?
- Jasne, przepraszam raz jeszcze. Zreszt� i tak nie robi�abym tego tego zbyt
d�ugo. M�czy mnie to.
Pokiwa� g�ow�, jakby rozumia�.
- Panie Johnson ... - zacz�a. - Mog� m�wi� ci po imieniu?
- Najwyra�niej znasz mnie, cho� ja nie znam ciebie, wi�c co tam. - wzruszy�
ramionami.
- Wi�c Michael. - zacz�a znowu. - Chyba mo�emy zaczyna�.
- A jak ja mam ci� nazywa�?
- Moim imieniem. Chyba by�o w aktach?
- Vika? Vika Star?
Skin�a g�ow�.
- To twoje prawdziwe imi� i nazwisko?
- Od pojawienia si�.
- "Pojawienia"?
- Pojawienia si� na waszej planecie. - wyja�ni�a, jakby to by�o zupe�nie
oczywiste. - Taki macie zwyczaj. Ka�dy ma imi� i nazwisko. Nawet wi�zie�. -
doda�a podnosz�c lekko r�ce. - Nie mam o to �alu, rozumiem. Ale czy mo�emy ju�
zaczyna�? Naprawd� nie mamy zbyt wiele czasu.
- Na co?
- Na przygotowanie obrony.
- Obrony? Przed czym?
- Dobrze to okre�li�e�. "Czym". S� tak prymitywni, �e nie zas�uguj� na miano
istot rozumnych. Przynajmniej w naszym poj�ciu. Ale niestety to istoty. W
dodatku zagra�aj� wam.
- "Istoty"? "Zagra�aj�" nam?
Gubi� si� w tym wszystkim. Ta lunatyczka zagmatwa�a wszystko. Coraz bardziej
mia� ochot� si� obudzi�.
- Usi�owali�my wam o tym powiedzie� ca�e lata temu, ale nie chcieli�cie
s�ucha�.
- "S�ucha�"?
- Czy ty zawsze powtarzasz wszystko po innych? Nie odnios�am takiego
wra�enia podczas moich obserwacji, ale mo�e si� pomyli�am. Mo�e rozmawiam z
niew�a�ciw� osob�? A raczej pr�buj� rozmawia�.
- Obserwowa�a� mnie?! Kiedy? Jak?
- To moja praca, tak chyba mo�na to nazwa�. Robi� to od d�u�szego czasu.
Mia�am paru kandydat�w, ale ty, jak o szef sztabu kryzysowego, wyda�e� mi si�
najodpowiedniejszy.
- Do czego?
- Do rozmowy o obronie waszego �wiata.
- Ta rozmowa prowadzi do nik�d! - zareagowa� nagle zdenerwowaniem.
- Racja, bo jak na razie ja m�wi�, a ty nawet nie s�uchasz.
- To jakie� wariactwo! Ci�gn� mnie tu przez p� �wiata, �ebym rozmawia� z
kosmitk� o innych kosmitach! Spadam st�d!
Ruszy� w stron� drzwi, ale nagle kobieta wsta�a i zagrodzi�a mu drog�.
- Otw�rz w ko�cu oczy i wys�uchaj mnie! To wa�ne! Nie po to ujawni�am si�,
�eby� teraz wszystko zniweczy�!
Cofn�� si� o krok. Kto� zacz�� szarpa� za klamk� z drugiej strony.
- Nie wejd� tu, a ty im powiedz, �eby nawet nie pr�bowali.
- Bo co?
Unios�a r�ce i z jej przegub�w spad�y kajdanki.
- Bo jeszcze nie sko�czyli�my. - powiedzia�a, siadaj�c znowu przy stole. -
Prosz�. To naprawd� wa�ne.
Patrzy� na ni�, k�tem oka zerkaj�c na ci�gle szarpan� klamk�.
Gdyby mogli, dostaliby si� ju� do pokoju.
Jak ona to zrobi�a?
Kim by�a? Ale tak naprawd�?
- Odpowiem na ka�de twoje pytanie, tylko najpierw wys�uchaj mnie. -
powiedzia�a, patrz�c na niego.
- "Je�li mam zgin��, to i tak zgin�." - pomy�la�, siadaj�c naprzeciwko niej.
Kobieta u�miechn�a si�.
Znowu czyta�a w jego my�lach?
- Wi�c kim s� te istoty?
- To barbarzy�cy. O wy�szym stopniu rozwoju technicznego ni� wy, ale
barbarzy�cy.
- Dlaczego tak o nich m�wisz?
- Bo odk�d opanowali sztuk� podr�y kosmicznych, zajmuj� si� podbijaniem i
niszczeniem �wiat�w. Od setek waszych ziemskich lat.
- �wiat�w?
- Znowu zaczynasz powtarza�. Tak, �wiat�w! S�dzisz, �e jeste�cie sami we
wszech�wiecie?
- A nie jeste�my?
Kobieta zrobi�a min� jakby bardzo si� zdziwi�a i wskaza�a na siebie.
- No tak, jeste�cie jeszcze ... wy.
- Chocia�by! Ale to nie wszystko! Jest wiele cywilizacji w r�nym stadium
rozwoju. Niewiele z nich potrafi podr�owa� na tak d�ugie dystanse. Tych mo�na
policzy� na palcach jednej r�ki.
Pokaza� swoj� d�o� z wyprostowanymi i szeroko rozstawionymi palcami i
spojrza� na ni� pytaj�co.
- Niekoniecznie twojej r�ki. - powiedzia�a. - Gdyby� mia� osiem palc�w to co
innego.
- Macie po osiem palc�w?
- Ja nie. Ani moi ... rodacy. Jest jednak rasa, kt�ra ma osiem palc�w na
ka�dym z pi�ciu odn�y. Ale do rzeczy!
- OK. Do rzeczy.
- Ci Lothianie wiedz� o was i maj� zamiar uczyni� z wami i waszym �wiatem to
samo co uczynili z innymi.
- To znaczy?
- Podbij� wasz� planet� i b�d� j� eksploatowa� a� do granic mo�liwo�ci.
Wierz mi, s� w tym lepsi od was. A potem ... zginiecie. Przestaniecie istnie�. I
to b�dzie koniec �ycia w tym uk�adzie.
- Skoro wiecie o nich od tak dawna, czemu dopiero teraz o nich s�yszymy?
- Bo dopiero teraz jeste�cie w stanie to us�ysze�.
- ???
- Usi�ujemy powiedzie� to wam od lat. Przynajmniej od stu.
- A my przez te sto lat nie s�uchali�my?
- Jest w tym troch� naszej winy. Nie jeste�my nieomylni. - przyzna�a. -
Pierwsza sonda rozbi�a si� na p�nocy globu i narobi�a niez�ego ba�aganu. Na
szcz�cie nikt nie ucierpia�.
- Kiedy to by�o?
- Zdaje si�, �e w 1908. Tak, to by�o wtedy. Koniec czerwca.
- W tajdze? Meteoryt tunguski to by�a wasza sonda?
- Przyznaj�, �le to zaplanowali�my. Mieli�my par� stuleci przerwy i ...
- Jakiej przerwy?
- Nie odwiedzali�my Ziemi od jakiego� czasu. Ale kiedy dowiedzieli�my si� o
Lothianah ... Tylko, �e spartaczyli�my spraw�.
- A gdyby wyl�dowa�a? Co by to da�o? Tajga do tej pory nie jest do ko�ca
zbadana, a wtedy ...
- Mia�a wyl�dowa� gdzie indziej. - wyja�ni�a. - Tylko gdy okaza�o si� po
wyj�ciu z atmosfery, �e jest uszkodzona ... Uda�o si� j� na szcz�cie skierowa�
gdzie�, gdzie nie wyrz�dzi�a zbyt wielkiej szkody.
- "Zbyt wielkiej"? No dobrze. To pierwsza pr�ba. A kolejne?
- Te nam si� powiod�y, tylko reszta ludzi ich nie rozumia�a.
- Jak to?
- Ty pewnie nie znasz wszystkich tych ... przypadk�w, jak nazywaj� je twoi
znajomi w czarnych garniturach, ale by�o ich naprawd� sporo.
- Jakich przypadk�w?
- Wzi��.
Spojrza� na ni� ze zdziwieniem.
- Tak to nazywacie. Wzi�cia. Albo porwania czy uprowadzenia.
- To wasza sprawka?
Skin�a g�ow�.
- Mi�dzy innymi. Czasem korzystali�my z pomocy przedstawicieli innych ras.
S�dzili�my, �e przyda nam si� ich pomoc. Chocia� wi�kszo�� z tych ... wzi�� to
by�y pomy�ki.
- Dlaczego?
- Cz�owiek to nieprzewidywalny obiekt. Wydaj� si� takim rozs�dnym, my�l�cym
... gatunkiem, a gdy dochodzi do kontaktu, panikuje.
- Co to znaczy?
- Bardzo niewielu z was zapami�ta�o nasze przes�anie, a jeszcze mniej z was
usi�owa�o je przekaza� reszcie ludzko�ci. Pod�wiadomy strach i l�k przed
nieznanym niweczy�y nasze plany nawi�zania kontaktu.
Patrzy� na ni� pytaj�co.
- Wszyscy, kt�rych wybrali�my do tej misji otrzymali t� sam� wiadomo�� o
planowanej inwazji i o tym, �e je�li chcecie mogliby�my po��czy� si�y i
spr�bowa� j� powstrzyma�.
- Spr�bowa�? Nie potraficie tego zrobi� sami?
- S�dzili�my, �e potrafimy. Ale przeliczyli�my swoje mo�liwo�ci. Nasz �wiat
zosta� zniszczony, a my ... szukamy nowego. Ocalali podzielili si� na grupy i
ruszyli w r�ne strony. Jak do tej pory nie znale�li�my nic godnego uwagi.
My�leli�my nawet o Ziemi, ale doszli�my do wniosku, �e nie mamy prawa odbiera�
jej wam. Chocia� jeszcze wtedy byli�cie na bardzo niskim poziomie rozwoju.
Ograniczyli�my si� do odwiedzin i sporadycznych kontakt�w. Potem dali�my wam
spok�j, a� do tej wiadomo�ci. Mogliby�my oczywi�cie zostawi� was na �ask�
Lothian, ale w ko�cu pochodzimy od wsp�lnego Przodka.
- Przodka?
- Wy nazywacie go Bogiem, my Przodkiem. Ale do rzeczy. Nie zrozumieli�cie
przes�ania, a tych kt�rzy wam je przynie�li odizolowali�cie. Niewa�ne czy za
murami szpitali czy nie. Musieli�my podj�� inne �rodki. Prawd� m�wi�c, jak si�
nad tym zastanowi� to i mnie zaczyna to dziwi�. Skoro nie chcieli�cie pomocy, to
po co uszcz�liwia� was na si��? Ale to nie moja sprawa. Ja jestem tylko
pos�a�cem. Kolejnym pos�a�cem.
- Co masz na my�li?
- Byli inni. Jednak potraktowali�cie ich ... Tego te� nie rozumiem. Na
ka�dym kroku tr�bicie, �e macie nadziej�, �e nie jeste�cie sami we
wszech�wiecie, �e czekacie na kontakt, na pierwszy krok ze strony innych
rozumnych istot, a jednocze�nie wymy�lacie sposoby ich schwytania, torturowania
i unicestwienia. Ci sami ludzie, a tak r�ne sposoby my�lenia. Nie wydaje ci si�
to co najmniej dziwne?
- Mo�e chcieliby�my i jednocze�nie boimy si�?
- Ten brak zdecydowania o ma�o nie przyp�acili�cie zako�czeniem programu
"pierwszy kontakt". To nasz program. - wyja�ni�a.
- Dlaczego?
- Bo zamiast udzieli� pomocy i wys�ucha� pos�a�c�w, prowadzili�cie na nich
eksperymenty i w ko�cu zabili�cie ich!
- Udzieli� pomocy?
- Roswell. Rok 1947. Pami�tasz? Nie, ty nie mo�esz pami�ta�, jeste� za
m�ody. Ale wiesz o co mi chodzi.
- Roswell?? To si� zdarzy�o naprawd�??
- Zapytaj tych ze strefy 51. W porz�dku, znowu co� posz�o nie tak i statek
rozbi� si�, ale wi�kszo�� prze�y�a. Potrzebowali tylko pomocy! Mo�na by�o si�
spodziewa�, �e chocia� wojskowi wyka�� odrobin� zdrowego rozs�dku, skoro tak
zwani cywile nie dotarli do reszty ludzko�ci. Tymczasem pos�a�cy zgin�li zanim
zd��yli przekaza� wiadomo��. - doda�a ze smutkiem w g�osie. - A wy nawet nie
chcieli�cie ich wys�ucha�. Interesowa�y was ich cia�a i technologia, kt�r� nomen
omen wykorzystali�cie.
Najwyra�niej nie rozumia�, bo wyja�ni�a:
- Jak wyt�umaczysz ten nag�y rozw�j technologii? Loty ponadd�wi�kowe,
procesory, super szybkie komputery, ulepszone satelity. Mam dalej wymienia�?
Na chwil� zapad�a cisza.
- Wi�c czemu tu jeste�? - zapyta�.
- Dobre pytanie. Osobi�cie chyba da�abym sobie spok�j. Ale wtedy jeszcze
mnie nie by�o. Zreszt� w�tpi�, �eby nawet teraz mnie pos�uchali. Ma�o brakowa�o,
a jednak podj�li�my kolejne pr�by.
- Jakie?
- Ja jestem ich efektem. Ja i kilkoro innych.
- To znaczy?
- Hybrydy. Stworzone na wasze podobie�stwo lecz z wiedz� innej cywilizacji.
D�ugo to trwa�o, ale w ko�cu eksperyment powi�d� si�.
- A wi�c eksperymentowali�cie na ludziach?
- Mo�na tak powiedzie�. Ale wyczerpali�my inne metody.
- Czy�by?
- Jak zareagowaliby ludzie, gdyby w �rodku parunasto-milionowego miasta
wyl�dowa� statek kosmiczny i wyszliby z niego kosmici?
- Ma�e zielone ludziki?
- To wasze okre�lenie, ale niech b�dzie. Wi�c jak by to by�o?
Przywitaliby�cie nas kwiatami, chlebem, sol�, czy mo�e gradem kul, albo jak��
rakiet� atomow�? Tylko szczerze.
Co mia� jej odpowiedzie�? Sam nie zna� odpowiedzi.
Pokiwa�a g�ow�.
- Tak s�dzi�am. Jeste�cie bardziej nieprzewidywalni ni� pogoda.
Po�wi�ciliby�cie siebie w imi� �le poj�tego zagro�enia. A przecie� nie o to nam
chodzi�o. Dlatego powsta�am. Jestem przedstawicielem obu ras. Hybryd�.
��cznikiem. T�umaczem. Jestem tu po to, by do was przem�wi�.
- Do nas? Na razie m�wisz do mnie. Zwyk�ego cz�owieka. Dlaczego nie do
przyw�dc�w tego �wiata?
- Szczerze?
Skin�� g�ow�.
- Nie mam poj�cia dlaczego wybieracie ich na swoich przyw�dc�w. Jest tylu
innych o wiele lepszych kandydat�w ... W ka�dym b�d� razie �aden z nich nie
nadaje si�. S� s�abi, a w obliczu zagro�enia, oboj�tnie czy prawdziwego czy nie,
s� waszymi najgorszymi przedstawicielami. Niewa�ne jak przemawiaj�, jaki sw�j
wizerunek kreuj�, jak� si�� i pot�g� demonstruj�. S� waszymi najs�abszymi
ogniwami.
- Mocne s�owa.
- Prawdziwe.
- Wi�c dlaczego ja?
- Jak m�wi�am, obserwowa�am ci� od dawna. Wielu by�o kandydat�w, ale ja
wybra�am ciebie. Potrafisz zachowa� trze�wo�� umys�u, dotrze� do ludzi,
zorganizowa� ich i pokierowa� nimi. Zale�y ci na ich ocaleniu. Da�e� tego dow�d
wiele razy. Mog�e� odwr�ci� si�, odej��, albo obserwowa� wszystko z bezpiecznej
odleg�o�ci. Ale jeste� inny. Idealny do pokierowania przygotowaniami do obrony.
Ty i paru innych wybranych przez nas ludzi. Bez was to wszystko si� nie uda. Ale
to wy w�a�nie musicie u�wiadomi� tym, kt�rzy maj� w�adz�, �e tak trzeba.
- Zamkn� nas w szpitalach. Tak jak innych, kt�rzy mieli z wami kontakt.
- Nie tym razem. Jestem tu te� po to by da� �wiadectwo prawdzie i �eby by�
��cznikiem mi�dzy naszymi rasami.
- ��cznik. - prychn��, u�miechaj�c si� pod nosem.
- Mamy coraz mniej czasu. Ju� do�� go zmarnowali�my. Wed�ug naszych oblicze�
Lothianie przyb�d� tu za rok, mo�e dwa. To naprawd� niewiele czasu na
przygotowania. Trzeba zorganizowa� ludzi. Wezwa� nasz� flot�, a przynajmniej to
co z niej pozosta�o. Przygotowa� si�.
- Dwa lata? Usi�ujecie powiedzie� nam o tym od stu lat, a teraz okazuje si�,
�e mamy jeszcze dwa lata? A mo�e nie ma �adnych Lothian? Przecie� dotarliby tu
ju�.
- Mo�e i masz racj�. Ale s� tak pewni siebie, �e nie przepuszcz� �adnej
planecie na swojej drodze. Tylko i wy��cznie dlatego trwa to tak d�ugo. Wed�ug
waszego czasu, oczywi�cie. My wiemy, �e to nieuniknione. Wiemy, �e w ko�cu dotr�
tu i zniszcz� was. Sami nie powstrzymamy ich. Musicie nam pom�c uratowa� wasz
�wiat.
- Jak? Przecie� zar�wno wy jak i oni jeste�cie na wy�szym poziomie rozwoju
od nas. A jednak potrzebujecie naszej pomocy? - ironizowa�.
- Odpowiednio u�yte �rodki, kt�rymi dysponujecie mog� powstrzyma� inwazj�.
Wiemy jak je u�y�. Musicie tylko nas wys�ucha� i wsp�pracowa�. Tylko tyle
wystarczy, bo ich pokona�. Przynajmniej spr�bowa�.
- Wi�c nie masz pewno�ci, �e to si� uda?
- Czy zaczynaj�c jak�kolwiek wojn� zawsze mieli�cie pewno��, �e si� uda?
Nie odpowiedzia�.
- Przekaza�am wiadomo��. Teraz do was nale�y decyzja. Mog�abym nie robi�
tego nara�aj�c w�asne �ycie, ale z jakiego� powodu zale�y mi na tej planecie.
Mo�e to przywi�zanie, a mo�e b��d w eksperymencie.
- Jaki b��d?
- Efektem ubocznym jest nie tylko umiej�tno�� czytania w my�lach czy
telekineza. Prze�yj� wsz�dzie lecz nie w rodzinnej atmosferze.
- Nie rozumiem.
- Przez kr�tki czas mo�emy �y� w waszej atmosferze, oddycha� waszym tlenem.
Ale w ko�cu zabija nas to.
- I my�leli�cie o zamieszkaniu na Ziemi?
- Zmiana klimatu trwa�aby par� lat, ale nie jest to niemo�liwe. Jednak my,
hybrydy nie potrafimy egzystowa� w innych �rodowiskach poza ziemskim. To w�a�nie
jest b��d w eksperymencie. Jeste�my obcy, a jednak tylko tu mo�emy �y�. Ironia,
prawda?
Westchn�a.
- Teraz twoja kolej. Poka�, �e si� nie pomyli�am.
- Znikn�a?! Jak to znikn�a? Macie do cholery najlepiej strze�one obiekty,
a ona po prostu znikn�a? - nie m�g� uwierzy�. - Nie, nie wiem gdzie jest! Nie
kontaktowa�a si� ze mn� od tamtej pory. Chwileczk�! Zrobi�em o co mnie
prosili�cie, rozmawia�em z ni�. Macie to wszystko nagrane. A potem wr�ci�em do
swoich zaj��. Nikomu nic nie m�wi�em, tak jak chcieli�cie. Nie mam zamiaru tego
ci�gn��! S�ucham?? O nie! To wy j� zgubili�cie! Sami jej szukajcie! Do widzenia!
Z trzaskiem od�o�y� s�uchawk�.
Nie do wiary! Ca�kiem jakby to jego chcieli obarczy� win�. Po p� roku!
Z szuflady ogromnego starego biurka wyj�� butelk� whisky i szklaneczk�.
Nala� sobie odrobin� i wypi� jednym haustem. Nala� znowu.
A je�li m�wi�a prawd�?
Je�li zmarnowali p� roku?
Je�li tym razem ludzko�� zosta�a sama?
Je�li Lothianie istniej� i s� w drodze?
Je�li tak, ludzko�� nie obroni si� sama.
Mo�e jednak powinien by� powiedzie� to komu�? Tylko komu? Prezydentowi?
Mia�a racj�, by� s�aby. Ale ma w�adz�, przynajmniej wi�ksz� ni� on.
Powinien by� odszuka� innych wybranych. Tylko jak? A mo�e oni nie byli tak
rozwa�ni jak on i wyl�dowali na oddzia�ach zamkni�tych?
Rozwa�ni?
Wypi� �yk whisky. A potem reszt�.
KONIEC
Mo�e jednak powinien by� powiedzie� to komu�? Tylko komu? Prezydentowi?
Mia�a racj�, by� s�aby. Ale ma w�adz�, przynajmniej wi�ksz� ni� on.
Powinien by� odszuka� innych wybranych. Tylko jak? A mo�e oni nie byli tak
rozwa�ni jak on i wyl�dowali na oddzia�ach zamkni�tych?
Rozwa�ni?
Wypi� �yk whisky. A potem reszt�.
KONIEC